3336
Szczegóły |
Tytuł |
3336 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3336 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3336 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3336 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Charles Webb
Absolwent
(Prze�o�y�: Jerzy Byty�ski)
CZʌ� PIERWSZA
Rozdzia� pierwszy
Pewnego czerwcowego dnia Benjamin Braddock uko�czy� studia w niewielkim college'u na Wschodzie. Potem przylecia� do domu. Nast�pnego wieczoru rodzice wydali przyj�cie na jego cze��. Do �smej wi�kszo�� go�ci ju� przyby�a, ale Benjamin nie wyszed� jeszcze ze swojego pokoju. Ojciec zawo�a� go z do�u schod�w, ale nie otrzyma� odpowiedzi. W ko�cu pobieg� na pi�tro i na koniec korytarza.
- Ben? - zapyta�, otwieraj�c drzwi do pokoju syna.
- Zejd� p�niej - odpar� Benjamin.
- Ben, go�cie ju� s� - powiedzia� ojciec. - Wszyscy czekaj�.
- Powiedzia�em ju�, zejd� p�niej.
Pan Braddock zamkn�� za sob� drzwi.
- O co chodzi? - odezwa� si�.
Benjamin pokr�ci� g�ow� i podszed� do okna.
- O co chodzi, Ben?
- O nic.
- Wi�c czemu nie zejdziesz i nie przywitasz si� z go��mi?
Benjamin nie odpowiedzia�.
- Ben?
- Tato, rozmy�lam teraz nad paroma sprawami - odpar�, odwracaj�c si�.
- Jakimi sprawami?
- Po prostu sprawami.
- Nie mo�esz mi powiedzie� jakimi?
- Nie.
Pan Braddock patrzy� przez chwil� na syna ze zmarszczonymi brwiami. Spojrza� na zegarek, po czym zn�w na Benjamina.
- Ben, tam na dole s� nasi przyjaciele - powiedzia�. - Moi i twojej matki. Winien im jeste� troch� uprzejmo�ci.
- Powiedz im, �e musz� teraz by� sam.
- Pan Robinson ogl�da w�a�nie w gara�u tw�j nowy sportowy w�z. Zejd� tam i przewie� go.
Benjamin si�gn�� do kieszeni po par� b�yszcz�cych kluczyk�w na �a�cuszku.
- Prosz� - oznajmi�.
- Nie rozumiem.
- Daj mu te kluczyki. Niech sam si� przejedzie.
- Ale on chce si� zobaczy� z tob�.
- Tato, akurat w tej chwili nie chc� si� z nim widzie� - wyja�ni� Benjamin. - Nie chc� si� widzie� z Robinsonami, nie chc� si� widzie� z Pearsonami, nie chc� si� widzie� z... z Terhune'ami.
- Ben, pan Robinson i ja od siedemnastu lat wsp�lnie prowadzimy kancelari� prawn� w tym mie�cie. To m�j najlepszy przyjaciel.
- Wiem o tym.
- Prze�o�y� spotkanie z klientem w Los Angeles, �eby tu przyjecha� i uczci� tw�j powr�t z college'u.
- Tato...
- Nie doceniasz tego?
- Docenia�bym, gdybym m�g� zosta� sam!
Ojciec pokr�ci� g�ow�.
- Nie wiem, co w ciebie wst�pi�o - zacz�� - ale cokolwiek to jest, chc�, �eby� natychmiast si� z tego otrz�sn�� i pomaszerowa� na d�.
Nagle otworzy�y si� drzwi i do pokoju wesz�a matka Benjamina.
- Jeszcze niegotowy? - spyta�a.
- Nie.
- Zaraz schodzimy - zaznaczy� ojciec.
- Czy co� si� sta�o? - spyta�a matka, zamykaj�c za sob� drzwi.
- Chc� przez chwil� porozmy�la�!
- Idziemy, Ben - o�wiadczy� ojciec. Uj�� go za rami� i zacz�� prowadzi� w stron� drzwi.
- Cholera, zostawcie mnie samego! - krzykn�� Benjamin. Wyszarpn�� r�k� i przystan��, wbijaj�c wzrok w ojca.
- Ben? - rzek� spokojnie pan Braddock, odwzajemniaj�c jego spojrzenie. - Nigdy wi�cej nie wa� si� przeklina� przy matce ani przy mnie.
Benjamin pokr�ci� g�ow�. Przeszed� mi�dzy nimi do drzwi.
- Id� na spacer - oznajmi�.
Wyszed� na korytarz i zamkn�� za sob� drzwi.
Zbieg� szybko po schodach, ale gdy dotar� ju� do drzwi frontowych i mia� w�a�nie nacisn�� klamk�, z salonu wyszed� pan Terhune.
- Ben? - zagai�. - Chc� ci u�cisn�� d�o�.
Benjamin poda� mu j�.
- Cholera, jestem dumny z ciebie - rzek� pan Terhune, wci�� trzymaj�c jego r�k�.
Benjamin skin�� g�ow�.
- Dzi�kuj� - powiedzia�. - A teraz, je�li pan wybaczy, p�jd� si� troch� przej��. Wr�c� p�niej.
W ko�cu holu pojawi�a si� pani Pearson.
- Och, Benjaminie! - krzykn�a, u�miechaj�c si� serdecznie. Pospieszy�a do niego, uj�a jego g�ow� w d�onie, przyci�gn�a ku sobie i uca�owa�a. - Benjaminie? - rzek�a. - Wprost brak mi s��w.
Benjamin kiwn�� g�ow�.
- Do licha, wspaniale ci tam posz�o.
- Przepraszam, �e mo�e wydam si� nieuprzejmy - wtr�ci� Benjamin - ale w�a�nie chcia�em p�j�� na spacer.
W g��bi holu ukaza� si� pan Robinson z drinkiem w d�oni. Na widok Benjamina u�miechn�� si� szeroko i przy��czy� do grupy otaczaj�cych go os�b, by u�cisn�� mu d�o�.
- Ben, co u ciebie s�ycha�, do diab�a - zacz��. - Wygl�dasz pierwszorz�dnie.
- Dzi�kuj�, wszystko w porz�dku.
- S�uchaj, masz w tym gara�u niez�e cacko. T� w�osk� bryk� da� ci stary za dyplom?
- Och, jak wspaniale - zauwa�y�a pani Pearson.
- Przejed�my si� - zaproponowa� pan Robinson.
Benjamin si�gn�� do kieszeni i wyj�� kluczyki.
- Da pan sobie rad� z zagranicznymi biegami? - spyta�, podaj�c je na d�oni.
- Nie rozumiem.
- Czy potrafi pan obs�ugiwa� zagraniczn� d�wigni� zmiany bieg�w?
- No, oczywi�cie - odpar� pan Robinson. - Ale s�dzi�em, �e sam mnie zabierzesz na przeja�d�k�.
- Przepraszam, ale w tej akurat chwili nie mog� - powiedzia� Benjamin. Si�gn�� do klamki i otworzy� drzwi. W�a�nie przekracza� pr�g, kiedy na ganek weszli pa�stwo Carlsonowie.
- A ot� i on - ucieszy�a si� pani Carlson. Obj�a go i u�cisn�a. - Ben? - zapyta�a, klepi�c go po ramieniu. - Chyba nie b�dziesz zawstydzony, je�li ci powiem, �e strasznie jestem dumna ze znajomo�ci z tob�.
- Nie b�d� - potwierdzi� Benjamin - ale w tym momencie rozwa�am par� spraw i...
- Mam tu co� dla ciebie - oznajmi� pan Carlson i poda� mu butelk� obwi�zan� czerwon� wst��k�. - Mam nadziej�, �e nauczyli ci� tam, jak si� obchodzi� z alkoholem - powiedzia�. Otoczy� Benjamina ramieniem i zagarn�� z powrotem do domu.
Benjamin wy�lizn�� mu si� i postawi� butelk� obok drzwi.
- S�uchajcie - zacz��. - Prosz�, pozw�lcie mi wreszcie p�j�� na spacer!
- Co takiego?
- Przepraszam, �e nie jestem bardziej towarzyszki - ci�gn�� Benjamin. - Doceniam to, �e wszyscy przyszli, ale...
- A teraz, Ben - powiedzia�a pani Carlson, gdy m�� pomaga� jej zdj�� p�aszcz - musisz mi wszystko opowiedzie� o nagrodzie, kt�r� zdoby�e�. Chyba za nauczanie, prawda?
Benjamin z�apa� za klamk�, ale zanim zd��y� j� nacisn��, pojawi� si� przy nim ojciec i obj�� go ramieniem.
- Chod�, rozweselimy ci� drinkiem - oznajmi�.
- Tato...
- Ben, przesta� - rzek� cicho ojciec. - Robisz z siebie widowisko.
- Wi�c pozw�l mi wyj��!
- Idziemy - o�wiadczy� pan Braddock, odci�gaj�c go od drzwi.
- W porz�dku! - zawo�a� Benjamin. Wysun�� si� przed ojca i ruszy� do salonu, potrz�saj�c g�ow�.
- C� tam, Benjaminie? - spyta�a jaka� kobieta.
Benjamin skin�� g�ow�.
- Nie jeste� strasznie przej�ty?
Przeszed� przez salon, witaj�c skinieniem g�owy kilku nast�pnych go�ci, i znalaz� si� w jadalni, gdzie na stole sta�a taca z butelkami wraz z naczyniem z lodem i szklankami. Wybra� najwi�ksz� i nala� do pe�na burbona. Poci�gn�� kilka �yk�w, przymkn�� na chwil� oczy, po czym wypi� reszt�. Zn�w nala� sobie do pe�na i odwr�ci� si�. Stan�� twarz� w twarz z matk�.
- Co to jest? - odezwa�a si�, spogl�daj�c z niezadowoleniem na szklank� w jego d�oni.
- To?
- Tak, to.
- Nie wiem - odpar�. - Mo�e jaki� drink.
Spojrza�a na niego z niepokojem.
- Ben, o co chodzi?
- Chodzi o to, �e nie mog� si� wydosta� z tego domu!
- Ale czym si� martwisz?
- R�nymi rzeczami, mamo.
- No c�, nie m�g�by� martwi� si� nimi kiedy indziej?
- Nie.
Pani Braddock si�gn�a po jego szklank�.
- Dobrze - powiedzia�a, odbieraj�c j�. - Chod� na chwil� do kuchni.
Benjamin pokr�ci� g�ow�, ale poszed� za ni� przez drzwi wahad�owe do kuchni. Pani Braddock podesz�a do zlewu, odla�a wi�kszo�� burbona i dope�ni�a szklank� wod�.
- Nie mo�esz mi powiedzie�, czym si� martwisz? - spyta�a, wycieraj�c szk�o r�cznikiem.
- Mamo, martwi� si� r�nymi rzeczami. Martwi� si� troch� o moj� przysz�o��.
- O przysz�� prac�?
- W�a�nie.
Odda�a mu szklank�.
- C�, chcesz przecie� dalej uczy�, prawda - przypomnia�a.
- Nie chc�.
- Nie chcesz? - spyta�a. - A co z twoj� nagrod�?
- Nie przyjm� jej.
- Nie przyjmiesz?
- Nie.
- No wiesz - powiedzia�a - to nie jest zbyt rozs�dne, zaprzepa�ci� co�, na co pracowa�e� cztery lata.
Pan Terhune wkroczy� do kuchni z drinkiem w r�ku.
- Zauwa�y�em, �e tu si� schowa�e�. Dobra, powiesz co� wreszcie o tej twojej nagrodzie?
- Nie mam...
- Powiedz o niej, Ben - przerwa�a matka.
- To tak zwane stypendium naukowe Franka Halpinghama - wyja�ni� Benjamin. - Przyznaje je college. Pokrywa koszty dw�ch lat dalszych studi�w, je�li zdecyduj� si� zaj�� nauczaniem.
- A dlaczego wybrali w�a�nie ciebie? - ci�gn�� pan Terhune.
Benjamin nie odpowiedzia�.
- Uczy� ju� tam troch� - oznajmi�a matka. - Przez dwa lata by� asystentem. W ostatnim semestrze prowadzi� seminarium z historii Ameryki.
Pan Terhune poci�gn�� �yk ze swojej szklanki.
- I co, z�o�y�e� ju� gdzie� papiery? - spyta�.
- Tak.
- Przyj�li go w Harvardzie i w Yale - wyja�ni�a matka. - Zaraz, i gdzie jeszcze?
- W Columbii.
Pan Terhune zn�w poci�gn�� �yk.
- Wygl�da wi�c na to, �e wszystko dopi��e� na ostatni guzik - stwierdzi�.
Benjamin odwr�ci� si� i szybko ruszy� do drzwi na ty�ach domu. Otworzy� je i wyszed� na dw�r. Przystan�� przy kraw�dzi basenu w ogrodzie. Wpatrywa� si� przez chwil� w b��kitne �wiat�o migocz�ce na wodzie. Us�ysza�, �e drzwi otworzy�y si� i zamkn�y z ha�asem oraz �e kto� do niego podchodzi.
- Ben? - zagai�a pani McQuire. - Uwa�am, �e tw�j szkolny album jest wprost nadzwyczajny.
Benjamin kiwn�� g�ow�.
- Czy kto� jest w nim cz�ciej na zdj�ciach ni� ty?
- Abe Frankel.
Pani McQuire pokr�ci�a g�ow�.
- C� za fantastyczna pami�tka!
- Ben? - Pan Calendar zbli�y� si� do basenu i u�cisn�� mu d�o�. - Gratuluj� ci! - oznajmi�.
- Widzia�e� album Bena? - zapyta�a pani McQuire.
- Jeszcze nie.
- Zobaczmy, czy zapami�ta�am wszystko - powiedzia�a. - Ben, popraw mnie, je�li co� opuszcz�. - Odchrz�kn�a i zacz�a wylicza� na palcach. - Kapitan dru�yny prze�ajowej. Przewodnicz�cy klubu dyskusyjnego. Najlepszy w grupie.
- Nie by�em najlepszy.
- Nie?
- Mia�em tyle samo punkt�w co Abe Frankel.
- Aha - skonstatowa�a pani McQuire. - Zobaczymy, co jeszcze zosta�o. Jeden z redaktor�w gazetki uczelnianej. Wyk�adowca. Brakuje mi ju� palc�w. Przewodnicz�cy k�ka towarzyskiego. I wreszcie ta wspania�a nagroda za nauczanie.
- Czy mog� pani� o co� zapyta�? - odezwa� si� Benjamin, obracaj�c si� nagle w jej stron�.
- Ale� prosz�.
- Dlaczego to wszystko robi na pani takie wra�enie?
- Wszystkie twoje osi�gni�cia?
- Przepraszam na chwil� - przerwa� pan Calendar, unosz�c swoj� pust� szklaneczk�. - Chyba p�jd� sobie jeszcze nala�. - Odwr�ci� si� i wr�ci� do domu.
- Mo�e mi to pani powiedzie�, pani McQuire?
Spogl�da�a zmieszana w jasnob��kitn� wod� w basenie.
- No, c� - zacz�a - a ty nie jeste� strasznie z siebie dumny? Z tego wszystkiego?
- Nie.
- Co? - zapyta�a, podnosz�c wzrok. - Naprawd� nie?
- Chcia�bym wiedzie�, dlaczego zrobi�o to na pani takie wra�enie.
- C� - odpar�a pani McQuire, kr�c�c g�ow�. - Obawiam si�... nie bardzo wiem, do czego zmierzasz.
- Nie wie pani, o czym m�wi�, prawda?
- No, nie bardzo. Nie wiem.
- Wi�c dlaczego... dlaczego pani... - Pokr�ci� g�ow�. - Przepraszam - powiedzia�. Odwr�ci� si� i poszed� do domu.
- Ben?! - zawo�a�a za nim pani McQuire. - Chyba okaza�am si� niezbyt pomocna, ale je�li chcesz wiedzie�, to powiem ci tylko, �e jestem po prostu oszo�omiona twoimi wspania�ymi osi�gni�ciami i nie mog�abym by� bardziej dumna, nawet gdyby� by� moim w�asnym synem.
Benjamin otworzy� drzwi prowadz�ce do salonu. Szed� przez pok�j ze wzrokiem wbitym w dywan, dop�ki pani Calendar nie chwyci�a go za �okie�.
- Ben? - przem�wi�a. - Brakuje s��w, �eby opisa� co� tak wspania�ego.
Min�� j� i wszed� do holu. Kiedy dotar� do podn�a schod�w, pojawi� si� przy nim ojciec.
- Zostaw mnie.
- Na mi�o�� bosk�, Ben, o co chodzi?
- Nie wiem, o co chodzi.
- Chod� - rzek� pan Braddock. Wzi�� Benjamina za rami� i zaprowadzi� korytarzem do sypialni. - Synu, co ci jest? - spyta�, zamykaj�c drzwi na klucz.
- Nie wiem.
- Co� jest chyba nie tak.
- Co� jest.
- Wi�c co?
- Nie wiem! - powt�rzy� Benjamin. - Ale wszystko... wszystko sta�o si� nagle groteskowe.
- Groteskowe?
- Ci wszyscy ludzie s� groteskowi. Ty jeste� groteskowy...
- Ben.
- Ja jestem groteskowy. Ten dom jest groteskowy. Nagle dozna�em takiego uczucia. I nie wiem dlaczego!
- Dlatego, Ben, �e jeste� ca�y spi�ty.
Benjamin pokr�ci� g�ow�.
- Chc� teraz, �eby� si� odpr�y�.
- Jako� nie mog�.
- Ben, masz za sob� cztery najbardziej wyczerpuj�ce lata w swoim �yciu.
- Cztery stracone lata - powiedzia� Benjamin.
- Co?
- Ca�e cztery lata - ci�gn��, spogl�daj�c na ojca. - Stracone. Wszystko, co zrobi�em, by�o nic nie warte. Wszystkie te wyr�nienia. Wszystko, czego si� nauczy�em. Nagle to wszystko wydaje mi si� nic nie warte.
Ojciec zmarszczy� brwi.
- Dlaczego tak uwa�asz?
- Nie wiem - odpar� Benjamin i podszed� do drzwi. - Ale musz� zosta� sam. Musz� wszystko przemy�le�, �eby zrozumie�, co si� ze mn� dzieje.
- Ben?
- Tato, musz� to rozgry��, bo inaczej zwariuj� - oznajmi� Benjamin, przekr�caj�c klucz. - To wcale nie s� �arty.
Wyszed� na korytarz.
- Ben? - rzek� pan Robinson, wyci�gaj�c r�k� do po�egnania. - Jestem um�wiony z klientem w Los Angeles.
Benjamin skin�� g�ow� i poda� mu d�o�.
- Ch�opcze, naprawd� jestem z ciebie dumny - o�wiadczy� pan Robinson.
Benjamin zaczeka�, a� wyjdzie, po czym obr�ci� si� i poszed� na g�r� do swojego pokoju. Zamkn�� drzwi i usiad� przy biurku. Przez d�ug� chwil� spogl�da� w dywan, po czym wsta� i podszed� do okna. Wpatrywa� si� w �wiat�a po drugiej stronie ulicy, gdy otworzy�y si� drzwi i do �rodka wkroczy�a pani Robinson, nios�c drinka i torebk�.
- Ach - powiedzia�a. - To zapewne nie jest �azienka.
- �azienka jest na ko�cu korytarza - poinformowa� Benjamin.
Skin�a g�ow�, lecz nadal sta�a w drzwiach, patrz�c na niego.
- Na samym ko�cu korytarza - sprecyzowa� Benjamin.
Pani Robinson mia�a na sobie b�yszcz�c� zielon� sukni� z du�ym dekoltem. Nad jedn� z jej piersi przypi�ta by�a wielka z�ota broszka.
- Czy b�d� mog�a uca�owa� absolwenta? - zapyta�a pani Robinson.
- S�ucham?
U�miechn�a si� do niego.
- Pani Robinson - powiedzia� Benjamin, kr�c�c g�ow�. - Jestem w tej chwili troch� oszo�omiony. Prosz� mi wybaczy� nieuprzejmo��, ale musz� par� spraw przemy�le�.
Pani Robinson podesz�a do niego i poca�owa�a w policzek.
- Mi�o by�o pani� widzie�. �azienka jest na ko�cu korytarza - powt�rzy� Benjamin.
Pani Robinson patrzy�a na niego przez chwil�, po czym obr�ci�a si� i podesz�a do ��ka. Przysiad�a na brzegu i poci�gn�a �yk ze szklaneczki.
- Co u ciebie s�ycha�? - spyta�a.
- Niech pani pos�ucha - zacz�� znowu Benjamin. - Przepraszam, �e nie sta� mnie na wi�cej uprzejmo�ci, ale usi�uj� zebra� my�li.
Pani Robinson postawi�a szklaneczk� na dywanie. Si�gn�a do torebki po paczk� papieros�w i wyci�gn�a j� w stron� Benjamina.
- Nie, dzi�kuj�.
Wzi�a jednego papierosa dla siebie.
- Jest tu gdzie� popielniczka?
- Nie.
- Ach, zapomnia�am - powiedzia�a. - Gwiazda sportu nie pali.
Zdmuchn�a zapa�k� i po�o�y�a j� na narzucie ��ka.
Benjamin podszed� do biurka, wyci�gn�� kosz na �mieci i postawi� go przy ��ku. Wzi�� zapa�k� i wrzuci� do kosza.
- Dzi�kuj� ci.
Wr�ci� pod okno.
- Czym si� tak martwisz? - spyta�a pani Robinson.
- Paroma sprawami osobistymi.
- Mo�e chcia�by� o nich porozmawia�?
- Nie by�oby to dla pani zbyt interesuj�ce.
Kiwn�a g�ow�. Siedzia�a w milczeniu na ��ku, pal�c papierosa i strz�saj�c popi� do kosza.
- Dziewczyna? - spyta�a.
- S�ucham?
- Masz problem z dziewczyn�?
- Niech pani pos�ucha - powiedzia� Benjamin. - Naprawd� przepraszam, �e tak si� zachowuj�, ale nic na to nie poradz�. Po prostu mam swoje zmartwienia.
- Natury og�lnej - domy�li�a si� pani Robinson.
- W�a�nie - odpar� Benjamin. - Wi�c bardzo pani� prosz�. - Potrz�sn�� g�ow� i ponownie spojrza� przez okno.
Pani Robinson podnios�a szklaneczk�, wypi�a �yk, odstawi�a drinka i nadal spokojnie siedzia�a na ��ku, p�ki nie wypali�a papierosa.
- Mog� wrzuci� do kosza?
Benjamin skin�� g�ow�.
Pani Robinson zgniot�a niedopa�ek o �ciank� kosza, po czym wyprostowa�a si� i z�o�y�a r�ce na podo�ku. Przez par� chwil nic si� nie dzia�o.
- �azienka jest na ko�cu korytarza - przypomnia� Benjamin.
- Wiem.
Nie ruszy�a si� z ��ka, ale wci�� go obserwowa�a. W ko�cu Benjamin odwr�ci� si� i podszed� do drzwi.
- Przepraszam - powiedzia�. - Chyba p�jd� si� przej��.
- Benjaminie?
- S�ucham.
- Chod� tu na chwil�.
- Pani Robinson, przepraszam, �e b�d� niegrzeczny, ale...
Wyci�gn�a obie r�ce.
- Tylko na chwil� - powt�rzy�a.
Benjamin pokr�ci� g�ow� i podszed� do ��ka. Uj�a jego d�onie w swoje i patrzy�a mu przez kilka sekund w twarz.
- O co pani chodzi? - zapyta�.
- Odwieziesz mnie do domu?
- S�ucham?
- M�j m�� zabra� samoch�d. Odwieziesz mnie do domu?
Benjamin si�gn�� do kieszeni po kluczyki.
- Prosz� - powiedzia�. - Niech pani we�mie w�z.
- Co takiego?
- Po�yczam pani sw�j samoch�d. Odbior� go jutro.
- Nie chcesz mnie odwie��? - spyta�a pani Robinson, unosz�c brwi.
- Chc� by� sam. Wie pani, jak obchodzi� si� z zagraniczn� d�wigni� zmiany bieg�w?
Pokr�ci�a g�ow�.
- Nie wie pani?
- Nie.
My�la� przez chwil�, po czym schowa� kluczyki z powrotem do kieszeni.
- Chod�my - rzek�.
Pan Braddock sta� w drzwiach wej�ciowych i �egna� pa�stwa Terhune.
- Pani Robinson chce, �eby j� odwie�� do domu - rzuci� Benjamin. - Zaraz wracam.
- Cudowne przyj�cie - zauwa�y�a pani Robinson.
Wyj�a p�aszcz z szafy przy wej�ciu, w�o�y�a go i posz�a za Benjaniinem do gara�u. Benjamin wsiad� do samochodu i w��czy� silnik. Pani Robinson usiad�a z przodu obok niego.
- Jaka to marka? - spyta�a.
- Nie wiem.
Benjamin wyprowadzi� samoch�d na ulic� i w milczeniu przejechali kilka mil dziel�cych domy Braddock�w i Robinson�w. Zatrzyma� si� przy kraw�niku przed domem. Pani Robinson odgarn�a w�osy z czo�a i odwr�ci�a si� do Benja-mina z u�miechem.
- Dzi�kuj� ci - oznajmi�a.
- Prosz�.
Nie ruszy�a si� z miejsca. Wreszcie Benjamin wy��czy� silnik, wysiad�, obszed� w�z i otworzy� jej drzwiczki.
- Dzi�kuj� - powiedzia�a pani Robinson, wysiadaj�c.
- Prosz�.
- Wejdziesz ze mn�?
- S�ucham?
- Chc�, �eby� zaczeka�, a� zapal� �wiat�o.
- Dlaczego?
- Bo nie czuj� si� bezpiecznie, dop�ki nie zapal� �wiat�a.
Benjamin spojrza� na pani� Robinson z dezaprobat�, po czym poszed� za ni� po kamiennych p�ytach prowadz�cych na ganek. Wyj�a klucz z torebki. Gdy drzwi si� uchyli�y, si�gn�a do kontaktu przy wej�ciu i w��czy�a �wiat�o w holu.
- Czy m�g�by� wej�� pierwszy na werand�? - zapyta�a.
- Przecie� wszystko ju� wida�.
- Czuj� si� nieswojo, kiedy wchodz� do ciemnego domu - odrzek�a.
- Ale tam jest jasno.
- Prosz� ci�.
Benjamin waha� si� chwil�, ale w ko�cu ruszy� korytarzem w g��b domu.
- Na lewo - wyja�ni�a pani Robinson.
Skr�ci� w lewo i zszed� po trzech stopniach na przestronn� werand�. Pani Robinson wesz�a za nim i w��czy�a lamp� stoj�c� obok d�ugiej kanapy pod �cian�.
- Dzi�kuj� ci - powiedzia�a.
- Prosz� bardzo.
- Co pijesz? - spyta�a. - Burbona?
Benjamin potrz�sn�� g�ow�.
- Niech pani pos�ucha - zacz��. - Odwioz�em pani�. Ch�tnie pani pomog�em. Ale na lito�� bosk�, musz� przemy�le� par� rzeczy. Czy mo�e to pani wreszcie poj��?
Skin�a g�ow�.
- To dobrze.
- Co pijesz? - powt�rzy�a.
- S�ucham?
- Benjaminie, przepraszam, �e tak si� zachowuj�, ale nie chc� zosta� w tym domu sama.
- Dlaczego?
- Prosz�, zaczekaj, a� wr�ci m�j m��.
- Niech pani zamknie si� na klucz - zaproponowa� Benjamin. - Zaczekam, a� pozamyka pani wszystkie drzwi.
- Chcia�abym, �eby� siedzia� tu ze mn�, dop�ki nie wr�ci pan Robinson.
- Kiedy ja chc� by� sam! - zawo�a� Benjamin.
- Wiem, �e chcesz - przyzna�a - ale ja nie chc�.
- Boi si� pani zosta� sama we w�asnym domu?
- Tak.
- Nie mo�e pani po prostu zamkn�� drzwi na klucz?
Pani Robinson wskaza�a mu g�ow� fotel.
- Kiedy on wr�ci? - zapyta� Benjamin.
- Nie wiem.
Benjamin usiad� w fotelu.
- Zaczekam tutaj - zaznaczy� - dop�ki on nie wr�ci. A potem odjad�. Dobranoc.
- Nie chcesz, �ebym ci towarzyszy�a?
- Nie.
- Mo�e masz ochot� na drinka?
- Nie.
Pani Robinson odwr�ci�a si� i wesz�a na trzy schodki. Benjamin po�o�y� r�ce na kolana i ogl�da� swoje odbicie w jednej z du�ych szklanych tafli okalaj�cych pomieszczenie. Chwil� potem w innej cz�ci domu zacz�a rozbrzmiewa� muzyka. Obr�ci� si� i spojrza� niezadowolony na drzwi. Pani Robinson wr�ci�a na werand�, nios�c dwa drinki.
- Przecie� m�wi�em, �e nie chc�.
Poda�a mu szklaneczk�, potem podesz�a do �ciany i poci�gn�a za sznur. Dwie wielkie kotary przys�oni�y okna. Benjamin pokr�ci� g�ow� i spojrza� na swojego drinka. Pani Robinson usiad�a na kanapie obok jego fotela. Zapad�a cisza.
- Zawsze pani si� tak bardzo boi by� sama?
Skin�a g�ow�.
- Naprawd�?
- Tak.
- Przecie� wystarczy po prostu zamkn�� wszystkie drzwi na klucz i i�� spa�.
- Jestem bardzo nerwowa - odpar�a.
Benjamin patrzy� na ni� krytycznie przez chwil�, po czym spr�bowa� drinka i postawi� go na pod�odze.
- Czy mog� ci� o co� zapyta�? - odezwa�a si� pani Robinson.
Kiwn�� g�ow�.
- Co o mnie my�lisz?
- S�ucham?
- Co o mnie my�lisz?
Potrz�sn�� g�ow�.
- Znasz mnie przecie� od dziecka - ci�gn�a pani Robinson. - Nie wyrobi�e� sobie...
- Pani Robinson, ta rozmowa jest nieco dziwna. Powiedzia�em ojcu, �e zaraz wr�c�.
- Czy�by� nie mia� �adnego w�asnego zdania?
- Nie - odpar� Benjamin. Spojrza� na zegarek. - Jestem pewien, �e pan Robinson wr�ci lada chwila. Prosz� wi�c, niech pani zamknie drzwi i pozwoli mi ju� i��.
- Benjaminie?
- Tak?
- Wiedzia�e�, �e jestem alkoholiczk�?
Benjamin pokr�ci� g�ow�.
- Pani Robinson - powiedzia�. - Nie chc� o tym rozmawia�.
- Nie wiedzia�e�?
- Nie.
- Nigdy nie podejrzewa�e�?
- Pani Robinson, to nie moja sprawa - oznajmi� Benjamin, wstaj�c z krzes�a. - A teraz prosz� mi wybaczy�, ale musz� ju� i��.
- Nigdy nie podejrzewa�e�, �e jestem alkoholiczk�?
- Do widzenia, pani Robinson.
- Usi�d� - powiedzia�a.
- Wychodz�.
Wsta�a i podesz�a do niego. Po�o�y�a mu r�k� na ramieniu.
- Usi�d� - powt�rzy�a.
- Wychodz� ju�, pani Robinson.
- Dlaczego?
- Bo chc� by� sam.
- M�j m�� wr�ci prawdopodobnie bardzo p�no - zaznaczy�a.
Benjamin zmarszczy� brwi.
- Prawdopodobnie nie b�dzie go jeszcze przez kilka godzin.
Benjamin cofn�� si� o krok.
- O m�j Bo�e - j�kn��.
- Co?
- O nie, pani Robinson. O nie.
- Co si� sta�o?
Benjamin patrzy� na ni� d�u�sz� chwil�, po czym odwr�ci� si� i podszed� do zas�ony.
- Pani Robinson - wykrztusi�. - Pani chyba... pani chyba nie spodziewa�a si�...
- �e co?
- Chcia�em powiedzie�... na pewno nie s�dzi�a pani, �e zrobi�bym co� takiego.
- To znaczy co?
- A jak si� pani wydaje?! - zawo�a� Benjamin.
- No, nie wiem.
- Niech pani da spok�j.
- Co takiego?
- Na mi�o�� bosk�, pani Robinson. Zaprosi�a mnie pani tutaj. Do pani domu. Nastawia pani muzyk�. Cz�stuje drinkiem. Wcze�niej oboje ju� troch� wypili�my. Zaczyna si� pani zwierza� z osobistych spraw i m�wi mi, �e m�� wr�ci za par� godzin.
- C� z tego?
- Pani Robinson - rzek� Benjamin, odwracaj�c si� - pani pr�buje mnie uwie��.
Zmarszczy�a brwi.
- Prawda?
Usiad�a z powrotem na kanapie.
- Prawda?
- Hm, nie - odpar�a pani Robinson z u�miechem. - Nie pomy�la�am o tym. - Raczej pochlebia mi to, �e ty...
Nagle Benjamin zakry� twarz r�kami.
- Pani Robinson - wydusi� - wybaczy mi pani?
- Co wybacz�?
- Czy wybaczy mi pani to, co przed chwil� powiedzia�em?
- Och, nic si� nie sta�o.
- Sta�o si�! To najgorsza rzecz, jak� w �yciu powiedzia�em! Komukolwiek!
- Usi�d� prosz�.
- Prosz� mi wybaczy�. Lubi� pani�. Naprawd� tak o pani nie pomy�la�em. Wszystko mi si� popl�ta�o.
- Ju� dobrze - pocieszy�a go pani Robinson. - Doko�cz drinka.
Benjamin wr�ci� na fotel i podni�s� szklaneczk� z pod�ogi.
- Pani Robinson, robi mi si� niedobrze, kiedy pomy�l�, co o pani powiedzia�em.
- Wybaczam ci - odpar�a pani Robinson.
- Naprawd�? Czy kiedy� pani zapomni, �e powiedzia�em co� takiego?
- Zapomn� o tym ju� teraz - potwierdzi�a. - Doko�cz drinka.
- Co si� ze mn� dzieje? - powiedzia� Benjamin. Poci�gn�� kilka sporych �yk�w i odstawi� drinka na pod�og�.
- Benjaminie?
- S�ucham, pani Robinson?
Odchrz�kn�a.
- Widzia�e� ju� portret Elaine?
- Portret Elaine?
- Tak.
Benjamin pokr�ci� g�ow�.
- Nie.
- Polecili�my go namalowa� na ostatni� gwiazdk�. Chcia�by� zobaczy�?
- Tak, bardzo ch�tnie.
- Jest na g�rze - wyja�ni�a pani Robinson, wstaj�c.
Benjamin ruszy� za ni� z powrotem do holu, a nast�pnie, po mi�kko wy�cie�anych schodach, na pierwsze pi�tro. Pani Robinson posz�a przed nim korytarzem i skr�ci�a do jednego z pokoi. W chwil� p�niej przy�mione ��te �wiat�o wyla�o si� z niego przez drzwi na korytarz. Benjamin wszed� do �rodka.
Portret wisia� samotnie na jednej ze �cian, a �wiat�o pochodzi�o z niewielkiej cylindrycznej lampki, umocowanej do g�rnej cz�ci ci�kiej z�oconej ramy. Benjamin przyjrza� si� portretowi, po czym skin�� g�ow�.
- Bardzo �adna z niej dziewczyna - zauwa�y�.
Pani Robinson usiad�a na brzegu ��ka w rogu pokoju. Benjamin za�o�y� r�ce na piersiach i zbli�y� si� do portretu, aby zbada� jaki� szczeg� na twarzy Elaine.
- Nie pami�ta�em, �e ma piwne oczy - przyzna�. Cofn�� si� ponownie i przechyli� lekko g�ow�. - To naprawd�... naprawd� pi�kna dziewczyna.
- Benjaminie?
- Tak?
Pani Robinson nie odpowiedzia�a. Benjamin odwr�ci� si� do niej i u�miechn��.
- Podejd� tutaj - poprosi�a cicho.
- S�ucham?
- Mo�esz tu podej�� na chwil�?
- Do pani?
Skin�a g�ow�.
- Pewnie - odpar� Benjamin. Podszed� do ��ka. Pani Robinson po�o�y�a d�o� na jego r�kawie. Nast�pnie podnios�a si� powoli na nogi, a� jej twarz znalaz�a si� na wysoko�ci jego twarzy.
- Benjaminie?
- Tak?
Pani Robinson odwr�ci�a si� plecami.
- Mo�esz mi rozpi�� sukienk�?
Benjamin nagle opu�ci� r�ce i cofn�� si� o krok.
- Chyba p�jd� do ��ka - oznajmi�a pani Robinson.
- Aha - powiedzia� Benjamin. - No to dobranoc. - Podszed� do drzwi.
- Nie rozepniesz mi sukienki?
- Wola�bym nie, pani Robinson.
Odwr�ci�a si� i spojrza�a na niego zachmurzona.
- Wci�� my�lisz, �e pr�buj�...
- Nie. Ale po prostu czuj� si� troch� dziwnie.
- Wci�� my�lisz, �e pr�buj� ci� uwie��.
- Nie - powt�rzy� Benjamin. - Ale chyba lepiej b�dzie, jak ju� zejd� na d�.
- Benjaminie - rzek�a pani Robinson z u�miechem - znasz mnie od dziecka.
- Wiem. Wiem. Ale jestem...
- No, chod��e tu wreszcie - powiedzia�a pani Robinson, znowu si� odwracaj�c. - Trudno mi dosi�gn��.
Benjamin sta� chwil�, po czym podszed� do niej. Si�gn�� do suwaka i poci�gn�� go wzd�u� jej plec�w. Sukienka rozchyli�a si�.
- Dzi�kuj�.
- Prosz� - odpar� Benjamin. - Wr�ci� do drzwi.
- Czego si� tak boisz? - spyta�a pani Robinson, zn�w si� u�miechaj�c.
- Nie boj� si�, pani Robinson.
- Wi�c dlaczego ci�gle ode mnie uciekasz?
- Bo idzie pani spa� - wyja�ni� Benjamin. - Nie powinienem tu by�.
- Nigdy dot�d nie widzia�e� kobiety w halce? - spyta�a, pozwalaj�c sukience opa�� na pod�og�.
- Widzia�em - odpowiedzia�, odwracaj�c wzrok na portret Elaine. - Jestem tylko...
- Wci�� my�lisz, �e pr�buj� ci� uwie��, prawda.
- Wcale tak nie my�l�! - Opu�ci� r�ce wzd�u� cia�a. - M�wi�em ju� pani, �e czuj� si� okropnie z powodu tego, co powiedzia�em. Ale tutaj jest mi po prostu nieswojo.
- Dlaczego?
- A jak pani my�li, pani Robinson?
- No, nie wiem - odpar�a. - Wydaje mi si�, �e jeste�my dobrymi przyjaci�mi. Nie rozumiem, dlaczego mia�by� czu� si� za�enowany, widz�c mnie w halce.
- Prosz� pos�ucha� - zacz�� Benjamin, wskazuj�c poza drzwi. - A gdyby tak... gdyby tak teraz wszed� tu pan Robinson?
- Co by si� sta�o?
- No, wygl�da�oby to do�� dziwnie, prawda?
- Nie s�dzisz, �e on nam ufa?
- Oczywi�cie, �e ufa - odrzek� Benjamin. - Ale m�g�by to �le zrozumie�. Ka�dy by m�g�.
- Nie rozumiem dlaczego - powiedzia�a pani Robinson. - Jestem dwa razy starsza od ciebie. Jak kto� m�g�by pomy�le�...
- Ale pomy�la�by. Nie rozumie pani?
- Benjaminie - �achn�a si�. - Nie pr�buj� ci� uwie��. Chcia�abym, �eby�...
- Wiem. Ale bardzo pani� prosz�. Ta sytuacja jest dla mnie bardzo k�opotliwa.
- Dlaczego? - zapyta�a.
- Bo mam w g�owie chaos. Ju� nie wiem, co sobie wyobra�am, a co jest prawdziwe. Nie potrafi�...
- Chcia�by�, �ebym ci� uwiod�a?
- Co takiego?
- Czy to chcesz mi powiedzie�?
- Wracam do domu. Przepraszam za to, co powiedzia�em. Mam nadziej�, �e zapomni pani o tym. Natychmiast wracam do domu.
Benjamin obr�ci� si�, wyszed� na korytarz i zbieg� po schodach.
- Benjaminie? - zawo�a�a za nim pani Robinson.
- S�ucham?
- Czy zechcia�by� przynie�� mi moj� torebk�, zanim wyjdziesz?
Benjamin pokr�ci� g�ow�.
- Bardzo ci� prosz� - nalega�a pani Robinson.
- Musz� ju� i��. Przykro mi.
Pani Robinson podesz�a do por�czy, zas�aniaj�c halk� swoj� zielon� sukni�, i spojrza�a na Benjamina, kt�ry sta� u podn�a schod�w.
- Naprawd� nie chc� zaczyna� tego wszystkiego od pocz�tku - oznajmi�a pani Robinson. - Nie przyniesiesz mi jej?
- Gdzie ona jest?
- Na werandzie.
Benjamin ruszy� szybko korytarzem i znalaz� torebk� obok kanapy na werandzie. Wr�ci� z ni� do podn�a schod�w.
- Pani Robinson?
- Jestem w �azience - zawo�a�a z g�ry.
- Oto torebka.
- M�g�by� mi j� przynie��?
- Hm, podam j� pani. Prosz� podej�� do por�czy, to podam j� pani.
- Benjaminie? - zawo�a�a. - Jestem ju� tym zm�czona.
- Czym?
- Jestem zm�czona twoimi ci�g�ymi podejrzeniami. Doprawdy, je�eli nie potrafisz wy�wiadczy� mi tak prostej przys�ugi...
Benjamin sta� przez chwil�, po czym poszed� z torebk� na pi�tro.
- K�ad� j� na ostatnim stopniu - oznajmi�.
- Na mi�o�� bosk�, Benjaminie, przesta� si� wyg�upia� i przynie� mi torebk�.
Spojrza� niech�tnie w g��b korytarza. Jasna linia �wiat�a wychodzi�a spod drzwi �azienki. W ko�cu ruszy� wolno w ich stron�.
- Pani Robinson?
- Przynios�e�?
- Tak - potwierdzi�. - K�ad� przy drzwiach.
- Nie przyniesiesz mi jej tutaj?
- Wola�bym nie.
- No dobrze - powiedzia�a pani Robinson zza drzwi. - Zanie� j� naprzeciwko.
- Gdzie?
- Naprzeciwko - powt�rzy�a. - Do pokoju, w kt�rym byli�my.
- Aha - rzek� Benjamin. - Jasne.
Wszed� szybko do pokoju, w kt�rym wisia� portret Elaine, i po�o�y� torebk� na brzegu ��ka. Odwr�ci� si�, aby wyj��, kiedy w drzwiach stan�a pani Robinson. By�a naga.
- O Bo�e...
U�miechn�a si� do niego.
- Prosz� mnie wypu�ci� - wykrztusi� Benjamin. Pobieg� w stron� drzwi, ale ona zamkn�a je za sob� i przekr�ci�a klucz.
- Nie denerwuj si� - powiedzia�a.
Benjamin odwr�ci� si�.
- Benjaminie?
- Prosz� odej�� od drzwi!
- Najpierw chc� ci co� powiedzie�.
- Jezu Chryste! - Benjamin zakry� twarz d�o�mi.
- Benjaminie, chc�, �eby� wiedzia�, �e mog� by� twoja - oznajmi�a pani Robinson. - Je�li nie prze�pisz si� ze mn� dzisiaj...
- O m�j Bo�e!
- Je�eli nie prze�pisz si� ze mn� dzisiaj, to chc�, �eby� wiedzia�, �e mo�esz zadzwoni� o dowolnej porze, aby si� ze mn� um�wi�.
- Prosz� mnie wypu�ci�!
- Czy zrozumia�e�, co powiedzia�am?
- Tak! Tak! Niech mnie pani wypu�ci!
- Bo uwa�am, �e jeste� bardzo poci�gaj�cy, i kiedykolwiek...
Nagle dobieg� ich warkot samochodu zwalniaj�cego na drodze pod oknem.
Benjamin odwr�ci� si� i skoczy� do drzwi. Odepchn�� pani� Robinson, dr��c� d�oni� przekr�ci� klucz, wypad� na korytarz i zbieg� po schodach. Otworzy� drzwi frontowe, ale zaraz cofn�� si� do �rodka i pop�dzi� na werand�. Usiad� z drinkiem i spr�bowa� z�apa� oddech. Trzasn�y drzwi z ty�u domu.
- Czy to w�z Bena stoi od przodu? - zawo�a� pan Robinson.
- Tak, prosz� pana! - odkrzykn�� Benjamin, zrywaj�c si� z miejsca.
Pan Robinson wszed� na werand�.
- Podwioz�em... podwioz�em pa�sk� �on� do domu. Prosi�a, �ebym j� podwi�z� do domu, wi�c j�... wi�c j� podwioz�em do domu.
- �wietnie - ucieszy� si� pan Robinson. - Bardzo ci dzi�kuj�.
- Jest na g�rze. Chcia�a, �ebym zaczeka�, a� pan wr�ci.
- �eby� niez�omnie strzeg� twierdzy, co?
- Tak jest.
- Daj to - rzek� pan Robinson, si�gaj�c po szklaneczk� Benjamina. - Chyba przyda ci si� repeta?
- Och, nie.
- Dlaczego?
- Musz� ju� i��.
Pan Robinson zmarszczy� brwi.
- Czy co� si� sta�o? - spyta�. - Wygl�dasz na nieco roztrz�sionego.
- Nie - wyj�ka� Benjamin - Nie. Tylko... tylko... tylko martwi� si� troch� o swoj� przysz�o��. Jestem troch� niespokojny o swoj� przysz�o��.
- Dalej - powiedzia� pan Robinson, odbieraj�c mu szklank�. - Strzelmy sobie jednego przed snem. Nie mia�em w�a�ciwie okazji porozmawia� z tob� na przyj�ciu.
Benjamin poczeka�, a� pan Robinson wyjdzie z pokoju, po czym kilka razy g��boko wci�gn�� powietrze. Nast�pnie w�o�y� r�ce do kieszeni i zacz�� chodzi� szybko tam i z powrotem, dop�ki pan Robinson nie wr�ci� z drinkami.
- Dzi�kuj� panu bardzo - powiedzia� Benjamin, bior�c szklank�.
- Nie ma za co - odpar� pan Robinson. Usiad� ze swoim drinkiem na fotelu obok Benjamina. - No c� - zacz�� - chyba ci ju� gratulowa�em.
- Tak, dzi�kuj�.
Pan Robinson skin�� g�ow� i poci�gn�� �yk.
- Ben? - ci�gn��. - Ile masz teraz lat?
- Dwadzie�cia. Sko�cz� dwadzie�cia jeden w przysz�ym tygodniu.
Pan Robinson zn�w skin�� g�ow�.
- Domy�lam si�, �e przeskoczy�e� par� klas w liceum - powiedzia�. - Chyba dlatego sko�czy�e� studia w tak m�odym wieku.
- Tak, prosz� pana.
Pan Robinson wyci�gn�� z kieszeni paczk� papieros�w i podsun�� j� Benjaminowi. Ten wzi�� jednego i w�o�y� w usta.
- Ben? - kontynuowa� pan Robinson, si�gaj�c po zapa�ki i podaj�c mu ogie�. - To cholernie dobry wiek.
- Dzi�kuj�.
Pan Robinson zapali� swojego papierosa i wyrzuci� zapa�k� do popielniczki.
- Chcia�bym zn�w mie� tyle lat - westchn��.
Benjamin pokiwa� g�ow�.
- Bo wiesz co, Ben?
- Co?
- M�odo�� nigdy nie wraca.
- Wiem.
- I my�l�, �e mo�e... mo�e troch� za bardzo wszystkim si� przejmujesz.
- Mo�liwe.
- Sprawiasz wra�enie, jakby� by� sparali�owany problemami - zauwa�y� pan Robinson. - Nie jeste�... Ben, mog� ci co� powiedzie�?
- S�ucham?
- Od kiedy si� znamy?
Benjamin potrz�sn�� g�ow�.
- Od kiedy ty i ja si� znamy? Od kiedy tw�j tata i ja jeste�my wsp�lnikami?
- Od bardzo dawna.
- Dorasta�e� na moich oczach, Ben.
- Tak, prosz� pana.
- W pewnym sensie uwa�am ci� niemal za w�asnego syna.
- Dzi�kuj�.
- Wi�c pozw�l, �e dam ci przyjacielsk� rad�.
- Ch�tnie j� us�ysz�.
- Ben? - rzek� pan Robinson, rozpieraj�c si� w fotelu i marszcz�c czo�o. - Jestem absolutnie pewny, �e kiedy� w �yciu osi�gniesz wspania�e rzeczy.
- Mam nadziej�, �e tak b�dzie.
- Tak b�dzie - potwierdzi� pan Robinson. - Bez dw�ch zda�. Ale wiesz co, Ben?
- Tak?
- My�l�... - Strz�sn�� popi� z papierosa do popielniczki. - My�l�, �e powiniene� teraz troch� sobie odpu�ci�.
Benjamin pokiwa� g�ow�.
- Powiniene� si� wyszale� - ci�gn�� pan Robinson. - Bra� �ycie takim, jakie jest. Zabawi� si� z dziewczynami i tak dalej.
Benjamin rzuci� okiem na drzwi.
- Bo wiesz, Ben, b�dziesz si� zamartwia� przez ca�e �ycie. Tak to ju� jest, niestety. Ale teraz jeste� m�ody. Na lito�� bosk�, nie zaczynaj si� ju� martwi�.
- Dobrze.
- Zanim si� po�apiesz, znajdziesz sobie mi�� dziewczyn�, ustatkujesz si� i rozpoczniesz wspania�e �ycie. Ale do tego czasu spr�buj nie pope�nia� moich b��d�w i...
Do pomieszczenia wesz�a pani Robinson, znowu ubrana w zielon� sukni� ze z�ot� broszk�.
- Nie wstawaj - rzuci�a.
Benjamin opad� z powrotem na fotel. Pani Robinson usiad�a na kanapie i podnios�a z pod�ogi sw�j nie dopity drink.
- W�a�nie m�wi�em Benowi, �e powinien troch� si� wyszale� - oznajmi� pan Robinson. - Zabawi� si�, p�ki jest m�ody. Nie uwa�asz, �e to m�dra rada?
Pani Robinson skin�a g�ow�.
- Jasne, �e tak - stwierdzi� jej m��.
Benjamin dopi� szybko drinka i postawi� szklank� na stoliku.
- Musz� ju� i�� - powiedzia�.
- Zaczekaj jeszcze chwil�, Ben - poprosi� pan Robinson. - Poczekaj, a� sko�cz� drinka, to przewieziesz mnie po osiedlu tym swoim nowym wozem.
- Mo�e jest zm�czony - zauwa�y�a pani Robinson.
- Zm�czony jeste�, Ben?
- Ale� sk�d. Nie. - Benjamin znowu podni�s� szklank� i przechyli� j� do ust tak, �e kostki lodu zadzwoni�y mu o z�by.
- Jeszcze jednego? - zapyta�a pani Robinson.
- S�ucham? Nie.
- Jasne - powiedzia� pan Robinson. - Zabaw si� troch� podczas wakacji. Za�o�� si�, �e masz wielkie powodzenie u kobiet.
- Ale� nie.
- Nie? - zapyta� pan Robinson, u�miechaj�c si� szeroko. - Wygl�dasz na faceta, kt�ry musi si� od nich ogania�.
Benjamin si�gn�� po swoj� szklank�.
- Mo�e jednak napijesz si� jeszcze? - spyta�a pani Robinson.
- Nie. Nie.
Pan Robinson obr�ci� si� do �ony.
- Czy on nie wygl�da na faceta, kt�ry musi op�dza� si� przed kobietami?
- Owszem, wygl�da.
- Zaraz - rzek� pan Robinson. - Kiedy Elaine wraca z Berkeley?
- W sobot� - odpar�a pani Robinoson.
- Ben, chc�, �eby� do niej zadzwoni�.
- Dobrze.
- Bo wiem, �e szybko znajdziecie wsp�lny j�zyk. To cudowna dziewczyna i strasznie �a�uj�, �e nie zd��yli�cie dot�d lepiej si� pozna�.
- Ja te� �a�uj� - potwierdzi� Benjamin. Obserwowa� pana Robinsona i kiedy ten wypi� ze szklaneczki ostatni �yk, od razu wsta�. - Przewioz� pana po osiedlu.
- Wspaniale.
Benjamin ruszy� przodem przed Robinsonami. Przeszed� przez hol i otworzy� drzwi frontowe. Pani Robinson wysz�a za nimi na ganek.
- Benjaminie?
Benjamin w�o�y� r�ce do kieszeni i nie odpowiadaj�c jej, ruszy� dr�k� wy�o�on� kamiennymi p�ytami.
- Benjaminie?
- Tak?
- Dzi�kuj�, �e mnie odwioz�e� do domu.
Skin�� g�ow�, nie odwracaj�c si�.
- Mam nadziej�, �e wkr�tce si� zobaczymy - doda�a pani Robinson.
- Hej, Ben - zagadn�� pan Robinson, otwieraj�c drzwiczki auta i wsiadaj�c do �rodka. - Mo�e by�my tak wyskoczyli na autostrad� i zobaczyli, co to cudo potrafi.
Rozdzia� drugi
Benjamin sp�dzi� wi�kszo�� nast�pnego tygodnia na w�dr�wkach. W dniu swoich dwudziestych pierwszych urodzin zjad� �niadanie, po czym wyszed� na dw�r, obszed� osiedle, obszed� je jeszcze raz, a nast�pnie ruszy� do centrum. Chodzi� tam i z powrotem wzd�u� g��wnej ulicy a� do pory lunchu, potem wst�pi� do baru. Przez ca�e popo�udnie zn�w chodzi�, czasem przysiadaj�c dla odpoczynku na par� minut, w parku lub na przystanku autobusowym. G��wnie jednak w�drowa� ulicami, obok dom�w i sklep�w, ze wzrokiem wbitym w chodnik.
P�nym popo�udniem wr�ci� na swoje osiedle, pod sw�j dom. Podszed� do drzwi frontowych, ale zatrzyma� si�, poniewa� zauwa�y�, �e kilka os�b siedzi w salonie. Odwr�ci� si� i ponownie ruszy� w stron� chodnika, lecz zanim do niego dotar�, drzwi otworzy�y si� i na ganek wkroczy�a matka.
- Ben?
- S�ucham?
- Chod� do domu.
- Id� na spacer - wyja�ni� Benjamin.
Pani Braddock pospieszy�a do niego.
- Masz urodziny - przypomnia�a.
- Wiem. Id� si� przej�� z okazji urodzin.
- Przyszyli Arnoldowie z s�siedniego domu. Obieca�am Peterowi i Louise, �e dasz im troch� soku owocowego, kiedy tylko wr�cisz.
Benjamin zaczerpn�� powietrza, po czym odwr�ci� si� i wolnym krokiem poszed� za matk� w stron� domu.
- Zaprosi�am Robinson�w - oznajmi�a pani Braddock - ale Elaine musia�a zosta� w Berkeley na kursie wakacyjnym i...
Benjamin przystan�� i wytrzeszczy� na ni� oczy.
- Oni tam s�? - zapyta�, wskazuj�c na dom.
- S�ucham?
- Czy pa�stwo Robinsonowie s� u nas w domu?
- Nie.
- A przyjd�?
- Nie.
- Jeste� pewna, mamo?
- Oczywi�cie - potwierdzi�a pani Braddock. - Co� si� sta�o?
- Nie - odpowiedzia� Benjamin. Pokona� reszt� drogi do domu, wszed� najpierw do holu, a potem do salonu.
Siedz�ca na �rodku sofy pani Arnold zacz�a na widok Benjamina macha� r�k� i �piewa�:
- Sto lat, sto lat, niech �yje, �yje...
- Benjaminie, ciesz� si�, �e ci� widz� - oznajmi� pan Arnold, wstaj�c i �ciskaj�c mu d�o�.
Peter i Louise podbiegli do Benjamina i obj�li go za nogi.
Pan Braddock siedzia� z drinkiem w d�oni na fotelu obok kominka.
- Daj dzieciakom troch� soku - poleci�. - Potem wr�� tutaj. Mamy dla ciebie ma�� niespodziank�.
Benjamin ruszy� wolno przez salon, z Peterem i Louise wci�� uczepionymi jego n�g. Pchn�� drzwi do kuchni i wszed� do �rodka.
- Pu��cie moje nogi - oznajmi�, gdy drzwi si� zamkn�y.
Dzieci u�miechn�y si� do niego.
- Powiedzia�em: pu��cie moje nogi!
Uwolni�y go i odsun�y si� niech�tnie w r�g kuchni. Benjamin pokr�ci� g�ow�, otworzy� lod�wk� i zajrza� do �rodka.
- Co chcecie? - spyta�. - Sok winogronowy czy pomara�czowy?
Dzieci gapi�y si� na niego w milczeniu z k�ta kuchni.
- Winogronowy czy pomara�czowy?! - wrzasn�� Benjamin, zaciskaj�c pi��.
- Winogronowy.
- Prosz� bardzo.
Si�gn�� po butelk� z sokiem i nape�ni� dwie ma�e szklanki. Peter i Louise podeszli po nie.
- Dzi�kujemy.
Benjamin te� nala� sobie szklank� soku winogronowego i zabra� j� ze sob� do salonu.
- Ben? - zacz�� ojciec, szeroko si� u�miechaj�c. - My�l�, �e w tym roku naprawd� ucieszysz si� z prezentu.
Benjamin kiwn�� g�ow� i usiad� na sofie obok pani Arnold.
- Tyle ju� s�yszeli�my o tym prezencie - powiedzia�a pani Arnold. - Nie mog� si� doczeka�, kiedy go zobacz�.
- Przynie�� go teraz? - zapyta� ojciec.
- Co?
- Tw�j prezent.
Benjamin skin�� g�ow� i poci�gn�� �yk soku.
Pan Braddock wsta� i wyszed� z pokoju. Kiedy kilka chwil p�niej wr�ci�, ni�s� du�e pod�u�ne pud�o, owini�te w bia�y papier.
- Wszystkiego najlepszego - oznajmi�, stawiaj�c je na dywanie u st�p Benjamina.
- Nie mog� si� doczeka� - powt�rzy�a pani Arnold.
Benjamin popatrzy� na ni� przez chwil�, potem schyli� si� i przerwa� dwa paski ta�my klej�cej, kt�re otacza�y papier. Pod nim znajdowa�o si� br�zowe tekturowe pud�o. Pan Arnold przeszed� przez pok�j i stan�� nad Benjaminem, by przyjrze� si�, jak je otwiera. Benjamin odchyli� dwie klapy i zajrza� do �rodka.
- Co to jest? - zapyta�.
- Wyci�gnij, to zobaczysz - odpar� ojciec.
W pudle le�a�o co� zrobionego z czarnej gumy, co wygl�da�o jak kilka nie nadmuchanych d�tek, po�o�onych jedna na drugiej. Benjamin wyci�gn�� to z pud�a.
- Teraz roz�� - podpowiedzia� ojciec.
Benjamin podni�s� przedmiot i rozwin��. By� to jaki� kostium. Mia� dwa czarne r�kawy, dwie nogawki, zamek b�yskawiczny z przodu oraz czarny kaptur.
- Co to jest? - spyta� Benjamin. - Jaki� gumowy kostium?
Pan Arnold roze�mia� si�.
- To przecie� kombinezon p�etwonurka - wyja�ni�.
- Aha - rzek� Benjamin. Patrzy� na str�j jeszcze przez chwil�, po czym skin�� g�ow� i zacz�� go chowa� z powrotem do pud�a. - Dzi�kuj�.
- To jeszcze nie wszystko - zaznaczy� ojciec, wyci�gaj�c ponownie kombinezon. - Szukaj dalej.
- Ale� to ekscytuj�ce - ucieszy�a si� pani Arnold.
Peter i Louise usiedli na dywanie obok Benjamina i wbili w niego wzrok.
Benjamin si�gn�� do pud�a i wyci�gn�� gumow� mask� ze szklan� szybk� oraz dwoma gi�tkimi przewodami z boku.
- Tu masz mask� - wyja�ni� ojciec.
Peter Arnold wzi�� j� na chwil� od Benjamina, kt�ry ponownie si�gn�� do pud�a i wyci�gn�� du�y srebrzysty cylinder z pomara�czowym napisem SPRʯONE POWIETRZE.
- Tu masz zapas tlenu.
- Widz� - o�wiadczy� Benjamin. Opu�ci� butl� na dywan, si�gn�� po raz ostatni do pud�a i wyci�gn�� dwie czarne gumowe p�etwy. Ogl�da� je przez chwil�, po czym wrzuci� z powrotem do �rodka i usiad� na kanapie. - Dzi�ki - powiedzia�. Si�gn�� po sw�j sok.
- Dobra, zr�bmy pokaz, zanim si� �ciemni - zaproponowa� pan Braddock.
- Co takiego?
- Zaraz wracam - doda� ojciec. Obr�ci� si� i pospiesznie wyszed� z pokoju.
- Co on powiedzia�?
- Chyba chce, �eby� zademonstrowa� nam to w basenie - wyja�ni�a pani Braddock.
- O nie! - odpar� Benjamin, prostuj�c si� na kanapie.
Wr�ci� pan Braddock, nios�c d�ug� metalow� dzid�. Wr�czy� j� Benjaminowi.
- Pos�uchaj, tato...
- Id� teraz na g�r� i w�� kombinezon - rozkaza� ojciec. - Ja ustawi� par� krzese� przy basenie.
- Pos�uchaj - zacz�� ponownie Benjamin, kr�c�c g�ow�. - To wspania�y prezent, ale je�eli nie masz nic przeciwko temu...
- Do dzie�a - uci�� pan Braddock. Zacz�� zbiera� z pod�ogi cz�ci ekwipunku i podawa� je Benjaminowi.
- Tato, w�a�nie o czym� takim marzy�em i tak dalej, ale nie mog�...
- Musimy si� upewni�, �e to jest bezpieczne - wyja�ni�a matka.
- Bezpieczne? Jasne, �e to jest bezpieczne. Sp�jrzcie - Benjamin schyli� si� i wyj�� z pud�a bia�� kartk�. - Oto karta gwarancyjna.
- Do dzie�a - powt�rzy� ojciec, bior�c Benjamina za r�k� i podnosz�c go z kanapy.
- Tato, to idiotyczne.
- Dalej - zach�ci� go pan Arnold, u�miechaj�c si� szeroko. - Poka� nam par� podwodnych numer�w.
- O Bo�e.
- Zaczynajmy - powiedzia� pan Braddock. U�o�y� ekwipunek na r�kach Benjamina i zacz�� popycha� go w stron� drzwi.
- Tato, daj spok�j.
Ojciec zostawi� go w holu i wr�ci� do salonu. Benjamin posta� chwil�, po czym cofn�� si� do drzwi pokoju.
- Tato?
- Co ty tu jeszcze robisz?
- Czy mo�esz przyj�� tutaj na chwil�?
- Nie. Id� si� przygotowa�.
- Bardzo prosz�, przyjd� na chwil� do holu!
Pan Braddock poszed� do niego.
- Nie b�d� robi� z siebie durnia przed Arnoldami.
- Jazda - poleci� pan Braddock. Popchn�� go w stron� schod�w.
- Do licha ci�kiego, tato!
- Jazda - powt�rzy� pan Braddock, wci�� go popychaj�c. - Wszystkiego najlepszego. Wszystkiego najlepszego.
- Tato, kiedy ja...
- Daj� ci trzy minuty na przebranie si� - zako�czy� pan Braddock. Odwr�ci� si� i wr�ci� do salonu.
Benjamin sta� chwil� na schodach, obejmuj�c r�koma ekwipunek, po czym zani�s� go na g�r� do �azienki.
- Jezu Chryste - j�kn��, rzucaj�c wszystko na pod�og�.
Pokr�ci� g�ow� i zdj�� kopni�ciem buty. Potem �ci�gn�� reszt� ubrania i przysiad� na sedesie. Wcisn�� nogi w gumowe nogawki, w�o�y� r�ce w gumowe r�kawy i zapi�� zamek b�yskawiczny na piersi. Nasun�� czarny gumowy kaptur na g�ow� i ju� mia� schodzi� na d�, kiedy przypadkowo zerkn�� przez okno �azienki na ogr�d.
- O m�j Bo�e - j�kn��.
Arnoldowie i matka siedzieli na metalowych krzes�ach po jednej stronie basenu. Dzieci biega�y po trawie. Po drugiej stronie basenu stali Lewisowie, inni s�siedzi ze swoj� dorastaj�c� c�rk� oraz, obok na trawniku, jaka� nie znana Benjaminowi para z drinkami w r�kach. Na samym ko�cu ogrodu tkwili za p�otem kolejni s�siedzi z synem. Benjamin wychyli� si� przez okno.
- Tato, s�yszysz mnie? - krzykn��.
Pan Braddock ustawia� obok basenu ostatnie krzes�o.
- Hej, tato, mo�esz tu przyj�� na chwil�?!
Pan Braddock spojrza� w stron� okna i wyszczerzy� z�by w u�miechu.
- Oto i on, kochani - oznajmi�, wskazuj�c palcem. - Tam w oknie. Zaraz tu zejdzie. - Podni�s� r�ce nad g�ow� i zacz�� klaska�. Inni go�cie zebrani wok� basenu r�wnie� zacz�li ze �miechem bi� brawo. C�rka Lewis�w szepn�a co� na ucho swojej mamie, kt�ra roze�mia�a si� g�o�no i powt�rzy�a to szeptem innym.
- Tato, na mi�o�� bosk�!
- Szybciej! Szybciej! - Pan Braddock zwr�ci� si� do go�ci: - Kochani, Ben jest troch� nie�mia�y. To jego pierwszy publiczny wyst�p, wi�c b�dziecie musieli...
Benjamin zatrzasn�� okno i spojrza� na le��ce na pod�odze p�etwy, butl� i mask�. Potem podni�s� to wszystko i ruszy� na d�. Przeszed� przez salon na ty� domu. Spogl�da� przez oszklone drzwi na basen i na go�ci, a� w ko�cu przybieg� do niego pan Braddock.
- Idziemy.
- Czy ciebie to bawi?
Pan Braddock wychyli� si� za drzwi.
- Kochani, jest ju� na dole! W�o�y� kombinezon! Jeszcze ma�� chwilk�! - Zamkn�� drzwi i wszed� do salonu. - Pomog� ci z t� mask� - zaproponowa�.
- Tato, to krety�stwo.
- Dobra. - Pan Braddock chwyci� mask� i na�o�y� j� Benjaminowi na twarz. Potem przypi�� mu na plecach butl� z powietrzem i pod��czy� j� do przewod�w wychodz�cych z boku maski.
- Mo�esz normalnie oddycha�? - spyta�. - W porz�dku. - Ukl�kn�� i na�o�y� synowi p�etwy. Potem wsta�, u�miechn�� si� szeroko i wyszed� na dw�r.
- Kochani! - oznajmi�. - Musicie go o�mieli�! Prosz� o du�e brawa! - Go�cie zacz�li klaska�. - Idzie! Idzie!
Benjamin wyszed� do ogrodu. S�siedzi nadal klaskali i �miali si�. Pan Lewis wyj�� chusteczk� z kieszeni i otar� ni� oczy. Dzieci Arnold�w zacz�y skaka� po trawniku, wrzeszcz�c i pokazuj�c palcem na Benjamina. Po chwili owacji pan Braddock uni�s� r�ce. Zrobi�o si� cicho.
- A teraz, panie i panowie, ten oto m�odzieniec popisze si� efektownym i zadziwiaj�cym podwodnym pokazem zr�czno�ci i odwagi.
- Przygotujcie jednopens�wki, kochani - roze�mia� si� pan Arnold.
- Gotowy jeste�, ch�opcze? - zapyta� pan Braddock. - No to dobrze. Zaczynamy!
- Zaczynamy! - wrzasn�y dzieci Arnold�w, podskakuj�c raz za razem. - Zaczynamy! Zaczynamy!
Pani Arnold wsta�a i z�apa�a je za r�ce. Nagle zrobi�o si� zupe�nie cicho.
Benjamin odchrz�kn��. Pocz�apa� wolno w stron� basenu, opuszczaj�c nisko brod�, by m�c �ledzi� swoje kroki przez mask�, lecz zanim dotar� do wody, przydepn�� sobie jedn� z p�etw i nieomal upad� na twarz. Dzieciaki zn�w zacz�y si� �mia� i podskakiwa�.
- O nie - ofukn�a je pani Arnold. - To nie by�o zabawne.
- Hej, Ben! - zawo�a� pan Arnold. - Uwa�aj, jak b�dziesz wychodzi�. Mo�esz dosta� choroby dekompresyjnej.
Benjamin postawi� stop� na najwy�szym schodku od p�ytkiej strony basenu, po czym powoli zszed� na dno.
- Zaczekaj chwil� - odezwa� si� jego ojciec.
Podbieg� do brzegu basenu z dzid�. Benjamin przez chwil� spogl�da� na niego przez mask�, po czym wyrwa� mu dzid� z r�k, odwr�ci� si� i zacz�� wolno i�� po pochy�ym dnie w stron� g��bokiego ko�ca basenu. Woda podnios�a mu si� wok� kombinezonu na wysoko�� piersi. Potem do szyi. Gdy si�gn�a do podbr�dka, p�etwy zacz�y szorowa� po dnie basenu. Benjamin wypu�ci� ca�e powietrze z p�uc i spr�bowa� si� zanurzy�, ale butla z powietrzem utrzymywa�a go na powierzchni. Zacz�� t�uc r�kami, ale g�owa nie chcia�a zej�� pod wod�. Dzieci Arnold�w zacz�y si� �mia�. W ko�cu Benjamin odwr�ci� si� i ruszy� powoli z powrotem ku p�yci�nie. S�siedzi zza p�otu zacz�li gwizda�. Kiedy Benjamin dotar� do schodk�w, gwizdali ju� wszyscy z wyj�tkiem ojca, kt�ry sta� przy basenie ze zmarszczonymi brwiami.
Benjamin �ci�gn�� do po�owy mask� z twarzy.
- Przedstawienie sko�czone - oznajmi� cicho.
- Co si� sta�o?
- Potrzebne mu obci��enie! - zawo�a� pan Arnold. - To go zanurzy. Wystarczy�by jaki� du�y kamie�.
- Racja - zgodzi� si� pan Braddock. Wyprostowa� si�. - Kochani? - zagai�. - Nast�pi kr�tka przerwa. Zosta�cie na swoich miejscach. - Pobieg� wzd�u� basenu, a potem przez bram� do tylnej cz�ci ogrodu, gdzie sta� piec do spalania �mieci.
Benjamin sta� spokojnie w p�ytkiej wodzie, opieraj�c dzid� o dno i przypatruj�c si� przez mask� Peterowi Arnoldowi. Panowa�a absolutna cisza. Pan Braddock wr�ci� po chwili z du�� bry�� betonu, s�u��c� do przyciskania pokrywy pieca. Benjamin wzi�� j� od niego i wolno poszed� w stron� g��bokiej wody. Niekt�rzy z go�ci zacz�li �mia� si� i klaska�, gdy jego g�owa zanurzy�a si�. Zaraz potem zrobi�o si� zupe�nie cicho pod wod�, w miar� jak Benjamin kroczy� ku najg��bszej cz�ci basenu. Zatrzyma� si� tam na chwil�, spojrza� na �cian�, po czym usiad� na dnie. W ko�cu po�o�y� si� na boku, balansuj�c na biodrze ci�k� bry�� betonu. Potem podni�s� g�ow� i spojrza� na srebrzyst� powierzchni� wody nad sob�.
- Tato? - odezwa� si� cicho do wn�trza maski.
Nast�pnego ranka Benjamin wsta� wcze�niej ni� zwykle. Ubra� si� w spodnie w kolorze khaki i star� kurtk� z demobilu, kt�r� kupi� na Wschodzie, po czym zszed� na d�. Pani Braddock by�a w kuchni.
- Wcze�nie dzi� wsta�e� - zauwa�y�a.
Benjamin min�� j� i usiad� przy stole przed porcj� grejpfruta.
- Wyje�d�am - o�wiadczy�.
- S�ucham?
- M�wi�, �e wyje�d�am - powt�rzy�, podnosz�c �y�eczk�. - Zmywam si� po �niadaniu.
Pani Braddock si�gn�a po r�cznik przy zlewie i wytar�a r�ce.
- Wyje�d�asz z domu? - spyta�a.
- Zgadza si�.
Zmar