Aleksander Minkowski Gruby ROZDZIAŁ PIERWSZY Daleka kraina Komi. Spotkanie Miszki z niedźwiedziem. Czarodziej Wujek Iwan. To, co stało się później, bierze początek w Komi. Republika Komi leży na północy Rosji, klimat jest tam surowy, zima trwa wiele miesięcy. Na gigantycznym terytorium republiki mo- głyby się pomieścić Holandia, Dania, Belgia, Luksemburg, Szwajcaria – i jeszcze zostałoby sporo wolnego miejsca. Większość obszaru Komi porasta tajga – zielonkawobrunatna, groź- na, tajemnicza dżungla północy. Trafiłem tam jako ośmioletni chłopiec. Trwała wojna, Niemcy wdzierali się w głąb Związku Radzieckiego, z głośnika w centrum wsi nadbiegały posępne komunikaty o kolejnych sukcesach hitlerowskiej armii. Na naszą wioskę nie spadały bomby, nic obowią- zywało nawet zaciemnienie. Ale z aromatem gnijącego igliwia łączył się zapach prochu, trzask pękających na mrozie gałęzi kojarzył się z wybuchami pocisków. Mężczyźni pracowali przy wyrębie lasu – Komiacy, rdzenni drwale, i uciekinierzy wojenni: adwokaci, lekarze, in- żynierowie – pracowali wściekle, z ponurą zaciętością, jakby z tych obalonych drzew, z tych pni wysokich i smukłych wykuwano lufy armatnie. My także mieliśmy swoją wojnę. Podzieleni na Niemców i Rosjan, rozgrywaliśmy na śnieżnej polanie za wsią wielkie batalie i za każdym razem „faszyści” zmuszani byli do ucieczki w tajgę – niezależnie od tego, kto akurat grał tę niewdzięczną rolę. Po zakończeniu bitwy pędziliśmy do domów, w pośpiechu, jak na pożar. Wpadałem do izby, gdzie krzątała się matka, i nim jeszcze zdążyłem zdjąć półkożuszek, wołałem na całe gardło: – Jeść! Wyobrażałem sobie półmisek ziemniaków, parujących, kruchych, miałem przed oczami dzbanek zsiadłego mleka powleczonego złotym nalotem śmietany, ślinka mi ciekła, dostawa- łem zawrotów głowy. – Jeść? – powtarzała cicho matka. – Jesteś głodny? – Tak! – wrzeszczałem. – Jestem głodny jak wszystkie wilki na świecie! I wtedy dostrzegałem, jak czerwienieją z wolna powieki mojej mamy, jak jej się ręce trzę- są, gdy przeszukuje kredens, szafkę przy kuchni, zagląda do piekarnika. – Jeść... – mamrotałem uparcie – chcę jeść, słyszysz, muszę zaraz zjeść... Znajdowała coś w końcu: zeschłą skórkę razowca, ukrytą na czarną godzinę, albo placek z obierzyn kartofli, albo łyżkę brunatnej mdłej melasy. Przełykałem to w mgnieniu oka i znów chciałem krzyczeć, ale powstrzymywałem się – oczy matki błyszczały, były pełne wilgoci, pełne niemego błagania. – Dziękuję – mówiłem – najadłem się, pójdę teraz pobawić się z chłopakami. Szedłem w tajgę. Rozkopywałem śnieg pod drzewami i czasem udało mi się znaleźć kilka zeschłych zamarzniętych borówek. Żułem je wolno, aby przedłużyć rozkosz. Lubiłem spać, bo zawsze śniły mi się uczty. Najpierw zjadałem wielkie pajdy chleba, potem była kasza ja- glana ze skwarkami, potem grubo narąbane kawały cukru. Kiedy budziłem się, miałem jesz- cze słodko w ustach. – Dlaczego nie ma cukru? – zapytałem ojca. Leżał na łóżku, właśnie wrócił z lasu, dłonie miał starte do krwi, opuchnięte od piły. – Dlaczego nie ma cukru? – powtórzyłem, bo mi nie odpowiedział. Otworzył oczy, ale się nie poruszył. – Cukier jest potrzebny żołnierzom – usłyszałem. – Głodni nie mogliby walczyć. – A chleb? – Niemcy zajęli Ukrainę, większość terenów zasobnych w zboże. W kraju jest mało chle- ba, a żołnierze muszą być syci. Rozumiesz? Rozumiałem. Ale to ani trochę nie osłabiało kurczy żołądka, bolesnego ssania, mdłości, uporczywego bólu głowy. Ciągle myślałem o chlebie. Miszka, mój przyjaciel, był fantastą. Szliśmy ledwie widoczną ścieżynką, korytarzykiem wyrąbanym w gęstwinie sosen i świerków, wokół ciemność, wilgotny chłód – promienie słońca nie mogą przebić się przez plątaninę gałęzi, giną wiele metrów nad ziemią. – Wczoraj widziałem tu niedźwiedzia – powiedział Miszka. – I co? – przestraszyłem się trochę, ale nie bardzo, bo niedźwiedzie były czymś zwykłym, podchodziły często pod samą wieś. – Skoczył na mnie. – Ejże... – Skoczył, niech skonam! Dreszcz mi przemknął po plecach, wargi ścierpły, aż je przygryzłem. Atakujący niedź- wiedź!... Wyobraziłem sobie na moment Miszkę obalonego i dwie łapy niedźwiedzie ostrymi pazurami szarpiące na nim ubranie, wyszczerzone kły szukające gardła, małe okrutne oczka... – I co?! – Zdążyłem chwycić gałąź, z całej siły walnąłem go po nosie. Nos to u niedźwiedzia naj- czulsze miejsce. Zgłupiał, ale tylko na chwilę. Potem ryknął, aż się sosny zatrzęsły, stanął na tylnych łapach i... – tu Miszka zrobił pauzę, pochylił się, żeby przejść pod ułamanym, tarasu- jącym ścieżkę konarem. – I co?! – Byłoby po mnie, sam rozumiesz. Jeszcze sekunda, i koniec. Nawet oczy zamknąłem, aż tu nagle – huk! Wystrzał. Uniosłem powieki i zobaczyłem, jak niedźwiedź wali się na ziemię. – Wujek Iwan? – spytałem. – A któż by? Wujek Iwan był tajemniczym samotnikiem, legendarnym myśliwym, którego widział na własne oczy jeden jedyny Miszka. – Gdzie jest ten niedźwiedź? – zapytałem, wyobrażając sobie natychmiast wielką, pach- nącą porcję pieczeni. – Wujek Iwan zabrał go do siebie. Mówiłem ci już, że jest bardzo silny. Zarzucił tuszę na plecy... – Bujasz. – Niech skonam. Wiesz, jaki jest Wujek Iwan? O, jak ten świerk. A w barach taki – Miszka rozłożył ramiona, jak mógł najszerzej. Spojrzałem prosto w jego szaroniebieskie, lekko zmrużone oczy. Patrzyły uczciwie, szczerze, pełne były powagi. – Zaprosił cię do siebie? – spytałem. – Ma się rozumieć. Jak zwykle. Byłem u niego całe popołudnie. Oprawił niedźwiedzia, wyciął polędwicę i upiekł na ognisku. Tak się obżarłem, że ledwie doszedłem do domu. W ustach zjawiło się nagle mnóstwo śliny, musiałem kilka razy splunąć, resztę przełkną- łem, ale po chwili znów miałem pełne usta. – A w zeszłym tygodniu – ciągnął Misza – jak byłem u Wujka Iwana, jedliśmy kaszę ja- glaną na słoninie. Już nie mogłem, opchnąłem cały garniec, a on wciąż mnie namawiał, że- bym jadł dalej. Mówię ci, skwarków więcej było niż kaszy, aż obrzydziłem je sobie, teraz nawet do ust bym nie wziął. – Gadasz... – szepnąłem, wciągając brzuch, aby zmniejszyć kłujące ssanie w żołądku. – Nie wierzę ci. – To nie wierz – odparł. – Nie zmuszam. Chwilę szedłem milcząc, patrzyłem pod nogi, ścieżkę zalegały stosy gnijących śliskich gałązek porośniętych mchem. Przed sobą miałem wąskie, zgarbione nieco plecy Miszki, rude kędziory wymykające się spod czapki, podrygujące ramiona. Trochę patrzyłem pod nogi i trochę na przyjaciela. Poruszał się miękko, elastycznie, „taj- gowym” krokiem, którego nauczył się od swego ojca. – Gdzie on mieszka? – spytałem. – Wujek Iwan? Wiadomo. W tajdze. – Ale gdzie? – Tam... – Miszka wykonał ramieniem nieokreślony ruch. – Kawał drogi. – Ma dom? – Taki nieduży domek z bali sosnowych. A w środku wszystko wyłożone skórami dzikich zwierząt. Bardzo ładnie. – Nie rozumiem – powiedziałem. – Skąd on bierze tyle jedzenia? – Poluje – odparł Miszka. – Jest najlepszym myśliwym w całej republice. – Poluje w tajdze na kaszę jaglaną? – uśmiechnąłem się ironicznie, lekko. – Gadaj zdrów – mruknął Miszka. Nie chciałem z nim się kłócić. Od dawna pielęgnowałem w sobie nadzieję, że któregoś dnia zaprowadzi mnie do Wujka Iwana albo że go spotkamy włócząc się we dwóch po tajdze. – Nie wątpię, że jest najlepszym myśliwym w republice – powiedziałem. – I uratował ci życie. Miszka rozpogodził się nieco. Zwolnił, zrównał się ze mną. – Może kiedyś pozwoli, to cię zaprowadzę do niego. Urządzimy sobie carską ucztę. Schyliłem się, podniosłem gałąź jodłową i z rozmachem cisnąłem przed siebie. Później objąłem Miszkę za ramiona, tak po przyjacielsku. – Słuchaj – powiedziałem – czy nie mógłbyś postarać się dla mnie o kawałek niedźwie- dziego mięsa? Albo o trochę kaszy jaglanej? – Niestety – westchnął. – Wujek Iwan nie pozwala niczego zabierać ze sobą. Na miejscu można zjeść, ile się chce, ale wynosić nie wolno. Milczałem. Piekło mnie trochę pod powiekami, wzrosło również kłucie w żołądku. Mu- siałem nisko pochylić głowę, żeby Miszka niczego nie zauważył. Zauważył jednak. – Ty się nie martw – powiedział. – Poproszę Wujka Iwana, może pozwoli ci przyjść ze mną. Albo ukradnę dla ciebie kawałek pieczeni. – Kraść nie należy... – bąknąłem niepewnie. – Tak? – roześmiał się Miszka. –. A żreć ci się chce? No, to jak uważasz. I zawróciliśmy do wsi, bo ścieżka skończyła się, stopniała w nieprzebytym szarobrunat- nym gąszczu, w brodatych, grząskich mchach. Placki wyglądały tak apetycznie, że mi aż ścierpły dziąsła i podniebienie: białe, pulchne, z wierzchu przyrumienione brązowo. Wiera Antonowna, nasza sąsiadka, postawiła na stole półmisek, już chciałem sięgnąć po tę wspaniałość, ale matka przytrzymała mnie za ramię. – Zaczekaj – rzekła. – Najpierw ja skosztuję. Oburzyło mnie to, byłem z pewnością bardziej głodny niż mama, właśnie wróciłem z przechadzki, nic tak nie budzi głodu, jak ostre leśne powietrze. Cofnąłem się niechętnie. Mama sięgnęła po placek, ugryzła ostrożnie, skrzywiła się... Nie czekałem dłużej, nie mo- głem. Cały placek wpakowałem sobie do ust. Piołun! Wyplułem prosto na podłogę. – Z początku nie smakuje – powiedziała Wiera Antonowna. – Potem można się przyzwy- czaić. Całkiem pożywne. – Co to? – spytałem. Wciąż czując w ustach obrzydliwą gorycz. – Kora brzozowa – odparła. – Zmielona na mąkę. Najpierw trzeba odgryźć mały kawałek i żuć, aż się język przyzwyczai. Spróbuj. – A nie zatruje się? – spytała mama. – Skąd znowu! Moja Katia wcina te placki i nic jej nie jest. Odgryzłem malusieńki kawałek. Znów gorycz, ale przemogłem się, zacząłem żuć wolno i po paru chwilach byłem w stanie przełknąć. Zjadłem w ten sposób cały placek. Był wstręt- ny, ale ucisk w żołądku zniknął. Miszka czekał na mnie przed gankiem. Usłyszałem znajomy gwizd, chwyciłem jeszcze jeden placek i wybiegłem. – Co tam masz? – zapytał, łakomie zerkając na placek. – Nic nadzwyczajnego – mruknąłem. – U Wujka Iwana jada się smaczniejsze rzeczy. Miszka oblizał wargi koniuszkiem języka. – Ma się rozumieć – powiedział. – A to... niby... Dasz skosztować? – Chyba nie jesteś głodny. – Ma się rozumieć... Ja tylko tak, bo smacznie wygląda. Bardzo lubię placki. Wujek Iwan polewa je śmietaną i posypuje cukrem. Zacisnąłem szczęki. Zauważyłem, że Miszka zrobił to samo. Nie odrywał oczu od placka. – Masz – powiedziałem. – To dla ciebie. Chwycił placek, odgryzł olbrzymi kęs. I skrzywił się cudacznie, a ja wybuchnąłem śmie- chem. – Świnia jesteś – rzucił placek, ale złapałem go w locie, wpakowałem sobie do ust. – Wspaniały! – Żułem z błogim wyrazem twarzy. – Może u Wujka Iwana są lepsze plac- ki, ale mnie ten bardzo smakuje. – Możesz to jeść? – patrzył na mnie zdumiony, podejrzliwy. – A dlaczegóż by nie? – Gorzki. – Zdawało ci się. Nie rozumiał. Wydął zapadnięte policzki, z przejęciem obserwował ruch moich szczęk. – Może mi się zdawało... – mruknął po chwili. – Przyniesiesz jeszcze jeden? Pobiegłem do domu, po chwili wróciłem z plackiem, dałem mu. – Najpierw zjedz mały kawałeczek – powiedziałem. – Żeby się przyzwyczaić do goryczy. Potem całkiem smakuje. Usłuchał. Zjadł w ten sposób cały placek. Powiedziałem mu, że to kora brzozowa i że jak zjeść taki placek, człowiek ma uczucie sytości. – Wujek Iwan smaży placki z mąki żytniej i na oleju – odezwał się, przełknąwszy ostatni kęs. – To dopiero są placki! – Wybierasz się do niego? – Chyba pójdę. – Oblizał się, mlasnął językiem. – Czekam tylko na znak, jak sowa huknie trzy razy, znaczy, że czeka na mnie. Położyłem mu rękę na ramieniu i ruszyliśmy drogą między chałupami, szeroką jeszcze, potem coraz węższą, ściśniętą przez jodły i świerki. – Pamiętasz, co mi przyrzekłeś? – spytałem niby od niechcenia. – Co? – Masz poprosić Wujka Iwana, żeby pozwolił nam przyjść razem. Obiecałeś. Miszka strącił z ramienia moją rękę, przystanął, oparł się plecami o chropowaty brunatny pień. – Nic z tego – powiedział. – Wujek Iwan nie cierpi obcych. Tylko ja jeden mogę go od- wiedzać. – Słuchaj, ryży... – Nazywałem Miszkę ryżym, kiedy byłem wściekły na niego. – Czy przypadkiem ten twój Wujek Iwan nie jest dezerterem? Dlaczego nie walczy z Niemcami? Dlaczego się ukrywa, co? Albo... Miszka wcale się nie zmieszał. Patrzył na mnie spod przymrużonych powiek, dłonią po- cierał mech obrastający korę. – Albo? – powtórzył za mną. – Może on jest szpiegiem? – strzeliłem z działa najcięższego kalibru. Zaczął się głośno śmiać. Z początku myślałem, że udaje, nadrabia miną, był to jednak śmiech bez wątpienia szczery. – Oj, co za dureń z ciebie! – Aż się klepał po udach od tego śmiechu. – Wujek Iwan de- zerter!... Szpieg!... Ojejku, bo nie wytrzymam! – Czego rechoczesz? – mruknąłem ponuro. – Różnie bywa... Nagle przestał się śmiać. Chwycił mnie za klapy kurtki, przyciągnął do siebie. – Słyszałeś o czołgistach Jakowlewie, Nikitencc i Kowalczuku? Tych, co zniszczyli dwa- dzieścia siedem hitlerowskich czołgów. Przez radio o nich mówiono. Słyszałeś? – Owszem. No i co? – A to, że ich czołg nosi nazwisko Wujka Iwana. – Kłamiesz. – Jak Boga kocham. Został zbudowany za pieniądze Wujka iwana. Wujek przekazał na ten cel wszystkie swoje oszczędności, a wiesz przecież, że jest najlepszym myśliwym w republice. – Mhm... – I ty takiego człowieka nazywasz dezerterem. – Mhm... – Szpiegiem! – Mhm... – Nie wstyd ci? Rzeczywiście się zawstydziłem. Jak spojrzę w oczy Wujkowi Iwanowi, jeśli dostąpię tego zaszczytu? Czy nie udławię się pieczystym z niedźwiedzia? Żeby tylko Miszka mu nie powtó- rzył. – Miszka, przyjacielu – powiedziałem cicho – zapomnij o tamtym, bardzo cię proszę. Tak mi się tylko wypsnęło, bez żadnej złej myśli. Wściekły byłem, że nie chcesz mnie wziąć ze sobą do Wujka Iwana. Nie drwił ze mnie, nie dokuczał. Nawet poklepał po ramieniu. – Zobaczymy, co się da zrobić – mruknął. – Pogadam z Wujkiem Iwanem. Nagle dobiegło nas huknięcie sowy. Jedno – drugie – trzecie. Mrówki przebiegły mi po plecach. Spojrzałem na Miszkę. Wyprężył się, zapatrzony w gąszcz. – Wujek Iwan cię wzywa – szepnąłem. Nie odpowiedział. Długim susem dosięgną! krzewów i przepadł w nich. Sowa jednak hu- czała dalej, a może był to jakiś inny ptak, sam nie wiem. Ojciec przyniósł ćwiartkę prawdziwego chleba. Była ciemnoczekoladowa, lśniąca, niby rodzynkami nadziana nie domielonymi ziarenkami zboża. Patrzyłem jak w obraz, jak w czarodziejską kulę. Leżała pośrodku stołu, wokół była pust- ka, olbrzymie płaskie pole z cudownym pagórkiem. Pachniało. Całą izbę wypełniał przaśny aromat, słodkawa ciepła woń, od której oczy zachodziły łzami. Potem patrzyłem na mamę, jak sięga po nóż, bierze chleb ze stołu, chwilę waży go w dłoni i wolno zanurza ostrze w brunatnej wspaniałości. Kroiła plasterki tak cienkie, że drża- łem, aby nie pokruszyły się, nie rozpłynęły w powietrzu. Były całkiem przeźroczyste. Ale za to było ich osiem – osiem kromek prawdziwego chleba. Teraz czekałem na podział. Zrobiłem minę najżałośniejszą, skuliłem się, uczyniłem wszystko, co mogłem, aby rozbudzić litość. Mama spojrzała na mnie, potem na ojca, który udawał, że jest całkowicie pochłonięty zapinaniem waciaka i chleb zupełnie go nie obchodzi. „Tym lepiej” – pomyślałem. Ojciec wziął z kąta siekierę, zatknął ją trzonkiem za pas, obciągnął waciak. – Idę – powiedział. – Brygada pewnie już wyruszyła w tajgę. Wtedy mama szybko chwyciła cztery kromki, dołożyła parę gotowanych ziemniaków, placek brzozowy. Zawinęła to wszystko w chustkę i wcisnęła ojcu do kieszeni waciaka. – Weź – powiedziała. – I zjedz wszystko, pamiętaj. Zacisnąłem zęby, żeby nie wrzasnąć. Aż cztery kromki... Ojciec wyszedł szybko, usłysza- łem trzaśniecie drzwi, potem zobaczyłem przez okno, jak biegnie przytrzymując siekierę. – Dlaczego beczysz? Tatuś ciężko pracuje, musi zjeść więcej. Inaczej opadłby z sił, roz- chorowałby się. – Ja wiem... – No, to przestań już kwękać. – Wzięła ze stołu trzy kromki i posunęła je w moją stronę. – To dla ciebie. Sobie zostawiła tylko jedną, najmniejszą, wiedziałem, że to niesprawiedliwe, że powinie- nem zaprotestować. Nie mogłem. Chwyciłem swój chleb, siadłem w kącie i – wszystko razem trwało zaledwie kilka sekund. Tylko w ustach pozostał cierpkawy, pyszny smak i trochę dro- bin na dziąsłach. Wylizałem je starannie. Na stole czerniała samotna kromka chleba. Mama jeszcze nie tknęła jej. Patrzyłem ukrad- kiem, jak żuje brzozowy placek, krzywi się lekko, przełyka, znowu żuje. Może nie ma ochoty na chleb? Może mi go odda?... Wstrętne. Nawet myśleć w ten sposób to świństwo, obrzydliwość. Odwróciłem się, zaczą- łem pośpiesznie strugać kawałek drewna, wygładzać rękojeść i lufę przyszłego rewolweru. Widziałem jednak kątem oka, jak mama sięga po swoją kromkę, ogląda ją, wącha, potem owija w szmatkę i wkłada do szuflady. – Łakomczuchu – powiedziała uśmiechając się do mnie. – Od razu zjadłeś wszystko. A ja zostawię sobie na później. No tak. Mnie nic już dzisiaj nie czeka. A mama będzie miała piękny dzień, będzie czekała wieczoru, owej wspaniałej chwili, kiedy wysunie szufladę i znajdzie tam swój chleb. Milczałem. Z wściekłością ciąłem nożem oporne drewno, aż mi palce na końcach posinia- ły. Wystrugam rewolwer, przykręcę drutem miedzianą rurkę, nasypię do niej siarki z zapałek albo jeszcze lepiej – wybłagam od ojca Miszki trochę myśliwskiego prochu. Na koniec wsa- dzę stalową kulkę (miałem taką kulkę, wydłubaną z łożyska kulkowego) i pójdę do lasu szu- kać niedźwiedzia. Zastrzelę go – podpuszczę całkiem blisko i wypalę w oko, żeby tylko nie spudłować, prosto w oko – będzie mięsa a mięsa, mama zrobi pieczyste, uwędzi szynki, polę- dwicę, a z futra uszyje mi prawdziwy niedźwiedzi kożuch... Nie zauważyłem, kiedy wyszła. Pewnie poszła do sąsiadki albo do sklepu dowiedzieć się, czy czegoś nie przywiozą. Byłem sam w izbie. Pociągnąłem nosem, w powietrzu wisiały jeszcze resztki ciepłego aromatu. Podszedłem do szuflady, wysunąłem ją. Nie! Ani mi w głowie tknąć matczyną kromkę. Chciałem tylko powąchać. Przez szmatkę, w którą był zawinięty chleb, zapach przeciekał słabo, ledwie wyczuwal- nie, zmieszany z nieciekawą wonią płótna. Chciałem także popatrzeć. Rozwinąłem ostrożnie płótno, przybliżyłem twarz. Zamknąłem oczy i przez chwilę wdychałem aromat chleba. – Fuj – powiedziałem głośno. – Pachnie gliną. Ale to było kłamstwo. Może niezupełnie kłamstwo, po sekundzie jednak znowu pochyli- łem się nad chlebem. Tym razem nie zamknąłem oczu. Zobaczyłem okruszek, który odłamał się od kromki, dotknąłem go palcem, przykleił się. Wsadziłem palec do ust. Jeszcze jeden okruch. Może nie było go przedtem, może trąciłem kromkę i wtedy się odłamał. Sam nie wiem. Przykleił się do palca tak samo, jak pierwszy, i jak pierwszy powę- drował do ust. Potem... Żołądek nie był moim żołądkiem, stał się wrogiem, potężnym, silniejszym ode mnie, bez- litośnie okrutnym. ...Patrzyłem na rozpostarte płótno, gołe, jak gdyby nigdy nie leżał na nim chleb. Zwiną- łem je w kłębek, wepchnąłem w sam koniec szuflady. Wsunąłem szufladę, uderzyłem w nią pięścią z całej siły, skóra na kostkach popękała, zaszła krwią. Uciekłem. Gdy wróciłem do domu, było już ciemno. Mama szyła coś, skulona przy lampie naftowej. Stanąłem przed nią, kolana uginały się, w głowie grzmiało, przed oczyma skakały srebrne i złote koła. Wargi miałem suche, spieczone. – Zabij mnie – powiedziałem i chwyciłem się za poręcz łóżka, żeby nie upaść. – Albo odejdę w tajgę, zaraz odejdę, na całkiem... Zerwała się ze stołka, podbiegła do mnie. Falowała, nie mogłem tego zrozumieć, była zu- pełnie przeźroczysta. Zamknąłem oczy. Poczułem na czole jej dłoń. – Jezu, ty masz gorączkę! ...Szliśmy z Miszką przez tajgę, stopy grzęzły w mchach, po twarzy chłostały długie, zie- lone igły. Potem jakieś moczary, śliskie, zimne bagno, potem pnie obalone, bardzo stare, wy- cie zgłodniałych wilków, sowie pohukiwania. Bez ścieżki, na przełaj, ubranie miałem podar- te, buty zostały w trzęsawisku, nogi krwawiły, za każdym razem mówiłem sobie, że tylko do tego drzewa, do tej jodły, dalej nie pójdę, padnę, nie mam już sił. I wreszcie koniec. Łąka zalana słońcem, białe dzwoneczki konwalii, trawa po pas, świeża, pełna soków. A w środku polany – dom. Złocisty, z grubych sosnowych bali poprzetykanych brunatnymi warkoczami mchu. Wesołe okna z różowymi firankami, ganek bogato rzeźbiony w dziwaczne esy–floresy. – Jesteśmy na miejscu – powiedział Miszka. Kiedy to powiedział, drzwi się otworzyły i na spotkanie nam wyszedł bardzo wysoki, sze- roki w ramionach mężczyzna o twarzy pięknej, orlej: nos z garbem, krzaczaste brwi, głęboko osadzone, szare oczy. Miał na sobie brązowe skórzane spodnie i takąż kurtkę z błyszczącymi guzikami. Uśmiechał się. – Witajcie – powiedział. – Rad jestem, żeście mnie odwiedzili. – Witaj, Wujku Iwanie – odrzekliśmy zgodnie. Gestem zaprosił nas do swego domu. Wspiąłem się po stromych schodkach, wszedłem do jasnej, czystej izby wypełnionej sprzętami rzeźbionymi równie bogato, jak ganek. – Rozgośćcie się, mili – powiedział Wujek Iwan. Usiadłem na ławie przykrytej niedźwiedzią skórą. Naprzeciw mnie, na ścianie, wisiał rząd strzelb myśliwskich, skórzanych toreb, sztyletów, patrontaszy. Nade mną szczerzyły paszcze niedźwiedzie, wilki, rysie, rosomaki – wielka kolekcja trofeów. – Pięknie tu – szepnąłem. – Podoba ci się? – powiedział z uśmiechem Wujek Iwan. – Myślę, że będziesz mnie czę- sto odwiedzał. – Oczywiście! – krzyknąłem. – Jeżeli tylko pozwolisz. Wujku Iwanie... – Będzie mi bardzo miło. – Wielką dłonią delikatnie rozczochrał mi włosy. – Zmęczyli- ście się, prawda? Spojrzałem na swoje okaleczone stopy. Wujek Iwan poszedł za moim wzrokiem, na- chmurzył się. – Biedaku, dlaczego nić nie mówisz? Ale nie martw się, to zaraz minie. Otworzył jakąś szafkę, wyjął stamtąd garść ziela i posypał mi stopy zielonym proszkiem Sekunda – i zniknęły okaleczenia, ból ustąpił, poczułem w nogach taką rześkość, że miałem ochotę zatańczyć. – Co ty na to? – odezwał się Miszka. – A nie mówiłem? Wujek Iwan to przecież czaro- dziej! Tymczasem na stole pojawił się biały obrus, na nim głęboka misa z kaszą jaglaną, żółto lśniąca od tłuszczu, taca z grubo pokrojonymi pajdami razowca, patelnia ze skwierczącymi płatami niedźwiedziej polędwicy, dzban kawy z mlekiem, talerzyk z pagórem kostek cukru. – Częstujcie się, chłopcy – powiedział Wujek Iwan. – Jedzcie do syta. Wiedziałem, że dobrze wychowany chłopiec nie rzuca się na jedzenie, i pomyślałem so- bie, że jestem źle, bardzo źle wychowany, i rzuciłem się na te talerze, patelnie, miski, pcha- łem do. ust łyżki kaszy i mięsa, dopychałem chlebem, łykałem nie żując, dławiąc się, w krytycznych momentach popijałem kawą i znów pakowałem do ust te wspaniałości, aż mi zabrakło tchu. Misza jadł wolniej, bardziej statecznie, jak przystało na człowieka, który nie po raz pierwszy bierze udział w podobnej uczcie. Patrzył na mnie trochę zgorszony, ale nic sobie z tego nie robiłem, po prostu nie miałem czasu, żeby to sobie wziąć do serca. Wujek Iwan wyszedł z izby, prawdopodobnie po to, żeby nas nie krępować. Wreszcie nadeszła okropna chwila: jedzenia na stole było jeszcze pełno, a ja nie mogłem już jeść. Patrzyłem na kaszę, cukier, mięso, dotykałem kromek chleba, podnosiłem łyżkę do ust i odkładałem – nie miałem już w sobie ani odrobiny wolnego miejsca. – Słuchaj – szepnąłem do Miszki – a gdybym tak schował do kieszeni trochę chleba, cu- kru... co? – Nie waż się! – sykną! Miszka. – Dlaczego? Wujek Iwan nie dowie się. Dałbym rodzicom... – Ani się waż powtórzył Miszka. – Wujek Iwan nigdy już nie wpuściłby nas do siebie. – Przecież nie będzie wiedział... – Głupiś? On wie wszystko. Nie ma rzeczy, którą można by przed nim ukryć. To naj- prawdziwszy czarodziej. – Jeśli jest czarodziejem, może powie nam, kiedy się skończy wojna? – Zapytaj. Wujek Iwan wrócił do izby, postawił na stole talerz z pokrojonym piernikiem. – Jedzcie – powiedział. – Dlaczego nie jecie? – Już nie możemy – odparł Miszka. – Naprawdę, Wujku Iwanie. Objedliśmy się niesa- mowicie. Wujek Iwan przysiadł na ławie, wyjął z kieszeni fajkę i nabił ją tytoniem. Izbę wypełnił aromat w niczym nie przypominający zapachu machorki, którą palił mój ojciec. Machorka cuchnęła, musieliśmy z mamą uciekać, gdy ojciec zabierał się do palenia, a był za bardzo zmęczony, by wyjść przed dom; tu kłęby błękitnego dymu pachniały winem i miodem, wdy- chało się je z rozkoszą. – Wujku Iwanie... – odezwałem się nieśmiało. – No? Słucham. – Wujku Iwanie, kiedy skończy się wojna? Wujek Iwan uśmiechnął się, a może tylko odniosłem wrażenie, że się uśmiecha, gdy prze- suwał między zębami cybuch fajki. – Niedługo – odparł po chwili. – A kto zwycięży? Teraz uśmiechnął się na pewno; spokojnie, z leciutką ironią. – Nie wiesz? – Myślę, że... – I masz rację – przerwa! mi. – Oczywiście; że nasi. Rozbiją faszystów w drobny pył. i wrócę do Polski? Do Warszawy? – Ma się rozumieć. Daję ci na to słowo honoru. – I... będzie dużo jedzenia? – Ile tylko zechcesz, mój chłopcze. Wujek Iwan wstał, my podnieśliśmy się również. Uścisnął nam ręce z powagą, mocno jak dorosłym. – Bądźcie zdrowi – powiedział. – Wkrótce znowu się do was odezwę. Do zobaczenia. Popatrzyłem z żalem na zastawiony stół, wyobraziłem sobie matkę i ojca zasiadających przy nim razem ze mną. Nic jednak nie powiedziałem. ...Czyjaś chłodna dłoń na moim czole. To mama. Słyszę, jak mówi do ojca: – Wszystko w porządku, temperatury już nie ma. Niech się dobrze wyśpi, biedaczek... Biedaczek! Dobre sobie! Gdyby wiedzieli, jak ucztowałem w domu Wujka Iwana! Ale o Wujku Iwanie nikomu nie wolno mówić, nawet rodzicom. Miszka pierwszy zaczął wdrapywać się na jodłę. Ruszyłem za nim. Z początku wspinać się było łatwo, po prostu przeskakiwało się z gałęzi na gałąź, konary były grube, pewne. Po- tem trzeba było podciągać się na rękach, jeszcze później gałęzie stały się bardzo cienkie, trza- skały ostrzegawczo. Miszka jednak nie przestawał się wspinać, więc i ja piąłem się w górę, kryjąc twarz przed ukłuciami igieł. Wreszcie zatrzymaliśmy się. Jodła była wysoka, wyższa od sąsiednich drzew – mieliśmy przed sobą rozległe pole kolczastych zielonych i niebieskawych wierzchołków biegnące aż po horyzont. Bardzo dziwny trawnik. – Nie boisz się? – zapytał Miszka. – Ani trochę – odparłem, choć czułem, że gałąź pode mną chwieje się niebezpiecznie. – Troszeczkę na pewno się boisz – powiedział Miszka. – Jakbyśmy stąd spadli, zostałaby po nas mokra plama. Nie odpowiedziałem. Patrzyłem przed siebie, za nic nie spojrzałbym teraz w dół. Do zie- mi było potwornie daleko. – Słuchaj, ty – odezwał się po chwili Miszka. – Pamiętasz kapitalizm? – Jaki kapitalizm? – No, ten wasz, polski. Przecież mieszkałeś w kraju kapitalistycznym. Głodowaliście? – Nie – odparłem. – Tylko jak tatuś był bezrobotny, tośmy chodzili na obiady do takiej darmowej stołówki. Na zupę. Grochówkę dawali albo kapuśniak. Zjadłbym teraz kapuśniaku. – Głupiś – powiedział Miszka. – Teraz jest wojna, nie ma o czym gadać. Ale jak wojny nie ma, komunizm jest dużo lepszy. – Dlaczego? – spytałem. – Bo sprawiedliwy. Każdy dostaje pracę i to, co mu się należy. Nie ma bogaczy i biedaków. – Chciałbym być bogaczem – powiedziałem cicho. – Chciałbym mieć całą furę żarcia i żeby nigdy nie ubywało. – Głupiś – powtórzył Miszka. – W komunizmie wszyscy będą bogaczami, tylko sprawie- dliwie. – Że niby jak? – A tak. Po równu. Im bogatszy będzie kraj, tym więcej będą mieli wszyscy ludzie. – To długo potrwa – mruknąłem. – A ty byś chciał tak od razu wszystko? Żeby inni się mordowali, a tobie furę żarcia, co? Na cudzym garbie chciałbyś jechać? – Wcale nie – zaprotestowałem. – A widzisz. No, to jak wojna się skończy i wrócisz do Polski, będziesz miał pełne ręce roboty. To cholerna robota zrobić z kapitalizmu komunizm. Stary mi opowiadał, on brał udział w Rewolucji Październikowej, wie, co i jak. No i faszyści wszystko u was poniszczyli, więc też trzeba budować. Roboty a roboty. – Fakt – przytaknąłem. – Pamiętam, jak były bombardowania, mnóstwo domów spłonęło. Całe miasto było w ogniu, ziemia trzęsła się pod nogami, ludzie leżeli na chodnikach... Urwałem. Nie mogłem o tym mówić. Musiałem z całej siły ścisnąć pień, bo wydało mi się nagle, że słyszę warkot samolotu, posępne terkotanie narastające z każdą chwilą... Miszka nie pytał. Musiał zdawać sobie sprawę, że wyłudzanie wspomnień byłoby okru- cieństwem. A ja starałem się myśleć o tajdze, zwierzętach, jakie po niej brodzą, mamie pieką- cej placki brzozowe, ojcu piłującym drzewo, rewolwerze, którego nie zdążyłem sobie jeszcze wystrugać. I tak jakoś odpędziłem wspomnienia, zepchnąłem w ciemność. – Złazimy? – zaproponował Miszka. Wyminął mnie, zwinny niczym wiewiórka, bardzo szybki. Kiedy zeszedłem na dół, sie- dział już wygodnie pod drzewem i zdejmował łupinę z gotowanego ziemniaka. Dał mi po- łówkę. ROZDZIAŁ DRUGI Pudło z żołnierzykami. Mój przyjaciel Jacek. Klaus odjeżdża. Wyprawa po skarb. Mamy rower. Znalezisko na dnie jeziora. Spotkanie z Majem. Na białym obrusie leżały kajzerki. Świeże. Rumiane. Chrupiące. Obok dzbanuszek z masłem. I szynka na półmisku, wielkie różowe plastry. Patrzyłem, w gardle mi zaschło, w skroniach waliły małe szybkie młoteczki. – To... dla kogo? – Dla ciebie, synku. Jedz. Dotknąłem palcami kajzerki. Była prawdziwa. W Komi widziałem takie kajzerki, leżały rządkiem na wystawie sklepowej, piękne, odlane z wosku. Ta była prawdziwa, można ją było gnieść, wąchać, przełykać – najprawdziwsza ze wszystkiego, co kiedykolwiek zdarzyło mi się dotykać. – Dlaczego nie jesz? Zrobić ci kanapkę? – Nie – szepnąłem. – Ja sam. Przekroiłem bułeczkę nożem na dwie połówki. Nabrałem troszkę masła i rozprowadziłem po białym miąższu. – Weź więcej masła, Maciusiu. Wziąłem więcej. Potem sięgnąłem po plasterek szynki. Przeniosłem go na bulkę, jakby to była krucha tafelka lodu – ostrożnie, z drżeniem. Mama patrzyła na mnie, oczy miała dziwne jakieś, podejrzani© błyszczące. – Na co czekasz? – spytała. – Dlaczego nie jesz? – Daj mi spokój... – mruknąłem. Najchętniej zostałbym z bułką sam na sam, bez świadków. Położyłem ją przed sobą na ta- lerzyku, pochyliłem się, prawie dotknąłem nosem. Pachniało – symfonia aromatów pieczywa, masła i szynki – dzieło sztuki, ba! najprawdziwsze arcydzieło. Czy można jeść arcydzieło? Czy nie będzie świętokradztwem włożyć coś takiego do ust? Co się stanie, jeśli to zrobię?... – Jedzże, głuptasku. Specjalnie dla ciebie się postaraliśmy... Jakbym skoczył z wieży głową w dół. Ugryzłem. Aż w oczach mi pociemniało. Ode- tchnąłem głęboko raz, drugi. Dopiero po paru chwilach odważyłem się żuć – powolutku, nie- śmiało, omal z przerażeniem: czy nic się nie stanie? Mama wybiegła z pokoju. Tym lepiej. Przyjrzałem się bułce, masłu, szynce, obwąchałem, znowu ugryzłem. I nagle coś dziwnego się ze mną stało – kanapka zniknęła w ułamku sekun- dy, potem druga, czwarta, szósta... Ciąłem kajzerki, przygniatałem masłem, chwytałem szyn- kę i ledwie z tym nadążyłem, bo zęby nie chciały ustąpić dłoniom, a oczy zębom: prędzej, więcej, jeszcze!... – Dosyć! Bo się»»rozchorujesz! Odburknąłem coś, chwyciłem siódmą kajzerkę, okryłem szynką. – Doprawdy, synku, możesz się rozchorować. – Niech! – ryknąłem. – Muszę zjeść jeszcze tę kajzerkę. Szybko wbiłem w nią zęby, żeby mama nie zdążyła odebrać. Przełknąłem parę kęsów. Ostatni z wysiłkiem: żołądek zbuntował się, był już pełen po brzegi. Próbowałem go zmusić do posłuszeństwa, przekonać, ubłagać wreszcie – czy można zrezygnować z czegoś tak nie- biańskiego jak bułka z szynką?... Poczułem mdłości, opanowałem się jednak, nie pobiegłem do toalety. To byłaby zbrodnia. Na stole zostały jeszcze dwie kajzerki. – Zjesz je później – usłyszałem. – Są twoje, nikt ich nie ruszy. – Dobrze – zgodziłem się. – Połóż mi je na stoliku obok łóżka. W nocy obudziłem się. Pamiętałem o kajzerkach. Były tuż, wystarczyło sięgnąć ręką. Tym razem jadłem powoli, rozkoszując się każdym kęsem. Popijałem mlekiem z porcelanowego kubka. Pomyślałem o Miszy, moim przyjacielu. Czy on też je teraz kajzerki z szynką? Z przyjemnością odstąpiłbym mu jedną kajzerkę. Zwłaszcza że w kuchni jest ich pełne pudło. Jeszcze nie wierzyłem, że już skończyła się wojna i że jestem w Polsce. Włóczyłem się po ulicach i podsłuchiwałem ludzi, chwytałem pojedyncze słowa, odczytywałem z radością szyldy sklepowe: Masarnia – Franciszek Kozioł, Kawa – herbata – świeże pączki, Reperacja obuwia na poczekaniu. Miasto było zielone i białe od kwitnących jabłoni, pachniało wiosną, chłopcy ganiali gołębie, puszczali latawce z kolorowego papieru. – Jesteśmy w Polsce? – pytałem. – Tak – odpowiadała mama. – Jesteśmy w Polsce, synku. – Więc miał rację Wujek Iwan... – Jaki Wujek Iwan? – Czarodziej. Mama śmiała się. Była zupełnie inna niż przedtem: upinała wysoko włosy, malowała usta, nosiła kolorowe bluzeczki. – I wojna naprawdę się skończyła? Nie będą bombardować? – Nie będą. Niemców rozbito... – W drobny pył – dokończyłem. – Tak właśnie przepowiedział Wujek Iwan. Że ich rozbi- ją w drobny pył. Miasto prawie nie ucierpiało od wojny, zburzonych było zaledwie parę domów na przed- mieściu. Zajmowaliśmy dwa pokoje w dużej willi, obok mieszkali państwo Mirscy z synem Jackiem, moim rówieśnikiem. Stróżówkę w podwórzu zajmował Hans Miller, wysoki chudy starzec ze szczeciniastymi wąsami. Uśmiechał się do mnie, nigdy jednak nie odpowiadałem na uśmiech: Hans Miller był Niemcem. Miał wnuka, Klausa, jego również bojkotowaliśmy. Bawił się samotnie na podwórzu pułkiem wspaniałych ołowianych żołnierzy, kilka razy ge- stem zapraszał nas, abyśmy wzięli udział w zabawie. Jacek pokazał mu język, ja odwróciłem się pogardliwie. – Pluję na jego żołnierzy – powiedziałem do Jacka. – Ze szwabem bawić się nie będzie- my. – Jasne – odparł Jacek. – Ale ten pułk mi się podoba. Można mu odebrać. – Odebrać? – No. Ja dam mu w ucho, a ty zagarniesz żołnierzy. Jasne? – Nie bardzo – mruknąłem. – To są przecież jego zabawki. – Frajerze! – roześmiał się Jacek. – Jak była wojna, Niemcy nam wszystko pozabierali. Jest okazja do rewanżu. Żołnierzyki bardzo mi się podobały, nie byłem jednak pewien, czy mamy prawo odebrać je Klausowi. – Wojny już nie ma – powiedziałem niepewnie. – No to co? Niemcy muszą zapłacić odszkodowanie. Nie bądź frajerem, Maciek. Klaus patrzył na nas i uśmiechał się. Nie miał. pojęcia, o czym rozmawiamy. Znowu, jak zwykle, wykonał ramieniem zapraszający gest. Jacek podszedł do niego, zagarnął żołnierzy i wrzucił do stojącego obok tekturowego pu- dła. Pudło wsadził sobie pod pachę, potem spojrzał ironicznie na Klausa. – Może ci się nie podoba, szkopie? Klaus wstał z ziemi, był tego samego wzrostu co Jacek. Zauważyłem, że oczy mu zwil- gotniały, zrobiły się czerwone. Powiedział coś po niemiecku, nic zrozumiałem co, ale ton był błagalny. – Zostaw go, Jacek – mruknąłem. – Oddaj mu to żelastwo. – Ani myślę! – powiedział Jacek i zwrócił się do Klausa unosząc pięść: – Spływaj, szko- pie, bo zrobię ci z nosa marmoladę. Jasne? Dla silniejszego zaakcentowania podsunął pięść pod sam nos Klausowi. Ten cofnął się, zasłonił twarz dłońmi i pobiegł do stróżówki. – Poskarży się dziadkowi – powiedziałem. – Będzie heca. – Gwiżdżę na jego dziadka – powiedział Jacek. – Niech tylko spróbuje przyczepić się do mnie. Powiem ojcu, a ojciec już się z nim załatwi. Mój stary nienawidzi szkopów. – Mój też – powiedziałem. – Ale wątpię, czyby mu się spodobała ta heca. Jacek wzruszył ramionami i poszedł na drugi koniec podwórza. Wysypał z pudła żołnie- rzy, widziałem, jak ich rozstawia na betonowej płycie. Piękni żołnierze w kolorowych huzar- skich mundurkach, niektórzy na koniach, z uniesionymi szablami. Ze stróżówki wyszedł Klaus. Oczy miał już suche, tylko wargi drgały mu lekko. Patrzył na Jacka, który podzielił żołnierzy na dwie grupy, szykując ich do ataku. Gwizdał przez zęby jakiegoś marsza. Poszedłem do domu, wyjąłem z szuflady scyzoryk otrzymany w prezencie od ojca. Pysz- ny scyzoryk: rękojeść z jeleniego rogu, dwa ostrza, korkociąg, pilnik, nawet małe nożyczki. Wsadziłem scyzoryk do kieszeni i ruszyłem w stronę Jacka, pochłoniętego dowodzeniem wielką bitwą. Zauważył mnie, podniósł głowę. – No i co? Bawimy się? Możesz dowodzić tamtym batalionem. – Głupia zabawa – powiedziałem. – Wolę poćwiczyć cel. Ćwiczeniem celu nazywaliśmy rzucanie kamykiem do otworu rynny. Otwór był mały, trafienie weń kamykiem z odległości dwudziestu kroków stanowiło nie lada sztukę. Jacek spojrzał na żołnierzy, potem na mnie. Wiedziałem, że lubi hazard. – O co rzucamy? – spytał. – Po dziesięć rzutów – powiedziałem. – Kto trafi więcej razy, ten wygrał. – Ale o co gramy? Wyjąłem z kieszeni scyzoryk. Jackowi aż oczy rozbłysły: był to przedmiot jego wielkiej zawiści. – Ja scyzoryk, a ty żołnierzy – powiedziałem. – Pasuje? – Jeśli chcesz, możemy tak się zamienić – powiedział Jacek. – Bez rzucania. – Nie ma głupich – uśmiechnąłem się. – Chcę mieć jedno i drugie. Jacek puknął się w czoło. – Frajerze! Przecież ja rzucam lepiej. Tamtym razem wygrałem wszystkie kolejki. Chcesz się zamienić? – Rzucamy. Klaus patrzył na nas, miał puste oczy, twarz bez wyrazu, martwą. Dziadek wołał go kilka razy, ale nie ruszył się z miejsca. Stał i patrzył. Wybraliśmy sobie po dziesięć kamyków. Jacek rzucił pierwszy, nie trafił. Ja również nie trafiłem. – Zero: zero – powiedział Jacek. – Uwaga! Cisnął kamień łagodnym łukiem, dokładnie w sam środek otworu rynny. Roześmiał się: – Jeden: zero! Znów nie trafiłem. Kamyk trącił o krawędź rynny, ale nie wpadł do środka. – Dwa: zero! – Trzy: zero! Postanowiłem się skupić. Powoli wzniosłem ramię, przymierzyłem się, zmrużyłem lewe oko. Kamyk oderwał się od dłoni, poszybował i spadł w otwór. – Trzy: jeden. Klaus patrzył na mnie, wyraźnie to czułem. Jacek spudłował. Rzuciłem znowu, znów nie śpiesząc się, w skupieniu, wolno. – Trzy: dwa. Jacek stracił nieco na pewności siebie. Długo celował, mierzył, wznosił i opuszczał ramię. Wreszcie kamyk pomknął. Trafienie. – Cztery: dwa. Zrobiło mi się przykro. Pomyślałem, że nic już nie uratuje mojego scyzoryka, a jest to przecież prezent i będę świecił oczami, jeśli ojciec zapyta, co z nim zrobiłem. Wreszcie zostały mi już tylko trzy kamyki. Jackowi dwa, ale miał przewagę. Wybrałem okrągły, gładki kamień, zważyłem go w dłoni, wziąłem rozmach. Powiedziałem sobie, że muszę trafić. Jacek śledził ruch mojej ręki, potem lot kamienia... – Cztery: trzy. Teraz jego kolej. Przez chwilę wpatrywał się w otwór, bardzo mały z tej odległości. Za- machnął się. Rzucił. Pudło. Spojrzał na mnie, uśmiechnięty lekceważąco. – Spokojna głowa, i tak nie wyrównasz. – Zobaczymy. Miałem jeszcze dwa kamyki, dwa możliwe trafienia. Tylko nie denerwować się, spokoj- nie, bez pośpiechu. Wycelowałem. Kamień uderzył w krawędź rynny, już pewien byłem, że odskoczy – wpadł. – Cztery: cztery – powiedziałem. – Zaraz będzie pięć: cztery – odparł Jacek. Przygryzłem wargi. Nie myślałem już o żołnierzach, chodziło tylko o to, żeby nie stracić scyzoryka. Jacek znów spojrzał na mnie w ten sam ironiczny sposób, potem podrzucił kamyk na dłoni, odchylił się w tył i – kamień przeleciał nad otworem, zarył się w trawę. – Remis. – Chwileczkę – powiedziałem. – Ja mam jeszcze jeden rzut. – Zdaje ci się, że trafisz? – Zobaczymy. Podniosłem rękę, Jacek chwycił ją w przegubie, ściągnął w dół. – Nie rzucaj – powiedział. – Ty nie rzucisz, a ja dam ci pięć żołnierzyków. Pasuje? – Nie. – Frajer z ciebie, Maciek. Jak nie trafisz, nic nie będziesz miał, a tak za nic dostaniesz pięć figurek. – Nie chcę. – Dobra, dam ci sześć żołnierzy, niech stracę. – Obejdzie się – mruknąłem. – Chcę rzucać. Ująłem kamień w dwa palce, gruby i wskazujący. Otwór rynny wyglądał jak oko. Wpa- trzyłem się w to oko, uniosłem ramię nad głową. Rozmach. Tułów do przodu. Rzut. Jacek milczał. Strzyknął ślinę między zębami, roztarł obcasem. Jakby go nic nie obcho- dziło. – Dawaj te żołnierzyki – powiedziałem. – Jest pięć do czterech. – Jeszcze po trzy rzuty, co? – Nie. Umawialiśmy się na dziesięć. – Kundel z tobą tańcował! – Jacek pchnął butem w moją stronę pudło z żołnierzami. – Masz, ciesz się. Odszedł do domu. Podniosłem z ziemi pudełko i spojrzałem w stronę stróżówki. Klaus ciągle jeszcze stał na ganku. Wpatrywał się nieruchomo w moje ręce, w czerwone pudło z żołnierzami. – Komin – skinąłem na niego ręką. – Chodź no tutaj. Podszedł niepewnie. Wyjąłem jednego żołnierzyka, prawie bez rozmachu cisnąłem w otwór rynny, trafiłem precyzyjnie – nawet nie stuknął o krawędź. Pudełko z resztą żołnie- rzy wetknąłem mu pod pachę. – Hitler kaputt – powiedziałem. – Der, die, das, kapusta i kwas. Abrakadabra. – Tylko ty- le umiałem po niemiecku. Wybełkotał coś, chciał chwycić mnie za rękę, ale nie słuchałem, pobiegłem do domu. Bardzo cieszyłem się, że nie straciłem scyzoryka. Jacek czekał już na mnie w komórce nie opodal stróżówki. – Właściwie nie powinienem ci nic mówić – mruknął. – Dlaczego? – Przez ten numer z żołnierzykami. Trzymasz stronę szwaba? – Nie – odparłem. – Wygrałem od ciebie to pudło z żołnierzami. Mogłem stracić scyzo- ryk. – I po co ryzykowałeś? – Tak sobie. A na żołnierzach mi nie zależało, więc oddałem Klausowi. – Mogłeś mnie oddać. – To byli jego żołnierze – powiedziałem. – Znów swoje? – Odczep się – burknąłem. – Hitlerowcy jedno, Klaus drugie. Co on miał z tym wspólne- go? – Może chcesz się z nim zaprzyjaźnić! – Odczep się – powtórzyłem. – Taki sam chłopak, jak każdy. Tyle że frajer, dał sobie tak odebrać to pudło. – Spróbowałby nie dać! – Jacek roześmiał się pogardliwie. – Lewą ręką bym go załatwił. I tak mu odbiorę tych żołnierzy. – To są moi żołnierze – powiedziałem. – Tylko ja mogę odebrać. – Dobra, nie wściekaj się. – Klepnął mnie po ramieniu. – Głupstwo żołnierze. Wiem o czymś dużo ciekawszym. – No? Pochylił się, prawie dotknął policzkiem mojego czoła. – Nikomu? – Nikomu. – Ani słowa? Przysięgnij. – Słowo honoru. – Dobra – mruknął – wierzę ci. No to słuchaj. Nasze miasto należy do Ziem Odzyska- nych, wiesz? – Każdy wie. – Kiedyś Niemcy nam je zabrali, a teraz muszą oddać. Muszą wynieść się stąd, wyjechać do Niemiec. Wszyscy. Za parę dni wyjadą. – Skąd wiesz? – Od ojca. Mój stary pracuje przecież w magistracie. Powiedział, że za trzy dni wszyscy Niemcy stąd wyjadą. Ale to jest tajemnica. – Też coś. – Zaczekaj, to nie koniec. Znasz tych dwóch szkopów, co mieszkają w sąsiednim domu? – Widziałem ich parę razy. – Tej nocy znosili do piwnicy jakieś paczki. Po cichu, żeby nikt nie widział. – Skąd wiesz? – spytałem. – Azor chciał za potrzebą, poszedłem go wypuścić. No i zobaczyłem. – Co takiego chowali? – Pewnie broń – szepnął Jacek, przysuwając się do mnie jeszcze bliżej. – Jak wyjadą, zej- dziemy do piwnicy i odszukamy te paczki. Kto by nie chciał posiadać prawdziwego pistoletu? Wyobraziłem sobie, jak schodzimy do piwnicy, odnajdujemy paczki, rozwijamy papier, płótno i oto leżą przed nami nowiutkie para- belki, brauningi, kolty, mauzery – brać, wybierać. – Co z tym zrobimy? – spytałem. – Broń należy oddać w komendzie miasta, widziałem afisze... – Oddamy – powiedział Jacek. – Sobie zostawimy po jednej sztuce. – Nie wolno. – Frajerze, kto będzie o tym wiedział? Pójdziemy daleko w góry i postrzelamy. Nie miałem ochoty protestować. Wyjąłem z kieszeni kawałek czekolady, przełamałem i połówkę dałem Jackowi. Wziął jak gdyby nigdy nic, beztrosko wsadził do ust. Zdumiewają- ce. Ja obejrzałem swoją połówkę, pogłaskałem opuszkami palców, potem przybliżyłem do warg i liznąłem koniuszkiem języka. Czekolada była genialnym odkryciem, nie przypuszcza- łem nawet, że coś takiego istnieje. Dziwne jednak: jedzenie, które nie służy do zaspokajania głodu, tylko dla przyjemności. Czy to nie grzeszny zbytek? W ogóle cukierki, owoce, ciastka – nie miałem dotychczas pojęcia o ich istnieniu. Nie rozumiałem jeszcze, dziwiłem się, ale bardzo mi to wszystko smakowało. – Nie lubię gorzkiej czekolady – powiedział Jacek. – Wolę mleczną. Wariat. Gorzka czekolada. Czy istnieje coś słodszego, coś bardziej wspaniałego od tej brunatnej tafelki podzielonej na kwadraciki? Wyobrażam sobie, co by powiedział Miszka, gdybym go wtedy w Komi poczęstował czekoladą. Nawet u Wujka Iwana czekolady nie było, nie umiał jej wyczarować. Czekałem z niecierpliwością na wyjazd Niemców. Wreszcie nadszedł ten dzień: dziadek Miller wyniósł ze stróżówki trzy wielkie skórzane walizy i ułożył je na dwukołowym wózku. Klaus był ubrany odświętnie, w zamszowe spodenki tyrolskie, wełnianą kurtkę i białą koszulę z krawatem. Podszedł do mnie, powiedział coś, nie zrozumiałem. – Der, die, das, kapusta i kwas. – Klepnąłem go po ramieniu. – Bądź zdrów, szkopku. Wtedy pobiegł do stróżówki i wyniósł czerwone pudło z żołnierzykami. W jednej ręce trzymał pudło, a w drugiej żółtozielony czołg na ruchomych gąsienicach. Wystarczyło nakrę- cić sprężynę i czołg przemierzał wzdłuż całe podwórko, wspinając się nawet na cegły i kamienie. Klaus położył przede mną czołg i pudło. Powiedział coś z uśmiechem, dał gestem do zro- zumienia, że od tej chwili zabawki te są moje. Pokręciłem przecząco głową. – Warum? – zapytał, patrząc na mnie żałośnie, ze smutkiem. „Warum” znaczy dlaczego. Nie umiałem odpowiedzieć. Uśmiechnąłem się do Klausa, walnąłem go po ramieniu i wziąłem zabawki. Natychmiast się rozpogodził. Pomachaliśmy do siebie, dziadek Miller popchnął wózek w stronę furtki. Jacek obserwował z ganku całą tę scenę. Później zeszedł do mnie, przykucnął obok czoł- gu, obejrzał go. – Czołg dla mnie – powiedział. – Musi być sprawiedliwość. – Ejże? – wzruszyłem ramionami. – Dla ciebie żołnierze, a dla mnie czołg. Albo odwrotnie, jak wolisz. – Zdaje się, że ja dostałem te rzeczy od Klausa. Jacek wyprostował się, popatrzył na mnie. – Myślałem, że jesteś przyjaciel – powiedział z urazą i odwrócił się do mnie plecami. O to mi tylko chodziło. Wcale nie chciałem zatrzymać dla siebie jednego i drugiego, ale niech Jacek nie sądzi, że mu się to należy. Mogę zrobić prezent i mogę nie zrobić. – Zaczekaj – mruknąłem. – To są moje zabawki. Dostałem je od Klausa. Tak? – Gwiżdżę... – Moje czy nie moje? – Niech będzie, że twoje. Wcale mi nie zależy, chciałem tylko sprawdzić, czy jesteś przy- jaciel... – Zaczekaj – przerwałem mu. – Jeśli przyznajesz, że moje, to co innego. Podniosłem z ziemi dwa patyki, jeden był trochę dłuższy. Zacisnąłem je w dłoni tak, że wystające końce były jednakowej długości. – Ciągnij – powiedziałem. – Dłuższy patyk to czołg. Wyciągnął krótszy. Oddałem mu pudło z żołnierzami. Byłem zadowolony, bo czołg po- dobał mi się o wiele bardziej. – Zaczekamy do wieczora – powiedział Jacek. – Jak się ściemni, pójdziemy na tamto po- dwórze i spróbujemy dostać się do piwnic. Nie mogłem doczekać się kolacji. Po pierwsze – dlatego, że byłem głodny, to znaczy mia- łem wrażenie, że jestem głodny – choć od obiadu zdążyłem już zjeść kilka kawałków chleba. Po drugie, byłem ciekaw tych piwnic – zaraz po kolacji mieliśmy z Jackiem ruszyć na wy- prawą. Zmierzch. Mama nakryła do stołu, postawiła głęboki półmisek z pierogami. Patrzyłem na drzwi, niecierpliwiłem się coraz bardziej: dlaczego ojciec tak długo siedzi w łazience? Wszedł wreszcie. Mama włożyła mu na talerz cztery pierogi, potem sięgnęła po mój. Też cztery. – Mało – bąknąłem. Ojciec roześmiał się. – Nie będziesz mógł zjeść więcej. Maciusiu. – Zobaczysz – odparłem. – Jestem strasznie głodny. Nie była to pełna prawda: głodu nie czułem, ale zarazem nie mogłem patrzeć spokojnie na stos pierogów. Jak gdyby te nie zjedzone miały stać się dla mnie niepowetowaną stratą. A jeśli jutro coś się zdarzy i znowu będzie głód?... – Niech je, ile tylko może. – Mama dorzuciła na mój talerz jeszcze dwa pierogi. – Na zdrowie, synu. Pierogi były pyszne, z grzybami i mięsem, oblane stopioną słoniną. Nigdy nie myślałem, że mama potrafi tak dobrze gotować. W Komi wszystkie jej zupy miały ten sam gorzkawy, mdlący smak. – Doskonale gotujesz – powiedziałem z pełnymi ustami. – Pycha! – Twoja mamusia zawsze umiała gotować – powiedział ojciec z tym samym uśmiechem, jak gdyby odgadł moje myśli. – Nawet francuski kucharz nie zrobiłby takich pierogów z brukwi czy kory brzozowej. – Mhm... – mruknąłem przełykając spiesznie i wbiłem widelec w ostatni pierożek. – Nie jedz tak łapczywie. Pora nauczyć się jeść porządnie, Maćku. Mruknąłem do mamy, zerkając na półmisek. Zostało jeszcze kilka pierogów, rodzice już odsunęli talerze. – Nie jecie tego? – spytałem. – Będą na jutro – odparła mama. – Odsmażę ci na śniadanie. Pomyślałem szybko: jeżeli teraz zjem pierogi, na śniadanie i tak coś dostanę. Zwinnym ruchem przysunąłem do siebie półmisek. – Maćku! – rzucił ostro ojciec. – To jest obżarstwo! – Daj mu spokój – odezwała się cicho mama. – Dzieciak dosyć się nagłodował. Niech zjada, ile może. – Rozchoruje się. Przed snem nie można się tak obżerać. – Zjem i pójdę na spacer – powiedziałem błagalnie. – Tylko te dwa pierożki... – Zwaliłem je na talerz, zaczepiłem widelcem, odgryzłem kęs. Powtórzyła się sytuacja z kajzerkami: oczy pragnęły, a żołądek już nie mógł. Żułem leniwie, czekając momentu, gdy potrafię połknąć. – Skończ z tym wreszcie – powiedział ojciec. – Przecież widzę, że nie możesz. – Ale dasz mi je na śniadanie, prawda? – zwróciłem się do mamy. – I do tego chleb. Trzy kromki co najmniej... Wziąłem ze sobą kieszonkową latarkę ojca, świecę i pudełko zapałek. Jacek czekał na mnie obok stróżówki. Przeleźliśmy przez parkan na sąsiednie podwórko, zeskoczyliśmy w wysoką trawę, uważając, by nie narobić hałasu. Podwórze było dużo większe od naszego, w głębi widniał ciemny, trzypiętrowy budynek. – Uważaj – szepnął Jacek. – Nikt nas nie może zobaczyć. Nikogo zresztą nie było, wokół panowała cisza, tylko gałęzie jaśminu szeleściły na lek- kim wiaterku. Jacek ruszył pierwszy wąziutką ścieżką, prowadzącą w stronę budynku. Ścież- ka biegła pod parkanem, zarośnięta, widać od dawna nikt tędy nie chodził. Nie opodal domu Jacek zatrzymał się. – Wejście do piwnic jest od tyłu – powiedział mi do ucha. – Masz latarkę? – Mam. – No to dawaj. – Wziął ode mnie latarkę, schował do kieszeni kurtki. – I cisza. Ani słowa. Zakradliśmy się na tyły budynku. Okna były ciemne, tylko w jednym, na drugim piętrze, paliło się światło. Jacek szedł pewnie, musiał tu przedtem bywać, znał doskonale drogę. Po- tknąłem się o jakieś żelastwo, omal nie upadłem. – Ciszej!... – syknął Jacek. – Kto tam się włóczy? – rozległo się nagle z góry. – Czego tu szukacie? Zadarliśmy głowy. Z ciemnego okna na pierwszym piętrze wychylił się w naszą stronę jakiś mężczyzna. W sekundę później oświetlił nas ostrym promieniem latarki. – No, czego? Chciałem uciekać, Jacek przytrzymał mnie za rękę. – Kot nam zginął – powiedział do mężczyzny. – Przelazł przez dziurę w parkanie i czmychnął gdzieś tutaj. My jesteśmy z sąsiedniej willi. – Gadanie! – warknął mężczyzna. – Wynoście się stąd. Różni tu łażą. – Musimy znaleźć kota – podtrzymywałem wersję Jacka. – Mama kazała koniecznie go znaleźć. Kici, kici, kici... – I niech pan nie świeci nam w oczy – powiedział Jacek. – Oślepnąć można. Kici, kici, kici... Mężczyzna zgasił latarkę, cofnął się. Mruknął coś, aleśmy nie dosłyszeli. Jacek przysunął się do mnie. – Udawaj, że szukamy – szepnął. – Facet z pewnością jeszcze nas obserwuje. Schyliłem się. – Kici, kici, kici... Nagle omal nie wrzasnąłem: wprost z krzaków skoczył na mnie olbrzymi kocur ze świe- cącymi ślepiami. Przysiadłem. Kocur nie miał jednak złych zamiarów, otarł się tylko o moje kolana i pomknął w ciemność. Jacek przykucnął koło mnie, przez kilka chwil patrzyliśmy w okno, z którego wołał na nas mężczyzna. Zza chmur wynurzył się księżyc, musnął bla- skiem szybę. Nikogo. Widocznie mężczyzna się uspokoił, wrócił do łóżka. – Idziemy – szepnął Jacek. – Może lepiej wrócić? – Nie bądź frajer, idziemy. Na palcach podeszliśmy do muru, w którym widniały nieduże żelazne drzwiczki. – Tutaj wchodzili – powiedział mi Jacek do ucha. – Żeby tylko nie były zamknięte... Nacisnął klamkę, popchnął. Ustąpiły. Wionęło chłodem, wonią grzybów. Jacek wyjął z kieszeni latarkę, przykrył chusteczką reflektor i zaświecił. Zobaczyłem schody biegnące stromo w dół. Zawahałem się, ale Jacek już ruszył przed siebie; poszedłem za nim. Wkrótce trafiliśmy do wąskiego korytarzyka o wilgotnych zimnych murach. Jeden załom, drugi i trzeci. Coś zaszeleściło pod nogami, Jacek odruchowo skierował w dół latarkę: szczur. Olbrzymi, spasiony, wcale się nas nie zląkł. Poruszył wąsikami i odszedł leniwie w jakiś za- kamarek. – Wracajmy – powiedziałem cicho, z trudem łapiąc oddech. – Nie znoszę szczurów. – Łamiesz się? – mruknął Jacek, ale i jego głos zabrzmiał niezbyt twardo. – Co tam szczury... Jak już jesteśmy tutaj, trzeba iść do końca. Być może czekał na dalsze moje protesty, aby ustąpić z honorem, przemogłem się jednak i nie powiedziałem już ani słowa. Wziąłem nawet od Jacka latarkę i wysunąłem się naprzód. Drogę zatarasowały nam drzwi zamknięte na kłódkę. Pojawiły się nagle, wychwycone z mroku promykiem latarki. Stanąłem, patrząc bezradnie na Jacka. Ten jednak musiał być przygotowany na podobną sytuację, bo odsunął mnie i wepchnął w skobel gruby żelazny pręt. – Co chcesz zrobić? – Chwyciłem go za rękę. – To będzie włamanie! – Głupiś. Nie rozumiesz? Niektóre szkopy myślą, że wrócą na te ziemie, że znów je nam odbiorą. Powiesili kłódkę, frajerzy. Ale bądź spokojny, nie wrócą tutaj. Mój stary powiedział, a on wie dobrze. Pociągnął za pręt, szarpnął kilka razy i skobel ustąpił. Weszliśmy do dużej komory, która podczas wojny służyła zapewne jako schron. Jacek oświetlił latarką nie otynkowane ściany, zawadził promieniem o zlew, wydobył z ciemności stos puszek po konserwach. – Patrz! – krzyknął nagle. Zobaczyłem dwie skrzynie, stojące jedna na drugiej. – Może jednak lepiej by było... Nie dokończyłem. Jacek podszedł do skrzyni, uniósł wieko, poświecił. Gwizdnął przez zęby. Zbliżyłem się, zajrzałem mu przez ramię. Skrzynię wypełniały jakieś puchary, tace, platery o wymyślnych kształtach, bogato złocone, pokryte rysunkami. – Szmelc – mruknął Jacek. – Ładne mi rewolwery... – A może w drugiej? Zsunęliśmy górną skrzynię i zajrzeliśmy do tej pod spodem. Tu także nie było broni. Ale to, co znaleźliśmy, było chyba ciekawsze niż broń: najpierw Jacek wyciągnął jakiś pedał, po- tem łańcuch, potem skórzane siodełko, wreszcie koła, ramę. Rower! Kompletny rozmontowa- ny rower. W skrzyni były jeszcze jakieś mechanizmy, przyrządy, ale te już nas nie interesowały. – Trzymaj – powiedział Jacek, wtykając mi ramę i jedno koło. – Ja wezmę resztę. – Czy wolno... – Nie pleć głupstw – uciął. – I wiejmy stąd, bo nas szczury zjedzą. Rzeczywiście coś brzęknęło, spomiędzy puszek po konserwach wypełzło grube szczurzy- sko, zawinęło ogonem. Ruszyliśmy szybko w stronę wyjścia. Schodki były śliskie, omal nie spadłem. – Teraz ostrożnie – powiedział Jacek, kiedy zbliżyliśmy się do wyjścia. – Żeby ten facet z pierwszego piętra znowu nas nie przykaraulił. Byliśmy już przy parkanie, gdy dosięgnął nas promień latarki. Rzuciłem koła i ramę. – Jeszcze tu jesteście? – dobiegł nas ten sam męski głos. – Co niesiesz? Było to skierowane do Jacka, który nie zdążył pozbyć się swego ładunku. – No, gadaj! – powtórzył groźnie mężczyzna. – Co tam chowasz? – Kota – odpowiedział Jacek. – Dopiero teraz żeśmy go znaleźli. – Miauu... – zapiszczałem cienko. – Miauu, miauu... Widocznie udało mi się to miauczenie, bo mężczyzna nie zadawał już pytań. – Zmykajcie stąd – rzucił. – Włóczykije. Zgasił latarkę. Wtedy przerzuciliśmy przez parkan ramę i koła, potem przeleźliśmy sami. Rower powędrował do komórki, dla pewności Jacek przykrył nasz skarb rozprutym mate- racem i przysypał słomą. – Teraz walimy do domu – powiedział. – Starzy pewno się niepokoją. – Co im powiemy, kiedy spytają o ten rower? – Że jakiś pan go nam podarował. Taki chudy z wąsami. – – Uwierzą? – Jeśli opowiemy dokładnie, jak wyglądał, powinni uwierzyć. Trafiają się przecież dzi- wacy, no nie? Tylko pamiętaj: wysoki, chudy, wąsaty, w skórzanej kurtce, z pryszczem na czubku nosa i szramą przez lewy policzek. Nie zapomnisz? – Dobra – mruknąłem bez entuzjazmu. – No, to cześć, Maciek. Jutro rano montujemy, i hulaj dusza! Piekielny rower – nijak nie chciał się zmontować. Koło nie wchodziło w widełki, łańcuch spadał, śruby nie pasowały. Mordowaliśmy się w komórce do zmroku, mama była zdumiona, bo po raz pierwszy zadowoliłem się jednym talerzem zupy i czym prędzej umknąłem od stołu. Wziąłem zresztą ze sobą pajdę chleba grubo posmarowaną smalcem ze skwarkami. Dopiero pod wieczór Jacek przykręcił ostatnią mutrę, napiął łańcuch i ustawił kierownicę. Znał się trochę na tym, bo jego starszy brat miał rower i nim się przeniósł do Kielc, Jacek pomagał mu przy naprawach. – Gotowe – powiedział, ocierając czoło usmoloną dłonią. – Jedź pierwszy. – Kiedy ja... – zaciąłem się. – Wiesz... nigdy jeszcze nie jechałem na rowerze. – Nie umiesz? – Był zdziwiony. – Patrz, jak się to robi. Wskoczył na siodełko, odepchnął się i wypadł z komórki na podwórze. Zrobił koło, ósemkę, potem na parę chwil puścił kierownicę, ostro zahamował. – Fajny rower – powiedział, zeskakując zgrabnie z siodełka. – Chodzi jak cacko. Chcesz spróbować? Przystawił rower do muru. Wdrapałem się na siodełko, mocno chwyciłem kierownicę. – Jak cię popchnę, pedałuj. No! Przejechałem metr, zatoczyłem się i poleciałem na ziemię. Usłyszałem donośny śmiech Jacka. Rozbiłem sobie kolano, ale podniosłem rower i znów przysunąłem go do muru. Wla- złem na siodełko. Tym razem poszło trochę lepiej, nim upadłem, zdążyłem kilka razy zakręcić pedałami, dojechałem prawie do furtki. – Nauczysz się – zawyrokował Jacek. – Byłeś tylko przedtem nie rozwalił roweru. Zazdrościłem mu lekkości, z jaką dosiadał naszego rumaka – sam czułem się niezgrabny, ociężały. – Kałdun ci rośnie – powiedział Jacek. – Ciągle tylko żresz i żresz. – Odczep się – mruknąłem. – Za dwa dni będę jeździł nie gorzej od ciebie. – No to ćwicz. Ja idę pomóc matce przy wieszaniu bielizny, pranie dziś mamy. Zostałem sam. Uważnie przyjrzałem się rowerowi, przesunąłem dłonią po czerwonej ra- mie, dotknąłem niklowanej błyszczącej kierownicy. Piękny rower, nowiutki, aż trudno uwie- rzyć, że należy do nas. Czy potrafię jeździć na nim nie gorzej od Jacka? Wsiadłem przy murze, odepchnąłem się mocno. Odkryłem, że lepiej się jedzie, jeśli nie patrzeć pod koło, tylko przed siebie. Faktycznie lepiej: udało mi się dojechać do furtki i zeskoczyć. Po raz pierwszy nie upadłem. Zawracałem właśnie pod murek, gdy w furtce stanął milicjant. Patrzył na mnie. Struchla- łem. Byłem pewien, że wie wszystko o rowerze i przyszedł nas aresztować. Czekałem, aż mnie zawoła. Nie zawołał jednak. Postał chwilę i zawrócił, wyszedł na ulice,. Postanowiłem wyjaśnić sprawę, zdecydowałem się nagle, nie miałem czasu na konsulta- cję z Jackiem. Pobiegłem, dogoniłem milicjanta. – Przepraszam – powiedziałem. Odwrócił się, popatrzył na mnie ze zdziwieniem. – O co chodzi? – Znaleźliśmy rower... w piwnicy... Niemcy zostawili... – Nie śmiałem spojrzeć w oczy milicjantowi. – Zmontowaliśmy go z kolegą, bo był rozebrany... I jeździmy. Milicjant uśmiechnął się, przypominał mi trochę ojca, miał dobrą, bardzo spokojną twarz i mnóstwo drobnych zmarszczek na czole. – Miałeś już kiedyś rower? – zapytał. – Jak byłem mały. Przed wojną. Taki na trzech kółkach... – I co się z nim stało? – W nasz dom trafiła bomba. Wszystko się spaliło, rower też. Milicjant poklepał mnie po ramieniu, potem przesunął dłonią po włosach. – No, to należy ci się od Niemców rower – powiedział. – Tylko nosa sobie nie rozbij na zakrętach. Czołem, młody człowieku. Uśmiechnął się, zrobił do mnie oko i odszedł. Wróciłem na podwórze uspokojony, wię- cej: szczęśliwy. Jakby ktoś zdjął ze mnie duży ciężar. Czyżbym rósł tak szybko? Zielone spodnie, które mama sprawiła mi dwa miesiące temu, okazały się nagle za małe. Na długość owszem – dobre, ale nijak nie mogłem ich dopiąć. – Spójrz – powiedziałem do mamy. – Może zbiegły się w praniu? Mama leciutko uśmiechnęła się do ojca, który kończył śniadanie. – Jeszcze nie były prane – powiedziała. – Ale to nic, wystarczy przesunąć guzik. Szybko nawlokła igłę, odcięła guzik i przyszyła go trochę dalej. Teraz spodnie zapięły się bez trudu. Wybiegłem na podwórko, Jacek już kręcił ósemki na naszym rowerze. – Jedziemy nad jezioro – zaproponował. – Ojciec pozwolił mi wziąć wędki. – Jak pojedziemy? – spytałem. – Rower jest jeden. – Wskakuj na ramę, zawiozę cię. – Dasz radę? Odpowiedział pewnym siebie uśmiechem. Przyniósł dwie bambusowe wędki i pudełko robaków, przymocował do bagażnika. Nie bez obaw rozsiadłem się na ramie. Jacek pchnął rower, rozpędził go i wskoczył na siodełko. Wyjechaliśmy z furtki na ulicę, ulicą do mostu, potem rower pomknął asfaltową szosą między szpalerem kwitnących klonów. – Ciężko? – Ani trochę – Jacek jeszcze dodał gazu, mocniej zakręcił pedałami. – Trzymaj się moc- no! Skręciliśmy z szosy na polną drogę, zaczęło rzucać, rama boleśnie wpijała się w ciało. – Już niedaleko – uspokoił mnie Jacek. – Zaraz za tym laskiem. Zjechaliśmy na brzeg dużego jeziora, porośniętego sitowiem, białymi czaszami lilii wod- nych. Jacek położył rower pod krzakiem głogu, zmontował wędki. Zdjęliśmy koszulki, bo słońce prażyło i było bardzo gorąco. – Wyglądasz jak atleta. – Jacek wbił na haczyk dużego robaka, z rozmachem zarzucił. – Albo jak tłuścioch – dodał, manewrując wędziskiem. – Taki z rysunku w „Szpilkach”. – Odczep się – mruknąłem. – Nie jestem żaden tłuścioch. To muskuły. Jacek odwrócił się na chwilę, spojrzał na mnie krytycznie. – Muskuły z sadła, co? – Odczep się – powtórzyłem. – Spójrz lepiej na swój nochal. Wygląda jak ziemniak albo orzech włoski. Jacek roześmiał się głośno. – Nie złość się – powiedział. – Ja tylko tak, dla żartu. Odszedłem kilka kroków, zarzuciłem wędkę. Było mi przykro, miałem żal do Jacka i sam dobrze nie rozumiałem, o co chodzi: przecież zrewanżowałem mu się nochalem, a on wcale nie poczuł się obrażony. Spławik zatańczył nagle. Natychmiast zapomniałem o urazie do Jacka. Odczekałem mo- ment, podciąłem, szarpnąłem w górę wędzisko. Coś błysnęło srebrzyście, zakołysało się i spadło do wody. – Frajerze! – krzyknął Jacek. – Kto tak szarpie? Takiego karpia zmarnować! Nie odpowiedziałem. W milczeniu założyłem nowego robaka, splunąłem i starannie za- rzuciłem wędkę w przesmyk między dwoma pasmami sitowia. Może karp wróci, zachęcony sukcesem. Teraz będę już ostrożniejszy. Śmignęła wędka Jacka, na trawę spadło coś śmiesznie małego, podrygując ogonkiem. Płotka. Jacek zdjął ją z haczyka, obejrzał i cisnął do wody. Zarzucił. Ołowiany ciężarek ze świstem przeciął powietrze i spadł tuż obok kępy sitowia. Spławik drgnął, zanurzył się. Patrzyłem na Jacka, jak ciągnie do siebie wędzisko, porusza nim delikatnie, manewruje w prawo i w lewo. Daremnie. Haczyk zaczepił o coś, nie puszczał. – Psiakość... Wbiłem wędzisko w przybrzeżny muł i podszedłem do Jacka. Wciąż próbował uwolnić haczyk, żyłka raz po raz napinała się niebezpiecznie. – Tak nie da rady – powiedziałem. – Pewno zaczepił się o kępę. Trzeba wejść do wody. – Trzeba – mruknął Jacek. – Stary by się wściekł, gdybym zmarnował mu wędkę. Zrzucił spodenki i wszedł do wody. Dno było grząskie. Zrobił niepewnie kilka kroków i zatrzymał się. Woda sięgała mu do ramion. – Głęboko... – Nie umiesz pływać? – spytałem. Przecząco pokręcił głową. – No, to wyłaź. – Teraz ja zdjąłem spodenki, powiesiłem je na gałązce głogu. – Zaraz od- czepię ten haczyk. Jacek posłusznie wrócił na brzeg. Wchodząc do wody, czułem jakąś szczególną satysfak- cję: Jacek patrzył na mnie z podziwem. Dałem nurka, szybko zbliżyłem się do kępy. Wyma- całem żyłkę, uciekała w głąb, daleko pod wodę. Znurkowałem. Kiedy poczułem dno, zakłuło mnie w uszach. Musiało tu być bardzo głęboko. Otworzyłem oczy, woda była mętna, dostrzegłem jednak piaszczystą równinę z garbkami kamieni i wyrastające z niej łodygi sitowia. Haczyk tkwił głęboko, za pierwszym razem nie udało mi się go odczepić. Wyskoczyłem na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza. – No jak? – zawołał Jacek. – W porządku – odparłem, przecierając palcami oczy. Znowu się zanurzyłem. Tym razem uderzyłem ramionami o dno i zawadziłem dłonią o jakiś płaski kanciasty przedmiot. Schwyciłem go bezwiednie, przybliżyłem do twarzy. Nie mogłem rozpoznać, co to takiego, bo był oblepiony mułem. Wypłynąłem. – Łap! – cisnąłem przedmiot Jackowi. Po raz trzeci się zanurzyłem, dotarłem po żyłce do haczyka, kilkoma poruszeniami wy- rwałem go z łodygi. Popłynąłem do brzegu. Jacek nawet nie zauważył, że haczyk jest wolny. Siedział w kucki i oglądał znaleziony przeze mnie przedmiot. Oczyszczał go z mułu ostrym patykiem. – Co to? – spytałem. – Popatrz. Uniósł do góry przedmiot, wyciągnął w moją stronę. Pistolet. Jeszcze niekształtny, okle- jony mułem, ale nie ulegało wątpliwości: pistolet!... Chwyciłem go, przybliżyłem do oczu! – Ostrożnie! – zawołał Jacek. – Może być nabity! Roześmiałem się. – Po takiej kąpieli? Ale jak go oczyścimy, nasmarujemy... Znowu zamknęliśmy się w komórce. Jacek przyniósł z domu szklany papier i buteleczkę oliwy. Najpierw usunęliśmy muł, potem rdzę z lufy i rękojeści. Nie było jej wiele. Po godzi- nie zabiegów na skrzynce przed nami leżało błyszczące, piękne parabellum. Wziąłem do ręki pistolet, pomajstrowałem przy rękojeści i wyciągnąłem magazynek. Były w nim trzy naboje. – Są do niczego – powiedział Jacek. – Całkiem przemokłe. – Wysuszymy i będą dobre – odparłem. – Trzeba wysypać proch. Ostrożnie wyjęliśmy z łusek mosiężne stożki, rozsypaliśmy proch na gazecie i położyliśmy na słońcu. Po kwadransie był już suchy jak pieprz. Przetarliśmy łuski, napełni- liśmy prochem i osadziwszy kule, wprowadziliśmy z powrotem do magazynka. Jacek zarepe- tował pistolet, nabój sprawnie powędrował do lufy. – Nie wygłupiaj się – powiedziałem. – Może wystrzelić. – Warto by go było wypróbować, co? Pójdziemy nad jezioro i tam... – A jak nas złapią? – przerwałem Jackowi. – Powiemy, żeśmy znaleźli. Przecież znaleźliśmy, no nie? Każdemu wolno znaleźć. – Niech będzie – zgodziłem się. Sam miałem wielką ochotę wypróbować parabellum. Na razie starałem się nie myśleć o tym, co zrobimy ze znalezioną bronią. Afisze na mieście wzywały wszystkich, którzy niele- galnie posiadają broń, do składania jej w komendzie milicji, wiedziałem o tym, z drugiej jed- nak strony nie umiałem wyobrazić sobie rozstania się z pistoletem. Nazajutrz znowu wybraliśmy się nad jezioro. Powiedziałem, że jadę na wycieczkę, mama naszykowała mi kilka kanapek. Włożyłem je do ceratowej torby, wsunąłem pod spód parabel- lum. Dzień był upalny, lipcowe słońce prażyło niemiłosiernie, polewało ognistym żarem. Jacek schował rower w krzakach i ruszyliśmy brzegiem w stronę lasu, który zaczynał się nie opodal, biegnąc aż po horyzont na szczyty gór Beskidu Śląskiego. – Popatrz – trąciłem Jacka w ramię. Tam gdzie łowiliśmy wczoraj, siedział chłopiec z wędką, szczuplutki, w dużym kracia- stym kaszkiecie i długich spodniach. Spojrzał na nas i pomachał ręką. – Na ryby? – Nie – burknął Jacek. – A co ci do tego? – Tak sobie pytam – powiedział chłopiec. – W kompanii byłoby weselej. Wstał. Zrobił to jakoś dziwnie, pokracznie, wspierając się o ziemię ramionami. Kiedy się wyprostował, prawa nogawka poszła trochę do góry i zobaczyłem drewniany kikut. Chłopiec był kaleką. – Dzień dobry – powiedział. – Nazywam się Maj. – Mhm – Jacek trącił mnie lekko. – Spieszymy się. – Spieszymy się – powtórzyłem za nim. – Szkoda. – Chłopiec ciężko opadł na trawę. – Będziecie tędy wracać? – Nie wiemy jeszcze – Jacek trącił mnie mocniej, ruszyliśmy nie patrząc za siebie. – Widziałeś? – zapytałem szeptem. – Mhm. – Smutno mu samemu. – Nic dziwnego – powiedział Jacek. – Kto będzie się z takim kolegował? Kuternoga to żaden kumpel, ledwie się rusza. – Żal mi go – mruknąłem. – Mój stary mówi, że kalecy są złośliwi. Mają pretensję do wszystkich o to swoje kalec- two. Nie odpowiedziałem. Faktycznie, kolegowanie z takim byłoby uciążliwe. Ani zabawić się, ani pobiegać. No i ta noga drewniana... za nic bym jej nie dotknął. Szliśmy przez las, było tu dużo chłodniej niż na otwartej przestrzeni. Tutejszy las nie umywał się jednak do tajgi: drzewa luzem, sucho pod nogami, porządnie jakoś, nawet ścieżki wysypane żwirem. Zupełnie jak w parku. – Żebyśmy tylko nie zabłądzili – powiedział Jacek. Parsknąłem śmiechem. – Tutaj? W tym ogródku? – Co chcesz, to przecież prawdziwa puszcza. – Nie widziałeś prawdziwej puszczy – powiedziałem. – W Komi, tam jest dopiero pusz- cza. Drzewo przy drzewie, gęstwina taka, że ledwo się można przecisnąć. Nawet w najsłoneczniejszy dzień nie zobaczysz nieba. – Gadanie – mruknął Jacek. – A drapieżników ile – ciągnąłem. – Rysie, wilki, niedźwiedzie, prawdziwy raj dla my- śliwych. Sam któregoś razu... – urwałem. – No? – ponaglił Jacek. Nie miałem ochoty zmyślać, skoro jednak zacząłem... – Spotkałem rysia. Wyskoczył z gąszczu wprost na mnie olbrzymi żółty kocur. Wrosłem w ziemię, nie mogłem ruszyć nawet palcem. Ryś to jeden z najstraszniejszych drapieżników. – No? – Przysiadł, czułem, że zaraz skoczy... – No?! – To byłby koniec – powiedziałem. – Sam rozumiesz. – Jasne. – Aż mnie chwycił za ramię. – I co dalej? – Nagle rozległ się wystrzał. W ostatniej sekundzie. Ryś podskoczył i zwalił się na grzbiet. Wujek Iwan trafił go prosto w oko. – Jaki Wujek Iwan? – Najlepszy myśliwy w całej republice. Mój przyjaciel. Opowiem ci kiedyś o nim. Wyszliśmy na polankę. Pośrodku piętrzył się wielki dąb o rozłożystych, grubych kona- rach przypominających jelenie rogi. – Tutaj chyba już można – powiedział Jacek. – Nikt nie usłyszy, nawet ten kulas nad je- ziorem. Wyciągnij pistolet. Wysypałem z torby kanapki. Jedna się rozwinęła, chleb poleciał na ziemię. Podniosłem go szybko, otrzepałem z paprochów i odgryzłem duży kęs. – Przestań żreć – mruknął Jacek. – Dawaj spluwą. Wręczyłem mu pistolet. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty na strzelanie. Bałem się tro- chę. Podobno w lasach włóczą się jeszcze hitlerowskie bandy. Gdyby nas tu dopadli... Jacek przyklęknął, zarepetował pistolet i wycelował w pień dębu. – Zaczekaj – położyłem mu dłoń na ramieniu. – O co ci chodzi? – Słyszałeś o bandach. Mogą kręcić się gdzieś w pobliżu... – E tam, uciekniemy. I nikogo tu nie ma. Strącił z ramienia moją dłoń, znów skierował lufę w pień dębu. Widziałem, jak wolno na- ciska spust wskazującym palcem. Trzask. Nie ma strzału. Jacek ponownie zarepetował, pociągnął język spustowy. Nic. – Pewno naboje są do niczego – powiedziałem. – Sprawdzimy. Odciągnął zamek, nabój wyskoczył, spadł na trawę. Jacek podniósł go, obejrzał uważnie. – Spłonka jest cała – powiedział. – Nawet nie draśnięta. To znaczy, że iglica do niczego. – Znasz się na tym? – Jasne. Za okupacji brat miał taką samą parabelkrę. Należał do Armii Ludowej, walczył w Powstaniu Warszawskim. Parę razy pomagałem mu rozbierać i składać pistolet. – Co to znaczy „iglica do niczego”? – spytałem. – Jak naciskasz spust, sprężyna pcha do przodu taki szpikulec. Czyli iglicę. Iglica uderza w spłonkę i następuje strzał. A tu pokazał mi nabój – nie ma śladu uderzenia. – Więc pistolet jest zepsuty? – Fakt. A szkoda, bo postrzelalibyśmy. Muszę przyznać, że się uspokoiłem. Jeśli pistolet jest zepsuty, to właściwie przestaje być bronią. Ot, po prostu zabawka. Nie musimy więc odnosić go na milicję, możemy sobie za- trzymać. Sięgnąłem do leżących na torbie kanapek, wziąłem sobie jedną. – Poczęstuj się – powiedziałem do Jacka. – Dziękuję – odparł. – Jeszcze by zabrakło dla ciebie i umarłbyś z głodu. Atleta... – Znowu zaczynasz? – mruknąłem. – Nie twoje zjadam. I nie moja wina, że pistolet ze- psuty. – Masz. – Jacek wręczył mi parabelkę. – Ty przecież znalazłeś. Weź sobie. Schowałem pistolet do torby. Byłem trochę zły na Jacka za to dogadywanie. Postanowi- łem się odegrać. – Gdzie my właściwie jesteśmy? – powiedziałem, udając zaniepokojenie. – Wiesz, w którą stronę powinniśmy iść? – Nie wygłupiaj się, Maciek. – Popatrzył na mnie przestraszony. – Mówiłeś, że zapamię- tasz drogę... – Myślałem, że zapamiętam, ale coś mi się pokiełbasiło. Może ty sobie przypominasz, z której strony żeśmy tu przyszli? – Chyba stamtąd... – wskazywał przeciwny kierunek. – Albo... Doskonale wiedziałem, jak dojść do jeziora. Bądź co bądź miałem za sobą parę lat spę- dzonych w tajdze, Miszka mnie niejednego nauczył. – Jezioro jest na północy – powiedziałem. – To wiem na pewno. Ale jak znaleźć północ? Był bezradny, aż mi się śmiać chciało. Znajomość budowy pistoletu to nie wszystko. Że- by dać sobie radę w życiu, trzeba umieć wiele jeszcze rzeczy, wiedzieć dużo więcej. Chociaż- by, jak znaleźć północ. – Spójrz na ten pień – powiedziałem. – Z jednej strony jest na nim więcej mchu, a tu pra- wie go nie ma. Wiesz dlaczego? – No? – Bo od północy wieją chłodniejsze wiatry, a mech nie lubi chłodu. Więc północ jest tam. – Jasne – przytaknął z odzyskaną pewnością siebie. – Od razu tak pomyślałem. Pyszałek. Ale zaraz go upokorzę, przestanie być taki ważny. – Więc ty idź na północ, a ja pójdę w przeciwną stronę. Spotkamy się nad jeziorem. Pasu- je? Chwycił mnie za rękę, spojrzał błagalnie. – Nie wygłupiaj się, Maciek... Idziemy razem... Roześmiałem się. O to mi właśnie chodziło. Zagłębiłem się w las, Jacek pokornie dreptał za mną. Po kwadransie marszu wyszliśmy nad jezioro. Spojrzałem na miejsce, gdzie przedtem siedział Maj, ale chłopca już nie było. Zobaczyłem coś w trawie, schyliłem się: zakładka do książki. Skórzana, z czerwonym pomponikiem. Wsadziłem ją do kieszeni. Wyciągnęliśmy rower z krzaków, wyprowadziłem go na drogę. – Teraz ja cię powiozę – powiedziałem do Jacka. – Wskakuj na ramę. – Dasz radę? Rower zachybotał, ale pojechałem. Umiałem już jeździć wcale nie najgorzej. Jacek kur- czowo trzymał się kierownicy. – Dziwne imię, Maj – odezwałem się, szybko kręcąc pedałami. – Słyszałeś kiedy takie? – Nigdy, jak żyję. Może to imię dla jednonogich? Roześmiałem się z dowcipu Jacka. Spotkałem go w wesołym miasteczku. Przyjechał cyrk, na łące obok namiotu rozstawiono karuzele, strzelnice, młyny diabelskie, huśtawki, z głośnika bez przerwy płynęły skoczne me- lodie, baby sprzedawały obarzanki na sznurkach, kolorowe lizaki, torby z cukierkami. Sprze- dawca w białym fartuchu nawijał na patyk wstęgi słodkiej waty, wykrzykując: – Amerykańskie gorące lody, porcja dziesięć złotych, komu jeszczeee? „Czy pamiętasz tę noc w Zakopanem?” – wył głośnik. – „Siekiera, motyka, piłka, deska, na Hitlera przyszła kreska...” Wsiedliśmy z Jackiem do diabelskiego młyna, przeskoczyliśmy na karuzelę, strzeliłem pięć razy z wiatrówki i wygrałem porcelanowego zajączka. – Chcesz? – zaproponowałem Jackowi. – Po co mi. Daj temu, o, kuternodze. Poznałem Maja. Stał przy balustradzie, obserwując chłopców jeżdżących na wrotkach. Za dziesięć złotych można było przez kwadrans uganiać się po drewnianym kręgu. – Cześć, Kwiecień! – zawołałem. Spojrzał na mnie, nie poznał. – Cześć, Kwiecień – powtórzyłem. – Chcesz zajączka? – Dziękuję. – Przecząco pokręcił głową. – Nazywam się Maj, nie Kwiecień. – Jaka różnica? – roześmiałem się. Jacek podszedł do Maja, zrobił do niego oko. – Może chcesz pojeździć na wrotkach? Zafundujemy ci. Maj drgnął, skulił się jakoś, chciał odejść. – Zaczekaj – powiedziałem. – Widzieliśmy cię tydzień temu nad jeziorem. Pamiętasz? Nie odpowiedział. Patrzył w bok. – Zgubiłeś wtedy zakładkę, taką skórzaną z pomponem. Mam ją w domu. Szybko podniósł głowę, spojrzał na mnie z nagłą radością. – Naprawdę? A ja obłaziłem wszystkie krzaki, wszędzie szukałem. To prezent od mamu- si. – Przyjdź jutro na Patkowską – powiedziałem. – Numer trzynasty, mieszkania jeden. Od- dam ci tę zakładkę. Przyjdź przed południem, będę czekał. – Olaboga – kuternoga!... Kulas, kiedyś ulazł? Kulasie, co masz na pasie?... Kuternoga!... Kulas!... Po czemu metr drewna? Zza płotu wyskoczyła zgraja obdartusów, śmiejąc się i wrzeszcząc. Maj schylił się, po- kuśtykał prędko, ciągnąc drewnianą nogę. Spojrzałem na Jacka, był uśmiechnięty. – Widziałeś, jak zwiewał? Kicał niczym zając, kuternoga nieszczęsna. Po licho się z nim na jutro umówiłeś? – Chcę oddać zakładkę – powiedziałem. – Uczepi się nas jak rzep psiego ogona. Chcesz, żeby się z ciebie naśmiewali? – Dlaczego ze mnie? – Żeś kumpel kulasa. Rób, jak chcesz, ja nie mam na to ochoty. – Dobra – mruknąłem. – Załatwi się. Wróciłem do domu późno, na szczęście mama nie zapomniała o kolacji. – Przyjdzie tu jutro chłopak z jedną nogą – powiedziałem do niej. – Dasz mu tę zakładkę. My z Jackiem wybieramy się nad jezioro. I przesuń mi guzik przy spodniach, bo znowu piją. ROZDZIAŁ TRZECI Straszny dzień. Bójka z Kowalem. Jacek mnie zdradził. Profesor Szulc. Znowu spotykam Maja. Pożar w gazowni. – Patrzcie. Jaki grubas! Stanąłem. Miałem przed sobą tłumek dziewcząt i chłopców o rozbawionych, drwiących, ironicznych twarzach. Oglądano mnie ze wszystkich stron, lustrowano dokładnie jak na bada- niu lekarskim. Wesołość budziły zwłaszcza uda, wypełniające nogawki harcerskich spodenek. – Ale nogasy, co? – Słoniowe! – Pupę widzieliście? Jak u przekupki z bazaru! – Albo jak kopiec Kościuszki, cha, cha, cha! Zrobiłem parę kroków do przodu, rozstąpili się, wpuszczając mnie do klasy. Udawałem kompletną obojętność, jak gdyby to wszystko nie mnie dotyczyło. Usiadłem w pierwszej ławce, schowałem teczkę do pulpitu, zostawiając tylko zeszyt i pióro. – Nie ciasno ci? – zapytał kędzierzawy blondynek o piegowatej, okrągłej twarzy. – Spłyń – mruknąłem. – Możesz oberwać. – Słyszeliście? – zawołał kędzierzawy. – Grubas mi grozi. Ktoś z tyłu prztyknął mnie w ucho. Odwróciłem się. Dostałem po karku. Znowu się od- wróciłem: wszyscy trzymali ręce w kieszeniach i patrzyli w sufit. – Odczepcie się – powiedziałem. – Czego chcecie ode mnie? Na szczęście dzwonek. Wypełnił korytarze i klasy wibrującym jazgotem. Gdy umilkł, przez chwilę jeszcze po gmachu toczyło się echo. Budynek szkolny był niegdyś klasztorem. Gotyk: strzeliste łukowate konstrukcje z czerwonej cegły, jak gdyby celujące w niebo. Twórcy gotyku, wznosząc te wieże i ostre sklepienia, myśleli o niebie. Chcieli się doń jak najbardziej zbliżyć. Nawet okna miały kształt zaokrąglonych trójkątów. Więc najpierw był to klasztor, później gmach zajęli hitlerowcy na jakieś biura. Władze polskie otworzyły w nim szkołę. Siódma „b” mieściła się w dużej, wysokiej sali o ścianach przyozdobionych czarnymi i zielonymi kafelkami. Katedra – masywna, z dębowego drzewa – stała na podwyższeniu, aby nauczyciel mógł objąć wzrokiem całą klasę. Wszedł właśnie – przygarbiony, wysoki, szpakowaty, z sumiastym kozackim wąsem. Pro- fesor Rylski, polonista o przezwisku Wąs. – Mamy nowego, panie profesorze! – zawołał kędzierzawy. – Siadajcie – burknął Wąs, jakby nie dosłyszał. Rozłożył na katedrze dziennik i zaczął odczytywać nazwiska: – Arski, Bubałło, Barcikowska, Grozd... – Jestem – poderwał się kędzierzawy. – Flukowska, Kowal... – Jestem – powiedział wielkonosy chudzielec, ten, który pierwszy okrzyknął mnie gruba- sem. – Osiecka. Aż mi w gardle zaschło z zachwytu: złote, wijące się włosy, malutki nosek lekko zadarty w górę, bardzo czerwone wargi i bardzo niebieskie olbrzymie oczy. – Jestem, panie profesorze. Ale ja... – Słucham – Wąs uniósł głowę znad dziennika. – Jestem dziś nie przygotowana. – Dlaczego? – zapytał polonista po krótkiej pauzie. – Ela Majzner nie dała mi podręcznika. Miała przynieść i nie przyniosła. – Mogłaś pójść do niej. – Ona mieszka na drugim końcu miasta. Chciałam iść, ale rodzice nie pozwolili. Już było ciemno. Wąs zanotował coś w dzienniku. – Dobrze – powiedział. – Usiądź, Basiu. Żeby mi to było po raz ostatni. – Tak jest, panie profesorze... Dokończył odczytywania nazwisk, dopiero wtedy popatrzył na mnie. – Ty jesteś nowy? Jak się nazywasz? Wstałem. Niezgrabnie zawadziłem łokciem o pulpit, trzasnęło. Z tyłu doleciał śmiech. – Maciej Łazanek – powiedziałem. – Skąd? – Z Komi. – Komi? Nawet profesor nie słyszał o Komi. Dostrzegłem zaskoczone twarze uczniów. Sprawiło mi to satysfakcję. – Republika Komi leży na północy Związku Radzieckiego – powiedziałem. – Tam się urodziłeś? – zapytał polonista. – Jesteś Rosjaninem? – Jestem Polakiem – odparłem. – Urodziłem się w Warszawie. Przebywaliśmy w Komi podczas wojny. Profesor zapisał coś w swoim notesie. Potem odnotował w dzienniku moje nazwisko. – Dużo jedli w tej Komi, panie profesorze – wtrącił z uśmiechem kędzierzawy Grozd. – W Komi był głód! – zerwałem się. – W Komi... i dlatego potem... – Usiądź – powiedział Wąs. – A ciebie – zwrócił się do Grozda – też, zdaje się, o nic nie pytałem. Ale mogę zapytać. Proszę, podejdź do tablicy. Grozd skrzywił się jak do płaczu, z głupkowatą miną podszedł do tablicy. – Opowiedz nam życiorys Adama Mickiewicza. – Adam Mickiewicz... – zaczął kędzierzawy – wielki poeta, wieszcz narodowy... urodził się... urodził... – O tym już wiem – powiedział polonista. – Teraz powiedz, kiedy i gdzie. – W Komi... – podpowiedział ktoś szeptem za moimi plecami. – W Ko... – zaczął mechanicznie Grozd i urwał, wpatrując się w czubki swoich butów. – Siadaj – rzucił krótko Wąs. – Niedostatecznie. Dzwonek. Koniec lekcji. Polonista wyszedł, natychmiast w klasie zrobił się szum, zatrza- skały pulpity. Nie czekałem na nowe docinki, wybiegłem na korytarz, żeby poszukać Jacka. Chodził do sąsiedniej siódmej a. – Jacek! – zawołałem. Podszedł do mnie, trochę się ociągając. – No jak? – zapytał. Chciałem mu właśnie powiedzieć, że siódma „b” nie podoba mi się bardzo, że chciałbym się przenieść do jego klasy, że jeszcze dziś poproszę ojca, aby to załatwił. Nie zdążyłem. Opadła nas rozwrzeszczana zgraja chłopaków z kędzierzawym na czele. – Grubas! Beczka śledzi! – To przez ciebie podpadłem Wąsowi, grubasie. Gdyby nie heca z tobą, nie pytałby mnie dzisiaj! – Spłyń – warknąłem. – Nie trzeba było zaczepiać. – Ja cię tak zaczepię, że się nogami nakryjesz – powiedział kędzierzawy. – A ty, Jacek, co? Kolegujesz z grubasem? Za podpórkę mu służysz, żeby brzucha nie zgubił? Spojrzałem na Jacka. Wykrzywił się jakoś dziwnie, wzruszył ramionami. Nieznacznie od- sunął się ode mnie, odrobinę, może o parę centymetrów. Zrobił jednak ten ruch. – Nie twój interes – burknął nie patrząc na Grozda. Chłopcy parsknęli śmiechem. – Nie martw się, wielorybie – powiedział do mnie długonosy Kowal. – Za litr tranu do- staniesz w aptece dwieście złotych. – A może ty chcesz dostać? – spytałem. Kowal był wyższy ode mnie o głowę, ale nie wątpiłem, że dam sobie z nim radę. W Komi umieją się bić, od Miszki przejąłem kilka niezawodnych chwytów. – Spróbujmy – powiedział Kowal. – Po lekcjach, na dziedzińcu, obok sali gimnastycznej. – Dobra – odparłem. – Będę czekał. – A ze mną? – wtrącił się kędzierzawy. – Też spróbujesz? Mam pierwszeństwo, gałę przez ciebie złapałem. – Dobra – powtórzyłem. – Zaczekam po lekcjach. – Słyszycie, chłopaki? – zawołał ktoś z boku. – Grubas będzie się lał z Kowalem i Grozdem! Znów kpiący, urągliwy śmiech. Rozejrzałem się, Jacka nie było. – A ze mną? – Ze mną? – Może i ze mną spróbujesz? Mam wielką ochotę na pojedynek z wielorybem. – Z wieprzkiem. – Z beczką śledzi... – Co tu się dzieje? Rozstąpili się nagle, przepuszczając młodego mężczyznę w sportowej marynarce. Zobaczyłem kwadratową twarz o przymrużonych szarych oczach, wysokim czole, ostro zarysowanych kościach policzkowych. Była jakaś cienka, kanciasta, choć niewątpliwie dużej urody. – To nowy – pisnął drobniutki, blady chłopiec, wiercący się wciąż jak fryga; przypomnia- łem sobie, że się nazywa Wojtek Bubałło. – Pan profesor nie będzie miał z niego pożytku, taki grubas nawet kozła nie przeskoczy... Domyśliłem się, że mam przed sobą nauczyciela gimnastyki. Później poznałem nazwisko: profesor Szulc. – To się okaże – powiedział, leciutko przygryzając dolną wargę, jakby powstrzymywał uśmiech. – Uprawiasz jakieś sporty? – Szermierkę – mruknął z tyłu Grozd – pałaszowanie bułek z szynką... Zignorowałem go. – Nieźle pływam – powiedziałem. – Jeżdżę na nartach. Nie skłamałbym twierdząc, że jeżdżę bardzo dobrze na nartach, bo’ w Komi przez całą zimę nie zdejmowało się desek: śnieg był tak głęboki, że bez nart człowiek natychmiast za- padłby się po szyję. Nawet Miszka przyznawał, że jestem świetnym narciarzem – umiałem wykonywać skręty na najbardziej stromych zjazdach, w szkolnych zawodach nigdy nie spada- łem poniżej trzeciej pozycji. A narty to przecież komiacki narodowy sport. – To się okaże – powtórzył nauczyciel gimnastyki i poklepał mnie po ramieniu, wciąż przygryzając dolną wargę. – Lubię wysportowanych. Odpowiedział mu chóralny śmiech. Nie miałem pojęcia, co ich wszystkich tak rozśmie- szyło. Znów poszukałem wzrokiem Jacka. Nie było go na korytarzu, pewnie poszedł do swo- jej klasy. Właśnie rozdźwięczał się dzwonek na lekcję. Czekali już na mnie pod salą gimnastyczną, wszyscy chłopcy z siódmej b. Zobaczyłem ich w oknie. Podszedłem do Jacka, który upychał do teczki książki. – Zły jesteś na mnie? – spytałem. – Pleciesz – mruknął, bez reszty pochłonięty pakowaniem książek. – To chodź ze mną – powiedziałem. – Mam się bić z Kowalem i Grozdem. Czekają na dole. Teraz dopiero podniósł głowę, popatrzył na mnie z jakimś zawistnym zdziwieniem. – Będziesz się bił z Kowalem? To najsilniejszy facet w całej budzie. Zgodziłeś się? – Sam mu zaproponowałem. – Ty jemu? – Był jeszcze bardziej zdziwiony. Przysunąłem się bliżej do Jacka. Byliśmy sami na korytarzu szkolnym. Spojrzałem mu w oczy. – Jeśli nic do mnie nie masz, to o co ci chodzi? – spytałem. – Boczysz się, nawet pogadać nie chcesz. Obchodzą cię ich przycinki? – Wydaje ci się... Zrobiłem krok do tyłu. – Słuchaj – powiedziałem. – Czy ja naprawdę jestem taki gruby? Mruknął coś pod nosem. – Naprawdę jestem? – nie ustępowałem. – No, jesteś... – odparł niechętnie. – Ja przywykłem, a oni widzą cię po raz pierwszy. Zacisnąłem pięści, aż mi zbielały kostki palców. – Chodźmy – powiedziałem. – Będziesz mi sekundował. W milczeniu skinął głową. Miałem wrażenie, że zgadza się bez entuzjazmu. Zbiegliśmy po schodach, przeciąłem dziedziniec i znalazłem się pod salą gimnastyczną. Kowal zdjął już kurtkę, był w samej koszuli. – Nie spietrałeś się? – spytał, zawijając rękawy. – Co, wielorybku? Zdjąłem również kurtkę i podwinąłem rękawy. Otoczono nas ciasnym kołem, zostawiając trochę miejsca pośrodku. Spojrzałem na Jacka, przyglądał nam się z zainteresowaniem. Nie czułem strachu. Jeśli tylko trafię go w dołek, w tak zwany splot słoneczny, będzie za- łatwiony. Albo jeśli zdołam chwycić za przegub – odwrócę się, szarpnę, rzucę przez plecy. Był to ulubiony chwyt Miszki. – Zaczynać! – krzyknął Grozd. – Szkoda czasu. Stanąłem naprzeciw Kowala. Pomyślałem, że jeśli mu wleję, dadzą mi spokój. Przyjąłem postawę bokserską. Niech tylko zaatakuje. Kiedy zaatakuje, uskoczę i załatwię go kontrą w dołek. Nie zdążyłem jednak. Widziałem, że pędzi na mnie, chciałem zrobić unik. Nie wyszło. Byłem za ciężki, zdołałem zaledwie schylić głowę. Trafił mnie w nos. Podbródkiem spłynęło coś ciepłego. Uderzyłem na oślep, ramię roz- pruło powietrze, znów zachwiałem się od uderzenia. Młóciłem pięściami, nie trafiając na ża- den opór. Ciosy Kowala wstrząsały mną, myślałem już tylko o tym, żeby nie upaść, wytrzy- mać do końca. Może go wreszcie trafię, zahaczę pięścią... – Lej, Kowal! – Lej grubasa! – W sadło go! – Zrób mu kurację odchudzającą! W uszach dzwoniło mi, ale słyszałem ten śmiech, ten chichot, skomlenie, rechotanie. Pauza. Przetarłem oczy. Wtedy właśnie Kowal chwycił mnie za nos. Mocno, dwoma pal- cami. Szarpnąłem się do tyłu, ale nie puścił. To był bardzo silny chwyt. Próbowałem go kopnąć, dosięgnąć pięścią, ale ramię miał małpio długie, trzymał je wy- ciągnięte i w ten sposób znajdował się poza zasięgiem moich ciosów. Rechotanie zmieniło się w huraganowy ryk. Kowal śmiał się również. Prawe oko miał czerwone, musiałem go jednak trafić. Wolną ręką trzymał się za brzuch, podkreślając rozba- wienie. – No i co, wielorybku? Prosisz o litość? – Nie! – wrzasnąłem. Ścisnął mocniej, czułem, że oczy napełniają mi się łzami i tych łez wstydziłem się najbar- dziej. Kowal ciągnął mnie po kręgu jak ujarzmione zwierzę, zapierałem się nogami, bez skut- ku. Nagle dostałem z tyłu kopniaka. Kątem oka dostrzegłem: Grozd. Znowu kopniak, potem kuksaniec pod żebro. – Dwóch na jednego? – krzyknąłem, z trudem łapiąc oddech. – Jacek, na pomoc! Nie ruszył z pomocą. Dostrzegłem, że cofnął się, zniknął w pierścieniu kibiców. Jakbym nie jego wołał. Wtedy zebrałem resztki sił, wzmocnione wściekłością, rozgoryczeniem. Grzmotnąłem pięścią w wyciągnięte ramię Kowala. Stęknął, puścił mój nos. – Masz dosyć? – zapytał. Nie odpowiedziałem. Wyjąłem z kieszeni chusteczkę i wydmuchałem nos. Bolał mnie bardzo. – A co będzie z nami? – Grozd stanął przede mną w rozkroku, wziął się pod boki. – Pasu- jesz? – Możemy się bić... – wycharczałem. – Ma dosyć na dzisiaj – wtrącił się Kowal. – Przełóżcie to sobie na inny dzień. Umyłem twarz w szkolnej ubikacji, przyczesałem zwichrzone włosy. Potem nie spiesząc się ruszyłem do domu. Myślałem o Jacku, o tym, jak skrył się, gdy go wzywałem na pomoc. Bądź co bądź byliśmy kumplami. Miszka nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Właściwie była to już druga zdrada – pierwszy raz zdradził mnie na korytarzu, uciekając do klasy, kiedy tam- ci się przyczepili. Dlaczego? Kolegowaliśmy dwa miesiące. Dzień w dzień razem. Zdarzały się, owszem, nieporozu- mienia, jak wtedy z Klausem albo o rower, kto się pierwszy przejedzie, takie tam, nic nie zna- czące. Nigdy nie rozmawialiśmy o przyjaźni. Dziewczyny przysięgają sobie wierność, liżą się, chłopcy nie mają tego zwyczaju. Normalne. Ale Jacek był moim przyjacielem, teraz wi- działem, że był, i wiedziałem, że już nie jest. Przypomniałem sobie: wracałem ze sklepu, zaatakowali mnie chłopcy z sąsiedniej ulicy. Było ich czterech. Jacek przybiegł, włączył się do bójki, oberwał nawet solidnie – przez cały tydzień nosił na czole duży, niebieski guz. A teraz... zdradził. Czyżby przestraszył się Kowala i Grozda? Nie sądzę. Raczej – śmieszności. Że spadnie na niego moja śmieszność. Więc jestem śmieszny? Zamknąłem się w swoim pokoju, przez całe popołudnie nie wychodziłem na podwórko. Widziałem z okna, że i Jacek nie pokazał się na podwórzu. Próbowałem czytać, rozłożytem przed sobą „Biały Kieł” Londona, przewracałem kartki. Litery układały się w słowa, wyrazy w zdania, nic jednak z tego nie rozumiałem. Mama zajrzała do pokoju, popatrzyła na mnie z niepokojem. – Źle się czujesz? – Dobrze – mruknąłem. – Dziwnie jakoś wyglądasz. Nos masz jak gdyby opuchnięty... – Katar. – Usmażyć szpinaku z jajkiem? Pewnie jesteś głodny. W pierwszej chwili chciałem krzyknąć, że nie, że nic dzisiaj do ust nie wezmę. Ale na myśl o szpinaku z jajkiem poczułem cieniutkie ssanie w żołądku, przepadam za szpinakiem. – Usmaż – powiedziałem. – Bardzo proszę. Uspokoiła się: zareagowałem normalnie, a więc wszystko w porządku. – Na kolację będą rydze w śmietanie i naleśniki z marmoladą. – To świetnie! – uśmiechnąłem się do niej. – Zjem cały półmisek. Uśmiech był trochę wymuszony. Pomyślałem, że jutro znów muszę pójść do szkoły i że wszystko zacznie się od nowa. Będzie nawet gorzej, bo nie mam już Jacka i zostanę zupełnie sam. Ktoś zapukał do okna. Podbiegłem, otworzyłem. Jacek. Serce załomotało, w ciągu ułam- ka chwili darowałem mu cały dzisiejszy dzień. – Wejdź – powiedziałem. – Zagramy w warcaby. No, czemu stoisz? Nie spojrzał na mnie. Chował coś za plecami. – Spieszę się – bąknął. – Chciałem ci oddać „W pustyni i w puszczy”. Przeczytałem, dziękuję. Ciągle patrząc gdzieś w bok, położył na parapecie książkę. Nie odezwałem się ani sło- wem. Jacek postał chwilę, trącił czubkiem buta jakiś kamyk. – Ty się nie gniewaj, stary... Sam rozumiesz... Zamknąłem okno, nie chciałem tego słuchać. Wiedziałem, że książkę przeczytał miesiąc temu. Była to jedyna moja rzecz, jaką miał u siebie. Ten zwrot wyjaśnił wszystko, nie było o czym gadać. Pobiegłem do łazienki, przekręciłem klucz. Stanąłem przed lustrem. Ze srebrnej tafli pa- trzyła na mnie okrągła, pyzata twarz z małymi oczkami. Wypukłe policzki, podbródek złą- czony z szyją fałdą tłuszczu. Mały nosek, teraz mocno zaczerwieniony, prawie fioletowy. W Komi mówiono, że jestem ładnym chłopcem. Kiedy to się stało? Byłem przecież szczupły, ba! – chudy, skóra i kości. Patrzyłem i patrzyłem, jakbym oglądał siebie po raz pierwszy. Grubas. Wieloryb. Beczka śledzi. – Maciusiu, kolacja!. Nie jeść. Trzeba schudnąć. Za wszelką cenę. Powiedzieć, że źle się czuję, nie mam apety- tu. – Gdzie ty się podziewasz? Czekamy, kolacja na stole! Umyłem ręce i wyszedłem z łazienki. Ojciec przeglądał gazetę, niedawno wrócił z biura. Uśmiechnął się do mnie, poklepał po policzku. – Jak poszło w szkole? – Fajnie – mruknąłem, siadając do stołu. Mama włożyła mi na talerz dymiący pagór szpinaku. Tak pachniał, że aż kręciło w nosie. Wziąłem widelec i odłożyłem. – Nie jestem głodny. – Co takiego? – ojciec upuścił gazetę. – Nie jesteś głodny? Kłamałem. Byłem głodny. Aż do szaleństwa, do zawrotu głowy. – Nie chcę być grubasem – powiedziałem sucho. – Oszalał! – Matka załamała ręce. – Jaki z ciebie grubas? Po prostu dobrze wyglądasz. Uważam nawet, że nie zaszkodziłoby, gdybyś wyglądał lepiej. – Nie chcę być grubasem – powtórzyłem, wpatrując się w szpinak i spazmatycznie prze- łykając ślinę. – A może chcesz zachorować na suchoty? – cicho zapytała mama. – Dosyć głodowali- śmy. Masz słaby organizm, musisz nadrobić wojenne straty. – Głupie gadanie – mruknął ojciec. – Coś ty sobie wydumał? – To nie ja wydumałem. – Rozumiem. Ojciec uśmiechnął się. – Koledzy w szkole. Sądziłem, Maćku, że masz mocniejszy charakter. – Charakter?... – nie zrozumiałem. – A jak ci powiedzą, że lewe oko masz brzydkie? Wydłubiesz je? Albo będą się z ciebie śmiali, że jesteś uczciwy. Ukradniesz? Milczałem. Nie wiedziałem, co o tym sądzić, ale rozumowanie ojca topiło moje opory wobec szpinaku. Chciałem zjeść i szpinak, i te rydzyki w śmietanie, których aromat falami napływał z kuchni. – Na co jeszcze czekasz? – odezwała się mama. – Jedz. Rośniesz, twój organizm potrze- buje kalorii. Machnij ręką na tych wszystkich chuderlaków. Po prostu ci zazdroszczą. Uwierzyłem. Przede wszystkim dlatego, że bardzo chciałem uwierzyć. Pomedytowałem chwilkę i rzuciłem się na szpinak. Zjadłem pełny talerz, potem półmisek rydzów w śmietanie.. I jeszcze kanapkę z wędliną – na złość tamtym. Zbiegliśmy do szatni, za chwilę miała się zacząć lekcja gimnastyki. Wyjąłem z woreczka koszulkę i szorty, usiadłem na ławeczce. Chłopcy patrzyli na mnie z zainteresowaniem. Uda- łem, że tego nie dostrzegam. Zdjąłem kurtkę, spodnie, buciki... śmiech. Zacisnąłem szczęki. – Ale sadła! – Wielorybku, pokaż brzusio! Spojrzałem na Grozda: wystające łopatki, ostro zarysowane przęsła żeber, ramiona cien- kie jak patyki. Teraz ja się roześmiałem. – Czego rechoczesz, grubasie? – Spójrz w lustro – powiedziałem. – Będziesz wiedział. Grozd mimo woli zerknął w stronę lustra. Musiał być przyzwyczajony do swego wyglą- du. Większość chłopców wyglądała tak samo. – Normalnie – mruknął. – Normalnie? – zachichotałem przesadnie głośno. – Jak nie ma wiatru. – Że co? – Bo jak powieje, to się nie utrzymasz. Zdmuchnie. Nikt mi nie zawtórował. – Mógłbyś zarabiać w gabinecie anatomicznym jako szkielet – ciągnąłem. –I ty też. I ty... i ty... – wodziłem wściekle wskazującym palcem. – No, czemu milczycie, chuderlaki? Zatkało was? Tam macie lustro, spójrzcie na siebie! Odpowiedziała mi pogardliwa cisza. Chłopcy w milczeniu wkładali stroje gimnastyczne. Ktoś trącił mnie, niby niechcący. Przebrałem się szybko, wbiegłem na salę. Czekał tam na nas profesor Szulc w eleganckim niebieskim dresie, z potrójnym gwizdkiem zawieszonym na szyi na łańcuszku. Rozejrzałem się: kółka, równoważnia, koń, drabinka pod ścianą. Po chwili na salę wbiegła reszta chłopców. – Baczność! – zawołał profesor. – W dwuszeregu zbiórka! Sportowym krokiem marsz! Ruszyliśmy dookoła sali, coraz szybciej, szybciej. Biegiem. Zaczęło mi brakować odde- chu, otworzyłem szeroko usta, wciągałem powietrze wielkimi haustami. Nigdy dawniej tak szybko się nie męczyłem. Robiłem jednak wszystko, by nadążyć za innymi, nie zostać w tyle. Udało mi się. – Skaczemy przez konia – zakomenderował nauczyciel. – Grozd zaczyna. Obserwowałem uważnie, jak Grozd bierze rozbieg, odbija się, dotyka dłońmi konia i pięknym łukiem przelatuje na drugą stronę. Wylądował na materacu w pozycji stojącej, tyl- ko z lekka się zachwiał. – Teraz Bubałło... Arski... Starkiewicz... Kowal... Szyr, Mering, Jasiński... Wszyscy bez trudu pokonywali przeszkodę, mniej lub bardziej zgrabnie lądując na mate- racu. Jeden Bubałło zmarudził, musiał powtórzył rozbieg. Szulc zwrócił się do mnie: – Teraz twoja kolej. Przeskoczysz? Nie odpowiedziałem. Czułem, że oczy wszystkich chłopców są skierowane na mnie. Wziąłem rozbieg, odbiłem się stopami z całych sił, zamknąłem oczy. Bolesne uderzenie w bark, ból w pośladkach. Przez moment nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, potem dotarły do mnie wybuchy śmiechu. Śmiał się nawet profesor Szulc, daremnie usiłując przycisnąć zę- bami dolną wargę. Leżałem na parkiecie obok materaca, w zabawnej pozycji z podwiniętymi nogami. – Co się stało? – spytałem bezradnie, ogłuszony. – Skoczyłeś bez odbicia – wyjaśnił Szulc. – Jak pies w przerębel. – Jak wieloryb – wtrącił Bubałło. Wszyscy się roześmieli. Wstałem. Chętnie rozmasowałbym stłuczony bark, ale nie chcia- łem im dawać nowego powodu do śmiechu. – Skoczę jeszcze raz – powiedziałem. – Nie pozwalam – rzucił profesor. – Najpierw musisz przerobić ćwiczenia elementarne. Czy już skakałeś przez konia, Łazanek? – Nigdy, ale... – Więc ćwicz wybicie. O, tak – Szulc stanął na materacu, odbił się jak sprężyna, kilka ra- zy wyleciał w górę. – Ćwicz to, a my idziemy na równoważnię. Zacząłem skakać. Starałem się nie myśleć o upadku, o wykrzywionych twarzach kole- gów, o drgającej wardze Szulca. Odbijałem się, skakałem, znowu się odbijałem, aż do utraty tchu. Reszta chłopców balansowała na równoważni, nikt nie patrzył w moją stronę. Dlaczego jestem gorszy od nich? Czym sobie na to zasłużyłem? Nawet tu, na lekcji, je- stem sam, odseparowany. Całe szczęście, że nie zwracają na mnie uwagi. I to dobre, bo mie- liby nową okazję do śmiechu: odbijam się z całych sił, a wylatuję w górę zaledwie na parę centymetrów. Koniec lekcji. Odetchnąłem z ulgą, prędko wskoczyłem do szeregu. Marszowym krokiem ruszyliśmy pod prysznic, potem do szatni. – Nie martw się, grubas – powiedział Grozd. – Są jeszcze gorsi od ciebie. W żłobku. Albo w szpitalu chirurgicznym. – Albo w przedszkolu.. – Albo w Związku Inwalidów Wojennych. – Albo w Domu Starców. Wzruszyłem ramionami. Udałem, że nic a nic nie obchodzi mnie ich gadanie. Że w ogóle do mnie nie dociera. Zacząłem intensywnie myśleć o czymś zupełnie innym, odtworzyłem w pamięci naszą jadalnię, mamę. nakrywającą do stołu, ustawiającą półmisek z wędliną i serem, ojca uważnie krojącego chleb, zadumanego przy tym, nieobecnego jak gdyby. „Je- rzyku – zapytała mama – czy dziś znowu wrócisz tak późno?” Uśmiechnął się przepraszająco. „Niestety, kochanie. Wiesz, ten gorączkowy okres przed uruchomieniem zakładów. Po rozru- chu będę trochę wolniejszy”. „Wszystko już jest w komplecie?” „Tak – odparł ojciec. – Sprowadziliśmy z Czechosłowacji brakujące maszyny. Gazownia ruszy najdalej za tydzień”. Mama dołożyła mu na talerz kilka plasterków baleronu. „Za tydzień pochłonie cię urocho- mienie kopalni – powiedziała. – Dla nas masz coraz mniej czasu”. Znowu przepraszający uśmiech ojca. „Cóż na to poradzę? Po tej piekielnej wojnie mamy mnóstwo do odrobienia, wiesz...” – Spisz, grubasku? A może w myślach skaczesz przez konia? – Odczep się, Grozd – mruknąłem. Schyliłem się po but. Nie było go. Zdziwiony rozejrzałem się po szatni i zobaczyłem, że mój but trzyma Bubałło. – Dawaj! – rzuciłem. – Weź. Podszedłem do Bubałły, ale but przeleciał mi nad głową i trafił do rąk Kowala. – Proszę – wyciągnął go w moją stronę. Zrobiłem kilka kroków. But trafił do rąk Grozda. – Piękny kapeć. Na skórze! – Oddają słyszysz? But pofrunął do Arskiego, potem do Szyra, Meringa. Miotałem się po szatni, bezskutecz- nie usiłując go schwytać. Wreszcie usiadłem. Miałem dość tej zabawy. – No? – zapytał Grozd. – Nie chcesz buta? – Przynieś – mruknąłem. – Słyszeliście, panowie? Grubasek każe sobie przynieść. Nie ma kto srebrnej tacy? Wybuch śmiechu. Nie zareagowałem, wpatrzyłem się w sufit. Grozd postawił but na szafce, odwrócił się. Wyglądało na to, że zabawa już mu się znudziła. Wstałem, wyciągnąłem rękę po but. Kowal był jednak szybszy – strącił go z szafki, przerzucił do Starkiewicza. Star- kiewicz schował but za plecami. Doskoczyłem do niego, rozwścieczony, chwyciłem za ko- szulę na piersi. – Oddajesz, łobuzie? Bo jak rąbnę... Przestraszył się. Był niższy ode mnie, słabowity, o przeźroczystej, zielonkawej cerze. – Spróbuj tylko, wielorybie. – Poczułem na ramieniu ciężką rękę Kowala. – Słabszych nie wolno, chyba że brzuchaci – parsknął śmiechem. Odwróciłem się. Nie wiem, co bym zrobił za chwilę, być może chwyciłbym Kowala za gardło, wpił mu się w dłoń zębami. Na szczęście do szatni zajrzał profesor Szulc, już przebra- ny w samodziałową marynarkę. – Dajcie mu spokój – powiedział. – Łazanek, ubierz się i przyjdź na salę. Chcę z tobą pomówić. Starkiewicz bez słowa oddał mi but. Zawiązałem go szybko i poszedłem do sali gimna- stycznej. Szulc podciągał się na kółkach. Zeskoczył, przywołał mnie gestem, kazał usiąść obok siebie na materacu. – Dokuczają ci? – spytał. Mruknąłem coś niewyraźnie. – Załatwię, żeby dali ci spokój. Nie martw się, Łazanek, wszystko będzie w porządku. Skinąłem głową. – Twój ojciec jest inżynierem? – Tak, panie profesorze. – Kraj potrzebuje inżynierów... – Bawił się ołówkiem. – Podoba ci się ten zawód? – Nie bardzo – wyznałem. – Ojciec jest strasznie zapracowany, nie widujemy go prawie. Pracuje w Komitecie Odbudowy Przemysłu, teraz akurat szykują się do uruchomienia gazow- ni... – Doprawdy? – ucieszył się Szulc. – To bardzo pięknie. Miastu potrzebna jest gazownia – schował ołówek do kieszeni. – Twemu ojcu należą się gratulacje. No, idź już. Ćwicz w domu skoczność i szybkość, o tak – zademonstrował mi kilka ćwiczeń, wykonał je zgrabnie, bez wysiłku. – Chcę, żebyś szybko wyrównał do poziomu klasy. A jak się postarasz, masz szansę wielu wyprzedzić... W porządku, Łazanek? – W porządku, panie profesorze! – zawołałem z entuzjazmem, pełen wdzięczności, na- dziei. Lekcja historii dobiegała końca. Czekaliśmy z niecierpliwością na dzwonek, zwłaszcza marzył o nim Starkiewicz, pocący się przy tablicy. – No więc? – powtórzył historyk, profesor Hałas. – Czy dowiemy się w końcu, kim był Talleyrand? Starkiewicz przestępował z nogi na nogę, błagalnie patrzył na profesora. – Talleyrand był Francuzem... – bąknął niepewnie. – Faktycznie – zgodził się profesor. – Ale ja nie pytam o narodowość. – Talleyrand był... był... Zrobiło mi się go żal. Nie byłem zwolennikiem podpowiadania, nie byłem także dobrym historykiem. Prymus Arski milczał jednakże jak zaklęty, uparcie gapiąc się w zeszyt. A przecież przyjaźni się ze Starkiewiczem, mieszkają w sąsiedztwie, siedzą na jednej ławce. Tchórz. Złożyłem dłonie w trąbkę. Profesor patrzył na Starkiewicza, był odwrócony do mnie plecami. – Minister... – szepnąłem. Musiał dosłyszeć, bo zerknął w moją stronę, powieki mu drgnęły. Powtórzyłem: – Mi–nis–teeer... – Wiesz czy nie wiesz? – ponaglił profesor. – Wiem, oczywiście! – ożywił się Starkiewicz. – Już sobie przypomniałem, panie profe- sorze. Talleyrand to był francuski komunista. Klasa ryknęła, aż szyby zatańczyły w oknach. Nie śmiał się tylko profesor Hałas. Powoli zdjął okulary o grubych, wypukłych szkłach i przetarł je chusteczką. – Nie interesują mnie komuniści – powiedział, wkładając okulary. – Natomiast chcę po- mówić z twoją matką. Bądź łaskaw jej to powtórzyć. Niech się dowie, że jej syn będzie miał na okres dwójkę z historii. Za głupie dowcipy. Siadaj. – Panie profesorze... – wyjąkał Starkiewicz. – Siadaj, powiedziałem! Pauza. Starkiewicz podbiegł do mnie, gdy tylko profesor wyszedł z klasy. – Ty świnio – powiedział. – Ty gruba, tłusta świnio. Zatkało mnie. Pełen byłem poczucia niezawinionej krzywdy. Po raz pierwszy tak mocno odczułem, co znaczy niesprawiedliwość. Wstałem. Chciałem coś powiedzieć i nie mogłem. Korek w gardle. Oczy zachodzące wilgocią. – Chciałeś się zemścić? Za ten żart z butem? W taki sposób? Wiedziałem, że mam przeciwko sobie całą klasę. Przed chwilą jeszcze rechotali, teraz pa- trzyli na mnie z ponurą wrogością. Flukowska nawet splunęła. – Źle usłyszałeś – odezwałem się wreszcie suchym, jakimś nie swoim głosem. – Powie- działem „minister”. – Powiedziałeś „komunista”. – Starkiewicz patrzył mi prosto w oczy. – Dobrze słyszałem. Powiedziałeś, żeby się zemścić. – Nieprawda! – krzyknąłem, modląc się, żeby nie zauważył łez napływających mi do oczu. – Nie chciałem się mścić. Słowo honoru. Po prostu się przesłyszałeś. Nie mogłem pod- powiedzieć głośniej. Profesor stał obok... – Kłamiesz, grubasie. – Kowal sięgnął po moje wieczne pióro, z rozmachem wbił w pulpit stalówkę. – Bezczelnie kłamiesz. Wieczne pióro dostałem od ojca na urodziny. Miało złotą stalówkę, było przedmiotem mojej szczególnej dumy. Pisało równiutko, ślicznie, nigdy nie rozlewając. Stalówka rozszczepiła się, pękła. Języczek spod spodu odłamał się, spadł na podłogę. Po pulpicie spłynęła cieniutka strużka atramentu. – Nie kłamię – szepnąłem. – Udowodnisz? Jak udowodnić, że mówię prawdę? Nie ma na to sposobu. Siedzę w pierwszej ławce, sam – nikt nie chciał koło mnie usiąść. Mój szept dotarł tylko do Starkiewicza, a i to zniekształco- ny. Jak im dowiodę, że nie myślałem o zemście, że żal mi się zrobiło kolegi, chciałem go ura- tować przed dwóją, miałem najlepsze intencje? Otworzyłem usta, zamknąłem je. Wciąż jeszcze otaczał mnie pierścień wrogich, nieru- chomych twarzy. – Nie wiem, jak udowodnić – powiedziałem cicho. – Myślcie, co chcecie. Wyszedłem z klasy, nikt mi nie przeszkodził. Nikt nie zawołał: grubas, beka, wieloryb. Cisza. Jakbym dopuścił się najgorszej zbrodni. Miałem nadzieję, że jakąś dogadam się z siódmą b. Że z czasem przyzwyczają się do mnie, dadzą spokój. Teraz przestałem w to wierzyć. Byłem w porządku, w absolutnym po- rządku, a znikąd nie mogłem oczekiwać pomocy. Wyszedłem samotnie na dziedziniec szkolny. Nie miałem ochoty wracać do domu. Gdy- bym miał jeszcze przyjaciela, gdyby Jacek się mnie nie wyrzekł, z pewnością byłoby mi lżej. Byłem jednak skazany tylko na siebie. – Zgubiłeś zeszyt! Odwróciłem się. Zeszyt leżał na kamiennej płycie dziedzińca, wysunął się z nie zapiętej teczki. Podniosłem go. Dopiero potem zauważyłem, że tym, który na mnie zawołał, był jed- nonogi Maj. Uśmiechnął się, widać mnie poznał. – Dziękuję za zakładkę – powiedział. – Odebrałem ją wtedy. – Chodzisz do tej szkoły? – spytałem. – Nigdy cię nie widziałem na korytarzu. – Zostaję w klasie na przerwach. Poza tym chorowałem, jestem w szkole dopiero trzeci dzień. Szedł obok mnie, stukając o chodnik drewnianą nogą. Zwolniłem trochę, żeby mógł na- dążyć. – Do której klasy chodzisz? – spytałem. – Do siódmej c – odparł. – Podobno miałeś jakąś hecę z Kowalem i Grozdem. Kowal to w gruncie rzeczy fajny chłopak. – Wątpię – mruknąłem. – Fajny – powtórzył Maj. – Tylko trzeba umieć z nim postępować. W zeszłym roku obro- nił mnie przed chuliganami. Sam jeden dał radę czterem. Często pożycza ode mnie książki, zwłaszcza lubi podróżnicze. – Nie dokucza ci nigdy? – O nie. Ja, zresztą, gwiżdżę na to, niech sobie gadają, co chcą. Byle tylko nie bili. A gdzie jest twój przyjaciel? – Który? – udałem, że nie wiem, kogo ma na myśli. – Ten, z którym byłeś nad jeziorem. I w wesołym miasteczku. – Ten? To nie był mój przyjaciel – powiedziałem na pozór obojętnie. – Po prostu kolega. – Chodzi do siódmej a. – Tak. Już się nie kolegujemy. On w a, ja w b, sam rozumiesz... – tłumaczyłem mętnie. – Nie masz żadnego przyjaciela? – Nie potrzebuję – mruknąłem. – Świetnie radzę sobie sam. – Można – zgodził się Maj. – Ja też z nikim się nie przyjaźnię. Ale ze mną co innego. – Dlaczego niby? – zamarkowałem zdziwienie. – Cóż to za przyjaźń z kulawym – powiedział swobodnie. – Chłopcy lubią pobiegać, po- bałaganić, a ja się do tego nie nadaję. Sam widzisz. Musisz iść wolniej, żebym nie został w tyle. – Bzdura – bąknąłem. – Wcale nie idę wolniej. Roześmiał się wesoło. – Nie udawaj. Ja już taki jestem od czterech lat. Zdążyłem się przyzwyczaić. Od czterech lat tacham tę kulę. Chciałem zapytać, w jakich okolicznościach stracił nogę, nie miałem jednak odwagi. Maj zapewne odgadł to z mojej miny. – Byłem w obozie – powiedział. – W Oświęcimiu, razem z mamą. Mama jest komunistką, walczyła z hitlerowcami i nas zabrali. – Tak... – mruknąłem. – Wzięto mnie do szpitala – powiedział Maj. – Niemiecki doktor robił na mnie ekspery- menty. – Eksperymenty? – aż przystanąłem. – Kaleczyli mnie i wszczepiali różne bakterie – wyjaśnił Maj. – Potem próbowali leczyć, ale nie za bardzo. W prawej nodze wywiązała się gangrena, pewnie im o to właśnie chodziło, bo pamiętam, że doktor się ucieszył, kiedy zobaczył te rany. – Przestań. Dosyć... – poczułem, że robi mi się niedobrze. – No i amputowano mi nogę – dokończył. – Mama powiada, że mam wielkie szczęście, bo jestem żywy i z nią. Ona też cudem uniknęła śmierci. Kilka chwil szliśmy w milczeniu. – Umiesz grać w warcaby? – spytałem. – Wolę w szachy. To bardzo ciekawa gra. Jeśli chcesz, nauczę cię. – Klawo – powiedziałem. Znowu spacer w milczeniu. Słońce odbijało złotem od liści drzew biegnących szpalerem wzdłuż chodnika. – Dziwnie wyglądałeś, kiedyś wychodził ze szkoły – odezwał się Maj. – Miałeś jakąś przykrość? – Głupstwo – mruknąłem. – Złapałeś dwóję? Z matmy? Bo ja jestem słaby w matmie, ledwo wyciągam na dosta- teczny. – Nie to. – Znów z Kowalem i Grozdem? Jeśli chcesz... – Nie trzeba – przerwałem mu. – To było coś dużo gorszego. Paskudna historia. Chyba poproszę rodziców, żeby mnie przenieśli do innej szkoły. – Dlaczego? To jest naprawdę fajna szkoła. Mówię ci. Kiedyś sam się przekonasz. – Mam dość. Nie mogę już... Wahałem się dość długo. Maj nie nalegał, nie poganiał mnie ani jednym słowem. Szliśmy w milczeniu, wymachując teczkami. Drewniana noga wystukiwała o chodnik miarowy, tępy rytm. Opowiedziałem mu wreszcie. Wszystko. Słuchał nie przerywając, a mnie z każdym słowem robiło się lżej. – Wierzysz mi? – zapytałem. – Ciebie nie miałbym po co bujać. Słowo honoru, to praw- da. – Więc ty mu podpowiedziałeś dobrze, a on się przesłyszał? – Właśnie – skinąłem głową. – Ale jak ich o tym przekonać? Nie ma sposobu. W skrytości łudziłem się, że Maj zaproponuje mi sposób. Może istnieje rozwiązanie tej absurdalnej sytuacji, tylko ja nie „umiem na nie wpaść? Maj zawiódł moje nadzieje. – Faktycznie – powiedział. – Nie ma żadnego sposobu. Może kiedyś, w przyszłości... – Nie chcę czekać! – przerwałem. – Nie chcę uchodzić za szuję, słyszysz? Mogą śmiać się ze mnie, nazywać grubasem, ale świnią nie jestem! Maj uśmiechnął się. Był to uśmiech smutny, pełen zadumy. W ten sposób uśmiecha się czasem mój ojciec. – Może kiedyś ludzie będą się darzyć wzajemnie zaufaniem i szacunkiem. I będą na to zasługiwali. Rozumiesz? Ot, posądzono cię o coś przykrego, a ty powiadasz: „Jestem w porządku”, i wszyscy ci wierzą. Roześmiałem się ironicznie, gorzko. – Nigdy tak nie będzie – powiedziałem. – Po prostu nie może być. Ludzie są różni, do- brzy i źli, nic się na to nie poradzi. Maj przystanął. Musiał zmęczyć się tym spacerem, całą twarz pokrywały mu drobne kro- pelki potu. Wyjął z kieszeni różową damską chusteczkę i wytarł czoło. – A moja mama uważa, że się poradzi – powiedział cicho. – Ja też tak myślę. Jeżeli usu- nie się wszelkie zło z życia ludzkiego, to i człowiek się zmieni. Bo żaden człowiek nie urodził się złym. Dopiero warunki go tego nauczyły. Rozumiesz? Jakie warunki, taki człowiek. A w gruncie rzeczy nie ma człowieka, w którym nie byłoby czegoś dobrego. – Skąd ty to wszystko wiesz? – spytałem, patrząc ze zdumieniem na Maja. – Od mamusi – odparł. – I sam też się nad tym zastanawiałem. Jak się nie ma przyjaciół, jest dużo czasu do myślenia... Ująłem jego dłoń, niby to bezwiednie, przypadkowo. Wciąż jeszcze staliśmy w cieniu przydrożnej jabłonki. – Jeżeli chcesz – mruknąłem – mogę zostać twoim kumplem. Poczułem, że pałce Maja zaciskają się na moich palcach. Zrobiło mi się głupio, czym prędzej uwolniłem dłoń. – Może wstąpisz do mnie? – zaproponował. – Mieszkam w tym domu. Dam ci pierwszą lekcję gry w szachy, chcesz? Skinąłem twierdząco. Przypomniałem sobie, jak uciekłem niegdyś, żeby nie spotkać się z Majem. Poczułem wstyd: w naszym zbliżeniu było coś fałszywego, jakaś podskórna nieuczciwość. Z mojej stro- ny. Czy nie dlatego szukam przyjaźni u Maja, że zostałem sam, wyśmiewany, z poczuciem krzywdy? Czy chciałbym zaprzyjaźnić się z jednonogim chłopcem, gdyby nie ostatnie wyda- rzenia? Gdybym nie został wielorybem i szują, gdyby nie zdradził mnie Jacek? Miał chyba dar odgadywania myśli. – Cieszę się, że zgubiłeś zeszyt – powiedział. – Od dawna miałem ochotę poznać cię bli- żej. I nadarzyła się okazja. Jak gdyby właśnie to było powodem naszego zbliżenia. Zajmował wraz z mamą mały pokoik na poddaszu ciężkiego, szarego budynku. Pokoik był przedzielony kotarą na dwa – jak mówił Maj – królestwa. – Podoba ci się moje królestwo? Mieściło kozetkę, stolik i półki z książkami: Mayne, Reid, Curwood, Defoe, parę tomów Jacka Londona w wyświechtanych, starych okładkach. Grzebałem chwilę wśród książek, wy- brałem wreszcie „Szarą wilczycę”. – Pożyczysz mi? – Proszę bardzo. Ale radzę ci przeczytać „Martina Edena”, to naprawdę wspaniała książ- ka, czyta się jednym tchem. Czy mógłbyś odwrócić się na chwilkę? Kiedy spojrzałem na niego po paru minutach, leżał na kozetce – prawa nogawka spodni była pusta, starannie podwinięta. – Przepraszam cię – powiedział. – Kula bardzo męczy, jest przymocowana do uda skó- rzanymi paskami. Musiałem ją zdjąć. Nie razi cię to? – Ależ skąd! – zaprotestowałem. – W porządku, stary. Mimo woli zerknąłem na swoje nogi: grube, silne, zaróżowione. W klasie budziły śmiech, ale Maj z pewnością mi ich zazdrościł. Jest do końca życia skazany na kalectwo... Czyżby dostrzegł moje spojrzenie, czyżby się znowu domyślił? – Mama przyrzekła, że jak zaoszczędzi trochę pieniędzy, kupi mi nową protezę. O wiele wygodniejszą, ze skóry i aluminium. Widziałem już takie protezy, wyglądają całkiem jak prawdziwe. – Kiedyś w przyszłości – ciągnął – będzie się wyrabiało mechaniczne protezy. Z wyglądu nie odróżnisz od żywej nogi, a wewnątrz zostanie umieszczony specjalny mechanizm. Będzie można biegać i skakać, nawet jeździć na łyżwach. Uśmiechnąłem się do Maja, zachwycony myślą, która mi przyszła nagle do głowy. – Co tam proteza! – powiedziałem. – Pewien radziecki uczony opracowuje metodę prze- szczepiania kończyn. Czytałem o nim w „Pionierskiej Prawdzie”. Jeśli, dajmy na to, ktoś zgi- nie w wypadku, jego rękę lub nogę przeszczepi się drugiemu człowiekowi. Już za parę lat... – Bajka – szepnął Maj, wpatrując się we mnie z natężeniem. – Słowo honoru! – skłamałem, nie czując ani trochę wyrzutów sumienia. – Pisano, że eksperymenty wchodzą w końcową fazę. Więc za parę lat będzie się masowo robić takie za- biegi, na pewno i w Polsce. Medycyna robi wielkie postępy! – dodałem z emfazą. – Po prostu zgłosisz się do szpitala i po miesiącu wyjdziesz z prawdziwą nogą. Maj milczał. To, co powiedziałem, musiało nim wstrząsnąć. Leżał kilka chwil z zamkniętymi oczami, z jakimś radosnym półuśmiechem błąkającym się na wargach. Potem usiadł na kozetce, zdjął z półki szachownicę. – Chodź bliżej – powiedział, rozstawiając figury na czarnych i białych kwadratach. Ojciec nie przychodził. Czekaliśmy na niego z kolacją, potem mama nakryła do stołu i zjedliśmy we dwójkę. – Jutro mają uruchomić gazownię – powiedziała. – Ale kto to słyszał, żeby pracować od siódmej rano do dziewiątej wieczór? Twój tatuś może przypłacić to zdrowiem. – Ojciec jest silny – rzuciłem z pełnymi ustami. – Mnóstwo ludzi tak teraz pracuje. Oj- czyzna musi podźwigać się z ruin. – Co za frazesy! – Mama roześmiała się. – Jeżeli człowiek chce coś zrobić, musi oszczę- dzać siły, rozsądnie gospodarować swoją energią. Inaczej nie na długo mu jej wystarczy. – Tatuś wie, co robi – mruknąłem, przeżuwając chleb z serem. – Pewnie tak trzeba. Nagle dobiegł nas od ulicy jakiś szum. Z początku niewyraźny, potem coraz głośniejszy. Wyjrzałem przez okno: ulicą biegli ludzie, krzycząc, wymachując ramionami. – Wojna!... – twarz matki pobielała jak wapno. Wyskoczyłem z pokoju, pomknąłem na ulicę. Pierwsze, co zobaczyłem, to łuna nad wschodnim krańcem miasta. Purpurowy blask wdzierający się falą w rozgwieżdżone niebo. Jak w Komi, gdy zachodziło zimowe słońce – tylko tam oglądałem takie zachody. Pobiegłem wraz z ludźmi, niesiony bezwolnie przez grzmiący strumień. – Gazownia! –^usłyszałem. – Pożar!... Gazownia się pali!... Omal mi serce nie pękło z przerażenia. Ojciec! Jest przecież na terenie gazowni. Jutro miała zostać uruchomiona... Wybuch. Przewalający się grzmot, któremu wtóruje przenikliwe brzęczenie szyb w otwartych oknach. Łuna zrobiła się fioletowa, poczerniała od kłębów dymu. Biegłem. Nie wiem, skąd we mnie tyle sił, że nie padam, nie ginę od uduszenia. Przecięli- śmy rynek, wpadliśmy w wąską uliczkę, na końcu której stoi gazownia. Zrobiło się jasno, w oczy uderzał jaskrawy, piekący blask. Potok zamarł, dalej już nie puszczano. Stwierdziłem, że opieram się ramieniem o słup te- legraficzny. Objąłem go, zacząłem wolno, centymetr po centymetrze, wspinać się w górę. Po kilku minutach miałem już przed sobą pełną panoramę płonącej gazowni. Ogień ogarnął dwa duże budynki w bezpośrednim sąsiedztwie zbiorników z gazem. Jeżeli dotrze do nich, liźnie tylko jęzorem... Mogłem wyobrazić sobie, co nastąpi. Widziałem chmu- ry czarnego dymu, pozawijane wstęgi iskier, walące się belki, wyskakujące futryny – i ogień, ogień, żarłocznie atakujący ze wszystkich stron. Potem dostrzegłem drobniutkie sylwetki strażaków, całe mrowie ludzi bez lęku odpierających natarcie płomienia. Sikawki, bosaki, wąskie rusztowania drabin. – Dwóch robotników zginęło... – dobiegło mnie z dołu. – Pięciu rannych... – Jutro mieli uruchomić! Nie mogłem oderwać oczu od buszujących płomieni, od ludzi stawiających im czoło, walczących bez lęku. Gdzieś tam między nimi znajduje się mój ojciec. Czy żyje? Może jest ranny?... Gdybym tylko mógł pobiec, przyłączyć się do tych ludzi, odszukać ojca – będąc przy nim, nie lękałbym się ani o siebie, ani o niego. – Wycofać się! Rozejść! – Z głębi, od strony gazowni, nacierał kordon milicjantów, roz- pędzając patrzących. – Rozejść się! W każdej chwili może nastąpić eksplozja! Ześliznąłem się ze słupa, podbiegłem do jednego z milicjantów. – Proszę mnie przepuścić, tam jest mój ojciec, bardzo proszę... – Zmykaj do domu, mały. – Popchnął mnie łagodnie w stronę tłumu. – Twojemu ojcu nic się nie stanie, bądź spokojny. Nie byłem spokojny. Wszystko się we mnie burzyło, kotłowało. Mamy nie było w domu, wybiegła, nawet nie zamykając drzwi. Usiadłem przy stole i zapatrzyłem się w zegar, podłuż- ne ciężkie pudło wiszące na ścianie. Wskazywał dziesiątą, potem za kwadrans jedenastą, po- tem północ. Trzasnęły drzwi. Zobaczyłem matkę uwieszoną na ramieniu ojca. Ojciec był brudny, usmarowany sadzą, spod rozdartej na plecach marynarki wystawała postrzępiona koszula. Nie był ranny, to mnie trochę uspokoiło. Siadł przy stole, schował twarz w dłoniach. Myślałem, że płacze. Nie płakał jednak, po prostu odpoczywał, musiał być straszliwie zmordowany. – Dranie – mruknął jakby do siebie. – Co za paskudni dranie... – Kto? – spytałem. Podniósł głowę, zdziwił się, kiedy mnie zobaczył. – Nie śpisz jeszcze? – Czekałem na ciebie. Byłem tam, nie chcieli mnie wpuścić. – Połóż się, Maćku – powiedział zmęczonym głosem. – Jest bardzo późno. – O kim powiedziałeś: „dranie”? Popatrzył na mnie. Miał oczy przymglone, pozbawione wyrazu, jakieś bezbarwne. – O tych, co podpalili gazownię. Idź już, synu, trzeba się położyć. Byłem zdumiony. – Więc to nie przypadek? Ktoś złośliwie podpalił? Niemożliwe... – Możliwe. – Ojciec uśmiechnął się smutno. – Wojna skończyła się, ale hitlerowcy robią wszystko, co mogą, żeby nam przeszkodzić. – Całe miasto czekało na gazownię... – Właśnie dlatego ją podpalili. Na szczęście, najważniejsze urządzenia ocalały. No, idź już, Maćku, bo rano nie można cię będzie dobudzić. Położyłem się, sen jednak nie nadchodził. Ech, gdybym złapał takiego gada, gdyby mi trafił w ręce! Wyobraziłem sobie, jak ścigam podpalaczy, jak ich dopadam, walczę sam jeden przeciw- ko dziesięciu, tnę szablą, kładę jednego po drugim. Sen przyszedł niepostrzeżenie. ROZDZIAŁ CZWARTY Obłuda Jacka. Kto ukradł klucz od podziemi. Legenda o mnichu Robercie. Szabrownicy?... Zaraz po dzwonku na dużą pauzę przemknąłem się do sali gimnastycznej. Szybko zdją- łem ubranie, włożyłem koszulkę i szorty. Miałem do dyspozycji piętnaście minut. Najpierw przebiegłem dwa razy wokół sali, potem zrobiłem kilka przysiadów, podciągną- łem się na kółkach. Mięśnie były już rozluźnione. Wtedy dopiero podszedłem do konia, przy- ciągnąłem materac. Wziąłem rozbieg. Wiedziałem, że ryzykuję, bo nikt mnie nie ubezpiecza, ale było mi wszystko jedno. Skoczyłem. Chyba odbiłem się za wcześnie: uderzyłem plecami o twardą skórę, stoczyłem się na materac. Jeszcze raz. Przeszedłem po rozbiegu i kredą nie- znacznie zaznaczyłem miejsce, w którym należy się odbić. Potem skoczyłem. Teraz udało się lepiej – dotknąłem konia samymi tylko dłońmi, ale upadłem przy lądowaniu. Skakałem raz po razie, z ostatniego skoku byłem już całkiem zadowolony. Musiałem jed- nak przerwać, bo tak się zasapałem, że nie słyszałem już nic oprócz własnego oddechu. Usia- dłem na materacu, starając się oddychać równo, wciągać powietrze nosem i wypuszczać ustami, jak przy pływaniu. Skrzypnęły drzwi. To profesor Szulc zajrzał do sali gimnastycznej. Miał na sobie błękitny dres. Zauważył mnie, skinął głową. – Co tu robisz, Łazanek? – Ćwiczę – wyjaśniłem, pełen zażenowania. – No, jak ci idzie? Skakałeś przez konia? – Tak, panie profesorze. – Udało się? – Jeszcze nie bardzo – odparłem. – Ale będę skakał. – Skocz, chcę zobaczyć. Ruszyłem na rozbieg. Czułem sympatię dla profesora Szulca, pragnąłem jego pochwały. Skok wyszedł, tylko trochę zachwiałem się przy lądowaniu. – Doskonale, Łazanek. Wielki postęp. Domyślam się, że dużo ćwiczyłeś przez ostatnie dni. – Tak jest – przyznałem. – Mamy na podwórku taką skrzynię, więc skakałem przez nią... – Bardzo dobrze. Tylko nie zamykaj oczu, gdy skaczesz. I przy odbiciu ugnij lekko ra- miona, żeby sprężynowały, kiedy odpychasz się od konia. No, powtórz. Rozbiegłem się, skoczyłem. Znowu wyszło nie najgorzej. Szulc uśmiechnął się z zadowolenia. – Dziś na lekcji nikt nie będzie się z ciebie śmiał. Pobiegłem do szatni. Przebrałem się szybko, właśnie zadźwięczał dzwonek, słyszałem zbliżające się głosy kolegów. Gdy weszli, udałem, że się przebieram w strój gimnastyczny, że przyszedłem tu zaledwie na chwilę przed nimi. Nikt zresztą nie zwracał na mnie uwagi. Tylko Kowal, zajmujący szafkę sąsiadującą z moją, mruknął: – Usuń się, wielorybie. Zrobiłem mu miejsce. Ukradkiem zerkałem na Starkiewicza, był blady jakiś, posępny: je- go matka już od kwadransa przebywała w pokoju nauczycielskim. Miałem ochotę podejść do niego. Przemogłem się. Co mógłbym mu powiedzieć? Szulc ustawił nas w dwuszeregu, zrobiliśmy rozgrzewkę. – Skoki przez konia – zadysponował. Byłem ósmy w kolejce. Kiedy stanąłem na rozbiegu, dobiegł mnie przytłumiony śmiech. Grozd przyglądał mi się, ironicznie krzywiąc wargi. Być może to mnie zdenerwowało. Odbi- łem się za wcześnie, wyrżnąłem plecami w krawędź przyrządu. Zacisnąłem szczęki, żeby nie jęknąć. Profesor Szulc był zdziwiony. – Łazanek – powiedział – powtórz skok. Tylko bez nerwów. Ma rację: tylko bez nerwów. Jakoś wziąłem się w garść, nie patrząc na nikogo, wróciłem na rozbieg. Skoczyłem. Poszło świetnie. Wylądowałem na nogach, nawet się nie zachwiałem. Grozd rozciągnął wargi: ironia przemieniła się w wyraz zaskoczenia. – A to ci grubas! – mruknął. Drzwi otworzyły się, na salę wszedł woźny. – Starkiewicz do dyrektora. Poczułem suchość w gardle, jakby to mnie wzywano. Widocznie historyk poskarżył dy- rektorowi. A dyrektor Wilga był postrachem szkoły – łysy, kościsty, wyznawał żołnierską dyscyplinę, karał surowo, bez litości. Starkiewicz ciężkim krokiem ruszył do szatni. Głowy wszystkich zwróciły się w jego stronę. Potem w moją. Czułem na sobie zimne, złe spojrzenia. Chciałem krzyknąć, skoczyć do nich, tłuc pięściami w nieruchome twarze. – Baczność! – zakomenderował profesor Szulc. – Do kółek biegiem marsz! – No i co, stary? – Kowal chwycił Starkiewicza za ramię. – Jak było? – Wiadomo – mruknął Starkiewicz; był teraz czerwony, nawet uszy mu płonęły. – Dwój- ka z historii na okres. I cztery ze sprawowania. Stanowił centrum gęstego kręgu twarzy. Tylko ja trzymałem się nieco z boku. – Dlaczego ze sprawowania? – zapytał Bubałło. – Historyk twierdzi, że z niego zakpiłem – powiedział chmurnie Starkiewicz. – Że spe- cjalnie. No i dyro się wściekł. – Powiedziałeś mu, jak było? – odezwała się Irka Flukowska z wyrazem współczucia na ospowatej, okrągłej twarzy. – Że grubas ci podpowiedział i że naumyślnie źle? – Po co... – burknął Starkiewicz. – Gdybyś powiedział, dyro ukarałby grubasa – wyjaśniła Flukowska. – Nie jestem szpicel. – Starkiewicz odwrócił się plecami do Flukowskiej. – Pluję na to. Tylko matka szału dostała. A jak powtórzy ojcu, źle ze mną będzie. Stary jest furiat. Milczenie. Znowu czuję na sobie ich oczy. Już nawet nie szukam sposobu, żeby wytłu- maczyć, zaciskam wargi, w skupieniu składam książki do teczki. – Taaak... – przeciągał Kowal. – Wredna historia. Może matka nie powie staremu. – Powie – szepnął Starkiewicz. – Nie wytrzyma... Basia Osiecka położyła na ramieniu Starkiewicza szczupłą, delikatną dłoń. – Nie martw się, Władziu – powiedziała. – Pójdę z tobą po lekcjach, twoja mama mnie lubi. Pomówię z nią. Wiele dałbym, żeby poczuć na ramieniu dłoń Basi Osieckiej, żeby przemówiła do mnie takim ciepłym, „falującym” głosem. Zaszyłem się w kąt, wyjąłem z teczki kartkę. Władek! – napisałem. – Muszę z tobą pogadać. Będę czekał w ubikacji na dole. Skorzystałem z chwili, gdy Starkiewicz był sam, wetknąłem mu w dłoń kartkę i wyszedłem z klasy. Przyjdzie czy nie przyjdzie? W ubikacji pachniało karbolem, nie było nikogo. Podszedłem do okna, przez jakiś czas obserwowałem dziedziniec. – Czego chcesz? Więc przyszedł. Dlaczego? Jeśli miał absolutną pewność, że zrobiłem mu kawał umyśl- nie, nie powinien był przyjść. Skoro jednak przyszedł... – Chcę ci coś powiedzieć, Starkiewicz. Możesz mi wierzyć albo nie, to twoja sprawa. – Gadaj. Nie mam czasu. Od czego zacząć? Szukam najwłaściwszego słowa i nie umiem znaleźć. Wdycham ostrą woń karbolu, przebiegam wzrokiem po białych kafelkach. – No. – Pluję na to, co oni sobie myślą – powiedziałem. – Chodzi mi o ciebie. Przysięgam ci, Władek. Na własne życie. Na życie moich rodziców. Przesłyszałeś się. Może za cicho szepną- łem, niewyraźnie, ale bałem się Hałasa, wiesz, jaki on jest, stal niedaleko, nikt poza mną nie próbował ci pomóc... Milczał chwilę. Nie mógł tak od razu pozbyć się nieufności, podejrzeń. Patrzył na mnie, ale już nieco inaczej niż przedtem. Musiało być w moim głosie coś takiego, co nim poruszyło. Wahał się. – Dlaczego chciałeś mi pomóc? – zapytał. – Właśnie ty. Przecież ci dokuczałem. – Nie myślałem o tym wtedy. Widziałem, jak się męczysz, było mi cię żal, no i... nie wy- trzymałem. Znowu milczał. Głaskał palcami spiczasty podbródek. – „Minister” i „komunista” to brzmi podobnie – odrzekł z namysłem. – Zwłaszcza środ- kowe sylaby... – Jesteś pewien, że dobrze słyszałeś? – Bo ja wiem... Właściwie, nie słyszałem twojego szeptu, odczytywałem z ruchu warg. Zdawało mi się, że powiedziałeś „komunista”. – Zdawało ci się, pewien nie byłeś? – No, właściwie... – Głęboki namysł, skupienie. – Chyba nie byłem. To znaczy, teraz nie jestem pewien. Mogłem przekręcić. – Dziękuję ci, Władek – powiedziałem cicho. – Nie masz pojęcia, jak zależało mi, żebyś uwierzył. Ja nie kłamię. – Dobra – mruknął z jakimś smutnym półuśmiechem. – Nie ma o czym gadać. Odwrócił się, chciał wyjść z ubikacji. Zatrzymałem go jeszcze. – Jeśli chcesz... mogę pójść do twojego ojca. Powiem mu, jak było. Że to moja wina. – Nie trzeba – machnął ręką. – Baśka to jakoś załatwi, ona umie gadać z moją mamą. No, to cześć. Zostałem sam w ubikacji. Dotknąłem – policzkiem szyby, po całej twarzy rozszedł się przyjemny chłód. Rower stał w komórce już od trzech tygodni. Nie jeździłem, Jacek także zeń nie korzy- stał. Uważałem, że trzeba to jakoś załatwić. Spotkaliśmy się przypadkiem na klatce schodowej. Jacek był zmieszany, dostrzegłem to mimo mroku na schodach. – Serwus – powiedziałem swobodnie. – Dobrze, że cię spotkałem. Musimy obgadać sprawę roweru. Wyszliśmy na podwórze. – Możesz na nim jeździć – odparł, usiłując przejąć ode mnie ton. – Ja mam go dosyć. – Ejże? – uśmiechnąłem się. – Rower jest wspólny, nic na to nie poradzimy. Proponuję podział na tygodnie, tydzień jeździsz ty, potem przez tydzień ja. Pasuje? – Może być – mruknął. – Wszystko mi jedno. Wyraźnie mu zależało, żeby już skończyć rozmowę. Wiercił się, patrzył w bok. Nie mo- głem opanować zdumienia: jeszcze miesiąc temu chłopak ten był moim najbliższym przyja- cielem! Ten i nie ten. Odnosiłem wrażenie, że mam przed sobą kopię Jacka – jak gdyby stał przede mną ktoś uderzająco do niego podobny, ale zupełnie inny. Przyłapałem się na tym, że myślę o Jacku w czasie przeszłym: tak myśli się o kimś, kto zmarł albo odjechał na zawsze. Ze smutkiem, bólem, ale bez tęsknoty. Wyjąłem z kieszeni monetę, podrzuciłem do góry. – Orzeł – powiedział Jacek. Spojrzeliśmy na ziemię: moneta pokazywała reszkę. – Pierwszy tydzień należy do mnie – powiedziałem. Odwróciłem się, chciałem odejść. Byłem umówiony z Majem na partyjkę szachów, bar- dzo mi przypadła do gustu ta gra, całkiem już nieźle sobie radziłem. Maj czekał u siebie w domu. – Maciek. Stanąłem niechętnie. Nie miałem ochoty na. rozmowę z Jackiem. – Możesz zabrać sobie ten cały rower... Nie zależy mi. Chcesz? Poczułem niesmak, jakbym połknął coś bardzo gorzkiego. – Nie chcę – odparłem. – Wystarczy mi co drugi tydzień. – Maciek, posłuchaj... – zatrzymał mnie znowu. – Tutaj możemy przecież być kumpla- mi... jak dawniej... co? Roześmiałem się głośno. – Tutaj!... A w szkole będziemy udawać, że się nie znamy! Tak? O to ci chodzi? Milczał. Może wyrwała mu się ukryta myśl, której sens właściwy zrozumiał dopiero te- raz, był cały czerwony. Niewiele mnie to obeszło, śpieszyłem się na spotkanie z Majem, chciałem czym prędzej skończyć. – Cześć! – rzuciłem. – Do wtorku rower jest mój, potem twoja kolejka. Maj mieszkał niedaleko, na drugiej przecznicy. Wbiegłem po schodach na poddasze, za- sapałem się, pod drzwiami odczekałem chwilę, żeby wyrównać oddech. Szachownica była już rozstawiona. Maj uścisnął mi rękę, siadłem naprzeciw i rozpoczęliśmy grę. Nie szło mi dzisiaj. Dostałem mata trzy razy pod rząd. Ostatni raz już w siódmym posu- nięciu” – To się nazywa szewski mat – powiedział Maj z uśmiechem. – Ale nie zrażaj się, jesteś przecież początkujący. – Ja się nie zrażam – odparłem. – Wczoraj raz wygrałem, zobaczysz, co będzie za ty- dzień. Roześmiał się, tuszując w ten sposób mój nietakt. Samochwalstwo – uświadomiłem to sobie, jak zwykle, o moment za późno. – Przepraszam... – mruknąłem. Jakby nie dosłyszał. – Co słychać w gazowni? Złapano już podpalaczy? – Jeszcze nie – powiedziałem. – Ale ojciec mówi, że władze są na tropie. Wkrótce nakry- ją tych bandziorów. Maj zamyślił się, zmarszczył czoło. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na jego oczy: były wielkie, czekoladowociemne, głębokie, okolone gęstwiną czarnych, bardzo długich rzęs. Ta- kie oczy mają gwiazdy filmowe na fotosach przed kinem „Tęcza”. – Wczoraj wrzucono granat do komitetu powiatowego PPR w Gordach – powiedział. – To jest dziesięć kilometrów stąd. Zabito trzech ludzi... Milczałem, obracając w palcach konika szachowego. – Jak myślisz – ciągnął – może to ci sami? – Nie wiem – mrugnąłem. – Być może. Pomyślałem o ojcu: często wraca do domu późną nocą, ulica jest pusta, nie oświetlona. Bardzo łatwo można urządzić zasadzkę, strzelić zza węgła. Oni najczęściej strzelają zza wę- gła, w plecy. Widocznie boją się stanąć twarzą w twarz; Takie spokojne, czyste, białe miasteczko – w dzień. A w nocy często słychać strzały, całe serie z broni maszynowej. – Wiesz, że w naszej szkole mieścił się kiedyś klasztor? Byłem wdzięczny Majowi za zmianę tematu. Uśmiechnąłem się nawet. – Fajnie mieli ci zakonnicy. Elektryczność, centralne ogrzewanie, kanalizacja. – Dobry dowcip! – Teraz Maj się uśmiechnął. – Te urządzenia zainstalowano podczas wojny dla hitlerowskich urzędników. Przebudowano cały gmach, z wyjątkiem podziemi. – W naszej szkole są podziemia? – Jeszcze jakie! Podobno ciągną się kilometrami pod całym miastem. Woźny mi opowia- dał. Klasztor zbudowano w siedemnastym wieku, służył równocześnie jako forteca. Tam, pod ziemią, są wielkie sale, skrytki, tajne przejścia. Większą część zalała woda, ale nie wszystko. Woźny mówi, że gdzieś w tych podziemiach leżą do dziś klasztorne skarby. Worki złota, drogocennych kamieni... – Zmyślasz – mruknąłem. – Słowo. Woźny dowiedział się tego od pewnego staruszka, Niemca, który miał brata w klasztorze. Zauważyłeś może, w pokoju, gdzie mieści się biblioteka szkolna, są takie małe żelazne drzwiczki. – Owszem. Nawet ciekaw byłem... – Właśnie – przerwał mi. – Tamtędy schodzi się do podziemi. Woźny ma klucz do tych drzwiczek, ale powiada, że nigdy nie zaglądał do lochów. Nie wiadomo, mówi, co mogłoby się człowiekowi przydarzyć w takich starych podziemiach. – A może... – nie dokończyłem. – Nie bałbyś się? Przypomniałem sobie wyprawę do piwnicy, tej, gdzie znaleźliśmy rower, i zrobiło mi się trochę nieswojo. Cóż znaczyła taka piwnica w porównaniu z klasztornym podziemiem! Mruknąłem coś niewyraźnie. Maj zrozumiał to jako zaprzeczenie. – Jeżeli się nie boisz, mogę pogadać z woźnym. On mnie lubi. Poproszę, żeby dał nam klucz i pozwolił obejrzeć podziemia. – Mhm... – bąknąłem, wcale się nie paliłem do tej wyprawy. – Widziałem klucz, woźny mi go pokazał. Olbrzymi, ciężki, bardzo stary, z rzeźbionym kółkiem i dziwacznie powykręcanymi ząbkami. Podobno oryginalny, sprzed dwustu lat. – A ty poszedłbyś ze mną? – spytałem. – Czemu nie? Jeżeli tylko dam radę. – I nie będziesz się bał? Maj uśmiechnął się lekko. – Chyba będę. Tylko głupcy niczego się nie boją. Ale przypuszczam, że jakoś poradzę sobie z tym lękiem. Ja mam silną wolę. Ćwiczę ją. – Ćwiczysz? – nie zrozumiałem. – Kiedyś na przykład szedłem ulicą i zobaczyłem grupkę chuliganów. Znałem ich, wie- działem, że mnie zaczepią. Mogłem zawrócić, zdążyłbym, ale nie zawróciłem. Poszedłem prosto na nich. To jest właśnie ćwiczenie silnej woli. – I co się stało? – spytałem. – Wtedy? Nic. Byli tak zaskoczeni, że przepuścili mnie bez słowa. Dopiero potem, kiedy już przeszedłem, zaczęli wołać: „Kulas!”, „Kuternoga!”, ale takie wołanie nic mnie nie ob- chodzi. – Nie boli cię? – Przywykłem. – A ja... – zakrztusiłem się, czułem, że czerwienieję. – Ja... nie umiem przywyknąć. Kiedy wołają „Grubas!”, „Wieloryb!”, chciałbym pod ziemię się zapaść, płatami zdzierałbym z siebie ten tłuszcz, to sadło... Spojrzałem podejrzliwie na Maja, ale nie dostrzegłem śladu uśmiechu. Patrzył z powagą, z odrobiną smutku. – Co ja jestem winien? – ciągnąłem. – Tobie przynajmniej w szkole dają spokój, a ja nie mogę przejść spokojnie, zewsząd tylko „Grubas” i „Grubas”, jakby to było coś strasznego... Cisza. I po chwili: – Zamieniłbyś się ze mną? Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Patrzyłem na podłogę, na stary dywan przedstawia- jący scenę z polowania. – Rozumiem – powiedział Maj. – Więc sam widzisz. Niektórym durniom wydajesz się śmieszny i to już wszystko. Ze mną jest zupełnie inaczej. – Tak – szepnąłem. – Oczywiście... Przepraszam cię, Maj... – Za co? Nie bądź głupi, Maciek. Tylko że z chłopakami już tak jest. Jeśli różnisz się od nich – odtrącają. Zwierzęce prawo, rozumiesz? – Dlaczego zwierzęce? – Gdy wilka potrzymać między ludźmi i potem puścić do lasu, inne wilki rozszarpią go. Bo pachnie inaczej niż wszyscy. Czytałem o tym w pewnej książce. Podobnie ma się rzecz z wieloma innymi zwierzętami. – Zwierzęce prawo... – powtórzyłem w zamyśleniu. – Wyróżniać się można tylko w jednym wypadku – powiedział Maj.– Jeżeli tym imponu- jesz. Na przykład siłą albo sprytem, chytrością. Wtedy będziesz dobry. A tacy jak my... – Ro- ześmiał się, puścił do mnie oko. – Jak ja, przede wszystkim. Bo ty możesz zeszczupleć i wówczas wszystko będzie w porządku. – Nie chcę takiego porządku – powiedziałem. – Wolę to, co jest. I bardzo się cieszę, że- śmy się bliżej poznali. Zawstydziła mnie trochę własna wylewność i udałem, że jestem ogromnie zainteresowa- ny medalem leżącym na stoliku. – To hitlerowskie odznaczenie – powiedział Maj. – Srebrne. Podoba ci się? Weź, mnie nie jest potrzebne. Na naszym strychu leży ich kilka. Medal przedstawiał tłusty profil Goeringa, hitlerowskiego marszałka, w lotniczym mun- durze. Czy Starkiewicz powiedział kolegom o naszej rozmowie w ubikacji? Nie wiem. Być mo- że po prostu zapomnieli o tej całej historii. Ojciec Władka o niczym się nie% dowiedział, sprawa przyschła. Siedziałem nadal w pierwszej ławce. Sam. W ostatniej ławce tłoczyło się aż trzech uczniów: Kowal, Szyr i Jasiński. – To bez sensu – powiedział profesor Wąs, nasz wychowawca klasowy. – Szyr, przesiądź się do Łazanka. – Ja bym wolał zostać tutaj... – wybąkał Szyr. – Jeżeli pan profesor pozwoli... – Nie pozwolę! – warknął polonista. – Tłoczycie się tam jak śledzie. – Wcale nie jest nam ciasno – powiedział Kowal. – Nie jest – powiedział Jasiński. – Szyr! – zakomenderował polonista. – Proszę natychmiast przesiąść się do Łazanka. Józek Szyr zaczął bardzo powoli zbierać zeszyty i książki. Co chwila coś mu spadało na podłogę. – Prędzej – ponaglił Wąs. – Chcesz, żebym stracił przez ciebie pół lekcji? Szyr niechętnie przemierzył klasę i usiadł koło mnie, na samym brzeżku ławki. Po klasie przeleciał stłumiony śmiech. – Łazanek! – Podniosłem się. – Czy nie jesteś przypadkiem trędowaty? – Nie, panie profesorze. – A może chorujesz na suchoty albo na świerzb? Uśmiechnąłem się mimo woli, patrząc na polonistę z irytacją gryzącego koniuszek wąsa. – Nie jestem na nic chory, panie profesorze. – Wobec tego Szyr jest chory – powiedział Wąs. – Boi się, że cię zarazi brakiem piątej klepki. Zgadłem, Szyr? Szyr wymamrotał coś, mocno zarumieniony. – A może jest tu więcej takich? – zapytał profesor, nie przestając gryźć wąsa. – No, cze- mu milczycie? Już wam się odechciało śmiechu? Zrobiło mi się przykro. Nie chciałem nikogo w swojej ławce, nie chciałem, aby mnie bra- no w obronę – zwłaszcza profesor. Jak gdybym był skrzywdzonym nieszczęśliwcem, bieda- kiem cierpiącym niezasłużenie. Spojrzałem przez ramię na Basie Osiecką, pilnie wertowała podręcznik. Chciałem zerwać się, krzyknąć, że nie potrzeba mi niczyjego współczucia, że gwiżdżę na ten ich bojkot, na złośliwości, docinki, że absolutnie nic sobie z tego nie robię. Niech Szyr wynosi się z mojej ławki, wcale mi nie zależy, aby ktokolwiek ze mną siedział. – Możesz wracać na dawne miejsce – powiedziałem do Szyra, kiedy lekcja skończyła się i polonista wyszedł z klasy. – Weź manele i zmykaj. – Żeby mnie Wąs posłał do ^dyrektora? – Szyr rozglądał się niepewnie, szukając pomocy u rozbawionych kolegów. – Będziesz tu siedział na lekcjach polskiego – powiedziałem, patrząc z pogardą na skon- sternowanego chudzielca. – Wąs może się dowiedzieć... – Ja ci coś powiem, Józek – wtrącił się Grozd. – Zostań z grubasem, nawet pasujecie do siebie, Flip i Flap! Klasa ryknęła. Śmiała się nawet Basia Osiecka, przesłaniając dłonią rozedrgane wargi. – Flip i Flap, jak babcię kocham! – Aleś trafił, Grozd, w samą dziesiątkę!... Szyr czerwieniał coraz bardziej, mamrotał coś zaciskając pięści. „Dobrze ci tak – pomy- ślałem – skosztuj tego, co ja konsumuję na co dzień; smaczne, prawda?” – Wybieraj, Szyr – odezwał się Kowal. – Albo masz mojra i zostaniesz z wielorybem, al- bo ryzykujesz i wracasz do nas. No? – Ja... zostanę – bąknął Szyr. – Nie chcę mieć do czynienia z dyrem... – Tchórz – mruknąłem. – Gdyby była jakaś wolna ławka, zostawiłbym cię samego. – A może usiądziesz ze mną? Irka Flukowska przesiadłaby się do Szyra. Nie wierzyłem własnym uszom: Basia Osiecka! To ona proponuje, abym z nią usiadł. Może zadrwiła tylko? – Irka, usiądziesz z Szyrem w pierwszej ławce? Modliłem się w duchu, aby Flukowska wyraziła zgodę. Ta jednak przecząco pokręciła głową. – Nie będę siedzieć z chłopakiem. Jak ci się nie podobam, mogę pójść do Ełki. Wcale mi... – Daj spokój – przerwała Osiecka. – Mnie przecież wszystko jedno, z kim siedzę. Mogę nawet z Łazankiem. „Nawet”! Tym jednym słowem zniszczyła całą moją wdzięczność, całą radość, uszczę- śliwienie, nadzieję. „Mogę nawet z Łazankiem”. A ja przecież wierzyłem, że Basia jest inna, delikatniejsza od nich, że tylko przez ową przesadną może delikatność nie opowiada się jaw- nie po mojej stronie. Nigdy dotąd nie nazwała mnie grubasem, nigdy nie roześmiała się na mój widok. Parę razy zdarzyło się, że wymieniliśmy porozumiewawcze, przyjazne spojrze- nia... I cóż? „Mogę nawet z Łazankiem”. Wybiegłem z klasy. Siódma c skończyła już lekcje, Maja nie było, a bardzo go w tej chwili potrzebowałem. Wszedłem do biblioteki. Była to duża sala, posępna i mroczna, wypeł- niona rzędami ciężkich dębowych regałów. Oprócz polskiej literatury mieściła olbrzymi księ- gozbiór germańskich starodruków, odziedziczony w spadku po klasztorze. Rozejrzałem się. Nikogo nie było poza siedzącym w głębi staruszkiem–bibliotekarzem, głuchawym i krótkowzrocznym. Poprosiłem o „Sonety krymskie”, mieliśmy to właśnie w lekturze; usiadłem za wielkim bogato rzeźbionym stołem i zacząłem czytać „Stepy aker- mańskie” – znałem ten wiersz, bardzo go lubiłem. Potrzebowałem uspokojenia, szukałem ucieczki: jedno i drugie czekało na mnie w pięknym Mickiewiczowskim wierszu. Ktoś wszedł do biblioteki, nawet nie podniosłem głowy. Ocknąłem się dopiero wówczas, kiedy poczułem na ramieniu lekkie dotknięcie. – Maćku... Basia Osiecka. Siedziała obok, trzymając w ręku tomik wierszy Asnyka. Uśmiechała się do mnie. – Słucham – powiedziałem szorstko. – Chyba cię nie uraziłam tą propozycją. Naprawdę chciałam, żebyś ze mną usiadł. Co w tym złego? – Nic – mruknąłem. – Głupi zwyczaj z tym oddzielaniem chłopców od dziewcząt. Jeśli chodzi o mnie, walała- bym nawet siedzieć z chłopcem. Nie byłoby tyle plotkowania na lekcjach. Irka bez przerwy plotkuje, zawraca mi głowę. – Mhm. – Udałem, że jestem zajęty odczytywaniem „Stepów”. – Ty się gniewasz? Że chciałam usiąść z tobą? Co za artystka! Jak gdyby nawet nie wiedziała, o co chodzi. – Byłaś gotowa usiąść nawet ze mną. Brawo! Wyglądało, że nie rozumie źródła mojej ironii. – Byłam gotowa... i cóż? – Nawet z Łazankiem. Nawet!... Dzięki serdeczne, Basiu. Nareszcie. Rzęsy zatrzepotały, brwi uciekły w górę. – Powiedziałam tak? Słowo daję, bez żadnej złej myśli, przysięgam ci, Maćku! Ot, nawi- nęło się słowo. Poczułem jej palce na dłoni. Delikatny przyjacielski uścisk. – Wierzysz? Uwierzyłem. Nie wszyscy przywiązują wagę do każdego słowa. Trzeba być uczulonym jak ja, dajmy na to. A może ludzie powinni jednak mówić z namysłem? Także wówczas, gdy mówią jednak o sprawach błahych, na pozór bez znaczenia? Jedno małe słówko, takie „na- wet”, potrafi wywrócić wszystko do góry nogami. – Wierzę – powiedziałem. – Dobrze, że tu przyszłaś. Że wiem. Zza regałów wynurzył się bibliotekarz, popatrzył ze zgorszeniem. – Co to za rozmowy? Nie wiecie, że w czytelni obowiązuje cisza? Basia pochyliła się do mnie, poczułem na policzku jej oddech. – Muszę już iść – szepnęła. – Nie lubię, jak się na mnie gniewają. Więc między nami wszystko w porządku? – W porządku – odparłem takim samym szeptem. Wyszła z biblioteki. Odprowadziłem ją spojrzeniem i kiedy już zamknęła za sobą drzwi, przypomniałem sobie o czymś. Bibliotekarz wrócił na swoje miejsce, wertował karty jakiegoś wielkiego foliału. Wstałem, poszedłem na palcach w róg sali. Tutaj. Miałem przed sobą po- kryte zawijasami, ozdobne drzwiczki z mosiężną wypolerowaną klamką. Obejrzałem je uważnie, z podziwem; jakie tajemnice kryją się za nimi, czy dotrę do nich kiedykolwiek? A może... Może uda mi się odnaleźć wielki skarbiec zakonu? Już miałem zawrócić do stołu, gdy moją uwagę zwrócił pewien szczegół. Schyliłem się: coś błyszczało przy dziurce zamka. Dotknąłem palcem błyszczącego miejsca, było lepkie, śliskie. Oliwa. Kto oliwił ten zamek? Maj twierdzi przecież, że nikt tu od dawna nie zaglądał, wie o tym od woźnego. A kto jak nie woźny miałby oliwić zamek? Dziwne... – Chyba mi się zdawało – powiedział ojciec. Usłyszałem westchnienie matki. Przez cienką ścianę dobiegał mnie każdy, nawet najlżej- szy dźwięk. Odwróciłem się na wznak i zacisnąłem powieki, usiłując zasnąć. Nic z tego. – Sądziłeś, że czeka na ciebie? – usłyszałem. – Nie wiem – odparł ojciec. – Ulica jest ciemna, nietrudno o pomyłkę. Po prostu nagle odniosłem wrażenie, że ktoś stoi za drzewem. Znajdowało się w odległości jakichś dwudzie- stu metrów. Potem zza chmur wyjrzał na chwilkę księżyc... – I zobaczyłeś go? – Mogło mi się wydawać. Wiesz, jak to jest z nerwami, czasem płatają figle. Cisza. Czy to już sen? Basia idzie ze mną przez wielki, czerwony od kwiatów ogród, Ja- cek przebiega nam drogę, nie zwracamy uwagi, grubas! grubas! wieloryb!, mówię coś głośno, żeby Basia nie usłyszała tych wyzwisk, prowadzę ją w stronę pergoli, zielona aleja, coraz gęściej, ciemniej, wreszcie żelazne drzwiczki z zawijasami, wyjmuję spod kurtki olbrzymi ciężki klucz, zaraz, Basiu, zobaczysz coś niezwykłego, coś tak pięknego, że tchu ci zabraknie, wkładam klucz do zamka, przekręca się bez trudu, drzwi uciekają w głąb, ciemność, zapach stęchlizny, boję się! mówi Basia, ujmuję ją za rękę, uśmiecham się, idziemy ramię w ramię po wąskich kamiennych schodach, długo, ciągle w dół, w mrok, w gęstwinę nieprzeniknionej czerni, aż nagle!... srebrzysta sala wypełniona słońcem, kryształowym blaskiem i muzykalna mozaikowej wielobarwnej posadzce tańczy ktoś, wiruje w takt coraz szybszej melodii, płynie, krąży, unosi się i opada, jakie to cudne! szepce Basia, dziękuję ci, Maćku, nigdy nie byłam w prawdziwej bajce! wpatruję się w tancerza, znam go przecież, gdy przelatuje koło mnie, poznaję wreszcie – to Maj!... Maj!... – Obudź się, Maciusiu! Wstań, bo się spóźnisz do szkoły. Po lekcjach poszliśmy z Majem do dyżurki. Pan Berentowicz siedział przy stole, przeglą- dając stary rocznik „Cyrulika Warszawskiego”. Był to wysoki, chudy starzec o jajowatej, ły- sej czaszce i krzaczastych brwiach, spod których groźnie patrzyły wyblakłe, jasnoniebieskie oczy. Wśród uczniów budził respekt, bano się go trochę. Podobno sam jeden uśmierzył kilku pijanych łobuzów, którzy usiłowali wedrzeć się do szkoły. – Dzień dobry – powiedział Maj. – Nie przeszkadzamy? Woźny spojrzał na nas posępnie, rozpogodził się jednak, poznawszy Maja. – To ty... – mruknął. – Wejdźcie, bardzo proszę. Usiedliśmy na wiklinowych twardych krzesłach, woźny zamknął rocznik, odłożył go na kozetkę. – Co powiesz, synku? – zwrócił się do Maja. – To jest mój przyjaciel, Maciej Łazanek – przedstawił mnie Maj. – Chodzi do siódmej b. Woźny przyjrzał mi się uważnie, oceniająco. – Znam – powiedział. – A jakże. Wczoraj spóźniłeś się minutę na pierwszą lekcję, tak? Skinąłem twierdząco. – A jak przyjaciel, to bardzo dobrze – ciągnął woźny. – Znaczy, że nie jesteś już taki zu- pełnie sam. To bardzo dobrze – powtórzył. Pierwszy raz znalazłem się wewnątrz dyżurki, dotychczas oglądałem tylko jej fragment widoczny przez małe okienko od korytarza: zegar ścienny w dębowej skrzynce i obrazek z myśliwym dmuchającym w róg. Teraz zobaczyłem żółte pluszowe zasłony, wąską kozetkę przykrytą kilimem, półkę z rocznikami starych czasopism, oszkloną serwantkę pełną porcela- nowych słoni, sarn, pastuszków i baletnic, małą kuchenkę kaflową, płaską szafkę przymoco- waną do ściany i nad nią, wyszywaną serwetkę przedstawiającą kmiotka koszącego żyto. Na- pis pod spodem głosił: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Obok w szklanych ramkach wisiał rząd starych, pożółkłych fotografii. Przyjrzałem się: mężczyzna w tużurku i nakrapianej krawatce, tęga kobieta o wysoko upiętych włosach, zdjęcie ślubne jakiejś mło- dej pary, wreszcie chłopiec w marynarskim stroju na tle dekoracji przedstawiającej jacht z rozpiętymi żaglami. Chłopiec w czymś przypominał Maja – nieuchwytne, a jednak wyraźne podobieństwo. – Kto to jest? – spytałem. Woźny chrząknął. U nasady nosa zbiegł mu się pęk zmarszczek. – Mój wnuk – powiedział. – Karolek. Tutaj ma trzynaście lat. Tylko to jedno zdjęcie mi zostało. – Gdzie on teraz jest? Maj trącił mnie pod stołem, nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Woźny wyciągnął z kieszeni wielką, kraciastą chustkę i starannie wydmuchał nos. Potem przez długą chwilę patrzył na fotografię. – Nie ma go – odezwał się jakimś suchym, drewnianym głosem. – Zginął w Powstaniu Warszawskim. Na Starówce. Jego rodzice też. Mój syn i synowa... O, na tej fotografii – dłu- gim, kościstym palcem wskazał zdjęcie przedstawiające ślubną parę. Nie wiedziałem, co należy powiedzieć w takim momencie. Spojrzałem na Maja. Był po- chłonięty oglądaniem wzorku na ceracie pokrywającej stół. – Zauważyłeś podobieństwo? – zapytał nagle woźny. – Tak, oczywiście – odparłem pośpiesznie. – Karolek jest bardzo podobny do pana. – Nie – mruknął pan Berentowicz. – Do niego. Popatrzył na Maja i zmarszczki u nasady nosa z wolna się rozpłynęły, znikły. Maj pod- niósł głowę, uśmiechnął się do woźnego. – A my do pana w delikatnej sprawie – powiedział. – Mamy prośbę. – Słucham. – Interesują nas bardzo te podziemia. Opowiedziałem przyjacielowi historię z klasztornym skarbcem... – Chcielibyście tam zejść? – Jeśli można... – wtrąciłem. Woźny przecząco pokręcił głową. – Nie wolno – powiedział. – Musielibyście dostać pozwolenie od dyrektora. – O tym nie ma nawet co marzyć – westchnął Maj. – Nie ma – przyznał pan Berentowicz. – Odkąd tu jestem, nikt nie zaglądał do podziemi. Kto wie, czy nie są zaminowane? Hitlerowcy lubili robić takie rzeczy. W samym budynku radzieccy saperzy znaleźli siedem min, a do lochów nie zaglądali, bo i po co. Mieli wtedy pełne ręce roboty. – Pan już był tutaj? – zapytałem. – A byłem, od pierwszej chwili. Niemcy wywieźli mnie na roboty, pracowałem w majątku, trzy kilometry stąd. Ale nie myślałem, że tutaj zostanę. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że cała moja rodzina... Woźny urwał, zapatrzył się ponuro w blat stołu. Nie śmieliśmy przerwać ciszy. – Bardzo żałuję – odezwał się po paru chwilach pan Berentowicz, pocierając dłonią czu- bek łysiny. – Chętnie spełniłbym waszą prośbę, ale nie wolno. Zresztą, po co wam to? Pewnie te całe podziemia zalane są wodą i tak nic byście nie zobaczyli. – Trudno – powiedział Maj. – Jak nie wolno, to nie wolno. A czy mógłby nam pan przy- najmniej pokazać ten stary klucz od drzwiczek? – Chętnie. – Woźny podniósł się z krzesła, podszedł do płaskiej szafki wiszącej na ścia- nie. – Klucz, proszę bardzo, możecie sobie obejrzeć... Otworzył szafkę, grzebał w niej chwilę. Kiedy odwrócił się do nas, na twarzy jego widać było zdumienie. – Nie ma – powiedział. – Jak to możliwe? Tydzień temu jeszcze go widziałem. Znowu zaczął szperać w szafce, wyciągać jakieś kłódki, szczypce, wytrych. Wkrótce opróżnił ją do końca. Klucza nie było. – Może położył go pan gdzie indziej? – próbował zasugerować Maj. – Nie. Wisiał tu, po prawej stronie, na gwoździu. Pamięć mam dobrą, dzięki Bogu, na pewno się nie mylę. Tutaj wisiał. Popatrzyliśmy z Majem na siebie. Pan Berentowicz był skonsternowany, jeszcze raz ro- zejrzał się po wnętrzu szafki, potem zerknął pod kuchnię, przeszukał jakąś szufladę, pogrze- bał w kuble na śmieci. – Nie ma – powiedział, jakby nie dowierzając. – Kto mógł go stąd zabrać? – Właśnie, kto? – odezwałem się półgłosem. – Miał pan ostatnio gości? – Nie miewam żadnych gości – mruknął Berentowicz. – Nikt tutaj nie przychodzi. – Nikt zupełnie? – spytałem. – Sprzątaczka raz na tydzień. Czasem profesor Hałas, ot, pogwarzyć, on też z Warszawy, też rodzinę tam stracił... I profesor Szulc. Zostawia u mnie klucze od sali gimnastycznej, wie- czorem ćwiczą tu koszykarze z „Metalowca”. – I to już wszyscy? – zapytał Maj. – Wszyscy. Jeśli nie liczyć ciebie – Berentowicz uśmiechnął się lekko. – Ja nie wziąłem klucza – powiedział Maj. – Nie jestem złodziejem. – A kto tu złodziej? Sprzątaczka uczciwa, znam ją dobrze. Profesor Hałas? Profesor Szulc? Po co im to kluczysko? – Klucz był stary, siedemnastowieczny – odezwał się w zamyśleniu Maj. – Profesor Ha- łas, historyk, mógł się zainteresować... – Głuptas z ciebie. – Woźny wzruszył ramionami. – Po co profesor miałby brać po kry- jomu? Gdyby poprosił, dałbym mu przecież. Klucz nie mój, to własność szkoły. – A jednak zniknął – powiedziałem. – Dziwne... – mruknął woźny. – I te kroki... – Kroki? – Spojrzałem szybko na Berentowicza, był zamyślony. – Nocą. Parę razy zdawało mi się, że słyszę jakieś kroki – mruknął niechętnie. – Ale kto tu by chodził, jak szkoła zamknięta? Ani co ukraść... – Ciekawe – powiedziałem. – Czy aby na pewno kroki? – Przecież mówię, że mi się wydawało – obruszył się woźny. – Słuch mam nietęgi. Może kroki, a może po prostu wiatr. Albo duchy – uśmiechnął się. – Duchów nie ma – powiedział Maj. – To zwykły zabobon. – Skąd wiesz? – zapytał woźny z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. – Od mamy. – Hm... Ja tam ducha nigdy na oczy nie widziałem, a chodzę po świecie prawie siedem- dziesiąt lat. Ale ten stary Niemiec, pamiętasz, wspomniałem ci o nim, opowiadał mi pewną legendę. – Jaką? – spytałem z zaciekawieniem. – Był w tym klasztorze mnich imieniem Robert. Młodziutki. Zakochał się w dziewczynie z pobliskiej wsi i postanowił uciec. Ojciec dziewczyny dowiedział się o tym, doniósł prze- orowi, a przeor rozkazał żywcem zamurować młodego mnicha. Legenda głosi, że duch Ro- berta krąży nocami po klasztorze, przeklina oprawców i wzywa piękną wieśniaczkę. – Pan w to wierzy? – zapytał Maj. – Legenda jak legenda – odparł wymijająco woźny. – Może i zamurowano tu kiedyś mni- cha. W dawnych czasach zdarzały się takie rzeczy. – Wstrętne – mruknął Maj. – Szczęście, że nie żyjemy w tamtych czasach. – W naszych czasach bywało jeszcze gorzej – mruknął woźny. – Dużo, dużo gorzej... Po cichu wyśliznęliśmy się z dyżurki. – Ciekawe – powiedziałem do Maja. – Ktoś przecież musiał zabrać ten klucz. Po co? – Taki zabytkowy klucz stanowi wartość muzealną. Można go sprzedać za duże pienią- dze. – Nie przypuszczam, żeby o to chodziło – mruknąłem. – Wiesz co? Oglądałem te drzwiczki w bibliotece. Zauważyłem coś dziwnego. – Dziwnego? – Zamek był naoliwiony. I to chyba całkiem niedawno. – Skąd wiesz? – Znalazłem na żelazie kropelkę oliwy, tuż obok otworu zamka. – Faktycznie ciekawe – szepnął Maj. – Jesteś pewien, że się nie pomyliłeś? – Dotknąłem palcem, nawet powąchałem. To była oliwa. Maj zastanowił się przez chwilę, pocierając czoło wskazującym palcem. – Nikt z chłopców nie mógł tego zrobić – powiedział. – Nie mają wstępu do dyżurki, no i skąd mogliby wiedzieć o kluczu? – Może woźny... – Nie. Wiem z całą pewnością, że tylko mnie opowiedział tę tajemnicę. On jest mrukliwy, małomówny. Tylko mną się interesuje, bo mu przypominam wnuka. – Więc co by to mogło znaczyć? Maj znowu milczał. – Proste – odezwał się po chwili. – Ktoś wykradł klucz, żeby zejść do podziemi. – Tego rzeczywiście nietrudno się domyślić – powiedziałem z lekkim sarkazmem. – Ale po co? Czyżby wiedział o skarbcu? – Być może. Nie wiemy przecież, z kim jeszcze rozmawiał ten stary Niemiec. – Sprzątaczka, Hałas i Szulc... – Albo ktoś inny. Berentowicz nie siedzi przez cały czas w dyżurce, jeżeli komuś zależa- ło, mógł znaleźć stosowną chwilę i wykraść klucz. No nie? – Masz rację – przytaknąłem. – Kto – wie, czy nie istnieją plany podziemi? Może nawet jest na nich zaznaczony skar- biec. Ten ktoś mógł zobaczyć plan... Przysunąłem się do Maja, położyłem mu rękę na ramieniu. – Posłuchaj – powiedziałem – sami nie damy sobie z tym rady. Szabrownicy sprzątną to wszystko, a skarb należy przecież do państwa, mógłby dać ogromne korzyści. Ojciec często mówi, że gdyby nie brakowało środków, można byłoby pięć razy szybciej odbudować zakła- dy włókiennicze, szpital, obie kopalnie. Pogadam z ojcem, opowiem mu. On będzie wiedział, co należy zrobić. – Opowiedz – zgodził się Maj. – A swoją drogą, Hałasa i Szulca warto mieć na oku. Oni mieli najłatwiejszy dostęp do szafki z kluczem. – W porządku – powiedziałem. – Pogadam z ojcem jeszcze dziś. A na popołudnie chcę ci coś zaproponować. – Co? – Przejażdżkę rowerem. Usiądziesz na ramie i wypuścimy się za miasto w stronę jeziora. – Dasz radę? – Trochę umiem jeździć – powiedziałem z dumą. – Nie bój się, nie wywalę. Jezioro było szare, świeciło jak wypolerowana stal. Jesień ufarbowała drzewa wszystkimi odcieniami brązu, czerwieni i złota, ułożyła liście w mozaiki, uformowała w witraże. Ciepły, tęczowy pejzaż rozjaśniony słońcem chylącym się już ku zachodowi. Trochę wiaterku, w sam raz tyle, aby mozaiki i witraże wydawały się czymś żywym, ulotnym, zmiennym. Stanąłem. Obok stał Maj, tak samo, jak ja, oszołomiony. Aż oczy bolały od patrzenia, aż wstyd mi się robiło, że jestem taki miękki, podatny, że to szczypanie oczu może być czymś innym niż efektem zmęczenia. – Ładnie tu – powiedziałem. Bo i jak powiedzieć inaczej? Słowa są wyświechtane, zużyte, niczego właściwie nie wy- rażają – w takiej chwili. Że chciałbym do tych wspaniałości przytulić się twarzą? Wchłonąć je? Zachować w sobie na zawsze? Że jest mi błogo, dobrze, dziwnie tak jakoś, aż do zawrotu głowy, do płaczu niemal? – Ładnie – rzekł Maj nie swoim, suchym głosem. Usiedliśmy w trawie, wysokiej, soczystej jeszcze, pachnącej słonecznym ciepłem. – W Komi widziałem już takie kolory – odezwałem się cicho. – Tajga wygląda wtedy jak muzyka. Nawet w powietrzu ją słychać. Ale tam lato trwa krótko, jesień jeszcze krócej, jak piorun wali się zima. Trzeba uchwycić moment i wtedy to zobaczyć. Raz mi się udało. – Będę poetą – powiedział Maj. – Już dawno postanowiłem, że będę poetą. Czuję to w sobie, rozumiesz? Chciałbym powiedzieć ludziom różne piękne rzeczy, noszę je w sobie, tylko nie umiem jeszcze nazwać. Kiedy to potrafię, będę poetą. Uśmiechnąłem się. Ja też chciałbym zostać poetą. Chociaż zawód inżyniera także mi się podoba. Czy można być inżynierem–poetą? Tworzyć wspaniale konstrukcje, genialne maszy- ny, wznosić podniebne gmachy z metalu i szkła? Czy nie ma w tym czegoś z poezji? Wyciągnąłem się w trawie, wsparłem głowę na zgiętych ramionach. – Śniłeś mi się tej nocy – powiedziałem do Maja. – Tańczyłeś. Nie masz pojęcia, jak pięknie. – Ja tańczyłem? – Tak. Pamiętasz, co ci mówiłem o tym rosyjskim uczonym? Niektórzy ludzie wierzą w sny. Mnie się kiedyś śniło, że dostanę dwójkę z botaniki, i rzeczywiście dostałem. – To niczego nie dowodzi. Zamilkliśmy. Patrzyłem w niebo, na ciemniejszy błękit, drobne białe chmurki sunące od wschodu niby klucz dzikich kaczek. Grubas, tłuścioch, beczka śledzi... Jacy żałośni, jacy na- iwni głupi. Nie potrzebuję ich. Wystarczy mi to, co jest wokół, kiedyś zostaną poetą, inżynie- rem–poetą, może chirurgiem–poetą, ofiaruję Majowi wspaniałą żywą nogę, będzie mógł tań- czyć jak w tym śnie. Nadejdzie dzień, kiedy pożałują tych wyzwisk, drwin, dokuczań: „Ma- ciej Łazanek? Wyobraźcie sobie, chodziłem z nim do jednej klasy...” Mama wyszła do kuchni, żeby pozmywać talerze. Przysiadłem się do ojca, nie zauważył mnie, był pochłonięty lekturą księgi pełnej cyfr i wykresów. Trąciłem go delikatnie, dopiero wtedy podniósł głowę. – Masz do mnie jakąś sprawę, Maćku? – Tak – powiedziałem. – Bardzo ważną sprawę. – Kłopoty w szkole? – Co innego. – Nie wiedziałem, jak zacząć. –W pewnym sensie ma to związek ze szkołą. A raczej z budynkiem szkolnym. Wiesz, tam dawniej mieścił się klasztor. – Wiem – powiedział ojciec, zerkając niecierpliwie na księgę z wykresami. – I cóż? – Pod budynkiem są lochy. Taki jeden stary Niemiec, który miał brata w klasztorze, po- wiedział naszemu woźnemu, że zakonnicy ukryli w podziemiach klasztorny skarbiec... Ojciec uśmiechnął się żartobliwie, pogłaskał mnie po policzku. – Chciałbyś poszukać tego skarbca, tak? Znaleźć skrzynie złota, worki diamentów i pereł. Może czytałeś ostatnio „Wyspę skarbów”? Rozzłościłem się. Ojciec wyraźnie bagatelizował moją opowieść. Nie dałem jednak za wygraną. – Owszem, czytałem „Wyspę skarbów”. Ale ten, co wykradł klucz do podziemi, mógł przeczytać coś ciekawszego. – Nie rozumiem. – Ojciec jak gdyby spoważniał. – Wyrażaj się jaśniej. Kto komu ukradł klucz? – Klucz wykradziono z szafki woźnego. Bardzo stary klucz, jeszcze z siedemnastego wieku. Od drzwiczek, którymi się schodzi do lochów. I ktoś już zaglądał chyba do podziemi, bo naoliwił zamek. – Kto? – Tego właśnie nie wiemy. Po prostu klucz zniknął, a na zamku są ślady oliwy. Może ten ktoś jest w posiadaniu planu podziemi z zaznaczonym skarbcem... Widziałem, że ojciec się zastanawia. Potem zobaczyłem uśmiech. – Z tego wynika, że macie konkurentów. Rozejrzyj się wśród kolegów z sąsiednich klas. Czuje serce moje, że któryś z nich przechowuje klucz na samym dnie teczki. – Przeczucia mogą mylić – mruknąłem. – Liczyliśmy, że pomożesz. – Niestety, Maciusiu. – Ojciec rozłożył ręce. – Mam dużo ważniejsze sprawy. Zajmiemy się tym podczas wakacji – odparł pocieszającym tonem. – Zdążymy, nie martw się, skarb na pewno jest dobrze ukryty. Poczeka na nas. – Sięgnął po książkę na znak, że rozmowa jest skończona. Przykro. Bardzo liczyłem na pomoc ojca. Co za niekonsekwencja: z jednej strony brak środków, z drugiej beztroskie marnowanie szansy zdobycia ich! No cóż, trzeba będzie samemu coś wymyślić. Usiadłem przy starym niemieckim radioodbiorniku i zacząłem z wściekłością kręcić gał- kami. Piski, gwizdy, jakieś obcojęzyczne głosy. Ojciec skrzywił się, wiedziałem, że mu to przeszkadza. Niech. Byłem zły, czułem do niego wielki żal. – Nie martw się – powiedział nagle, nie odrywając oczu od księgi. – Spróbuję zaintere- sować tą sprawą pewnego znajomego. On jest specem od szukania skarbów. – Kto taki? – spytałem z nadzieją. – Dowiesz się. Jeżeli go to zaciekawi, porozmawia z tobą. – I zaczął coś notować, dając mi znak, że rozmowę ze mną skończył już ostatecznie. Wyłączyłem radio i poszedłem do siebie. W sąsiednim pokoju przez całą noc paliło się światło. Matematyk spacerował po klasie. Założył ręce do tyłu i rozglądał się bacznie, wypatrując, czy nikt nie ściąga. Mnie to nie dotyczyło. Zadania były łatwe, z pierwszym uporałem się w ciągu pięciu minut, drugie zajęło mi nie więcej niż dziesięć. Trzecie z pociągami: z miast A i B wyruszyły jednocześnie dwa pociągi, jeden z prędkością czterdziestu pięciu km/godz., drugi z szybkością sześćdziesięciu km/godz. Odległość między miastami wynosi... Pierwszy pociąg zatrzymał się na pięć minut na stacji C, drugi stał siedem minut pod semaforem... Za- wiłe. Wpadłem jednak na sposób, wypisałem na kartce kolumnę cyfr, podzieliłem, dodałem. – Ile ci wyszło w drugim?... – usłyszałem stłumiony szept Szyra. Na lekcji matematyki był dla mnie słodki, udawał przyjaźń. Mimo to nie czułem do niego sympatii: rozpoznawałem fałsz, zamaskowaną warstwę obłudy. Kiedy Grozd, niby to mnie naśladując, nadymał policzki i wypinał siedzenie, Szyr mówił: „Daj spokój” i równocześnie puszczał do Grozda oko. Gardziłem nim aż do granic litości. Nawiasem mówiąc, przez resztę klasy też nie był lubiany; kiedyś, chcąc przypodobać się poloniście, dał do zrozumienia, że Flukowska przepisała zadanie domowe od Starkiewicza. Niby to wygadał się przez nieostroż- ność. – Dwieście trzydzieści cztery – burknąłem. Nachmurzył się, zaczął pośpiesznie kreślić coś w zeszycie. Zerknąłem przez ramię: Basia Osiecka nerwowo gryzła koniuszek pióra. Wyglądała, jakby się miała za chwilę rozpłakać. Szybko oderwałem z brulionu kawałek kartki, wypisałem maczkiem rozwiązania i zwinąłem w kulkę. Teraz musiałem czekać momentu, kiedy matematyk dojdzie do końca klasy – zatrzymywał się przed ścianą na jakieś pół sekundy i maszerował z powrotem. Te pół sekundy powinno mi wystarczyć na rzucenie Baśce ściągaczki. Czy wystarczy? Mrugnąłem do niej. Zrozumiała. Odłożyła pióro, żeby mieć wolne ręce dla pochwycenia papierowej kulki. Spod oka obserwowałem, jak nauczyciel zbliża się do ściany. Jeszcze trzy kroki. Jeszcze dwa. Już. Kulka śmignęła w powietrzu i zniknęła w dłoni Osieckiej. Musiałem jednak spóźnić się o nieuchwytną cząstkę sekundy: matematyk wykonał gwał- towny półobrót i wpił się we mnie wzrokiem. – Co to było? – zapytał. – Co, panie profesorze? – udałem zdziwienie. – Machnąłeś ręką, widziałem. Komu rzuciłeś ściągę? Moje zdumienie musiało nosić pozory absolutnej szczerości. – Ściągę?! Ja nie rozumiem, panie profesorze... Trochę się zmieszał. Wygrałem. – Nie poruszyłeś ramieniem? – Odepchnąłem Szyra. Cały czas opiera się na mnie. – To nieprawda! – zawołał Szyr. Z całej siły przydeptałem mu nogę. Stęknął. Profesor mruknął coś i znowu zaczął prze- chadzać się między ławkami. – Ty idioto – powiedziałem do Szyra, kiedy skończyła się lekcja. – Masz we łbie samą tylko kapustę? – Zjeżdżaj – warknął. – Grubasie cholerny. Na mnie żebyś nie zwalał. – Tak? – uśmiechnąłem się pogardliwie. – A nie zerżnąłeś ode mnie drugiego zadania? Szyr odwrócił się, obrażony. – Łajza – powiedział Starkiewicz. – Jakbyś na mnie trafił, za tę „nieprawdę” dostałbyś w ucho. Poczułem mocne uderzenie w plecy – Grozd stał w rozkroku, szczerząc zębiska. – Dobry grubas! Chce dwie sroki za ogon złapać. Nam się podlizać i oczarować Baśkę. Podoba ci się Osiecka, co? Nie Szyra, jego trzasnąłbym w ucho z rozkoszą. Poczułem, że krew napływa mi do twa- rzy. Nic nie mogłem na to poradzić. Zmieszałem się jeszcze bardziej. – Trafiłem, tłuściochu? – Odczep się. – Patrzcie, grubas się wkurzył. To znaczy, że trafiłem, Baśka, lubisz grubasa? Osiecka udała, że nie słyszy. Ona także miała czerwoną twarz. Bubałło chichotał, Arski zasłaniał usta grzbietem dłoni, jakby go napadł atak kaszlu. Najchętniej wybiegłbym z klasy, ale to byłoby ostateczne upokorzenie, jawne przyznanie się do porażki. – Nie twój interes – powiedziałem. – Pilnuj własnego nosa. Grozda speszył trochę mój spokój, pozorna obojętność.. – Grubasku... Pupa jakby ci trochę urosła. Hodujesz? To był jego popisowy dowcip. Zacisnąłem szczęki, spojrzałem mu prosto w oczy. Nikt się nie śmiał. Po prostu przywykli, już nie zwracali uwagi. Chciałem zripostować, powiedzieć coś bardzo złośliwego, wstrząsnąć Grozdem, urazić go najgłębiej. Nic mi nie przychodziło do głowy. I nagle zdałem sobie sprawę, że ten spokój, ta cisza, ten brak reakcji na dowcip Groz- da – są przeciwko mnie. Że jestem tu sam, odcięty od reszty, odgrodzony niewidoczną barierą inności, śmiesznego kalectwa. Jedynego rodzaju kalectwa, które ma prawo budzić wesołość, natomiast nie budzi współczucia. Odwróciłem się wolno i wyszedłem z klasy. Właściwie nic się nie stało. Grozd przecież nie po raz pierwszy pytał o hodowanie sadła. Miałem czas przywyknąć. A jednak coś się za- łamało we mnie, przygniotło nieznośnym ciężarem: nie chcę być inny, nie chcę być śmieszny! Mam dość, dość!... I zaraz refleksja: a Maj? Jemu na pewno jest o wiele gorzej. Zajrzałem do siódmej c, wywołałem go na korytarz. – Stało się coś? – zapytał, bacznie wpatrując się we mnie. – Nic.. – Dziwnie wyglądasz. Znów miałeś hecą z Grozdem? – Głupstwo – mruknąłem. – Po prostu mam ich wszystkich dosyć. Powyżej dziurek od nosa. Maj wziął mnie pod rękę, ruszyliśmy wolno korytarzem. Chłopcy z niższych klas gapili się na nas, tłumiąc uśmiechy. – I wiódł gruby kulawego, dobrze im się działo... Chciałem odwrócić się, ale Maj mnie powstrzymał, przyciskając ramię. – Daj spokój – szepnął. – Przecież to smarkateria. Będziesz lał szczeniaka z piątej klasy? Weź przykład ze mnie, ja naprawdę tym się nie przejmuję. Psy szczekają, karawana idzie da- lej. – A ja mam już dosyć tego szczekania! – rzuciłem ostro. – Arski bez przerwy gapi się na Osiecką i nikt mu nic nie powie. Wystarczyło jednak, żebym ja... Nie dokończyłem. Mówienie o tym nawet przyjacielowi wydało mi się upokarzające. Więc nie wolno mi lubić Basi Osieckiej, bo jestem gruby? A gdyby ona zechciała się ze mną przyjaźnić, co powiedzieliby wtedy? Grozd, ten złośliwy głupiec... Pokażę im. Pokażę! Czekałem na dziedzińcu nie opodal bramy. Najpierw, tłukąc się tornistrami, przebiegła grupa „trzeciaków”, potem przeszedł dostojnie dyrektor Wilga w towarzystwie elegancko ubranego starszego pana; jeszcze Flukowska pod rękę z Zającówną, jakaś dziewczynka z matką, Arski, Mering, Szyr. Stałem na uboczu, przesłonięty cieniem krzaka dzikiej róży. Wreszcie zobaczyłem Osiecką. Szła sama, niespiesznie, dźwigając pod pachą wypchaną teczkę. Wyszedłem zza krzewu, niby to zaskoczony spotkaniem. – Baśka! Tak późno wychodzisz ze szkoły? – Wąs pytał mnie że Słowackiego. – Uśmiechnęła się mrużąc oczy. – W końcu postawił czwórkę. Aha, Maciek, strasznie ci dziękuję. Uratowałeś! – Drobiazg – mruknąłem. – Idziesz do domu? Mogę odprowadzić cię kawałek. Spojrzała jakoś dziwnie, jak gdyby się zawahała. Skinęła jednak głową. Wziąłem od niej teczkę, wyszliśmy z bramy na ulicę. Szpaler drzew wzdłuż chodnika złocił się bukietami je- siennych liści. Słońce grzało jeszcze mocno. Rozpiąłem kurtkę, było mi gorąco. – Chyba się nie przejmujesz gadaniną Grozda – powiedziałem półgłosem. – Jaką gadaniną? Udawała. Nie mogła przecież nie słyszeć. – Jesteś bardzo fajna – rzuciłem, patrząc przed siebie. – Jeżeli masz trudności z matmą, nie martw się. Mogę ci pomóc, kiedy tylko zechcesz. – Dziękuję, Maciek, już mi pomogłeś. – Mam na myśli inną pomoc – powiedziałem. – Ściąga to ostateczność, bardzo tego nie lubię. Jeżeli chcesz, nauczę cię matematyki, będziesz umiała naprawdę. To nic trudnego, trze- ba tylko dobrze zrozumieć kilka rzeczy. Uśmiechnęła się pogodnie, zdawkowo. – Wątpię. Jestem tępa do matematyki. Ojciec wynajął korepetytora, ale i to nie pomogło. – A ja cię nauczę – rzuciłem z przekonaniem. – Chcesz? Daję głowę, że za miesiąc nie będziesz gorsza od Arskiego. – Żartujesz chyba. To niemożliwe. Zresztą... – nie dokończyła. – Spróbujmy – poprosiłem. – Wpadnę do ciebie, razem odrobimy lekcje. Serce waliło, nie rozumiałem, co się ze mną dzieje. Basia szła lekko, płynnym, prawie ta- necznym krokiem. Wiatr bawił się jej jasnymi kędziorami, zrzucał na oczy. Ciemnobłękitne źrenice znów przywiodły mi na myśl kawałki nieba. – To bardzo ładnie z twojej strony – powiedziała. – Więc zgadzasz Się? – Nie masz pojęcia, jak mi przykro... – Wdzięcznym ruchem ręki odgarnęła z czoła pa- smo włosów. – Tatuś sam postanowił mną się zająć. Jest architektem, zna świetnie matematy- kę. Umilkłem. Miałem ochotę zostawić ją i uciec, ale nie wypadało. Wypatrywałem prze- cznicy, żeby się pożegnać. – Zły jesteś na mnie? – Skąd znowu – mruknąłem. – Dlaczego miałbym... – Ja też bardzo cię lubię – powiedziała Osiecką. – Oni wszyscy są świnie, po prostu głupi smarkacze. Chyba nie bierzesz sobie do serca tych bzdur. Zwolniła. Ja także zwolniłem. – Biorę – odezwałem się cicho. – I nie dlatego, że tak gadają. Dlatego, że nie ma wokół nikogo, kto byłby moim sojusznikiem. Rozumiesz? Nie mam na kogo liczyć, nie mam... przy- jaciela. Zdawało mi się, że drgnęła. Jak gdyby nieco przyśpieszyła kroku. – Rozumiem, a jakże – powiedziała szybko – doskonale wszystko rozumiem. To się już pożegnamy. Maćku, ja mieszkam tutaj. Stanęła. Podała mi rękę. Z podwórza wyjrzało kilku chłopców, nieco młodszych ode mnie, umorusanych wapnem i jakąś zielonkawą farbą. – Patrzcie, chłopaki! – wrzasnął rudzielec w wyświechtanych, krótkich spodenkach. – Baśka z grubasem! Ojejku, co za tłuścioch! – Jak wieprzek pani Marciniakowej! – Gruby na dwie śruby! Gruby na dwie śruby! Gruby na dwie śruby! Basia poczerwieniała, zacisnęła usta. Wyrwałem dłoń, którą trzymała jeszcze w swoich palcach, mruknąłem coś, pobiegłem. Chciałem odejść wolno, ale nie mogłem się opanować, powstrzymać. Pędziłem nie oglądając się, wściekły, półprzytomny ze wstydu. – Łapać grubasaaa! – Ojejku... Byłem już daleko, za drugą przecznicą, a w uszach ciągle jeszcze rozbrzmiewał ten śmiech, ten rechot. Miałem przed oczyma zarumienioną twarz Basi, jej zaciśnięte wargi. Głupiec ze mnie, okropny głupiec. Jak mogłem liczyć, że zaprzyjaźnię się z Basią. Dla- czego uważałem, że jest inna od wszystkich? Głupcze, to ty jesteś inny, śmieszny do rozpuku – gruby na dwie śruby, tłuścioch, wieprzek pani Marciniakowej... Nawet Maja nie chciałem teraz oglądać. Zamknąłem się w komórce, rozgrzebałem war- stwę słomy, odsunąłem deskę. Ukazała się wnęka, a w niej nieduży przedmiot owinięty w chustkę. Parabellum. Pistolet wyłowiony przeze mnie z jeziora. Odwinąłem chustkę, wziąłem do ręki broń, odciągnąłem zamek. Nabój był w lufie. Może Jacek omylił się i pistolet jest w porządku? Wystarczy nacisnąć język spustowy – buchnie strzał. Podobno trzeba włożyć lufę do ust, ścisnąć zębami... Przetarłem pistolet chustką, zawinąłem starannie i odłożyłem do wnęki. Zasunąłem deski, przykryłem kilkoma wiechciami słomy. Kto powiedział, że mi zależy na Baśce Osieckiej? Nie potrzebuję przyjaciół. Maj – on jeden wystarczy mi w zupełności. ROZDZIAŁ PIĄTY Ugoda z Kowalem. Wykopki. Żart Irki Flukowskiej. Próbuję wybadać Szulca. Rozmowa z kapitanem Czernym. Maj zachorował. Ściskając pod pachą „Martina Edena” zacząłem wspinać się stromymi schodami na pod- dasze. Na trzecim piętrze musiałem odpocząć: zadyszka. Nie jest łatwą rzeczą dźwigać w górę sześćdziesiąt pięć kilogramów, zwłaszcza przy wzroście metr czterdzieści osiem. Co prawda w zeszłym miesiącu ważyłem jeszcze sześćdziesiąt sześć kilo, ale różnica niewielka. Podobno trzeba ważyć tyle, ile się mierzy ponad metr. W moim przypadku – czterdzieści osiem kilogramów. Odpocząłem trochę i ruszyłem dalej. Pod drzwiami Maja zatrzymałem się: ktoś był u niego. Słyszałem wyraźnie dwa głosy. Zawrócić? Wahałem się chwilę, potem przycisnąłem dzwonek. Na kozetce siedział Kowal. Kiedy wszedłem, zerwał się, popatrzył na mnie z niechętnym zakłopotaniem. – To ja już pójdę – mruknął. – Czekają na mnie w domu. – Usiądź – Maj popchnął go lekko w stronę kozetki. – Jeszcześmy nie skończyli rozmo- wy. Więc uważasz, że Verne to kłamca? Mrugnął do mnie. Usiadłem na krześle pod oknem i zacząłem przeglądać album z fotografiami niemieckich aktorek. Maj znalazł go na śmietniku. Wiele aktorek było w mundurach faszystowskiego Związku Dziewcząt Niemieckich, miały cukierkowe twa- rzyczki z wyrazem nienaturalnej buty. Na pierwszej stronie widniał wielki fotos Hitlera7 jak gdyby był najsławniejszym w Niemczech gwiazdorem filmowym. – Tak uważasz? – powtórzył Maj, uśmiechając się do Kowala. – Dlaczego? – W książkach musi być prawda – mruknął Kowal. – To znaczy niekoniecznie, ale żeby człowiek wierzył. Żeby wyglądało na prawdę. A on zmyśla niemożliwości. – Przesadzasz, Witek. – Maj wyciągnął się na kozetce, założył ręce pod głowę. – Wiele z tego, co wymyślił, już dziś istnieje. Na przykład samoloty, łodzie podwodne. Ja bardzo lubię książki fantastyczno–naukowe. To był genialny facet, ten Verne. – Niech tam – burknął Kowal. – Wolę Londona. – Właśnie! – Maj odwrócił się w moją stronę. – Przeczytałeś „Martina”? No, jak? Ja także byłem skrępowany. Starałem się nie patrzeć na Kowala, unikałem zderzenia spoj- rzeń. – Wspaniała książka – odparłem, nie przestając oglądać fotografii aktorek. – Bardzo piękna. – Chcesz przeczytać, Witek? – Mogę... To ja już... – próbował wstać. – Czy wyście obaj na głowę upadli? Przestańcie, przynajmniej tu, w moim pokoju. Przywarłem wzrokiem do fotografii, jakby nie o mnie chodziło. Kowal bardzo uważnie wpatrywał się w czubek swego buta. – Nie mogę pojąć – powiedział Maj. – Obaj fajni chłopcy, obaj moi koledzy. Co wy ma- cie do siebie? – Ja tam nic do niego nie mam – usłyszałem mrukliwy głos Kowala. – Ot, człowiek się powygłupia... Zesztywniałem, wyprężyłem się cały. Więc dla niego to wszystko jest tylko serią dowci- pów? Niczym więcej? Bzdura. Mówi tak, bo się czuje niezręcznie w mieszkaniu Maja. Wie, że jesteśmy przyjaciółmi. – Słyszałeś, Maciek? Udałem, że jestem bez reszty pochłonięty oglądaniem fotek. – Przestań. Mówiłem, Witek to fajny gość. No, podajcie sobie graby. Fajny ten Maj. Przypuszcza, że uściskiem dłoni można to wszystko załatwić. A reszta? Cóż. Być może, po tym tu pojednaniu Kowal przestanie nazywać mnie wielorybem. Jakie to ma znaczenie? Od uścisku dłoni nie przestanę być śmieszny. – Można – mruknął Kowal. Zobaczyłem tuż przy twarzy jego wyciągniętą rękę. Zawahałem się: tymi palcami ściskał mi nos, wlokąc po kręgu ku uciesze chłopaków. Ale czy nie ja sam zaproponowałem mu wal- kę? Wstałem. Ująłem niepewnie dużą dłoń Kowala. Ścisnął tak, że omal nie jęknąłem. – Klawo jest – powiedział Maj. – W siódmej b masz już jednego kumpla. Prawda, Witek? Kowal uśmiechnął się nieśmiało. Zebrano nas na masówkę w świetlicy szkolnej. W pierwszym rzędzie krzeseł usiedli na- uczyciele, resztę sali wypełniła młodzież ze wszystkich klas. Na podwyższeniu, przy stole okrytym czerwonym pluszem, zasiadł dyrektor Wilga w towarzystwie szpakowatego mężczy- zny o gładko wygolonej, sympatycznej twarzy. – To jest ojciec naszego miasta – powiedział dyrektor. – Chce do was przemówić. Proszę bardzo, towarzyszu Górski. Szpakowaty mężczyzna podszedł do katedry, wsparł się na niej łokciami. Milczał chwilę, jakby zbierając myśli. Potem uśmiechnął się do nas. – Przeżywamy trudne dni – powiedział niegłośno. – Niemcy widząc zbliżającą się klęskę zniszczyli wszystko, co mogli. Jeszcze i dziś ich resztki usiłują nam szkodzić. Musimy wszystko zaczynać od początku. Wy, być może, nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale wasi rodzice wiedzą, jakie to ciężkie zadanie. – Zrobił pauzę, znów uśmiechnął się do nas. – Mieli- ście złe dzieciństwo. Chcemy, aby dziś nie zbywało wam na niczym. Robimy wszystko, co w naszych siłach, żebyście zapomnieli tamte dni. Jednakże... – Pauza, wszyscy patrzą na po- dium, na szpakowatego mężczyznę, który zapewne szuka odpowiedniego słowa. – W pewnych sprawach jest nam szczególnie ciężko. Po prostu nie dajemy rady. Przyszedłem do was, aby prosić o pomoc. Nas o pomoc? Cóż my możemy zrobić? „Pewnie – pomyślałem – będzie nas namawiał do dobrej nauki”. – W niektórych rejonach naszego kraju brakuje żywności – ciągnął szpakowaty mężczy- zna. – Tu mamy jej pod dostatkiem, nawet w nadmiarze. Na polach leżą kartofle, jest ich bar- dzo dużo, zaczynają gnić. Brakuje nam jednak ludzi do zbioru ziemniaków... Czy wiecie już, o co chciałbym was prosić? – Cichy szmer przebiegł przez salę. – Na wschodnich terenach Polski, szczególnie wyniszczonych przez Niemców, ludzie głodują. Każdy kilogram ziemnia- ków ma dla nich bezcenną wartość. Wartość życia. Apelujemy więc, zwłaszcza do uczniów starszych klas. Pomóżcie! W najbliższą niedzielę wszystkie szkoły naszego miasta wezmą udział w wykopkach ziemniaków. Nikogo jednak nie zmuszamy, uczestnictwo jest dobrowol- ne. Apelujemy tylko: pomóżcie nam w trudnej chwili. Szpakowaty mężczyzna, uśmiechnąwszy się jeszcze raz, przebiegł wzrokiem po sali i wrócił na miejsce. – Chętni zgłoszą się do wychowawców klasowych – powiedział dyrektor. – Czy ktoś chciałby zabrać głos? Zobaczyłem, że w pierwszym rzędzie ktoś podniósł się z krzesła. Profesor Szulc. Wszedł na podwyższenie i stanął za katedrą. – Myślę, że nikt nie pozostanie głuchy na apel towarzysza Górskiego – powiedział dono- śnym, mocnym głosem. – Wszyscy jak jeden mąż wyruszymy na pola, bo ten apel jest apelem naszej Ludowej Ojczyzny! Kto się uchyli od obowiązku, ten tchórz i mazgaj, niewart, aby mu podać rękę! – Sprężystym krokiem zszedł z trybuny. Ktoś zaklaskał, podchwyciliśmy, biłem brawo z uczuciem zażenowania: że też mogłem go podejrzewać, przypuszczać choć przez chwilę... Nie wolno pochopnie wyciągać wniosków, snuć niczym nie podbudowanych podej- rzeń – małoż to ludzi mogło się dostać do dyżurki? Dyrektor wstał, prawdopodobnie chciał zamknąć zebranie. Ale o głos poprosił jeszcze hi- storyk, profesor Hałas. Nie wszedł na podium. – Bardzo mi się podobało wystąpienie profesora Szulca – powiedział, zwracając się twa- rzą do sali. – Ale nie uważam, aby każdy, kto się nie zgłosi na wezwanie, był mazgajem i tchórzem. Niektórzy z was są słabowici, a robota w polu należy do ciężkich. Dni są już chłodne, nietrudno o przeziębienie Obowiązkiem ucznia jest przede wszystkim nauka. Dlate- go sądzę, że zgłosić się powinni tylko ci, którzy się czują na siłach. Usiadł. Trąciłem Maja, przybliżyłem wargi do jego ucha. – Miałeś rację – szepnąłem. – Mówiłeś, że Hałasu i Szulca trzeba mieć na oku. Teraz wiadomo już, którego... – Wiadomo? – zdziwił się. – No chyba. Szulc jest swój facet. Natomiast historyk... Jak ci się podobała jego gadka? – Właściwie... – To jest defetyzm! – Powtórzyłem słowo zasłyszane od ojca: defetysta to wstecznik, wróg postępu. – Chytre zagranie, żeby nas zniechęcić. Jeżeli któryś z nich buchnął klucz do podziemi, to na pewno nie Szulc. – Szybki jesteś. – Maj uśmiechnął się leciusieńko, samymi wargami. – Aż za szybki. Ja bardzo szanuję profesora Hałasa. – Nadal? Po takim wystąpieniu? – Nie wydaje mi się, żeby powiedział coś złego. Wzruszyłem ramionami. Pierwszy raz nie mogłem dogadać się z Majem, Dyrektor zako- munikował, że zebranie dobiega końca i mamy się rozejść do klas. Zza drzwi siódmej b dobiegały jakieś okrzyki. Wszedłem. Grozd stał na ławce, szeroko gestykulując. – Zapisujcie się – powiedział – proszę uprzejmie. Ja nie mam ochoty bawić się w kmiotka. Wolę przydźwigać z domu worek kartofli i ofiarować tym głodomorom. Mam w piwnicy pół tony ziemniaków. – Starzy ci pozwolą? – zapytał Mering. – Czemu nie? Jak złapię grypę, drożej ich będzie kosztowało. – Jesteś zdrowy jak koń – mruknął Jasiński. – Uważaj z koniem – rzucił ostro Grozd. – Za konia można oberwać. A na gadki patrio- tyczne nikt mnie nie weźmie, za cwany jestem. – Faktycznie – powiedział Jasiński. – Cwany jesteś jak jasny piorun. Ale obejdzie się ja- koś bez ciebie. – Jak Grozd nie jedzie, to i ja też – pisnął Bubałło. – A dziewczyny? Baśka, zapiszesz się? Osiecka nie zdążyła odpowiedzieć, do klasy wszedł polonista z arkuszem papieru. Usiadł za katedrą, powoli odkręcił wieczne pióro. – Wyjazd jest dobrowolny – powiedział. – Myślę, że nie przyniesiecie mi wstydu. Kto je- dzie? Większość rąk uniosła się w górę. Polonista stłumił uśmiech, przygryzając koniuszek wą- sa. – Wobec tego inaczej. Kto nie może jechać? Chwila ciszy. Wszyscy spojrzeli na Grozda. Wstał, ociągając się. – Ja, panie profesorze. Mam skłonność do przeziębień. Ale mogę ofiarować worek karto- fli... Wąs zmarszczył się, ściągnął krzaczaste, siwe brwi. – Nikt nie wymaga tego od ciebie – powiedział: – Ziemniaków nie brak, trzeba je tylko zebrać z pola. W porządku. Kto jeszcze? Teraz patrzyliśmy na Bubałłę. Udawał, że tego nie dostrzega, siedział w ławce, milczący, sztywno wyprostowany. – Bubałło nie chce jechać – mruknął Starkiewicz. – Odczep się. – Bubałło poczerwieniał. – Jakbym nie chciał, mógłbym sam powiedzieć. – Spokój. – Polonista stuknął piórem w katedrę. – Ty, Zającówna? – Jadę, panie profesorze... – Chorowałaś ostatnio, uważam, że nie powinnaś jechać. Chudziutka, drobna Danka Zając aż podskoczyła na ławce. – Wcale nie jestem gorsza od innych! Wyzdrowiałam, doktor powiedział... – Dobrze – przerwał Wąs. – Pod warunkiem, że mi przyniesiesz pisemną zgodę rodziców. – Zanotował coś, potem wstał, przygładził wąsy opuszkami palców. – Rad jestem, że nie sprawiliście mi zawodu. Zbiórka przed szkołą w niedzielę o ósmej rano. Proszę się ciepło ubrać, pojedziemy ciężarówkami. Akcją ziemniaczaną będzie kierował profesor Szulc. Z końskich grzbietów biła para, kopaczka szła jednak bez ustanku, równo, sypiąc desz- czem kartofli. Chłop w wojskowej kurtce cmokał raz po raz, zachęcając konie do marszu strzałami z bata. Pole uciekało w dal niczym szeroki, ciemnobrunatny chodnik – gdzieś aż na horyzoncie zamykała je kolorowa ściana lasu. Powietrze pachniało zgnilizną, mokrą ziemią i zbutwiałymi liśćmi. Szulc podzielił nas na brygady. Znalazłem się w grupie Kowala, wraz z Meringiem, Ar- skim, Osiecką, Starkiewiczem i trzema chłopcami z siódmej a. – Rozegramy to jak mecz sportowy – zapowiedział Szulc. – Zwycięży brygada, która do szóstej po południu odstawi najwięcej koszy z ziemniakami. Za przegapione, pozostawione w polu ziemniaki będę odliczał punkty karne. Dochodziła druga. Czułem łupanie w krzyżu, od ciągłego schylania się trzeszczało w plecach, miałem zawroty głowy. Myślałem tylko o dwóch rzeczach: nie przegapić kartofla i nie upaść. Podziwiałem Kowala, który szedł schylony po lewej ode mnie i jak maszyna mia- rowo poruszał ramionami, wrzucając do kosza kartofle. Nie widać było po nim ani śladu zmęczenia. Zresztą Mering, idący po prawej, także nie wyglądał na zmęczonego. Czyżbym tylko ja czuł ten ból w plecach, nie mógł złapać oddechu? Zwolniłem trochę. Nie zdawałem sobie sprawy, że zwalniam, dopiero po chwili ze zdzi- wieniem spostrzegłem, że jestem w tyle, parę metrów za tyralierą. Kowal odwrócił się, poma- chał mi ręką. Przygryzłem górną wargę, zmusiłem się do szybkich ruchów. Po kilku minutach doszedłem ich, ale równocześnie zrozumiałem, że sił nie wystarczy mi na długo. Jeszcze na kwadrans najwyżej. Potem upadnę w bruzdę i nie będę mógł się ruszyć. Spojrzałem na Osiecką. Przydzielono jej pasmo ziemi o połowę węższe, miała więc o połowę mniej roboty od nas. Mimo to godna była podziwu: szczuplutka, wątła, nie wiado- mo skąd czerpała energię. Szła równo między Meringiem i Starkiewiczem, zwinnie manipulu- jąc dłońmi przyodzianymi w jasne bawełniane rękawiczki. Ściślej: przedtem jasne, bo teraz poczerniały, świeciły wielkimi dziurami. Że też nie żal jej było zniszczyć tak ładnych, no- wiutkich rękawiczek! Uśmiechnęła się do mnie za plecami Meringa. Odpowiedziałem dziarskim uśmiechem, który kosztował mnie sporo dodatkowego wysiłku. Dmuchał wiatr, nie nazbyt chłodny, dosta- tecznie jednak, aby po kilku godzinach zdrętwiały policzki i usta. Znów zwolniłem bezwiednie. Byliśmy już niedaleko lasu, na jego skraju Szulc przyrzekł nam piętnastominutowy odpoczynek. Czy dociągnę? Stwierdziłem, że w moich bruzdach leży dużo mniej ziemniaków. W pierwszej chwili zdawało mi się, że to cudowny przypadek, potem jednak znalazłem wytłumaczenie: Kowal co i raz schylał się do mojej bruzdy, wybierając«kartofle. Wykonywał w ten sposób podwójną robotę. Chciałem zawołać, żeby tego nie robił, ale wyczerpanie było silniejsze od ambicji. – Ej, grubas! – dobiegło z sąsiedniej tyraliery. – Robisz wysiadkę? Głos Bubałły. Nie zareagowałem. Byle do lasu, byle wytrzymać, nie zwalić się. – Oszczędzasz sadełko? – zawołał znowu. – Niby nie widzi, że Kowal robi za niego! Ej, grubasieee! – Stul pysk! – warknął Kowal, nie prostując się, dostatecznie jednak głośno, by uciszyć Bubałłę. Byle do lasu. Jest tuż, całkiem blisko. Kątem oka widziałem królewskie korony drzew, złote, przyozdobione kroplami purpury i fioletu niby drogocennymi kamieniami. Jeszcze sto metrów. Jeszcze pięćdziesiąt. Konie także zmęczyły się, ciągnęły kopaczkę z coraz bardziej widocznym wysiłkiem, wydmuchując z nozdrzy białe kłęby oparu. Napełniłem ostatni kosz, cisnąłem na wierzch cztery olbrzymie ziemniaki o fantazyjnych, dziwacznym kształtach. Przerwa. Chłopcy przywlekli z lasu naręcza suchych gałęzi, ułożyli w stos. Profesor Szulc wsunął od spodu strzęp gazety. Podpalił. Ogień tryskał w górę, z początku nieśmiało, cieniutkim żą- dłem, później krwistymi jęzorami, potrzaskując, hucząc. Leżałem na ziemi, nie mogąc wyko- nać najmniejszego ruchu. Miałem wrażenie, że już nigdy nie znajdę sił, aby się podnieść. W krzyżu czułem ból, jak gdyby ktoś ugniatał go ciężkimi buciorami. Oddychałem z trudem. Dłonie piekły, były czarne, oblepione grudkami ziemi. Mimo to wszystko cieszyłem się: że wytrwałem, nie odpadłem w pół drogi, wytrzymałem do końca. Kowal przeszedł obok, ciągnąc wielką świerkową gałąź. – Witek! – zawołałem. Przystanął, spojrzał na mnie. – Głupio mi – powiedziałem. – Musiałeś za mnie popracować. Naprawdę nie chciałem tego, ale byłem już wykończony. – Gadanie – mruknął. – Wcale za ciebie nie robiłem. A jak schudniesz trochę, nie zaszko- dzi. – Wiem. – Uśmiechnąłem się. – Sam chciałbym schudnąć. Myślisz, że nie? – Ciągle coś żujesz – burknął Kowal, opierając się na gałęzi. – W szkole rąbiesz po trzy kajzery na drugie śniadanie. Tak nie da rady. – Posłuchaj – odezwałem się cicho. – Ja nie chciałbym tyle jeść. Ale nie mogę. Tam w Komi ciągle łaziłem z pustym żołądkiem. Rozumiesz? Wciąż wydaje mi się, że jestem głodny. – Przecie nie jesteś. – Nie jestem, ale mi się wydaje. I muszę jeść. Już nie z głodu, a na samą myśl, że może mnie ścisnąć w żołądku. Boję się tego uczucia, rozumiesz, Witek? Jak widzę jedzenie, coś dziwnego się ze mną robi. Po prostu głupieję... Głodowałeś kiedy? – Pewno – mruknął. – Ale nie tak jak ty, myślę. Zawsze w końcu znajdowało się coś do żarcia. Ludzie kombinowali, kiwali szkopów, jak się dało. – Niemców można było kiwać – powiedziałem. – Ale myśmy byli wśród swoich. Każdy wiedział, że w pierwszym rzędzie najeść się musi żołnierz, tam na froncie. – Fakt niby. – Kowal wyprostował się. – Ty jednak spróbuj, Maciek. Weź się w łapy. Bo z chłopakami, wiesz, jak jest, nie dadzą spokoju. Każdemu z osobna nie będziesz przecie wbi- jał do łba, jak i co. Pociągnął gałąź w stronę ognia. Usiadłem, potem wstałem – o dziwo, poszło mi to o wiele łatwiej, niż sądziłem. Ból stępiał, począł z wolna ustępować. Chłopcy grzebali paty- kami w stosie, wrzucali ziemniaki do gorącego popiołu. Chłop w wojskowej kurtce zadał ko- niom obroku, wycierał im grzbiety postrzępioną szmatą. Basia Osiecka zdjęła rękawiczki i przybliżyła do ognia zgrabiałe dłonie. Po tamtym odprowadzeniu trzymałem się od niej z dala. Patrzyłem jednak. Lubiłem na nią patrzeć, zwłaszcza gdy o tym nie wiedziała. – Uważaj–, Łazanek, oko ci pęknie – usłyszałem. Odwróciłem się. Irka Flukowska miała na wargach ironiczny uśmieszek. – Czego chcesz? – mruknąłem. – Rozumiem. – Westchnęła sztucznie, drwiąco. – Dostać kosza to bolesne przeżycie. Czyżby Baśka wspominała jej o naszej rozmowie? O nie przyjętej propozycji przyjaźni? Zesztywniałem. – O co ci chodzi? – Było jej strasznie przykro, że nie mogła przyjąć oferty. A może1 pomógłbyś w matematyce Jasińskiemu? On też bardzo słaby, chętnie by się zgodził. – Zjeżdżaj – rzuciłem. – Pilnuj własnych spraw. – Basia jest moją przyjaciółką – powiedziała urażonym tonem, nienaturalnym jednak, bo doprawionym kpiną. – Zwierza mi się ze wszystkiego. Ma teraz duże kłopoty. – Jakie? – nie powstrzymałem się. – Nabijają się z niej wszyscy chłopcy z sąsiedztwa. Wiesz, dlaczego? – Parsknęła śmie- chem. Odwróciłem się gwałtownie, ruszyłem w stronę ogniska. Biło snopem iskier od świer- kowej gałęzi. – Gasimy – zakomenderował profesor Szulc. – Ogłaszam koniec przerwy. Chłopcy zaczęli ciskać w ognisko grudy wilgotnej ziemi. Chłop wyprowadził konie w nie rozkopane kartoflisko, cmoknął parę razy, strzelił z bata. „Nie chcę jej znać – pomyślałem – wszystko wypaplała i u Flukowskiej, pewno się obie zaśmiewały, nigdy już na nią nie spojrzą, nie odezwę się słowem...” – Wyglądasz ha zmęczonego. – Profesor Szulc położył mi rękę na ramieniu. – Możesz tu zostać, Łazanek. Opuścisz jedną turę. – Dziękuję – mruknąłem. – Nie jestem zmęczony, panie profesorze. Włączyłem się do tyraliery. – Śniadanie na stole! Pośpiesz się, Maćku, jest za kwadrans ósma. Patrzyłem na wzgórek rumianych bułeczek, na kompotierkę pełną twarożku ze śmietaną i rzodkiewkami. – Nie mogę jeść – powiedziałem. – Nie możesz jeść? – zza drzwi kuchennych wyjrzała zdziwiona twarz mamy. – Trochę mnie boli żołądek – mruknąłem. Mama szybko weszła do pokoju, dotknęła wargami mojego czoła. – Zimne – powiedziała. – Chyba nie masz temperatury. Boli cię bardzo? Rozdrażniła mnie ta troskliwość. – Nie! Przecież powiedziałem, że tylko trochę. Pójdę już. – Tak nie można, syneczku. – Przemocą posadziła mnie przy stole. – Nie wolno wycho- dzić na czczo z domu, to bardzo niezdrowo. Zjedz przynajmniej jedną kajzerkę. – Nie zjem! – rzuciłem wściekle. – Boli mnie żołądek. Mam wstręt do jedzenia. – Tylko jedną kajzerkę – nie ustępowała. – I wypij kubek kawy ze śmietanką, zobaczysz, jak ci to dobrze zrobi. Myślałem, że się rozpłaczę. Patrzyłem na te bułki, na twaróg, na bryłę masła złocącą się w maselniczce i czułem, jak mi usta pęcznieją od napływającej śliny. – Nie będę jadł... – szepnąłem. – Za nic, słyszysz, nie będę jadł... Zrozumiała. Wyszła z pokoju ze spuszczoną głową. Wstałem, zrobiłem kilka kroków w stronę drzwi. I zawróciłem. Jakaś wariacka siła ciągnęła mnie z powrotem. Zatrzymałem się przy stole i zacząłem kolejno wpatrywać się w bułki, w ser, w masło, w plasterki wędliny. Mdliło mnie z głodu – narastał z każdą sekundą, jakbym od bardzo dawna nie miał nic w ustach. Odwróciłem się wolno. Zmusiłem oporne nogi, aby zawiodły mnie przed lustro wiszące na ścianie. Grubas. Trzy podbródki, trzy fałdy tłuszczu jedna pod drugą, coraz więk- sze. Prawie nie widać szyi. Odtworzyłem w pamięci: „Gruby na dwie śruby! Wieprzek pani Marciniakowej! Beka śledzi! Wieloryb!” I znowu stół. Bułki, ser, wędlina. Czułem w ustach gorycz placków brzozowych, smak rozgotowanych łupin kartofli, kwas przeżuwanych listków dzikiego szczawiu. Pójdę na czczo do szkoły, wrócę, a tego już nie będzie. Mama rozłoży ręce, spojrzy z rozpaczą. Nie! Zjem tylko jedną kajzerkę. Posmaruję cieniutko masłem... położę plasterek kiełbasy... tylko jeden. I już nic na drugie śniadanie, nic na obiad, nic na kolację. Podszedłem do stołu, wziąłem nóż, przekroiłem bułkę. Masło rozsmarowało się znacznie grubiej, niż planowałem. Dwa plasterki wędliny były sklejone że sobą, nie mogłem ich roz- dzielić. Nie wiem, jak to się stało. Gdy mama zajrzała do pokoju, z sześciu kajzerek zostały tylko dwie. Właściwie jedna, bo po tę drugą sięgnąłem już, przybliżyłem do ust. W kompotierce nie było ani krzty twarogu. Kubek stał opróżniony, z odrobiną fusów na dnie. – Synku... Podbiegłem do mamy, wcisnąłem twarz w szorstkie płótno fartucha. Wpiłem się w nie zębami. Mocno. Z całej siły. Profesor Szulc poprowadził mnie przez salę gimnastyczną do małego pokoiku z oknem wychodzącym na ulicę. Kawalerski surowy pokój: stół, dwa krzesła, szafa, płaskie łóżko za- słane wojskowym kocem. Żadnego zdjęcia, żadnego obrazka na ścianach. – Usiądź, Łazanek. – Szulc wskazał mi krzesło. – Tak nie można. – Ale ja... – bąknąłem. – Musimy pomówić ze sobą poważnie i szczerze. Jesteś bardzo ambitny, lubię takich. Jednakże samą ambicją nie można osiągnąć wszystkiego. Do niektórych rzeczy dochodzi się kosztem wielkich wysiłków. – Nawet Bubałło podciągnął się cztery razy – powiedziałem cicho. – A ja ani razu... I jeszcze ten śmiech. Gdyby tak nie ryczeli, być może... Urwałem. Profesor Szulc patrzył na mnie ze współczującym, serdecznym uśmiechem. – Pamiętasz historię z koniem? – zapytał. – Przez konia skaczesz bardzo dobrze. Wtedy, zauważ, nikt się nie śmieje. – Tak, ale... – Kółka to rzecz trudniejsza. Tu trzeba dźwignąć w górę ciężar całego ciała. Podnieść samego siebie, rozumiesz? Ile ty ważysz, Łazanek? – Sześćdziesiąt cztery... – Zaczerwieniłem się: sam nie wiem, dlaczego odjąłem sobie ki- logram. Szulc jakby nie dostrzegł mojego zmieszania. – No widzisz – powiedział. – Oni ważą po czterdzieści parę. Bubałło, sądzę, nie waży nawet czterdziestu. Musisz więc dźwignąć o przeszło dwadzieścia kilo więcej od nich. To niełatwa rzecz. – Rozumiem... – I wymaga treningu. Ale nie wątpię, że i z tynf dasz sobie radę. Jeżeli chcesz, mogę parę razy zostać z tobą po lekcji i będziemy ćwiczyć. Zgoda? Miałem ochotę uściskać Szulca. Jego ostre, głęboko osadzone oczy wydały mi się nagle bardzo sympatyczne. – Dziękuję panu – powiedziałem głosem pełnym wzruszenia. – Bardzo dziękuję, panie profesorze. – Nie ma za co – odparł z tym samym życzliwym uśmiechem. – Mówiłem ci przecież, że lubię ambitnych. Tak... – Zamyślił się. – Słyszałem od woźnego, że się zaprzyjaźniłeś z Majem Bordowiczem. To bardzo sympatyczny chłopak. – Maj jest świetnym chłopcem – powiedziałem. Szulc znowu popadł w zadumę. Jak gdyby usiłował sobie coś przypomnieć. Potem uśmiechnął się. – Woźny mówił mi, że się interesujecie tutejszymi podziemiami. – Właśnie! – podchwyciłem. – I o kluczu też mówił panu profesorowi? – Mówił, mówił. – Szulc skinął głową. – Staruszek martwi się, bo to był jedyny klucz do tych drzwiczek w bibliotece. A ze starym zamkiem nawet ślusarz będzie miał wiele kłopotu. Pech, co? Woźny zgubił klucz, a was ominęła pasjonująca przygoda. – On go nie zgubił – zaoponowałem. – Twierdzi, że klucz na pewno wisiał w szafce i że ktoś go stamtąd zabrał. – Nonsens. Komu potrzebny byłby taki klucz? Staruszek cierpi na zanik pamięci, musiał schować go gdzieś i nie potrafi sobie przypomnieć miejsca. Popatrzyłem na profesora Szulca. Szczere, jasne spojrzenie, otwarta, przyjazna twarz, uśmiech budzący zaufanie. – Przypuszczam, że ktoś zabrał klucz, aby zejść do podziemi – powiedziałem. – Po co? Są przecież zatopione. – Nie wiadomo, panie profesorze. Może tylko w części. Zresztą nie są to tylko przypusz- czenia. – Nie tylko przypuszczenia? – zapytał profesor. – A cóż jeszcze? – Wiem na pewno, że ktoś otwierał drzwiczki w bibliotece. – Skąd ta pewność, Łazanek? W dzień byłoby to niemożliwe, a w nocy szkoła jest za- mknięta., – Tak – zgodziłem się. – A jednak ktoś je otwierał. Inaczej po co oliwiłby zamek? Zamek w tych drzwiach jest świeżo naoliwiony. Szulc mocno klepnął mnie po ramieniu. – Muszę cię zmartwić, drogi chłopcze. Nikt tych drzwiczek nie otwierał. Nikt, rozumiesz? – N–nie bardzo... – wymamrotałem. – W ubiegłym tygodniu sprzątaczka oliwiła wszystkie zamki na terenie szkoły. Po prostu naoliwiła ten również. Milczałem. Co za głupiec ze mnie. Szukałem Bóg wie czego, wymyślam niestworzone koncepcje, a rozwiązanie jest proste jak drut. – Nie przejmuj się – powiedział Szulc wstając. – Gdy Berentowicz znajdzie klucz, być może urządzimy wspólnie wyprawę do podziemi. Porozmawiam z dyrektorem, chyba wyrazi zgodę. No, bywaj, poszukiwaczu przygód. Wyszedłem z pokoju. Czułem się niewyraźnie: z jednej strony Szulc budził we mnie sympatię, z drugiej wszakże... nie miałem pojęcia, jak to nazwać. Leżałem już w łóżku. W sąsiednim pokoju toczyła się rozmowa. Do ojca przyszło kilku kolegów, przynieśli butelkę francuskiego koniaku. Słyszałem melodyjne brzęczenie kielisz- ków, wołania, śmiechy. Nie chciało mi się spać. Zaświeciłem nocną lampkę, wyjąłem z szafki nasz album rodzin- ny. Zaczynał się od dużej fotografii rodziców: mamusia miała na sobie białą koronkową suk- nię i kapelusik z welonem, ojciec – ciemny garnitur. Wyglądali oboje nienaturalnie sztywno, jak gdyby trochę przestraszeni. Następne zdjęcie przedstawiało mamę, trzymającą na ręku płaczącego bobasa. Bobas to ja. Trudno uwierzyć... Jeszcze jedna fotografia – ojciec w cyklistówce, kraciastych spodniach, młodziutki, prawie chłopak. I to już wszystkie zdjęcia, jakie ocalały z dawnych czasów. Teraz Komi. Rodzice przed barakiem. Ojciec w waciaku, z piłą na ramieniu. Mama i Wiera Michajłowna, nasza sąsiadka, obie w kożuchach, w grubych wełnianych chustach. Wreszcie ja. Stoję pod drzewem, opierając się ramieniem o pień. To ja?! Taki szczupły, smukły, wysoki? Czy rzeczywiście nie miałem kiedyś tych fałd tłuszczu, podbródków, wystającego brzucha?... Tak. Uganiałem z Miszką po tajdze, właziłem na drzewa, byłem szybki, zwinny. Mówio- no o mnie: „Jaki chudzielec!” Ale nikt z tego się nie śmiał, odwrotnie, budziłem współczucie albo podziw tą swoją zwinnością, ruchliwością, byłem taki sam jak inni. Czy zgodziłbym się wrócić do tamtych czasów? Tak i nie. Tak – bo chciałbym być szczupły, mieć dawną zwinność, ruchliwość. Nie – bo za nic nie chciałbym przeżywać na nowo tego głodu. Oni nie znają tych cierpień, nie doświadczyli na sobie tego wszystkiego, co ja przesze- dłem – są pospolici, próżni, bezwartościowi. Co wie o życiu taki Bubałło? Albo Szyr, albo Jasiński, albo Flukowska. Przeczytałem gdzieś: „Kto nie cierpiał, ten nie rozumie sensu ży- cia”. – ...I uciekli? – Tak. Ścigaliśmy ich aż do lasu pod Paprocinem, tam dopiero nam się wymknęli. Nastawiłem uszu. – Sterroryzowali okolicznych chłopów, boją się ich jak ognia. Gospodarz z Grzęzawki nie chciał przenocować Niemca, to go nazajutrz zatłukli kijami, a chatę puścili z dymem. Tu u nas przynajmniej... – Tu? – odpowiedział głęboki bas. – Tu, Michale, też niewesoło. Gazownię nam podpali- li, chcieli wysadzić kopalnię, w ciągu tego tylko miesiąca zamordowali trzech milicjantów i instruktora z powiatu. Mamy w mieście bandę, depczemy im po piętach i nie możemy do- paść. – Banda, powiadasz? – odezwał się mężczyzna nazywany Michałem. – Wiesz, że są zor- ganizowani? Bez wątpienia – odpowiedział bas. – Tego, co robią, nie można uznać za przypadkowe akcje. Mają sporo broni, środki wybuchowe i dobrą melinę, której nijak nie możemy wytro- pić. Do czasu jednak... – W przyszłym miesiącu chcemy uruchomić drugą kopalnię – powiedział ojciec. – Mu- sisz mi przysłać więcej ludzi do pilnowania terenu, bo ci dranie na pewno będą próbowali wejść w paradę. –’ Ludzi, ludzi... – westchnął bas. – Myślisz, że mam ich tak wiele? Nocy nie dosypiają, ciągle na nogach, wciąż alarmy, wezwania... Obok zakładów bawełnianych widziano wczoraj dwóch podejrzanych facetów. Kręcili się, wypatrywali czegoś, a kiedy jeden z naszych chciał ich wylegitymować, wzięli nogi za pas. – Obok zakładów bawełnianych? – głos ojca pełen był niepokoju. – Dopiero co sprowa- dziliśmy nowe maszyny... – Bądź spokojny – powiedział bas. – Pilnujemy tych twoich zakładów jak oczka w głowie. No to... Odwróciłem się do ściany. „Głupiec ze mnie – pomyślałem – tu wróg, walka, ciężki czas, a ja przejmuję się marnymi prześmiewkami”. Czy o człowieku decyduje zewnętrzny wygląd? Sierżant Czerski był ospowaty, bardzo niski, bez przednich zębów, a jednak wszyscy go po- dziwiali: sam jeden stawił czoło grupie bandytów, którzy napadli na powiatowy szpital. Zgi- nął jak bohater, jego zdjęcia zamieszczono we wszystkich gazetach. Czy na jego miejscu za- chowałbym się podobnie? Czybym nie stchórzył, nie rzucił się do ucieczki? Chyba nie... A Grozd? Ten kładzie uszy jak zając, gdy Kowal warknie na niego. Jest odważny tylko wobec słabszych. – Nie śpisz jeszcze, młody człowieku? Do pokoju zajrzał właściciel basa – chudy, drobny mężczyzna w oficerskim mundurze. Zupełnie nie pasował do swojego głosu. – Nie śpię – odparłem, powstrzymując uśmiech. Podszedł bliżej, przysiadł na krawędzi łóżka, starannie odsuwając prześcieradło. – Podobno znasz ładną historyjkę o klasztornym skarbcu – odezwał się żartobliwie, grzmiącym głosem. – Opowiesz? – To nie jest ładna historyjka – mruknąłem. – Tatuś panu powiedział? – Mhm. A mnie bardzo interesują skarby, zwłaszcza ukryte. Kiedyś byłem prawdziwym poszukiwaczem. – Był pan? – Mhm. Jakieś trzydzieści lat temu. Byłem wtedy mniej więcej w twoim wieku, może tro- chę młodszy. – Pan sobie żarty... – Zły, odwróciłem głowę do ściany. – Nie gniewaj się. Kapitan Czerny lubi czasem pożartować, ale człowiek z niego nader poważny. No, będzie zgoda?’– przejechał palcami po moich włosach. – Opowiadaj, młody człowieku, bardzo ciekaw jestem tych skarbów. Udobruchał mnie przyjaznym tonem, życzliwym uśmiechem.. – Nasza szkoła mieści się w budynku poklasztornym – zacząłem. – To wiem. – Pod budynkiem są lochy. Podziemia. Podobno zakonnicy ukryli tam swoje skarby, na- szemu woźnemu powiedział o tym jeden Niemiec... – Mhm. I co dalej? – Chcieliśmy z kolegą zajrzeć do tych lochów. Woźny miał klucz od drzwiczek, które mieszczą się w bibliotece. Ale ktoś mu ukradł ten klucz. – Dlaczego sądzisz, że klucz skradziono? – zapytał kapitan Czerny. – Woźny twierdzi, że nie mógł go zgubić. To był bardzo duży klucz i zawsze wisiał w szafce. – Mhm – mruknął kapitan. – Rozumiem. Konkurencyjni amatorzy skarbu. Jak myślisz, z której klasy? – Z żadnej – odparłem. – Nikt z uczniów nie ma wstępu do dyżurki. I tę historię ze skar- bem woźny opowiedział tylko nam. Kapitan wstał, przeszedł się po pokoju. – To już wszystko? – zapytał. – Chyba tak – powiedziałem. – Aha, jeszcze jedno... zamek w tych drzwiczkach jest na- oliwiony. Czerny zrobił w tył zwrot. – Naoliwiony, powiadasz? – Ale profesor Szulc, nauczyciel gimnastyki, mówi, że to sprzątaczka. W tamtym tygo- dniu oliwiła wszystkie zamki w budynku. – Mhm... Rozmawiałeś o tej sprawie z nauczycielem gimnastyki? – Źle zrobiłem? – Nie, dlaczego. – Kapitan Czerny uśmiechnął się. – Bardzo interesująca historia z tym skarbcem. Worki złota, skrzynie brylantów... No cóż, życzę owocnych poszukiwań, najpierw klucza, a potem samego skarbu. Dobranoc, młody człowieku. Dał mi lekko prztyczka w nos, zmrużył lewe oko i wyszedł z pokoju. Rozzłościłem się: na dorosłych nie ma co liczyć w tej sprawie, potrafią tylko stroić żarty. Wszyscy przecież zareagowali tak samo: i ojciec, i Szulc, i Czerny. A dlaczego w podziemiach nie miałoby być skarbca? Dlaczego nie dziwi ich zaginięcie klucza i naoliwiony zamek? Dlaczego uważają, że każda rzecz tłumaczy się najprościej? Od początku roku pierwszy raz się zdarzyło, że Maj nie przyszedł do szkoły. Wybiegłem z klasy tuż za historykiem, stanąłem na korytarzu: w siódmej c lekcja już się skończyła, wszy- scy wylegli na korytarz, Maja jednak nie dostrzegłem. Na wszelki wypadek zajrzałem do klasy – może ma dyżur? Tablicę ścierała dziewczynka z grubym lnianym warkoczem. Co się stało? Stanąłem pod oknem, udając, że czyszczę stalówkę wiecznego pióra. Nie bardzo wiedzia- łem, co zrobić z tym kwadransem przerwy. Zazwyczaj spędzałem ją na rozmowie z Majem, spacerowaliśmy po korytarzu, na nikogo nie zwracając uwagi. Teraz byłem skazany tylko na siebie. – Gruby na dwie śruby! Nawet nie spojrzałem. Byłem całkowicie pochłonięty czyszczeniem stalówki, źdźbłem bibuły szorowałem ją do blasku. – Grubciu, po czemu kilo sadła? Włókienko bibuły wcisnęło się w otworek stalówki, nijak nie mogłem go wydłubać. Co z Majem? Jeszcze wczoraj wszystko było w porządku. Odprowadziłem go pod dom, umówiliśmy się, że jutro na dużej pauzie zajdziemy do biblioteki i obejrzymy dokładnie za- mek przy drzwiczkach. Ktoś stanął za moimi plecami, potem usłyszałem stłumiony śmiech. Odwróciłem się gwałtownie. Chłopak o małpiej twarzyczce z wielkim zainteresowaniem gapił się w sufit. – Czego? – warknąłem. – Co proszę? – popatrzył na mnie ze zdziwieniem. Znowu ten śmiech za plecami. Smarkacze z szóstej. Chwyciłem chłopaka za klapy, po- trząsnąłem mocno. – Co zrobiłeś? Gadaj! „– Puść!... – wykrzywił się jak do płaczu. – Bo pójdę do pana dyrektora... – Puść go lepiej, grubasie. – Grupka „szóstaków” przybrała wojowniczą postawę. – Pusz- czasz czy nie? Wiedziałem, że mogą rzucić się na mnie hurmem, że nie poradzę sobie z siedmioma na- raz. Co innego, gdyby był ze mną Maj – ten umiał ich spławić jednym słówkiem. Puściłem chłopaka. Odskoczył, pokazał mi język. – Wieprzek na sprzedaż! Wieprzek na sprzedaż! Zauważyłem, że patrzą na moje plecy. Zdjąłem marynarkę. Do sukna był przyczepiony szpilką rysunek przedstawiający świński łeb. Pod spodem było napisane drukowanymi litera- mi: Wieprzek na sprzedaż. Podarłem kartkę na drobne strzępki i wrzuciłem do kosza. Potem ruszyłem w stronę schodów, odprowadzany donośnym śmiechem. W okienku dyżurki widniała sucha twarz woźnego Berentowicza. Zapukałem w szybkę. Woźny uniósł głowę znad postrzępionej książki, poznał mnie, otworzył okienko. – Jak się masz, Maćku. Gdzie twój przyjaciel? – Nie wiem – odparłem. – Nie przyszedł dziś do szkoły. – Zachorował? – W głosie woźnego brzmiał niepokój. – Słabowity dzieciak, do takiego jak nic choroba się przyplącze... – Pójdę do niego zaraz po lekcjach – powiedziałem. – A co słychać u pana? – U mnie? – Woźny uśmiechnął się, wzruszył ramionami. – Jak to u mnie, bez zmian. – Może znalazł się klucz? – spytałem. – Jaki klucz? –. No, ten od podziemi, który wisiał w szafce. – Aaa... – przeciągnął woźny. – Nie ma go. Nie znalazłem. – Szkoda – westchnąłem. – Ale kto go mógł zabrać? Przecież nie profesor Szulc ani pro- fesor Hałas, ani sprzątaczka. – Profesorowie? – woźny był zgorszony. – Mowy nie ma! A i sprzątaczka, ona też by nie wzięła. Ot, zawieruszyło się kluczysko. – Bywa. – Udałem, że już się nie interesuję tą sprawą. – Słyszał pan znów te kroki? – Słyszałem – uśmiechnął się Berentowicz. – Ale to żadne duchy. Po prostu profesor Szulc. – Szulc? – On tu mieszka, ma klucz od tylnego wejścia. Aż się dziwię, że od razu na to nie wpa- dłem. Woźny spojrzał na zegar, zerwał się szybko i przycisnął guzik dzwonka. W całym budyn- ku rozległo się naraz głośne dzwonienie. – Leć do klasy, chłopcze. Zagadałem się, spóźniłem o całe pół minuty... Wszyscy już byli na miejscach. Wcisnąłem się w ławkę, tuż po mnie wszedł do klasy po- lonista, niosąc pod pachą plik zeszytów. Nasze wypracowania. Patrzyłem, jak siada, wyjmuje z kieszeni pióro, potem wolno otwiera dziennik. Zaczął odczytywać listę obecności. Niecier- pliwiłem się, byłem ogromnie ciekaw oceny swojego wypracowania. Pisaliśmy na temat „Jak wyobrażam sobie przyszłość naszej ojczyzny” Miałem duże trudności z wtłoczeniem w cztery stroniczki tego wszystkiego, co czuję i myślę, oddałem zeszyt równocześnie z dzwonkiem. Czy Wąs będzie ze mnie zadowolony? Czy udało mi się powiedzieć to, co chciałem? Polonista otworzył pierwszy zeszyt. Zamyślił się. Wertował zapisane stronice, jak gdyby odczytując je na nowo. Twarz miał posępną, chmurną. – Arski – powiedział. – Wstań. Arski podniósł się z miejsca. Poprawił okulary i z obojętną miną popatrzył na polonistę. – Styl niezły – odezwał się Wąs. – Błędów gramatycznych nie ma... – Zrobił pauzę. – Twoja praca prawie niczym nie różni się od wypracowania Meringa. Powtarzają się całe zda- nia. Przepisałeś od niego? Arski zacisnął wargi. Milczał chwilę. – Panie profesorze – powiedział. – To Mering. Przepisał ode mnie. W klasie zapadła cisza. „Mógł się jakoś wymigać – pomyślałem znaleźć jakiś wykręt. Świnia. Nawet okiem nie mrugnął”. – Weź swój zeszyt – powiedział Wąs. – Niedostatecznie. I ty, Mering... – Wyciągnął ze stosu zeszyt Meringa, przekreślił coś, dopisał. – Również niedostatecznie. – Ale dlaczego ja?... – Arski nie dokończył, podskoczył nagle, jęknął. Na moment przed- tem dostrzegłem kątem oka, jak coś białego śmignęło w powietrzu. Starkiewicz wystrzelił z gumki mocno zwinięty papierek, pocisk trafił Arskiego w sam środek karku. – Co się stało? – zapytał profesor. – Ktoś strzelił we mnie – powiedział skargliwie Arski, pokazując papierową kulkę. – Kowal ma procę, panie profesorze... – To ty strzeliłeś, Kowal? – zapytał polonista. – Tak – odparł Witek. Zdumiałem się: widziałem przecież, że nie on strzelił. W tej samej chwili z ławki pode- rwał się Starkiewicz. – To ja strzeliłem, panie profesorze. – Nieprawda. Ja – powiedział Mering, pokazując gumkę. – Ja... – Ja... Wąs zacisnął usta, jak gdyby starał się powstrzymać uśmiech. – Wszyscy oddadzą gumki – powiedział nienaturalnie surowym głosem. – Proszę złożyć na katedrze. Chłopcy potulnie ruszyli do katedry, składając na kupkę cienkie pasemka gumy wycięte z masek przeciwgazowych. Profesor zgadnął je, schował do kieszeni. – Żebym więcej nie widział tego – mruknął, sięgając po następny zeszyt. – Bubałło. Pora wiedzieć, że „rzadko” pisze się przez er zet. Dostatecznie. Barcikowska, dobrze. Flukowska, dobrze... Dotarł wreszcie do mojego zeszytu. Czekałem z zapartym tchem. Otworzył go, przekart- kował pośpiesznie. – Łazanek – powiedział. – Bardzo mi się podoba twoje wypracowanie. Jest szczere, bez- pretensjonalne i tym razem bez błędów ortograficznych. Masz piątkę. Zarumieniłem się jak dziewczyna, nie patrząc na nikogo ruszyłem do katedry i odebrałem zeszyt. Szyr dostał trójkę z minusem: jego wypracowanie w kilku miejscach było naznaczone krechami czerwonego ołówka. Patrzył na moją piątkę z wyrazem tępej zawiści. Pauza. Kowal podszedł do Arskiego, chwycił go za ramię i dźwignął w górę. Arski skrzywił się jak do płaczu. – Znowu zaczynasz?... – Nie zaczynam – mruknął Kowal. – Wiesz, co to kocówka? Arski wymamrotał coś, usiłując uwolnić ramię. – Kocówka to jest dobre lanie – powiedział Kowal. – Za donosicielstwo. Kapujesz? – Puść, boli... – stęknął Arski. – Kapujesz? – powtórzył Kowal, twarz miał dziwnie białą, brwi ściągnięte u nasady nosa. – Kapuję – wystękał Arski. Kowal puścił go. Wsadził w kieszenie zaciśnięte pięści. – Nie podobasz mi się – powiedział przez zęby. – Boś tchórz i donosiciel. Mam rację? Arski milczał. – Odpowiadaj. Mam rację czy nie? – Masz... – wymamrotał Arski. Kowal wzruszył ramionami i odszedł kołyszącym się krokiem. Arski rozejrzał się po kla- sie, szukając poparcia, przynajmniej współczucia. Nikt nie patrzył na niego. Nawet Grozd, który często przepisywał od Arskiego zadania z rachunków i, jak powiadano, trzymał z nim, odwrócił się teraz, udając, że szuka czegoś pod ławką. Wyszedłem z klasy. Miałem coś do załatwienia w bibliotece. Wstąpiłem tam i aby nie budzić podejrzeń, poprosiłem o wypożyczenie „Bajek” Krasickiego. Bibliotekarz podał mi tom oprawny w szare płótno i oddalił się w głąb labiryntu regałów. Na to tylko czekałem. Podszedłem do żelaznych drzwiczek i wsunąłem w otwór zamka malutkie piórko, specjalnie wyłuskane z poduszki. Utknęło w dziurce, prawie niewidoczne. Na palcach, szybko wyszedłem z biblioteki. Drzwi otworzyła mi kobieta o gładko zaczesanych włosach, ubrana w prostą, ciemną su- kienkę. – Maj choruje – powiedziała. – To ty jesteś Maciej Łazanek? Skinąłem głową. Kobieta miała zatroskaną twarz, podkrążone oczy. Uśmiechała się do mnie z trudem. – Wejdź, Maćku, mój syn bardzo się ucieszy. Ma wysoką gorączkę, ale to nie jest zakaź- na choroba. Prawdopodobnie zapalenie płuc. Wszedłem na palcach do pokoju wypełnionego zapachem lekarstw. Maj leżał na boku z. przymkniętymi oczami. Zapewne usłyszał moje kroki, bo uniósł wolno powieki, spróbował się uśmiechnąć. – Maciek... Fajnie, że przyszedłeś. Miał spocone czoło, na policzkach gorączkowe rumieńce, jakby go zmęczył nadmierny wysiłek. Obok, na stoliku, stało kilka ciemnych flaszeczek i kubek z nie dopitym mlekiem. – Jak to się stało? – spytałem. – Wybiegłem na podwórko w samej koszuli. Na chwilę tylko. Mam słaby organizm, no i... – Głupstwo! – powiedziałem z dziarskim lekceważeniem. – Za parę dni będziesz zdrów jak ryba. – Wątpię – szepnął Maj. – Kłuje mnie w piersiach i głowa boli paskudnie... Nieklawo, Maciek. Doktor badał mnie chyba godzinę, słyszałem, jak mówił do mamy, że dobrze byłoby do szpitala. Ale mama się nie zgodziła. – I słusznie – powiedziałem, wymuszając na sobie uśmiech. – Ci lekarze zawsze przesa- dzają. Kiedyś dostałem wysypki, doktor nastraszył rodziców, że chyba tyfus, a wysypka zni- kła po dwóch dniach. Wymyśliłem na poczekaniu tę historię, żeby pocieszyć Maja, i przypuszczam, że mi się udało, bo poweselał jak gdyby, uniósł nawet głowę, wsparł się na łokciu. – Może masz rację – powiedział. – Chciałbym wyzdrowieć jak najszybciej, nie znoszę le- żenia w łóżku. Co słychać w szkole? – Masz pozdrowienia od woźnego. Rozmawiałem z nim, pytałem, czy nie znalazł klucza. – No i? – Nie znalazł. Ale wyjaśniła się historia z tymi krokami. Nic tajemniczego, po prostu pro- fesor Szulc. On przecież mieszka na terenie szkoły. Czasami wraca późno. – Profesor Szulc... – przeciągnął Maj, opuszczając głowę na poduszkę. – Nic tajemnicze- go... – Miałem z nim rozmowę. – Przysunąłem krzesło bliżej łóżka. – Wie, że interesujemy się lochami, powiedział mu Berentowicz. Szulc uważa, że woźnemu klucz po prostu się zawieru- szył i że znajdzie go przy najbliższym sprzątaniu. Popiera nawet nasz zamiar zwiedzenia pod- ziemi, obiecał porozmawiać z dyrektorem. Jak tylko wyzdrowiejesz... – A zamek? – przerwał Maj. – Kto go naoliwił? – I to już wiem. Sprzątaczka. Oliwiła wszystkie zamki w szkole. – Też od Szulca? Skinąłem głową. W głosie Maja brzmiała nutka powątpiewania, ledwie uchwytna. Być może zresztą odniosłem tylko takie wrażenie. Być może chciałem je odnieść: szukałem po- twierdzenia dla swych wątpliwości. Wierzyłem Szulcowi, musiałem ufać doświadczeniu ojca i kapitana Czernego, którzy nic nadzwyczajnego w tym wszystkim nie dostrzegli. A jednak nic byłem przekonany do końca. – Nie wierzysz. Już po raz któryś przekonałem się, że Maj umie odgadywać myśli. Patrzył na mnie spod wpółprzymkniętych powiek. – Wkrótce dowiemy się, jak z tym jest – powiedziałem. – Zrobiłem eksperyment. Wolałem nie mówić Majowi, na czym ów eksperyment polega, a on nie zapytał. Do po- koju weszła jego matka, postawiła przede mną filiżankę herbaty. Wlała do kieliszka kilkana- ście ziołami pachnących kropel, Maj wypił krzywiąc się, opadł na poduszkę. Wstałem. – Posiedź jeszcze – powiedział nie otwierając oczu. – Jak się układa z chłopakami? – Średnio – odparłem, gdy matka Maja wyszła z pokoju. – Z Osiecką w ogóle nie rozma- wiam. Jakbym jej nie znał. – Ale myślisz o tym – powiedział cicho Maj. – I źle robisz. Nie warto. Słaba dziewczyna. Darzyła cię nawet sympatią, pewien jestem, a że załamała się, co w tym nadzwyczajnego? Nie każdy ma mocny charakter. – Tak – zgodziłem się. – Nie o to mam do niej żal. Ale dlaczego opowiedziała Flukow- skiej? – Dziewuchy lubią się zwierzać – powiedział Maj ze słabym uśmiechem. – Mogło być zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażasz. – Skąd wiesz, jak sobie wyobrażam? – Domyślam się. Sądzisz, że Osiecka powtórzyła to Flukowskiej jako pyszny dowcip i obie pękały ze śmiechu. Prawda? Mruknąłem coś niewyraźnie. – Tymczasem wcale nie musiało tak być. Baśka zwierzyła się Irenie, ot, po prostu, a Irka wykorzystała to, żeby ci dokuczyć. Wiadomo, zła osa. Zamyśliłem się. Chciałbym, aby Maj miał rację, aby okazało się, że Basia nie jest winna. Kompletne rozczarowanie jest uczuciem bardzo bolesnym; w podświadomości łudziłem się jeszcze, że zaszło nieporozumienie i że Osiecka ze mnie nie zadrwiła. Owszem, charakter ma słaby, przyjaźni ze mną lękała się, bo któż lubi, kiedy z niego się śmieją – ale obłudna chyba nie jest. – Ira jest dużo brzydsza od Baśki – ciągnął półgłosem Maj. – Ma nos jak guzik, dziobate policzki. Więc rozumiesz, zawiść. Może nawet coś więcej, może cierpienie. I dlatego jest zło- śliwa... „Ma rację – pomyślałem – ma z całą pewnością. Osiecka nie chciała ze mnie zakpić, a Flukowska jest złośliwa, bo zazdrości Baśce wdzięku, życzliwości kolegów, nawet mojej. Kto wie, jak by zareagowała, gdybym to jej zaproponował przyjaźń”. I nagle stwierdziłem, że nie myślę już o Flukowskiej ze wstrętem. Spojrzałem na Maja. Zrozumieliśmy się, odpowiedział uśmiechem. – Wpadnij jutro – powiedział, kiedy podniosłem się z krzesła. – Jeżeli znajdziesz chwilę czasu. – Pewnie, że znajdę – odparłem. – Pozdrów Witka Kowala. Powiedz mu, że ucieszyłbym się, gdybyście wpadli razem. W milczeniu skinąłem głową. Maj zamknął oczy, chyba czuł się bardzo źle. Wczesny jesienny zmierzch. Odrobiłem już lekcje, wyszedłem na podwórko, żeby za- czerpnąć wieczornego powietrza. Na niebie zapalił się srebrny punkcik, potem drugi, trzeci. Wkrótce cały firmament pokryły lśniące kropelki światła. Pachniało ziołami, wilgotnym, bu- twiejącym drewnem. Usiadłem na poprzeczce trzepaka. Okno Jacka było rozjaśnione różowym blaskiem lam- py, przez muślinową, przejrzystą firankę widziałem go pochylonego nad stołem. Zapewne się uczył. Pomyśleć: parę miesięcy temu był moim przyjacielem, najprawdziwszym, takim, któ- remu zaufałbym bezgranicznie w każdej sprawie. I zdradził. Nie czułem jednak do niego ani nienawiści, ani nawet żalu. Patrzyłem obojętnie na pochyloną sylwetkę – obcą mi, nic nie znaczącą. To nie był Jacek. Z Jackiem rozstałem się, odszedł z mojego życia; zniknął, jak gdyby przestał istnieć. Albo inaczej: zmienił się w Maja. Przypomniałem sobie zdarzenie z zakładką, swój manewr, aby nie spotkać się z Majem. Czy to możliwe, żebym go kiedykolwiek nie chciał spotkać? Patrzyłem na niego, był ot, zwy- kłym sobie chłopakiem, nieszczęśliwym, kaleką, samotnikiem budzącym współczucie prze- mieszane z niechęcią. Jak mogłem zobaczyć go takim, nie odgadnąć, że jest mi przeznaczony na przyjaciela? Dziwne. Tak samo dziwne, jak to, że mogłem bez zastrzeżeń wierzyć w przyjaźń Jacka... I nagle pojąłem: ludzi nie wolno oceniać na podstawie zewnętrznej, powierzchownej ob- serwacji, trzeba w nich patrzeć głębiej, składać jak łamigłówkę, nie pomijając żadnego rysu, żadnej cechy, żadnego postępku. Maj, Osiecka, Jacek, Flukowska, Kowal... Maj zapewne odkrył to dużo wcześniej, stąd jego wyrozumiałość, życzliwość dla ludzi – bo wszyscy są skomplikowani, równocześnie źli i dobrzy, wielobarwni, o wszelkich odcieniach. Tylko nie- liczni są zdecydowanie szlachetni albo bez reszty źli. Dlaczego mnie prześladują? Czyżby nie zdawali sobie sprawy, że sam cierpię, boleję nad tą otyłością, że to nie moja wina albo tylko w części, że oddałbym nie wiem co, aby się od nich nie różnić. Ja nie naśmiewałbym się nigdy z cudzej ułomności, nawet wówczas, gdy wy- dawałaby się śmieszna. Robiłbym wszystko, żeby nie okazać, że ją dostrzegam. A gdybym powiedział im to wszystko? Gdybym powiedział Grozdowi, Buballe, całej kla- sie, wszystkim uczniom szkoły: „Otyłość jest kalectwem, co wam złego zrobiłem, że się nade mną pastwicie?” Nigdy! To byłoby straszne upokorzenie, nędzna prośba o litość. Już raczej duma, pogarda, wyniosłe lekceważenie. A jednak... boli... Spojrzałem w górę. Od granatowej kopuły oderwał się błyszczący punkcik i poszybował na ziemię. Spadająca gwiazda. Podobno, jeśli pomyśleć o czymś w takim momencie, życzenie się spełnia. Zbyt późno podniosłem głowę, nie zdążyłem pomyśleć. Może spadnie następna? Warto przygotować jakieś życzenie. Ale jakie? Nie miałem czasu na długi namysł: w dół po- frunął drugi świecący punkt. – Niech Maj szybko wyzdrowieje – powiedziałem bezgłośnie, samymi wargami. Gwiazda wygasła na horyzoncie, za odległym masywem zakładów bawełnianych. Dla- czego nie zapragnąłem schudnąć albo żeby mi dali spokój? Patrzyłem w niebo długo, cierpli- wie, ale nie było już więcej spadających gwiazd. Zmarnowałem taką okazję... Potem jednak pomyślałem sobie, że nie zmarnowałem. Przyjaciel jest ważniejszy od schudnięcia. Może w ten sposób uratowałem Majowi życie? Drzwi wejściowe otworzyły się, ktoś wyszedł na podwórko. Poznałem Jacka. Zsunąłem się z trzepaka i okrążyłem komórkę, aby uniknąć spotkania. Odczekałem parę chwil i gdy dostrzegłem, że się oddalił, wbiegłem do domu. Na stole czekała kolacja, mama przyciskała do ucha słuchawkę telefonu. – Znów? To niesłychane, Jerzyku, wykończysz się, już nie mam sił w kółko ci tego po- wtarzać... – Najdalej o jedenastej? Znam to „najdalej”, wiem, że nie wrócisz przed północą. Tak. Wszystko rozumiem, mówiłeś mi tysiąc razy, ale nie zgadzam się, słyszysz? Jesteś w domu coraz rzadszym gościem... – Dobrze, dobrze. Maciuś właśnie wszedł. Dobrze, nie będę czekała. Postaraj się jak naj- wcześniej. Odłożyła słuchawkę. Przysunęła do lampy fotel, położyła na poręczy druty i kilka kłęb- ków wełny. – Mówiłaś ojcu, że nie będziesz czekać – odezwałem się siadając do stołu i patrząc łako- mie na stertę placuszków polanych śmietaną i posypanych cukrem. Mama uśmiechnęła się smutno. – Kiedy człowiek wraca do domu po ciężkiej pracy, przyjemnie mu, gdy ktoś na niego czeka. – To poczekajmy razem – zaproponowałem. – Wykluczone! – oburzyła się mama. – Masz szybko zjeść kolację i położyć się spać. Nałożyłem sobie na talerz kilka placków, mama zjadła zaledwie jeden. – Czy tatuś zawsze będzie pracował do tak późna? – spytałem z pełnymi ustami. – Myślę, że nie – odparła. – Po pewnym czasie życie w naszym kraju się unormuje. Wte- dy będziemy żyli inaczej, tak jak należy, po ludzku. A teraz, cóż... – Powiedziałaś do ojca, że rozumiesz, ale się nie zgadzasz. – Nie zgadzam się, to prawda. Wiem jednak, że nie może inaczej. Taki już jest nasz inży- nier Łazanek. – Pogłaskała mnie po głowie koniuszkami palców. – Możesz być dumny z ojca, Maciusiu. – Więc podoba ci się, że jest właśnie taki? – spytałem. Skinęła głową z leciutkim uśmiechem. Pomyślałem, że i mnie się podoba, choć przykro jest widywać własnego ojca zaledwie raz na kilka dni, i to w przelocie, króciutko. Po lekcjach podszedłem do Kowala, spojrzał na mnie trochę zdziwiony: w klasie żeśmy prawie ze sobą nie rozmawiali. – Maj jest ciężko chory – powiedziałem półgłosem. – Idę do niego. Pójdziesz? Namyślał się chwilę. Słyszałem, jak umawiał się z chłopakami na trening, był bramka- rzem w drużynie siódmych klas, za tydzień miał się odbyć mecz z reprezentacją sąsiedniej szkoły. – A co mu jest? – zapytał. – Chyba zapalenie płuc. Prosił, byśmy wpadli razem. Kowal podrapał się za uchem. Potem skinął na Starkiewicza. – Zagrasz za mnie w bramce. Ja dzisiaj nie mogę. – Ale... – zaczął Starkiewicz. – Nie mogę dziś – przerwał mu Kowal.– Powiesz Szulcowi, że miałem coś ważnego. Czołem. Wyszliśmy ze szkoły, Kowal szedł tuż obok mnie, był wyższy o głowę, prawie taki wy- soki, jak dorosły mężczyzna. Milczeliśmy. Po dziedzińcu biegali uczniowie młodszych klas, gapili się na nas ze zdziwieniem. Tym razem nie usłyszałem wyzwisk, coś wyjątkowego, nikt nawet się do mnie nie wykrzywił, nie nadmuchał policzków. Kowal budził respekt. Szedł, zresztą nie rozglądając się, długimi krokami, ledwie mogłem za nim nadążyć. – Byłeś u Maja? – zapytał nie odwracając głowy. – Tak – odparłem. – Wczoraj. Wyglądał niedobrze. Miał bardzo wysoką temperaturę. – Żal go – mruknął Kowal. – Biedny chłopak. Słaby jest. – Słaby – przytaknąłem. – Jego matka była bardzo zdenerwowana. Może dziś będzie czuł się lepiej. Kowal trochę zwolnił. Rozmyślał nad czymś, marszcząc brwi. – Dziwny on... – burknął jakby do siebie. – Życie go pokrzywdziło, ludzie naśmiewają się, dokuczają. A w nim tyle dobroci. Co? Skinąłem głową. Przyszło mi na myśl, że ze mnie też ludzie się naśmiewają, a jednak ja nie budzę w Kowalu ani krztyny współczucia. Dlaczego? – Stary gada, że jak kaleka, to musowo złośliwy – ciągnął Kowal w zadumie. – Że niby mści się na innych za swój los. Koło nas mieszka jeden garbus, wredny jak licho. A Maj cał- kiem na odwrót... To prawda. Zdawałoby się, że naturalną rzeczą jest odeprzeć atak, skontrować, odpowie- dzieć pięknym za nadobne, zwłaszcza gdy się nadarzy po temu okazja. Kiedyś smyk z czwartej klasy wrzasnął za mną: „Wieloryb!” – dopadłem go i wytargałem za uszy. Maj nigdy z takich okazji nie korzystał. Zbywał złośliwości uśmiechem albo wręcz udawał, że ich nie słyszy. Doszliśmy do jego domu. Na klatce schodowej było ciemno, Witek po omacku odnalazł przycisk dzwonka. Nikt nie zareagował na dzwonienie. Może Maj jest sam, |noże usnął? Te- raz ja nacisnąłem guziczek, potem zacząłem pukać. Cisza. – Dziwne – mruknął Witek. – Przecież musi być w domu. I nie sam chyba. Uderzył pięścią w drzwi. Na to otworzyły się drzwi sąsiednie, wyjrzała kobieta w papilotach. – Nie ma tam nikogo. – Jak to? – Zdumiałem się. – Maj już wyzdrowiał? – Będzie godzina, jak pogotowie zabrało go do szpitala – powiedziała kobieta w papilotach i zatrzasnęła drzwi. Szliśmy po schodach milcząc, chmurni, ponurzy. Kowal nasunął kaszkiet na oczy, wcią- gnął głowę w ramiona, jakby mu było zimno, Ogarnął mnie strach: co, jeśli Maj... Bzdura! Nawet o tym nic myślę, po prostu boję się dni bez Maja, odwykłem już od samotności, wiem, jak to jest, gdy człowiek zostanie sam, choćby na krótki czas, bez przyjaciela. Maj wyzdro- wieje wkrótce, nie ulega wątpliwości, w szpitalu zatroszczą się o niego, będzie miał wszystko, co mu potrzebne, żeby szybko wyzdrowieć. Tak, Oczywiście. Nie ma powodu do obaw. – Nie ma powodu do obaw... – wymamrotałem. – Co? – mrukną! Kowal. – On wyzdrowieje bardzo szybko, zobaczysz. Musi przecież wyzdrowieć. Kowal nie odpowiedział. Szliśmy wolno ulicą, niebo ciemniało, od wschodu napływała fioletowa szarość zderzając się na zachodzie z rozpaloną czerwienią gasnącego słońca. Nad zakładami bawełnianymi, w miejscu gdzie budowano nową halę, unosiły się kłęby białego pyłu. – Cześć – rzucił Kowal. – Ja w tamtą. Chciałem go zatrzymać, poprosić, żeby ze mną został. Ale nie zdobyłem się na odwagę. Podał mi rękę, ledwie jej dotknąłem. Pobiegłem do domu. Mamy nie było, rozłożyłem na stole zeszyty i książki, nie mogłem się jednak uczyć. Pięć razy przeczytałem zadanie i stwierdziwszy, że nie wiem nawet, o co w nim chodzi, wyszedłem na podwórko. Obok ko- mórki stał rower. Wskoczyłem na siodełko i popędziłem ulicą, potem szosą, ścieżką, w stronę jeziora. Kiedy znalazłem się nad brzegiem, byłem cały mokry od potu. Tutaj pierwszy raz zobaczyłem Maja. Kto by pomyślał, że zostanie moim przyjacielem? Że będę tak ciężko przeżywał jego chorobę, że nawet kilkudniowa rozłąka wyda mi się mę- czarnią? Usiadłem na obalonym pniu, ukrywając twarz w dłoniach. Słuchałem szmeru wody, sze- lestu gałęzi, leniwego kumkania żab. Na wierzbowym konarze ćwierkała w duecie para wró- bli. Zrobiło mi się chłodno. Podniosłem głowę i stwierdziłem, że niebo jest już całkiem fiole- towe, a woda prawie czarna. Wsiadłem na rower, zakręciłem pedałami. Rzuciło mnie parę razy na kamykami zasypa- nej ścieżce, potem wyjechałem na szosę. Odległe huki – jak gdyby pękanie nadmuchanych papierowych toreb. Trzy, pięć, siedem. Od strony miasta. Przyspieszyłem, znowu kilka huków, potem przeciągłe wycie syreny fabrycznej. Zrozu- miałem: huki to odgłos wystrzałów. Minąłem nasz dom, popędziłem w kierunku śródmieścia, tam dokąd zmierzały szybko grupki przechodniów. Nie opodal naszej szkoły drogę zagrodził mi ormowiec z karabinem. – Stać! Ulica zamknięta. Zobaczyłem tyralierę milicjantów z pepeszami, otaczających szkolny budynek. – Co się stało? – spytałem, zsiadając z roweru. Ormowiec nie odpowiedział, pobiegł w stronę gapiów usiłujących przedrzeć się w głąb ulicy. – Obława – powiedział pryszczaty wyrostek do kobiety w męskiej skórzanej kurtce. – Bandziorów gonią. – Bandziorów? – powtórzyła z przestrachem kobieta. – Dwóch ich było – wyjaśnił pryszczaty. – Zwiali na teren klasztoru. – To nie klasztor, tylko szkoła – wtrąciłem się. – Na pewno ich złapią. – Dałby Bóg – westchnęła kobieta. – Wojna dawno się skończyła, a te łobuzy żyć czło- wiekowi nie dają... Ormowiec nie mógł sobie poradzić z napierającym tłumem. Z odsieczą przybyło dwóch milicjantów. – Prosimy rozejść się, obywatele! Ludzie odstąpili niechętnie. Podziałał dopiero argument, że zabłąkana kula może trafić któregoś z obserwujących. Jakby na potwierdzenie tych słów w powietrzu zagrzmiały odgłosy strzałów. Wróciłem do domu. Z niecierpliwością czekałem na ojca: na pewno będzie znał wynik akcji. Nadszedł wreszcie. – Złapali ich? – spytałem. – Niestety – odparł. – Rozpłynęli się jak kamfora. Milicja przeszukała cały budynek, bez rezultatu. Zapewne wydostali się przez ogrodzenie na teren ogródków działkowych i stamtąd do lasu. „Ciekawe – zastanawiałem się, leżąc już w łóżku – ogromnie ciekawe.” ROZDZIAŁ SZÓSTY Szpital. Czy nie historyk? Piórko zniknęło. Cyrk. Motocykl Witka. Hitlerowcy ujęci. Szpital mieścił się w dużym, szarym budynku z podjazdem wysadzanym topolami. Do- okoła rozciągał się park, teraz szeleszczący smętnie pożółkłymi liśćmi. Blaszany dach szpita- la, liście, dróżka, wysypana żwirem – wszystko to było mokre od deszczu. – Wchodzimy? – zapytałem Witka. – Lepiej zaczekać – odparł. – Aż wyjdzie jego matka. Spytamy, czy można odwiedzić. Ukryliśmy się w ażurowej altance, latem zapewne uroczej, teraz świdrowanej na wylot ostrymi podmuchami wiatru. Usiadłem na mokrej ławeczce, szczelniej otulając się w nieprzemakalny płaszcz. Było mi zimno. Już po raz trzeci przychodzimy tutaj: dotychczas lekarz nie zezwolił na wizytę, mrucząc, że może jutro, pojutrze, gdy chory poczuje się lepiej – na razie nie jest w stanic przyjmować gości. – Powinna wyjść najdalej za dziesięć minut – powiedziałem, z trudem poruszając zzięb- niętymi wargami. – Inaczej spóźni się do pracy. – Tak – mruknął Kowal. Matka Maja wychodziła ze szpitala punktualnie za pięć czwarta, żeby na czwartą zdążyć do komitetu. Poprzednim razem chcieliśmy do niej podejść, ale miała wilgotne policzki i zapuchnięte oczy, nawet nas nie dostrzegła, gdy stanęliśmy na ścieżce. Chciałem zobaczyć Maja. Wierzyłem nonsensownie, że na mój widok uśmiechnie się, wstanie, zaproponuje, żeby- śmy poszli razem na spacer albo się w coś pobawili, albo poczytali na głos „Przygody Robin Hooda”. Nie wyobrażałem go sobie nieprzytomnego, leżącego nieruchomo na szpitalnym łóżku albo miotającego się w gorączce, i łudziłem się, że musi być taki, jakim go widzę w myślach. – Dziś czuje się dobrze – powiedziałem. – Jestem tego pewien. Zobaczysz, że wpuszczą nas do niego. – Wpuszczą – przytaknął Witek. – Nie odejdziemy, aż wpuszczą, co? – Nie odejdziemy – zgodziłem się. – Wytłumaczymy temu doktorowi, że musimy zoba- czyć się z Majem. Że poczuje się lepiej, jak nas zobaczy. Wiatr szarpał za poły płaszcza, siekł po twarzy niewidocznymi kropelkami deszczu. Ko- wal miał już sine policzki, moje zapewne wyglądały tak samo. Zobaczyliśmy, że drzwi się otwierają i ze szpitala wychodzi matka Maja. – Idź. – Witek popchnął mnie lekko. – Zapytasz, co i jak. Wybiegłem z altany. Pani Bordowiczowa szła szybko, nie rozglądając się, pochylona do przodu. Dogoniłem ją dopiero przy bramie. – Przepraszam – panią bardzo – powiedziałem zadyszany. Spojrzała, jakby widziała mnie po raz pierwszy w życiu. – Jestem Maciej Łazanek – wyjaśniłem. – Przyjaciel Maja. Jak on się czuje, proszę pani? Uśmiechnęła się ledwie, ledwie, samymi wargami. – Trochę lepiej – odparła. – Lekarze mówią, że kryzys już minął. Ale wygląda bardzo źle. – Przyszedłem tu z kolegą – powiedziałem. – Chcieliśmy odwiedzić Maja. Już trzeci raz przychodzimy... – To niemożliwe. – Bordowiczowa pokręciła głową. – Maj jest słaby, bardzo słaby, go- rączka jeszcze nie ustąpiła. Chwyciłem ją za rękaw płaszcza. – Proszę pani, Majowi dobrze zrobi nasza wizyta, jestem pewien, że się ucieszy, że zaraz poczuje się lepiej... Znów zobaczyłem uśmiech. Poczułem na policzku ciepłe dotknięcie palców, muśnięcie zaledwie. – Jesteś bardzo miły. Maciusiu. Nie wątpię, że Maj ucieszyłby się, ale nie wpuszczą was do niego. Tylko ja mogę tam wchodzić. Jutro przekażę mu pozdrowienia od was. Jeszcze raz dotknęła mojego policzka, spojrzała na zegarek i oddaliła się pośpiesznie. Wróciłem do altany. – Lepiej mu – powiedziałem do Kowala. – Ale matka mówi, że odwiedzać nie wolno. Le- karz nie wpuści. Witek przygryzł górną wargę. – Trzeba spróbować – mruknął. – Pogadamy. – Wczoraj nawet rozmawiać z nami nie chciał. – Trzeba spróbować – powtórzył Kowal. – Chodź. Zagaisz. Na korytarzu szpitalnym pachniało eterem, pod ścianami stały jakieś dziwaczne aparaty, polakierowane na biało wyciągi, inwalidzkie fotele, bańki z gumowymi rurkami. Przy stolicz- ku siedziała pielęgniarka w białym fartuchu i czepcu z dwiema czarnymi wstążeczkami. – Dokąd? – spytała zagradzając nam drogę. – Do Maja Bordowicza – powiedziałem obojętnie. – Sala dwadzieścia trzy. Chcieliśmy przejść, ale pielęgniarka nie pozwoliła: nie zwiodły jej nasze pewne siebie miny. – Do dwudziestej trzeciej nie wolno – powiedziała. – Tylko za zezwoleniem lekarza dy- żurnego. – Więc chcemy mówić z lekarzem dyżurnym – rzuciłem urażonym tonem. – Gdzie jest? Pielęgniarka uśmiechnęła się ironicznie i zaprowadziła nas do gabinetu pełnego szklanych szafek z buteleczkami, fiolkami, strzykawkami, kolekcjami błyszczących srebrnie instrumen- tów. Z kanapy podniósł się mężczyzna w doktorskim kitlu, szpakowaty, ostrzyżony na jeża. – Starzy znajomi – mruknął żartobliwie. – Znów tu jesteście? – Jesteśmy – przytaknąłem. – Wiemy, że Maj Bordowicz czuje się już całkiem dobrze. – Doskonały wywiad – powiedział doktor. – A skoro wiecie wszystko, po co przyszliście? – Żeby się z nim zobaczyć – odparłem ani trochę nie zbity z tropu żartobliwym tonem le- karza. – Oczywiście pan nam pozwoli. Prawda? – uśmiechnąłem się przypochlebnie. – Niestety – westchnął doktor. – Okropnie mi przykro, że muszę odmówić tak sympa- tycznym młodzieńcom. Może jutro. Albo pojutrze. – Przedwczoraj powiedział pan dokładnie to samo. – Tak? Zupełnie prawdopodobne. Podszedłem bliżej, wsparłem się dłońmi o biurko. Spojrzałem błagalnie na doktora. – To jest nasz najlepszy przyjaciel – powiedziałem cicho. – Stęskniliśmy się za nim. On za nami z pewnością także. Prosił mamę, aby nam przekazała, że nie może doczekać się na- szych odwiedzin. Skłamałem. Niczego takiego pani Bordowicz nie powiedziała. Ale byłem pewien, że Maj czeka na mnie. Skoro tak bardzo mi go brakowało, musiało i jemu mnie brakować. – Musimy do niego – bąknął Kowal. – Pan nas wpuści... Doktor przyjrzał nam się uważnie. Mnie przyglądał się nieco dłużej. – Tarczycę masz chyba w porządku – mruknął. – Oczywiście – przytaknąłem, sądząc, że ma to związek z wizytą, jako że odwiedzać cho- rych mogą tylko ludzie absolutnie zdrowi. – Niedawno przechodziłem wszystkie badania. Jestem zdrów. – Więc skąd ta nadwaga? – spytał doktor. – Co najmniej dziesięć kilogramów. Zmieszałem się, poczułem, że czerwienieję. Zrozumiałem: przy dolegliwościach tarczycy niekiedy tyje się nadmiernie. Lekarz nie uśmiechał się jednak, patrzył na mnie z powagą. – On dawniej głodował – odezwał się nagle Witek. – W czasie wojny, I teraz ciągle chce mu się jeść. – Puści nas pan do Bordowicza? – Dobrze – powiedział doktor. – Puszczę, ale tylko na pięć minut. – Dziękujemy! Chciałem wybiec z gabinetu, ale lekarz zatrzymał nas. – Pójdziecie do niego za pół godziny. W tej chwili robią mu zabieg. Za pół godziny zgło- ście się do pielęgniarki, otrzymacie fartuchy. I pamiętajcie, nie dłużej niż pięć minut. Wyszliśmy ze szpitala i przeciąwszy park znaleźliśmy się na ulicy. Deszcz przestał padać, ale wiatr dął ze zdwojoną siłą. Po niebie pędziły brudne strzępy chmur, mieszając się i kłębiąc jak dym z komina fabrycznego. Wsadziłem rękę do kieszeni, na jej dnie wymacałem trochę drobnych pieniędzy, dokładnie tyle, ile kosztuje pudełko lan- drynek. Dostałem je wczoraj od mamy na ten właśnie cel. – Warto by coś kupić Majowi – powiedziałem. – Chorym do szpitala zanosi się prezenty. – Fakt – przytaknął Kowal. – Masz forsę? – Matka dała mi na dziesięć deka landrynek... – Mało. – Kowal possał górną wargę. – Ja mam więcej. Ale to na linkę do hamulca. Trzy miesiące zbierałem. – Na co? – Motor kombinuję – mruknął Kowal. – Stary przydźwigał skądś połamanego grata, set- kę, motor, znaczy się. Chcę go sobie wyszykować. – Sam? Znasz się na tym? Skinął głową. – Trochę. Brakuje już tylko gaźnika i linki hamulcowej. Właśnie uzbierałem na linkę... – Słuchaj, Witek – powiedziałem. – Możemy kupić Majowi pudełko landrynek. Na pew- no się nie pogniewa. – Frajerze! – rzucił Kowal. – Myślisz, pali się z tym motorem? Pogrzebał w wewnętrznej kieszeni i wydobył stamtąd garść wymiętych, przybrudzonych banknotów. Przeliczył je, śli- niąc palec. – Zastanów się – wtrąciłem. Przerwał mi niecierpliwym gestem. – Mój interes. Co kupujemy? – Chorym zanosi się kwiaty – powiedziałem. – Ale Maj ucieszy się bardziej, jeśli kupimy mu ładną książkę. – Można jedno i drugie – rzekł Kowal. – Idziemy. Księgarnia mieściła się nie opodal, tuż za rogiem. Weszliśmy do ciasnego pomieszczenia, wypełnionego półkami. Za ladą siedział mały człowieczek w zdumiewająco wielkim, grubym, wypłowiałym, fioletowym swetrze i oprawionych w drut okularach. – Słucham waszmościów – odezwał się, przechylając na bok ptasią główkę. – Czym mo- gę służyć? Dziki Zachód? Trucizna w koronce? „Pan Tadeusz”? A może bryk z łaciny? – Nie – mruknął. – Coś do rzeczy.. I ciekawego, ma się rozumieć. Dla chłopaka w naszym wieku. – Chorego – uzupełniłem. – Przyjemne i pożyteczne, czyli rozrywka intelektualna. – Człowieczek zamyślił się. – Mam! Mark Twain, wybitny humorysta amerykański, najlepszy gatunek, ekstraklasa dla mło- dych ludzi. „Przygody Tomka Sawyera”, przedwojenne wydanie; lektura równie pasjonująca, co wartościowa. Zdjął z półki oprawną w szare płótno książkę i wręczył ją Kowalowi. Przerzuciliśmy parę stron. Ilustracje były ciekawe: jakaś jaskinia, uciekający Murzyn, chłopiec w przebraniu, skrzynka ze skarbem. – Ile to kosztuje? – zapytał Witek. Człowieczek wymienił cenę. Książka była droga, pochłonęła dwie trzecie naszych pienię- dzy. – Polecam się łaskawej pamięci – powiedział człowieczek, kłaniając nam się z powagą. – Do zobaczenia, czcigodni panowie. Szurnęliśmy obcasami. Kwiaciarnia znajdowała się na sąsiedniej ulicy, ruszyliśmy bie- giem, bo zostało nam już niewiele czasu. Kowal wręczył ekspedientce resztę pieniędzy. – Goździków – powiedział. – Tych różowych. Za całą sumę. I proszę zawinąć w papier. Starczyło tylko na trzy goździki. Kowal wsadził je pod pachę, pobiegliśmy do szpitala. Pielęgniarka długo grzebała w stosie fartuchów, wreszcie wybrała dwa i podała nam. – Mniejszego nie ma – powiedziała do mnie. – Zawiń rękawy. Zawinąłem. Dołu jednak nie można było podwinąć. Wyglądałem zapewne jak panna w stroju weselnym. Fartuch sięgał daleko za kostki, wlókł się niby tren po kafelkach posadz- ki. – Pierwsze piętro, trzecie drzwi po prawej – powiedziała pielęgniarka. – I tylko pięć mi- nut, ani chwili dłużej. – W porządku – mruknął Kowal. Pokoik był jasny, biały, stało w nim tylko jedno łóżko. Nie poznałem Maja: cerę miał zielonkawą, podkowy pod oczami, zapadnięte głęboko po- liczki. Widocznie go uprzedzono o naszej wizycie, bo nie okazał zdumienia. Ale i nie uśmiechnął się, jak to sobie wyobrażałem, spojrzał tylko, mrużąc oczy, i uniósł z kołdry wy- chudłe ramię. – Jesteście – szepnął. – Bardzo dobrze... Poczułem chłód, przejmujące zimno, jak gdybym stał na krawędzi dachu i patrzył w dół z olbrzymiej wysokości. Przemogłem się, nie odwróciłem oczu od Maja. – Serwus! – powiedziałem z nieźle udaną wesołością. – Nie dosyć tej hecy? – Jakiej? – Wyglądasz jak okaz zdrowia, a udajesz chorego. I tym razem Maj się nie uśmiechnął. Ledwie poruszył wargami: widocznie nawet mówie- nie kosztowało go zbyt wiele wysiłku. Kowal stał przy drzwiach, przestępując niezgrabnie z nogi na nogę i zaciskał w dłoni pę- czek goździków. Odebrałem mu kwiaty i położyłem je na kołdrze. – Żeby ci pachniało – powiedziałem. – I żeby się nie nudziło – otworzyłem książkę na karcie tytułowej i podsunąłem Majowi przed oczy. Dopiero teraz zdobył się na ledwie widoczny uśmiech. – Dziękuję – szepnął. – Kochani jesteście... Przyjaciele... Chciałem was zobaczyć. – My tu do ciebie od trzech dni – odezwał się Kowal dziwnie nie swoim, ciepłym głosem. – Szturmujemy, kapujesz? No i w końcu puścił nas ten cerber... Lepiej ci, staruszku? – Całkiem już dobrze – odparł ledwie dosłyszalnie Maj. – Przedtem... wszystko mnie bo- lało... taki szum w głowie, gorąco... Teraz już lepiej, tylko sił nie mam. Jakbym był z waty albo z gumy. – Kondycja drobiazg – powiedziałem z ożywieniem – odzyskasz w ciągu tygodnia! Pa- miętasz, mieliśmy pójść na ryby? Więc czekam, jak tylko dojdziesz do siebie, wypuścimy się nad jezioro, może w przyszłym tygodniu, za jakieś pięć, sześć dni. A tę książkę koniecznie przeczytaj, sprzedawca powiedział, że wspaniała, taki śmieszny facet, tytułował nas per „waszmoście”, w ogóle dziwacznie jakoś gadał, kapitalny gość całkiem do wróbla podobny... Trajkotałem bez ustanku, plotłem trzy po trzy, starałem się za wszelką cenę zabawić Ma- ja, wywołać uśmiech na jego twarzy. Do pokoju weszła pielęgniarka. – Koniec wizyty – przerwała mi w połowie zdania. Proszę się pożegnać. Uścisnęliśmy po kolei bezwładną, miękką dłoń Maja, delikatnie, aby go nie urazić. – Bądź zdrów, staruszku – powiedział Kowal. – Jeśli chcesz, wpadniemy do ciebie jutro albo pojutrze. – Tak, tak – wyszeptał Maj – koniecznie przyjdźcie... Po cichutku opuściliśmy pokój. W hallu na dole stał dyżurny lekarz, paląc papierosa. Po- deszliśmy do niego. – Dziękujemy bardzo, panie doktorze – powiedziałem. – Czy on... Czy z nim wszystko już w porządku? – Miejmy nadzieję – odparł lekarz, wydmuchując dym w stronę uchylonego okna. – Jeże- li nie będzie nawrotu. Ucieszyła go wasza wizyta? – Chyba tak – powiedziałem. – Ale on strasznie wygląda. I zupełnie bez sił... – Obozowe dziecko. – Lekarz rozgniótł niedopałek w emaliowanej popielnicy. – Bardzo słaby organizm, żadnej odporności. No nic, bądźcie o niego spokojni, wyzdrowieje. – Dziękujemy bardzo – powtórzyłem. – Czy możemy odwiedzić go jutro? – Wykluczone. Wstąpcie pojutrze, zobaczymy, co się da zrobić. Kowal wysunął się do przodu. Był prawie tego wzrostu, co lekarz, wyglądał jednak przy nim jak cienki maszt przy rozłożystym dębie. – Może mu czegoś trzeba? – zapytał. – Pan doktor powie, wykombinujemy. Lekarz uśmiechnął się. – Ananas. – Co ananas? – Witek wytrzeszczył oczy. – Świeży ananas – powiedział lekarz dyżurny. – Przydałby się dla chorego. Jest bardzo pożywny, smaczny i zawiera dużo witamin. – Ananasów nie ma – mruknął Kowal. – Chyba że z puszki. – Nie ma – pogodnie zgodził się lekarz. – A konserwy odpadają, chorym jeść ich nie wol- no. Kowal dopiero teraz zorientował się, że to był żart. Wzruszył ramionami, – Myślałem o lekarstwach – powiedział. – Znam jednego, co dostaje paczki ze Szwajcarii. – Potrzebowaliśmy penicyliny. – Doktor spoważniał. – Nie udało jej się zdobyć, ale na szczęście jakoś się obeszło. Kowal possał górną wargę. – Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej – mruknął. – Faceci handlują. – Handlują – przytaknął lekarz. – Spekulanci, żerujący na ludzkim życiu. W szpitalach brak penicyliny, a oni za marną fiolkę zdzierają z człowieka skórę. – Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej – powtórzył Kowal. – Jakoś by się skombinowało. – Nie martw się, chłopcze – powiedział doktor. – Daliśmy sobie radę bez penicyliny. A do lekarstw z bazaru nie mamy zaufania, spekulanci często dosypują do nich jakichś świństw, rozcieńczają cukrem, żeby powiększyć ilość i wziąć wyższą cenę. – Fakt – zgodził się Kowal. – Słyszałem o tym, kanciarze i szabrownicy, cała szajka. To pewnie ci sami, co w zeszłym tygodniu obrabowali muzeum. Mój stary mówi, że z zachodu szwarcują lekarstwa, a na zachód złoto i dzieła sztuki. – Zgadza się – powiedział lekarz. – Twój stary ma dobre rozeznanie. A teraz zmykajcie i żebym was nie widział tu wcześniej niż za dwa dni. Wyszliśmy ze szpitala. Ja także słyszałem o napadzie na muzeum: nieznani przestępcy obezwładnili strażnika i pod osłoną nocy załadowali na ciężarówkę kilkanaście starych obrazów oraz kolekcję ikon z siedemnastego wieku. Ojciec opowiedział, że zaalarmowana milicja w godzinę później zna- lazła ciężarówkę, ale już pustą, porzuconą na jednej z bocznych uliczek. Istniało podejrzenie, że rabusie nie wywieźli łupu, że go ukryli na terenie miasta. – Myślisz, że muzeum obrabowali ci sami faceci, którzy handlują na czarnym rynku? – zwróciłem się do Kowala. – Całkiem możliwe – odparł. – To jedna banda. – Więc dlaczego ich nie zamkną? – Frajer z ciebie, Maciek. Podejrzenia jedno, a dowody drugie. Najpierw trzeba udowod- nić, że oni. Znaleźć melinę. – Jasne – zgodziłem się. – Najpierw trzeba udowodnić. Pożegnaliśmy się nie opodal mojego domu. Kowal wskoczył w biegu do autobusu, zgrabnie, prawie bez odbicia. Mieszkał w osiedlu górniczym, które się nazywało Zielony Kamień i leżało na peryferiach miasta. Profesor Hałas zdjął okulary i przetarł szkła wielką kraciastą chustką. Potem włożył je, wyjął z kieszeni notes, przewrócił kilka stroniczek. Szyr skulił się, niemal przywarł twarzą do pulpitu: zaraz historyk zacznie pytać, i to chyba od niego, bo na poprzedniej lekcji Szyr złapał dwóję, a Hałas to dziwny gość, który bez ustanku nęka dwójkowiczów, jakby chciał spraw- dzić, czy delikwent rzeczywiście nic nie umie, czy też popełnił błąd, stawiając mu notę niedo- stateczną. – Przygotowałeś się? – zapytałem szeptem. – Do Komuny Paryskiej – sapnął mi w ucho. – Zapyta o Komunę, jestem załatwiony... Żal mi się go zrobiło. Kolega żaden, charakteru za grosz, słucha Grozda jak wyroczni. Ale bądź co bądź siedzimy w jednej ławce. – Nic się nie martw – mruknąłem. Hałas przebiegł palcami po kartkach, przybliżył notes do oczu. – Flukowska – powiedział; Irka wstała, zerkając na wysuniętą spod zeszytu karteczkę z datami. – Nie, nie, siadaj... – historyk zajrzał do notesu. – Omyliłem się. Szyr. Mój sąsiad poczerwieniał, wpił się kurczowo palcami w krawędź pulpitu, jak gdyby pro- fesor Hałas miał go za chwilę przemocą wywlec z ławki. Podniosłem w górę dwa palce. Historyk spojrzał na mnie i ściągnął najeżone siwe brwi. – O co chodzi? – zapytał. Wstałem. Do dzwonka brakowało jakichś dziesięciu minut, może mi się uda. Upuściłem książkę, podniosłem ją bez pośpiechu. – O co chodzi? – powtórzył niecierpliwie Hałas. – Panie profesorze... – zacząłem – czy to prawda, że nasze muzeum posiadało obraz Gau- guina i że go skradziono? Wiedziałem, że konikiem Hałasa było malarstwo: charakteryzując epoki, okresy histo- ryczne, nigdy nie zapominał o malarzach, którzy wtenczas tworzyli arcydzieła. Powinien był dać się złapać na ten haczyk – i połknął go. – Nie obraz, lecz rysunek – odparł. – Studium głowy kobiecej w wymiarach dwanaście na szesnaście. Prawdopodobnie był to szkic do obrazu „Wieśniaczki bretońskie”, który namalo- wał w Bretanii w roku 1888. Był to okres przełomowy w twórczości Gauguina, albowiem wtedy właśnie zerwał z impresjonistami i wraz z Emilem Bernard opracował założenia synte- tyzmu, polegające na radykalnym uproszczeniu form, zbliżeniu ich do typu średniowiecznych witraży, jak wiadomo surowych i wyrazistych. Odrzucił wtenczas perspektywę, przestał inte- resować się malarstwem z natury, zrezygnował z jaskrawych barw. Zasady te nazwano póź- niej szkołą z Pont Aven, która znalazła wielu naśladowców... Rozpędził się jak jeździec na hipodromie. Szyr wpatrywał się we mnie z wyrazem ogłu- piałej wdzięczności, udawałem, że tego nie dostrzegam. – Dziękuję – powiedziałem, kiedy profesor skończył. – Czy to prawda, że ten szkic został skradziony? – Niestety, tak. – Hałas westchnął ponuro. – Złodzieje wiedzieli, co warto wykraść. – Ciekawe – powiedziałem. – Musiał więc być wśród nich ktoś znający się na sztuce. Profesor Hałas spojrzał na mnie bystro. I zaraz odwrócił wzrok, przespacerował się po klasie. Pomyślałem: „Odwiedza woźnego, miał dostęp do klucza, interesuje się sztuką. Mo- że?...” – Masz rację, Łazanek – usłyszałem. – Rozumowanie logiczne. Ale dosyć już o tym, czas ucieka, Szyr, do tablicy. Szyr podniósł się ociężale i w tym momencie zadźwięczał dzwonek. – Zapytam cię jutro – powiedział profesor Hałas, zamykając dziennik i umieszczając go pod pachą. Wyszedł z klasy. Szyr stał jeszcze i patrzył na mnie, jakby niezdecydowany, czy ma mi podziękować. Grozd z rozmachem klepnął go w plecy. – No, na co czekasz? Klękaj przed grubym i całuj go w piętę! Szyr skrzywił się. Na wszelki wypadek przybrał obojętnie ironiczny wyraz twarzy. Potem odwrócił się ode mnie i zaczął upychać książki w tornistrze. – Zasuwasz – powiedział do Grozda Mering, drapiąc się w czubek zadartego nosa. – Gru- by klawo to załatwił. – Właśnie mówię! – Grozd obnażył w uśmiechu nierówne zęby. – Flip, dziękuj Flapowi. Bo w ucho! – Daj mi spokój – mruknął prosząco Szyr. Grozd chwycił go za ramię, obrócił twarzą do siebie. – Nie chcesz podziękować grubasowi? Nie wypada? Jak się zgodziłeś z nim siedzieć, to i podziękować nie zaszkodzi. Jutro klasówka z matmy, pozwoli ci zerżnąć. No? – Daj mi spokój, Grozd... – Szyr bezskutecznie próbował uwolnić ramię. Grozd puścił go, zwrócił się do mnie: – Świntuch z tego Szyra, co, wielorybku? Ale ty mu za to nie pomożesz w klasówce. Prawda? – Moja rzecz – burknąłem. – Nie pomożesz. – Grozd położył mi rękę na ramieniu. – Jasne? – Zostaw go – odezwała się Flukowska. – Wszystkich się czepiasz. – A ty, dziobata, pilnuj swego! – warknął Grozd. – Za dziobatą możesz oberwać po łbie kałamarzem – powiedziała Irena i rzeczywiście sięgnęła po kałamarz. – Ze mną ostrożnie, słyszysz? Grozd zerknął na kałamarz pełen atramentu. Zdjął rękę z mojego ramienia, wskoczył na ławkę. – O la la! Grubas ma pułk obrońców. Może wybierzemy go starostą klasowym? – Może – rzuciła Flukowska. – Ciebie o zdanie nie zapytamy. Wyszedłem z klasy, obojętny, jakby to wszystko nie mnie dotyczyło. Nie zależało mi na podziękowaniu Szyra ani na tym, żeby zostać starostą, ani na tym, że- by Flukowska brała mnie w obronę. Uchroniłem Szyra przed dwóją, bo mi się tak podobało. Nie potrzebuję litujących się, czułostkowo życzliwych obrońców. Kowal, ten w klasie do ni- czego się nie wtrąca, pozwala mi samemu rozstrzygać konflikty, choć wiem przecież, że jest po mojej stronie. Wdzięczny mu jestem za to. A tu kto? Flukowska. Właśnie ona, przyjaciół- ka Baśki, ta, która wówczas, przy zbieraniu kartofli... – Maciek! Odwróciłem się niechętnie. Flukowska wsparła się dłonią o kaloryfer. – Czego chcesz? – spytałem. – Jutro mamy lekcję wychowawczą, będziemy wybierać starostę. Ja rzeczywiście podam twoją kandydaturę. – Odmówię – mruknąłem. – Lepiej się nie wygłupiaj. – Wcale się nie wygłupiam – powiedziała Irena. – Całkiem na serio. Jesteś energiczny, dobrze się uczysz. Możesz być fajnym starostą. Patrzyła szczerze, przyjaźnie. Wzruszyłem ramionami. – Bzdura – burknąłem. – Kto mnie będzie słuchał? Grozd? Bubałło? I wcale nie jestem energiczny. – Po pierwsze, jesteś. Po drugie, damy sobie z nimi radę. Widziałeś, jak załatwiłam Groz- da? Z nim tylko ostro, zaraz zmięknie. A Baśka Osiecka jest kiepską starościną, o niczym już nie umie myśleć prócz matmy. Trzeba ją zmienić. – Już się nie przyjaźnicie? – spytałem z ironią. – Owszem, przyjaźnimy się – odparła. – Ale co to ma do rzeczy? Ona sama wie, że nie nadaje się na starościnę. Postanowiła zrezygnować. – Taaak... – przeciągnąłem. – Więc podaj Kowala. On ma w klasie największy autorytet. – Bo się go boją – powiedziała Flukowska. – Autorytet robiony na muskułach. A w gło- wie siano. – Nieprawda! – zaprotestowałem. – Bronisz go? – Flukowska wykrzywiła się ironicznie. – Może ze strachu? Bo wlał ci wtedy? Ech, Maciek, a ja myślałam... – Bzdura! – warknąłem. – Znam go bliżej, niż ci się zdaje. Mamy wspólnego przyjaciela, Maja Bordowicza. – Tego kalekę? Zacisnąłem pięści. Ogarnęła mnie taka złość, że aż tchu zabrakło. – Owszem, kalekę – powiedziałem cicho. – Ale dlaczego nie mówisz „tego blondyna” al- bo „tego z zadartym nosem”, albo „tego z siódmej”? Dlaczego właśnie „kalekę”? Jest kaleką, prawda. Czy jednak to przede wszystkim określa człowieka? Jest najważniejszym wyróżni- kiem? Najbardziej charakterystyczną cechą? – Oszalałeś... – Nie. Gdy Grozd nazwał cię „dziobatą”, chwyciłaś kałamarz. Dlaczego? Zabolało cię. Ale Grozd chciał ci dokuczyć, powiedział tak z rozmysłem. Czy nie sądzisz, że jeszcze bar- dziej boli, gdy człowieka ranią ot, bez złych intencji, bez rozmysłu? Po prostu uważają czyjeś nieszczęście za rzecz naturalną. Jak byś się poczuła, gdyby ktoś powiedział o tobie: „Ta dzio- bata dziewczynka jest bardzo miła”? Flukowska zacisnęła wargi. Twarz jej wydawała się martwa, bez wyrazu. Patrzyła tępo przed siebie w jakiś niewidoczny punkt na posadzce korytarza. Czy nie przesadziłem z tym atakiem? Sam nie wiem, co mi się stało. – Przepraszam – mruknąłem. – To ja cię przepraszam – powiedziała bardzo cicho Flukowska. – Za tamto też. Pamię- tasz, wtedy... – Nie wiem, o czym mówisz – odparłem, leciutko się uśmiechając. – Nie pamiętam. Irka odwróciła się na pięcie. Pobiegła do klasy. Stałem jeszcze parę chwil na korytarzu, potem ruszyłem do biblioteki. W kolejce czekało kilku uczniów z książkami do wymiany. Bibliotekarz wolniutko wypełniał karty czytelnicze, wędrował między regałami, bezbłędnie wyciągając potrzebne tomy. Wziąłem z podręcznej półki egzemplarz ilustrowanego czasopisma i odszedłem w głąb sali. Obejrzałem się: nikt za mną nie patrzył. Wtedy podszedłem szybko do żelaznych drzwi- czek, schyliłem się i zerknąłem w otwór zamka. Piórka nie było. Mama włożyła błękitną, obsypaną makami sukienkę, upięła wysoko włosy, pomalowała usta. Od razu zrobiła się dużo młodsza i bardzo piękna, zupełnie podobna do dziewczyny z weselnej fotografii. – Tatuś nie pójdzie z nami? – spytałem. Mama przyłożyła palec do warg. – Niech śpi – powiedziała. – Niedziela to jedyny dzień, kiedy może się wyspać. Wczoraj znowu wrócił po północy. Zauważyłeś, jak źle ostatnio wygląda? – Tak – odparłem. – Policzki ma już całkiem zapadnięte. Szczerze mówiąc, zazdrościłem ojcu tych zapadniętych policzków, głęboko osadzonych oczu, chudych ramion. Zamieniłbym się z nim bez chwili wahania. Miałem na sobie zielone sztruksowe ubranie – pierwszy w życiu prawdziwy garnitur, uszyty przez doskonałego kraw- ca pół roku temu. Prezentował się wytwornie, ale marynarka ledwo się dopinała, spodnie piły. Bałem się, żeby nie pękły przy gwałtowniejszym ruchu. – Idziemy – powiedziała mama. – Przedstawienie zaczyna się za dwadzieścia minut. Nigdy jeszcze nie byłem w cyrku. Najpierw zobaczyłem namiot, wielki jak dom, potem tłum oblegający wejście. Wąsaty mężczyzna w grenadierskim, szamerowanym złotem i srebrem mundurze przedarł nasze bilety, wpuścił do środka. Usiedliśmy w loży tuż przy arenie wysypanej warstwą trocin. Od kopuły spływały jakieś sznury, drabinki, na podwyższeniu grała orkiestra. W sąsiedniej loży dostrzegłem Arskiego w towarzystwie pana, którego był wierną kopią. Nawet okulary nosili w identycznych opraw- kach. Arski udał, że mnie nie widzi, odwrócił głowę. Spojrzałem w głąb, za siebie. Pod słupem wspierającym namiot siedział Jacek, pochłonięty rozmową z Ryśkiem Czar- nuszewiczem, kolegą z jego klasy. Ostatnio dość często widywałem ich razem. Nowy przyja- ciel Jacka. Pomyślałem, że nic mnie to nie obchodzi, że Jacek może przyjaźnić się, z kim chce, a jednak zrobiło mi się tak jakoś niedobrze, gorzko. Szybko spojrzałem w inną stronę, aby nie zauważył, że go dostrzegłem. Co innego, gdyby był ze mną Maj albo Witek Kowal – wtedy chętnie skrzyżowałbym z Jackiem spojrzenia, uśmiechnąłbym się zdawkowo, obojęt- nie. Ale dlaczego? Zadałem sobie to pytanie, bo okłamywać samego siebie jest rzeczą naj- głupszą pod słońcem. Dlaczego? Skoro skreśliłem Jacka, uznałem go za osobę nie istniejącą, czemu obchodzi mnie jego nowa przyjaźń, z jakiego powodu zależy mi, aby nie myślał, że cierpię, że jestem osamotniony? Trudno na to odpowiedzieć. Fakt: nie zależy mi już na Jacku; ale z drugiej strony to, co nas niegdyś łączyło i zostało brutalnie przez Jacka zdeptane, zosta- wiło jednak jakieś ślady. Nie chcę, żeby mógł mieć wyrzuty sumienia tylko dlatego, że wy- rządził mi krzywdę. Za nic! Wcale nie czuję się skrzywdzony przez niego, mam wspaniałego przyjaciela, jest mi do- brze. Jeżeli ma go dręczyć sumienie, to tylko dlatego, że zdradził. – Uwaga, proszę państwa! Rozpoczynamy nasz program, orkiestra, tusz! Jako pierwsza zademonstruje swe umiejętności światowej sławy woltyżerka, Amazonka Pampasów, wspa- niała Emanuela Alwarez!... Dyrektor zbiegł z areny, po sekundzie kurtyna rozchyliła się i w krąg jaskrawo świecą- cych reflektorów wpadła dziewczyna na pięknym, czarnym koniu. Rumak stanął dęba, zawi- rował, wykonał kilka gwałtownych skoków w górę. Dziewczyna siedziała na nim nieruchomo jak posąg z diamentów i złota – jej strój iskrzył się, jarzył tysiącami tęczowych błysków. Ru- mak znów stanął dęba i ruszył w koło na tylnych kopytach. Posypały się brawa. Amazonka Pampasów klęknęła na siodle, potem wyprostowała się, stanęła. Koń pomknął, zachęcony ostrym rytmem marsza. Werbel: koń stanął jak wryty, woltyżerka łukiem poszybowała w górę, wykonała podwójne salto i wylądowała w siodle. Huragan oklasków, okrzyki pełne zachwytu. – Podoba ci się? Nie spojrzałem na mamę, skinąłem tylko głową. Nawet kowboje z Dzikiego Zachodu nie potrafili takich sztuczek. Emanuela Alwarez w biegu zeskakiwała z siodła, pędziła uwieszona na strzemieniu, owijała się koniowi wokół szyi, stawała na rękach. I przez cały czas ani na moment nie przestawała się uśmiechać. – Kapitalnie.! – mruknąłem, pełen oszołomienia. – Ten uśmiech. Ona się wcale nie mę- czy!... – Złudzenie – powiedziała mama. – To jest tak zwany zawodowy uśmiech. Zapewniam cię, że jest ogromnie zmęczona. Praca w cyrku to jedna z najcięższych prac, a przy tym ko- niecznie trzeba się uśmiechać, bo inaczej publiczność nie byłaby zadowolona. – Ona jest Hiszpanką? Kątem oka zauważyłem, że mama się uśmiecha. – Wątpię – szepnęła. – Ale to nie jest istotne. Polki także potrafią świetnie jeździć konno. – Chciałbym tak umieć... – Trzeba wieloletnich ćwiczeń i olbrzymiego wysiłku, żeby dojść do takiej wprawy. Woltyżerka wykonała ostatnie salto i przesławszy publiczności całusa wyjechała z areny. Patrzyłem z zapartym tchem na ekwilibrystów, żonglerów, siłacza zginającego żelazną sztabę, na lwy i niedźwiedzie posłusznie skaczące przez koło. – Uwaga, uwaga!... Teraz wystąpi przed państwem mistrz sztuki tajemnej, uczeń indyj- skich jogów i czarowników afrykańskich, Wielki Wtajemniczony, Ali hen Barkarola! Światła przygasły, odezwał się gorączkowy dźwięk tam–tamów. Chłopcy w wyszywanych srebrem mundurach wnieśli na arenę jakieś skrzynie, stoliki, czarne pudła. W chwilę później przed publicznością skłonił się brodaty mężczyzna w turbanie i powłóczystym wschodnim stroju. – Salam alejkum. Chwała Allachowi, chwała cudownym prochom Mahometa... Wyjął z kieszeni płonącą pochodnię i cisnął ją w głąb widowni. Pochodnia stopniała w powietrzu, nim jeszcze ludzie zdążyli się przestraszyć. Czarodziej uniósł ramię, wymruczał zaklęcie i oto trzymał już olbrzymią kolorową piłkę, którą w sekundę później przemienił w gołębia, potem w bukiet kwiatów, potem w laskę z czarnego drzewa. Na skinienie laski z areny uniosło się w powietrze małe krzesełko, wyko- nało kilka piruetów i potulnie opadło do stóp mistrza. – Mane, tekel, fares, gwadalahara! – zawołał czarodziej. Z pudła wysunął się gigantyczny wąż, wypełzł na arenę i owinął się wokół bioder Ali ben Barkaroli. Mistrz wyczarował fujarkę, przyłożył ją do warg: w takt rytmicznej melodii wąż rozprostował się i zaczął wykonywać ruchy przypominające taniec. Publiczność oniemiała. Wrażenie było tak mocne, że nikt nawet nie zaklaskał. Czarodziej unicestwił węża, zmieniając go w garść różanych płatków, które wdzięcznym gestem rozsypał po arenie. Następnie sięgnął po czarną skrzyneczkę, otworzył ją i zademonstrował widzom: była pusta. – Balfur, patrulla, porto, polopiryno! Ze skrzynki posypał się deszcz rogalików, precli, kajzerek, obwarzanków, bułeczek z makiem i rodzynkami. Mistrz rozdał je publiczności. Wyciągnąłem rękę, mistrz Barkarola uśmiechnął się do mnie i wręczył rogalik. Był prawdziwy, najprawdziwszy, świeżutki nawet! Ugryzłem – doskonały. – O Boże! – jęknąłem. – Dlaczego w Komi nie było czarodzieja Alego? Jak by to było dobrze, gdyby na świecie byli czarodzieje! Można by się łudzić, mieć na- dzieję: któregoś dnia spotkam takiego i wszystkie troski w mig rozwieją się, znikną. „Chciał- byś mieć konia? Proszę uprzejmie. A może miałbyś ochotę zobaczyć się z Miszką? Co wolisz – sprowadzić go tutaj czy samemu na jeden dzień przenieść się do Komi? Wybieraj, Maćku. Martwisz się o tatusia? Jedno skinienie mojej laski i wszystkie zburzone fabryki w okolicy będą jak nowe. A może jakiś skarb? Może pałac? Worek czekoladowych cukierków? Hełm strażacki? Wybieraj. A co byś powiedział, gdyby Grozdowi wyrosły ośle uszy?” Ali ben Barkarola zademonstrował publiczności marmurową kobiecą statuetkę, potem okrył ją płachtą czarnego pluszu i wymruczał zaklęcie. Spod płachty wyszła śliczna złotowłosa dziewczynka w sukience naszywanej cekinami. Skłoniła się, przesłała nam parę całusów i uciekła za kotarę. – Brawo!... Brawo!... Bisss!... Oto czarnoksiężnik! Jeżeli marmur zamienił w dziewczynkę, co by go kosztowało uczy- nić, abym zeszczuplał? Lekarz dyżurny przywitał mnie przyjacielskim skinieniem. – Można – powiedział. – Tym razem na całe pół godziny. Nasz pacjent czuje się dużo le- piej, wkrótce będziesz odwiedzał go w domu. W fartuchu za kostki przedefilowałem korytarzem, ostrożnie wszedłem po schodach i zapukałem do pierwszych drzwi po prawej stronie. – Proszę – usłyszałem. Maj siedział wsparty na poduszkach. Wyglądał dużo lepiej niż poprzednim razem, oczu nie powlekała już mgiełka, skóra na policzkach nabrała żywszej barwy. Uśmiechnął się do mnie. Stałem chwilę w progu, potem podbiegłem i mocno uścisnąłem wyciągniętą rękę przy- jaciela. – Już po wszystkim – powiedziałem. – Jesteś całkiem zdrowy. – Za parę dni wrócę do domu – powiedział Maj. – Doktor mi przyrzekł. Mama weźmie urlop i pojedziemy na dwa tygodnie do Szklarskiej Poręby. – No i fajnie. – Usiadłem na krawędzi łóżka, głaszcząc dłoń Maja opuszkami palców. – W górach nawet zimą można się pięknie opalić. Fartuch rozsunął się, odrzuciłem poły na bok, żeby nie przeszkadzały. Maj spojrzał na mnie, dostrzegł rozdarcie na nogawce spodni. – Co to? – zapytał. – Nic – mruknąłem. – Głupstwo. – Przełaziłeś przez parkan? – Nnie... – Ze złością przykryłem nogawkę połą fartucha. Maj oparł głowę na poduszce i przymknął oczy. – Domyślam się – powiedział półgłosem – Masz słabe nerwy. Trafił jak zwykle. Za każdym razem intuicja Maja budziła mój podziw. Zdumiewająca zdolność odgadywa- nia. – Tak – rzuciłem. – Niech ci się nie zdaje, że nie próbowałem nad sobą zapanować. Z początku nie zwracałem na nich uwagi, szedłem spokojnie, jak gdyby nigdy nic. Wrzesz- czeli, zabiegali mi drogę, wykrzywiali się, wypinali tyłki. Udawałem, że mnie to nie doty- czy... – I nie wytrzymałeś. – Ta banda z Królewskiej, znasz ich. Tchórze, mocni w kupie, pojedynczo żaden by się nie odważył. Więc szedłem sobie spokojnie, a oni wrzeszczeli, że rodzice przymierają gło- dem, bo wszystko im zżeram, że wyjadam psom z misek, i różne takie. – Wtedy ty... – Jeszcze nie. Powiedziałem tylko, żeby mi zeszli z drogi. A oni w śmiech. Otoczyli mnie, wzięli się za ręce. Rudzielec, ten z pryszczami, ryknął, że wieprza trzeba na rożen. Pró- bowałem wyrwać się z kręgu, ale nie puszczali. Ktoś mnie z tyłu kopnął. I dopiero wtedy... – Mocno oberwałeś? Pomyślałem o sińcach, których z pewnością mnóstwo jest na całym ciele. Szczęśliwie osłoniłem twarz, bo wyglądałbym teraz jak bokser z karykatury. – Średnio – mruknąłem. – Z rudzielcem jest dużo gorzej. Tak go zamalowałem w zęby, że chyba wypluł parę. Nie opowiedziałem Majowi, że potem skoczyli na mnie ze wszystkich stron, obalili, za- częli kopać. Nie wiem, co by się stało, gdyby nie nadszedł ten mężczyzna z teczką. Odpędził ich ode mnie. Rudzielec krzyknął, że ja pierwszy uderzyłem, że mu wybiłem dwa przednie zęby. Ale mężczyzna nie uwierzył. „Was jest ośmiu, a on jeden. Jazda stąd, chuligani, bo jak ja się za was wezmę...” – Będziesz miał drakę w domu za te spodnie – powiedział Maj. – Jakoś to z mamą załatwię – wzruszyłem ramionami. – Są pewne nowiny. – Tak? – Ktoś schodził do podziemi. Maj usiadł wygodniej, podciągnął kołdrę pod brodę. – Kto? – zapytał. – Tego jeszcze nie wiem. Wiem natomiast z całą pewnością, że ktoś tam zaglądał. Kilka dni temu włożyłem piórko do otworu zamka. I zniknęło, rozumiesz? – Mogło wypaść. – Wykluczone. Wepchnąłem je głęboko. Tylko obracając kluczem... – Jasne – przerwał Maj. – Musiał więc zrobić to ktoś, kto wykradł klucz woźnemu. Skinąłem głową. To jedno nie ulegało wątpliwości. Ale kto? I po co? Szuka klasztornego skarbca czy też... Hitlerowcy, musieli mieć plan podziemi. W mieście grasuje banda hitlerow- ców. Może jednak Szulc. Niemieckie nazwisko. W armii hitlerowskiej służyli Polacy nie- mieckiego pochodzenia – szumowiny” zdrajcy. Stąd też Szulc umie tak dobrze mówić po polsku. Melina bandy? Być może... Wszystko układa się w logiczną, wcale prawdopodobną całość. – Zaczekam, aż wyzdrowiejesz – powiedziałem. – Wtedy przystąpimy do akcji. – Nie rozumiem. – Wyjaśnię ci w odpowiednim czasie. Mam pewien plan. – Jeżeli chcesz, możemy w to wtajemniczyć Witka Kowala – powiedział Maj. – Zdaje się, że go w końcu polubiłeś. – Myślałem już o tym – odparłem. – Sam chciałem to zaproponować. – To fajnie – ucieszył się Maj. – A dlaczego on z tobą nie przy... Nie zdążył dokończyć: drzwi do separatki otworzyły się i w progu stanął Witek Kowal. – Się macie – mruknął, szczerząc zęby w uśmiechu. – Ty, Maj, całkiem klawo wyglądasz. – Rzucił na łóżko książkę oprawną w szare płótno. – Dalszy ciąg tamtej. „Przygody Huckle- berry Finna”. Księgarz mówi, że jeszcze fajniejsza. – Obrabowałeś bank? – Maj spojrzał na Witka z jakimś żartobliwym wzruszeniem. – Nie – odparł poważnie Kowal. – W naszej rodzinie sami porządni ludzie. – Chciałbym z tobą pogadać – zwróciłem się do Witka, gdy opuściliśmy budynek szpital- ny. – Masz teraz trochę czasu? Przejechał palcami po gęstej, kudłatej czuprynie. – Czemu nie – odparł. – Możemy zajrzeć do mojej chaty. Popatrzysz, jak mieszkam. Wcisnęliśmy się do przepełnionego autobusu, który, rycząc dychawicznie i podskakując na wybojach, dowiózł nas do przystanku Zielony Kamień. Rozciągało się tu osiedle złożone z małych jednorodzinnych domków, identycznych, o białych ścianach i zielonych, spiczastych dachach zakończonych czerwonymi kominami. Każdy domek był otoczony sadem i oddzielony od sąsiedniego drucianą siatką. Dawniej mieszkali tu zamożniejsi niemieccy urzędnicy, obecnie kolonię przejął zarząd kopalni i rozdał domki górnikom. Weszliśmy w topolową aleję, przy czwartym domku Witek przystanął. – Tutaj. Z okna wychyliła się szczupła, ciemnowłosa kobieta w wełnianej chuście okrywającej ramiona. – Gdzie ty się włóczysz... – zaczęła, ale urwała na mój widok i zniknęła w głębi pokoju. – Byłem w szpitalu u Maja – krzyknął za nią Witek. – Już prawie zdrowy. Słyszy mama? – Bogu dzięki – odpowiedział kobiecy głos. – Poproś kolegę na herbatę z konfiturą. – Później! – zawołał Kowal. – Za jakieś pół godziny. Zaprowadził mnie w głąb podwórza, do wielkiej, trójkątnej szopy. Na cementowej podłodze stał nieduży, zgrabny motocykl, błyszczący świeżym lakierem. – Wspaniały! – Aż mi dech zaparło z podziwu. – Piękny motor! – Wczoraj polakierowałem – wyjaśnił sztucznie obojętnym tonem Witek Kowal. – Cał- kiem znośny gruchot. Brakuje tylko hamulca i gaźnika. Gaźnik, znaczy się, jest, ale dysze rozkalibrowane. Nawet chodzi. Przesunął jakąś dźwigienkę i zakręcił pedałami. Tylne koło, uniesione na stojaku, obróci- ło się parę razy, silnik prychnął, zamilkł i nagle, po kilku jeszcze obrotach, odezwał się prze- raźliwym rykiem. Z wylotu rury wydechowej uderzyły kłęby niebieskiego dymu. – Nierówno pracuje – powiedział Kowal. – Ale gdy dam nowy gaźnik, będzie szedł jak szatan. – Sam go wyremontowałeś? – spytałem, usiłując przekrzyczeć Warkot motoru. Witek zgasił silnik. – Sam – odparł. – Stary mi tylko trochę pomógł przy montowaniu sprzęgła. Umiesz jeź- dzić? – Nie. – Westchnąłem. – A ty? – Gość z sąsiedztwa ma setkę. Nauczył mnie. – Ja nawet nie mam pojęcia, jak to działa – wyznałem, trochę zawstydzony. – Sprzęgło, gaźnik... – Proste – powiedział Witek. – Ja zresztą też nie wiedziałem, ale ten gość pożyczył mi książkę o motocyklach. Przerobiłem strona po stronie, a jak czegoś nie rozumiałem, to mi tłumaczył. I pokazał wszystko na swoim motorze. Patrz. – Kowal kucnął przy motocyklu, zrobiłem to samo. – W zbiorniku jest benzyna. Tą rurką spływa do gaźnika. Gaźnik to taka maszyneria, co porcjuje benzynę i miesza ją z powietrzem. Kapujesz? – Mhm – mruknąłem niepewnie. – Z gaźnika mieszanka idzie do cylindra – ciągnął z ożywieniem, ptawie pasją. – Po cy- lindrze przesuwa się tłok. Iskra ze świecy zapala mieszankę, następuje wybuch, który spycha tłok w dół. Takich wybuchów jest kilkanaście albo kilkadziesiąt na sekundę. Tłok leci w dół i w górę, obraca wał, stamtąd napęd idzie do skrzynki biegów i przez sprzęgło do koła... – Kowal rozpędził się, gestykulując wskazywał na różne części motoru, sypiąc skomplikowa- nymi nazwami: prądnica, kolektor, dyferencjał... Mrugałem powiekami, tarłem skronie, zagryzałem dolną wargę. – No jak? Teraz kapujesz? – Nic nie kapuję – odparłem. – Prawie nic. Co to jest dyferencjał? Witek nagle parsknął śmiechem.. Wstał z kucek, przeczesał palcami czuprynę. – Przepraszam – powiedział. – Ja nad tym ślęczałem cztery miesiące. Kiedy już wszystko rozumiem, wydaje mi się, że każdy powinien kapować w czym rzecz. Jeśli chcesz, Maciek, pożyczę ci tę książkę o motorach. Bombowa! Skinąłem głową. Nie przewidywałem co prawda, że trafi mi się motocykl, choćby najbar- dziej uszkodzony, ale wiedza Kowala imponowała, budziła zazdrość: zapragnąłem poznać budowę motoru nie gorzej niż on. Skoro mówi o tym z takim entuzjazmem, musi to być rze- czywiście pasjonujące. – Dziękuję ci – powiedziałem. – Koniecznie pożycz. A jak przyjedziesz tym motocyklem do szkoły, cała buda oszaleje. – To mnie nie obchodzi – mruknął Kowal, głaszcząc purpurowo lśniącą ramę. – Niech tylko uzbieram na linkę i gaźnik. Pojeździmy wtedy... – Pojeździmy? – Mhm. Nauczę cię. To żadna sztuka. – Pozwolisz mi przejechać się na motocyklu? – spytałem niedowierzająco. Teraz zdziwił się Kowal. Popatrzył na mnie, unosząc wysoko brwi. – Dlaczego miałbym nie pozwolić? No cóż, kwestia charakteru. Arski nie chciał mi nawet na chwilę pożyczyć wiecznego pióra: „Zepsujesz, złamiesz, nie ma mowy...” Ja zresztą także bez entuzjazmu odniósłbym się do prośby o pożyczenie roweru. Witek jest inny. – A jeśli zepsuję ci motor? – sondowałem. – Czemu miałbyś zepsuć? – Nie boisz się o to? – Wcale. Jak się nauczysz prowadzić, będziesz to robił tak samo, jak ja. Jednakowe szan- sę. – Czy nie załamie się pod takim wielorybem? – spytałem żartobliwie, odwracając wzrok. Kiedy w chwilę później spojrzałem na Witka, stwierdziłem, że jest bardzo czerwony. Do- piero teraz uświadomiłem sobie: to on przecież wymyślił owo przezwisko. Dawno temu. I już od dawna tak mnie nie nazywał. Więc wyglądało, że chcę mu wypomnieć, odegrać się za tamto. – Przepraszam cię, Witek – bąknąłem. – Źle mnie zrozumiałeś... Och, zapomniałbym, mam przecież do ciebie ważną sprawę! – No? – wciąż jeszcze nie patrzył na mnie. – Słyszałeś o szkolnych podziemiach? Dawniej, gdy w tym budynku znajdował się klasz- tor... Opowiedziałem Witkowi o klasztornym skarbcu, potem o zaginięciu klucza, o swoich podejrzeniach, wreszcie o piórku, które zniknęło z otworu zamka. Słuchał w milczeniu, prze- czesując palcami czuprynę. – Ciekawe – mruknął, kiedy skończyłem. – Szulc, Hałas... Prędzej Hałas. Historyk, zna się na tych rzeczach. – A nie wydaje ci się, że może to mieć jakiś związek z bandą hitlerowców, która rozrabia w mieście? Tamci dwaj uciekli na teren naszej szkoły i tu rozpłynęli się jak kamfora. – Mówiłeś o tym staremu. Co on? – Nic – odparłem. – I kapitan Czerny także nic: Kowal poruszył kierownicą motocykla, dokręcił paznokciem jakąś śrubkę. – Można spróbować – powiedział. – Twój plan jest całkiem do rzeczy. – Zaczekamy tylko, aż Maj wyzdrowieje. – Ja bym nie brał Maja. – Kowal zmarszczył brwi. – Różnie może być, a on, sam rozu- miesz... – Maj jest odważny – powiedziałem. – Będzie miał żal do nas, jeśli go nie weźmiemy. Kowal zamyślił się, spochmurniał. – Witek! – doleciał z daleka kobiecy głos. – Dlaczego nie przyprowadzasz kolegi? Herba- ta wystygnie! Wyszliśmy z szopy, kierując się w stronę domu. Wieczorem była strzelanina. Matka nie pozwoliła mi wyjść, stałem więc przy oknie, usi- łując bezskutecznie dojrzeć cośkolwiek. Nic jednak nie dostrzegłem oprócz gałęzi kołyszą- cych się w mdłym księżycowym świetle. Wkrótce strzelanina ucichła. Postanowiłem czekać na powrót ojca. Zgasiłem lampkę w swoim pokoju i zapatrzyłem się w sufit, który wyglądał jak wielka, szara plama. Za parę dni Maj wróci do domu, przestanę być sam, to bardzo przyjemna wiadomość. Stęskniłem się mocno. A jednak nie było tak źle przez owe dni, coś się jak gdyby zmieniło, szedłem do szkoły z mniejszym uczuciem niechęci, niżby się można było spodziewać. Dla- czego? Może Witek Kowal, może Flukowska... Nie wiem. Nie znaczy to jednak wcale, że nie tęsknię do Maja, że mi go nie brak. Liczę dni, nawet godziny, z niecierpliwością oczekuję chwili, gdy się spotkamy. Od poniedziałku rower należy do mnie przez tydzień, nasmaruję łożyska, będzie szedł jak zegarek. We środę, może we czwartek wybierzemy się z Majem nad jezioro. Podobno jest sezon na szczupaki. Jeżeli Witek zechce, możemy go także wziąć ze sobą... Chyba zasnąłem. Sen był jednak lekki, bo poderwałem się na dźwięk głosów w sąsiednim pokoju. – Złapano ich – mówił ojciec. – Dzwonił do mnie kapitan Czerny. Mieli kryjówkę w ruinach cegielni, właśnie się szykowali do kolejnego wypadu. – Co to za jedni? – spytała mama. – Wilkołaki – odparł ojciec. – Byli esesmani, którzy nie zdołali uciec, wśród nich paru folksdojczów. doskonale mówiących po polsku. Natychmiast przyznali się, że te wszystkie sabotaże, napady i podpalenia były ich dziełem. – Ta strzelanina... – Z naszej strony obeszło się bez ofiar, tylko jeden milicjant jest lekko ranny. Z początku próbowali się bronić, kiedy jednak stwierdzili, że są otoczeni, wywiesili białą szmatę. – Nareszcie będzie spokój... – Tak. Czerny powiedział mi, że ujęto wszystkich. Włożyłem ranne pantofle i wszedłem do pokoju, w którym siedzieli rodzice. – Nie śpisz, Maciusiu? – zdumiał się ojciec. – Nie – odparłem. – Słyszałem waszą rozmowę. Czy w tej bandzie znajdował się Szulc? – Twój nauczyciel gimnastyki? – ojciec roześmiał się. – Skądże. Zaręczam ci, że nie miał z wilkołakami nic wspólnego. Byłeś, syneczku, na fałszywym tropie. – Dobranoc – mruknąłem. Wróciłem do łóżka z dziwnym uczuciem rozgoryczenia. Kapitan Czerny ubiegł nas. I w dodatku byliśmy rzeczywiście na fałszywym tropie. Ale jak w takim razie wytłumaczyć to zniknięcie piórka? ROZDZIAŁ SIÓDMY Nie będę starostą! Wąs wygrywa. Krok od śmierci. Pojednanie z Osiecka. Zasadzka. Szczur w potrzasku. Już nie ma bariery. Wąs zastukał ołówkiem w pulpit. – Proszę o spokój – powiedział. – Grozd, odsuń się od Meringa. Schowaj ten zeszyt, Bar- cikowska. Tak. A teraz posłuchamy Osieckiej. Basia wstała, była trochę zmieszana, obracała w palcach wieczne pióro. Szyr gapił się na nią z głupawym uśmiechem. – Słuchamy cię – powtórzył polonista. – Ja chciałabym... – Osiecka położyła pióro na pulpicie. – Nie mogę dłużej być starości- ną. Chyba nie powinnam... Mam trudności z matematyką, to mi zabiera dużo czasu. – Rozumiem – powiedział Wąs. – Czy uważasz, że dotąd wywiązywałaś się dobrze z obowiązków starosty? Basia zaczerwieniła się, było jej z tym rumieńcem ogromnie do twarzy. Teraz patrzyła na nią cała klasa. – Chyba nie... – odparła. – Ja wiem. Bardzo mi przykro... Wąs podniósł, się z krzesła, ruszył wzdłuż rzędów z rękoma, jak zwykle, założonymi na plecach. Zatrzymał się przy Osieckiej. – Być starostą to rzecz zaszczytna – powiedział półgłosem. – Każda funkcja z wyboru jest zaszczytem, bo świadczy o zaufaniu wyborców. Zgadzasz się ze mną, Osiecka? – Tak, panie profesorze... – Więc wybrała cię cała klasa, o ile pamiętam – jednomyślnie. I pamiętam, że bardzo się z tego cieszyłaś. Basia pochyliła głowę, oczy jej lekko zwilgotniały, zaszkliły się. – Ale na tym koniec – ciągnął bezlitośnie Wąs, patrząc prosto przed siebie. – Nie zajęłaś się ani porządkiem w klasie, ani atmosferą, jaka w niej panuje, a nie jest to, wiem, atmosfera najlepsza... Co miał na myśli? Czyżby?... Nigdy nikomu się nie skarżyłem. Polonista wrócił na kate- drę i stanął twarzą do klasy. – Osiecka prosi o zwolnienie z funkcji starościny. Wyrażamy na to zgodę? Większość rąk powędrowała w górę. – W porządku – powiedział Wąs. – A teraz musimy wybrać nowego starostę. Powinien to być uczeń dobry, szanowany i pozwalający sądzić, że nie będzie zasypiał gruszek w popiele. Kogo proponujecie? Chwila ciszy, namysłu. Siedziałem nieruchomo, sztywno, modląc się w myślach, aby nie usłyszeć głosu Flukowskiej. – Starkiewicz, panie profesorze – powiedział Jasiński. – Proponuję Władka Starkiewicza. – Hm – mruknął Wąs. – A poprawiłeś już dwóję z historii? Starkiewicz wstał. – Raz odpowiadałem, ale profesor Hałas ma mnie przepytać z całego materiału. – Siadaj – powiedział polonista. – Jakie jeszcze macie kandydatury? – Barcikowska... – Mering... – Ninka Sobczak... – Kowal... Z miejsca podniosła się Irka Flukowska. – Proponuję wybrać Macieja Łazanka – powiedziała. – Uczy się dobrze, jest koleżeński, energiczny... Chciałem zerwać się, zaprotestować, oświadczyć, że nie będę starostą... Nie zdążyłem. Usłyszałem śmiech, ostre smagnięcia chichotów, skowyty, piski. – To ci się udało, Flukowska! – parsknął Grozd. – Fajny kawał! – dorzucił śmiejąc się Bubałło. Wąs gwałtownie się wyprostował, rąbnął pięścią w pulpit. – Cisza!... – Śmiech wygasł raptownie, jak ucięty nożem. – Co to ma znaczyć? Pytam: co to ma znaczyć? Nikt nie odpowiedział. Milczenie. Nawet nie słychać oddechów. Zamknąłem oczy. Po- wiedziałem sobie, że jestem nad jeziorem, obok stoi Maj, liście szeleszczą, pławiki kołyszą się leciusieńko na spokojnej wodzie, Maj kładzie mi rękę na ramieniu, podnoszę głowę i patrzymy na siebie, uśmiechamy się, mrugamy znacząco... – Proponuję kandydaturę Łazanka. – Spokojny, równy głos Flukowskiej. – Uważam, że byłby doskonałym starostą. Dopiero teraz podniosłem się z miejsca. Trochę za mocno ścisnąłem pięści, paznokcie wpiły się w ciało, ale ból był przyjemny, uspokajał. – Nie będę starostą – powiedziałem. Wąs milczał długą chwilę, wpatrując się we mnie z uwagą. – Jestem za propozycją Flukowskiej – odezwał się półgłosem, nie przestając na mnie pa- trzeć. – Ja także uważam, że Łazanek byłby dobrym starostą. – Nie będę starostą – powtórzyłem, usiłując opanować załamujący się głos. – Nie chcę być starostą, panie profesorze. Wąs wyszedł zza katedry i zbliżył się do mnie wolnym krokiem. Nie patrzyłem na niego, ale widziałem, że stanął obok mojej ławki. – Na całym świecie są głupcy – powiedział. – Tutaj także ich nie brakuje. Przed chwilą zamanifestowali swoją obecność. Ale to nie powinno cię załamywać. Łazanek. – Nie jestem załamany – odparłem, siląc się na obojętny, lekceważący ton. – Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Po prostu nie mam ochoty być starostą. Profesor dotknął mojego ramienia, dokładnie tak, jak zrobił to Maj, kiedy wyobraziłem sobie jezioro. – Nie zawsze obowiązek oznacza przyjemność – powiedział, nie cofając ręki. – Wydaje mi się, że nie powinieneś odmawiać, jeżeli zostaniesz wybrany. Poddamy pod głosowanie twoją kandydaturę. – Nie! – krzyknąłem. – Za nic! Wąs spochmurniał. Stał jeszcze chwilę przy mnie, potem ruszył do katedry. Zaszeleściły przewracane karty dziennika. Nie patrzyłem na nikogo, próbowałem wymusić od wyobraźni jezioro, Maja, krzyki ptaków wodnych. W klasie panowała zupełna cisza. – Wobec tego proponuję przegłosować kandydaturę Wiktora Kowala – powiedział Wąs. – Dziękuję – mruknął. – Nie chcę być starostą. Takiej klasy. – Patrzcie no! – rzucił Grozd. – A kto nazwał Łazanka wielorybem? Kto go stłukł, ciągnął za nos? Kowal odwrócił się do Grozda. – Ty, żebym ja cię... – Cisza! – Wąs walnął dłonią w dziennik. – Bardzo piękne rzeczy. Jeszcze wrócimy do tego. Na razie wybieramy starostę. Sobczakówna, zgadzasz się kandydować? Ninka Sobczak skinęła twierdząco. Wszystkie ręce ospale podniosły się w górę i w tym momencie zabrzęczał dzwonek na koniec lekcji. Wąs przywołał mnie gestem ramienia. – Łazanek, proszę ze mną do pokoju nauczycielskiego. Poszedłem niechętnie, trzymając się kilka kroków za profesorem. Ten nie oglądał się, kroczył szybko, wyprostowany, po raz pierwszy zauważyłem, że na karku ma szeroką, czer- woną bliznę jak od cięcia szablą. Otworzył drzwi do gabinetu. Przepuścił mnie pierwszego. W pokoju nauczycielskim było pusto, Wąs wskazał na dwa fotele stojące pod oknem. Zawahałem się. – Usiądź – powiedział i sam wygodnie rozsiadł się w fotelu. Usłuchałem. Wąs wyjął z pudełka papieros, przełamał go i połówkę wsadził do szklanej lufki. Zapalniczka była zrobiona z łuski karabinowej, błysnęła purpurowym jęzorem płomie- nia. Nigdy nie widziałem polonisty palącego. Teraz zaciągnął się zachłannie, wydmuchał przed siebie błękitnawy strumyk dymu. Przez czterdzieści pięć minut lekcji musiał bardzo stęsknić się za papierosem. Dopiero po kilku haustach odwrócił się do mnie i odłożył lufkę na krawędź porcelanowej popielnicy. – Nienawidzisz ich? Zaskoczył mnie tym pytaniem. Brzmiało brutalnie, ostro. Wąs patrzył mi w oczy, nie ro- zumiałem jego spojrzenia. – To nic jest nienawiść – odparłem po chwili namysłu. – A co? – Raczej... pogarda. Gardzę nimi, panie profesorze. Wąs sięgnął po lufkę, znowu zaciągnął się głęboko, puścił pod sufit smugę dymu. Nie mogłem odczytać wyrazu jego twarzy. – Uważasz, że masz do tego prawo? – zapytał. Kiepsko się czułem w tym gabinecie pełnym jakichś plansz z wykresami, globusów, płaszczy i teczek nauczycieli. Nie miałem ochoty na rozmowę z wychowawcą, chociaż lubi- łem Wąsa i bardzo go szanowałem. – Nie wiem – burknąłem. – Uważasz, że masz takie prawo – powiedział profesor. – A ja uważam, że nie masz. Nie powstrzymałem się od ironii. – Może powinienem ich kochać, panie profesorze? Wąs spojrzał na mnie bystro, ale spokojnie, bez dezaprobaty. – Rozumieć – powiedział. – Powinieneś starać się zrozumieć. Jakby mnie uderzył. Otworzyłem usta, zamknąłem je. Pod powiekami zapiekło. Popatrzy- łem wyzywająco na profesora. – Oczywiście. Ja ich doskonale rozumiem. Wiem, że jestem pokraczny, tłusty, podobny do wieprza albo do wieloryba, albo do beczki śledzi. Wiem, że jestem ogromnie śmieszny, panie profesorze. Ale mam jedną wadę. Nie cierpię, kiedy się ze mnie śmieją. Nie umiem się z tym pogodzić. Nie umiem, nie chcę!... – Uspokój się, Maćku – powiedział bardzo cicho profesor. – Nie zrozumiałeś mnie. Mia- łem na myśli coś zupełnie innego. Uczę od trzydziestu lat, znam młodzież lepiej niż doro- słych. Młodzi są lekkomyślni, bawią się pozorami, widzą tylko powierzchnię zjawisk. Nie potrafią jeszcze patrzeć w głąb, oceniać innych pod kątem ich rzeczywistej wartości. To przy- chodzi z wiekiem, doświadczeniem, znajomością życia. Rozumiesz mnie? Leciutko poruszyłem głową. – Ale młodzi posiadają pewną bardzo piękną cechę – ciągnął profesor. – Potrafią odmie- nić się w ciągu jednej chwili. Jeżeli zaimponujesz im, zdobędziesz podziw, w mig zmienią swój stosunek do ciebie. – Hm... – mruknąłem z powątpiewaniem. – Nie zawsze dzieje się to w ciągu chwili – powiedział profesor. – Czasami elementy gromadzą się wolno i dopiero w którymś momencie przechodzą w nowy obraz. Trzeba więc cierpliwości, hartu, silnej woli. Potrzebna jest odporność psychiczna i pewność, że proces trwa, że przebiega na naszą korzyść. Nikt z zewnątrz ci w tym nie pomoże, Maćku. Mógłbym pomówić z klasą, tłumaczyć, grozić, ukarać kogoś dla przykładu... – Nie trzeba, panie profesorze. – Ja także myślę, że nie dałoby to właściwego rezultatu. Musisz załatwić to sam. I masz szansę, powiadam ci, już zacząłeś wygrywać. Flukowska wysunęła twoją kandydaturę z głębokim przekonaniem. Kowal również stanął po twojej stronie, a z tego, co słyszałem, wynika, że niegdyś miałeś z nim na pieńku. Czy tak? – Kowal jest fajnym kolegą – mruknąłem. – No proszę. – Wąs uśmiechnął się. – Jestem pewien, że wkrótce powiesz to samo o paru innych. Nie o wszystkich, ma się rozumieć, ale szanujący się człowiek nie zabiega, aby podo- bać się wszystkim. – Tak. – Skinąłem głową. – Wcale mi na tym nie zależy. Polonista wyjął z lufki niedopałek i zgasił go w popielniczce. Lufkę schował do pudełka z papierosami. Przygładził wąsy. Do pokoju nauczycielskiego zajrzał profesor Szulc i zaraz się wycofał. – Pragniemy sympatii tych, których możemy darzyć szacunkiem – powiedział Wąs. – Chyba dogadaliśmy się, Maćku. – Dziękuję, panie profesorze... – Ale uważam, że nie miałeś racji rezygnując z kandydowania. Zmarnowałeś własną szansę i odebrałeś ją klasie. To była kapitulacja bez walki. – Kiedy się zaczął ten śmiech... – Nie miałeś racji – powtórzył profesor. – Wyobraź sobie, w jakiej sytuacji postawiłbyś ich wszystkich, gdybyś oświadczył sucho, że zgadzasz się kandydować na starostę. Byliby zmuszeni do wyboru, a więc do zastanowienia. I gdyby nawet tylko część klasy głosowała za tobą, odniósłbyś pierwsze poważne zwycięstwo. Rozumiesz to? Wąs podniósł się z fotela. Ja także wstałem. Polonista przygryzł koniuszek wąsa i spojrzał na mnie spod oka, uważnie, unosząc nieco lewą brew. – Nigdy nie rezygnuj, jeśli uważasz, że słuszność leży po twojej stronie – powiedział. – To moja własna życiowa dewiza. Dopuszczam cię do niej. Wyszedłem z pokoju nauczycielskiego. Po schodach zbiegali, przepychając się, ucznio- wie piątych klas. Wmieszałem się w rozwrzeszczany tłumek i po chwili byłem już na dzie- dzińcu. Nie opodal sali gimnastycznej dostrzegłem kilku chłopców ze swojej klasy. Grozd, Bu- bałło, Starkiewicz, Mering i Kowal. Czapka Grozda poniewierała się na ziemi, Kowal przy- gniatał ją butem. Ruszyłem w stronę chłopców, zatrzymałem się kilka metrów od nich, pod kamiennym słupkiem wspierającym ogrodzenie.– To sobie zapamiętaj – usłyszałem głos Ko- wala. – A dobrze. Bo jak zapomnisz, znowu trzeba będzie pogadać. – Cwaniaka odstawiasz? – Na policzkach Grozda płonęły plamy wypieków. – Żadnego cwaniaka – powiedział Kowal. – Uprzedzam tylko. A teraz spływaj, bo znów mogę się rozzłościć. Grozd schylił się po czapkę, raz po raz lękliwie zerkając na Kowala. Wycofałem się wzdłuż ogrodzenia, uważając, aby mnie nie dostrzegli. Za sztachetami stał jakiś mężczyzna w nieprzemakalnym płaszczu z postawionym kołnie- rzem. Uśmiechnął się do mnie i odszedł wolnym, leniwym krokiem. Poznałem: kolega ojca, kapitan Czerny. Na rogu oczekiwał go niski człowiek w pilotce i skórzanej motocyklowej kurtce. Zniknęli za załomem sąsiedniego budynku. Sam nie wiem, jak to się stało. Kiedyś, dawno temu, usłyszałem, że na schudnięcie po- maga ocet. Zajrzałem do kuchni, mamy nie było, przed chwilą wyszła po zakupy. Znalazłem w kredensie butelkę z etykietą „Esencja octowa”. Wypełniał ją do połowy bezbarwny, prze- zroczysty płyn. Odkorkowałem, przytknąłem szyjkę do warg. Zaszczypało, zapiekło. Ścisną- łem palcami nos i pociągnąłem kilka łyków. Miałem wrażenie, że łykam ogień, który spala mi gardło, rozżarza wnętrzności. Serce waliło, uszy wypełniał szum lotniczych motorów. Wypi- łem jeszcze jeden łyk. Butelka wypadła mi z ręki, rozprysnęła się na podłodze. Wzdłuż ścian, krok za krokiem, dowlokłem się do swego pokoju. Upadłem na łóżko. Pa- lenie w żołądku rosło z każdą sekundą. „Umrę – pomyślałem – zaraz umrę, tak właśnie wy- gląda śmierć, jestem sam w mieszkaniu, kiedy mama wróci, będę już martwy”. Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem wydobyć głosu z poparzonego gardła. Mrok. Gęstniejący, straszny. Pomyślałem jeszcze, że jestem głupi, bezdennie głupi i próżny i że lepiej umrzeć niż po tym spojrzeć w oczy Wąsowi. Rodzice... Maj... Kiedy otworzyłem oczy, pochylał się nade mną mężczyzna w białym fartuchu. Natych- miast go poznałem. Lekarz dyżurny, ten, który pozwolił nam odwiedzić Maja. – W porządku – powiedział odwracając głowę i wtedy zobaczyłem mamę, białą jak wap- no, z oczami, w których zastygło przerażenie. – Nic mu nie będzie, łaskawa pani. – Maciusiu!... – Mama chciała rzucić się do mnie, ale doktor nie pozwolił. Delikatnie, stanowczo wyprowadził ją z pokoju. Potem wrócił do mnie, przysiadł na krawędzi łóżka. – Gdybym był twoim ojcem, sprawiłbym ci takie lanie, że przez miesiąc siedziałbyś tylko na brzuchu – powiedział. – A teraz gadaj, po co to zrobiłeś? Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na doktora, nawet z marsem na czole wyglądał sympa- tycznie. – Życie ci zbrzydło? Za wcześnie, kwiatku. Prawo do samobójstwa ma się dopiero po ukończeniu osiemnastu lat. A i to nieprawda. – Nie chciałem umrzeć... – szepnąłem. Lekarz zdziwił się. – Więc dlaczego piłeś esencję octową? – zapytał. – Słyszałem... od tego się... chudnie... Doktor z politowaniem pokiwał głową. – Durny szczeniaku – mruknął – któż to naplótł ci takich bzdur? W twoim przypadku chudnie się tylko jednym sposobem. Nie objadać się, jasne? Mniej jedzenia i więcej sportu. A za ten ocet oberwiesz, już ja pogadam z twoim ojcem, spokojna głowa. Spróbowałem się uśmiechnąć, nie wyszło mi. Byłem szczęśliwy, że żyję, oddycham, ból ślę zmniejsza, szum w uszach wygasa. – Dwa dni leżenia w łóżku i częściowego postu – powiedział lekarz, pakując walizeczkę z instrumentami. – Oraz rozmyślań nad własną głupotą. Dał mi lekkiego prztyczka w nos i wyszedł z pokoju. Po chwili wbiegła mama. Uklękła przy łóżku. Nie musieliśmy sobie niczego mówić, wyjaśniać. Przytuliłem policzek do jej go- rącej, wilgotnej twarzy. Równocześnie zjawiliśmy się w szkole – Maj i ja. Wybiegłem mu na spotkanie, dopadłem na korytarzu. Mało brakowało, a rzuciłbym się Majowi na szyję, ledwie nad sobą zapanowa- łem. On, zresztą, także: wyciągnął do mnie ramiona i zaraz cofnął lewe, podając mi prawą dłoń do uściśnięcia. Zaczerwienił się; – Nareszcie – powiedziałem. – Całkiem fajnie wyglądasz. Jakbyś nie chorował. – Za to ty... – Przyjrzał mi się uważnie. – Dlaczego do mnie wczoraj nie zajrzałeś? Ani przedwczoraj. Nie wiedziałeś, że jestem już w domu? Zmieszałem się trochę. Maj na pewno zwrócił uwagę na moją bladość. – Wiesz... – mruknąłem. – Tak jakoś się złożyło. Nie wypuścił mojej ręki. Obok przemknęła grupka chłopców, ktoś potrącił mnie w plecy, cofnęliśmy się pod ścianę. – Coś się stało, prawda? Skinąłem głową. Przed Majem niczego nie można było ukryć. Chwilę milczeliśmy, Maj patrzył w okno, nie ponaglał mnie, o nic nie pytał. – Głupstwo – powiedziałem. – Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Gdybyś był ze mną... – Tak – odezwał się półgłosem Maj. – Na pewno. Ale teraz będziemy już razem. Na razie nie wyjedziemy do Szklarskiej Poręby, mama zrezygnowała z urlopu, bo ma mnóstwo pracy. Dopiero latem. Lekko uścisnął mi palce. Odpowiedziałem równie delikatnym uściskiem. Na kafelkowej posadzce korytarza ślizgali się uczniowie z młodszych klas. Była to zabawa zabroniona przez dyrektora Wilgę, ale w pobliżu nie było żadnego nauczyciela i chłopcy skwapliwie korzystali z okazji. – Napiłem się octu – powiedziałem cicho, nie patrząc na Maja. – Słyszałem, że od tego się chudnie. Musieli mi zrobić płukanie żołądka. Na szybie osiadły kropelki pary, tworząc matową mgiełkę. Maj przesunął po niej palcem. Narysował kółko, potem dwie kropki, pionową kreskę i krzyżyk. Wyszła twarz podobna do księżyca. – Nie chcę, żebyś schudł – powiedział. – Nie gniewaj się, Maciek. Ja sam wiem, że to egoizm. Wstyd mi... ale naprawdę nie chcę. – Dlaczego? – zdziwiłem się. Maj zacisnął wargi. Działo się z nim coś, czego nie rozumiałem. Jak gdyby chciał zwal- czyć w sobie jakieś uczucie, stłamsić je, zdławić – i nie potrafił. Na policzkach wystąpiły mu mocne plamy rumieńców. – Gdybyś schudł... – Urwał. – Boję się, że gdybyś schudł, stałbyś się inny. Rozumiesz? – Nie. – Wzruszyłem ramionami. – Zupełnie nic. – Mogłoby się coś popsuć w naszej przyjaźni – ciągnął z wysiłkiem Maj. – Przestałbyś się różnić zewnętrznie od innych chłopców, nikt by ci nie dokuczał, miałbyś całe mnóstwo przyjaciół, kumpli... Teraz ja z kolei poczerwieniałem. W pierwszej chwili chciałem wybuchnąć oburzeniem, zaprotestować, oświadczyć, że mnie znieważył takim przypuszczeniem. Potem zastanowiłem się: co mnie zbliżyło do Maja? Czy zaprzyjaźniłbym się z nim, gdyby nie zdrada Jacka, sa- motność, drwiny na każdym kroku, świadomość własnej śmieszności i poczucie bezsiły? Przecież umknąłem niegdyś przed spotkaniem, gdy miał wstąpić po zakładkę do książki. Owszem, współczułem mu, ale nie chciałem kontaktu. To fakt, to dowód. I Maj z pewnością domyśla się tego wszystkiego. Ale coś się we mnie zmieniło od tamtego czasu. Że sam w jakimś sensie stałem się kaleką? Nie. To zmiana zewnętrzna, a ja mam na myśli zmianę w środku. Po prostu zrozumiałem różne rzeczy.< Oglądam świat zupełnie inaczej niż parę miesięcy temu. Gdybym nawet zeszczuplał, gdybym się stał obiektem powszechnego podzi- wu, mistrzem sportowym, bohaterem – nie wróciłbym wewnętrznie do tamtych czasów. Naj- prościej mówiąc: zrozumiałem, co w człowieku przedstawia prawdziwą wartość. Już nie byłem czerwony. Nawet się uśmiechnąłem. – Jesteś w błędzie – powiedziałem do Maja. – Myślę, że nigdy nie przestanę być twoim przyjacielem. Niezależnie od okoliczności. Ale rozumiem twoje obawy i nie mam żalu. Maj puścił moją rękę. Odniosłem wrażenie, że nasze rozumowanie biegło tymi samymi torami. On chyba tez doszedł do wniosku, że można na mnie liczyć. – Przepraszam cię – powiedział. – Za te bzdury. Zapomnisz o nich, prawda? Skinąłem głową. Matematyk zapisał coś w notesie. – Usiądź, Osiecka – powiedział, lekko sepleniąc. – Ledwo trójka z minusem. Tak dłużej być nie może. Basia wróciła na miejsce. Powieki, wargi, nozdrza, wszystko to drgało, zapowiadając wy- buch płaczu, którego nie sposób powstrzymać. – Ja nie rozumiem tych zadań – szepnęła Osiecka łamiącym się głosem. – Nie rozumiem, panie profesorze... Matematyk odruchowo zajrzał do podręcznika i zaraz go zatrzasnął. Był zdenerwowany. Szczerze objawiał radość, gdy uczeń radził sobie z jego przedmio- tem, i boleśnie przeżywał czyjeś klęski. – Przecież tłumaczyłem ten typ zadań co najmniej cztery razy. Opuściłaś lekcję, przed- wczoraj nie było cię w szkole. – Chorowałam, mam zaświadczenie... – Co z tego? Dla ciebie jednej nie mogę powtórzyć całego wykładu. Łazanek. – Podnio- słem się z miejsca. – Przyjdź do tablicy. Podyktował mi treść zadania, zanotowałem je, było bardzo proste. Po dwóch minutach miałem już rozwiązanie, podkreśliłem wynik grubą kredową krechą. – Dobrze – powiedział matematyk i zwrócił się do Osieckiej: – Teraz rozumiesz? Przecząco pokręciła głową. Z policzków spływały jej drobne kropelki łez, nos zrobił się brzydko czerwony. – Ale noga!... – mruknął Bubałło. – Bez Uwag! – rzucił profesor i westchnął ze smutkiem. – Doprawdy, Osiecka, nie wiem, co z tobą zrobić... Łazanek. – Słucham, panie profesorze. – Czy potrafiłbyś wytłumaczyć swojej koleżance, jak rozwiązuje się ten rodzaj zadań? Ścisnąłem kredę, aż mi pękła w dłoni. Szyr zachichotał cichutko, Grozd zrobił małpi grymas. – Nie wiem – odparłem. – Może Arski, on lepiej ode mnie... – Zostaniesz z Osiecką po lekcjach – powiedział matematyk, rad wyraźnie z podjętej de- cyzji. – Rozwiążecie wspólnie kilka zadań i wytłumaczysz jej, na czym polegają. Liczę na ciebie, Łazanek. Nie rozglądając się wróciłem na miejsce. Szyr wciąż jeszcze chichotał, niby niechcąco przydepnąłem mu nogę. Cieszysz się, co? Poznałem charakter pisma Irki Flukowskiej. Podar- łem kartkę na drobniutkie strzępy i wrzuciłem do otworu w pulpicie. Potem był dzwonek kończący ostatnią lekcję. Wybiegłem z klasy i zamknąwszy się w toalecie odczekałem kwa- drans. Kiedy wróciłem, nie zastałem już nikogo oprócz Osieckiej. Siedziała na swoim miej- scu, zgarbiona, ze śladami łez na policzkach. – Wcale tego nie chciałem – powiedziałem sucho. – Myślę, że szybko się uwiniemy. Basia podniosła głowę i spojrzała na mnie swoimi oczami ciemnobłękitnymi, zgłębią, ni- czym dwa jeziora. Posunęła się. Usiadłem koło niej na skrawku ławki, otworzyłem podręcz- nik, wyjąłem ołówek i kartkę. Robiłem to wszystko obojętnie, nawet ponuro, jakbym wyko- nywał czynności narzucone mi wbrew woli. Ani razu nie spojrzałem na Basie. Drzwi otwo- rzyły się, do klasy zajrzała czarnowłosa Grażynka Zalewska z siódmej a, przyjaciółka Osiec- kiej. Mieszkały w jednym domu. – Och, przepraszam... – chciała się wycofać. – Wejdź – powiedziałem z serdecznym uśmiechem. – Poczekaj na Baśkę. Za dziesięć mi- nut skończymy. Grażyna była przeciwieństwem Osieckiej: śniada, ciemnooka, podobna do Cyganki. Nie- którzy twierdzili, że była od niej ładniejsza, w każdym razie bardziej oryginalna. – Spieszę się – powiedziała. – Mam iść z mamą do krawcowej. Osiecka nie próbowała jej zatrzymać. Odniosłem wrażenie, że chce, aby sobie poszła. – Naprawdę nie możesz zaczekać? – spytałem. – Szkoda, Grażynko. o wiele przyjemniej byłoby nam w twoim towarzystwie. Grażyna uśmiechnęła się do mnie, spojrzała żartobliwie na Osiecką i wybiegła z klasy. Westchnąłem demonstracyjnie. Potem wypisałem na arkuszu treść zadania i oschłym tonem zacząłem tłumaczyć je Basi. Element po elemencie, jak małemu dziecku. Co jakiś czas Osiecka kiwała głową, dając mi znać, że rozumie. – A teraz spróbuj sama – powiedziałem po kwadransie objaśnień. Poradziła sobie z zadaniem nad podziw łatwo. Aż mi trudno było uwierzyć, że jestem tak dobrym wykładowcą. Gdy rozwiązała trzy następne zadania, podniosłem się z ławki. – Już umiesz – powiedziałem. – Do widzenia, Osiecka. – Włożyłem do teczki podręcznik i poszedłem w kierunku drzwi. – Zaczekaj, Maćku. Odwróciłem się. Byłem bardzo oficjalny. – Spieszysz się? – Tak – odparłem. – Czekają na mnie przyjaciele. – Zostań ze mną jeszcze kilka minut. No, najwyżej dziesięć, bardzo cię proszę, Maćku... Zawróciłem niechętnie, przysiadłem na pulpicie sąsiedniej ławki. – Słucham. – Nie cierpisz mnie? – Mocne słowo. – Wzruszyłem ramionami. – Jesteś koleżanką szkolną. – Dawniej mnie lubiłeś... – Po co ta zgrywa? – rzuciłem ze złością. – Zdaje się, że już umiesz rozwiązywać te za- dania. O nic więcej obojgu nam nie chodziło. Wilgotny błękit oczu, niepewny, jakby przepraszający uśmiech. Przepraszający czy bła- galny? Zapanowałem nad twarzą: jeszcze przez chwilę pozostawała arogancko obojętna. – Czy ci zrobiłam coś złego? Powiedz, Maćku. Masz do mnie żal? – Nie rozumiem – mruknąłem. – Pleciesz jakieś głupstwa... Basia wstała. Zrobiła dwa kroki i znalazła się przy mnie. Spojrzałem w okno. Padał deszcz ze śniegiem, na szybach, utworzyły się brudne zacieki, ciemnoszara maź, przez którą ledwo było widać rozkołysane gałęzie klonu. – Gniewasz się – usłyszałem. – Za tamto. Wiem i masz rację, masz prawo się gniewać. Postąpiłam ohydnie... Najpierw chciałam pobiec za tobą, potem, w szkole, myślałam, że po- dejdę, wytłumaczę się jakoś... – Przestań – rzuciłem, wciąż patrząc w okno. – Jeśli ci chodzi o wyrzuty sumienia, niepo- trzebnie się przejmujesz. Przywykłem do takich rzeczy. Nic mnie nie obchodzi ani tamto, ani zabawa, jaką urządziłyście sobie z Irką. – Zabawa? Z Irką? O czym ty mówisz, Maciek? Szczerze to zabrzmiało, ale nie dałem się zwieść. Prawie każda dziewczyna ma talenty aktorskie. A już Osieckiej ich nie brak z całą pewnością. – Wiesz, o czym mówię – mruknąłem. – Głupstwo. Każdy się bawi, jak umie. – Ja naprawdę, nie mam pojęcia, o co ci chodzi!... Dopiero teraz spojrzałem na Basie. Była uosobieniem zdumienia, niepokoju. – Nie opowiedziałaś jej o tym odprowadzeniu? – zapytałem cicho. – O propozycji wspól- nej nauki? O chłopakach1 z twego podwórka? Zmieszała się, ale nie był to rodzaj konsternacji, jakiego oczekiwałem – nic z przestrachu osoby zdemaskowanej, zagniewania przypartej do muru. Po prostu była zmieszana, nie rozu- miała. – Mówiłam. Przyjaźnię się z Irką. Ale... ja nie wiem, o co ci chodzi. – Doprawdy? – roześmiałem się ironicznie. – To przecież całkiem proste. Najpierw po- żartowałyście sobie na mój temat, a potem Flukowska puściła to dalej. – Nie wierzę!... – Basia odruchowo chwyciła moją rękę, wpiła się w nią paznokciami. – Ja jej się zwierzyłam, było mi przykro... a ona... To niemożliwe... Uwolniłem dłoń, roztarłem ją o nadgarstek drugiej ręki. Bałem się spojrzeć na Osiecką. Patrzyłem w okno, na spływające po szybie strugi deszczu. – Głupstwo – mruknąłem. – Chciałem tylko sprawdzić, czy jej mówiłaś. Irka nie rozgada- ła, bądź spokojna. Cisza. Liczyłem płynące krople: jedna, druga, siódma. I ledwo dosłyszalne pacnięcie w parapet. – Maćku. – No? – Ty jesteś fajny kolega. – Daj spokój, dobrze? – Ja całkiem serio. – Późno się robi. – Jeżeli nadal zechcesz odrabiać ze mną lekcje... Przecząco pokręciłem głową. – Dlaczego? Więc jednak się gniewasz... – Nie. Możemy czasem zostawać po zajęciach. Jak dzisiaj. Dasz sobie radę z matematyką. – A o tamtym zapomnisz? – Już zapomniałem. Fakt. Nie mam do niej ani krztyny żalu. Ale na przyjaźń z Basią Osiecką także nie mam ochoty. Dobrze jest, jak jest. W zupełności wystarczą mi Maj i Kowal. Ona zresztą nie wie, że się przyjaźnię z Kowalem. Przeczytałem dwadzieścia stronic książki o motocyklach, Witek ma już gaźnik, wkrótce udamy się na pierwszą przejażdżkę. Dobrze jest, jak jest. Siedzieliśmy w pokoju Maja, przytulnym i ciepłym, pogryzając jabłka, którymi poczę- stowała nas jego mama. Za oknem łobuzował wiatr, tłukąc się z łoskotem po blaszanym da- chu. – Słyszeliście o tej hecy? – zapytał Witek Kowal. – O jakiej hecy? – Szabrownicy zrobili skok na Instytut Medyczny. Wynieśli kilka cennych aparatów. – Dranie – mruknąłem. – To nie jest już zwykła kradzież. To bandytyzm. Chorzy tygo- dniami czekają na zabieg, prześwietlenie... – Wczoraj była obława na szaberplacu – powiedział Witek. – Nakryli spekulantów z paczkami UNRRA, dolarami, kilku speców od lekarstw. Ale tych aparatów podobno nie znaleziono. Maj szczelniej owinął się kocem. W domu był bez protezy, a nie lubił, gdy oglądano pu- stą nogawkę. – Nie rozumiem – odezwał się półgłosem. – Dopiero co skończyła się wojna, ludzie mu- szą pamiętać te straszne czasy. Jak mogą? – Proste – rzucił Witek. – Stary mówi, że po wojnie zawsze z początku jest mętlik. A z bałaganu korzystają szumowiny. Musi potrwać, zanim się z nimi załatwi. – Zastanawiam się – powiedział cicho Maj. – Tak sobie myślę. Za parę lat, kiedy wszyst- ko się ustali, będą tylko ludzie uczciwi. Tacy, którzy sobie nawzajem dobrze życzą i chcą tego samego... Jak myślicie? – Nie da rady – mruknął Kowal. – Zawsze znajdzie się paru łobuzów, co będą deptać po odciskach. – Witek ma chyba rację – powiedziałem. – Ale nie o to chodzi. Ważne jest chyba, kto bę- dzie górą. Myślę, że górą będą porządni ludzie, a draniom zacznie powodzić się coraz gorzej. Po prostu drańskie numery przestaną się opłacać, kapujecie? Kowal przespacerował się po pokoju, zajrzał na półkę z książkami, wziął jedną do ręki i przerzuciwszy kilka kartek, odstawił na miejsce. – To prędzej – powiedział. – Ale póki co, jest ich do licha i trochę. Najwięcej tu, na Zie- miach Odzyskanych. Złote interesy. Jeden gość ogołocił szkołę muzyczną, chciał wywieźć do Warszawy osiem fortepianów. Jak go wzięli za frak, tłumaczył, że to przecież niczyje. – Wariat – uśmiechnął się Maj. – Wariat – przytaknąłem. – Nie tak całkiem – powiedział Witek Kowal. – Coś za dużo kręci się tych wariatów. Szczególnie na szaberplacu i w kawiarni „Różana”. Milczeliśmy parę chwil. Witek sięgnął po następną książkę, schylił się nad nią z nagłym zainteresowaniem: widocznie odkrył rzecz, której jeszcze nie czytał. Wiatr nieco osłabł, wer- bel na dachu zaczął powoli cichnąć, tylko u sąsiadów wciąż miarowo postukiwały nie zamo- cowane okiennice. Maj leżał na wznak, zadumany, leciutko uśmiechnięty. – Chciałbym, żeby tak zostało na zawsze – odezwał się nagle półgłosem, patrząc w sufit. – Żebyśmy do końca życia trzymali się razem. Jak myślicie, chłopcy, czy to jest możliwe? Poczułem lekkie zmieszanie. Niezręcznie jest mówić o podobnych rzeczach. Przecież i ja odczuwałem to samo, ale nie miałbym odwagi powiedzieć tego na głos. Skinąłem głową. Witek Kowal mruknął coś niewyraźnie. On także był zażenowany. – Chyba nie ma w tym nic wstydliwego – powiedział cicho Maj, uśmiechając się do nas. – Kiedyś będziemy dorośli, każdy pójdzie swoją drogą, ale to nie ma nic do rzeczy. Najważ- niejsze, gdy ludzie się rozumieją. – Fakt – mruknął Witek. – I jak im chodzi o to samo. Zerwałem się z krzesła. Poczułem w sobie jakąś energię, dziwnie radosną moc, potrzebę natychmiastowego działania. Chętnie fiknąłbym parę koziołków albo coś w tym rodzaju. Maj zrobił do mnie oko. – Już dawno nie słyszałem tych rosyjskich piosenek – powiedział. – Zaśpiewaj, Maciek, bardzo cię proszę. Tę o chłopcu grającym na harmonii. Śliczna jest. Rzeczywiście śliczna. Nauczył mnie Miszka podczas spacerów w tajdze. Miszka ogrom- nie lubił śpiewać. Siadaliśmy na obalonym pniu, gdzieś w dzikiej głuszy, i ciągnęliśmy na dwa głosy, aż nam zasychało w gardłach. – Zaśpiewaj – podtrzymał Witek. Stanąłem pod oknem. Chwila skupienia: czy aby nie zapomniałem tekstu? Nic. Pamiętam. Na sołniecznoj polanoczkie Dugoju wygnuw brow, Parniszka na taljanoczkie Igrajet pro lubow... Woźny Berentowicz poczęstował nas herbatą. Zaparzył esencję w niebieskim kamionko- wym czajniczku, potrzymał go chwilę na ogniu i zdjął tuż przed zagotowaniem. Esencja była prawie czarna, herbata miała smak cierpki, ostry, mimo dużej ilości cukru. Smakowała nam bardzo. – To już was trzech jest – powiedział Berentowicz, przenosząc wzrok ze mnie na Witka i potem na Maja. – Bardzo ładnie. – A pan ciągle sam. – Maj uśmiechnął się do woźnego. – Może byśmy tak pana ożenili? – Oj, pleciesz, synku! – Berentowicz zmarszczył się groźnie, naburmuszył, starając się ukryć rozbawienie. – Gdzie mi tam do żeniaczki? Ostatnich lat dożywam, nic mi nie trzeba prócz spokoju. A spokoju, chwalić Boga, nie brakuje. – Spokoju? – powtórzyłem. – Przecież ogłuchnąć można od tych wrzasków na pauzach. – To właśnie mój spokój – powiedział w zadumie Berentowicz. – Patrzę sobie na was, czasem objadę któregoś, a wewnątrz cisza, pogodność taka... Nie rozumiecie, dzieciaki z was jeszcze... – Ja chyba rozumiem – odezwał się cicho Maj. – I oni, myślę, też. Wiemy o panu... – Dla takiego, jak ja, jedyny ratunek to żyć teraźniejszością – powiedział woźny. – Nie oglądać się za siebie, nie rozpamiętywać. Jakoś się tego nauczyłem. Powolutku, po trochu. Teraz całkiem mi już dobrze. Sięgnął po czajnik i dolał herbaty do naszych szklanek. Podsunął tackę z kruchymi cia- steczkami, zachęcając gestem, abyśmy się nie krępowali. Wziąłem ciastko, rozgryzłem je. Pachniało cynamonem i wanilią. – A jak z kluczem? – zapytał po chwili Maj tonem na pozór obojętnym. – Znalazł go pan w końcu? Berentowicz zmarszczył brwi. – Aha, chodzi ci o ten klucz od podziemi – przypomniał sobie. – Całkiem mi uciekł z pamięci. – Więc znalazł pan? – spytałem. – Gdzie tam. Jak kamień w wodę. A wy co, ciągle myślicie, żeby się tam wybrać? Mruknąłem coś niewyraźnie, uśmiechając się do woźnego. Berentowicz znowu się zmarszczył., – Wiecie, chłopcy... – urwał, zaczął niespiesznie żuć ciasteczko. – No? – zapytaliśmy równocześnie, Witek i ja. – Nic takiego... Głupstwa. – Głupstwa bywają czasem bardzo interesujące – powiedział pogodnie Maj. – Słuchamy, panie Antoni. Woźny wzruszył ramionami. – Starcze przywidzenia – mruknął. – Nic ciekawego. – Proszę nam jednak powiedzieć – nalegał Maj. Berentowicz namyślał się chwilę. Odpił łyk herbaty, dolał sobie z czajnika, wsypał dwie łyżeczki cukru. Czekaliśmy cierpliwie. – Już trzecią noc – powiedział. – Kroki. – Przy bibliotece? – zapytał szybko Maj. – A skąd wiesz? – zapytał woźny, patrząc podejrzliwie na Maja. – Zgadłem – odparł Maj. – Słowo honoru. Czy poszedł pan sprawdzić, kto tam chodzi? – Owszem, poszedłem – powiedział Berentowicz. – Ani żywej duszy. Spojrzeliśmy po sobie. Mrugnąłem do Maja niedostrzegalnie. – Teraz są silne wiatry – powiedziałem. – Może stukać okiennica albo coś w tym rodzaju. Prawda, Maj? – Oczywiście. – Maj skinął głową. – Kiedyś zauważyłem, że rynna pod oknem w bibliotece jest źle przymocowana. Stukała. Woźny jak gdyby odetchnął z ulgą. – Całkiem możliwe – powiedział. – Człowiek ma po tej wojnie zharatane nerwy. Jeszcze trochę herbatki? Podziękowaliśmy. W dyżurce zadzwonił telefon, Berentowicz poderwał się, chwycił słu- chawkę. – Szkoła. Co? Nie, proszę pani. Pomyłka. Pożegnał się z nami bardzo serdecznie, prosił, aby zaglądać częściej. Maja pocałował w czoło. – Bardzo cię proszę – powiedziałem. Ale Maj się uparł. Kręcił przecząco głową, pochmurny, naburmuszony. Przykro nam się zrobiło. – Jak chcesz, to trudno – mruknął Witek. Mrok zapadał powoli. Najpierw zaciągnął okno fioletową mgiełką, potem zaczął wypeł- zać z kątów, powlekając regały delikatnym granatem. Siedzieliśmy na podłodze, skuleni, znieruchomiali. – Twoi rodzice nie będą się niepokoić? – zapytał szeptem Maj. – Powiedziałem, że idę do ciebie – odparłem, jak mogłem najciszej. – Że być może zano- cuję. – Zabawne: ja powiedziałem mamie to samo. W całym gmachu panowała cisza. Taka pełna, że aż w uszach dzwoniło. Słyszałem bicie swego serca, pulsowanie krwi w żyłach, przyśpieszony nieco oddech Maja i równy Witka. Jak długo wypadnie nam czekać? I na co? Czy nie postępujemy lekkomyślnie? Powiedziałem sobie: najprawdopodobniej przesiedzimy tu do rana i nic się nie wydarzy. Zawieruszony klucz + imaginacje woźnego + nasza fantazja = czemu właściwie? Być może zeru. Szczerze mówiąc wcale mnie to nie zmartwi. Nawet bym wolał, żeby się nic nie stało. Wiem, nie jestem tchórzem, ale jak się zachowam w prawdziwym niebezpieczeństwie? Czło- wiek odpowiada za siebie tylko do pewnych granic. A przecież to mój pomysł, aby czatować w bibliotece na tajemniczego gościa. Więc w jakimś sensie odpowiadam nie tylko za siebie, ale i za nich... Może dać spokój, namówić Witka i Maja do odwrotu? Okno w ubikacji jest nie domknię- te, tamtędy weszliśmy, jeszcze jest czas, aby odejść niepostrzeżenie, zrezygnować. Gdybym wiedział, na jakie ryzyko się narażamy. Ale nie wiem. Jest późny wieczór, kom- pletna ciemność, w każdej chwili możemy usłyszeć kroki. Chociaż do północy daleko, a kroki rozlegają się ponoć dopiero po dwunastej. Zaproponować odwrót? Nie boję się. Co innego, gdybym był sam. Ale jest ze mną Maj i Witek, przyjaciele, mogę na nich polegać, mam pewność, że się nie zawiodę. „Jeden za wszystkich, wszyscy za jedne- go” – dewiza trzech muszkieterów. Piękna dewiza. Wspaniała rzecz: przyjaźń. Z jednej strony poczucie odpowiedzialności, z drugiej jednak świadomość, że nie jest się samotnym, że ist- nieje kontakt, więź, prawie jedność. Milczymy, nie wolno rozmawiać. I cóż z tego? Jesteśmy razem i rozumiemy się nawet milcząc. Dobrze mi jest. Słyszę oddech Maja, Witek dotyka ramieniem moich pleców. Oni nie zdradzą. Nasza przyjaźń nie wynika z przypadku, nie jest zbudowana z zewnętrznych pozorów. Mój wygląd nie gra tu roli, mogę być najotylszym gru- basem – Witek i Maj pozostaną mi wierni. Nie będę grubasem. Jem coraz mniej. Jeszcze nie widać zmian, kiedy oglądam się w lustrze, jeszcze mam ten brzuch wypukły, fałdy tłuszczu na biodrach, pyzate policzki. Ale waga lekarska wykazała, że ubyło mi półtora kilograma. To już coś. Początek. Wiem, że każ- da nie zjedzona bułka, odtrącony cukierek zbliża mnie do celu. Osiągnę go: będę szczupły. Nie jest to cel najważniejszy w życiu. Jeszcze parę miesięcy temu uważałem, że nie ist- nieje dla mnie nic ważniejszego, a teraz po prostu chcę schudnąć. Może moment przełomu nastąpił, kiedy napiłem się esencji octowej. Może wcześniej, lecz nie zdawałem sobie z tego sprawy. Gdybym miał stracić przez to Maja i Witka, gotów jestem na zawsze zostać gruba- sem. – Słyszycie?... Maj drgnął, poczułem na policzku jego ciepły oddech. Ktoś szedł korytarzem. Lekkie, czające się kroki. Może tylko złudzenie? Figiel napiętej wyobraźni, igraszka nerwów? Nie. Coraz bliżej. Wyraźniej. Do licha! Niewierze przecież w bajkę o błąkającym się mnichu. Duchy... to dobre dla głupców. A jednak... Poczułem chłód w okolicy karku, niemiłą sztywność w kończynach. Odgłos kroków urwał się tuż. Potem leciutko skrzypnęły drzwi prowadzące do biblioteki. Wstrzymałem oddech. Witek i Maj zrobili chyba to samo, bo wokół panowała absolutna ci- sza. I nagie – błysk latarki. Przybysz znajdował się w bibliotece. Ostrożnie, cichuteńko zamknął za sobą drzwi. Blady promień przesunął się po regatach, podłodze, rzędach stołów i osiadł na żelaznych drzwicz- kach. Przybysz podszedł do nich, zobaczyliśmy rękę wkładającą klucz do otworu zanika. Sła- by zgrzyt. Latarka drgnęła, wycinając z mroku fragment ludzkiej postaci. Mężczyzna trzymał pod pachą nieduży pakunek. Otworzył drzwiczki, wszedł, zaniknął za sobą. Nic słyszeliśmy jednak zgrzytu klucza. Znowu kompletna ciemność. Odczekaliśmy parę chwil. – Co robimy? – dobiegi mnie ledwie dosłyszalny szept Maja. – Myślę... – zawahałem się. – Trzeba pójść za nim. – Trzeba – przytaknął Kowal. – A jeśli... Odszukałem dłoń Maja, uścisnąłem ją delikatnie. – Nas jest trzech, a on jeden – szepnąłem. – Musimy zobaczyć, co tam robi. Mieliśmy na butach filcowe bambosze, sporządzone przez Witka. Bezgłośnie dotarliśmy do drzwiczek. A jeśli jednak zaniknął je od wewnątrz? Nie zamknął. Stanęliśmy u progu czarnej czeluści nie rozjaśnionej najlżejszym światłem. Witek ruszył pierwszy, po omacku, za nim Maj. Szedłem na końcu, serce waliło mi, podchodziło do gardła. Schodki. Dwadzieścia dwa stopnie. Potem niziutki wąski korytarz o chropowatych ścia- nach. Rozgałęzienie. W lewo. czy w prawo? Dalekie stuknięcie. Z prawej. Idziemy. Centymetr po centymetrze. Słyszę poskrzypywa- nie drewnianej nogi Maja. Wydaje mi się, że dźwięk jest straszliwie głośny, że zdradzi nie- chybnie naszą obecność. Po co właściwie tani idziemy? Czy nie należało po prostu zadzwonić na milicję? Próba?... Chyba tak. Chcemy sprawdzić samych siebie, przekonać się, co jesteśmy warci. Strach to paskudne uczucie. Gdy się go jednak raz choćby W sobie pokona, człowiek czuje się zupełnie inaczej. Warto więc podjąć taką próbę. Znowu stuknięcie. Dużo bliższe. Stłumiony łoskot, jak gdyby ktoś przesuwał mebel. Witek przystanął. Prawie dotknęliśmy się twarzami. – Schodki... Jedne w dół, drugie w gorę... – Spróbujmy w górę – odparłem, ledwie poruszając wargami. Nowy przypływ lęku. Serce tłucze się niespokojnie. Idziemy po schodkach. Siedem, dziewięć, czternaście... Po co liczę stopnie? Nie wiem. Pewnie dlatego, żeby się uspokoić. Stop. Jakieś drzwiczki. Otworzyć? A jeśli staniemy twarzą w twarz z tym mężczyzną? Witek decyduje się. Odnajduje klamkę, naciska wolniutko, potem popycha drzwi. Ustępu- ją. Cela. Nieprzenikniona czerń i tylko w podłodze świecąca piania. Otwór? Wstrzymujemy oddech. Cały jestem mokry, koszula przylepia się do pleców. Kilkucentymetrowa okratowana szczelina. Niby więzienny judasz. Klękamy ostrożnie. Przybliżam twarz do otworu. W dole niewielkie pomieszczenie rozjaśnione blaskiem świecy. W migotliwym świetle dostrzegam jakieś dziwne przedmioty. Wzrok powoli oswaja się i oto widzę jakieś aparaty, maszyny, podłużne skrzynki... Skarbiec klasztorny? Malowidło w złoconych ramach. Obok jeszcze jeden obraz. W rogu spiętrzony bezładnie cały stos obrazów. Nagle świta mi jakiś domysł. Przygryzam wargę. Mężczyzna krząta się, szuka czegoś wśród skrzynek. Widzimy tylko jego ramiona i głowę, a i to niewyraźnie. Jest szczupły i chyba młody. A więc na pewno nic Hałas. Kto?... Świeca filuje, przygasa. Kowal daje znak do odwrotu. Śpieszymy się. Droga powrotna robi wrażenie krótszej. Pamiętam, czternaście stopni. Potem dwadzieścia dwa. Drzwiczki. Jesteśmy w bibliotece. Tutaj ciemność wydaje się dużo mniej gęsta. Witek zamyka drzwiczki i zapala latarkę. – Co robimy? – pytam. Witek wyjmuje zza pazuchy jakiś długi metalowy przedmiot. Łom. Wziął go ze sobą na wszelki wypadek. Wsuwa łom pod klamkę, między ścianę i drzwi. Teraz od wewnątrz nikt nie otworzy. – Szczur siedzi w pułapce – mówi Maj z bladym uśmiechem. On także jest spocony, w blasku latarki widzę duże krople spływające mu z czoła. Udział Maja w tej wyprawie jest podwójnie bohaterskim wyczynem. Kładę mu rękę na ramieniu. Serce wali mi wciąż, w gardle sucho, wypiłbym chyba cały kubek wody. – Szkoda czasu mruczy Kowal. – Walimy do dyżurki. Do telefonu. Kapitan Czerny przyjął nas w swoim gabinecie, a właściwie w małym pokoiku, którego połowę zajmowało biurko, a drugą – ciężka szafa pancerna. Było jeszcze parę krzeseł, na któ- rych żeśmy usiedli. – No i co, konkurencjo? powiedział surowo kapitan, ale czuło się, że nie była to surowość prawdziwa. – Ubiegliście nas. Chcę wam zakomunikować, że i my byliśmy na tropie. A wiecie, dlaczego składani to oświadczenie? Wybąkaliśmy coś niewyraźnie. Żebyście nie byli tacy ważni – wyjaśnił kapitan. – Teraz do rzeczy. Komenda milicji chce wam podziękować za pomoc w zlikwidowaniu gangu szabrowników i odzyskaniu skradzio- nego mienia, będącego własnością społeczną. Ładnie to brzmi? – Ładnie – odparł z powagą Maj. – Czy możemy liczyć na jakiś order? – Bardzo mi przykro – westchnął kapitan Czerny. – Orderów w magazynie nie mamy. Ale jak się już tak dopominacie... – Wyciągnął szufladę z biurka i położył przed nami trzy nowiu- sieńkie ręczne zegarki na jednakowych czarnych paskach. – W imieniu komendy, obywatele. Noście zdrowo i żeby wam dobrze chodziły. Moj pierwszy zegarek. Cudny. Błyszczy niklem jak lustro, cyka cichutko, delikatnie. Na- groda. Przyjęcia nagrody się nie odmawia, choć upominek jest bardzo cenny. – A tak między nami mówiąc, możecie mieć powód do dumy – ciągnął kapitan. – Odzy- skaliśmy wszystkie obrazy skradzione w muzeum i większość aparatów Instytutu Medyczne- go. Szabrownicy prawie niczego nic zdążyli wywieźć. – A ten facet... – Witek Kowal poruszył się na krześle. – Kto to był? – Szef gangu – odparł kapitan. – Czy przypadkiem... – Tajemnica służbowa – przerwał mu Czerny. – Będziemy chyba mieli nowego nauczyciela gimnastyki – strzeliłem podstępnie. – Mylisz się – odpowiedział Czerny. Ten człowiek nie miał nic wspólnego z profesorem Szulcem. Zresztą – dodał po chwili – powiem wam. Proszę jednak o dyskrecję. Szefem gangu był mąż szkolnej sprzątaczki. Aż zamrugałem oczami. Uroczysty apel. Uczniów zgromadzono w wielkiej auli, ustawiono w czworobok. Pośrod- ku stanął dyrektor Wilga i nasz Wąs, jak zwykle nieco zgarbiony, pogryzający koniuszek swego wąsa. Wiedziałem; co ma nastąpić, i czułem się nie najlepiej. Witek Kowal także miał minę nietęgą. Z wielkim zaciekawieniem oglądał paznokieć na wskazującym palcu. Maja nie widziałem, bo stał nieco dalej, wraz ze swoją klasą. Dyrektor odchrząknął. Zawsze chrząkał, gdy miał powiedzieć coś ważnego. Potem popa- trzył na zgromadzonych i zatrzymał wzrok na mnie. – Maciej Łazanek. Wiktor Kowal. Maj Bordowicz. Wystąpcie. Zrobiliśmy trzy kroki do przodu. – Podejdźcie bliżej – dyrektor Wilga uśmiechnął się do nas, było to coś niezwykłego, miałem wrażenie, że oglądam twarz po udanej operacji plastycznej, niby tę samą, a jednak zupełnie inną. – Stańcie tu przy mnie. Stanęliśmy. Maj był pąsowy. Witek blady. Zdobyłem się na olbrzymi wysiłek i wciągnąłem brzuch najgłębiej, jak tylko mogłem. Śmieszna wypukłość zniknęła, ale brakło mi tchu. Uczniowie patrzyli na nas ze zdziwieniem. Dyrektor znowu odchrząknął. Powie- dział: – Chciałbym tu publicznie pochwalić uczniów naszej szkoły – Macieja Łazanka, Wiktora Kowala i Maja Bordowicza. Dzięki ich odwadze... Nie chciałem tego słuchać. Było mi wstyd, jak gdybym zrobił coś złego i dyrektor potę- piał mnie publicznie, Żeby odetchnąć, musiałem zwolnić mięśnie brzucha i miałem wrażenie, że wszyscy patrzą na tę moją śmieszną wypukłość. Uciekłem. To była stara wypróbowana metoda. Wyobraziłem sobie szosę za miastem, na- słoneczniony parujący asfalt. Witek i Maj wsiedli na setkę, ja wskoczyłem na rower. Wyścig: kto pierwszy dotrze do brzegu jeziora. Gniotłem pedały, prawie się położyłem na kierownicy, wiatr smagał po włosach, zbójeckim gwizdem wpadał do uszu. A jednak setka wysforowała się daleko do przodu i kiedy dotarłem nad jezioro, Witek i Maj pluskali się już w bladozielonej wodzie. Zrzuciłem ubranie, łukiem śmignąłem z urwiska, wyciągniętymi ramionami dotknąłem dna, odbiłem się, wypłynąłem tuż obok Maja. „Fajnie, co?” „Mowa! Woda jak kryształ, ścigamy się? Teraz mamy jednakowe szansę”... Oklaski. Ale nie przeszkodziły mi w wyprzedzeniu Witka, wziąłem go delfinem, zostawi- łem w tyle. Pływak ze mnie pierwsza klasa, nawet Kowal musi ustąpić. – Proszę rozejść się do klas. Usiadłem w swojej ławce, wyjąłem z teczki zeszyt do polskiego. Pierwsza lekcja – polski. Dlaczego nie zjawia się nauczyciel? – Te, Maciek... – Tuż obok siebie zobaczyłem twarz Grozda, obojętną, prawie lekceważą- cą. – Ja na twoim miejscu nie siedziałbym z Szyrem. To łajza, no nie? Jakbyś chciał, możesz usiąść ze mną. – Słyszycie? – Pełen ironicznego śmiechu głos Flukowskiej. – Grozd. podlizuje się Ła- zankowi! – Ja się podlizuje? – Grozd spojrzał na Irkę z politowaniem. – Ech, frajerko! Po prostu... tego... jakby Maciek chciał ze inną siedzieć, to czemu nie... – Dziękuję – powiedziałem. – Z Szyrem siedzi się całkiem klawo. Szyi, dotąd milczący, wyprostował się, niby przez nieuwagę dotknął palcami mojej dłoni i dziwnie poczerwieniał. Całkiem jak dziewczyna. – Słyszałeś? – powiedział do Grozda. – Słyszałeś, co? Grozd wzruszył ramionami. Ociągając się wrócił do swojej ławki. Irka Flukowska zrobiła do mnie oko, potem szybko spojrzała na Osiecką. Ja także spojrzałem i zobaczyłem, że Basia wpatruje się we mnie jakimś zastygłym, nieruchomym wzrokiem. Chyba nie to. Chyba nie zastygłym, bo w tym spojrzeniu znalazłem mnóstwo miłych dla mnie rzeczy, tak miłych, że fala gorąca uderzyła mi do twarzy. Głupie uczucie: zażenowanie... Co, u licha, przecież się nie zmieniłem w ciągu jednego dnia! Jestem nadal Maciej Łazanek, ten sam dokładnie, co wczoraj, nawet pół kilograma mi nie ubyło. – No to jak, wiara, zmusimy Maćka, żeby został starostą? Pogroziłem pięścią Flukowskiej, ale nie na serio, tylko z uśmiechem, a ona znów zrobiła do mnie oko i pokazała koniuszek języka. Chciała coś powiedzieć, nie zdążyła jednak, bo drzwi otworzyły się i do klasy wszedł polonista.