3229

Szczegóły
Tytuł 3229
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3229 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3229 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3229 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HARRY HARRISON POWR�T DO EDENU PROLOG: KERRICK �ycie nie jest ju� �atwe. Zbyt wiele zasz�o zmian, zbyt wielu ludzi zgin�o, zimy s� zbyt d�ugie. Nie zawsze tak by�o. Pami�tani dobrze obozowisko, w kt�rym dorasta�em, pami�tam trzy rody, d�ugie dni, przyjaci�, dobre jedzenie. Ciep�� por� roku sp�dzali�my na brzegu wielkiego, pe�nego ryb jeziora. W najdalszych wspomnieniach stoj� nad tym jeziorem, patrz� ponad jego spokojnymi wodami na wysokie g�ry, widz�, jak na ich szczytach bielej� pierwsze �niegi zimy. Gdy �nieg pokryje nasze namioty i trawy wok� nich, nadejdzie czas, by �owcy wyruszyli w g�ry. Chcia�em szybko dorosn��, pali�em si�, by u ich boku polowa� na sarny i jelenie. Prosty �wiat prostych uciech min�� bezpowrotnie. Wszystko si� zmieni�o - i nie na lepsze. Czasem budz� si� w nocy, pragn�c, by nigdy nie sta�o si� to, co si� sta�o. Ale to g�upie my�li, �wiat jest, jaki jest, zmienia si� teraz na ka�dym kroku. To co uwa�a�em za ca�o�� istnienia, okaza�o si� zaledwie drobn� cz�stk� rzeczywisto�ci. Moje jezioro i g�ry to tylko niewielki skrawek wielkiego kontynentu granicz�cego na wschodzie z ogromnym oceanem. Wiedzia�em te� o innych stworzeniach, nazywanych przez nas murgu. Nauczy�em si� je nienawidzi� na d�ugo przedtem, nim zobaczy�em je po raz pierwszy. Nasze cia�o jest ciep�e, a ich zimne. Na g�owach rosn� nam w�osy, �owcy dumnie hoduj� brody, a zwierz�ta, na kt�re polujemy, maj� ciep�e cia�a, futra lub sier�� - nie odnosi si� to jednak do murgu. S� zimne, g�adkie i pokryte �uskami, maj� pazury i z�by, by nimi rwa� i rozdziera�, s� ogromne i przera�aj�ce. Budz� strach i nienawi��. Od ma�ego s�ysza�em o nich, wiedzia�em, �e �yj� w ciep�ych wodach po�udniowego oceanu i w ciep�ych krajach le��cych na po�udniu. Nie znosi�y zimna, wiec boj�c si� ich, nie s�dzi�em jednocze�nie, by nam zagrozi�y. Wszystko to uleg�o zmianie, zmianie tak straszliwej, �e ju� nigdy nic nie pozostanie takim samym. Powodem tego by�y murgu zw�ce si� Yilane, r�wnie rozumne jak my, Tanu. Na swe nieszcz�cie dowiedzia�em si�, �e nasz �wiat stanowi tylko male�k� cz�� �wiata Yilane, �e zamieszkujemy pomoc wielkiego kontynentu, a na po�udnie od nas, na ca�ym l�dzie, roi si� od Yilane. Jest jeszcze gorzej. Za oceanem le�� inne, jeszcze wi�ksze kontynenty, na kt�rych w og�le nie ma �owc�w. �adnych. S� jednak Yilane, wy��cznie Yilane. Ca�y �wiat, poza naszym malutkim zak�tkiem, nale�y do nich. Teraz powiem wam najgorsz� rzecz o Yilane. Nienawidz� nas tak samo, jak my nienawidzimy ich. Nie mia�oby to znaczenia, gdyby by�y jedynie wielkimi, bezdusznymi bestiami. Mogliby�my zamieszkiwa� zimn� p�noc, unikaj�c ich teren�w. Lecz s� i takie, kt�re by� mo�e dor�wnuj� �owcom rozumem i zaciek�o�ci� w tropieniu wrog�w. Ich ilo�ci nie da si� ogarn��, wystarczy stwierdzi�, i� wype�niaj� wszystkie l�dy wielkiego �wiata. Wiem o tym, bo zosta�em porwany przez Yilane, doros�em w�r�d nich, uczy�y mnie. Pierwotne przera�enie, jakie poczu�em, ujrzawszy �mier� ojca i wszystkich innych, wyblak�o z biegiem lat. Gdy nauczy�em si� m�wi� jak Yilane, sta�em si� jakby jednym z nich, zapomnia�em, �e by�em �owc�, zacz��em nawet nazywa� m�j lud ustuzou nieczysto�ci. Ca�y porz�dek spo�ecze�stwa i w�adza u Yilane wznosz� si� stopniowo, jak g�ra, dlatego by�em dumny, i� sta�em blisko Vainte, eistai miasta, jego w�adczyni. Mnie tak�e uwa�ano za w�adc�. �ywe miasto Alpeasak od niedawna ros�o na brzegach, zasiedlone przez Yilane spoza oceanu, kt�re z ich odleg�ego miasta wygna�y zimy, z roku na rok coraz sro�sze. Ten sam mr�z, kt�ry zmusi� mego ojca i innych Tanu do wyruszenia na po�udnie w poszukiwaniu po�ywienia, wys�a� Yilane na poszukiwanie za ocean. Wyhodowa�y swe miasto na naszym wybrze�u, a gdy si� dowiedzia�y, �e przed nimi byli tam Tanu, zabi�y ich. Tak jak Tanu zabili Yilane, gdy je zobaczyli. Nienawi�� jest obop�lna. Przez wiele lat nie wiedzia�em o tym. Wychowa�em si� u Yilane i my�la�em jak one. Gdy ruszy�y na wojn�, ich przeciwnicy byli dla mnie ohydnymi ustuzou, a nie Tanu, mymi bra�mi. Uleg�o to zmianie dopiero po mym zetkni�ciu si� z wi�niem Herilakiem. Sammadar, przyw�dca Tanu, rozumia� mnie du�o lepiej ni� ja sam. Gdy przem�wi�em do� jak do wroga, obcego, zwr�ci� si� do mnie jak do swego pobratymca. Wraz z przypomnieniem sobie j�zyka dzieci�stwa wr�ci�y mi wspomnienia z tego ciep�ego, dawnego okresu �ycia. Wspomnienia matki, rodziny, przyjaci�. U Yilane nie ma rodzin, sk�adaj�ce jaja jaszczury nie znaj� niemowl�t ss�cych pier�, rz�dz� nimi zimne samice, w�r�d kt�rych nie ma miejsca na przyja��. Samce przez ca�e swe �ycie przebywaj� w zamkni�ciu. Herilak ukaza� mi, �e jestem Tanu, a nie Yilane, dlatego uwolni�em go i uciekli�my. Pocz�tkowo �a�owa�em tego - ale nie mia�em odwrotu, poniewa� zaatakowa�em i omal nie zabi�em rz�dz�cej nimi Vainte. Do��czy�em do sammad�w, grupy rod�w Tanu, wraz z nimi ucieka�em przed atakami tych, kt�re kiedy� by�y moimi towarzyszkami. Teraz jednak mia�em innych towarzyszy; ��czy�a mnie z nimi przyja��, jakiej nigdy nie zazna�em w�r�d Yilane. Mia�em Armun, kt�ra przysz�a do mnie i ukaza�a mi rzeczy, o jakich nie mia�em poj�cia, obudzi�a uczucia, jakich nigdy bym nie pozna�, �yj�c w�r�d obcego gatunku. Armun, kt�ra urodzi�a mi syna. Nigdy jednak nie opuszcza� nas l�k przed �mierci�. Vainte ze swymi wojowniczkami bezlito�nie �ciga�a sammady. Walczyli�my - czasem wygrywali�my, zdobywali�my nawet troch� ich �ywej broni, �miercio-kij�w, zabijaj�cych ka�de stworzenie. Maj�c je mogli�my wypu�ci� si� daleko na po�udnie, nape�ni� do syta �o��dki mrowiem murgu, zabija� te nienawistne istoty, gdy nas zaatakowa�y. Po to tylko, by ucieka� znowu, gdy znalaz�a nas Vainte i zaatakowa�a przy pomocy oddzia��w nap�ywaj�cych bez ko�ca zza morza. Ocala�ym pozostawa�o jedynie p�j�� tam, gdzie nie b�d� �cigani, przeby� mro�ny �a�cuch g�rski, dotrze� do le��cej za nim krainy. Yilane nie mog� �y� w �niegach; my�leli�my, �e b�dziemy bezpieczni. I byli�my, d�ugo byli�my. Za g�rami spotkali�my Tanu, kt�rzy nie polegali jedynie na �owach, lecz zbierali plony w swej ukrytej dolinie, potrafili wyrabia� dzbany, tka� szaty i robi� wiele innych zadziwiaj�cych rzeczy. To Sasku, s� naszymi przyjaci�mi, bo czcz� mastodonta jako boga. Przyprowadzili�my im nasze mastodonty i odt�d byli�my z nimi jakby jednym ludem. Dobrze si� nam �y�o w dolinie Sasku. P�ki Vainte nie odnalaz�a nas znowu. Zrozumia�em w�wczas, �e nie mo�emy d�u�ej ucieka�. Jak zap�dzone w k�t zwierz�ta musimy si� odwr�ci� i walczy�. Najpierw nikt nie chcia� mnie s�ucha�, bo nie znali wroga tak dobrze jak ja. Poj�li jednak, �e Yilane nie znaj� ognia. Dowiedzia�y si� o nim, gdy przybyli�my do ich miasta z pochodniami. A oto czego dokonali�my. Spalili�my miasto Alpeasak i pozwolili�my kilku niedobitkom uciec od ich �wiata i miast za oceanem. W�r�d ocala�ych by�a Enge, ongi� ma nauczycielka i przyjaci�ka. W odr�nieniu od wszystkich innych nie uznawa�a zabijania. Przewodzi�a ma�ej grupce tak zwanych C�r �ycia, wierz�cych w �wi�to�� �ycia. Gdyby� tylko one ocala�y. Ale uratowa�a si� i Vainte. Ta pe�na nienawi�ci istota prze�y�a zniszczenie swego miasta, uciek�a na uruketo, wielkim �ywym statku u�ytkowanym przez Yilane. Wyp�yn�a na morze. Przesta�em o niej my�le�, bo mia�em wa�niejsze sprawy. Chocia� wszystkie murgu z miasta zgin�y, ono samo w wi�kszo�ci ocala�o. Sasku chcieli w nim zosta� razem ze mn�, lecz �owcy Tanu wr�cili do swych sammad�w. Nie mog�em z nimi wyruszy�, zatrzymywa�a mnie w mie�cie ta cz�� mego ja, kt�ra my�la�a jak Yilane. Ponadto ocala�y z po�aru dwa samce. Przywi�za�em si� do nich i do na wp� spalonego miasta, zapominaj�c o powinno�ciach wobec Armun i syna. Szczerze przyznaj�, �e to samolubstwo omal nie spowodowa�o ich �mierci. Trudzili�my si� nad przystosowaniem miasta murgu do naszych potrzeb i uda�o si� nam. Na pr�no jednak. Vainte znalaz�a nowe sojuszniczki za oceanem i jeszcze raz wr�ci�a. Uzbrojona w niepokonan� wiedz� Yilane. Tym razem nie robi�a na nas wypad�w z broni�, wysy�aj�c za to truj�ce ro�liny i zwierz�ta. Nim dosz�o do natarcia, z pomocy przyby�y sammady. Ich �miercio-kije nie przetrzyma�y zimy, a bez nich sami te� by zgin�li. Mieli�my w mie�cie te gro�ne stworzenia, dlatego musieli�my w nim pozosta� pomimo wzrastaj�cego zagro�enia ze strony Yilane. Sammady przyby�y z jeszcze gorszymi wie�ciami. Gdy nie wr�ci�em do Armun, ta pr�bowa�a dosta� si� do mnie. Wraz z naszym synem zagin�a w srogiej zimie. Umar�bym w�wczas, gdyby nie drobna iskierka nadziei. �owca, kt�ry wybra� si� daleko na pomoc, by handlowa� z zamieszkuj�cymi lodowe pustkowia Paramutanami, s�ysza� od nich, �e maj� w�r�d siebie kobiet� i dziecko Tanu. Czy mog�o chodzi� o nich? Czy mogli prze�y�? Los miasta i zamieszkuj�cych go Tanu i Sasku przesta� mnie obchodzi�. Musia�em wyruszy� na pomoc w poszukiwaniu rodziny. M�j przyjaciel Ortnar, silny �owca, rozumia� to i poszed� ze mn�. Zamiast Armun o ma�o co spotkaliby�my �mier�. Zmarliby�my tam, gdyby nie znale�li nas Paramutanie. Ocaleli�my, cho� Ortnar odmrozi� sobie stop� i zosta� kalek�. Uratowali nas lodowi �owcy, a ku memu wielkiemu szcz�ciu by�a w�r�d nich Armun. Nast�pnej wiosny dostarczyli nas bezpiecznie do miasta na po�udnie. Nale�a�o ono ponownie do Yilane. Sammady i Sasku wycofali si� do odleg�ej doliny Sasku, �cigani przez Vainte i jej wojsko, mroczne zapowiedzi pewnej �mierci. Nic nie mog�em uczyni�. M�j ma�y sammad by� wraz z dwoma samcami bezpiecznie ukryty nad jeziorem. Na razie innym jednak grozi�a �mier�, a nie potrafi�em ich uratowa�. Nie zdo�aliby�my nawet ocali� w�asnych sk�r, bo na pewno pr�dzej czy p�niej odkryto by nasz� kryj�wk�. Wiedzia�em, �e Paramutanie, kt�rzy nas tu przywie�li, wkr�tce przep�yn� ocean, by polowa� na jego drugim brzegu. Mo�e tam b�d� bezpieczni. Do��czy�em do nich z Armun i razem pokonali�my morze, po to tylko, by si� przekona�, �e Yilane by�y tam przed nami. �mier� rodzi jednak �ycie. Zniszczyli�my je, a przy tym dowiedzia�em si� o po�o�eniu Ikhalmenetsu, miasta na wyspie, wspieraj�cego Vainte w jej niszczycielskiej wojnie. M�j czyn by� bardzo �mia�y lub bardzo g�upi. Mo�e i taki, i taki. Wymusi�em na eistai Ikhalmenetsu przerwanie ataku, powstrzymywanie Vainte na progu zwyci�stwa. Uda�o mi si� i ponownie zapanowa� spok�j. M�j sammad po��czy� si� nad brzegiem ukrytego jeziora. Walka dobieg�a ko�ca. Dzia�y si� jeszcze inne rzeczy, o kt�rych dowiedzia�em si� dopiero po wielu latach. Enge, moja nauczycielka i przyjaci�ka, �y�a nadal. Wraz ze swymi towarzyszkami, C�rami �ycia, znalaz�a schronienie na nowym l�dzie le��cym daleko na po�udnie. Wyhodowa�y tam miasto, oddalone od innych Yilane, pragn�cych ich �mierci. Kolejne miejsce spokoju, kolejny kres zmaga�. Nie wiedzia�em jednak o jeszcze jednej sprawie. �y�a Vainte, przepe�niona nienawi�ci� i ��dz� naszej �mierci. To zdarzy�o si� w przesz�o�ci. Teraz stoj� na brzegu naszego ukrytego jeziora, patrz�c spod zmru�onych powiek na zapadaj�ce s�o�ce i staraj�c si� dostrzec, co nios� nam nadchodz�ce lata. Uveigil as lok at mennet, homennet thorpar ey wat marta ok etin. PRZYS�OWIE TANU Cho� rzeka niesie jasne wody, to jednak zawsze sp�ywa jej nurtem co� mrocznego ku tobie. ROZDZIA� I By�o cicho i spokojnie. Dobieg� ko�ca ciep�y dzie�, zreszt� wszystkie by�y tu upalne. Wieczorem jednak lekka bryza wiej�ca nad wod� ch�odzi�a nieco powietrze. Kerrick zerka� na s�o�ce, ocieraj�c pot z twarzy. Tak daleko na po�udniu �atwo zapomina�o si� o zmianach p�r roku. S�o�ce jak zawsze zapada�o za jezioro, �l�c ostatnie blaski na nieruchome wody i czerwone niebo. Ryba musn�a powierzchni� jeziora i we wszystkie strony rozesz�y si� barwne fale. Zawsze tak by�o, nieodmiennie. Zdarza�y si� czasem chmury czy deszcze, ale nigdy nie bywa�o naprawd� zimno, nie czu�o si� tu powolnych przemian p�r roku. Zim� pozna� mo�na by�o po opadach i mg�ach. Nocami ch�odnia�o powietrze. Nigdy jednak wiosenna trawa nie obleka�a si� �wie�� zieleni�, a li�cie jesieni� nie rudzia�y. Zim� nigdy nie le�a�y �niegi. Za niekt�rymi rzeczami Kerrick wcale nie t�skni�. Przy wilgotnej pogodzie bola�y go odmro�one palce. Wola� upa�y ni� �nieg. Wysoki wyprostowany m�czyzna zerka� na znikaj�ce s�o�ce. D�ugie jasne w�osy, przewi�zane na czole cienkim rzemykiem, si�ga�y mu do ramion. W k�cikach oczu pojawi�y si� ju� zmarszczki; wida� te� by�o na opalonej sk�rze blade blizny po starych ranach. Zwr�ci� wzrok na wi�ksze fale, wywo�ane przez jaki� ciemny kszta�t poruszaj�cy si� w wodzie, tu� przy brzegu. Do jego uszu dobieg�o znajome prychanie. O zmroku �awice hardalt�w podp�ywa�y do brzegu, a Imehei nabiera� wprawy w �owieniu ich sieci�. St�kaj�c i dysz�c wychodzi� teraz z wody z obfit� zdobycz�. Zachodz�ce s�o�ce odbija�o si� czerwieni� od muszel hardalt�w, ich macki zwisa�y bezw�adnie. Imehei zrzuci� je przed sza�asem, w kt�rym spa�y samce Yilane, i zawo�a� mocnym, zdecydowanym g�osem. Nadaske wyszed� na dw�r i zagl�daj�c do sieci, pochwali� po��w. W sammadzie Kerricka panowa� spok�j - ale te� czu�o si� pewien dystans. Yilane trzymali si� swojej strony trawiastej polany. Tanu swojej. Tylko Kerrick i Arnwheet czuli si� wsz�dzie u siebie. Na t� my�l Kerrick skrzywi� si� i pogrzeba� palcami w brodzie, si�gaj�c do metalowego pier�cienia otaczaj�cego mu szyj�. Wiedzia�, �e Armun nie pochwala wizyt Arnwheeta u Yilane. Dla niej samce by�y po prostu murgu, stworzeniami, kt�re nale�y zabija� i zapomina�, a nie odwiedza�; niew�a�ciwym towarzystwem dla ich syna. By�a jednak na tyle m�dra, by o tym nie m�wi�. W sammadzie przynajmniej pozornie panowa� spok�j. Wysz�a w�a�nie z namiotu schowanego pod drzewami, ujrza�a Kerricka siedz�cego na brzegu i podesz�a do niego. - Nie powiniene� wychodzi� na otwart� przestrze� - powiedzia�a. - Czy nie powtarzasz ci�gle, �eby�my nie zapominali o ptakach szukaj�cych w dzie�, a sowach w nocy? - Powtarzam, ale chyba ju� nie musimy si� ich ba�. Min�y dwa lata, odk�d przyby�em tu z Ortnarem i tymi dwoma. Ani razu nic nas nie zaniepokoi�o. Lanefenuu pos�ucha�a mnie i zako�czy�a wojn�. Obieca�a to i dotrzyma�a s�owa. Murgu nie mog� k�ama�. Napastniczki wr�ci�y do miasta, nigdy go odt�d nie opu�ci�y. - Musz� jednak wyprawia� si� na polowania. - Jeste�my od nich daleko i stale si� pilnujemy. - Niebezpiecze�stwo nie min�o. Wsta� i obj�� j�, wdychaj�c s�odki zapach jej w�os�w. Stara� si� nie przyciska� jej zbyt mocno, ze wzgl�du na okr�g�y brzuch. - Trudno by ci by�o teraz w�drowa� - powiedzia�. - Po narodzinach dziecka wyrusz� z Harlem na pomoc. Dor�s� na tyle, by zosta� �owc�. Ortnar dobrze go wyuczy�. Nie jest ju� dzieckiem, to jego szesnaste lato. Ma dobr� w��czni�. Przeszukamy p�noc. Wiem od Ortnara, �e s� tam inne jeziora. - Nie chc� tu zosta�. P�jd� z tob�. - Porozmawiamy o tym p�niej. - Ju� postanowili�my. Chcia�abym p�j�� nad inne jeziora. Czy wtedy zostawimy tu murgu? Kerrick nie odpowiedzia�, lecz ci�gle j� obejmuj�c skierowa� si� do namiotu. Dziecko powinno si� nied�ugo pojawia�, mo�e nawet si� sp�nia�o, wiedzia� te�, cho� si� nie skar�y�a, �e musi odczuwa� b�le. To nieodpowiednia pora na rozmowy o samcach Yilane. Po�y namiotu by�y podwini�te, jak zwykle w bardzo ciep�e dni, i widzia� Arnwheeta �pi�cego w sk�rach. Mia� ju� sze�� lat i wyrasta� na silnego, szcz�liwego ch�opca. Du�o starsza Darras le�a�a, przygl�daj�c si� im w milczeniu. Zachowywa�a si� zawsze bardzo spokojnie i nie odzywa�a si� nie pytana. Je�li nawet wspomina�a swych zmar�ych rodzic�w, to nigdy o nich nie m�wi�a. Uwa�ali j� teraz za swoj� c�rk�. Noc by�a tak cicha, �e szepty z namiot�w �owc�w rozchodzi�y si� daleko. Ku swemu zadowoleniu Kerrick us�ysza� �miech jednego z nich. Kulawy Ortnar mia� tu swe miejsce pomimo kalectwa. Dop�ki mia� czego uczy� obu ch�opc�w, nie wspomina� ju� o p�j�ciu do lasu i zostaniu tam. W oddali zawo�a� jaki� nocny ptak, pojedynczy krzyk podkre�laj�cy cisz�. W sammadzie by�o spokojnie, syto i rodzinnie. Kerrickowi to wystarczy�o. U�miechn�� si� w mroku. Us�ysza� szept Armun. - Chcia�abym, �eby dziecko ju� si� urodzi�o. To ju� tyle trwa. - Nie martw si�. Wszystko b�dzie dobrze. - Nie! Nie powiniene� tak m�wi� - wspominanie rzeczy, kt�re si� jeszcze nie zdarzy�y, przynosi nieszcz�cie. Tak m�wi�a moja matka. Cho� rzeka niesie jasne wody, to jednak zawsze sp�ywa jej nurtem co� mrocznego ku tobie. - Odpocznij teraz - powiedzia�, si�gaj�c w ciemno�ci do jej twarzy i k�ad�c �agodnie palec na rozszczepionej wardze. Co� wymrucza�a, lecz w�a�nie zasypia� i nie zrozumia� jej s��w. Kerrick obudzi� si� szarym, mglistym �witem. Gorej�cy blask letniego s�o�ca wkr�tce rozproszy opary. Armun westchn�a przez sen, gdy �agodnie wysuwa� r�k� spod jej g�owy. Wsta�, ziewn�� i cichutko wyszed� z namiotu. Arnwheet musia� wy�lizgn�� si� jeszcze wcze�niej, bo w�a�nie wraca� znad jeziora, �uj�c t�usty kawa�ek surowej ryby. - Nadaske i Imehei wybior� si� dzi� daleko-wok�-jeziora - powiedzia�. - Do miejsca, gdzie ryby �yj�-rosn�-roj� si� obficie. Potrz�sn�� przy tym rybami, bo wobec braku ogona nie m�g� w�a�ciwie wyrazi� kontrolera wielo�ci. Zawsze wracaj�c od samc�w, rozmawia� z Kerrickiem w yilane. Gdy przez ponad p� roku �y� bez ojca i matki, nauczy� si� dobrze nim m�wi�. Nim Kerrick odpowiedzia�, zerkn�� na namiot. Przy Armun rozmawiali wy��cznie w marbaku. - Dobre �wiczenie-marsz dla samczych-t�ustych Yilane. Aie m�ode ustuzou zapoluje dzi� ze mn� w lesie. - Tak, tak! - Arnwheet zacz�� klaska� i przeszed� na marbak. - Harl te�? - I Ortnar. Znale�li drzewo, w kt�rym kryj� si� bansemnille, i potrzebuj� pomocy, by je wykurzy�. Le� po swoj� w��czni�. Ortnar chcia�, by�my wyruszyli, p�ki jest ch�odno. Armun us�ysza�a ich rozmow� i wysz�a z namiotu. - Czy to b�dzie d�ugie polowanie? - spyta�a zmartwiona, nie�wiadomie k�ad�c r�ce na okr�g�ym brzuchu. Zaprzeczy� ruchem g�owy. - To bardzo blisko st�d. Nie zostawi� ci� samej przed urodzeniem si� dziecka, nie d�u�ej ni� na chwil�. Nie b�j si�. Pokr�ci�a g�ow� i usiad�a ci�ko. - Wracaj szybko. Darras zostanie ze mn� - doda�a, gdy dziewczyna do��czy�a do nich w milczeniu. - To mo�e by� dzisiaj. - Nie musz� i��... - Jest jeszcze troch� czasu. - Wieczorem zjemy bansemnille. Upieczone w glinie na w�glach. - Z wielk� ch�ci�. Nim wyruszyli, Kerrick poszed� wzd�u� jeziora do poros�ego bluszczem sza�asu, wyhodowanego przez samc�w nad samym brzegiem. Jeden z nich wyszed� i Kerrick przywita� go po imieniu. - Imehei. Kerrick u�miechn�� si� w duchu, gdy pomy�la� o znaczeniu tego imienia - mi�kki- w-dotyku. Zupe�nie nie pasowa�o ono do tego kr�pego, ponurego Yilane, kt�ry teraz ustawi� r�ce w pe�nym szacunku ge�cie przywitania. Przygl�da� si� Kerrickowi okr�g�ymi, pozbawionymi wyrazu oczyma. Rozchyli� jednak z zadowoleniem wielkie szcz�ki, ukazuj�c rz�d bia�ych, spiczastych z�b�w. - Zjedz z nami-b�d� z nami - powiedzia� Imehei. - Ju� jad�em, dzi�kuj� z �alem. Arnwheet powiedzia�, �e dzi� badacie �wiat? - Dla ma�ego mokrego-prosto-z-morza nasza kr�tka wycieczka wydaje si� wielk� przygod�-wypraw�. Dalej wzd�u� brzegu jest miejsce, gdzie troch� g��boko-�r�d�a �wie�ej wody. Pe�no tam du�ych ryb. Chcemy �apa�-je��. Czy ma�y-mi�kki p�jdzie z nami? - Nie dzisiaj. W lesie znale�li�my bansemnille i chcemy na nie zapolowa�. - Brak wiedzy o stworzeniu, nazwa nieznana. - Ma�e, futrzaste, d�ugie ogony, torby; smaczne. - Prosz� rozwa�y� zostawienie cz�ci! Przyniesiemy w zamian �adn� ryb�. - Oby wasza sie� si� wype�ni�a, haczyki wbi�y g��boko. Nadaske, kt�ry w�a�nie wyszed�, us�ysza� to i wyrazi� wdzi�czno��. Kerrick patrzy�, jak zarzucali na ramiona zwini�te sieci, umieszczali na nich hesotsany i wchodzili do wody, by pop�yn�� lekko wzd�u� poro�ni�tego trzcin� brzegu. Przebyli d�ug� drog� od �ycia pod nadzorem w hanale, w mie�cie. Byli teraz silni i samodzielni. Za Kerrickiem rozleg� si� ostry krzyk, gdy si� odwr�ci�, ujrza� wo�aj�cego go i przyzywaj�cego gestami Arnwheeta. - Jeste�my tutaj, atta. Kerrick podszed� bli�ej i zobaczy� stoj�cego w cieniu Ortnara. Jak zawsze opiera� si� na trzymanej pod lew� pach� drewnianej kuli. Choroba nie zabi�a go, lecz nigdy nie odzyska� pe�ni si� w lewej stronie cia�a. Pow��czy� nog�, a r�ce mia�y tylko tyle si�y, by trzyma� drewnian� podpor�. M�g� si� tak z trudem posuwa�, powoli, lecz stale. Cho� nigdy si� nie skar�y�, musia� cierpie� - pod oczyma zrobi�y mu si� g��bokie zmarszczki, nigdy te� si� nie u�miecha�. Pozosta�a mu jednak si�a w prawym ramieniu i w��czni� w�ada� nim z dawn� moc�. Skin�� ni� Kerrickowi w milcz�cym powitaniu. - Czy �owy si� udadz�? - spyta� Kerrick. - Tak - b�dzie uczta. Jest ich tam wiele, ale musimy upolowa� najt�ustsz�, �yj�c� w drzewie. Obserwowa�em je. - Wska� nam drog�. Obaj ch�opcy opr�cz w��czni wzi�li kije, lecz Kerrick zabra� tylko hesotsan. Id�c na ko�cu, czu� w d�oniach drgania ch�odnej �ywej broni. Wypluwane przez ni� strza�ki nios�y natychmiastow� �mier� dla ka�dego stworzenia, nawet najwi�kszego. Bez tego or�a Yilane, nazywanego przez Tanu �miercio-kijami, nie zdo�aliby prze�y� w lesie. W��cznie i strza�y nie by�y w stanie zabi� wyst�puj�cych w nim wielkich murgu. Mog�a to uczyni� jedynie trucizna Yilane. Zosta�y im tylko trzy hesotsany, jeden zgin��, utopiony przypadkowo. Nie mogli zapewni� sobie nowych. Co si� stanie, gdy utrac� pozosta�e? Za wcze�nie, by si� tym martwi�, na razie �yj�. Kerrick odsun�� od siebie ponur� my�l. Lepiej cieszy� si� na polowanie i piek�ce si� w ognisku smaczne mi�so. Szli w milczeniu le�n� �cie�k� - jeszcze ciszej, gdy Ortnar dotkn�� ustami drzewca w��czni. Pod drzewami, gdzie nie dociera� wiatr, by�o gor�co; ociekali potem. Ortnar wskaza� na drzewo z wielk� dziupl�, zwie�czone grubymi konarami. - Tam - szepn�� - wida� otw�r nory. - P�katy kszta�t przemkn�� pod ga��ziami, a Arnwheet chichota� z podniecenia, nim nie uciszy� go ostry gest Ortnara. Nie�atwo jednak by�o upolowa� kt�re� z tych stworze�. P�dzi�y szybko po konarach i znika�y w�r�d li�ci, czepiaj�c si� zr�cznie pazurami i ruchliwymi ogonami. Wystrzelone strza�y chybi�y. Ortnar ostro oceni� ich celno��. Kerrick sta� z boku, zerkaj�c czasem na polowanie, lecz bardziej zwa�aj�c na okoliczn� puszcz� i niebezpiecze�stwa mog�ce si� w niej kry�. Wreszcie obaj ch�opcy wspi�li si� na drzewo i zacz�li �ukami wali� w pie�. Gdy po konarze ruszy�a ciemna posta�, gro�na w��cznia Ortnara szybko j� ubi�a. Przebita bansemnilla skrzekn�a kr�tko i spad�a w krzewy, sk�d wyci�gn�li j� krzycz�cy rado�nie ch�opcy. Kerrick podziwia� t�usto�� martwego cia�a, a Ortnar mrucza� o niepotrzebnym ha�asie. Do obozu nad jeziorem wracali g�siego, ch�opcy nie�li zwierzyn� przywi�zan� do kija. Gdy wynurzali si� spo�r�d drzew, Ortnar w nag�ym ostrze�eniu pchn�� w��czni� w niebo. Stan�li jak wryci. Przez szum li�ci nad g�owami dobieg� ich st�umiony krzyk. - Armun! - krzykn�� Kerrick, ruszaj�c biegiem. Wzywana wysz�a z namiotu, trzymaj�c w��czni� w jednej r�ce, a drug� otaczaj�c obronnym ruchem �kaj�c� dziewczyn�. - Co si� sta�o? - Ten stw�r, marag, przyszed� tu, krzycz�c i machaj�c r�koma, zaatakowa� nas. Broni�am si� w��czni�. Odp�dzi�am go. - Marag? Gdzie poszed�? - Ach ty! - krzykn�a, gniew zmieni� jej twarz w mask�. - Nad wod�. Te stwory, kt�rym pozwalasz przebywa� w pobli�u, zabij� nas wszystkich... - Uspok�j si�. Samce s� niegro�ne. Co� si� sta�o. Zosta� tutaj. Gdy Kerrick bieg� po trawie do brzegu, Nadaske wyszed� z kryj�wki, otulaj�c si� ramionami, dr��c i dygoc�c. Na wargach mia� pian�, z ust wystawa� mu koniuszek j�zyka. - Co si� sta�o? - zawo�a� Kerrick, a nie otrzymuj�c odpowiedzi, chwyci� Yilane za grube, twarde r�ce i potrz�sn��. - Gdzie jest Imehei? Imehei. Powiedz. Kerrick poczu�, jak cia�em Nadaske wstrz�sn�� dreszcz po us�yszeniu tego imienia. Przezroczysta b�ona unios�a si�, a czerwone oko spojrza�o na Kerricka. - Martwy, gorzej, nieznany-kres �ycia... Wymawia� te s�owa niewyra�nie, porusza� si� opornie i powoli. Jego pier� p�on�a czerwieni�, skr�ca� si� w m�ce. Min�o sporo czasu, nim Kerrick zdo�a� zrozumie�, co si� sta�o. Dopiero wtedy pozwoli� oszo�omionemu Yilane osun�� si� na traw�, a sam wr�ci� do pozosta�ych. - Imehei chyba nie �yje, nie jestem pewny. - Zabili si� nawzajem, a potem napadli na mnie! - wrzasn�a Armun. - Zabij go teraz, sko�cz z tym! Kerrick stara� si� zapanowa� nad sob�, wiedzia�, �e zachowywa�a si� tak nie bez powodu. Odda� bro� Harlowi i obj�� Armun ramionami. - Nic podobnego. Chcia� ci tylko co� powiedzie�, zapyta�, gdzie jeste�my. Byli po drugiej stronie jeziora i �owili ryby, gdy na nich napadni�to. - Murgu? - zapyta� Ortnar. - Tak, murgu - odpar� Kerrick g�osem zimnym jak �mier�. - Ich rodzaj murgu. Yilane, samice. �owczynie. - Znalaz�y nas? - Nie wiem - �agodnie odsun�� od siebie Armun, ujrza� strach w jej oczach. - Chcia� tylko z tob� porozmawia�. Jego przyjaciel zosta� schwytany, mo�e zabity. Sam zdo�a� uciec i nie wie, co sta�o si� dalej. - Musimy si� dowiedzie�, co tamte robi� nad jeziorem, co wiedz� o nas - powiedzia� Ortnar, potrz�saj�c w��czni� w bezsilnym gniewie. - Zabi� je. - Powl�k� si� do jeziora, potkn�� i o ma�o co nie upad�. - Zosta� i pilnuj - nakaza� Kerrick. - Zostawiam sammad pod twoj� opiek�. P�jd� z Nadaske i zobacz�, co si� sta�o. B�dziemy bardzo ostro�ni. Pami�tajcie, �e �owczynie widzia�y tylko Yilane, nie mog� o nas wiedzie�. "Chyba ze Imehei nadal �yje, bo wtedy o nas powie" - pomy�la�, nie wypowiadaj�c swych obaw g�o�no. - Ju� wyruszamy - zawaha� si� chwil�, potem wzi�� drugi hesotsan. Ortnar patrzy� na to ponuro. - �miercio-kije s� nasze, potrzebujemy ich, by prze�y�. - Przynios� je z powrotem. Zm�czony, milcz�cy Nadaske siedzia� na ogonie i poruszy� si� dopiero wtedy, gdy Kerrick podszed� bli�ej. - Straci�em ca�e opanowanie - powiedzia� z ostrymi ruchami samoponi�enia. - By�em g�upi jak fargi na brzegu. Rzuci�em nawet hesotsan, zosta� tam. To przez ich g�osy, us�ysza�em, jak m�wi�y o z�apaniu Imehei. Opu�ci� mnie rozum. Uciek�em. Powinienem by� tam zosta�. - Post�pi�e� s�usznie. Chod� tutaj. We� bro�. Nie zostaw jej tym razem. - Wyci�gn�� hesotsan, a Nadaske wzi�� go bez podzi�kowania, umieszczaj�c przy tym kciuk zbyt blisko pyska stworzenia. Ledwo zauwa�y�, gdy ugryz�o go ostrymi z�bkami. Dopiero wtedy powoli odsun�� palec i spojrza� na kropelki krwi. - Mam ju� bro� - powiedzia� i ci�ko wsta�. - Mamy bro�, mo�emy i��. - Nie umiem tak p�ywa� jak ty. - Nie musisz. Jest �cie�ka wzd�u� brzegu. Wr�ci�em ni�. Ruszy� zdecydowanie naprz�d, a Kerrick szed� tu� za nim. Szli d�ugo w s�o�cu po�udnia. Cz�sto stawali i Nadaske dla och�ody wchodzi� do jeziora. W tym czasie Kerrick chroni� si� w cieniu drzew. S�o�ce by�o w po�owie swej drogi, gdy Nadaske zasygnalizowa� czujno��-milczenie i wskaza� r�k�. - To tam, za tymi wysokimi trzcinami. I��-wod�-milcz�co-skrycie. Poprowadzi�, brn�c w bagnie po kolana i rozchylaj�c przy tym trzciny, tak cicho i ostro�nie, aby nie mo�na by�o ich dostrzec. Kerrick trzyma� si� tu� za nim, id�c r�wnie cicho przez ciemn� wod�. Trzciny przerzedzi�y si�, ruszyli wolniej, wypatruj�c, co jest za nimi. Pomimo konieczno�ci zachowania milczenia z g��bi gard�a Nadaske wydar� si� st�umiony j�k. Dopiero po d�u�szej chwili Kerrick zdo�a� zrozumie�, co si� dzieje. Tu� przed nimi siedzia�a Yilane, odwr�cona do nich plecami, zaciskaj�c d�onie na hesotsanie. Wok� le�a�y pakunki i dwa inne okazy broni. Dalej t�oczy�a si� nieruchoma, wpatruj�ca si� w ni� grupa Yilane. Dwie z nich trzyma�y jedn� w dziwnym u�cisku. Po chwili Kerrick zrozumia� wszystko. Na ziemi le�a� rozci�gni�ty Imehei. Siedzia�a na nim samica, przytrzymuj�c go wyci�gni�tymi, nieruchomymi r�koma. Inna, r�wnie nieporuszona, tkwi�a na g�rnej po�owie cia�a Imehei. Samiec poruszy� si� lekko i j�kn��. Obie samice pozostawa�y nieruchome, jakby wykute z kamienia. Przed oczami Kerricka pojawi�y si� natr�tne wspomnienia, zas�aniaj�c widzian� przez niego scen�. Vainte trzyma�a go tak, gdy by� ch�opcem, przyciska�a do ziemi, bior�c si��. B�l i przyjemno��, wtedy by�o to dla niego czym� nowym, strasznym i dziwnym. Teraz ju� nie. W ramionach Armun przekona� si�, �e taki u�cisk mo�e dawa� ciep�o i szcz�cie. Zapomnienie. Widok spl�tanych cia� przypomnia� mu wyra�nie dawne prze�ycia. Opanowa�a go nienawi��. Przedar� si� przez trzciny, brn�c g�o�no przez p�ytk� wod�. Nadaske krzykn�� ostrzegawczo, gdy wartowniczka, us�yszawszy go, wsta�a i unios�a hesotsan. Upad�a, gdy bro� Kerricka wypu�ci�a strza�k� �mierci. Przeskoczy� jej cia�o, s�ysz�c za sob� kroki Nadaske, i pobieg� ku srogiej, milcz�cej parze. Samice nie poruszy�y si�, jakby niczego nie dostrzeg�y. Inaczej Imehei. Dysza� ci�ko pod podw�jnym ci�arem, wierci� si� i patrzy� z bole�ci� na Kerricka. Chcia� co� powiedzie�, ale nie m�g�. To Nadaske zabi� samice. Strzeli� raz, potem drugi i podbieg�, by pchn�� padaj�ce cia�a. Zwali�y si� ci�ko na ziemi�, ju� martwe. Po �mierci i upadku mi�nie si� rozlu�ni�y, uwalniaj�c Imehei. Wci�gn�� najpierw jeden, potem drugi cz�onek i zamkn�� s�czek. By� jednak zbyt wyczerpany, aby si� ruszy�. Kerrick nie mia� poj�cia, co teraz robi�. Nadaske wiedzia�. �mier� od milcz�cej strza�ki by�a dla niego zbyt �agodn� kar�. Samice nie mog�y teraz czu� jego ataku, ale on m�g� wy�adowa� na nich sw� nienawi��. Upad� na pierwsz�, szarpa� jej gard�o z�bami, a� je rozerwa�, potem zrobi� to samo z drug�. Wytrysn�a krew. Dopiero wtedy Nadaske powl�k� si� do jeziora, wsadzi� g�ow� pod wod� i umy� si� w czystej wodzie. Gdy wr�ci�, Imehei siedzia� os�ab�y, bez s�owa. Nadaske usiad� powoli przy nim i podtrzyma� jego cia�o, tak�e milcz�c. Sta�o si� co� strasznego. efenenot okolsetank nin anatirene efeneleiaa teseset PIERWSZA ZASADA UGUNENAPSY Nasze �ycie tkwi mi�dzy kciukami Efeneleiaa, Ducha �ycia. ROZDZIA� II - Dobra noga. Pi�kna noga. Nowa noga - m�wi�a powoli Ambalasei, zmieniaj�c barwy wn�trza d�oni w prostym j�zyku Sorogetso. Ichikchee le�a�a przed ni� ca�a dr��ca na g�stej trawie, otwieraj�c szeroko oczy w strachu przed nieznanym. Spojrza�a na sw� stop� i szybko odwr�ci�a wzrok. Pokrywaj�ca j� r�owa sk�ra r�ni�a si� tak bardzo od zieleni reszty nogi. Strasznie j� to martwi�o. W pr�bie pociechy Ambalasei pochyli�a si� i lekko dotkn�a kostki Ichikchee, ale tamta tylko bardziej zadr�a�a. - To proste stworzenie - powiedzia�a Ambalasei, daj�c znak stoj�cej z boku swej pomocnicy Setessei. - R�wnie proste co ich j�zyk. Daj jej co� do zjedzenia, to zawsze uspokaja. Dobrze, patrz z jakim zadowoleniem je. Idziemy st�d - ty te�. Sorogetso przywykli do widoku Ambalasei, oczywi�cie, nie by� to przypadek. Mia�a cierpliwo�� prawdziwej uczonej, przeto nie przyspiesza�a na si�� kontakt�w z tymi dzikimi stworzeniami. Nadal czu�y si� niepewnie w obecno�ci wi�kszych Yilane, dlatego zawsze si� pilnowa�a, by przy wydawaniu polece� czy zadawaniu pyta� nie wykonywa� zbyt gwa�townych ruch�w. Enge dobrze wykona�a swe zadanie nauczenia si� ich j�zyka i przekaza�a t� umiej�tno�� Ambalasei, a ta opanowa�a j� doskonale. Zna�a nawet wi�cej s��w ni� Enge, bo t� poch�ania�y sprawy miasta. Chore czy ranne Sorogetso szuka�y teraz pomocy u Ambalasei. Zawsze wtedy przybywa�a, pyta�a jedynie o objawy choroby, czasem dodatkowo o par� spraw, na poz�r ma�o wa�nych. Jej wiedza ros�a. - S� zupe�nie pozbawione nauki, patrz na nie, Setessei, i dziw si�. By� mo�e spogl�damy poprzez czas na naszych przodk�w, na ich �ycie tu� po p�kni�ciu jaja czasu. Broni� si� trzymanymi przed sob� truj�cymi paj�kami, jak my kiedy� krabami i homarami. A tam, widzisz, jak sk�adaj� wi�zki trzcin? Zwi�zane maj� znakomite w�a�ciwo�ci izoluj�ce, stanowi� tak�e schronienie dla owad�w. Z jak�� uwag� wznosz� z nich �ciany domk�w, pokrywaj� je dla ochrony przed deszczem. Tak przywyk�y�my do rosn�cych na zawo�anie sypial�, i� zapomnia�y�my, �e kiedy� �y�y�my tak samo. - Wol� wygodne miasta, nie lubi� spa� na go�ej ziemi. - Oczywi�cie. Zapomnij jednak o wygodach i my�l jak uczona. Obserwuj, rozwa�aj i ucz si�. Nie maj� wodo-owoc�w, wi�c zn�w musia�y pom�c sobie pomys�em. Czerpi� wod� z rzeki wydr��onymi tykwami. A podczas mojej poprzedniej wizyty, gdy przysz�am tu sama, odkry�am co� jeszcze wa�niejszego. - Wielkie przeprosimy za �wczesn� nieobecno��-konieczno�� leczenia grzybami zarazy ro�lin. - Przeprosiny niepotrzebne; sama zarz�dzi�am to leczenie. Teraz t�dy... - Z powrotem, nie wchod� tutaj! - krzykn�� na nie Eeasassiwi, wyskakuj�c z kryj�wki w krzakach. Jego d�onie p�on�y czerwieni�. Setessei stan�a i cofn�a si�. Ambalasei r�wnie� si� zatrzyma�a, lecz pozosta�a na miejscu. - Jeste� Eeasassiwi. Ja jestem Ambalasei. Troch� pom�wimy. - Do ty�u! - Dlaczego? Wyt�umaczysz to? Eeasassiwi jest silny-samiec, nie boi si� s�abej- samicy. Eeasassiwi da� znak przeczenia, patrz�c uwa�nie na Ambalasei. Nadal przejawia� niech��, lecz barwa d�oni znikn�a. - To dobre jedzenie - powiedzia�a Ambalasei, przywo�uj�c Setessei z naczyniem. - Spr�buj. Ambalasei ma mn�stwo jedzenia. My�lisz, �e zabior� wasze? To w jamie? Eeasassiwi zawaha� si�, potem przyj�� podarunek i mrucz�c co� do siebie, zacz�� �u� kawa�ek w�gorza, jednocze�nie przygl�daj�c si� obcym uwa�nie. Zaprotestowa� gestem, lecz nie zrobi� �adnego gro��cego ruchu, gdy Ambalasei zerwa�a pomara�czowej barwy owoc z drzewa rosn�cego mu nad g�ow�. Gdy znikn�y mu z oczu, Ambalasei stan�a i wr�czy�a owoc swej pomocnicy. - Znasz go? Setessei spojrza�a na owoc, potem rozerwa�a go i skosztowa�a mi��szu. Wyplu�a go zaraz i potwierdzi�a: - Taki sam da�a� mi do zbadania. - Tak. I co znalaz�a�? - Glukoz�, sacharoz�... - Tak, oczywi�cie - przerwa�a jej Ambalasei. - Jak w ka�dym owocu. Ale czy znalaz�a� co� niespodziewanego? - Prosty enzym bardzo bliski kolagenazie. - Dobrze. A jaki wyci�gn�a� st�d wniosek? - �aden. Poprzesta�am na analizie. - �pi�ca-w-dzie�-m�zg-stwardnia�y-w-kamie�! Czy ja jedna na ca�ym �wiecie potrafi� my�le�? Gdybym ci powiedzia�a, �e w jamie ziemnej pod drzewem znalaz�am mi�so, �wie�e cia�o upolowanego aligatora, co by� o tym s�dzi�a? Setessei stan�a z otwartymi ustami, wstrz��ni�ta sw� my�l�. - Ale�, wielka Ambalasei, to odkrycie o nies�ychanym znaczeniu. Enzym rozpuszcza tkanki ��czne mi�ni, zostawiaj�c gotowe do zjedzenia mi�so. Tak samo, jak to si� dzieje w naszych kadziach z enzymami. To znaczy, �e by� mo�e obserwujemy... - W�a�nie. Pierwszy krok poza og�upiaj�ce pos�ugiwanie si� narz�dziami mechanicznymi, pocz�tki opanowywania proces�w chemicznych i biologicznych. Pierwszy krok na drodze prowadz�cej do prawdziwej wiedzy Yilane. Rozumiesz teraz, dlaczego zakaza�am wpuszcza� Sorogetso do miasta, by mogli pozosta� przy swych starych zwyczajach? - Zrozumienie-z-wielkim podziwem. Twe badania tu s� wiedzy-rozszerzenie, warto��-niewiarygodna. - Oczywi�cie. Przynajmniej troch� doceniasz me wielkie osi�gni�cia. - Ambalasei oparta dot�d wygodnie na ogonie wyprostowa�a si� z j�kiem. - Rado�ci intelektualne przyt�umione przez wiek cia�a - wieczn� wilgo�. - K�apn�a w z�o�ci z�bami i skin�a na Setessei. Asystentka wyci�gn�a przed siebie stworzenie przytrzymuj�ce. Mrucz�ca co� do siebie Ambalasei szpera�a w jego wn�trzu. Przewiduj�c jej pragnienie, Setessei r�wnie� si�gn�a do �rodka i wyj�a ma�y koszyk. - Zab�jca b�lu - oznajmi�a. Ambalasei wyrwa�a go gniewnie - czy jej potrzeby sta�y si� tak oczywiste? - uchyli�a wieczko i wyj�a ma�ego w�a, trzymaj�c go za ogon. Porusza� si� niespokojnie, gdy chwyci�a go tu� za g�ow�, - zmusi�a do rozwarcia szcz�k, a nast�pnie wbi�a sobie w �y�� jego pojedynczy kie�. Zmieniony jad przyni�s� natychmiastow� ulg�. Uczona zn�w rozsiad�a si� wygodnie na ogonie i westchn�a. - Ambalasei nic dzisiaj nie jad�a - powiedzia�a Setessei, chowaj�c w�a do koszyka i si�gaj�c w g��b pojemnika. - Mam tu przygotowanego w�gorza, prosto z kadzi. Ambalasei wpatrywa�a si� nieprzyst�pnie w dal, ale rzuci�a jednym okiem na galaretowate mi�so odwijane przez pomocnic�. To prawda, nic jeszcze nie jad�a. �u�a powoli, pozwalaj�c sokom sp�ywa� do gard�a. Si�gn�a po drugi kawa�ek. - Jak ro�nie miasto? - zapyta�a, troch� niewyra�nie ze wzgl�du na pe�ne usta. Dzi�ki d�ugiej znajomo�ci Setessei dobrze jednak rozumia�a star� uczon�. - Sady wodo-owoc�w potrzebuj� u�y�nienia. To wszystko, reszta ro�nie dobrze. - A mieszkanki tego miasta, te� dobrze rosn�? Setessei wyrazi�a szybko mieszane uczucia, zamykaj�c jednocze�nie pojemnik i wstaj�c. - Rado�� z ci�g�ego zdobywania wiedzy w s�u�bie Ambalasei. Obserwowanie ro�ni�cia miasta, odkrycie nowego gatunku Yilane, to rado�� usuwaj�ca wszelkie trudy. �ycie w�r�d C�r �ycia jest trudem usuwaj�cym wszelk� rado��. - Doskonale powiedziane, daj jeszcze w�gorza. Nie kusi ci� wi�c zaj�cie si� ich wyduman� filozofi�, zostanie C�r�? - Czerpi� si�y i przyjemno�ci ze s�u�enia tobie; nie potrzebuj� s�u�y� innym. - A je�li eistaa ka�e ci umrze� - czy pos�uchasz? - Kt�ra? Mieszka�y�my w wielu miastach. Moim miastem jest s�u�ba tobie, dlatego ty jeste� m� eistaa. - Je�li tak, b�dziesz �y�a zawsze, bo nikomu nie ka�� umrze�. Cho� przy tych C�rach... Mocno mnie to kusi. Teraz rozwi� poprzednie stwierdzenie. Gaje potrzebuj� u�y�nienia, z�agodzenia-skutk�w-przedwczesnego-zako�czenia. C�ry? - Ambalasei wie wszystko, widzi przez kamie�. Dwa razy prosi�am o pomoc, dwa razy zwlekano z jej udzieleniem. - Nie b�dzie trzeciego razu - stwierdzi�a Ambalasei z kontrolerami pewno�ci. Wsta�a z trudem, a gdy si� prostowa�a, co� trzasn�o jej w kr�gos�upie. - Os�abienie narasta, praca na tym cierpi. Wraca�y dr�k� przez gaj, �wiadome, �e obserwuj� je ukryci Sorogetso. Przed nimi miga�a czasem jaka� posta�, a gdy znalaz�y si� nad brzegiem, zasta�y ju� tam ustawion� przez Ichikchee ruchom� k�od�. Opu�ci�a wzrok i odwr�ci�a si�, gdy Ambalasei unios�a d�o� ukazuj�c, jak zmieniaj� si� jej barwy w podzi�kowaniu od zieleni do czerwieni. - Wyra�a sw� wdzi�czno�� - powiedzia�a Ambalasei. - Prac� odwzajemnia si� za pomoc. To proste stworzenia, cho� pod wieloma wzgl�dami z�o�one. Potrzebuj� dalszych bada�. Przesz�a po ruchomej k�odzie na drugi brzeg i wskaza�a na strumie�, kt�ry przeby�a. - W�gorz - pokaza�a i wyci�gn�a r�k�. - Czy zastanawia�a� si�, Setessei, dlaczego na ich wysp� chodzimy po drzewie zamiast pokonywa� p�ytk� wod�? - Nie zaciekawi�o mnie to. - Mnie ciekawi wszystko, dlatego wszystko wiem. Wykorzysta�am sw� wielk� inteligencj� i rozwi�za�am t� ma�� tajemnic�. Wrzuci�a kawa�ek mi�sa do strumienia, a woda zawrza�a od nag�ych ruch�w. - Ma�e, liczne drapie�ne rybki. �ywa zapora. Ten nowy kontynent jest pe�en cud�w. Po po�udniu b�d� si� wygrzewa�a w ambesed. Przy�lij tam do mnie Enge. Setessei ruszy�a przodem z pojemnikiem, kiwaj�c g�ow� podczas marszu. Ambalasei ujrza�a, �e ma szar�, poszarpan� z boku pier�. Tak szybko? Pami�ta�a dobrze m�od� fargi pragn�c� zosta� Yilane, s�uchaj�c� i zapami�tuj�c�, kt�ra w ko�cu sta�a si� jej niezast�pion� pomocnic�. Wszystkie te lata cierpliwej pracy, kiedy to Ambalasei poznawa�a tajemnice �wiata. Ko�cem tego jest nowe miasto z krn�brnymi mieszkankami. Mo�e nadesz�a pora wyjazdu, a na pewno czas ju� zapisa� dok�adnie wszystkie odkrycia. Jeszcze nie narodzone uczone Yilane b�d� podziwia� z l�kiem zakres odkrytej wiedzy. �yj�ce teraz poczerniej� na twarzach i pomr� z zawi�ci. Mi�a my�l. Korze� nagrzanego od s�o�ca drzewa wspiera� wygodnie plecy Ambalasei, jeszcze cieplej jej by�o w o�wietlon� klatk� piersiow�. Oczy mia�a zamkni�te, szeroko otwarte usta ch�on�y ciep�o koj�ce jej bol�ce mi�nie. Poszukiwanie wiedzy jest nie ko�cz�c� si� przyjemno�ci�, lecz bardzo m�czy. Jej rozmy�lania przerwa� g�os prosz�cy o uwag�. Otworzy�a jedno oko i zmru�y�a je, chroni�c przed blaskiem. - To ty, Enge. - S�ysza�am, �e chcesz si� ze mn� zobaczy�. - Jestem niezadowolona. Co� trzeba zrobi�. Twe C�ry Mozo�u mozol� si� coraz mniej z ka�dym dniem. Wiesz o tym? - Wiem. To moja wina. Wynik�a z mojej niemo�no�ci odpowiedniego rozwi�zania naszego problemu. Pracuj� rozpaczliwie nad koniecznym opanowaniem zasad Ugunenapsy. Wiem, �e rozwi�zanie naszych k�opot�w tkwi tu� przed mymi oczami - lecz nadal nie mog� go dostrzec. - Mylisz teori� z rzeczywisto�ci�. Jedna istnieje, druga mo�e istnie�. - Nie dla nas, wielka Ambalasei, wiesz o tym lepiej ni� ktokolwiek inny. - Oczy Enge pa�a�y �arliwo�ci�, .gdy siada�a wygodnie na ogonie; Ambalasei westchn�a. - Udowodniono prawdziwo�� st�w Ugunenapsy. Gdy eistaa rozkazuje swej Yilane umiera� - ta umiera. My nie. - �atwo to wyt�umaczy�. Zako�czy�am nad tym badania. �yjecie, bo wasze podwzg�rze nie zosta�o pobudzone. To wszystko. - Brak wiedzy, pro�ba o wyja�nienie. - Pragn�abym, aby reszta twych C�r Roztargnienia by�a r�wnie� ��dna wyja�nie�. S�uchaj wi�c i zapami�tuj. Tak jak rozwijamy si� od jaja do oceanu, od fargi do Yilane, tak i nasz gatunek rozwija� si� od dawnej postaci do dzisiejszej. Nasze z�by �wiadcz�, �e kiedy� jada�y�my mi�czaki, bo s� do tego przystosowane. Nim mia�y�my miasta, nim zapewni�y�my sobie ci�g�e dostawy �ywno�ci i ochron� przed surowo�ci� �ycia, w naszym przetrwaniu du�� rol� odgrywa�a hibernacja. - Przyznanie jeszcze wi�kszej niewiedzy. Czy jada�y�my t� hibernacj�? Ambalasei k�apn�a w gniewie z�bami. - S�uchaj uwa�niej. Hibernacja to stan odr�twienia cia�a, co� po�redniego mi�dzy snem a �mierci�, kiedy to wielkiemu spowolnieniu ulegaj� wszystkie funkcje �yciowe. Jej podstaw� jest reakcja hormonalna wywo�ywana przez prolaktyn�. Zwykle reguluje ona nasz metabolizm i zachowanie seksualne. Jednak�e nadmiar prolaktyny przeci��a podwzg�rze i powoduje zachwianie r�wnowagi hormonalnej ko�cz�ce si� �mierci�. To czynnik przetrwania. - Przetrwania - cho� ko�czy si� �mierci�? - Tak. �mierci� osobnicz� u�atwiaj�c� przetrwanie grupy. Inna forma altruistycznego genu zgubna dla jednostki, lecz bardzo przydatna dla gatunku. Panowanie eistai zapewnia ci�g�o�� porz�dku spo�ecznego. B��dz�ce osobniczki umieraj� po otrzymaniu takiego rozkazu. W zasadzie zabijaj� si� same. Wierz�, �e zgin� - dlatego gin�. Strach wywo�any blisko�ci� �mierci wyzwala prolaktyn�. Osobnik umiera. Samospe�niaj�ce si� proroctwo. Enge by�a przej�ta zgroz�. - M�dra Ambalasei - twierdzisz wi�c, �e wielkie dzie�o Ugunenapsy to jedynie umiej�tno�� zapanowania nad reakcj� fizjologiczn�? - To ty� powiedzia�a, a nie ja - odpar�a Ambalasei z wielkim zadowoleniem. Enge milcza�a d�ugo, zatopiona w rozmy�laniach. Potem poruszy�a si� i uczyni�a gest zgody-wdzi�czno�ci. - Twa m�dro��, Ambalasei, nie zna granic. Ukazujesz prawd� fizyczn�, kt�ra zmusza mnie do zw�tpienia, sk�ania do rozwa�enia znanych mi prawd, znalezienia odpowiedzi wzmacniaj�cej owe prawdy. Oto ta odpowied�, wyra�ona jasno i tylko czekaj�ca na wyt�umaczenie. Ca�a m�dro�� Ugunenapsy zawarta jest w jej o�miu Zasadach. - Oszcz�d� mi ich! Czy grozisz mi wys�uchaniem wszystkich? - To nie gro�ba, lecz ukazanie. W jednej mieszcz� si� wszystkie. W pierwszej i najwa�niejszej. To najwi�ksze odkrycie Ugunenapsy, z niego wyp�ywaj� wszystkie inne. Powiedzia�a, �e pochodzi�a z jej najg��bszej intuicji. Pozna�a j� jako objawienie, co� d�ugo zapomnianego i nagle odkrytego, prawd�, kt�rej nie mo�na zapomnie� po poznaniu. Oto ona: "Nasze �ycie tkwi pomi�dzy kciukami Efeneleiai, Ducha �ycia". - Rozum mi zdr�twia�! C� to za nonsens? - Prawda. Uznaj�c istnienie Efeneleiai przyjmujemy �ycie i odrzucamy �mier�. Eistaa nie ma nad nami w�adzy, poniewa� jeste�my cz�stk� Efeneleiai, a Efeneleiaa jest cz�stk� nas. - Do��! - rykn�a Ambalasei. - Porzu� wydumane teorie dla bardziej przyziemnych rozwa�a�. Twoje C�ry z ka�dym dniem pracuj� coraz mniej, na czym cierpi miasto. Co zamierzasz z tym zrobi�? - Zamierzam wg��bi� si� bardziej w Osiem Zasad Ugunenapsy, poniewa� ty, Ambalasei, ukaza�a� mi, �e w nich tkwi rozwi�zanie naszych k�opot�w. - Naprawd�? Mam nadziej�. Ale radz� ci wg��bia� si� szybciej, poniewa� nawet moja szeroko znana cierpliwo�� ma swoje granice. Beze mnie miasto zginie, a wasze nie ko�cz�ce si� spory zaczynaj� mnie nu�y�. Rozwi��cie je wreszcie! - Uczynimy to. Ofiaruj nam jeszcze troch� cierpliwo�ci, z kt�rej jeste� tak dobrze znana. Ambalasei zamkn�a oczy, gdy tylko Enge sko�czy�a m�wi�, nie zobaczy�a wi�c ruch�w jej cia�a, kt�re pokazywa�y, co wiedziano o jej cierpliwo�ci. Enge odesz�a powoli, szukaj�c odosobnienia, w kt�rym mog�aby rozwa�a� budz�ce si� w niej objawienie. Gdy jednak wesz�a na ocieniony przez drzewa chodnik, spotka�a t�, kt�r� najmniej pragn�a w tej chwili widzie�. By�a to jednak niegrzeczna, samolubna my�l. Je�li ta C�ra jest k��tliwa, to tylko dlatego, �e szuka prawdy. - Witam ci�, Far<, i pytam, dlaczego chcesz ze mn� m�wi�? Far< ostatnio jeszcze bardziej schud�a; pod sk�r� stercza�y jej obr�cze �eber. Jad�a niewiele, du�o rozmy�la�a. Teraz splata�a kciuki w t�umionej emocji. Mia�a trudno�ci z wyra�aniem swych my�li, a jej wielkie oczy zwi�kszy�y si� jeszcze bardziej z wysi�ku. - Borykam si�... z tymi s�owami, moimi my�lami i naukami Ugunenapsy. I znajduj� w tym sprzeczno�ci. Potrzebuj� wskaz�wek, pomocy. - Otrzymasz j�. Co ci� trapi? - Twoje polecenie s�uchania Ambalasei, jakby by�a nasz� eista�. Robimy to, cho� przyjmuj�c zasady Ugunenapsy, odrzuci�y�my w�adz� eistai. - Zapomnia�a�, �e jest tak tylko do czasu wyro�ni�cia miasta. Bez miasta nie mo�emy �y� i inne dzia�anie by�oby sprzeczne z �yciem. - Tak - ale miasto ju� uros�o. Nic mu ju� nie brakuje, a w takim razie nadszed� kres naszego pos�usze�stwa. Uwa�am, wraz z wieloma spo�r�d tych, z kt�rymi rozmawia�am, �e pora z tym sko�czy�... Uniesione d�onie Enge wstrzyma�y jej s�owa; by�o to polecenie wymagaj�ce natychmiastowego pos�usze�stwa. - Nie m�w o tym teraz. Nied�ugo, ju� nied�ugo, objawi� ci to wszystko, co zosta�o mi objawione dzisiaj. Tajemnic� naszego istnienia jest Osiem Zasad Ugunenapsy. Odkry�yby�my j�, gdyby�my przyjrza�y si� im uwa�niej. - Przygl�da�am si�, Enge, i nie odkry�am. Czy w jej s�owach nie by�o lekkiego kontrolera odrzucenia, nawet wzgardy? Enge postanowi�a nie zwraca� na to uwagi. Nie nadesz�a jeszcze pora konfrontacji. - B�dziesz pracowa� dla miasta zgodnie z poleceniami Ambalasei, tak samo jak ja i wszystkie nasze siostry. Nasze problemy zostan� rozwi�zane ju� bardzo szybko. Mo�esz i��. Enge patrzy�a na w�skie oddalaj�ce si� plecy i nie po raz pierwszy odczu�a brzemi� swych wierze� oraz zrozumia�a wolno�� eistai. Ta szybko rozwi�za�aby ten problem poprzez nakazanie tej Yilane, by umar�a. Pe�na �ycia Far< sz�a pod drzewami. R�wnie� pod drzewami, lecz na drugim brzegu oceanu, w Entoban*, sz�a ci�ko Vainte. Cz�sto przystawa�a, jej �lady w mule by�y r�wnie chaotyczne i przypadkowe, jak jej my�li. Czasami, zaraz po przebudzeniu, widzia�a wyra�nie ca�e swe po�o�enie. Odrzucona, zagubiona w�druje niego�cinnym wybrze�em. Pocz�tkowo wspiera� j� gniew, w nim rzuca�a gro�by zdradzieckiej Lanefenuu odp�ywaj�cej bezpiecznie w uruketo. Przepe�nia�a j� nienawi�� do eistai, kt�rej zawdzi�cza to wszystko. Wrzeszcza�a z w�ciek�o�ci, a� rozbola�o j� gard�o, os�ab�y ko�czyny, a na ustach wyst�pi�a piana. Nic jej to nie da�o. Gdyby w pobli�u znalaz�y si� jakie� gro�ne zwierz�ta, zosta�aby zabita i po�arta w tej chwili szale�stwa. Nie by�o ich jednak. Za b�otnist� pla�� zaczyna�y si� pe�ne zgnilizny bagna i lotne piaski. W�r�d drzew lata�y ptaki, w mule pe�za�y jakie� stworzenia, nic godnego uwagi. W�ciek�o�� pierwszego dnia wywo�a�a u niej pragnienie, kt�re zaspokoi�a m�tn� wod� z moczar�w. Co� w tej wodzie sprawi�o, �e chorowa�a i traci�a resztk� si� wymiotuj�c. Potem znalaz�a bij�ce mi�dzy drzewami �r�d�o. Potoczek czystej wody sp�ywa� przez mu� do morza, odt�d pi�a tylko z niego. Pocz�tkowo nic nie jad�a. Le��c nieruchomo w s�o�cu, nie musia�a je�� przez wiele dni. Dopiero gdy upad�a z wyczerpania, zrozumia�a g�upot� takiego post�powania. Mog�a umrze� - ale nie w ten spos�b. Iskierka gniewu, kt�ry pozosta� w niej w tym opuszczeniu i zdradzie, skierowa�a j� do morza. By�y w nim ryby, trudne jednak do schwytania. Dawno zapomnia�a posiadane ongi� umiej�tno�ci ich �apania. Mimo to jako� zdo�a�a prze�y�. �atwiej by�o znale�� mi�czaki na mulistych wysepkach i wkr�tce od�ywia�a si� g��wnie nimi. Min�o tak wiele, wiele dni i Vainte nie odczuwa�a potrzeby �adnych zmian. Jedynie o �wicie, cho� bardzo ju� rzadko, patrzy�a ze zdumieniem na swe ob�ocone nogi, poplamion�, pozbawion� ozd�b sk�r�. Zastanawia�a si� w�wczas chwil� nad swym po�o�eniem. Czy to ca�e jej �ycie? Co si� z ni� sta�o? Te ulotne chwile troski nie trwa�y nigdy d�ugo. S�o�ce przygrzewa�o, a ot�pienie umys�u by�o znacznie lepsze od wrzask�w i cierpie�, kt�re znaczy�y jej pierwsze dni na tym wybrze�u. Mia�a wod� do picia, a gdy zg�odnia�a, zawsze znajdowa�a co� do zjedzenia, nic jej tu nie niepokoi�o. Opu�ci�y j� nawet mroczne my�li, kt�re wype�nia�y jej g�ow� po porzuceniu na tym niego�cinnym wybrze�u. Wszystkie my�li. Sz�a brzegiem, wlok�c powoli jedn� nog� za drug� i zostawiaj�c w mule kr�t�, wydeptan� �cie�k�. �lady jej n�g szybko wype�nia�a woda. Bruka assi stakkiz tina faralda - den ey gestarmal faralda markiz. PRZYS�OWIE TANU Raduj si� latem swego �ycia - zawsze nast�puje po nim zima. ROZDZIA� III Nadaske sta� po pas w jeziorze, pryskaj�c na siebie wod� i zmywaj�c �lady krwi. Zanurzy� g�ow� pod powierzchni�, by wyp�uka� usta. Wreszcie wyplu� resztki krwi i cia�a, by ca�kowicie oczyszczony wyj�� na brzeg. Tam wszystkimi czterema kciukami wskaza� na pogr��onego w rozpaczy Imehei. Gest ten pe�en by� mroku, bez �ladu nadziei. - Co to znaczy? - zapyta� Kerrick, oszo�omiony strasznymi wydarzeniami. Nadaske wzdrygn�� si�, lecz nic nie powiedzia�. R�wnie� Imehei d�ugo jeszcze si� nie odzywa�. Potem poruszy� si� i zacz�� trze� siniaki na ramionach i udach. W ko�cu wsta� powoli, zwracaj�c na Nadaske szeroko rozwarte, puste oczy. - Jak d�ugo? - spyta� Nadaske. - Przy dw�ch chyba dostatecznie. - Mo�esz si� myli�. - Wkr�tce si� przekonamy. Musimy zaraz wraca� do miejsca spoczynku. - Idziemy. Ime