Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 268 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
tytu�: "Ostre ci�cie"
autor: DAVID MORRELL
tytu� orygina�u: "EXTREME DENIAL"
prze�o�y�: Pawe� C�apak
tekst wklepa�:
[email protected]
Amber
Redaktorzy serii: MA�GORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna: MIRELLA REMUSZKO
Ilustracja na ok�adce: CHARLOTTEST.
Projekt graficzny ok�adki: MA�GORZATA CEBO-FONIOK
Opracowanie graficzne ok�adki: STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Copyright 1996 by Morrell Enterpriscs, In�.
Ali rights merved
For the Polish edition
Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2001
ISBN 83-7169-714-7
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39,
tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 2001.
Wydanie III
Druk: Wojskowa Drukarnia w �odzi
* * *
Niniejsza ksi��ka jest dedykowana
Richardowi Schoeglerowi i 'Elizabeth Gutierrez.
kt�rzy wprowadzili nas do Miasta Odmiennego
Jak ja ci� kocham? Na wiele sposob�w.
ElizabethBarret Browning
* * *
Spis Tre�ci
Rozdzia� Pierwszy...2
Rozdzia� Dr�gi...27
Rozdzia� Trzeci...43
Rozdzia� Czwarty...58
Rozdzia� Pi�ty...74
Rozdzia� Sz�sty...92
Rozdzia� Si�dmy...108
Rozdzia� �smy...121
Rozdzia� Dziewi�ty...132
Rozdzia� Dziesi�ty...155
Rozdzia� Jedenasty...170
Rozdzia� Dwunasty...187
* * *
Rozdzia� pierwszy
1
Decker o�wiadczy� w�oskiemu urz�dnikowi imigracyjnemu, �e przyjecha� w interesach.
- Jakiego rodzaju?
- Handel nieruchomo�ciami.
- Czas trwania pa�skiej wizyty?
- Dwa tygodnie. Urz�dnik podstemplowa� mu paszport.
- Grazie - podzi�kowa� Decker. Wzi�� swoj� walizk� i wyszed� z lotniska Leonardo da Vinci. Mimo �e bez problemu m�g� za�atwi�, �eby kto� go odebra�, wola� pokona� dwadzie�cia sze�� kilometr�w do Rzymu autobusem. Gdy autobus utkn�� w g�stym �r�dmiejskim ruchu, co by�o do przewidzenia, Decker poprosi� kierowc�, �eby go wypu�ci� i, zadowolony, �e nikt opr�cz niego nie wysiad�, poczeka�, a� autobus pojedzie dalej. Zszed� do metra i pierwszym lepszym poci�giem przejecha� jedn� stacj�. Na ulicy zatrzyma� taks�wk�. Dziesi�� minut p�niej opu�ci� taks�wk� i wr�ci� do metra, na nast�pnej stacji wysiad� i ponownie zatrzyma� taks�wk�, tym razem m�wi�c kierowcy, �eby go zawi�z� do Panteonu. Prawdziwym celem jego podr�y by� hotel, kt�ry znajdowa� si� o pi�� przecznic dalej. Te �rodki ostro�no�ci mog�y wydawa� si� zb�dne, ale Decker by� przekonany, �e uda�o mu si� tak d�ugo utrzyma� przy �yciu dzi�ki zwyczajowi zacierania �lad�w. Problem polega� na tym, �e te wysi�ki m�czy�y go. Decker doszed� do wniosku, �e utrzymywanie si� przy �yciu i �ycie, to nie to samo. Jutro, w sobot�, mia� obchodzi� czterdzieste urodziny i ostatnio, z niepokojem, zacz�� sobie zdawa� spraw� z up�ywu czasu. Nie mia� �ony, dzieci ani domu. Du�o podr�owa�, ale gdziekolwiek si� znalaz�, zawsze czu� si� obco. Rzadko widywa� si� z kilkoma przyjaci�mi. Jego �ycie sprowadza�o si� do pracy zawodowej. To ju� przesta�o mu wystarcza�. Kiedy tylko zameldowa� si� w hotelu, z kolumnami i z pluszowymi dywanami, wzi�� prysznic, �eby zwalczy� zm�czenie spowodowane podr� i r�nic� czasu, i w�o�y� czyste ubranie. Adidasy, d�insy, drelichowa koszula oraz granatowa bluza by�y odpowiednie na �agodny czerwcowy dzie� w Rzymie. Poza tym tak ubiera�o si� wielu innych ameryka�skich turyst�w w jego wieku, wi�c nie b�dzie �ci�ga� na siebie uwagi. Wyszed� z hotelu, wmiesza� si� w t�um przechodni�w i przez p� godziny szed� ruchliwymi ulicami, staraj�c si� zdoby� pewno��, �e nikt go nie �ledzi. Dotar� do najbardziej zat�oczonego miejsca w Rzymie, do placu Weneckiego, gdzie schodz� si� g��wne arterie miasta. Gdy rozmawia� z budki telefonicznej, w tle s�ysza� zgie�k ruchu ulicznego.
- Halo - odpowiedzia� m�ski g�os.
- Czy to Anatole? - spyta� Decker po w�osku.
- Nigdy o kim� takim nie s�ysza�em.
- Ale powiedzia� mi, �e b�dzie pod tym numerem. - Decker wyrecytowa� numer inny ni� ten, kt�ry wykr�ci�.
- Nie zgadzaj� si� dwie ostatnie cyfry. To jest pi��dziesi�t siedem. Po��czenie zosta�o przerwane. Decker odwiesi� s�uchawk�, sprawdzi�, czy nikt go nie obserwuje, i wmiesza� si� w t�um. Jak na razie �adnych problem�w. Podaj�c okre�lone cyfry. g�os w s�uchawce przekaza� Deckerowi wiadomo��, �e ma dzia�a� dalej. Ale gdyby g�os powiedzia� mu: �To pomy�ka", znaczy�oby, �e ma si� trzyma� z dala, gdy� wszystko bierze w �eb. Mieszkanie, niedaleko Via Salaria, znajdowa�o si� na pierwszym pi�trze i nie by�o ani nadto zbytkowne, ani skromne.
- Jak min�� lot? - spyta� lokator. Jego g�os z lekkim nowoangielskim akcentem brzmia� tak samo jak przez telefon. Decker wzruszy� ramionami i rozejrza� si� po skromnych meblach.
- Znasz stary �art: najlepsze jest to, co porzucasz - doko�czy�, zgodnie z um�wionym kodem spotkania. - Przespa�em wi�kszo�� czasu.
- Wi�c nie jeste� zm�czony po podr�y? Decker potrz�sn�� g�ow�.
- Nie chcesz si� przespa�? Decker sta� si� niezwykle czujny. Dlaczego ten facet robi taki problem ze zm�czenia po podr�y? Drzemka? Czy jest jaki� pow�d, dla kt�rego nie chce, �ebym mu towarzyszy� przez reszt� dnia? Cz�owiek, z kt�rym rozmawia�, nigdy wcze�niej nie by� jego wsp�pracownikiem. Brian McKittrick, trzydzie�ci lat, sze�� st�p i jeden cal wzrostu, pot�na budowa cia�a, kr�tkie blond w�osy, mocne ramiona i kwadratowa szcz�ka - wszystko to Decker zawsze uto�samia� z graczami ameryka�skiego futbolu ligi uniwersyteckiej. W�a�ciwie McKittrick mia� wiele cech, kt�re przywodzi�y Deckerowi na my�l pi�karza - d�awiona energia, ch�� dzia�ania.
- �adnej drzemki - o�wiadczy� Decker. - Chc� uaktualni� kilka spraw. - Spojrza� na lampy i wtyczki w �cianach uznaj�c, �e nie nale�y przyjmowa� niczego za pewnik. - Jak ci si� tu mieszka? W niekt�rych starych mieszkaniach jest problem z robactwem.
- Tutaj nie. Codziennie sprawdzam, czy nie ma pluskiew. Sprawdzi�em tu� przed twoim przyj�ciem.
- W porz�dku. - Zadowolony, �e w pokoju nie ma elektronicznego pods�uchu, Decker ci�gn�� dalej: - Z twoich raport�w wynika, �e poczyni�e� post�py.
- Jasne, znalaz�em tych drani.
- To znaczy, znale�li ich twoi kontaktowi?
- W�a�nie. To mia�em na my�li.
- W jaki spos�b? - spyta� Decker. - Reszta naszych ludzi szuka�a wsz�dzie.
- To jest w moich raportach.
- Przypomnij mi.
- Dzi�ki semteksowi. - McKittrick wymieni� nazw� wymy�lnego �rodka wybuchowego. - Moi kontaktowi pu�cili plotk� w miejscach, w kt�rych te skurczybyki lubi� przebywa�, �e istnieje mo�liwo�� kupienia semteksu, je�li kto� jest w stanie odpowiednio du�o zap�aci�.
- A jak zwerbowa�e� swoich kontaktowych?
- W podobny spos�b. Pu�ci�em w obieg plotk�, �e hojnie wynagrodz� osoby, kt�re dostarcz� mi informacje, jakich szukam.
- To W�osi?
- Do diaska, jasne, �e tak. Czy nie o to w�a�nie chodzi? Zawory bezpiecze�stwa. Wiarygodne usprawiedliwienie. Amerykanin, taki jak ja, ma tylko pu�ci� pi�k� w ruch, ale ca�a dru�yna musi si� sk�ada� z os�b pochodz�cych z kraju, w kt�rym pracujemy. W ten spos�b po akcji nie pozostanie trop prowadz�cy do nas.
- Tak jest napisane w podr�cznikach.
- A ty co uwa�asz?
- Miejscowi musz� by� godni zaufania.
- Sugerujesz, �e moi kontaktowi mog� nie spe�nia� tych wymaga�? - McKittrick zapyta� podejrzliwie.
- Powiedzmy, �e pieni�dze zach�c� ich do sumienno�ci.
- Na mi�o�� bosk�, tropimy terroryst�w - powiedzia� McKittrick. - Czy wydaje ci si�, �e powinienem zdoby� informator�w, apeluj�c do ich obywatelskiego obowi�zku? Decker pozwoli� sobie na u�miech.
- Nie, wierz� w staromodne metody. Apeluj�c do ich s�abo�ci.
- No w�a�nie.
- Ale chcia�bym ich pozna� - doda� Decker. McKittrick wygl�da�, jakby czu� si� nieswojo.
- Po prostu, �eby si� zorientowa�, z kim mamy do czynienia - doda� Decker.
- Przecie� to wszystko jest w moich raportach.
- Kt�re stanowi� pasjonuj�c� lektur�. Tak si� jednak sk�ada, �e zawsze lubi�em trzyma� r�k� na pulsie. Na kiedy mo�esz zorganizowa� spotkanie? McKittrick waha� si� chwil�, po czym odpar�:
- Dzisiaj, o dwudziestej trzeciej.
- Gdzie?
- Powiadomi� ci�. Decker wr�czy� McKittrickowi kawa�ek specjalnego papieru.
- Zapami�taj ten numer telefonu. Ju�? W porz�dku. - Decker zani�s� papier do kuchni, pola� go wod� i popatrzy�, jak si� rozpuszcza i znika w odp�ywie zlewu. - �eby potwierdzi� spotkanie, zadzwo� pod ten numer dzisiaj o dwudziestej albo, pocz�wszy od tego czasu, co p� godziny, a� do dwudziestej drugiej. Po dziesi�tej daj sobie spok�j. B�dzie to znaczy�o, �e nie uda�o ci si� zebra� kontaktowych. W takim wypadku spr�buj um�wi� ich na jutro wiecz�r albo na pojutrze. Za ka�dym razem obowi�zuje taki sam spos�b dzwonienia. Popro� Baldwina. Moja odpowied� b�dzie brzmia�a �Edward".
- To jest telefon w twoim hotelu?
- Zaczynasz mnie niepokoi�. Nie, ten telefon nie jest w moim hotelu. Poza tym, kiedy b�dziesz dzwoni� pod ten numer, nie telefonuj st�d,
- Znam przepisy.
- Zadzwo� z automatu, kt�rego nigdy wcze�niej nie u�ywa�e�.
- Powiedzia�em, �e znam przepisy.
- Niemniej jednak nigdy nie zaszkodzi trocheje sobie przypomnie�.
- S�uchaj, wiem, co my�lisz - stwierdzi� McKittrick.
- Doprawdy?
- Po raz pierwszy prowadz� akcj�. Chcesz mie� pewno��, �e si� do tego nadaj�.
- Masz racj�, wiesz, co my�l� - zgodzi� si� Decker.
- Wi�c nie musisz si� martwi�.
- Czy�by?
- Potrafi� sobie da� rad�. Decker opu�ci� budynek, przeszed� przez ruchliw� ulic� i da� znak kierowcy taks�wki, �eby zatrzyma� si� za rogiem. Gdy ju� znalaz� si� poza zasi�giem wzroku McKittricka, kt�ry m�g� go obserwowa� z mieszkania, przeprosi� taks�wkarza i powiedzia� mu, �e zmieni� zdanie i zdecydowa� p�j�� kawa�ek piechot�. Gdy taks�wkarz odjecha�, mamrocz�c z niezadowoleniem pod nosem, Decker wr�ci� do rogu, ale nie wy�oni� si� zza niego. Naro�na kawiarnia mia�a okna, kt�re wychodzi�y zar�wno na g��wn�, jak i na boczn� ulic�. Kryj�c si� za rogiem, Decker m�g� patrze� przez boczne i frontowe okna kawiarni jednocze�nie, co pozwala�o mu obserwowa� budynek McKittricka. S�o�ce, kt�re odbija�o si� we frontowej szybie, jeszcze skuteczniej skrywa�o Deckera. McKittrick wyszed� z budynku wcze�niej, ni� Decker si� spodziewa�. Postawny m�czyzna przeczesa� d�oni� kr�tkie blond w�osy, nerwowo popatrzy� na obie strony ulicy, energicznym ruchem zatrzyma� pust� taks�wk� i wsiad� do niej. Czekaj�c, Decker musia� znale�� sobie jakie� zaj�cie, �eby nie wygl�da� podejrzanie. Odpi�� przypi�ty �a�cuchem do lampy motorower, kt�ry wcze�niej wynaj��. Otworzy� niewielki baga�nik, wepchn�� do niego swoj� granatow� bluz�, wyj�� kurtk� z br�zowej sk�ry i kask z ciemn� os�on� twarzy i za�o�y� je na siebie. Zmieni� w ten spos�b wygl�d wystarczaj�co, �eby McKittrick nie by� w stanie go pozna�, gdyby sprawdza�, czy kto� go nie �ledzi. Decker wsiad� na motorower i pojecha� za taks�wk�. Nie uspokoi�o go to spotkanie. K�opoty, kt�re wyczu� czytaj�c raporty McKittricka, teraz sta�y si� bardziej prawdopodobne. Nie chodzi�o wy��cznie o to, �e McKittrick po raz pierwszy znalaz� si� na samodzielnym stanowisku. W ko�cu, je�li kto� ma zacz�� karier�, kiedy� musi by� pierwszy raz. Decker te� mia� kiedy� sw�j pierwszy raz. Niepokoi� si� tym, �e McKittrick by� zanadto pewny siebie i nie wykazywa� si� najlepsz� znajomo�ci� rzemios�a, a przy tym nie grzeszy� skromno�ci�, nie zdawa� sobie wi�c sprawy ze swojej niedoskona�o�ci. Zanim Decker przylecia� do Rzymu, poradzi� prze�o�onym, �eby przydzielili McKittricka do innej, nie tak delikatnej akcji, ale stary McKittrick by� legend� w tym zawodzie (OSS, cz�onekza�o�yciel CIA, dawny zast�pca dyrektora do spraw akcji). Oczywi�cie ch�opaka nie da�o si� przenie��, tak �eby ojciec nie za��da� wyja�nie�, dlaczego synowi zamyka si� mo�liwo�ci rozwoju. Wys�ano wi�c Deckera, �eby si� przyjrza� m�odemu McKittrickowi i sprawdzi�, czy wszystko jest w nale�ytym porz�dku. W roli piastunki, pomy�la� Decker. Jecha� za taks�wk� w g�stym ruchu, a� w ko�cu zatrzyma� si�, gdy McKittrick wysiad� przy Schodach Hiszpa�skich. Decker szybko przypi�� motorower �a�cuchem do lampy i ruszy� za nim. By�o tylu turyst�w, �e McKittrickowi nie powinno sprawia� k�opot�w wmieszanie si� w t�um, ale jego blond w�osy, kt�re nale�a�o ufarbowa� na ciemny, nie przyci�gaj�cy uwagi kolor, rzuca�y siew oczy. Kolejne uchybienie w rzemio�le, pomy�la� Decker. Mru��c oczy przed popo�udniowym s�o�cem, Decker poszed� za McKittrickiem obok ko�cio�a Trinita dei Mond i w d� Schod�w Hiszpa�skich, do placu Hiszpa�skiego. Teren ten niegdy� zajmowali sprzedawcy kwiat�w, teraz pe�no tu by�o ulicznych handlarzy, kt�rzy roz�o�yli przed sob� bi�uteri�, ceramik� i obrazy. Nie rozprasza�y one uwagi Deckera. Szed� za McKittrickiem, skr�caj�c w prawo obok fontanny��dki Beminiego, przepychaj�c si� przez t�um, mijaj�c dom, w kt�rym w 1821 roku zmar� Keats. W ko�cu zobaczy�, �e ch�opak wchodzi do kawiarni. Kolejny b��d w rzemio�le, pomy�la� Decker. Nierozs�dne by�o skrycie si� w miejscu, gdzie na zewn�trz k��bi si� tak wielu ludzi. Gdyby kto� go obserwowa�, by�by trudny do zauwa�enia. Decker wybra� cz�ciowo os�oni�te miejsce i przygotowa� si� na czekanie, ale i tym razem McKittrick wyszed� wcze�niej, ni� Decker si� spodziewa�. Nie sam, lecz z W�oszk�, nieco ponad dwudziestoletni�, wysok� i szczup��, zmys�ow�, o owalnej twarzy otoczonej kr�tkimi ciemnymi w�osami, z okularami zatkni�tymi na czubku g�owy. By�a ubrana w kowbojskie buty, obcis�e d�insy i czerwon� koszulk�, kt�ra podkre�la�a jej piersi. Nawet z odleg�o�ci trzydziestu jard�w Decker m�g� zauwa�y�, �e nie nosi stanika. McKittrick obejmowa� j� ramieniem. Ona z kolei otoczy�a go r�k� w biodrach i zatkn�a kciuk w tyln� kiesze� jego spodni. Ruszyli Via dei Condotti, weszli w zacienion� ulic� na prawo, zatrzymali si� na schodach jakiego� budynku, poca�owali �apczywie i znikn�li w �rodku.
Telefon zadzwoni� o 21.00. Decker powiedzia� McKittrickowi, �e numer, kt�ry mu poda�, nie jest do jego hotelu. By� to numer automatu telefonicznego w hotelu po�o�onym kawa�ek dalej, przy tej samej ulicy, gdzie Decker m�g� bez �ci�gania niczyjej uwagi czeka� w holu recepcyjnym i czyta� gazet�. Pocz�wszy od �smej, co p� godziny podchodzi� do aparatu, czeka� pi�� minut, po czym wraca� do swojego wygodnego fotela. Gdy telefon w ko�cu zadzwoni� o dziewi�tej, Decker sta� obok, got�w podnie�� s�uchawk�.
- Halo?
- Baldwin? - da�o si� pozna� lekki, nowoangielski akcent McKittricka.
- Edward?
- Aktualne dzisiaj o dwudziestej trzeciej.
- Gdzie? McKittrick poda� mu miejsce. Decker zmarszczy� brwi, gdy us�ysza�, gdzie ma si� odby� spotkanie.
- Do zobaczenia. - Zaniepokojony, odwiesi� s�uchawk� i wyszed� z hotelu. By� jednak zm�czony po podr�y i wola�by tego wieczoru odpocz��, tym bardziej �e pracowa� przez ca�e popo�udnie; wcze�niej uda� si� do mi�dzynarodowej agencji handlu nieruchomo�ciami, w kt�rej rzekomo zosta� zatrudniony, i zameldowa� si� w niej, potwierdzaj�c w ten spos�b swoj� przykrywk�. Jego kontaktowy w agencji da� mu paczk� wielko�ci ksi��ki, kt�r� przys�ano dla Deckera. Po powrocie do pokoju hotelowego Decker sprawdzi�, czy p�automatyczny pistolet, walther .380 znajduj�cy si� w paczce, jest sprawny. M�g� wybra� silniejsz� bro�, ale wola� walthera. Niewiele wi�kszego od d�oni, z kabur�, kt�r� mo�na by�o przypi�� do pasa d�ins�w, przy kr�gos�upie. Gdy mia� rozpi�t� bluz�, bro� nie odznacza�a si� pod ubraniem. Nie dawa�a mu jednak poczucia ca�kowitego bezpiecze�stwa. By�o ich pi�cioro - wysoka, atrakcyjna kobieta, kt�r� Decker widzia� wcze�niej z McKittrickiem, i czterech m�czyzn; wszyscy W�osi, w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat, szczupli, o w�osach g�adko zaczesanych do ty�u. Ich wygl�d �wiadczy�, �e maj� takie same upodobania - kowbojskie buty, d�insy, klamry od pask�w w stylu Dzikiego Zachodu. Palili nawet ten sam rodzaj papieros�w - malboro. Ale ��czy�o ich jeszcze co� silniejszego - du�e podobie�stwo rys�w. Byli rodze�stwem. Towarzystwo siedzia�o w prywatnej sali nad kawiarni�, niedaleko Piazza Colonna jednej z najruchliwszych, handlowych cz�ci Rzymu. Deckera niepokoi�o, �e maj� si� spotka� w�a�nie w tym miejscu. Nie tylko by�o ono zbyt ruchliwe, ale r�wnie� wydawa�o si� niemo�liwe, �eby McKittrick m�g� zarezerwowa� sal� w tak popularnym klubie nocnym, z tak ma�ym wyprzedzeniem. Liczne puste butelki po winie i piwie stoj�ce na stole nie pozostawia�y w�tpliwo�ci, �e towarzystwo przebywa�o w tym miejscu ju� do�� d�ugo przed przybyciem Deckera. McKittrick przygl�da� si� wszystkim z k�ta sali, a Decker przywita� si� i od razu przeszed� do sedna sprawy.
- Ludzie, kt�rych �cigamy, s� niezwykle niebezpieczni - powiedzia� po w�osku. - Nie chc�, �eby�cie robili cokolwiek, co stanowi�oby dla was ryzyko. Je�li kt�re� z was ma cho�by najmniejsze podejrzenia, �e �ci�gn�� na siebie ich uwag�, niech si� wycofa. Niech zg�osi to mojemu przyjacielowi. - Wskaza� na McKittricka. -1 zniknie.
- Czy w takim wypadku wci�� nale�a�aby si� nam premia? - spyta� jeden z braci.
- Oczywi�cie.
- To bardzo uczciwe postawienie sprawy. - M�ody cz�owiek dopi� piwo ze szklanki. Od g�stego dymu w pomieszczeniu, Deckera zacz�o drapa� w gardle. Dym pog��bi� r�wnie� b�l g�owy, kt�ry by� efektem zm�czenia po podr�y.
- Sk�d macie pewno��, �e znale�li�cie w�a�ciwych ludzi? Jeden z braci parskn�� �miechem.
- Czy powiedzia�em co� zabawnego? - spyta� Decker.
- Ty nie. Oni - ta grupa, kt�r� mieli�my znale��. Od razu wiedzieli�my, kim s�. Studiowali�my z nimi na uniwersytecie. Zawsze gadali jak szale�cy.
- W�ochy dla W�och�w - odezwa�a si� siostra. Decker spojrza� na ni�. Do tej pory niewiele m�wi�a. Zmieni�a koszulk� na niebiesk�. Mimo �e na wierzch w�o�y�a drelichow� kurtk�, by�o jasne, �e dziewczyna nadal nie ma stanika.
- Nie m�wili o niczym innym. W�ochy dla W�och�w. - Dziewczyna mia�a na imi� Renata. Na ch�opi�cych, kr�tkich czarnych w�osach nadal pozostawi�a zatkni�te okulary. - Ci�gle uskar�ali si� na Wsp�lnot� Europejsk�. Twierdzili, �e zniesienie granic narodowych sprawi, �e obcy zalej� W�ochy. Oskar�ali Stany Zjednoczone, �e popieraj� ruch d���cy do zjednoczenia Europy, �e staraj� si� zorganizowa� nowe, rozleg�e rynki dla ameryka�skich towar�w. Je�li reszta Europy chce by� skorumpowana, �wietnie, ale W�ochy musz� walczy�, �eby Stany Zjednoczone nie zdominowa�y ich gospodarczo i kulturowo. Wi�c gdy w zamachach bombowych zacz�li gin�� ameryka�scy dyplomaci, w�a�nie ci ludzie najpierw przyszli nam na my�l. Szczeg�lnie po telefonach na policj�, gdy nazwali si� Dzie�mi Mussoliniego. Mussolini by� jednym z ich bohater�w.
- Skoro ich podejrzewali�cie, dlaczego nie poszli�cie na policj�? - spyta� Decker. Renata wypu�ci�a dym i wzruszy�a ramionami.
- Dlaczego? Ci ludzie byli kiedy� naszymi przyjaci�mi. Nam nie robi� krzywdy. Ale gdyby wypuszczono ich z wi�zienia, z powodu niewystarczaj�cych materia��w dowodowych...
- Mo�e w�adze by�yby w stanie znale�� wystarczaj�ce dowody? Renata za�mia�a si� kpi�co. Gdy poruszy�a szczup�ym, zmys�owym cia�em, piersi pod koszulk� zafalowa�y.
- Zapewniam ci�, �e ci ludzie nie s� g�upcami. Nie zostawiliby �adnych dowod�w.
- Wi�c powt�rz� swoje pytanie. Skoro nie ma dowod�w, sk�d wiecie, �e znale�li�cie w�a�ciwych ludzi?
- Poniewa� od czasu gdy Brian zacz�� nam p�aci� - wskaza�a na McKittricka, a Decker zaniepokoi� si�, �e McKittrick poda� swoje prawdziwe imi� bacznie obserwowali�my naszych przyjaci�. Pewnej nocy �ledzili�my ich. Jechali samochodem kilkaset metr�w za limuzyn� ambasadora, gdy odwo�ono go do ambasady po przedstawieniu operowym, w chwil� potem ambasador zgin�� w zamachu bombowym. Na pewno u�yli zdalnie sterowanego detonatora. Decker skry� napi�cie, kt�re na chwil� odebra�o mu g�os. Zamach na ambasadora Robbinsa by� atakiem, kt�ry sprawi�, �e najbardziej wp�ywowe osoby w Waszyngtonie pozby�y si� swej zwyczajowej pow�ci�gliwo�ci i zacz�y domaga� si�, �eby uczyni� co�, co powstrzyma�oby te potwory - w jakikolwiek spos�b. McKittrick zdoby� tak wiele przychylnej uwagi prze�o�onych Deckera, gdy� kto� wywiera� na nich presj�. Je�li kontaktowi McKittricka umieliby rozpozna� terroryst�w odpowiedzialnych za zamach, rozwi�za�oby to po�ow� problemu. Druga po�owa, to co zrobi� z pozyskan� informacj�.
- Mo�e akurat przypadkowo tam byli? - zauwa�y� Decker.
- Odjechali �miej�c si�. Decker poczu�, jak co� go �ciska za gard�o.
- Wiecie, gdzie mieszkaj�?
- Renata poda�a mi ich adres - wtr�ci� McKittrick. - Ale oczywi�cie nie b�d� tam siedzie� wiecznie. - Wykona� wymowny gest r�k�. - Trzeba si� z nimi szybko rozprawi�. Kolejny b��d w sztuce, zauwa�y� Decker z obaw�. Kontaktowi nigdy nie powinni zna� my�li koordynuj�cego. I co McKittrick mia� na my�li m�wi�c: �rozprawi� si�"?
- Renata m�wi�a mi, �e jest pewien klub, do kt�rego cz�sto chodz� - powiedzia� McKittrick. - Gdyby uda�o nam si� zebra� ich wszystkich...
- Co� ty, do cholery, wyrabia�? - spyta� ze z�o�ci� Decker, gdy szed� z McKittrickiem po zako�czonym spotkaniu.
- Nie wiem, o czym m�wisz. Decker rozejrza� si� uwa�nie. Zmru�y� oczy przed reflektorami licznych, mijaj�cych ich samochod�w, chwyci� McKittricka za lewe rami� i skierowa� w boczn� uliczk�, z dala od ha�a�liwego nocnego �ycia.
- Przez ciebie mo�emy nie wykona� zadania - wyszepta� ochryple Decker, kiedy tylko wydostali si� z t�umu przechodni�w. - Poda�e� im swoje prawdziwe imi�. McKittrick wydawa� si� za�enowany i nie odpowiedzia�.
- Sypiasz z t� kobiet� kontynuowa� Decker. - Czy tw�j instruktor nie wyja�ni� ci, �e nigdy nie wolno wchodzi� w osobiste uk�ady z kontaktowymi?
- Dlaczego s�dzisz, �e sypiam z...?
- Dzi� po po�udniu usi�owa�e� na stoj�co na�ladowa� sztuczne oddychanie ustausta.
- �ledzi�e� mnie?
- Nie by�o to specjalnie trudne. �amiesz tyle zasad, �e nie mog� nad��y� z wyliczaniem... Pi�e� z nimi, zanim przyszed�em - czu� od ciebie alkohol.
- Chcia�em, �eby nie byli przy mnie skr�powani.
- Forsa - o�wiadczy� Decker. - To sprawia, �e nie s� skr�powani. Nie twoja urocza osobowo��. To jest biznes, a nie klub towarzyski. I co mia�e� na my�li m�wi�c: �rozprawi� si� z nimi"?
- �Rozprawi� si�"? Nie pami�tam, �ebym co� takiego powiedzia�...
- Dla mnie brzmia�o to, jakby� w obecno�ci obcych sugerowa�, �e ludzie, kt�rych �cigamy, b�d�... - Mimo cichego tonu g�osu i ustronno�ci uliczki Decker nie m�g� zdoby� si� na wypowiedzenie tych obci��aj�cych s��w.
- Ostre ci�cie - odezwa� si� McKittrick.
- Co?
- Czy� nie tak brzmi nowy eufemizm? Kiedy� m�wi�o si�: �powstrzyma� za pomoc� ekstremalnych �rodk�w". Teraz jest: �zastosowa� ostre ci�cie".
- Gdzie, do diab�a, s�ysza�e�...?
- Czy nie o to chodzi w tej akcji? Te sukinsyny b�d� zabija�y, a� kto� w ko�cu definitywnie po�o�y temu kres. Decker odwr�ci� si� gwa�townie, wpatruj�c si� w przechodni�w spaceruj�cych po o�wietlonej ulicy, zaniepokojony, �e kto� m�g� ich pods�ucha�.
- Czy� ty zwariowa�? Czy m�wi�e� jeszcze komu� to, co w�a�nie powiedzia�e� mnie? McKittrick zawaha� si� nieznacznie.
- Tej kobiecie? - dopytywa� si� Decker. - Powiedzia�e� tej kobiecie?
- C�, musia�em jej przedstawi�, o co chodzi. Jak inaczej mia�em ich pozyska� dla sprawy?
- Jezu! - wymamrota� Decker.
- Zaw�r bezpiecze�stwa. Wymy�li�em konkurencyjn� szajk�. To oni zlikwiduj� w�a�ciwych ludzi, zadzwoni� na policj� i podadz� si� za Dzieci Mussoliniego.
- M�w ciszej, do cholery.
- Nikt nie b�dzie m�g� udowodni�, �e maczali�my w tym palce.
- Ta kobieta b�dzie mog�a - zauwa�y� Decker.
- Nie, je�li znikn�, a ona nie b�dzie mia�a dowod�w materialnych.
- Wie, jak si� nazywasz.
- Zna tylko moje imi� - odpar� McKittrick. - Kocha mnie. Zrobi dla mnie wszystko.
- Ty... - Decker w ciemno�ci nachyli� si� blisko w stron� McKittricka, �eby by� pewnym, i� tylko on mo�e us�ysze� jego gniewny szept. - Pos�uchaj mnie uwa�nie. Rz�d Stan�w Zjednoczonych nie ucieka si� do zamach�w. Nie tropi i nie zabija terroryst�w. Zbiera dowody i zleca s�dom wymierzenie odpowiedniej kary.
- Tak, pewnie, oczywi�cie. Tak jak Izraelici nie wys�ali dru�yny komandos�w, �eby zlikwidowa� terroryst�w, kt�rzy zabili jedenastu �ydowskich sportowc�w na olimpiadzie w Monachium w 1972 roku.
- To, co zrobili Izraelici, nie ma z nami nic wsp�lnego. My nie zajmujemy si� zamachami.
- �wietnie. Teraz ty mnie pos�uchaj - powiedzia� McKittrick. - Je�li pozwolimy tym sukinsynom zwia�, bo zabraknie nam ikry, �eby zrobi�, co nale�y, obydwaj wylecimy z pracy.
- Jutro w po�udnie.
- Co?
- Id� do swojego mieszkania i pozosta� tam - powiedzia� Decker. Nic nie r�b. Nie kontaktuj si� z t� kobiet�. Nie wychod� po gazet�. Nie r�b absolutnie n i c. Punktualnie w po�udnie zapukam do twoich drzwi i powiem ci, jaka jest w twojej sprawie decyzja prze�o�onych. Na twoim miejscu ju� spakowa�bym rzeczy. Szcz�liwych czterdziestych urodzin, powiedzia� Decker sam do siebie. Jego zmizerowana twarz odbijaj�ca si� w �azienkowym lustrze �wiadczy�a o tym, jak kiepsko spa�. Nawet podczas snu my�la� o McKittricku. Nasila� si� b�l g�owy spowodowany d�awi�cym smrodem dymu papierosowego, kt�ry musia� wdycha� poprzedniego wieczoru. W �a��dku ci��y� mu posi�ek, dostarczony przez obs�ug� hotelu do pokoju p�nym wieczorem, a sk�adaj�cy si� z fettucine i z kurczaka marsala. Na nieregularnej twarzy wyra�nie pojawi�o si� kilka nowych zmarszczek. Obok intensywnie niebieskich oczu wida� by�o kurze �apki. Na domiar z�ego znalaz� siwy w�os w swojej przyd�ugiej, falistej jasnej czuprynie. Sobotni poranek. Dla wi�kszo�ci ludzi to pocz�tek weekendu, pomy�la� Decker, ale nie w moim zawodzie. Nie pami�ta�, kiedy po raz ostatni mia� wolny czas. Nie wiadomo z jakiego powodu, nagle przypomnia� sobie, jak �ledzi� McKittricka na Hiszpa�skich Schodach i mija� dom, w kt�rym zmar� Keats. Wyobrazi� sobie umieraj�cego Keatsa, d�awionego i obezw�adnianego przez gru�lic�. Taki m�ody, a tyle ju� osi�gn��. Potrzebuj� troch� wolnego czasu. Decker w�o�y� dres i staraj�c si� nie zwraca� uwagi na spaliny i zat�oczone chodniki, pobieg� do mi�dzynarodowej firmy konsultuj�cej handel nieruchomo�ciami, w kt�rej zameldowa� si� dzie� wcze�niej. By� zadowolony, �e jego uniki powstrzymaj� kogo�, kto by chcia� go �ledzi�. Pokaza� przepustk� i wpuszczono go do gabinetu, w kt�rym znajdowa� si� telefon z szyfratorem. Pi�� minut p�niej rozmawia� ze swoim kierownikiem w podobnej, mi�dzynarodowej firmie konsultuj�cej handel nieruchomo�ciami, w Aleksandrii, w Wirginii. Rozmowa trwa�a pi�tna�cie minut i jeszcze bardziej go zdenerwowa�a. Dowiedzia� si�, �e ojciec McKittricka wie o zamiarach Deckera. Prawdopodobnie m�ody McKittrick zadzwoni� do ojca p�no wieczorem poprzedniego dnia (Decker m�g� tylko mie� nadziej�, �e rozmawia� z automatu ulicznego i zachowa� dyskrecj�). McKittrick senior, kt�ry by� nie tylko legend� �rodowiska wywiadowczego, ale r�wnie� pe�ni� dawniej funkcj� prezesa Rady Bezpiecze�stwa Narodowego, i wci�� posiada� znaczne wp�ywy polityczne, poda� w w�tpliwo�� profesjonalizm Deckera i oskar�y� go, �e ten usi�uje odes�a� jego syna, a jego zas�ugi w odnalezieniu terroryst�w przypisa� sobie. Mimo �e prze�o�ony Deckera o�wiadczy�, i� prywatnie trzyma jego stron�, rozwaga i wizja przysz�ej emerytury zmuszaj� go do zignorowania ostrze�e� Deckera i pozostawienia McKittricka na miejscu.
- Nia�cz go - nakaza� prze�o�ony. - Ustrze� go przed pope�nianiem b��d�w. Sprawd� pozosta�e informacje z jego raport�w. Przeka�emy je wszystkie w�adzom w�oskim i �ci�gniemy was obydw�ch. Przyrzekam, �e ju� nigdy nie b�dziesz musia� z nim pracowa�.
- Nie martwi� si� o przysz�o��, tylko o to, co si� dzieje teraz. Decker wr�ci� do hotelu biegiem, ale to nie roz�adowa�o jego zdenerwowania. Na pod�odze w pokoju hotelowym roz�o�y� r�czniki, zrobi� sto pi��dziesi�t pompek i tyle samo przysiad�w. Z silnych ramion, w�skich bioder i muskularnych n�g sp�ywa� mu pot. Prze�wiczy� kilka ruch�w wschodnich sztuk walk, wzi�� prysznic i w�o�y� �wie�e d�insy i czyst� p��cienn� koszul�. Pod br�zow� sk�rzan� kurtk� skry� pistolet. Nadal dokucza� mu �o��dek. By�o dok�adnie po�udnie, kiedy, zgodnie z planami, Decker zapuka� do drzwi McKittricka. Nikt nie odpowiedzia�. Decker zapuka� ponownie, poczeka� chwil�, zmarszczy� brwi, zapuka� po raz trzeci, odczeka�, rozejrza� si� w obydwie strony korytarza i wyj�� wytrych ukryty w ko�nierzu kurtki. Dziesi�� sekund p�niej znalaz� si� w mieszkaniu z broni� gotow� do strza�u. Zamkn�� za sob� drzwi. Czy McKittrick go nie pos�ucha�, czy te� co� mu si� sta�o? Decker zacz�� z uwag� przeszukiwa� mieszkanie. W salonie nie by�o nikogo. �azienka, kuchnia i sypialnia, ��cznie z szafami w �cianie, r�wnie� okaza�y si� puste. Decker nienawidzi� szafnigdy nie wiadomo, co mo�e si� w nich czai�. W napi�ciu doko�czy� przeszukiwanie, usiad� na wy�cie�anym krze�le w salonie i przeanalizowa� mo�liwo�ci. Wszystko w mieszkaniu znajdowa�o si� na w�a�ciwym miejscu, ale to o niczym nie �wiadczy�o. McKittrick m�g� gdzie indziej wpa�� w k�opoty. Albo, po raz drugi przysz�o na my�l Deckerowi, ten sukinsyn mnie nie pos�ucha�. Decker postanowi� poczeka� i w tym czasie jeszcze raz przeszuka� mieszkanie McKittricka, tym razem szczeg�owo. Przejrza� ka�d� szuflad�, zagl�daj�c pod ni� i za ni�; sprawdzi� pod materacem i pod ��kiem; pod fotelami i pod kanap�; w �yrandolach; w sedesie i za nim. To, co znalaz�, wprawi�o go w os�upienie. McKittrick nie tylko nie zniszczy� notatek po wys�aniu raport�w, ale ukry� je w miejscu �atwym do przewidzenia pod papierem, na p�ce w kuchni. Decker obok nazwisk cz�onk�w grupy, kt�rych pozna� poprzedniej nocy, znalaz� tam adresy, mi�dzy innymi adres budynku, do kt�rego McKittrick wszed� poprzedniego dnia z Renat�. Znalaz� r�wnie� informacj�, gdzie znajduje si� Klub Tybru. Decker nauczy� si� wszystkiego na pami��. W�o�y� notatki do salaterki, spali� je, roztar� popi� na proszek, wyjrza� przez niewielkie okno kuchenne, zobaczy� ceglany mur po drugiej stronie zau�ku i wyrzuci� popi�, tak �eby rozwia� go wiatr. Opr�cz dolegliwo�ci �o��dkowych doskwiera� mu g��d. Odkroi� sobie kromk� chleba, wr�ci� do salonu i zjad� j� powoli, ca�y czas obserwuj�c drzwi. Dochodzi�a ju� czternasta. Decker mia� coraz wi�cej obaw. C� innego mog� zrobi�? zastanawia� si�. M�g� wr�ci� do mi�dzynarodowej firmy handlu nieruchomo�ciami i wykona� alarmuj�cy telefon, �eby ostrzec swojego kierownika, i� McKittrick nie stawi� si� na um�wione spotkanie. Ale co by to da�o, opr�cz wra�enia, �e Decker koniecznie chce si� czepia� McKittricka? Ten facet by� do kitu i nie zna� si� na rzemio�le - Decker ju� wcze�niej zwr�ci� na to uwag�. Prawdopodobnie wi�c mog�o si� okaza�, �e McKittrick zapomnia� albo samowolnie zignorowa� spotkanie. Mo�e w tej chwili by� w ��ku z Renat�? Je�li tak, to mo�e jest bardziej bystry ni� ja, pomy�la� Decker. Kiedy to ja poszed�em z kim� ostatnio do ��ka? Nie m�g� sobie przypomnie�. Poniewa� tak wiele podr�owa�, mia� niewiele przyjaci�ek i wszystkie para�y si� tym samym zawodem. Przypadkowe randki nie wchodzi�y w rachub� - nawet zanim zacz�� si� rozprzestrzenia� AIDS, Decker unika� przyg�d na jedn� noc, uwa�a� bowiem, �e za�y�o�� r�wna si� ods�oni�ciu s�abych punkt�w i nie ma sensu odkrywa� si� przed kim�, o kim nic nie wie. Ta cholerna praca, pomy�la� Decker. Nie tylko wp�dza cz�owieka w paranoj�, ale r�wnie� robi z niego zakonnika. Rozejrza� si� po przygn�biaj�cym salonie. Zapach st�chlizny dra�ni� go. Nadal dokucza� mu �o��dek. Szcz�liwych czterdziestych urodzin, powt�rzy� sobie w my�li jeszcze raz. Zanim w zamku zachrobota� klucz, Decker zd��y� zje�� ca�y chleb, jaki by� w mieszkaniu. By�a niemal 21.00. McKittrick wpad� bez tchu i zamar�, gdy zobaczy� Deckera.
- Zamknij drzwi - powiedzia� Decker.
- Co tu...
- Byli�my um�wieni na spotkanie, nie pami�tasz? Zamknij drzwi.
- Nie powiedzieli ci? Czy m�j ojciec nie...
- Owszem, przekaza� mi swoje pos�anie. Ale to nie by� wystarczaj�cy pow�d, �eby odwo�a� nasz� pogaw�dk�. - Decker wsta�. - Gdzie, do cholery, by�e�?
- Nie wiesz?
- O czym m�wisz?
- Nie ogl�da�e�?
- Gadaj do rzeczy. McKittrick podszed� szybko do telewizora i w��czy� go.
- By�y tam trzy r�ne ekipy telewizyjne. Na pewno jaka� stacja jeszcze nadaje transmisj� z... - R�ka mu dr�a�a, gdy przerzuca� kana�y. - Jest. Z pocz�tku do Deckera nie dociera�o, co ogl�da. Nagle zrozumia�, widz�c g�o�ne, pe�ne zamieszania sceny. Czarny dym zasnuwa� niebo. Z okien bucha�y p�omienie. Stra�acy si�owali si� z sikawkami obok fragmentu zawalonej �ciany i lali wod� w stron� wielkiego p�on�cego budynku. Wozy stra�ackie z wyciem syren zatrzymywa�y si� obok pojazd�w pozosta�ych s�u�b specjalnych; samochod�w policyjnych, karetek pogotowia i innych woz�w stra�ackich. Decker, zaszokowany, zda� sobie spraw�, �e zawodz� nie tylko syreny, ale te� poparzeni ludzie, kt�rych wynoszono na noszach. Mieli zw�glone twarze, wykrzywione z b�lu, niemal nieludzkie. Policjanci powstrzymywali t�um, a nieruchome cia�a le�a�y przykryte kocami.
- Co to jest? Co si�, na Boga, sta�o? Zanim McKittrick zd��y� odpowiedzie�, reporter zacz�� m�wi� o terrorystach, o Dzieciach Mussoliniego, o najgorszym przypadku przemocy antyameryka�skiej, o dwudziestu trzech zabitych ameryka�skich turystach i czterdziestu trzech rannych w pot�nym zamachu bombowym. Byli cz�onkami grupy wycieczkowej z Salt Lak� City i bawili si� na bankiecie w Klubie Tybru, �eby uczci� swoj� ostatni� noc w Rzymie.
- Klub Tybru? - Decker przypomnia� sobie t� nazw� z listy, kt�rej nauczy� si� na pami��.
- Renata m�wi�a mi, �e terrory�ci lubi� tam chodzi�. - Sk�ra McKittricka przybra�a kolor popio�u. - Powiedzia�a, �e ten plan jest nie do przejrzenia. Nic nie mog�o go popsu�. To nie mia�o by� tak! Renata przyrzeka�a mi, �e...
- Przesta� bredzi�! - Decker z�apa� McKittricka za rami�. - Rozmawiaj ze mn�. Co zrobi�e�?
- Zesz�ej nocy. - McKittrick przerwa� i odetchn�� kilka razy g��boko. Po spotkaniu, po tym jak si� posprzeczali�my. - Pier� McKittricka falowa�a. - Wiedzia�em, �e mam niewiele czasu, zanim odbierzesz mi akcj� i przypiszesz sobie moje zas�ugi.
- Ty naprawd� wierzysz w te bzdury, kt�rych nagada�e� swojemu ojcu? S�dzisz, �e ci zazdroszcz�?
- Musia�em co� zrobi�. Nie mia�em pewno�ci, czy m�j telefon do ojca rozwi��e problem. Istnia� plan, o kt�rym od dawna rozmawiali�my z Renat�. Plan doskona�y. Gdy rozsta�em si� z tob�, wr�ci�em do kawiarni. Renata i pozostali wci�� byli w sali na pi�trze. Zdecydowali�my si� wprowadzi� plan w �ycie.
- Bez autoryzacji? - os�upia� Decker.
- Od kogo mia�em j� otrzyma�? Od ciebie? Nie pozwoli�by� mi. Zrobi�by� wszystko, �eby mnie przydzielili do innego zadania. Sam by� wykorzysta� ten plan.
- Bardzo staram si�, �eby nie straci� cierpliwo�ci - powiedzia� Decker. W telewizji zobaczy�, �e z drzwi budynku buchaj� p�omienie i zawali� si� kolejny fragment muru. Stra�acy musieli si� wycofa�. Wzm�g� si� skowyt syren. Ratownicy, w k��bach dymu, �adowali cia�a do karetek. - Ten plan. Opowiedz mi o waszym wspania�ym planie.
- By� tak prosty, �e a� doskona�y.
- Och, w to nie w�tpi�.
- Renata i jej grupa mieli czeka�, a� terrory�ci zbior� si� wszyscy w jednym miejscu - mo�e w mieszkaniu albo w Klubie Tybru. Wtedy kto� z grupy Renaty ukry�by teczk� z �adunkiem wybuchowym w pobli�u miejsca, przez kt�re terrory�ci musieliby przej��. Kiedy by si� tylko pojawili, Renata mia�a zdalnie uruchomi� detonator, powoduj�c wybuch. Wygl�da�oby tak, jakby terrory�ci przenosili �adunek wybuchowy i jakby bomba wybuch�a niechc�cy. Decker s�ucha� kompletnie os�upia�y. Pok�j zacz�� mu si� ko�ysa� przed oczami. Twarz mu odr�twia�a. Nie mia� pewno�ci, czy jest przy zdrowych zmys�ach. To nie mo�e si� dzia� naprawd�, powiedzia� do siebie. Niemo�liwe, �ebym to s�ysza� na w�asne uszy.
- Prosty? Doskona�y? - Decker potar� obola�e czo�o. - Nie przysz�o ci do g�owy, �e mog�e� wysadzi� w powietrze niew�a�ciwych ludzi?
- Jestem absolutnie pewien, �e grupa Renaty znalaz�a terroryst�w.
- Nie przysz�o ci r�wnie� do g�owy, �e wraz z nimi mog�e� wysadzi� mas� niewinnych os�b?
- Ostrzeg�em Renat�, �eby nie ryzykowa�a. Gdyby by�y jakiekolwiek w�tpliwo�ci, �e kto� jeszcze znajduje si� w rejonie wybuchu, mia�a poczeka�.
- Ona? - Decker mia� ochot� potrz�sn�� McKittrickiem. - Gdzie jest tw�j zdrowy rozs�dek? Wi�kszo�� ludzi nie by�aby zdolna do detonacji �adunku. Dlaczego ona mia�aby si� do tego nadawa�?
- Bo j� poprosi�em.
- Co?
- Kocha mnie.
- Chyba �ni�. To jaki� koszmar - powiedzia� Decker. - Za chwil� si� obudz�. Nic z tych rzeczy nie dzieje si� naprawd�.
- Zrobi�aby dla mnie wszystko.
- ��cznie z zab�jstwem?
- To nie zab�jstwo, zlikwidowa� terroryst�w.
- A jak to, do diab�a, nazwiesz?
- To egzekucja.
- Jeste� niesamowity - stwierdzi� Decker. - Zesz�ej nocy m�wi�e�: �ostre ci�cie". Tw�rz nazwy, jakie ci si� podobaj�, ale to wci�� pozostaje zab�jstwem i je�li kto� podejmuje si� podobnego zadania, trzeba sobie zada� pytanie, co nim kieruje. Na pewno nie mi�o��.
- Nie uwierz�, �e robi wszystko tylko dla pieni�dzy.
- Sk�d mieli otrzyma� �adunek wybuchowy?
- Ode mnie. Decker poczu� si�, jakby kto� wymierzy� mu policzek.
- Ty go dostarczy�e�?
- Otrzyma�em semteks na pocz�tku akcji, �eby grupa Renaty mog�a dzi�ki mnie spr�bowa� dotrze� do terroryst�w.
- Ty dostarczy�e�...? - Decker z jeszcze wi�kszym przera�eniem wpatrywa� si� w telewizj�: wyj�ce syreny, dym, p�omienie, zniszczenie, trupy. - To ty jeste� odpowiedzialny za...
- Nie! To by� b��d! Z jakiego� powodu teczka wybuch�a w z�ym momencie! Z jakiego� powodu klub by� wype�niony Amerykanami! W jaki� spos�b... ja... Renata musia�a... b��d. - McKittrickowi zabrak�o s��w. Usta mu si� porusza�y, lecz nie wydawa� �adnego d�wi�ku.
- Nie otrzyma�e� wystarczaj�cej ilo�ci semteksu, �eby spowodowa� takie zniszczenia - powiedzia� Decker beznami�tnym tonem. McKittrick zamruga�, nie bardzo rozumiej�c.
- Mia�e� tylko pr�bk� - doda� Decker. - Tyle, �eby skusi� terroryst�w i �eby im si� wydawa�o, �e otrzymaj� wi�cej. Renata musia�a mie� dost�p do znacznie wi�kszej ilo�ci, by zniszczy� ten ca�y budynek.
- O czym ty m�wisz?
- My�l rozs�dnie! Nie zwerbowa�e� grupy student�w, kt�rzy mieli ci pom�c wytropi� terroryst�w! Ty idioto, zwerbowa�e� samych terroryst�w! Wzrok McKittricka sta� si� pusty od szoku. Zacz�� gwa�townie potrz�sa� g�ow�.
- Nie! To niemo�liwe!
- Patrzyli ci prosto w twarz! Cud, �e powstrzymali si�, �eby ci si� nie �mia� w nos. Klasyczne sid�a. Przez ca�y czas pieprzy�e� Renat�, ona zadawa�a ci pytania, a ty opowiada�e� jej o naszych planach, o wszystkim, co robimy, �eby spr�bowa� ich z�apa�. Twarz McKittricka jeszcze bardziej poszarza�a.
- Nie myl� si�, prawda? - spyta� Decker. - Wszystko jej m�wi�e�.
- Jezu!
- Zesz�ej nocy, gdy ostrzeg�e� ich, �e mo�esz zosta� odwo�any, zdecydowali, �e czas zako�czy� gr� i zabra� si� z powrotem do pracy. Czy to ty zasugerowa�e� wprowadzenie w �ycie tego planu i podj�cie dzia�ania przeciwko terrorystom, czy Renata?
- Ona... - McKittrick prze�kn�� �lin�. - Ona.
- �eby ci pom�c zrobi� karier�?
- Tak.
- Poniewa� ci� kocha?
- Tak.
- Czy plan by� przede wszystkim jej pomys�em?
- Tak.
- I wykorzysta�a pr�bk� semteksu, kt�r� jej da�e�. Za�o�� si�, �e maj� zdj�cia i nagrania, kt�re udowadniaj� tw�j wsp�udzia�. Zmiesza�a pr�bk� ze swoim semteksem i wysadzi�a w powietrze ameryka�sk� wycieczk�. Chcia�e� robi� karier�? C�, ch�opie, twoja kariera w�a�nie si� sko�czy�a.
- Ale ba�agan! - Decker, siedz�c w mi�dzynarodowej agencji po�rednictwa handlu nieruchomo�ciami, s�ucha� w telefonie z szyfratorem zm�czonego g�osu swojego prze�o�onego.
- Ci wszyscy zabici ludzie. Okropne. A� si� niedobrze robi. Dzi�ki Bogu, nie jestem ju� za to odpowiedzialny. Dopiero w chwil� p�niej ta uwaga dotar�a do Deckera. Wyprostowa� si� na krze�le i mocniej �cisn�� s�uchawk�.
- Nie jeste� za to odpowiedzialny? A kto jest? Ja? Zrzucasz to na mnie?
- Pozw�l sobie wyja�ni�.
- Nie mia�em z tym nic wsp�lnego. Wys�a�e� mnie tutaj w ostatniej chwili. Donios�em, i� uwa�am, �e akcja jest zagro�ona. Zignorowa�e� moje uwagi i...
- Nie ja zignorowa�em twoje uwagi - odpar� prze�o�ony Deckera. - Spraw� przej�� ojciec McKittricka. On jest teraz szefem.
- Co?
- On jest odpowiedzialny za t� akcj�. Kiedy tylko dosta� telefon od swojego syna, zacz�� dobija� si� do wszystkich, kt�rzy winni mu byli jakie� przys�ugi. W tej chwili jest w drodze do Rzymu. Powinien tam dotrze� o...
O�miomiejscowy, s�u�bowy odrzutowiec astra galaxy, dla niepoznaki stanowi�cy prywatn� w�asno��, wyl�dowa� na lotnisku Leonardo da Vinci tu� po p�nocy. Decker czeka� za stanowiskami celnymi i migracyjnymi, a� wysoki m�czyzna o siwych w�osach i patrycjuszowskim wygl�dzie za�atwi formalno�ci. Na pok�adzie odrzutowca Decker nie dostrzeg� innych pasa�er�w. Jason McKittrick mia� siedemdziesi�t dwa lata, ale by� przystojny i w zadziwiaj�co dobrej formie. Opalony, mia� szerokie barki i zdecydowany wyraz twarzy. Ubrany w trzycz�ciowy szary garnitur z materia�u z domieszk� we�ny, po kt�rym, podobnie jak po nim samym, nie wida� by�o skutk�w d�ugiej, zaplanowanej w ostatniej chwili podr�y. Decker wcze�niej ju� trzy razy mia� okazj� spotka� si� z t� legend� CIA i gdy McKittrick si� zbli�y�, zaszczyci� Deckera pow�ci�gliwym skinieniem g�owy na znak rozpoznania.
- Czy mia� pan dobry lot? Wezm� pa�sk� walizk� - zaoferowa� Decker. Ale McKittrick nie pu�ci� walizki, min�� Deckera i ruszy� w stron� wyj�cia z lotniska. Decker dogoni� go. Odg�os ich krok�w rozbrzmiewa� echem w ogromnej hali. O tak p�nej porze by�o niewiele os�b. Decker wynaj�� wcze�niej samoch�d, fiata. Gdy znale�li si� na parkingu, McKittrick przygl�da� si�, jak Decker przeszukuje auto, �eby upewni� si�, �e podczas jego pobytu na lotnisku nie zosta�y zainstalowane �adne urz�dzenia pods�uchowe. Wielki cz�owiek odezwa� si� dopiero, gdy ju� znalaz� si� w aucie, a Decker poprowadzi� samoch�d poprzez ponur� m�awk� w stron� miasta.
- Gdzie jest m�j syn?
- W hotelu - odpar� Decker. - Wykorzysta� zapasowy paszport z innym nazwiskiem. Po tym, co zasz�o... Domy�lam si�, �e opowiedziano panu wszystko po drodze?
- O eksplozji? - McKittrick przytakn�� ponuro. Decker wpatrywa� si� przed siebie ponad klapi�cymi wycieraczkami.
- Po wybuchu doszed�em do wniosku, �e nie b�dzie bezpiecznie dla pa�skiego syna, �eby pozosta� w swoim mieszkaniu. Terrory�ci wiedz�, gdzie mieszka.
- Podejrzewasz, �e mogli go zaatakowa�?
- Nie. - Decker spojrza� na liczne �wiat�a w lusterku wstecznym. W ciemno�ci i w deszczu trudno by�o si� zorientowa�, czy kto� ich �ledzi. Ale domy�lam si�, �e przeka�� policji informacje i dowody przeciwko niemu. Jestem pewien, �e o to chodzi�o - �eby powi�za� agenta ameryka�skiej s�u�by wywiadowczej z zamachem terrorystycznym przeciwko Amerykanom. Twarz McKittricka st�a�a.
- Jak tylko si� upewni�, �e nikt nas nie �ledzi, zawioz� pana do niego powiedzia� Decker.
- My�lisz o wszystkim.
- Staram si�.
- A wi�c pomy�la�e� ju�, kto b�dzie za to odpowiedzialny? - spyta� McKittrick.
- Przepraszam? Deszcz stuka� o dach samochodu.
- Na przyk�ad ty? - spyta� McKittrick.
- Nie ma mowy, �ebym przyj�� odpowiedzialno�� za...
- To pomy�l o kim� innym. Co do jednego mo�esz mie� pewno��, �e m�j syn nie b�dzie w to zamieszany.
Skromny hotel by� po�o�ony przy skromnej ulicy - niezauwa�alny. Decker sk�oni� si� nocnemu portierowi i pokaza� mu klucz hotelowy, �eby udowodni�, �e tutaj mieszka, po czym poprowadzi� McKittricka przez niewielk� recepcj�, obok windy, po wyk�adanych dywanem schodach. Pok�j McKittricka juniora znajdowa� si� tylko par� pi�ter wy�ej. Decker, je�li to by�o mo�liwe, unika� potencjalnych pu�apek w postaci wind. Wydawa�o si�, �e McKittrick przyj�� te �rodki ostro�no�ci za oczywiste. Mimo �e ni�s� walizk�, po tym wysokim, starszym m�czy�nie nie by�o wida� �adnych oznak zm�czenia. Doszli do pokoju 312. Decker zapuka� cztery razy, zgodnie z kodem, kt�ry mia� uprzedzi� syna McKittricka, kto przyszed�, i otworzy� drzwi w�asnym kluczem. Zaniepokoi�a go panuj�ca w pokoju ciemno��. W��czy� �wiat�o i srogo zmarszczy� brwi, gdy spostrzeg�, �e nikt nie �pi w ��ku.
- Cholera!
- Gdzie on jest? - dopytywa� si� McKittrick. Decker zajrza� do �azienki i do salonu, wiedz�c, �e s� to pr�ne wysi�ki.
- Pa�ski syn ma z�y nawyk niewykonywania polece�. Ju� drugi raz dzisiaj nie wykona� rozkazu.
- Musia� mie� bardzo wa�ny pow�d.
- To by by�o co� nowego. Zostawi� walizk�. Prawdopodobnie ma zamiar wr�ci�. - Decker zauwa�y� kopert� na nocnym stoliku. - Prosz�. Jest adresowana do pana. McKittrick wydawa� si� zdenerwowany.
- M�wi� mu pan, �e przyje�d�am?
- Oczywi�cie. Co si� sta�o?
- Mo�e to nie by�o najm�drzejsze posuni�cie.
- A co z�ego widzi pan w tym, �e mu powiedzia�em, i� przyje�d�a jego ojciec? McKittrick zd��y� ju� otworzy� kopert�. Zmru�y� oczy. Poza tym nie da� po sobie nic pozna�. W ko�cu opu�ci� kartk� i westchn��.
- I co? McKittrick nie odpowiada�.
- Co to jest? McKittrick wci�� milcza�.
- Niech mi pan powie.
- Nie jestem pewien. - G�os McKittricka by� ochryp�y. - By� mo�e jest to list samob�jcy.
- Samob�jcy? O czym... - Decker wzi�� od niego list. By� napisany odr�cznie, z nag��wkiem, kt�ry przywi�d� mu na my�l rozpieszczonego studenta, wieczne dziecko.
Tatku... Chyba znowu narozrabia�em. Przykro mi. Zdaje si�, �e cz�sto to powtarzam, prawda? Przykro mi. Chc�, �eby� wiedzia�, �e tym razem naprawd� si� stara�em. Szczerze. Wydawa�o mi si�, �e wszystko rozwik�a�em. �e jestem kryty. �e ju� wygra�em t� rozgrywk�. Jak to si� mo�na myli�, co? Nie wiem, co gorsze - to, �e Ci� zawstydz�, czy to, �e nie b�d� taki jak Ty. Ale przyrzekam Ci, tym razem nie uciekn� przed swoim b��dem. To ja odpowiem za wszystko. I ponios� kar�. Jak zrobi� to, co nale�y, nie b�dziesz si� mnie ju� musia� wstydzi�. Bry McKittrick odchrz�kn��, jakby m�wienie sprawia�o mu k�opot.
- Tak zdrobniale nazywa�em Briana. Bry. Decker ponownie przeczyta� notk�.
- �To ja odpowiem za wszystko. I ponios� kar�". Co on chce przez to powiedzie�?
- Obawiam si� bardzo, �e ma zamiar si� zabi� - powiedzia� McKittrick.
- I to ma spowodowa�, �eby si� pan za niego nie wstydzi�? My�li pan, �e to w�a�nie znaczy jego ostatnie zdanie? - Decker potrz�sn�� g�ow�. Samob�jstwo mo�e zmaza�oby jego wstyd, ale nie pa�ski. Pana syn nie m�wi, �e ma zamiar si� zabi�. To nie by�oby wystarczaj�co teatralne.
- Nie wiem, o czym...
- On musi by� na trybunie. �Nie uciekn� przed swoim b��dem. To ja odpowiem za wszystko. I ponios� kar�." On nie pisze o samob�jstwie. Pisze o wyr�wnaniu rachunk�w. Ruszy� za nimi.
Decker zamaszy�cie wjecha� fiatem z Via dei Condotti w boczn� uliczk�. Reflektory przebi�y si� przez uporczywy deszcz i o�wietli�y dwa samochody policyjne z migaj�cymi �wiat�ami na dachach. W wej�ciu do budynku mieszkalnego stali dwaj policjanci w sztormiakach i rozmawiali w holu z kilkoma nieszcz�liwie wygl�daj�cymi osobami, ubranymi w pi�amy lub szlafroki. W wielu oknach pali�y si� �wiat�a.
- Do licha, mia�em nadziej�, �e si� myl�.
- Co to za miejsce? - spyta� McKittrick.
- W pi�tek �ledzi�em tutaj pa�skiego syna i pewn� kobiet� - odpar� Decker. - Ma na imi� Renata. Nie znam jej nazwiska. To pewnie i tak pseudonim. Jest przyw�dczyni� grupy, kt�r� zwerbowa� pa�ski syn, co znaczy, �e jest przyw�dczyni� grupy, kt�ra wysadzi�a Klub Tybru. Innymi s�owy, terroryst�w.
- C� za przypuszczenie. Nie mo�esz mie� pewno�ci, �e te dwie grupy to jedno i to samo - stwierdzi� McKittrick.
- Jak to mawia pa�ski syn, chodzi tutaj o... ostre ci�cie. Decker zwolni� i przejecha� ostro�nie obok samochod�w policyjnych, stoj�cych w w�skiej ulicy. Ka�u�e rozprysn�y si� pod ko�ami, policjanci spojrzeli na fiata i wr�cili do rozmowy z lud�mi w holu.
- I nie mo�esz mie� pewno�ci, �e ci policjanci w jakikolwiek spos�b interesuj� si� Brianem - powiedzia� McKittrick.
- Wie pan r�wnie dobrze jak ja... nie mo�emy uwa�a� tego, co tu si� sta�o, za zbieg okoliczno�ci. Gdybym by� Brianem, to zgodnie z logik� tu przyszed�bym najpierw, �eby spr�bowa� wyr�wna� rachunki z kobiet�, kt�ra mnie zdradzi�a. Mo�na si� upewni� tylko w jeden spos�b. Mam si� zatrzyma�, �eby m�g� pan wr�ci� i porozmawia� z policj�?
- Nie! Jed� dalej. Chcieliby si� dowiedzie�, dlaczego mnie to interesuje, skoro jestem Amerykaninem. Zadawaliby tyle pyta�, �e musia�bym pokaza� im dokumenty.
- W�a�nie. Gdyby odkryli, �e Brian jest jako� powi�zany z tym, co si� wydarzy�o w tej kamienicy, i je�li przyjmiemy, �e terrory�ci przes�ali policji dowody dotycz�ce jego zaanga�owania w zamach, podejrzenia spad�yby na pana. Powsta�by niez�y ba�agan, prawda?
- S�dzisz, �e Brian znalaz� t� kobiet�? - W g�osie McKittricka da�o si� wyczu� g��bok� trosk�.
- W�tpi�. Nie by�o karetki pogotowia. - Decker pop�dzi� na inn� ulic�.
- Martwisz si�, �e by� na tyle w�ciek�y, �e m�g� j� zabi�?
- Nie. Martwi� si�, �e mog�o si� sta� odwrotnie.
- Nie rozumiem.
- �e ona mog�a go zabi� - wyja�ni� Decker. - Pana syn w og�le si� w tym wszystkim nie orientuje. Co gorsza, nie ma na tyle pokory, �eby zda� sobie z tego spraw�. Ci ludzie to do�wiadczeni zab�jcy. Nie tylko dobrze wykonuj� swoj� prac�. Uwielbiaj� j�. Podnieca�o ich igranie z Brianem, ale je�li przyjdzie im do g�owy, �e mo�e stanowi� dla nich powa�ne zagro�enie, b�dzie martwy w okamgnieniu. McKittrick w napi�ciu wyprostowa� si� bardziej w fotelu.
- Jak mo�emy go powstrzyma�?
- Pana syn lubi rozsiewa� po mieszkaniu r�ne dokumenty... na przyk�ad list� kontaktowych wraz z adresami.
- M�j Bo�e, m�wisz, �e jest a� tak kiepski w tym rzemio�le?
- Mam wra�enie, �e pan mnie nie s�ucha�. Dwadzie�cia trzy osoby s� martwe, a czterdzie�ci trzy ranne. W�a�nie taki jest kiepski w tym rzemio�le.
- Lista - powiedzia� McKittrick poruszony. - Dlaczego wspomnia�e� list�?
- Zanim j� spali�em, nauczy�em si� jej na pami�� - odpar� Decker. - Na samej g�rze znajdowa�o si� imi� i adres Renaty. Nic dziwnego, �e uda� si� najpierw tam. S�dz�, �e r�wnie� jest logiczne, �e sprawdzi ka�dy z tych adres�w, a� w ko�cu j� znajdzie.
- Ale je�li to s� naprawd� terrory�ci, nie b�dzie ich tam.
- Rzecz jasna - Decker znowu zamaszy�cie skr�ci� - to s� zawodowcy. Renata prawdopodobnie traktowa�a to miejsce, gdzie przed chwil� byli�my, jako tymczasowe lokum, jako cz�� gry. Ale zdaje si�, �e Brian tego nie poj��. Jest zbyt w�ciek�y. Chce zemsty. Ludzie, kt�rych terroryzuje i kt�rzy mieszkaj� pod tymi adresami, nie maj� najmniejszego poj�cia, o co chodzi. Mo�e Renata liczy�a na to, �e tak si� b�dzie zachowywa�. Mo�e to jej po�egnalny dowcip.
- Gdzie jest nast�pne mieszkanie z listy, po�o�one najbli�ej nas? - zapyta� McKittrick niespokojnym g�osem.
- Po drugiej stronie rzeki. Ale nie ma sensu tam jecha�. Osi�gn�� zbyt du�� przewag� czasow� nad nami. - Decker przyspieszy�. Opony zasycza�y na mokrym asfalcie. - Do tej pory mo�e by� ju� po