10745
Szczegóły |
Tytuł |
10745 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10745 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10745 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10745 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jennifer Roberson
Pieśń o Homanie
Przekład Marcin Łakomski
Marion Zimmer Bradley za sny i za fakty
oraz
Betsy Wollheim za to, że moje uczyniła lepszymi
KSIĘGA l
ROZDZIAŁ 1
Wpatrywałem się w zasłonę burzy, usiłując dojrzeć Finna. Jechał przede mną na
małym kucyku stepowym podobnym do mojego, tyle że brązowym, a nie kasztanowym.
Sypało śniegiem, wiec widziałem go tylko jako niewyraźną, ciemną plamę. Wicher smagał
mnie po twarzy. Finn na pewno mnie nie usłyszy, chyba że krzyknę bardzo głośno.
Odgarnąłem z twarzy wełniany szal, skrzywiłem się, gdy w brodę uderzyły mnie kryształki
lodu niesione przez ostry wiatr, i wykrzyczałem pytanie:
- Widzisz coś?
Rozmazana plama nabrała wyraźniejszych kształtów. Finn odwrócił się w siodle.
Podobnie jak ja, owinięty był w skóry i wełniane odzienie, miał na sobie futro i kaptur. Pod
tymi warstwami ubrań trudno było dostrzec człowieka. Ale przecież jego w ogóle mało kto
nazwałby człowiekiem. Finn był Cheysuli.
Zsunął z twarzy szal. W odróżnieniu ode mnie nie nosił brody, gdyż nie zależało mu
na anonimowości. Zresztą Cheysuli nie zapuszczają bród. Finn powiedział mi kiedyś, że
powstrzymuje ich przed tym coś, co już mają we krwi. Brak zarostu na twarzy nadrabiał za to
czupryną - nie przycinał jej ostatnio, więc jego ciemna fryzura była bardzo gęsta. Wiatr targał
nią, odsłaniając opaloną twarz... drapieżcy.
- Wysłałem przodem Storra; ma nam znaleźć schronienie! - krzyknął w odpowiedzi. -
Jeśli w tym śniegu w ogóle jest jakieś bezpieczne miejsce, to on na pewno je znajdzie.
Spojrzałem na wąską leśną ścieżkę. Równolegle do śladów kopyt naszych koni
widniały na niej odciski wilczych łap, zasypywane przez gnany wiatrem śnieg. Były spore,
ale niewiele większe od dziur w śniegu, rozmieszczone w regularnych odstępach, lecz szybko
maskowane przez wicher i śnieżycę. Wyznaczały ślad, jakim przebiegł lir Finna. Naznaczały
też samego Finna jako innego niż ludzie - bo jaki człowiek podróżuje z wilkiem u boku? Co
więcej, naznaczały i mnie, bo co za człowiek podróżuje ze zmiennokształtnym?
Finn nie ruszał z miejsca. Czekał w milczeniu, z twarzą wystawioną na wiatr.
Zbliżając się ku niemu, widziałem, jak mruży oczy, jak zza szparek wyglądają czarne źrenice,
rozszerzone na widok oślepiającej bieli. Jego tęczówki miały barwę dziwnej, jaskrawej żółci.
Nie były bursztynowe, złote, czy piwne, lecz właśnie żółte.
„Oczy dzikiej bestii” - mówili ludzie. A ja wiedziałem, dlaczego.
Zadygotałem, zmełłem w ustach przekleństwo i spróbowałem wyłuskać lód z brody.
Przez kilka lat grzaliśmy się w cieple wschodnich krain. Dziwnie czułem się, będąc już
prawie w domu i musząc cierpieć z powodu zimy. Zapomniałem już, jak podróżuje się w
ciężkich futrach, skórach i wełnianych odzieniach.
A jednak nie, niczego nie zapomniałem. A na pewno nie tego, kim jestem.
Finn zauważył, że cały drżę. Uśmiechnął się, obnażając dziąsła.
- Już się zmęczyłeś? Czy będziesz drżał i przeklinał burzę również wtedy, gdy znów
staniesz w komnatach Homana-Mujhar?
- Nawet nie dotarliśmy jeszcze do Homany - przypomniałem. Nie podobała mi się ta
przedwczesna pewność zwycięstwa. - A co dopiero do pałacu mego stryja.
- Twego pałacu. - Przez chwilę przypatrywał mi się z powagą. Przypominał w tej
chwili kogoś innego: swego brata. - Czy nadal wątpisz w swe siły? Wydawało mi się, że
poradziłeś sobie z tym uczuciem, kiedy postanowiłeś, iż nadszedł czas, byśmy wrócili z
wygnania.
- Tak było. - Targałem brodę dłonią okrytą rękawicą, nadal iskając lodowate
kryształki. - Pięć lat wygnania to aż nazbyt wiele, dla księcia zaś stanowczo za długo.
Najwyższa pora odebrać tron samozwańcowi z Solinde.
Finn drgnął.
- Odzyskasz tron. Przepowiednia Pierworodnych jest jasna i ostateczna. Odbierzesz
Tron Lwa Bellamowi i jego czarodziejowi, Ihlini, i zajmiesz należne sobie miejsce jako
Mujhar.
Wyciągnął prawą dłoń, skrytą w rękawicy, i skierował ją wnętrzem do góry,
rozpościerając palce w wymownym geście. Tahlmorra, życiowa filozofia Cheysuli, wedle
której los człowieka spoczywa w rękach bogów.
Dobrze, niech i tak będzie. O ile tylko ci bogowie uczynią mnie królem w miejsce
Bellama.
Strzała zaświszczała na wietrze i wbiła się głęboko pomiędzy żebra konika Finna.
Zwierzę zarżało i zachwiało się. Burza natychmiast zasypała śniegiem przestrzeń między
nogami i brzuchem wałacha. Kucyk ugrzązł na dobre, zapadając się w białym puchu. Z
nozdrzy trysnęła mu krew. Również z rany płynęła jucha, plamiąc zaspy szkarłatem.
Baz wahania wyplątałem pochwę z rzemieni siodła i wyciągnąłem miecz. Osadziłem
w miejscu konia, miotając przekleństwa. Spostrzegłem jeszcze ramię Finna, który zeskakiwał
z padającego wierzchowca.
- Jest ich trzech. Uważaj!
Pierwszy z nich dopadł mnie. Zaczęliśmy walczyć. Miał miecz, tak jak i ja. Machał
nim, jak sierpem, usiłując odciąć mi głowę. Posłyszałem znajome dźwięki: świst ostrza
przecinającego powietrze, sapanie jego wierzchowca, chrapliwy oddech dobywający się zza
zaciśniętych zębów stękającego z wysiłku wroga. Kiedy brałem zamach ciężkim mieczem,
słyszałem też zgrzytanie własnych zębów. Z zadowoleniem poczułem, jak ostrze uderza w
ciało przeciwnika. Choć zimowe futra osłabiły siłę uderzenia, było ono na tyle mocne, że
zachwiał się, a jego kontra była słabsza. Moje ostrze przebiło skóry i zagłębiło się w ciele
mężczyzny. Choć skóry nieco wyhamowały cios, miecz wszedł weń jak w masło. Silne
pchnięcie i wróg był martwy.
Natychmiast uwolniłem tkwiące w zwłokach ostrze. Spiąłem konia przeklinając, że to
tylko kuc. Słabł. Pożałowałem, że nie mam homańskiego wierzchowca bojowego. Wybrałem
kucyka, gdyż zapewniał mi anonimowość. Niestety, nie nadawał się do walki. Teraz przyjdzie
mi za to słono zapłacić.
Rozejrzałem się, szukając Finna. Zamiast niego ujrzałem wilka. Zobaczyłem też
martwego mężczyznę, leżącego na ziemi z otwartymi ustami, z których spływała na śnieg
krew. Trzeci i ostatni napastnik wciąż siedział w siodle, patrząc w osłupieniu na wilka. Nic
dziwnego, że był zaskoczony. Przed chwilą obejrzał przemianę, która wydarłaby okrzyk
przerażenia z gardła najwaleczniejszego męża. Ja nie wrzeszczałem tylko dlatego, że sam
widziałem przemianę wiele, wiele razy. A jednak nadal napawała mnie lękiem.
Wilk był wielki i silny. Skoczył, choć napastnik krzyczał i chciał salwować się
ucieczką. Mężczyzna został strącony z siodła, rzucony na śnieg i rozciągnięty jak długi.
Wrzeszczał, wyciągał ręce, usiłował się osłonić. Jednakże u gardła miał już kły. - Finnie! -
Skrwawionym mieczem uderzyłem na płask grzbiet kuca, popędzając go w stronę głębokich
zasp. - Finnie... - Powtórzyłem już ciszej. - Dość trudno będzie przepytać trupa.
Nachylający się nad rozdygotanym wrogiem wilk odwrócił głowę i popatrzył mi
prosto w oczy. Utkwione we mnie spojrzenie każdego mogło wytrącić z równowagi, bowiem
z rudej, przyprószonej śniegiem wilczej głowy spozierały oczy człowieka.
Nagle kształty wilka zaczęły się zmieniać. Roztopiły się, rozmyły w nicość, od której
kłuły oczy, kręciło się w głowie, żołądek wędrował do gardła. Tylko oczy wciąż pozostały te
same, nadal utkwione we mnie. Oczy dzikiej bestii, żółte i dziwne. Oczy szaleńca. Oczy
wojownika Cheysuli.
Czułem, jak po plecach przechodzą mi ciarki. Spróbowałem się z nich otrząsnąć.
Pustka rozproszyła się, zadrgały niewyraźne kształty, lecz tym razem ludzkie. Nie było już
wilka. Na śniegu stał dwunogi, ciemnoskóry człowiek. Nie, nie człowiek, na pewno nie
człowiek. Coś innego. Coś więcej.
Pochyliłem się w siodle, nakazując kucowi zbliżyć się do niego. Mój mały wałach był
wystraszony. Wyczuł śmierć wierzchowca Finna oraz dwóch ludzi. W końcu jednak ruszył.
Ściągnąłem cugle i zatrzymałem go koło powalonego człowieka. Wciąż leżał na plecach w
głębokim śniegu, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w istotę, która przed chwilą była
wilkiem.
- Ej, ty! - warknąłem.
Oczy mu drgnęły, zerknął na mnie. Wyraźnie widziałem, że chce wstać. Rozciągnięty
na ziemi, był wystraszony i bezbronny. Pragnąłem, by należycie docenił grozę swego
położenia.
- Mów - rozkazałem. - Kto jest twym panem?
Milczał. Finn zrobił krok w jego kierunku, nie odzywając się ani słowem. Mężczyzna
przemówił.
Powstrzymałem odruch zaskoczenia. Mówił po homańsku, a nie ellazjańsku. Nie
słyszałem tej mowy od pięciu lat, nie licząc słów, jakie zamienialiśmy z Finnem. Zresztą
nawet między sobą woleliśmy rozmawiać po caledońsku lub ellazjańsku. I oto tutaj, w
Ellasie, znów usłyszeliśmy homański.
Nasz jeniec nie patrzył na Finna, lecz na mnie. W jego oczach widziałem strach, a
także wstyd i gniew.
- Jakiż miałem wybór? - spytał. - Mam żonę i córkę, muszę się o nie troszczyć. Jak
mam je odziać, nakarmić, ogrzać w zimie? Moje gospodarstwo przepadło, gdyż nie mogłem
zapłacić dzierżawy. Wszystkie pieniądze pochłonęła wojna. Syn mój zginął pod księciem
Fergusem. Czy mam pozwolić, by moja kobieta i córka umarły z głodu, bo nie potrafię
przynieść im pożywienia? Czy mam oddać dziecko na zdeprawowanie na dworze Bellama? -
Wpatrywał się we mnie zjadliwym wzrokiem swych ciemnych oczu. Kiedy przemawiał, jego
gniew narastał, a wstyd topniał. Pozostała w nim tylko wrogość i desperacja. - Nie miałem
wyboru! Zaproponowano nam czyste złoto...
Poczułem, jak w brzuch wbija mi się ostrze, choć nikt nie trzymał noża.
- Skrwawione złoto! - przerwałem, chociaż dobrze wiedziałem, co odpowie.
- Tak, ale warte tego! - wykrzyknął. - Wojna Shaine’a przyniosła mi tylko śmierć
syna, zabrała gospodarstwo, posłała moją rodzinę na żebry! Cóż więc mam robić? Bellam
daje złoto, skrwawione złoto, a ja je biorę. Tak jak wszyscy!
- Wszyscy? - powtórzyłem. Nie podobało mi się to, co od niego słyszałem. Jeśli w
Homanie każdy będzie skłonny wydać mnie wrogowi w zamian za solindyjskie złoto, to mój
los jest przesądzony zanim jeszcze rozpocznę walkę.
- Tak! - krzyczał mężczyzna. - Wszyscy! Dlaczegóż by nie? Przecież to demony!
Potwory! Bestie!
Wiatr zmienił kierunek. Znów sypnął mi w twarz lodem, ale nawet nie drgnąłem, by
zgarnąć go z brody. Nie mogłem się ruszyć. Gapiłem się tylko na leżącego w śniegu
mężczyznę, zdumionego, że wyrzucił z siebie te słowa. Wreszcie zerknąłem na Finna.
Podobnie jak ja, stał nieruchomo. Milczał. I patrzył. Jednak po chwili bardzo powoli
podniósł głowę i spojrzał prosto na mnie. Zauważyłem, że źrenice zwęziły mu się do tego
stopnia, że żółte tęczówki świeciły w ciemnościach, jak latarnie. Żółte oczy, czarne włosy,
złoty kolczyk w lewym uchu, odsłonięty przez wiatr, który zgarniał mu włosy z twarzy. Obca
twarz drapieżcy.
Patrzyłem na niego świeżym okiem, tak jak nigdy przez ostatnie pięć lat. Znów
przypomniałem sobie, kim jest naprawdę: istotą, która na zawołanie potrafi przybrać kształt
wilka.
Tak więc to on stanowił obiekt napaści. On, a nie ja. Wcale nie ja. Ja byłem nikim.
Pojmany napastnik nie wiedział, że gdyby dostarczył Bellamowi moją głowę, otrzymałby za
nią więcej złota, niż potrafiłby sobie wyobrazić. Na bogów, on nawet nie wiedział, kim
jestem!
W innej sytuacji ironia losu mogłaby mnie rozbawić. Uśmiałbym się z własnego
zarozumialstwa; z tego, iż uważam, że wszyscy mnie znają i wiedzą, ile jestem wart. Ale tu i
teraz nie uczyła się moja osoba. Chodziło o rasę, z której wywodził się Finn.
- To przeze mnie.
Powiedział tylko tyle. Skinąłem głową. Przytaknąłem, choć myśl ta przyprawiała mnie
o mdłości. Czekał nas trud nie do opisania. Przybywaliśmy do Homany po pięciu latach
wygnania, by zebrać wojsko i odzyskać skradziony tron. W dodatku musieliśmy dokonać tego
wbrew zakorzenionym uprzedzeniom mieszkańców Homany. Czystki przeprowadzone przez
Shaine’a, określane przez Cheysuli mianem qu’mahlin, były niczym więcej, jak zemstą
szalonego króla. Niestety, nie skończyły się wraz z rozpadem jego królestwa.
Nie napadnięto na nas po to, by mnie zabić, czy choćby pojmać. Celem był Finn.
Dlatego że był Cheysuli.
- Co takiego zrobili wam Cheysuli? - spytałem. - Co zrobił ci ten człowiek?
Homanin popatrzył na Finna, jakby się czemuś dziwił.
- To zmiennokształtny!
- Ale co on ci zrobił? - nie ustępowałem. - Zamordował ci syna? Odebrał ci
gospodarstwo? Zgwałcił twoją córkę? Posłał twoją rodzinę na żebry?
- Nie wysilaj się - przerwał Finn. - Nie wyprostuje się krzywego drzewa.
- Ale można je ściąć - odparłem. - Ściąć, porąbać na kawałki i nakarmić nim ogień...
Chciałem powiedzieć znacznie więcej, ale zamilkłem. Ujrzałem twarz Finna; zastygłą,
zamkniętą w sobie - i zamilkłem. On nigdy nie domagał się współczucia, nie chciał nawet, by
w jego imieniu unosić się gniewem. Sam toczył swoje wojny.
To była jedna z nich.
- Czy można go zmienić? - zapytałem. - Rozumiem jego motywy; zdesperowany
człowiek gotów jest na wszystko. Jednakże nie mogę tolerować obrania sobie podobnego
obiektu nienawiści. Wniknij mu w umysł, zmień go, i niech wraca do domu.
Finn wyciągnął prawą rękę. Dłoń miał pustą, ale palce zginały się, jakby chciały
chwycić za nóż. Pytał mnie o pozwolenie. Był lennikiem księcia Homany i pytał, czy ma
wykonać wyrok śmierci.
- Nie - rzekłem. - Nie tym razem. Użyj swej magii. Mężczyzna zaczął wić się po
śniegu.
- O, bogowie! Nie! Wszystko, tylko nie czary!
- Przytrzymaj go - dodałem cicho, gdy pojmany miał już się poderwać, by zbiec.
Finn dopadł go bez zwłoki. Nie zabił go. Po prostu mocno trzymał klęczącego
mężczyznę, przyciskając go do śniegu. Sam przykląkł na jedno kolano, obejmując jeńca jedną
ręką za szyję, drugą za głowę. Wystarczyłoby przekręcić lekko i gotowe.
- Litości! - zawył mężczyzna.
Finn nie pytał po raz drugi, zaakceptował mą decyzję. Ręka, którą ściskał głowę
tamtego, napięła się. Źrenice jeńca rozszerzył strach. Nagle oczy zgasły. Zrozumiałem, że
Finn wniknął w jego umysł i wykonał mój rozkaz.
To widać po oczach. Ten sam grymas widziałem na twarzach i w oczach innych,
przeciw którym Finn użył swej magii. Ale za każdym razem widziałem go również we
wzroku Finna. Widziałem, jak zagłębia się w duszy, by odszukać i użyć owego daru, dzięki
któremu mógł naginać innych do własnej woli. Finn odszedł, choć był obecny ciałem. To, co
stanowiło Finna, znalazło się gdzieś daleko. Pozostał nie-Finn. Był czymś mniej i czymś
więcej niż sobą. Nie był człowiekiem ani zwierzęciem, ani bogiem. Był czymś... innym.
Mężczyzna zachwiał się, ale nie upadł. Ręce Finna nadal go ściskały. Jedną dłoń
przyciskał do jego czerepu, ale nie miażdżył go. Nie skręcił mu szyi. Czekał.
Raptem Finn drgnął, zadygotał. Naturalna opalenizna zniknęła mu z twarzy, zastąpił ją
siny kolor śmierci. Cerę miał teraz barwy kości słoniowej, oczy ziały pustką. Usta miał
rozchylone, z gardła dobywał mu się charkot. I nagle skręcił jeńcowi szyję i rzucił trupa na
ziemię.
- Finnie! - Natychmiast zeskoczyłem z siodła, ciskając miecz na śnieg. Podbiegłem do
niego i wyciągnąłem rękę, by chwycić go za skóry i futra. - Finnie, kazałem ci go zmienić, a
nie ukatrupić!
Ale Finn słaniał się na nogach, potykał. Wiedziałem, że mnie nie słyszy. Nie był sobą.
Nadal był gdzieś indziej.
- Finnie!
Złapałem go za ramię, podtrzymując przed upadkiem. Przez grubą warstwę zimowego
przyodziewku wyczułem sztywne ramię. Nadal miał niezdrową barwę skóry. Jego źrenice
były zaledwie drobnymi kropkami w oceanie idealnej żółci.
- Finnie...
Znów drgnął i nagle powrócił do siebie. Odwrócił głowę, by na mnie spojrzeć, i
dopiero wówczas zorientował się, że trzymam go za rękę. Szybko puściłem go wiedząc, że
znów jest sobą. Nadal jednak byłem czujny. Miecz zostawiłem koło kuca tylko dlatego, że
znałem Finna.
Popatrzył na trupa, leżącego w śniegu za moimi plecami.
- Dotknąłem... Tynstara.
Popatrzyłem na niego, otwierając szeroko oczy.
- Jak to?
Zmarszczył brwi i otarł skroń ramieniem, jakby się pocił, choć twarz miał
przyprószoną śniegiem i drżał z zimna. Gest był szybki, ale zawarło się w nim całe jego
zaskoczenie i dziwna bezbronność.
- On tam był. Jak pajęczyna, miękki i lepki. I nie mogłem go z siebie zrzucić.
Otrząsnął się teraz, jak pies wychodzący z wody.
- Ale jeśli ten tu i ci pozostali polowali na Cheysuli, a nie na księcia Homany... -
Przerwałem na chwilę. - Czy Tynstar miesza się do qu’mahlin?!
- Tynstar miesza się do wszystkiego. To Ihlini.
Już chciałem się uśmiechnąć, lecz pomyślałem o Tynstarze zwanym Ihlini, gdyż
panował - jeśli to odpowiednie słowo - nad czarownikami z Solinde. Tak jak Cheysuli byli
magiczną rasą z Homany, tak Ihlini pochodzili z Solinde. Lecz ci ostatni byli źli. Rozkazywali
demonom, które służyły podziemnym światom. W nich nie było ani krzty dobra. Pożądali
Homany i pomogli Bellamowi ją zdobyć.
- Tak więc on nie wie, że tu jesteśmy - odezwałem się, wciąż pogrążony w zadumie.
- Jesteśmy w Ellasie - przypomniał Finn. - Homana znajduje się o dzień czy dwa dni
drogi stąd, zależy to tylko od pogody. Nie wątpię, że Bellam obstawił szpiegami granice. Być
może ci mężczyźni zostali wysłani, by pojmać Cheysuli... - Zmarszczył brwi. Wiedziałem, że
namyśla się nad tym, jakich Bellam żąda dowodów na uśmiercenie przedstawicieli jego rasy.
Zapewne chciał dostać kolczyki, może również naramienniki. -...ale równie dobrze mogli
szukać wygnanego księcia Homany. - Znów nachmurzył twarz. - Nie jestem pewien; nie
miałem czasu, by poznać jego zamiary.
- A teraz jest już za późno. Finn spojrzał mi prosto w oczy.
- Jeśli Tynstar wysyła Homanów przeciwko Cheysuli, to trzeba ich zabić. - Przez
chwilę przyglądał się zwłokom, potem znów spojrzał na mnie. - Częścią mojej służby przy
twym boku jest chronienie cię przed śmiercią. Czy nie wolno mi postępować podobnie w
odniesieniu do siebie?
Tym razem to ja zerknąłem na zwłoki.
- Oczywiście - odparłem w końcu szorstkim głosem i poszedłem odszukać swój
miecz.
Finn ściągnął juki z martwego kuca. Ja wspiąłem się na grzbiet swego wierzchowca i
wsunąłem miecz do pochwy, ścierając wcześniej krew z ostrza. W jaskrawym świetle dnia
runiczne znaki roziskrzyły się żywym srebrem. Runy Cheysuli, przemawiające w nieznanej
mi Dawnej Mowie. Miecz Cheysuli wykuty dla księcia Homany. Ale przepowiednia mówiła
o czymś jeszcze. Pewnego dnia wszyscy ludzie, cztery zwaśnione królestwa i dwie rasy
władające magią, zjednoczą się w pokoju. Może wtedy nie będzie to już miecz Cheysuli w
dłoni księcia Homany, a po prostu miecz w dłoni króla.
Ale na razie złota, najeżona zębami rękojeść ze skaczącym królewskim lwem,
zwieńczona wielkim, wspaniałym rubinem, pozostanie owinięta w skórę. Przynajmniej
dopóty, dopóki nie odzyskam Tronu Lwa i nie oswobodzę Homany.
- Wskakuj - rzekłem do Finna. - Nie możesz przecież iść pieszo przez te zaspy.
Podał mi juki, ale nie wskoczył na siodło.
- Twój kucyk i tak dźwiga spory ciężar. Czyli ciebie. - Uśmiechnął się. - Ja pójdę dalej
jako wilk.
- Ale jeśli Storr bardzo nas wyprzedził...
Przerwałem nagle. Chociaż przemiana zależała od odległości pomiędzy wojownikiem
i lirem, to stało się jasne, że tym razem nie istnieje podobna przeszkoda. Na twarzy Finna
zagościł dziwny, tak dobrze mi znany, bezosobowy grymas. Przez chwilę ciałem nadal
znajdował się blisko, tuż obok mego konika, ale umysłem odpłynął daleko. Myślami był
gdzie indziej, odpowiadał na wezwanie. Jego oczy były puste, zapadły się tak, jakby
rozmawiał z czymś... z kimś, kogo nikt inny nie słyszał.
I nagle powrócił, uśmiechając się z prawdziwą przyjemnością. Obaj zdążyliśmy już
zapomnieć o niedawnej napaści.
- Storr mówi, że znalazł dla nas gospodę.
- Daleko?
- O milę stąd, może z hakiem. Ale to chyba niedaleko po tylu dniach bez dachu nad
głową. - Przeczesał palcami ciemną czuprynę, strząsając z niej sypki śnieg. - Wiesz,
Carillonie, postać lira ma swoje dobre strony. Będę biegł szybciej niż twój koń. A już na
pewno będzie mi cieplej niż tobie.
Nic nie odpowiedziałem. Nigdy nie wpadała mi do głowy odpowiedź na jego
zaczepki. Skierowałem konia z powrotem na ścieżkę i ruszyłem, pozostawiając za sobą trzech
martwych ludzi i nieżywego kuca. Pozostałe konie uciekły. Znów przekląłem śnieżną burzę.
Twarz mi zdrętwiała od lodu zaplątanego w brodę. Nawet szal na nic się nie przydał.
Kiedy Finn minął mnie wreszcie, miał już postać wilka. Żółte oczy, rude futro, rączy
chód. Bez wątpienia było mu cieplej niż mnie.
ROZDZIAŁ 2
W świetlicy było tłoczno od ludzi, chroniących się tu przed zamiecią. Świece kapały,
roztapiały się na stołach w kałuże stygnącego, woskowego tłuszczu. Rzucały słabe światło i
kopciły brudnym dymem aż pod belki niskiego sklepienia gospody. Opary były gęste,
krztusiłem się gryzącymi wyziewami, ale ciepła było tu pod dostatkiem. Za to zaś zgodziłbym
się znosić najgorszy smród.
Drzwi zatrzeszczały i wryły się w zamarznięte klepisko. W porę schyliłem głowę,
ratując się przed uderzeniem o framugę. Rzadko która gospoda zbudowana jest na miarę ludzi
mojego wzrostu. Przez pięć lat, które spędziłem na wygnaniu, urosłem i stałem się niemal
dwa razy cięższy. Mimo wszystko nie narzekałem. Jeśli tylko większy wzrost i waga - a także
broda - sprawią, że odbędę podróż do domu nie będąc rozpoznanym, to nawet gdybym stracił
przytomność, waląc głową w futrynę, niewiele bym się tym przejął.
Finn wśliznął się do środka, podczas gdy ja walczyłem jeszcze z drzwiami.
Uwolniłem je i zatrzasnąłem, obracając na niemal zamarzniętych skórzanych zawiasach. W
ustach zmełłem przekleństwo, bo między nogami przebiegł mi pies, przez co niemal straciłem
równowagę. Pomyślałem o Storrze, szukającym w lesie schronienia, a potem już tylko o
strawie i winie.
Zamknąłem zasuwę i instynktownie zapamiętałem potężne żelazne części rygla.
Widać było, że zamek bywał rzadko używany, ale na wszelki wypadek postanowiłem o nim
pamiętać. W moim życiu nie było już miejsca na przelotne, niewiele znaczące przyjaźnie,
które zawiera się w gospodach i piwiarniach.
Finn czekał przy stole. Jak wszędzie, tak i tu stała jedna świeczka. Tyle że ta nie
rzucała światła. Gdzie przed chwilą tlił się płomień, teraz kopcił tylko gęsty, śmierdzący dym.
To sprawka Finna. Mieliśmy podobne zwyczaje.
Przysiadłem się do niego, zrzucając z siebie futra i skóry. Dobrze było poczuć się
znów człowiekiem, a nie niedźwiedziem; odzyskać swobodę ruchów. Przysiadłem na
trójnogu i rozejrzałem się po świetlicy. Finn postąpił identycznie.
Nie było tu żołnierzy. Ellas to spokojna kraina. Wśród gości przeważali chłopi,
którym ciepło i alkohol rozwiązały języki. Byli tu też wędrowcy, podróżujący na wschód
bądź na zachód. Sądząc po akcencie - Ellazjańczycy, Homanowie, a także Faliańczycy. Ale
nie Caledończycy - co znaczyło, że mogliśmy z Finnem mówić po ellazjańsku z caledońskim
zaśpiewem i nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, że nie jesteśmy z Caledonu.
Nikomu... nie licząc tych, którzy potrafią rozpoznać Cheysuli na pierwszy rzut oka. A
w Ellasie każdy byłby do tego potencjalnie zdolny.
Ellazjańczycy są ludem otwartym i gościnnym. Gadają bez ogródek, hołdują prostym
zwyczajom. Mało w nich przebiegłości. Dobrze się składało, bo zmęczyły mnie już wybiegi,
choć dawniej z konieczności sam musiałem się nimi posługiwać. Miałem jednak przyjemne
odczucie, że tu biorą mnie za takiego, na jakiego wyglądam: za obcego; cudzoziemca,
któremu co prawda towarzyszy Cheysuli, ale i tak wita się go z otwartymi ramionami. Dwa
razy jednak spojrzenia gości spoczęły na Finnie. Na krótko, bo zaraz odwracali wzrok, nie
bacząc na to, co ujrzeli.
Uśmiechnąłem się. Mało kto ignoruje wojownika Cheysuli, lecz w Ellasie zdarza się
to dość często. Tu nie poluje się na Cheysuli.
W tym momencie przypomniałem sobie, że przecież do Ellasu zapuścili się również
Homanowie, polujący na Cheysuli. Uśmiech zamarł mi na ustach.
Wreszcie podszedł do nas gospodarz. Wytarł dłonie w postrzępiony płócienny fartuch
i przemówił z gardłowym, niewyraźnym akcentem Ellasu, głosem ochrypłym i
flegmatycznym. Wyuczenie się pewnej sztuczki zajęło mi kilka miesięcy, ale w końcu ją
opanowałem. Teraz postanowiłem z niej skorzystać.
- Piwo - zapowiedział karczmarz. - Albo wino. Czerwone z Caledonu, słodkie białe
winko z Falii albo nasze, ellazjańskie.
Zęby miał popsute, ale uśmiech chyba szczery.
- Macie tu uscę? - spytałem.
Posiwiałe brwi uniosły się wysoko. Gospodarz rozważał moje pytanie.
- Uscę, co? Nie, nie mamy. Ludzie ze stepów nie handlują z nami, odkąd Ellas zbratał
się z Caledonem podczas ostatniej wojenki. - W jego wyblakłych, piwnych oczach mogliśmy
więc uchodzić za Caledończyków. Przynajmniej na tyle przydał się mój akcent. Chociaż ja
zostałem uznany za przybysza z Caledonu, bo przecież Finn w ogóle nie przypominał
tamtejszych. - Więc co podać?
W słabym świetle świec żółte oczy Finna były niemal czarne, lecz ja wyraźnie
dostrzegłem w nich błysk.
- Może więc homański miód?
Karczmarz zmarszczył brwi. Włosy Ellazjańczyka były przyprószone siwizną i
przycięte krótko tuż przy skórze. Na policzku rozlewała się blizna - naznaczyła go nią jakaś
choroba z dzieciństwa. Jednak w jego wzroku nie było podejrzliwości ani braku zaufania -
tylko lekki niesmak.
- Nie, tego też nie mamy. Jakżeś powiedział, miód robią w Homanie, a teraz mało co
dociera do nas stamtąd przez granicę. - Przez chwilę wpatrywał się w złoty kolczyk,
błyszczący pomiędzy ciemnymi włosami Finna. Wiedziałem, o czym myśli. Z Homany
dociera tu mało co, nie licząc może Cheysuli.
- Więc handel nie idzie? - zagadnąłem znów. Mężczyzna zatknął kciuki za
poplamiony winem fartuch.
Szybko zerknął dookoła, wprawnym okiem oceniając, czy żaden klient niczego nie
potrzebuje.
- Jest jakiś tam handelek - przytaknął po chwili. - Ale nie z Homaną. Tylko z
Bellamem, czyli jej solindyjskim królem. - Skinął głową w stronę Finna. - Ten coś pewnie o
tym wie.
Finn nawet się nie uśmiechnął.
- Może - ozwał się cicho. - Tyle że opuściłem Homanę, kiedy Bellam wygrał wojnę,
tak więc nie wiem, co jeszcze przytrafiło się mej ojczyźnie.
Ellazjańczyk przyglądał mu się badawczo. Wreszcie nachylił się, opierając dłonie o
stół.
- Mówię wam, aż przykro patrzeć, jak ta kraina jest wciąż poniżana. Ziemia jęczy pod
jarzmem tego pana z Solinde. I jego czarownika Ihlini.
W ten sposób doszliśmy do tematu, który od początku chciałem poruszyć, wiedząc
jednak, że nie mogę sam go podjąć. Gdybym teraz nie odzywał się lub nie zadawał pytań,
wyszedłbym na głupka albo pewniej na kogoś podejrzanego. Mężczyzna okazał się niezłym
gadułą. Lepiej więc było kontynuować tę grę.
- Homana nie jest szczęśliwą krainą? - Ellazjańskie słowa zaprawiałem caledońskim
akcentem, przemawiałem znudzonym tonem, który sugerował brak zainteresowania. Obcy
sobie ludzie często zabijają czas podobnymi pogawędkami.
Ellazjańczyk parsknął rubasznym śmiechem.
- Szczęśliwą krainą? Z Bellamem na tronie i łapą Tynstara zaciśniętą na gardle? O nie,
nie jest szczęśliwa, na pewno nie. Ale jest bezradna. Słyszy się tu o wysokich podatkach i
przesadnie surowej sprawiedliwości. Na szczęście my, w Ellasie, nie mamy podobnych
kłopotów pod rządami dobrego Wysokiego Króla. - Odchrząknął i odwrócił się, by splunąć na
klepisko. - Mówią, że Bellam pragnie sojuszu z samym Rhodrim, ale ten nie zgodzi się na
podobne splugawienie naszego człowieczeństwa. Bellam to zachłanny głupiec, a Rhodri nie.
Nie potrzebuje takiego przymierza, skoro ma sześciu dorodnych synów. - Uśmiechnął się. -
Słyszałem, że Bellam proponował rękę swej jedynej córki samemu Wysokiemu Księciu, ale
wątpię, żeby udał się taki mariaż. Cullin może rozstawić znacznie lepsze nóżki niż Electry z
Solinde.
W ten sposób rozmowa zeszła na kobiety, jak to zwykle między mężczyznami. Ale
wtedy Ellazjańczyk poszedł po strawę, a my nie rozmawialiśmy już o kobietach, tylko
rozmyślaliśmy o Homanie. I o Bellamie, któremu rozkazywał Tynstar.
- Sześciu synów - zamyślił się Finn. - Może gdyby ród królewski był bardziej płodny,
Homaną nie rządziłby teraz władca Solinde.
Rzuciłem mu chmurne spojrzenie. Doskonale pamiętałem o tym, że ród królewski
Homany nie wydał na świat zbyt wielu potomków. Jako że Mujhar Shaine nie spłodził ani
jednego syna - a co dopiero sześciu - faworyzował jedynego syna swego brata. O, tak -
płodność, bezpłodność... Jakże one wpłynęły na moje życie, a więc i na losy Finna. To
właśnie przez swą bezpłodność - nie licząc krnąbrnej córki - Shaine pozostawił legat swemu
siostrzeńcowi, Carillonowi z Homany, i zmiennokształtnemu Cheysuli, który mu służył.
Zostawił mu sam Tron Lwa - do objęcia po śmierci Mujhara - i wojnę, którą teraz trzeba było
stoczyć.
No i czystki, którym należy położyć kres.
Karczmarz powrócił z chlebem i półmiskiem parującego mięsiwa, które postawił
pośrodku stołu. Za nim podbiegł chłopak z dzbanem ellazjańskiego wina, dwoma kubkami i
ćwiartką sera. Przechwyciłem spojrzenie, jakie chłopiec rzucił na Finna, na jego twarz, tak
ciemną w bursztynowym świetle świec. Zagapił się na żółte oczy, ale nie powiedział słowa.
Być może Finn był pierwszym Cheysuli, jakiego widział w życiu. W dodatku wartym tego, by
dokładnie mu się przyjrzeć.
Ani chłopak, ani gospodarz nie zwlekali z odejściem, gdyż pilno im było do
czekających gości. Razem z Finnem zabraliśmy się do strawy z żarłocznością wygłodniałych
ludzi. Nie konaliśmy z głodu, bo posililiśmy się o poranku, ale czerstwe suchary, żute
podczas zamieci, nie smakują tak bardzo, jak parujące mięsiwo w ciepłej gospodzie.
Wyciągnąłem nóż, odkroiłem połeć dziczyzny i rzuciłem na deskę. Teraz zamiast
swego zwykłego noża używałem cale-dońskiego ostrza, osadzonego w kości pokrytej
runicznym pismem. Rękojeść została wycięta z kości udowej jakiegoś potężnego zwierza -
tak przynajmniej oznajmił mi król Caledonu, darując mi broń w prezencie. Samo zaś ostrze
wykonane było z połyskującej, doskonale wyostrzonej stali. Nóż wyważony był idealnie do
mojej dłoni. Mimo swej doskonałości, nie był to mój ulubiony nóż - ten, wykonany przez
Cheysuli, ukryty był w moich jukach.
Najadłem się tak, że ledwie mogłem się ruszać na stołku. Zamówiłem kolejny dzban
wina. Kiedy nalewałem trunek do kubków, posłyszałem głośniejszy szum rozmów. Razem z
Finnem rozejrzeliśmy się wokół, szukając wzrokiem obiektu nagłego zainteresowania gości.
Po drabinie schodził harfiarz. Pod pachą trzymał instrument. Przybrany był w błękitną
szatę, związaną w pasie srebrnym łańcuchem. Srebrny diadem przytrzymywał gęste, ciemne
włosy, opadające mu aż na ramiona. Harfiarz był zamożny, jak większość muzykantów
podejmowanych przez królów i nagradzanych złotem i klejnotami. Ten był widać szczególnie
ceniony. Był wysoki, miał szerokie ramiona, a na rękach wyglądających spod błękitnych
rękawów szaty prężyły się mięśnie. Silny mężczyzna, choć jego powołaniem była harfa, nie
miecz. Miał niebieskie oczy, a gdy rozchylił usta w wyćwiczonym uśmiechu, sprawiał
wrażenie ujmującej osoby.
Dwóch mężczyzn zrobiło mu miejsce pośrodku sali i ustawiło dla niego stołek.
Podziękował im cichym głosem i usiadł, ustawiając harfę miedzy biodrem a udem. Jako że
słyszałem grę wielu świetnych harf na dworze mego stryja w Homana-Mujhar, zrazu
spostrzegłem, że instrument jest najlepszej jakości. Wykonany był z pysznego drewna o złotej
barwie miodu, a lata używania nadały mu jaskrawy połysk. Na szczycie umocowano zielony
kamień. W świetle świec, na tle dymu kopci, struny błyszczały jak nici pajęczyny,
połyskiwały, wiele po sobie obiecując. Wreszcie muzykant dotknął strun i spełnił ich cichą
obietnicę jednym drgnieniem palca.
Harfa była jak kobieta reagująca na pieszczoty kochanka. Muzyka wypełniła cztery
ściany świetlicy; delikatna i łagodna, nieskończenie uwodzicielska. Wszystkie głosy
natychmiast umilkły. Nie ma takiego człowieka, który nie zatraciłby się w śpiewie harfy,
chyba żeby był głuchy jak pień.
Głos harfiarza dorównywał urokowi instrumentu. Brak w nim było kobiecego timbru,
obecnego w głosie wielu muzyków, których słuchałem, a jednak brzmiał bogatą i płynną
skalą, jakiej wymaga ta sztuka. Ton był bezbłędnie modulowany. Muzyk nie musiał w ogóle
podnosić głosu, by być słyszanym w najdalszych kątach sali. Po prostu mówił, a wszyscy
słuchali.
- Sprawię wam przyjemność, jak samemu sobie - ozwał się cicho. - Dostarczę wam
wszelkiej zabawy, jaką tylko ja i moja Pani możemy wam dać. Lecz najpierw muszę dopełnić
pewnego obowiązku.
Z rękawa swej szaty wyjął złożony kawałek pergaminu. Rozpostarł go, wygładził i
zaczął czytać. Nie nadawał słowom tonu żadnego uczucia - po prostu czytał. A słowa były
wszystkim.
Niech wiadomym będzie, że Mujhar Bellam,
Król Solinde i Mujhar Homany,
Pan nad miastami Mujhara i Lestra,
wyznacza sumę pięciuset sztuk złota
dla każdego, kto wieść przyniesie o Carillonie,
mieniącym się księciem Homany,
samozwańczym pretendencie do Tronu Lwa.
Niech wiadomym będzie, że Mujhar Bellam jeszcze bardziej pragnie zobaczyć
samozwańca i ofiaruje tysiąc sztuk złota każdemu, kto sprowadzi Carillona lub jego zwłoki do
Homana-Mujhar.
Gdy harfiarz skończył czytać, złożył pergamin dokładnie tak, jak był uprzednio, i
schował go w rękaw szaty. Jego niebieskie oczy, w przyćmionym świetle niemal czarne,
spoczęły kolejno na każdym gościu, jakby muzykant osądzał ich myśli. Uprzednio leniwy
wzrok przepełniała teraz bystrość. Czekał.
W tym samym momencie zadałem sobie pytanie, czy on aby nie werbuje ludzi. Może
jest człowiekiem Bellama, niosącym obietnice złota i kosztowności. Ciekawe, czy liczy sobie
ileś sztuk złota. Dostałby ich pięćset, gdyby wiedział, że tu jestem, tysiąc - gdyby
doprowadził mnie do Homana-Mujhar, do domu.
Do domu. Do rąk Bellama, czy raczej Tynstara.
Ujrzałem to, co widzieli w tejże chwili Ellazjańczycy. Rozmyślali o złocie i sławie. O
wyzwaniu i triumfie. Przez moment namyślali się nad tym, jak to jest być bogatym. Trwało to
jednak krótko, gdyż zaraz pomyśleli o swym królestwie, którym był Ellas, państwo
Rhodriego, a nie Homana. Człowiek, który proponował im tyle złota, połknął już jedną
krainę.
Wiedziałem, że Ellazjańczycy nie kiwną nawet palcem w zamian za złoto Bellama.
Ale w sali byli też inni, a oni mogą się na to ważyć.
Spojrzałem na Finna. Jak zwykle miał na twarzy nieprzeniknioną, spaloną słońcem
maskę, lecz jego oczy emanowały magią i mitami, nadawały im cielesność.
Harfiarz zaczął śpiewać. Miał głęboki głos, czysty i słodki, wyrażający wszystko, co
zechciał zawrzeć w słowach. Śpiewał o goryczy porażki i o potwornych wojennych rzeziach.
O chłopcach, którzy polegli na zalanych krwią polach walki, I o dowódcach, którzy
padli pod mieczami Solinde i Atvii.
O opętanym szaleńczą obsesją królu, który skrył się w bezpiecznych, różowych
murach Homana-Mujhar. O zamordowanym bracie króla, którego syn wpadł w pułapkę i
został zakuty w atviańskie kajdany. O tymże chłopcu, który teraz stał się mężczyzną, który
odzyskał wolność i żył na wygnaniu, dokąd zbiegł przed zemstą Ihlini. Ów człowiek śpiewał
o moim życiu, budził wspomnienia.
O, bogowie... Wspomnienia...
Skąd harfiarz może wiedzieć o tym, co się stało? Jak może śpiewać o istocie tego, co
się zdarzyło; tego, kim jestem, kim pragnę być? Jak to się dzieje, że on śpiewa moją pieśń, a
ja sam siedzę tu w nieświadomości, wiedząc tylko tyle, że to wszystko prawda i żałując, że
sprawy nie potoczyły się innym torem?
Jak to się dzieje?
Siła słów pieśni druzgotała mnie. Zadygotałem gwałtownie i wpatrzyłem się w
pokiereszowany drewniany blat, zaś pod rękawami skórzanej koszuli pręgi od kajdan zapiekły
mnie przypomnianym nagle bólem. Nie mogłem się przemóc, by spojrzeć na muzykanta.
Przecież on opowiadał mi moją własną historię, mówił o moim legacie, mojej spuściźnie.
Snuł opowieść o krainie, o mojej krainie toczącej śmiertelną walkę.
- Na bogów... - jęknąłem, nie mogąc dłużej powstrzymać słów. Poczułem na sobie
wzrok Finna. Patrzył, ale nic nie mówił.
ROZDZIAŁ 3
- Jestem Lachlan - ozwał się muzykant. - Jestem harfiarzem, ale również kapłanem
Lodhiego, Wszechmocnego Ojca. Czy chcecie, bym o nim zaśpiewał? - Odpowiedzią była
cisza, pełna czci i lęku. Uśmiechnął się, trzymając ręce nieruchomo na instrumencie. -
Słyszeliście więc o magii, jaką władają sługi Lodhiego. To prawdziwe opowieści. Czy je
znacie?
Rozejrzałem się po sali. Mężczyźni siedzieli w milczeniu na ławach i stołkach, nie
zwracając uwagi na nikogo poza harfiarzem. Znów zastanowiłem się, co on zamierza.
- Wszechmocny Ojciec zesłał na niektórych z nas dar pieśni, na innych dar leczenia
chorób, na jeszcze innych - dar słów. Niewielu z nas może poszczycić się posiadaniem
wszystkich trzech. - Uśmiechnął się zagadkowo, wymownie. - Ja do nich należę. Dziś
podzielę się z wami tym, co mam.
Zielony kamień, tkwiący na szczycie harfy, rozjarzył się sinym blaskiem, gdy palce
muzykanta zatańczyły po strunach. Rozległy się dźwięki, od których po grzbiecie przebiegły
mi przyjemne ciarki. Harfiarz znów zbadał wzrokiem każdego słuchacza, jakby chciał pojąć,
kim właściwie są obecni tu ludzie. I nadal się uśmiechał.
- Niektórzy zwą nas czarownikami - przemówił cichym głosem. - Nie będę się z nimi
spierał. Razem z moją Panią przebyłem wiele mil po tej krainie i wielu innych. Dużo
widziałem, wiele się nauczyłem. Dziś podaruję wam coś, czego Pragnie większość ludzi -
powrót do wieku niewinności. Powrót do dni, kiedy kłopoty były nieliczne, kiedy obowiązki
wieku męskiego nie ciążyły na nas tak mocno. Podaruję wam najlepszy dzień waszego życia.
- Niebieskie oczy przybrały barwę nocy. - Siedźcie więc i słuchajcie tylko mej Pani i mnie, a
otrzymacie dar Lodhiego.
Posłyszałem pierwsze tony muzyki. Z początku nie dostrzegłem w nich nic
wyjątkowego - ot, zwykłe dźwięki harfy, nie lepsze od innych, w które się dawniej
wsłuchiwałem. I wtem wychwyciłem uchem drugi motyw wpleciony w tę melodię, dziwny,
niesamowity, z pozoru nie pasujący do gładkich tonów. Przyjrzałem się palcom harfiarza,
poruszającym się po połyskujących strunach. I poczułem, że muzyk wtargnął mi w duszę.
Nagle byłem samą muzyką, pojedynczym, samotnym dźwiękiem, struną trącaną i
poszarpywaną, którą kierował harfiarz, trzymający moją duszę w dłoni. Patrzyłem na jakże
zwinne palce, dotykające strun, pieszczące, trącające je, a muzyka wypełniała mnie.
Barwy sali rozlały się nagle, jak przewrócony kielich wina. Wszystko miało kolor
ciemniejszej lub jaśniejszej szarości, nie wpadającej ani w czerń, ani w biel. Widziałem
harfiarza w szarej szacie, z szarymi oczyma i siwymi włosami. Tylko harfa żyła prawdziwymi
kolorami - lśniła złotą barwą miodu, połyskiwała szmaragdowym okiem. A później nawet to
zniknęło...
Żadnej wojny, krwi, żądzy zemsty. Tylko uczucia, jakie żywiłem za dawnych dni, w
latach młodości. Młody Carillon przyglądał się z radością i przejęciem wielkiemu
kasztanowemu wierzchowcowi bitewnemu, którego ojciec podarował mu na osiemnaste
urodziny. Doskonale pamiętałem ów dzień, każdą swą myśl. Pamiętałem, bo tego samego
dnia zostałem mianowany księciem Homany, następcą króla na Tronie Lwa.
Znów zbiegałem z hałasem po stopniach krętych schodów w Joyenne, kiwając głową
sługom, witającym mnie z rana, nie myśląc o niczym innym prócz obiecanego podarku.
Wiedziałem, że to będzie koń, bitewny wierzchowiec, lecz nie miałem pojęcia, który. Miałem
nadzieję, że...
...i tak się stało. Wielki rudy ogier spłodził źrebię z najlepszą klaczą mego ojca. Teraz
ich latorośl należała wreszcie do mnie. Dorosła, w pełni wyćwiczona, gotowa dla wojownika.
Ja może nie byłem jeszcze wojownikiem, gdyż znalem tylko salę ćwiczeń i turnieje, ale byłem
gotów i chętny dowieść swych umiejętności w praktyce. A jednak nie spodziewałem się, że
zostanę do tego zmuszony już niedługo.
Pojąłem wtedy drugą stronę czaru harfiarza. To prawda, że dał mi mój wiek
niewinności, lecz jednocześnie wiedziałem, co stanie się później. Muzykant nie mógłby chyba
przywołać bardziej sugestywnego wspomnienia. Może robił to specjalnie - sięgnął w głąb
mego umysłu, szperał w nim, szukał, aż wreszcie znalazł odpowiednie wspomnienie. I
wręczył mi je.
Obraz zmienił się teraz. Nie byłem już młodym księciem, wyciągającym rękę, by
pogłaskać wierzchowca. O, nie, byłem kimś zupełnie innym - zalanym krwią, zbrukanym,
wyczerpanym chłopcem w ciele mężczyzny. Odebrano mu miecz, a ręce skuto atvijskim
żelazem. Sam Thorne, syn Keougha, pojmał mnie, nakazał zakuć chłopca w kajdany.
Napiąłem wszystkie mięśnie, cały oblałem się potem. Siedziałem w świetlicy
przydrożnej gospody, wokół szalała ellazjańska zamieć, a ja się pociłem. I nic nie mogłem na
to poradzić.
I wówczas, zupełnie nagle, powróciły kolory. Szarość stopniała. Knoty świec kapały
woskiem, kopciły, to rzucając poblask na ludzkie twarze, to znów pogrążając je w
ciemnościach. Pojąłem, że siedzę na stołku, a Finn unieruchamia nadgarstek mej prawej
dłoni. Za rękę trzymało mnie nie żelazo, lecz ciało z krwi i kości. Po chwili zrozumiałem,
dlaczego. W dłoni ściskałem kościany nóż, skierowany ostrzem w stronę harfiarza.
- Jeszcze nie teraz - przemówił szeptem Finn. - Może trochę później, kiedy poznamy
jego zamiary.
Rozzłościło mnie to. Byłem wściekły na Finna i choć wiedziałem, że to głupie, nie
miałem innego obiektu na wyładowanie złości. Chciałem rzucić się na harfiarza za to, że mną
tak manipulował, ale najbliżej siedział właśnie Finn.
Wypuściłem nóż z dłoni. Finn uwolnił moją rękę. Rozmasowałem grzbiet blizny,
opinającej nadgarstek, jakby ten nadal tkwił w okowach. Wbiłem w Finna pałający
wściekłością wzrok.
- A tobie co dał? Cheysuli na tronie? Finn nie uśmiechnął się.
- Nie - odparł. - Dał mi Alix.
Zaparło mi dech w piersiach. Oczywiście, Alix. Jakże można by lepiej dobrać się do
Finna, jeśli nie przypominając mu o kobiecie, której pożądał tak, że gotów był poważyć się na
jej wykradnięcie? O kobiecie, która odwróciła się od niego tylko po to, by poślubić Duncana,
jego własnego brata.
Ta kobieta była moją krewną i ja też jej pożądałem.
Zaśmiałem się gorzko.
- Rzeczywiście, co za umiejętny harfiarz. Czy może raczej czarownik, jak sam
powiedział. - Popatrzyłem na spowitego w błękitną szatę mężczyznę, który cichym głosem
wymawiał się przed kolejną pieśnią. - Myślisz, że to Ihlini, wysłany przez Bellama, by
zastawić pułapkę?
Finn potrząsnął głową.
- To nie Ihlini. Takiego od razu bym wyczuł. Słyszałem o tym ich bogu,
Wszechmocnym Ojcu. - Wydął z niesmakiem wargi. - To ellazjańskie bóstwo, dlatego dla
mnie mniej ważne, niemniej jednak dość potężne. - Poruszył się nieznacznie na stołku,
pochylił się, by dolać sobie wina. - Porozmawiam z nim.
Harfiarz, który zwał siebie Lachlanem, szedł teraz wokół sali, zbierając zapłatę w
monetach, błyskotkach i winie. Pod pachą trzymał harfę, w drugiej dłoni niósł puchar. Światło
odbijało się refleksami od srebrnego łańcucha wokół pasa, od diademu na jego skroniach. Był
jeszcze młody, może w moim wieku. Wysoki, choć nie mojego wzrostu czy wagi. Mimo to
nie był wcale drobny, a w jego barach kryła się spora siła.
Do naszego stołu podszedł na koniec. Spodziewałem się tego i pchnąłem po blacie
dzban z winem, by sam sobie nalał. Potem kopnięciem posłałem stołek w jego stronę.
- Siadaj, częstuj się winem. I jeszcze weź to.
Z sakiewki przytroczonej do pasa wyciągnąłem chropowatą sztukę złota, na której
odciśnięto niewyraźny znak. Złoto było dobre, ciężkie, więc mało kto patrzyłby podejrzliwie
na to, że mało starannie odlane. Przesunąłem je palcem po stole, wokół kościanego noża.
Harfiarz uśmiechnął się, skinął głową i przysiadł na stołku. Błękit jego oczu idealnie
pasował do pysznej barwy szat. W słabym świetle świec jego włosy miały matową barwę
ciemnego brązu. Wyglądały tak, jakby nigdy nie musnęły ich promienie słońca, od których
mogłyby wyblaknąć, zrudzieć. Barwione - pomyślałem i uśmiechnąłem się w duchu.
Nalał wina do swego pucharu wykonanego z zaśniedziałego srebra. Widząc że był
rzadko używany, domyśliłem się, że czara nie należy do harfiarza, tylko do właściciela
gospody.
- Stepowe złoto. - Podniósł monetę ze stołu. - Nieczęsto widuję taką zapłatę. - Jego
wzrok przeskoczył ze sztuki złota na moją twarz. - Nie sądzę, by moje umiejętności były
warte aż tyle. Przyjmijcie je na powrót. - Odłożył monetę na stół.
Bez wątpienia chciał nas obrazić, a jednak uczynił to delikatnie, ostrożnie. Pojąłem to,
mimo że nie znałem jego motywów. A może był po prostu ciekawskim, który zapuścił się na
polowanie na grubego zwierza? Na przykład wygnanego księcia...
- Możesz ją zatrzymać albo nie, jak sobie życzysz. - Uniosłem kubek do ust. - Ja i mój
towarzysz wracamy właśnie z caledońskiej wojny, toczonej z ludźmi ze Stepów. Jak widzisz,
jesteśmy cali i zdrowi, i z tego właśnie powodu tak hojni. - Mówiłem w języku Ellasu, ale z
caledońskim akcentem.
Lachlan zamieszał wino, kręcąc zaśniedziałym pucharem.
- Czy mój dar sprawił wam przyjemność? - spytał. Spojrzałem mu głęboko w oczy
znad swego kubka.
- A czy miał nieść rozkosz? Uśmiechnął się znów.
- Śpiewam pieśń bez żadnych zamiarów. Po prostu dzielę się swym darem, darem
Lodhiego, ze słuchaczem, który czyni z nim to, co zechce. To były twoje wspomnienia, nie
moje. Jakże mógłbym decydować o tym, co widzisz?
Przeniósł wzrok na Finna, jakby na coś czekał.
Finn nie reagował. Siedział na stołku spokojnie, na pozór beztrosko, choć wojownik
Cheysuli, nawet gdy wydaje się rozluźniony, jest bardziej gotów do walki niż jakikolwiek
człowiek. Obracał leniwie kubek w dłoni o długich palcach. Lekko mrużył oczy, jak
drapieżny ptak, ale spod powiek świeciły żółte tęczówki.
- Ach, Caledon - odezwał się na powrót harfiarz, jakby pojął, że od Finna niczego się
nie dowie. - Mówicie, że walczyliście dla Caledonu, ale nie pochodzicie stamtąd. Ja potrafię
rozpoznać Cheysuli. - Rozchylił wargi w uśmiechu i spojrzał na mnie. - A jeśli o ciebie
chodzi... Cóż, po ellazjańsku mówisz nieźle, ale jednak niezbyt płynnie. Nie umiesz dobyć
dźwięków z gardła. Nie jesteście jednak Caledończykami. Zbyt dobrze ich znam, by w to
uwierzyć. - Przymrużył oczy. - Jesteście z Solinde albo z Homany, bo waszej mowie brak
śpiewności Falijczyków.
- Jesteśmy najemnikami - rzekł