3134
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 3134 |
Rozszerzenie: |
3134 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 3134 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 3134 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
3134 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
WILLIAM FAULKNER
AZYL
PRZE�O�Y�A: ZOFIA KIERSZYS
SCAN-DAL
I
Spoza zas�ony krzak�w otaczaj�cych �r�d�o Wytrzeszcz patrzy� na cz�owieka, kt�ry pi� wod�. Do �r�d�a prowadzi�a od szosy prawie niewidoczna w�r�d zaro�li �cie�ka. Wytrzeszcz patrzy�, jak ten cz�owiek - wysoki, szczup�y m�czyzna bez kapelusza, w zniszczonych spodniach z szarej flaneli, z przewieszon� przez rami� tweedow� marynark� - podchodzi �cie�k� i kl�ka, �eby napi� si� �r�dlanej wody.
�r�d�o wytryskiwa�o przy korzeniu buka i odp�ywa�o fa�duj�c, rze�bi�c piaszczyste dno. Otacza�a je g�stwina trzcin i g�og�w, cyprys�w i figowc�w, schla-panych s�onecznym blaskiem jak gdyby znik�d. Ptak, niewidoczny i tajemniczy, a przecie� gdzie� w pobli�u, za�piewa� trzy nuty i ucich�.
Ten cz�owiek pi� schylony nad �r�d�em, nad sp�kanym, rozbitym odbiciem swojej twarzy w wodzie. Prostuj�c si� zobaczy� te� pop�kane, rozedrgane odbicie s�omkowego kapelusza Wytrzeszcza, chocia� przedtem nie s�ysza� �adnego szmeru.
Zobaczy� po drugiej stronie �r�d�a jakiego� niskiego cz�owieka, kt�ry sta� z r�kami w kieszeniach, z papierosem stercz�cym z k�cika ust. Mia� na sobie czarne -ubranie, marynark� obcis��, z wysoko zaznaczonym stanem, nogawki spodni podwini�te i zab�ocone nad oblepionymi b�otem butami. Jego twarz by�a dziwnie bezkrwista, jak gdyby pada�o na ni� ostre �wiat�o elektryczne; w s�omkowym kapeluszu na bakier, gdy tak r�kami w kieszeniach trzyma� si� pod boki, wygl�da� na tle tej s�onecznej ciszy p�asko jako� i gadzinowato niczym zdeptany, sczernia�y rondel z dwoma uchami.
Gdzie� poza nim zn�w za�piewa� ptak - trzy monotonnie powt�rzone nuty: bezsensowne d�wi�ki wydar-
te z ciszy g��bokiej, oddychaj�cej spokojem, zdaj�cej si� odgradza� to miejsce od �wiata, sk�d po chwili dolecia� warkot samochodu, stopniowo zamieraj�c w dali. Cz�owiek, kt�ry pi� wod�, kl�cza� przy �r�dle.
- Pan ma chyba w tej kieszeni rewolwer - powiedzia�.
Z drugiej strony �r�d�a Wytrzeszcz wpatrywa� si� w niego oczami jak dwie ga�ki z mi�kkiej, czarnej gumy.
- To ja si� pytam - powiedzia� - co pan masz w kieszeni?
Tamten si�gn�� do marynarki wci�� jeszcze przewieszonej przez rami�. Z jednej kieszeni wystawa� zmi�ty pil�niowy kapelusz, a z drugiej wystawa�a ksi��ka.
- O kt�r� kiesze� chodzi? - zapyta�.
- Nie pokazuj. Powiedz. Zatrzyma� r�k� na p� podniesion�.
- To jest ksi��ka - powiedzia�.
- Co za ksi��ka?
- Po prostu ksi��ka. Do czytania. Niekt�rzy ludzie czytaj�.
- Czyta pan ksi��ki? - zapyta� Wytrzeszcz.
R�ka tamtego znieruchomia�a nad marynark�. Dym z papierosa przewija� si� po twarzy Wytrzeszcza, kt�ra z jednym okiem przymru�onym wygl�da�a jak maska z�o�ona z dw�ch odmiennych po��wek.
Z bocznej kieszeni spodni Wytrzeszcz wyci�gn�� zaszargan� chustk� do nosa. Roz�o�y� j� sobie na napi�tkach zab�oconych but�w, �eby nie pobrudzi� ubrania, gdy przysiad� naprzeciwko cz�owieka po drugiej stronie wody. By�a wtedy mniej wi�cej godzina czwarta majowego popo�udnia. Przykucni�ci tak, patrzyli na siebie ponad �r�d�em przez dwie godziny. Od czasu do czasu odzywa� si� ptak z mokrad�a, jak gdyby pobudza� go mechanizm zegarowy; jeszcze dwukrotnie przeje�d�a�y po szosie niewidoczne samochody. Zn�w �piewa� ptak.
- I oczywi�cie pan nie wie, jak on si� nazywa - powiedzia� cz�owiek po drugiej stronie �r�d�a. - Mam wra�enie, �e je�eli w og�le zna pan jakiego� ptaka, to chyba tylko takiego, co �piewa w klatce w hallu hotelowym albo kosztuje cztery dolary na p�misku.
Wytrzeszcz nie odpowiedzia�. Wci�� jeszcze siedz�c na pi�tach, w tym obcis�ym czarnym ubraniu z praw� kieszeni� marynarki wypchan�, skr�ca� i ugniata� papierosy ma�ymi, lalczynymi nieomal r�kami i spluwa� do �r�d�a. By� martwo, ziemi�cie blady. Nos mia� krogulczy, podbr�dka nie mia� wcale. Twarz jego w miejscu, w kt�rym powinien by� podbr�dek, po prostu si� usuwa�a jak twarz woskowej lalki zapomnianej zbyt blisko ognia w kominku. Po kamizelce snu�a mu si� paj�czyna platynowej dewizki.
- S�uchaj pan - powiedzia� cz�owiek po drugiej stronie �r�d�a. - Nazywam si� Horace Benbow. Prowadz� kancelari� adwokack� w Kinston. Dawniej mieszka�em w Jefferson; w�a�nie tam teraz id�. Ka�dy w tym hrabstwie mo�e panu powiedzie�, �e jestem nieszkodliwy. Je�eli to whisky, ma�o mnie naprawd� obchodzi, ile jej produkujecie czy sprzedajecie, czy kupujecie. Zatrzyma�em si� tutaj na �yk wody. I chc� tylko dosta� si� do Jefferson.
Oczy Wytrzeszcza wygl�da�y jak ga�ki z gumy, kt�re przed chwil� naci�ni�te odzyska�y ju� pierwotn� wypuk�o��, ale zachowa�y jeszcze na sobie spiralne odciski palc�w.
- Chc� doj�� do Jefferson przed zapadni�ciem zmroku - powiedzia� Benbow. - Pan nie mo�e mnie tutaj tak trzyma�.
Nie wyjmuj�c papierosa z ust, Wytrzeszcz splun�� do �r�d�a.
- Pan nie mo�e mnie zatrzymywa� - powiedzia� Benbow. - A gdybym si� st�d wyrwa� i uciek�...
Wytrzeszcz skierowa� gumowe ga�ki oczu na Benbowa.
- Chcesz pan ucieka�?
- Nie.
Wytrzeszcz odwr�ci� oczy.
- No wi�c sied�.
Benbow zn�w us�ysza� ptaka i spr�bowa� sobie przypomnie�, jak go nazywaj� w tych stronach. Po niewidocznej szosie przejecha� jeszcze jeden samoch�d z warkotem cichn�cym w dali. Tymczasem s�o�ce prawie zasz�o. Wytrzeszcz wyci�gn�� z kieszeni spodni zegarek za dolara, spojrza�, kt�ra godzina, i jak monet� wrzuci� zegarek z powrotem do kieszeni.
W miejscu, gdzie �cie�ka biegn�c od �r�d�a ��czy�a si� z piaszczyst� boczn� drog�, zagradza�o j� niedawno �ci�te drzewo. Przele�li przez to drzewo i szli dalej, zostawiaj�c szos� za sob�. Piach drogi znaczy�y dwie p�ytkie koleiny, ale �ladu kopyt nie by�o. Dopiero tam, gdzie przez piach przes�cza� si� strumyk, Benbow zobaczy� odci�ni�t� kratk� opon samochodowych. Wytrzeszcz szed� przed nim - w obcis�ym ubraniu, w sztywnym kapeluszu, ostry w liniach jak ultranowoczesny model stoj�cej lampy.
Piach si� sko�czy� i wyszli z zaro�li. Droga kreto bieg�a pod g�r�. By�o prawie ciemno. Wytrzeszcz spojrza� przez rami�.
- Pr�dzej, Jack - powiedzia�.
- Dlaczego nie szli�my na prze�aj? - zapyta� Benbow.
- Mi�dzy tymi tam... tymi wszystkimi drzewami? - zapyta� Wytrzeszcz. Popatrzy� ze wzg�rza w d�, gdzie g�szcza wygl�da�y ju� jak jezioro atramentu, i podrzuci� g�ow�, przy czym jego kapelusz m�tnie, gadzinowato mign�� w ostatniej szaro�ci zmierzchu. - Rany boskie!
By�o prawie zupe�nie ciemno. Wytrzeszcz zwolni� kroku. Szed� teraz obok Benbowa i Benbow widzia� nieustanne podrygiwanie s�omkowego kapelusza, kiedy Wytrzeszcz, nieledwie wij�c si� jak gadzina, rzuci� szybkie spojrzenie woko�o. Ten kapelusz si�ga� Benbowowi akurat do podbr�dka.
Nagle co� - jaki� cie� ukszta�towany szybko�ci� - przemkn�o nad nimi nisko, bezszelestnie na napi�-
tych skrzyd�ach, omiataj�c p�dem powietrza ich twarze, i Benbow poczu�, �e Wytrzeszcz ca�ym cia�em przywiera do niego i wczepia d�o� w jego marynark�.
- To tylko sowa - powiedzia�. - To nie, tylko sowa. - I doda�: - Nazywaj� tego karoli�skiego strzy�yka ptakiem rybackim. Ot� to! �e te� tam nie mog�em sobie tego przypomnie�.
A Wytrzeszcz kurczy� si� obok niego i wpija� mu palce w kiesze�, i sycza� przez z�by jak kot.
"On pachnie czarno - pomy�la� Benbow - on pachnie tak jak ta czarna ma�, kt�ra z ust pani Bovary chlusn�a na �lubny welon, kiedy podnie�li jej g�ow�."
W chwil� p�niej nad czerni� tej poszarpanej masy drzew ukaza� si� jaki� dom, sztywny, kanciasty na tle wieczornego nieba.
Dom ten by� wypatroszon� ruin� wysok� i w�sk�, wy�aniaj�c� si� sztywno z zapuszczonego cedrowego gaju. G�rowa� nad okolic�, znany jako Siedziba Starego Francuza, wzniesiony jeszcze przed wojn� secesyjn� - dom plantatora w samym �rodku jego posiad�o�ci: p�l bawe�ny, ogrod�w i trawnik�w, kt�re ju� dawno obr�ci�y si� na nowo w puszcz�, na kt�rych od pi��dziesi�ciu lat pl�drowali ludzie z s�siedztwa, �ci�gaj�c po kawa�ku drzewo na opa� albo czasami przekopuj�c grunt w tajemnej nadziei, �e znajd� z�oto rzekomo gdzie� tutaj zakopane przez za�o�yciela plantacji, gdy Grant t�dy prowadzi� swoje wojska na Vicksburg.
Trzech m�czyzn siedzia�o na krzes�ach przy ko�cu ganku. W g��bi otwartej sieni wida� by�o s�aby odblask �wiat�a. Sie� przecina�a ca�y dom, wiod�c wprost na ty�y. Wytrzeszcz wszed� po schodkach.
Trzech m�czyzn spojrza�o na niego i na jego towarzysza.
- To jest profesor - powiedzia� nie zatrzymuj�c si�.
Wkroczy� do domu, do sieni. Przeszed� przez sie�, przez tylny ganek i skr�ci� do izby, w kt�rej pali�o si� �wiat�o. To by�a kuchnia. Przy piecu sta�a kobieta. Mia�a na sobie wyp�owia�� perkalow� sukni�, na go�ych nogach zniszczone m�skie buty robocze, nie zasznurowane i k�api�ce. Spojrza�a na Wytrzeszcza, a potem zn�w na kuchenn� p�yt�, gdzie skwiercza�o mi�so na patelni.
Wytrzeszcz sta� w drzwiach. Rondo kapelusza uko�nie ocienia�o mu twarz. Wyci�gn�� papierosa z paczki w kieszeni, ugni�t� go i w�o�y� do ust, po czym potar� zapa�k� o paznokie� kciuka.
- Ptaszek przed domem - oznajmi�.
Kobieta nie podnios�a oczu. Odwraca�a mi�so na patelni.
- Po co mi to m�wisz? - zapyta�a. - Ja nie obs�uguj� klient�w Lee.
- To profesor - powiedzia� Wytrzeszcz.
Kobieta odwr�ci�a si� z �elaznym widelcem w znieruchomia�ej d�oni; za piecem w cieniu sta�a drewniana skrzynka.
- Kto taki? - zapyta�a.
- Profesor - powiedzia� Wytrzeszcz. - Ma przy sobie ksi��k�.
- Czego on tu chce?
- A bo ja wiem. Nie pyta�em. Mo�e chce czyta� t� ksi��k�.
- Sam tu przyszed�?
- Nakry�em go przy �r�dle.
- Szuka� tego domu?
- A bo ja wiem - powiedzia� Wytrzeszcz. - Nie pyta�em.
Kobieta dalej patrzy�a na niego.
- Wy�l� go do Jefferson ci�ar�wk� - powiedzia�. - Co� gada� o tym, �e tam idzie.
- Po co mi to m�wisz? - zapyta�a kobieta.
- Gotujesz. B�dzie chcia� zje��.
- Tak - burkn�a kobieta. Odwr�ci�a si� znowu
do pieca. - Gotuj�. Gotuj� dla kalek i moczymor-d�w, i pomylonych. Tak. Gotuj�.
Stoj�c w drzwiach Wytrzeszcz patrzy� na ni� poprzez dym z papierosa wij�cy mu si� po twarzy. R�ce trzyma� w kieszeniach.
- Mo�esz to cisn��. Zawioz� ci� w niedziel� z powrotem do Memphis. Mo�esz tam zn�w si� puszcza�. - Patrzy� na jej plecy. - Tyjesz tutaj. Zaniedbujesz si� na wsi. Nie powiem im tam na ulicy Manuel.
Kobieta odwr�ci�a si� z widelcem w d�oni.
- Ty draniu - powiedzia�a.
- No pewnie - powiedzia� Wytrzeszcz. - Nie powiem im, �e Ruby Lamar chodzi na wsi w butach, kt�re Lee Goodwin wyrzuci� na �mietnik. �e sama drzewo r�bie. Nie. Powiem im, �e Lee Goodwin jest cholernie bogaty.
- Ty draniu! - powt�rzy�a kobieta. - Ty draniu!
- No pewnie - powiedzia� Wytrzeszcz.
Odwr�ci� g�ow�, bo na ganku rozleg�o si� szuranie.
Po chwili do kuchni wszed� jaki� cz�owiek. By� zgarbiony, w kombinezonie i bosy; to w�a�nie jego szuraj�ce kroki us�yszeli przed chwil�. Na g�owie mia� strzech� kud��w jasnych od s�o�ca, zmierzwionych i brudnych. Oczy mia� siwe, rozgor�czkowane i kr�tk�, mi�kk� brod� o barwie brudnego z�ota.
- Niech mnie g� kopnie, jak on nie jest cudak - powiedzia�.
- O co ci chodzi? - zapyta�a kobieta.
Cz�owiek w kombinezonie nie odpowiedzia�. Mijaj�c Wytrzeszcza rzuci� na niego spojrzenie tajemnicze i czujne zarazem, jak gdyby got�w u�mia� si� z jakiego� �artu, czeka� na moment odpowiedniejszy do �miechu. Niezdarnymi, nied�wiedzimi krokami przeszed� przez kuchni� i wci�� z t� sam� min�, czujn�, rado�nie tajemnicz�, chocia� wiedzia�, �e oni to widz�, podni�s� lu�n� desk� w pod�odze i wyci�gn�� g�sior o pojemno�ci jednego galona. Wytrzeszcz z palcami wskazuj�cymi zatkni�tymi za kamizelk�, z niedopa�kiem papierosa w ustach (wypali� go ani razu nie dotykaj�c r�k�) patrzy� na niego uwa�nie, zawzi�cie, mo�e nawet z�owieszczo, dop�ki on, niezgrabnie ukrywaj�c g�sior za biodrem, czujny, troch� ju� onie�mielony, a przecie� wpatrzony w Wytrzeszcza i nadal wyra�nie got�w da� wyraz swojej uciesze, nie opu�ci� kuchni. Zn�w us�yszeli szuranie jego bosych st�p na ganku.
- No pewnie - powiedzia� Wytrzeszcz. - Nie powiem im tam na Manuel Street, �e Ruby Lamar gotuje dla niemowy i dla pomylonego.
- Ty draniu! - powt�rzy�a kobieta. - Ty draniu!
II
Gdy kobieta wnios�a p�misek z mi�sem do jadalni, Wytrzeszcz, cz�owiek, kt�ry przyni�s� g�sior z kuchni, i ten nieznajomy siedzieli ju� przy stole zbitym z trzech nie. heblowanych desek umieszczonych na dw�ch koz�ach. W �wietle lampy, stoj�cej na stole, twarz kobiety by�a pos�pna, niestara; oczy zimne. Patrz�c na ni� Benbow nie zauwa�y�, �eby bodaj raz zerkn�a na niego ani w�wczas, gdy stawia�a p�misek i zatrzyma�a si� przez chwil� z owym badawczym, na poz�r niedba�ym spojrzeniem, jakim kobiety zwykle obrzucaj� nakryty do posi�ku st�, ani p�niej, gdy odesz�a w k�t pokoju i z otwartej paki wyj�a jeszcze jeden talerz, n� i widelec, kt�re po�o�y�a na stole przed go�ciem z jak�� raptown�, ale woln� od po�piechu determinacj�, przy czym r�kaw jej otar� si� o jego rami�.
Wtedy w�a�nie wszed� Goodwin. Ubrany by� w zab�ocony kombinezon. Twarz mia� szczup��, ogorza��, szcz�ki pokryte czarnym zarostem, w�osy posiwia�e na skroniach. Prowadzi� pod rami� staruszka z d�ug� bia�� brod�, uszargan� wok� ust. Benbow patrzy�, jak Goodwin pomaga staruszkowi usi��� na krze�le, jak ten stary siada pos�usznie, z nieporadn�, obmierz��
skwapliwo�ci� cz�owieka, kt�remu zosta�a w �yciu ju� tylko jedna przyjemno��, do kt�rego �wiat dociera ju� tylko jednym zmys�em, gdy� by� on i niewidomy, i g�uchy - ma�y, �ysy cz�eczyna o pe�nej, kr�g�ej, r�owej twarzy, oczach przes�oni�tych katarakt�, przypominaj�cych skrzepy flegmy. I Benbow patrzy�, jak stary wyci�ga z kieszeni brudn� szmat� i wypluwa w ni� niemal bezbarwn� miazg� czego�, co w swoim czasie musia�o by� niew�tpliwie prymk�, jak zwija szmat� i wk�ada j� z powrotem do kieszeni. Kobieta na�o�y�a staremu na talerz mi�so z p�miska. Tamci jedli w milczeniu, miarowo, a on siedzia� mi�dzy nimi, pochylaj�c g�ow� nisko nad talerzem i s�abo trz�s�c brod�. Niepewn�, rozdygotan� r�k� namaca� kawa�ek mi�sa, podni�s� do ust i zacz�� ssa�. Kobieta wr�ci�a, uderzy�a go po knykciach. Po�o�y� mi�so z powrotem na talerzu i Benbow patrzy� teraz, jak ona kraje mu jedzenie, mi�so, chleb i wszystko, i polewa to syropem z sorgo. Potem odwr�ci� wzrok. Po jedzeniu Goodwin wyprowadzi� starego i Benbow patrzy� na nich, gdy wychodzili, i s�ysza� ich kroki oddalaj�ce si� w sieni. Potem m�czy�ni wr�cili na ganek. Kobieta sprz�tn�a w jadalni i wynios�a naczynia do kuchni. Postawi�a je na kuchennym stole, podesz�a do skrzynki za piecem i sta�a tam przez jaki� czas. Wr�ci�a do sto�u, na�o�y�a sobie na talerz swoj� kolacj�, usiad�a, zjad�a, od p�omyka lampy zapali�a papierosa, zmy�a naczynia i schowa�a je. Potem przesz�a przez sie� do frontowej cz�ci domu. Nie wysz�a na ganek. Stan�a wewn�trz tu� przy samych drzwiach i s�ucha�a rozmowy tamtych, s�ucha�a, co m�wi� nieznajomy, s�ucha�a cichego, szorstkiego szmeru, gdy podsuwali so-bie g�sior.
- Ten dure� - szepn�a. - Czego on chce... S�ucha�a, jak on m�wi - szybko, akcentem, troch�
cudzoziemskim, tonem cz�owieka oddaj�cego si� m�wieniu i chyba niczemu ponadto.
- W ka�dym razie nie pijak - szepn�a, cicha za drzwiami. - Lepiej, �eby ju� sobie poszed� tam, do-
k�d idzie i gdzie mog� si� nim zaj�� kobiety z rodziny.
S�ucha�a:
- Z mojego okna widzia�em t� altan� obro�ni�t� dzikim winem, a w zimie widzia�em tak�e i hamak. Oto sk�d wiemy, �e Natura jest rodzaju �e�skiego. Bo istnieje owo sprzysi�enie mi�dzy cia�em kobiecym i kobiec� por� roku. Tak wi�c co rok wiosn� mog�em patrze� na nowe utwierdzanie si� starego fermentu, na te li�cie zas�aniaj�ce hamak, na usidlon� w zielem obietnic� niepokoju. To w�a�nie ma w sobie kwitn�ce dzikie wino. Niby nic: nieobliczalnie, jak gdyby la�o si� wosk, rozwijaj� si� nie tyle kwiaty, co li�cie i coraz bardziej i bardziej zas�aniaj� ten hamak, a� wreszcie przy ko�cu maja s�ycha� tam o zmierzchu jej g�os - Ma�ej Belle - jak szept tego dzikiego wina. Nigdy nie m�wi�a do mnie: "Horace, to jest Louis czy Paul, czy kto� tam inny", tylko zawsze do nich: ,,To jest tylko Horace". Tylko, rozumiecie. W bia�ej sukieneczce o zmierzchu. Oni oboje zupe�nie trze�wi i dostatecznie baczni, i troch� niecierpliwi. I nie m�g�bym czu� si� bardziej obcy jej cia�u, nawet gdybym sam je sp�odzi�.
Wi�c dzi� rano... nie, to by�o cztery dni temu, ona przyjecha�a z internatu w czwartek, a dzi� mamy wtorek... powiedzia�em:
"Kochanie, skoro znalaz�a� go sobie w poci�gu, prawdopodobnie on jest w�asno�ci� sp�ki kolejowej. Nie wolno zabiera� go sp�ce kolejowej, to przest�pstwo, tak jakby� zabra�a izolator ze s�upa."
"Nie g�upszy jest od ciebie. Studiuje na uniwersytecie Tulane."
"Ale w poci�gu, kochanie" - powiedzia�em.
"Znajduj� ich sobie w gorszych miejscach ni� w poci�gu."
"Wiem - powiedzia�em. - Ja tak�e. Ale ty ich nie sprowadzaj do domu, wiesz. Po prostu przechod� przez nich i id� dalej. Nie brud� sobie pantofli."
Byli�my wtedy w saloniku. Przed kolacj�. Ona i ja, sami w domu. Belle wysz�a do miasta.
"Co ci� obchodzi, kto mnie odwiedza? Nie jeste� moim ojcem. Jeste� tylko... tylko..."
"Tylko? - zapyta�em. - Tylko czym?"
"Wi�c powiedz mamie. Powiedz jej. Przecie� to w�a�nie chcesz zrobi�. Powiedz jej!"
"Ale w poci�gu, kochanie - powiedzia�em. - Gdyby wszed� do twojego pokoju w hotelu, najzwyczajniej bym go zabi�. Ale w poci�gu... Czuj� niesmak. Ode�lijmy go i zacznijmy wszystko od pocz�tku!"
"I kto m�wi o znajdowaniu rzeczy w poci�gu! Kto to m�wi! Krewetka! Krewetka!"
- To wariat - szepn�a kobieta, nieruchoma za drzwiami.
Nieznajomy m�wi� dalej be�kotliwie, szybko, wylewnie.
- Ale zaraz powiedzia�a: "Nie! Nie!" - a ja trzyma�em j� i przytula�a si� do mnie. "Tak mi si� g�upio wyrwa�o, Horace! Horace!"
I czu�em ten zapach zamordowanych kwiat�w, delikatnych martwych kwiat�w i �ez, a potem nagle zobaczy�em jej twarz w lustrze. Jedno lustro by�o za ni�, a drugie za mn� i ona przegl�da�a si� w tym za mn�, nie pami�ta�a o drugim lustrze, w kt�rym mog�em widzie� jej twarz, ca�� ob�ud� jej spojrzenia, kiedy patrzy�a na ty� mojej g�owy. Oto dlaczego Natura jest rodzaju �e�skiego, a Post�p m�skiego. Natura oplot�a altan� dzikim winem, ale Post�p wynalaz� lustro.
- To wariat - powiedzia�a kobieta za drzwiami s�uchaj�c.
- Ale nie tylko w tym rzecz. Pomy�la�em sobie, �e mo�e wiosna albo mo�e to, �e mam czterdzie�ci trzy lata, tak mnie zdenerwowa�o. Pomy�la�em sobie, �e mo�e poczu�bym si� dobrze, gdybym przez chwil� po-le�a� na jakim� wzg�rzu. To by�y tamte okolice. P�askie, wstr�tne i tak bogate, �e chyba nawet wiatr wydmuchuje stamt�d pieni�dze. Cz�owiek tam nawet by
si� nie zdziwi�, gdyby zobaczy�, �e li�cie opadaj�ce z drzew obracaj� mu si� w got�wk�. Ta Delta. Pi�� tysi�cy mil kwadratowych i ani jednego wzg�rza poza kopcami, kt�re usypali Indianie, �eby si� na nich chroni�, kiedy wylewa�a rzeka. Wi�c pomy�la�em sobie, �e potrzebne mi jest w�a�nie wzg�rze. To jednak nie Ma�a Belle doprowadzi�a mnie do takiej ostateczno�ci. Wiecie, co to by�o?
- Wariat przecie� - szepn�a kobieta za drzwiami. - Lee nie powinien pozwoli�...
Benbow nie czeka� na odpowied�.
- To by�a szmatka z r�em. Wiedzia�em, �e j� znajd�, jeszcze zanim wszed�em do pokoju Belle. I znalaz�em zatkni�t� za lustro... chustk� do nosa, kt�r� Belle maluj�c si� star�a nadmiar szminki i kt�r� zatkn�a za lustro nad kominkiem. W�o�y�em j� do nesesera, wzi��em kapelusz i wyszed�em. Podjecha�em na autostop kawa�ek drogi jak�� ci�ar�wk�, kiedy si� spostrzeg�em, �e nie mam przy sobie pieni�dzy. Rozumiecie, to tak�e odgrywa�o rol�; nie mog�em zrealizowa� czeku; nie mog�em wysi��� z tej ci�ar�wki, �eby wr�ci� do miasta po pieni�dze. Nie mog�em. Wi�c dalej szed�em pieszo, podje�d�a�em, jak si� da�o, spotkanymi samochodami. Jedn� noc przespa�em na stercie trocin w tartaku, jedn� noc w chacie murzy�skiej, jedn� noc w wagonie towarowym na bocznicy. Potrzebne mi by�o tylko wzg�rze, gdzie m�g�bym pole�e�, rozumiecie. Wtedy poczu�bym si� dobrze. Cz�owiek, kiedy �eni si� ze swoj� w�asn� �on�, zaczyna od samego pocz�tku drapa� si� pod g�r�... mo�e nawet drapi�c. Kiedy �eni si� z cudz� �on�, zaczyna drapa� si� pod g�r� z dziesi�cioletnim mo�e op�nieniem... od miejsca, na kt�re ju� wdrapa� si�, drapi�c, kto� inny. Potrzebne mi by�o tylko wzg�rze, gdzie m�g�bym pole�e� przez chwil�.
- Dure� - szepn�a kobieta. - Biedny dure�.
Sta�a wci�� za drzwiami. Przez sie� przeszed� z tylnej cz�ci domu Wytrzeszcz. Min�� j� bez s�owa i wyszed� na ganek.
- Chod�cie - powiedzia�. - Za�adujmy to. S�ysza�a, jak tamci dwaj odchodz� z Wytrzeszczeni.
Sta�a tam. A potem s�ysza�a, jak nieznajomy chwiejnie wstaje z krzes�a i przechodzi przez ganek. I zobaczy�a go - nik�� sylwetk� tylko troch� ciemniejsz� od t�a, jakim by�o ciemne niebo - szczup�ego cz�owieka w lu�nym ubraniu, o w�osach rzedn�cych, potarganych, zupe�nie pijanego.
- Nie karmi� go porz�dnie - szepn�a kobieta. Sta�a nieruchomo, oparta lekko o �cian�, gdy odwr�ci� si� do niej.
- Odpowiada pani takie �ycie? - zapyta�. - Dlaczego pani to robi? Jest pani jeszcze m�oda. Mog�aby pani wr�ci� do miasta i bez trudu urz�dzi� si� lepiej.
Sta�a nieruchomo, z r�kami za�o�onymi na piersiach, oparta lekko o �cian�.
- Biedny wystraszony dure� - powiedzia�a.
- Widzi pani - wyja�ni� - brak mi odwagi. Usz�a ze, mnie. Mechanizm jest ca�y, ale nie dzia�a. - Niezdarnie przesun�� r�k� po jej policzku. - Pani jest jeszcze m�oda.
Nie poruszy�a si� czuj�c dotkni�cie tej r�ki, b��dz�cej po jej twarzy, jak gdyby on chcia� pozna� kszta�t i uk�ad jej ko�ci policzkowych, budow� mi�ni.
- �ycie przecie� przed pani�. Ile pani ni� lat? Nie wi�cej ni� trzydzie�ci. - M�wi� zni�onym g�osem, niemal szeptem.
Ona jednak, gdy si� odezwa�a, nie zni�y�a g�osu, wci�� nieruchoma, z r�kami za�o�onymi na piersiach.
- Dlaczego pan rzuci� �on�? - zapyta�a.
- Dlatego �e jad�a krewetki - wyja�ni�. - Nie mog�em... Widzi pani, to by� pi�tek i pomy�la�em, �e w po�udnie mam zn�w p�j�� na stacj� i wzi�� skrzynk� krewetek z poci�gu, i wraca� do domu licz�c po sto krok�w i przek�adaj�c j� z r�ki do r�ki... I to...
- Robi� pan to codziennie? - zapyta�a kobieta.
- Nie. Tylko w pi�tek. Ale przez pe�ne dziesi�� lat, odk�d si� pobrali�my. I ci�gle jeszcze nie cierpi� zapachu krewetek. Ale ju� by mi nie chodzi�o o to,
�e musz� je zanosi� do domu. To m�g�bym wytrzyma�. Tylko �e z tej paczki kapa�o. Przez ca�� drog� zawsze kapa�o i kapa�o, a� po pewnym czasie zacz��em chodzi� sam za sob� na stacj� i stawa�em z boku, i patrzy�em, jak Horace Benbow odbiera t� skrzynk� z poci�gu i wyrusza z ni� do domu, i co sto krok�w przek�ada j� z r�ki do r�ki... Szed�em za nim i my�la�em: "Tutaj le�y Horace Benbow w zanikaj�cym szeregu ma�ych, smrodliwych plam na chodniku w stanie Missisipi."
- Aha - powiedzia�a kobieta.
Oddycha�a spokojnie, z za�o�onymi r�kami. Ruszy�a od drzwi. Cofn�� si� i poszed� za ni� przez sie�. Weszli do kuchni, w kt�rej pali�a si� lampa.
- Musi pan wybaczy�, �e tak wygl�dam - powiedzia�a kobieta. Podesz�a do skrzynki za piecem, wyci�gn�a j� stamt�d i stan�a nad ni�, ukrywaj�c r�ce w sukni na piersiach. Benbow sta� na �rodku kuchni. - Musz� go trzyma� w tej skrzynce, �eby szczury si� do niego nie dosta�y - powiedzia�a.
- Co? - zapyta� Benbow. - Co to jest? - Podszed� i zajrza� do skrzynki. Le�a�o w niej �pi�ce, niespe�na roczne dziecko. Spokojnie popatrzy� na mizern� twarzyczk�. - Aha - powiedzia� - pani ma syna.
Oboje patrzyli na mizern� twarzyczk� �pi�cego dziecka. Na zewn�trz da�y si� s�ysze� kroki; kto� wszed� na kuchenny ganek. Kobieta kolanem pchn�a skrzynk� w k�t, gdy do kuchni wchodzi� Goodwin.
- Dobra jest - oznajmi�. - Tommy zaprowadzi pana do ci�ar�wki. - I odszed� w g��b domu.
Benbow spojrza� na kobiet�. Wci�� jeszcze ukrywa�a r�ce w sukni na piersiach.
- Dzi�kuj� za kolacj� - powiedzia�. - Kiedy� mo�e... - Patrzy� na ni�. Przygl�da�a mu si� z twarz� nie tyle pos�pn�, co zimn�, spokojn�. - Mo�e m�g�bym co� zrobi� dla pani w Jefferson? Przys�a� pani co�, czego potrzeba...
B�yskawicznym, kr�g�ym ruchem wysun�a r�ce z fa�d sukni i natychmiast ukry�a je z powrotem.
- Tyle tych pomyj i prania... M�g�by mi pan przys�a� takie drewniane kopytko - powiedzia�a - do usuwania sk�rki z paznokci.
Tommy i Benbow wyszli z domu i g�siego schodzili ze wzg�rza zapuszczon� drog�. Benbow obejrza� si�. Wysoka, w�ska ruina domu stercza�a na tle nieba ponad spl�tan� mas� cedr�w, ciemna, samotna, nieprzenikniona. Droga, zbyt g��boka, �eby by� prawdziw� drog�, i zbyt p�aska, �eby by� rowem, by�a w�a�ciwie szram� wy��obion� w ziemi, zryt� przez zimowe zalewy, zaros�a paprociami, pe�n� zgni�ych li�ci i ga��zi. Benbow szed� nik�� �cie�k� - �ladami st�p, kt�re wdepta�y t� gnij�c� ro�linno�� w glin�. W g�rze poprzez �ukowate sklepienie drzew prze�wieca�o niebo. Zakr�caj�c droga stawa�a si� coraz bardziej spadzista.
- To gdzie� tutaj widzieli�my t� sow� - przypomnia� sobie Benbow.
Id�cy przed nim Tommy parskn�� �miechem.
- On i przed sow� mia� stracha, g�ow� dam - powiedzia�.
- Tak - odpowiedzia� Benbow.
Szed� za niewyra�n� postaci� Tommy'ego, staraj�c si� st�pa� ostro�nie i m�wi� ostro�nie, z owym t�pym skupieniem cz�owieka pijanego.
- Niech mnie g� kopnie, jak on nie jest na j cholernie j bo jacy bia�y, jakiego w �yciu widzia�em - rozgada� si� Tommy. - T� �cie�k� podchodzi� do ganku, a tu pies wylaz� spod domu i do niego, i dalej obw�chiwa� mu obcasy, jak to pies, i niech mnie g� kopnie, a on wtedy odskoczy�, jakby by� na bosaka, a ten pies to by�a jaka� �mija czy co, i z�apa� si� za ten ma�y autemutyczny pistolet, i na �mier� tego psa zastrzeli�. Niech mnie szlag, jak nie zastrzeli�.
- Czyj to by� pies? - zapyta� Benbow.
- A m�j - odpowiedzia� Tommy. Zachichota�. - Stary pies, co by i pch�y nie ukrzywdzi�, jakby nie musia�.
Droga opad�a w d� i wyr�wna�a si�. Piach szemra� pod butami Benbowa, odmierzaj�cego staranne kroki. Na jasnym tle piasku Benbow widzia� teraz wyra�nie Tommy'ego, kt�ry szed� na poz�r bez �adnego wysi�ku, stawiaj�c nogi do wewn�trz, szuraj�c jak mu� na piaszczystym terenie, tak �e piach z sykiem, s�abymi podmuchami odlatywa� spod jego bosych st�p do ty�u.
Drog� du�ym, nieforemnym cieniem przekre�la�o �ci�te drzewo. Tommy prze�azi przez nie, a Benbow pogramoli� si� za Tommym, wci�� starannie, ostro�nie, przez t� mas� listowia jeszcze nie uschni�tego, jeszcze pachn�cego zieleni�.
- To tak�e... - powiedzia� Tommy. Odwr�ci� si�. - Niesporo przej��, co?
- Zupe�nie dobrze - powiedzia� Horace. Stan�� ju� na r�wne nogi. Tommy szed� dalej.
- To tak�e Wytrzeszcz - powiedzia� Tommy. - Potrzebne takie zawalenie drogi? Tyle z tego, �e musimy ca�� mil� i�� do tych ci�ar�wek. M�wi�em mu, ludzie tu przyje�d�aj� kupowa� od Lee b�dzie ju� cztery lata, a jeszcze nikt nie narobi� k�opotu. I jak tu mo�e przejecha� to jego wielkie samochodzisko? Ale nie da� sobie przet�umaczy�. Niech mnie g� kopnie, jak on si� nie boi swojego rodzonego cienia.
- Ja te� bym si� ba� - powiedzia� Benbow - gdybym mia� jego cie�.
Tommy parskn�� �miechem nieg�o�no. Droga by�a teraz jak czarny tunel, kt�rego chodnik stanowi�a nienamacalna, trupia po�wiata piachu. "To gdzie� tutaj �cie�ka skr�ca do �r�d�a" - pomy�la� Benbow usi�uj�c rozpozna� miejsce, gdzie �cie�ka wyszczerbia�a �cian� zaro�li. Szli dalej.
- Kto prowadzi t� ci�ar�wk�? - zapyta� Benbow. --Jeszcze kto� z Memphis?
- A jak�e - przytkkn�� Tommy. - To ci�ar�wka Wytrzeszcza.
- Nie mog� ci z Memphis siedzie� w Memphis i pozwoli�, �eby�cie p�dzili t� wasz� whisky w spokoju?
- W tym s� pieni�dze - powiedzia� Tommy. -
Nie ma pieni�dzy, jak si� tak sika poma�u kwaterki - i p�galony. Lee robi to, �eby �y�, za�apa� tych par� dolar�w dodatkowo. Pieni�dze s� dopiero, jak si� robi whisky ciurkiem i w mig si� wypycha.
- Aha - powiedzia� Benbow. - No, ja bym chyba wola� kona� z g�odu ni� mie� ko�o siebie tego cz�owieka.
Tommy parskn�� �miechem.
- Wytrzeszcz nie jest z�y. Tylko �e troch� dziwny. - Szed� dalej, bezkszta�tna posta� na tle przy�mionej po�wiaty drogi, piaszczystej drogi. -- Niech x mnie g� kopnie, jak on nie jest cudak. No, mo�e nie?
- Tak - powiedzia� Benbow. - W ca�ej pe�ni.
Ci�ar�wka sta�a tam, gdzie droga, znowu gliniasta, zaczyna�a si� podnosi� ku wysypanej �wirem szosie. Pal�c papierosy siedzieli na b�otniku dwaj m�czy�ni; wysoko nad nimi przez ga��zie drzew prze�wieca�y p�nocne gwiazdy.
- Nie spieszyli�cie si� - powiedzia� jeden z
nich. - A ja chcia�em by� o tej porze ju� niedaleko miasta. Kobieta na mnie czeka.
- Na pewno - powiedzia� drugi. - Roz�o�y�a si� ju� na wznak i czeka.
Ten pierwszy skl�� go.
- Tak si� spieszyli�my, jak mogli�my - powiedzia� Tommy. - Czemu wy tu jeden z drugim jeszcze latarni nie wywiesicie? Jakby�my ja i on byli policj�, ju� by�my was mieli. A jak�e.
- A wypchaj si�, ty b�karcie, dupo wo�owa! - �achn�� si� ten pierwszy.
Odrzucili papierosy i wsiedli do ci�ar�wki. Tommy parskn�� przyciszonym �miechem. Benbow odwr�ci� si� i wyci�gn�� r�k�.
- Do widzenia - powiedzia�. - Bardzo panu dzi�kuj�, panie...
- Tommy si� nazywam.
Stwardnia�a r�ka bezw�adnie, niezdarnie wmaca�a si� w r�k� Benbowa, uroczy�cie szarpn�a ni� jeden raz i niezdarnie si� wycofa�a. Tommy sta� tam, kr�py, bezkszta�tny na tle s�abej po�wiaty drogi, gdy Benbow podnosi� nog� na stopie�. Potkn�� si�, ale nie upad�.
- Ostro�nie, panie doktor - dolecia� g�os z szoferki.
Benbow wsiad�. Ten drugi w szoferce k�ad� wzd�u� oparcia �rut�wk�. Ci�ar�wka ruszy�a. Z przera�liwym zgrzytaniem wjecha�a po zrytym zboczu na �wir szosy i zakr�ci�a w kierunku Jefferson i Memphis.
III
Nast�pnego dnia po po�udniu Benbow by� u siostry. Na wsi, o cztery mile od Jefferson, w domu rodziny jej m�a. Siostra Benbowa, wdowa, mieszka�a w tym du�ym domu ze swoim synem, ch�opcem teraz dziesi�cioletnim, i cioteczn� babk� m�a - dziewi��dziesi�cioletni� kobiet� przykut� do fotela na k�kach, zwan� powszechnie Pann� Jenny. Razem z Pann� Jenny Benbow patrzy� teraz przez okno na siostr�, kt�ra spacerowa�a po ogrodzie z jakim� m�odym cz�owiekiem. Siostra by�a wdow� od lat dziesi�ciu.
- Dlaczego ona nie wychodki drugi raz za m��? - zapyta� Benbow.
- No, w�a�nie - powiedzia�a Panna Jenny. - M�odej kobiecie potrzebny jest m�czyzna.
- Ale nie ten - powiedzia� Benbow. - Patrzy� na nich dwoje. M�czyzna mia� na sobie flanelowe spodnie i niebiesk� marynark� - t�gi, pulchny m�ody cz�owiek z aroganck� min�, sprawiaj�cy wra�enie studenta. - Ona chyba lubi dzieci. Mo�e dlatego, �e ma w�asne dziecko. Kt�ry to jest? Jeszcze ten, co tu bywa� na jesieni w zesz�ym roku?
- To Gowan Stevens - powiedzia�a Panna Jenny. - Powiniene� pami�ta� Gowana.
- Owszem - przyzna� Benbow. - Teraz sobie przypominam. Z pa�dziernika zesz�ego roku.
Przeje�d�a� wtedy przez Jefferson w drodze do domu i zatrzyma� si� na jedn� noc u siostry. I przez to samo okno patrzy� razem z Pann� Jenny, jak ta sama para spacerowa�a po tym samym ogrodzie, w kt�rym kwit�y pa�dziernikowe kwiaty, p�ne, jaskrawe i pachn�ce kurzem. Stevens nosi� wtedy br�zowe ubranie i by� dla niego kim� zupe�nie nowym.
- Zjawi� si� niedawno, bo dopiero tej wiosny wr�ci� do domu z Virginii - powiedzia�a Panna Jenny. - Tamten na jesieni to by� m�ody Jones. Her-schell. Tak, Herschell.
- Aha - powiedzia� Benbow. - Swiatowiec podejmowany przez elit� stanu Virginia czy zwyk�y przebywaj�cy tam �miertelnik?
- Kszta�ci� si� tam na uniwersytecie. Nie pami�tasz go, bo by� jeszcze w pieluszkach, kiedy wyprowadzili�cie si� z Jefferson.
- Dobrze, �e Belle tego nie s�yszy - powiedzia� Benbow.
I Patrzy� na nich dwoje. Doszli do domu i znikn�li za w�g�em. Po chwili wchodzili ju� na schody i do pokoju. Wszed� Stevens z przy lizanymi po�yskliwymi w�osami i butnym wyrazem pulchnej twarzy. Panna Jenny poda�a mu r�k�, kt�r� uca�owa� pochylaj�c si� mi�kko i oci�ale.
- Co dzie� m�odsza i �adniejsza - powiedzia�. - W�a�nie m�wi�em Narcissie, �e nie mia�aby u mnie �adnych szans, gdyby pani wsta�a z tego fotela i zechcia�a zosta� moj� dziewczyn�.
- Jutro to zrobi� - powiedzia�a Panna Jenny. - Narcisso...
Narcissa by�a du�a, ciemnow�osa. Twarz mia�a szerok�, g�upi�, pogodn�. Ubrana by�a jak zwykle w bia�a sukni�.
- Pozw�l, Horace, to jest Gowan Stevens - powiedzia�a. - Gowan, to m�j brat.
- Bardzo mi mi�o - rzek� Gowan.
U�cisn�� Benbowowi r�k� z wysoka, kr�tko, twardo i mocno. W tej samej chwili do pokoju wbieg� ma�y ch�opiec, Benbow Sartoris, siostrzeniec Benbowa.
- S�ysza�em o panu - rzek� Gowan.
- Gowan studiowa� w Virginii - odezwa� si� ch�opiec.
- Och - powiedzia� Benbow. - S�ysza�em o tym.
- Dzi�ki - powiedzia� Gowan. - Ale nie wszyscy mog� studiowa� w Harvard.
- Dzi�kuj� - powiedzia� Benbow. - By�em w Oxford.
- Horace zawsze m�wi ludziom, �e by� w Oxford, po to �eby my�leli, �e by� tam na uniwersytecie stanowym i �eby m�g� ich wyprowadzi� z b��du - wyja�ni�a Panna Jenny.
- Gowan je�dzi do Oxford mn�stwo - odezwa� si� ch�opiec. - Ma tam f lam�. Zabiera j� na ta�ce. Prawda, Gowan?
- Zgadza si�, kolego - odpowiedzia� Stevens. - Rud�.
- Cicho b�d�, Bory - powiedzia�a Narcissa. Spojrza�a na brata. - Co s�ycha� u Belle i Ma�ej Belle?
Jeszcze o co� chcia�a zapyta�, ale urwa�a. Nie odwr�ci�a jednak od brata powa�nego, uporczywego spojrzenia.
- Je�eli nie przestaniesz si� spodziewa�, �e Horace ucieknie od Belle, to on tak wreszcie zrobi - powiedzia�a Panna Jenny. - Zrobi tak kiedy�. Ale Narcissa nawet wtedy nie b�dzie zadowolona - doda�a. - Bywaj� kobiety, kt�re chocia� maj� m�czy�nie za z�e fakt, �e o�eni� si� w�a�nie z t�, a nie z inn�, w�ciekaj� si�, kiedy on staje d�ba i j� porzuca.
- Teraz Panna Jenny niech b�dzie cicho - powiedzia�a Narcissa.
- W�a�nie - powiedzia�a Panna Jenny. - Horace od pewnego czasu szarpie si� na postronku. Ale ty uwa�aj, Horace, i nie nabieraj za du�ego rozp�du, bo mog�oby si� okaza�, �e drugi koniec postronka nie jest przywi�zany.
Z hallu dolecia�y d�wi�ki ma�ego r�cznego dzwonka, Stevens i Benbow ruszyli do fotela Panny Jenny.
- Ust�pi mi pan? - zapyta� Benbow. - Chyba to ja jestem tu go�ciem.
- Ale�, Horace - upomnia�a go Panna Jenny. - Narcisso, mo�e po�lesz kogo� do komody na strychu po pojedynkowe pistolety. - Odwr�ci�a si� do ch�opca. - A ty id� naprz�d i ka� zagra� tusz i przygotowa� dwie r�e.
- Jaki tusz? - zapyta� ch�opiec.
- S� r�e na stole - powiedzia�a Narcissa. - Gowan je przys�a�. Chod�cie na kolacj�.
Przez okno Benbow i Panna Jenny patrzyli na nich dwoje spaceruj�cych po ogrodzie: na Narciss� wci�� jeszcze w bieli i na Stevensa w spodniach flanelowych i w niebieskiej marynarce.
- D�entelmen z Virginii... tyle nam naopowiada� przy tej kolacji, jak uczono go pi� po d�entelme�sku. Zalejcie alkoholem chrz�szcza, a b�dziecie mieli skarabeusza; zalejcie alkoholem Missisipi je�yka i ju� macie d�entelmena...
- Gowana Stevensa - uzupe�ni�a Panna Jenny. Patrzyli, jak oni dwoje znikaj� za domem. Up�yn�o troch� czasu, zanim us�yszeli ich kroki w hallu. jit Potem Narcissa wesz�a do pokoju, ale nie ze Steven-4 aem, tylko z ch�opcem.
- Nie chcia� zosta� - powiedzia�a. - Jedzie do 4; Oxford. W pi�tek wieczorem jest zabawa na uniwersytecie. Um�wi� si� z jak�� panienk�.
- Powinien tam znale�� pe�ne pole do popisu, je�li chodzi o d�entelme�ski spos�b picia - zauwa�y� - Horace. - I d�entelme�ski spos�b robienia innych rzeczy. To pewnie dlatego jedzie tam wcze�niej.
- Bierze jak�� facetk� na ta�ce - odezwa� si� ch�opiec. - A w sobot� jedzie do Starkville na mecz baseballu. Powiedzia�, �e mnie we�mie, ale ty mnie przecie� nie pu�cisz.
IV
Ludzie z miasta, kt�rzy po kolacji lubili przejecha� si� po terenach uniwersytetu, a tak�e ten i �w roztargniony, niezbyt przytomny profesor czy kandydat na magistra w drodze do biblioteki mogli widzie� Tempie, gdy z p�aszczem po�piesznie chwyconym pod pach�, po�yskuj�c w biegu d�ugimi jasnymi nogami, p�dzi�a na tle o�wietlonych okien "Kojca", jak nazywano kwatery studentek, i skr�ca�a w cie� mur�w biblioteki, i mo�e widzie� mogli wir jej halki, gdy z ostatecznego przysiadu wskakiwa�a do samochodu, z nie wy��czonym silnikiem czekaj�cego tam na ni� wieczorem. Samochody nale�a�y do ch�opc�w z miasta. M�odzie�y na uniwersytecie nie wolno by�o mie� samochod�w i studenci - z go�ymi g�owami, w kr�tkich spodniach i jaskrawych pulowerach - patrzyli z pogard� pe�n� w�ciek�o�ci na ch�opc�w z miasta w kapeluszach nasadzonych sztywno na wypomadowane g�owy, w marynarkach nieco za obcis�ych, w spodniach nieco za lu�nych.
Ale to w zwyk�e wieczory tygodnia. W co drug� sobot�, gdy by�a zabawa w Klubie Literackim, czy te� gdy odbywa� si� kt�ry� z trzech dorocznych oficjalnych bal�w, ch�opcy z miasta, w jednakowych kapeluszach i postawionych ko�nierzach, bezradni, na poz�r wojowniczo niedbali, patrzyli, jak Tempie, wysoko podnosz�c sw� delikatn� g�ow�, twarz o zuchwale umalowanych ustach i mi�kkiej linii podbr�dka, rzucaj�c oboj�tne spojrzenia na prawo i lewo oczami ch�odnymi, drapie�nymi i rozwa�nymi, wp�ywa na fali czarnych studenckich ramion do hali gimnastycznej i ginie tam w�r�d rozmigotanego wirowania zabawy.
P�niej muzyka �ka�a za szybami i patrzyli przez okna, jak Tempie szybko przechodzi od dansera do dansera, z jednej pary czarnych r�kaw�w do drugiej, jak wype�nia przerwy w tanecznym rytmie muzyk� swoich krok�w, patrzyli na jej tali� smuk�� i niecier-
pliw�. Pochylali si� i popijali z flaszek, i zapalali papierosy, po czym. zn�w wyprostowani, w postawionych ko�nierzach, w kapeluszach, nieruchomieli na tle �wiat�a niczym p�askie, przystrojone kapeluszami popiersia wyci�te z czarnej blachy, przybite do parapet�w okiennych.
I jeszcze gdy orkiestra na zako�czenie gra�a Home, sweet Home, zostawa�o ich tam zawsze kilku. Zimni, zaczepni, troch� wymizerowani brakiem snu, stali leniwie w pobli�u wyj�cia, patrz�c na pary, kt�re wy�ania�y si� w cichn�cym podzwonnym wrzawy i ruchu. Trzech patrzy�o teraz, jak Temple i Gowan Stevens wychodz� w ch�odn� zapowied� wiosennego brzasku. Tempie mia�a twarz zupe�nie blad�, �wie�o upudrowan�, rude w�osy w rozkr�conych lokach. Oczy jej, wielkie �renice, zatrzyma�y si� na nich trzech przez jedn� pust� chwil�. A potem czczym gestem unios�a r�k�, czy to do nich, czy nie, nikt nie m�g�by powiedzie�. Nie zareagowali nawet b�yskiem swoich zimnych oczu. Patrzyli na Gowana ujmuj�cego j� pod rami�, na przelotne objawienie si� jej boku i uda przy wsiadaniu do jego samochodu. By� to d�ugi, niski samoch�d turystyczny z dodatkowym reflektorem.
- Co to za typ, ten skurwysyn? - zapyta� jeden z nich.
- M�j ojciec jest s�dzi� - pisn�� drugi gorzko, przeci�g�ym falsetem.
- Niech to szlag. Chod�my do miasta.
Poszli. Raz wrzasn�li na jaki� samoch�d, ale si� nie zatrzyma�. Na wiadukcie kolejowym przystan�li i wypili reszt� whisky z butelki. Ten, kt�ry pi� ostatni, chcia� cisn�� butelk� za por�cz. Drugi chwyci� go za �okie�.
- Daj mi - powiedzia�.
St�uk� butelk� ostro�nie i rozrzuci� kawa�ki szk�a w poprzek jezdni. Tamci patrzyli na niego.
- Nie dla ciebie ta�ce uniwersyteckie - powiedzia� pierwszy. - Ty biedny b�karcie.
- M�j ojciec jest s�dzi� - pisn�� drugi, sztorcem stawiaj�c na jezdni ostr� st�uczk�.
- Jedzie samoch�d - powiedzia� trzeci. Samoch�d mia� trzy reflektory. Oparli si� o por�cz,
uko�nie nasun�li kapelusze na oczy, �eby nie razi� ich blask, i patrzyli, jak Tempie przeje�d�a z Gowa-nem. G�owa Tempie by�a nisko i blisko. Samoch�d jecha� wolno.
- Biedny b�karcie - powt�rzy� pierwszy.
- Ja biedny? - zapyta� drugi. Wyci�gn�� co� z kieszeni i machn�� tym w powietrzu, przeci�gaj�c po twarzach koleg�w przezroczyst�, lekko pachn�c� perfumami paj�czyn�. - Ja?
- No, a kto?
- Doc �ci�gn�� te figi w Memphis - powiedzia� trzeci - z jakiej� cholernej kurwy.
- ��esz, b�karcie - uci�� Doc.
Patrzyli na wachlarz blasku, na coraz mniejsze rubinowe tylne �wiate�ko samochodu, kt�ry podje�d�a� ju� do "Kojca". �wiat�a zgas�y. Po chwili trzasn�y drzwiczki. �wiat�a si� zapali�y; samoch�d ruszy�. Wraca�. Stali rz�dem oparci o por�cz, w kapeluszach uko�nie nasuni�tych na oczy, �eby nie razi� ich blask. Pot�uczone szk�o b�yska�o tu i �wdzie iskierkami. Samoch�d podjecha� i zatrzyma� si� przy nich.
- Panowie do miasta? - zapyta� Gowan otwieraj�c drzwiczki.
Stali oparci o por�cz. Nie zaraz ten pierwszy odburkn��:
- Bardzo pan uprzejmy.
Wsiedli. Dwaj zaj�li miejsca z ty�u, pierwszy usiad� przy Gowanie.
- Wal pan t�dy - ostrzeg�. - Tam kto� rozbi� butelk�.
- Dzi�kuj� - powiedzia� Gowan. Samoch�d ruszy�.
- Jedziecie jutro do Starkville na mecz, panowie? Ci na tylnym siedzeniu nie odpowiedzieli nic.
- Bo ja wiem - odpowiedzia� pierwszy. - Chyba nie.
- Jestem nietutejszy - powiedzia� Gowan. - Zabrak�o mi dzi� w nocy whisky, a ju� za kilka godzin mam randk�. Czy przypadkiem nie wiecie, panowie, gdzie m�g�bym dosta� butelk�?
- Jest piekielnie p�no - zauwa�y� pierwszy. Odwr�ci� si� do tamtych. - Nie znasz kogo�, Doc, kto by sprzeda� o tej porze?
- Luk� m�g�by - powiedzia� trzeci.
- Gdzie on mieszka? -- zapyta� Gowan.
- Niech pan jedzie - powiedzia� pierwszy. - Poka�� panu.
�mign�li przez plac i wyjechali jakie� p� mili za miasteczko.
- To szosa do Taylor, prawda? - zapyta� Gowan.
- Tak - odpowiedzia� pierwszy.
- Musz� tam jecha� wczesnym rankiem - powiedzia� Gowan. - Wyprzedzi� poci�g specjalny. Wi�c m�wicie, panowie, �e nie jedziecie na ten mecz?
- Chyba nie - odrzek� pierwszy. - Tutaj niech pan zatrzyma.
Ukaza�o si� strome zbocze z grzebieniem d�bowe-go m�odniaka.
- Niech pan tutaj zaczeka - powiedzia� pierwszy. I pogramoli� si� na zbocze. Gowan zgasi� �wiat�a.
- Czy ten Luk� ma dobr� whisky? - zapyta�.
- Zupe�nie dobr�. Nie gorsz� ni� inni - powie-dzia� trzeci.
- Komu si� nie podoba, nie musi jej pi� - mru-kn�� Doc.
Gowan odwr�ci� si� �agodnie, oci�ale i spojrza� na niego.
- Taka sama dobra jak to, co pan pi� dzi� w no-cy - powiedzia� trzeci.
- Tego te� nie musia�o si� pi� - mrukn�� Doc.
- Tu jako� nie umiej� tak dobrze robi� whisky jak tam, gdzie ja by�em na uczelni - powiedzia� Gowan.
- Sk�d pan jest? - zapyta� trzeci.
- Z Virgin... och, z Jefferson. Studiowa�em w Virginii. Tarn to dopiero ucz� pi� t�go.
Ci dwaj nic na to nie powiedzieli. Wr�ci� pierwszy, poprzedzony lekkim obsuwaniem si� ziemi ze zbocza. Przyni�s� g�sior. Gowan podni�s� g�sior na tle nieba. Szk�o l�ni�o blado i niewinnie. Odkorkowa�.
- Pijcie, panowie - powiedzia�.
Ten pierwszy wzi�� g�sior z jego r�k, �ykn��, po czym odwr�ci� si� do siedz�cych z ty�u.
- Pijcie.
Trzeci �ykn��, ale Doc odm�wi�. Teraz Gowan wypi�.
- Dobry Bo�e! - j�kn��. - Jak wy to mo�ecie pi�, ludzie?
- Samogon w Virginii nie dla nas - powiedzia� Doc.
Gowan odwr�ci� si� na siedzeniu i spojrza�.
- Zamknij jap�, Doc - powiedzia� trzeci. - Niech pan nie zwraca na niego uwagi. Przez ca�� noc brzuch go bola�.
- Skurwysyn - mrukn�� Doc.
- Czy to pod moim adresem? - zapyta� Gowan.
- Ale sk�d - �agodzi� trzeci. - Doc jest w dech�. No, Doc, napij si�.
- Pal to diabli - powiedzia� Doc. - Dawaj. Wr�cili do miasta.
- Barak b�dzie otwarty - powiedzia� pierwszy. - Przy sk�adach kolejowych.
By�a to ciastkarnia-bar �niadaniowy. Zastali tam tylko cz�owieka w zaszarganym fartuchu. Poszli w g��b, do alkowy, w kt�rej sta� st� i cztery krzes�a. Cz�owiek w fartuchu przyni�s� cztery butelki coca-coli i szklanki.
- Mo�na prosi�, szefie, o troch� cukru, wod� i cytryn�? - zapyta� Gowan. Cz�owiek w fartuchu przyni�s� cukier, wod� i cytryn�.
Ci trzej patrzyli, jak Gowan doprawia whisky.
- Tak mnie nauczono - powiedzia�. Patrzyli, jak
on pije. - Za s�aba dla mnie - stwierdzi� i dola� do szklanki whisky z g�siora. Wypi�.
- Ale pan ci�gnie - zauwa�y� trzeci.
- Mam dobr� szko��. - Wysoko w �cianie by�o okno. Niebo za oknem szarza�o, nabiera�o �wie�o�ci. - Jeszcze jedna kolejka, panowie. - Zn�w nape�ni� swoj� szklank�. Ci trzej naleli sobie z umiarem. - Tam w budzie uwa�aj�, �e lepiej pi� od razu do dna ni� po trochu - powiedzia�.
Patrzyli, jak on wychyla t� szklank�. I zobaczyli kropelki potu nagle rozb�ys�e przy jego nozdrzach.
- Ju� ma do�� - powiedzia� Doc.
- Kto panu powiedzia�? - Tym razem Gowan nala� whisky do szklanki na wysoko�� cala. - Gdyby�my tylko mieli przyzwoit� w�d�. W moich stronach znam niejakiego Goodwina, kt�ry robi...
- To si� nazywa picie w tamtej szkole? - powiedzia� Doc.
. Gowan spojrza� na niego.
- Tak pan my�li? Patrz pan.
Zacz�� dolewa�. Patrzyli, jak whisky w szklance si� podnosi.
- Uwa�aj, ch�opie - powiedzia� trzeci.
Gowan nape�ni� szklank� po sam brzeg, podni�s� j� i miarowymi �ykami wychyli� do dna. Jeszcze pami�ta� o tym, �eby ostro�nie postawi� szklank� na stole, a potem nagle znalaz� si� gdzie� w ch�odnej, szarej �wie�o�ci pod go�ym niebiem, widzia� lokomotyw� sapi�c� przed ciemnym szeregiem wagon�w na bocznicy i usi�owa� komu� powiedzie�, �e umie pi� po d�entelme�sku. Usi�owa� jeszcze powiedzie� to w jakim� ciasnym, mrocznym pomieszczeniu, gdzie pa-/chnia�o amoniakiem i kreozotem - wymiotuj�c do muszli usi�owa� te� powiedzie�, �e musi by� w Taylor o p� do si�dmej, bo o p� do si�dmej ma tamt�dy przeje�d�a� poci�g specjalny. Torsje przesz�y; poczu� si� ogromnie znu�ony, s�aby i zapragn�� si� po�o�y�, ale wysi�kiem woli przezwyci�y� to pragnienie i w blasku zapa�ki opar� si� o �cian�, powoli ze�rodkowa�
wzrok na imieniu i nazwisku, kt�re by�y tam wypisane o��wkiem. Przymkn�� jedno oko i oparty o �cian�, chwiejny, za�liniony, odczyta� je. Potem kiwaj�c g�ow� spojrza� na tych trzech.
- Znam... znam t� dziewczyn�... dobra jest... dobry kumpel... mam z ni� randk�, jedziemy do Stark... Starkville. Bez przyzwoitki, rozumiecie?
I be�kocz�c, opieraj�c si� tam i �lini�c usn��.
Natychmiast zacz�� wyrywa� si� ze snu. Zdawa�o mu si�, �e to jest od razu, a przecie� nieustannie uprzytomnia� sobie, �e czas mija i �e w�a�nie dlatego on musi si� obudzi�; bo je�eli si� nie obudzi, b�dzie �a�owa�. Przez d�ug� chwil� by� �wiadom, �e ma oczy otwarte, i czeka�, �eby powr�ci�a im zdolno�� widzenia. Ale potem, gdy widzia� znowu, nie zaraz poj��, �e ju� nie �pi.
Le�a� nieruchomo. Zdawa�o mu si�, �e samym zwalczeniem snu osi�gn�� cel, dla kt�rego si� obudzi�. Le�a� niewygodnie skurczony pod jakim� niskim pu�apem i patrzy� na fasad� nieznanego budynku, na p�dz�ce ponad nim ma�e ob�oki zar�owione s�o�cem - zmys�y nie reagowa�y. A� raptem mi�nie brzucha dope�ni�y wymiot�w, przerwanych przedtem utrat� �wiadomo�ci, i chcia� wsta�, i rozci�gn�� si� na pod�odze samochodu uderzaj�c g�ow� o drzwiczki. To uderzenie go otrze�wi�o; otworzy� drzwiczki, wypad� po�ow� cia�a na ziemi�, ale d�wign�� si�, wysiad� i kulawo, biegiem ruszy� w kierunku stacji. Upad�. Na czworakach rozejrza� si� z niedowierzaniem i rozpacz� po pustej bocznicy i podni�s� wzrok w g�r� na s�oneczne niebo. Wsta� i pobieg� dalej, potargany, w brudnym smokingu, w koszuli rozche�stanej przy szyi.
"Zemdla�em - my�la� z czym� w rodzaju w�ciek�o�ci. - Zemdla�em. ZEMDLA�EM."
Na pustym peronie nie by�o nikogo opr�cz Murzyna z miot��.
- Jak Bo'ako'am, ci biali! - powiedzia� Murzyn.
- Poci�g - wysapa� Gowan - ten specjalny. Ten na tym torze.
- Odje'a�. B�dzie ju� pi�� minut.
Zastyg�y w ge�cie zamiatania Murzyn patrzy� znad miot�y, jak Gowan odwraca si�, biegnie z powrotem i nieomal kozio�kuj�c wskakuje do samochodu.
Na pod�odze w samochodzie le�a� g�sior. Gowan .odsun�� go kopni�ciem i zapu�ci� silnik. Wiedzia�, �e musi co� zje��, na to jednak nie mia� czasu. Spojrza� na g�sior. Poczu� mrowienie we wn�trzno�ciach, ale podni�s� g�sior i na si��, ile tylko zdo�a�, wypi�; prze�kn��, po czym wcisn�� do ust papierosa, �eby powstrzyma� wymioty. Prawie od razu zrobi�o mu si� lepiej.
Przejecha� przez plac z szybko�ci� czterdziestu mil na godzin�. By�o pi�tna�cie po sz�stej. Wyjecha� na szos� do Taylor i doda� gazu. Nie zwalniaj�c, zn�w napi� si� z g�siora. Gdy doje�d�a� do Taylor, lokomotywa powoli wyci�ga�a poci�g ze stacji. Przecisn�� samoch�d pomi�dzy dwoma wozami i dop�dzi� ostatni wagon. Drzwi wagonu si� otworzy�y; Tempie wyskoczy�a z nich i przebieg�a jeszcze par� krok�w przy poci�gu, z kt�rego wychyla� si� gro��cy jej pi�ci� konduktor.
Gowan wysiad� z samochodu. Odwr�ci�a si� i szybko ruszy�a do niego. Dochodz�c przystan�a w p�-kroku, zanim podesz�a z oczami wlepionymi w jego pomi�t� twarz i rozczochrane w�osy, w jego sponiewierany ko�nierzyk i koszul�.
- Jeste� pijany - powiedzia�a. - Ty �winio. Ty , Wstr�tna �winio.
- Mia�em sza�ow� noc. Co ty wiesz o tym.
Popatrzy�a woko�o, na brudno��ty budynek stacyjny, na przygl�daj�cych si� jej, powoli �uj�cych gum� m�czyzn w kombinezonach, na tor i na poci�g coraz mniejszy w dali, z czterema k��bami pary, kt�re rozwia�y si� niemal zupe�nie, gdy dolecia� gwizd lokomotywy.
- Ty wstr�tna �winio - powt�rzy�a. - Przecie� w tym stanie nie mo�esz nigdzie jecha�. Nawet si� nie
przebra�e�. - Przy samochodzie zatrzyma�a si� zn�w. -� Co tam masz ze sob�?
- To moja manierka - odpowiedzia� Gowan. - Wsiadaj.
Patrzy�a na niego; usta mia�a zuchwale szkar�atne, oczy czujne i zimne pod kapeluszem bez ronda, rude w�osy w rozsypanych lokach. Potem zn�w obejrza�a si� i powiod�a wzrokiem po stacji nagiej, brzydkiej na tle �wie�ego poranka. Wskoczy�a do samochodu, podkuli�a nogi.
- Jed�my st�d. Zapu�ci� silnik i zakr�ci�.
- Najlepiej odwie� mnie z powrotem do Oxford - powiedzia�a. Obejrza�a si� na stacj�. Teraz tam pada� cie�, cie� sun�cej wysoko chmury. - Najlepiej odwie� mnie z powrotem - powt�rzy�a.
O godzinie drugiej po po�udniu, jad�c z du�� szybko�ci� przez ro