West S przytul mnie

Szczegóły
Tytuł West S przytul mnie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

West S przytul mnie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie West S przytul mnie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

West S przytul mnie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Sarah West Przytul mnie Rozdział 1 Laine zobaczyła ich w bramie parku. Zacisnęła kurczowo palce na brzegu ławki, była bardzo zdenerwowana. Mężczyzna miał na sobie obszarpane dżinsy i wypłowiały podkoszulek. Był wysoki. Widziała go kiedyś na zdjęciu. Obrzuciła spojrzeniem niesforną, jasnobrązową czuprynę i pociągłą, wyrazistą twarz, ale całą uwagę skupiła na dziecku. Dziewczynka, trzymając go za rękę, podskakiwała rozradowana, szczebiocząc i śmiejąc się. Laine zadrżała. Przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Ileż to czasu czekała na ten moment? Miała wrażenie, że przez ostatnie osiem lat - od chwili, gdy odwróciła się od swego śpiącego dziecka i pośpiesznie opuściła szpital - czekała na to spotkanie. Nie powinna tu przychodzić. Nie przypuszczała, że będzie to takie przykre. Ogarnęło ją uczucie wszechogarniającej pustki. Pragnęła tylko jednego - nie zemdleć. Kilka szybkich oddechów... Tęsknym wzrokiem wpatrywała się w twarz dziewczynki okoloną długimi jasnymi lokami, które spływały aż na ramiona. Nie dostrzegła żadnego podobieństwa do swojej szerokiej twarzy o wystających kościach policzkowych. - Tatusiu, jak myślisz, czy będą tam baranki? Dziecięcy głosik przeszył ją na wskroś. Spojrzała na twarz mężczyzny. Uśmiechał się z czułością do małej osóbki, a na twarzy miał wypisaną miłość do dziecka. To głęboko poruszyło Laine. - Nie wiem kurczaczku. Chyba tak. Ale Rafferty będzie na pewno. Jego łagodny i przyjemny głos potrącił w niej jakąś głęboko ukrytą strunę. Jak mogła być zazdrosna o kogoś, kto ubóstwiał swą córkę, kto wychował ją od niemowlęcia, a w każdą sobotę zabierał ją do zoo w pobliskim parku? A jednak czuła zazdrość, dotąd obcą jej racjonalnej, chłodnej psychice. - Kocham Raffertego! Tatusiu, czy możemy wziąć taką owieczkę do domu? - Wiesz, że nasi sąsiedzi nie byliby tym zachwyceni. A poza tym nie mamy dość trawy, żeby ją wykarmić. - Przecież moglibyśmy kupować dla niej jedzenie. Tak bardzo chciałabym mieć owieczkę. - Obawiam się łobuziaku, że Fruitcake musi ci wystarczyć. - Tylko Fruitcake? Właśnie ją mijali. Ogarnęło ją przerażenie. Czuła, że nie może pozwolić im tak po prostu odejść. Jedno spojrzenie to za mało. Musi ją poznać, mówić do niej, dotknąć, przytulić... Zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy wstała i poszła za nimi. Nie była to świadoma decyzja, po prostu - impuls. Pamiętała, że Agencja Adopcyjna starała się za wszelką cenę, aby Laine uniknęła tego spotkania. Czuła się teraz tak, jakby traciła cząstkę samej siebie. Stara rana, którą czas prawie uleczył, otworzyła się na nowo. Jake Bennington - dobrze znała to nazwisko, podobnie jak imię dziewczynki, Abigail - pokazał karnet i oboje weszli na dziedziniec. Mała z okrzykiem zachwytu podbiegła do dwóch nowo narodzonych jagniąt, łapczywie ssących mleko swej matki. Laine jak automat szła za nimi. - Czyż nie są śliczne...? W głosie Abby słychać było radość ośmioletniego dziecka z poznania czegoś nowego. - Oczywiście. Są też bardzo delikatne. Jake przykucnął obok córeczki i ostrożnie gładził jedno z jagniąt. Poczuła do niego niechęć, nie wiadomo dlaczego. - Ja też mogę...? - Ostrożnie, kochanie. Nie przestrasz ich. Dwie głowy, mężczyzny i dziecka, pochyliły się nad zwierzątkami. Nie było między nimi miejsca dla nikogo obcego. Laine dyskretnie otarła łzy i w końcu posłuchała głosu rozsądku. Nie można tego przedłużać! Zebrała się resztką sił i odeszła. ** ** ** Przez cały weekend walczyła sama ze sobą. Przyjechała do Burchester, by odnaleźć córkę. Teraz jednak musi wyjechać. Ze znalezieniem pracy i mieszkania nie będzie problemu. Na wykwalifikowanych księgowych z praktyką zawsze jest zapotrzebowanie. Jednak wciąż nie mogła się zdecydować. Jeśli teraz wyjedzie, straci z Abby wszelki kontakt. Gdyby tu została, mogłaby ją czasami widywać. Wiedziała, do której szkoły chodzi, mogłaby ją obserwować na boisku i gdy wraca do domu. Po prostu - przelotne spojrzenia, które dają spokój jej zgłodniałej duszy. Mogła też widzieć jak dorasta, wychodzi za mąż... Nie, to tylko przedłużyłoby jej cierpienie! Chyba lepiej nie wiedzieć co się dzieje z dzieckiem, lepiej go nigdy więcej nie widzieć. Jak rozsądna i opanowana była wtedy, gdy podejmowała tę decyzję! Jednak później nastąpiło to okropne poczucie winy i zrozumienie, że porzuciła coś bardzo cennego! Przez lata trudnych studiów, pod lawiną faktów i cyfr, starała się zapomnieć o dziecku. Jednak kiedy nieoczekiwanie pojawiła się możliwość odszukania córki, skorzystała z niej bez wahania. Teraz właśnie zbiera owoce tej decyzji. Ranek przyniósł ulgę. Przez kilka godzin nie będzie miała czasu, by dręczyć się myślą o trudnych sprawach. Musiała wstać i pojechać do centrum Burchester - do Victorian Mansion - gdzie mieściło się biuro jej szefa. Gdy weszła do swego pokoju, czekała na nią wiadomość. Miała spotkać się ze swym współpracownikiem Rogerem Prentice. Miał pięćdziesiąt lat, ale był uosobieniem energii. W ciągu ostatnich dni przejął na siebie prawie cały ciężar bieżących spraw. Jego gabinet był jak zwykle zawalony stosem papierów piętrzących się dosłownie wszędzie. - Całkiem cię zasypało! - krzyknęła na powitanie. - Jak sobie z tym dajesz radę? Odwzajemnił się zdawkowym uśmiechem. - Nie narzekam. Siadaj. Usiadła na wolnym krześle, zakładając nogę na nogę. Miała na sobie kremową, płócienną spódniczkę, którą włożyła korzystając z ciepłego wiosennego dnia. W połączeniu z zieloną bluzką tworzyła zestaw bardzo kobiecy. - W piątek po południu, gdy ciebie już nie było, odebrałem telefon. - Byłam u Jacksona - wtrąciła szybko. - Wiem. Umówiłem cię z klientem na dzisiejsze popołudnie. Chyba jesteś wolna...? - Nie ma sprawy, choć mam mnóstwo innej roboty. Do środy mam oddać sprawozdanie podatkowe dla Jacksona. - Ta sprawa to tylko wstępna rozmowa. Facet nazywa się Jake Bennington. Ma w okolicy kilka klubów odnowy biologicznej. Laine przełknęła ślinę. Poprzez szum w uszach usłyszała swój własny głos. - Ma tu przyjść? - Tak. Chce, byśmy udzielili mu porady w sprawach finansowych. Chodzi o przelew gotówki. Ma z tym jakieś problemy, a ty jesteś specjalistką w pożyczkach. Zajmiesz się nim, dobrze? Wstała. W głowie miała zamęt. Nie wiedziała, co ma myśleć. Była zdecydowana wyjechać, a tu sam los postawił na jej ścieżce Jake'a Benningtona. - Dzięki ci, Roger. Oczywiście, spotkam się z nim. Zupełnie oszołomiona wróciła do swego gabinetu i ciężko opadła na fotel. Patrzyła niewidzącym wzrokiem na zaśmiecone biurko. Jake Bennington! Stanął przed nią jak żywy: wysoki, szczupły, mocny. Człowiek, na którym można się oprzeć. Był idealną reklamą systemu odnowy biologicznej, którą propagował. Huśtając się na krześle myślała, że będzie teraz dla niego pracować. Oczywiście! Wszystko, co miała zrobić, to spotkać się z nim i zająć jego sprawą: uczciwie, logicznie, profesjonalnie. Jest po prostu jednym z klientów. Kiedy punktualnie o trzeciej zjawił się w jej pokoju, musiała przywołać cały swój chłodny profesjonalizm, by spokojnie go przywitać. Wyglądał inaczej niż wtedy, w parku. W nieskazitelnym, szarym garniturze mógłby być przykładem eleganckiego businessmana. Promieniował jakąś tajemniczą siłą i męskością. - Miło mi pana poznać, panie Bennington. - Panna Tyson, prawda? Mam nadzieję, że dobrze wymawiam pani nazwisko - wyciągnął rękę. - Dzień dobry. Laine odniosła wrażenie, że znają się od lat. Ku swemu zdziwieniu zobaczyła w jego oczach iskierki sympatii. - Witam pana! Może filiżankę herbaty? Jego uśmiech przyprawił ją o przyśpieszone bicie serca. - Chętnie. Dziękuję. - Proszę usiąść. Za moment wrócę. Zamówiła herbatę, szczęśliwa, że chwilowa przerwa pozwoli jej odzyskać równowagę. W tym czasie Jake postawił na podłodze swą wypchaną teczkę i wydobył z niej plik dokumentów. - Czy zna pani moją sprawę? - Chodzi o przelew gotówki? - Zgadza się. Potrzebuję kolejnej pożyczki, ale bank nie chce mi jej udzielić bez większej ilości danych i odpowiednich zabezpieczeń. - Na co pan chce przeznaczyć ten kredyt? - Chcę wyposażyć klub, który otwieram w przyszłym miesiącu. - Rozumiem. Ile pan posiada klubów? - Pięć. Ten będzie szósty. - A działa pan, jeśli się nie mylę, zaledwie rok? - Osiemnaście miesięcy. Ma to jakieś znaczenie? - Za szybko się pan rozwija. To dość powszechny problem. - No cóż, pani się na tym zna. Co powinienem zrobić w tej sytuacji? - Proszę dać mi trochę czasu. Zanim udzielę porady, muszę się zorientować w sprawie, także w banku. - To brzmi optymistycznie, panno Tyson, ale ja nie mam czasu. Wierzyciele depczą mi po piętach. Laine uśmiechnęła się. - Przystopujemy ich, przynajmniej czasowo. Poczekają, gdy im powiem, że zgłosił się pan po poradę finansową. Uśmiechnął się szeroko. Jego pociągłą twarz pokryła siateczka bruzd i zmarszczek, tworząc interesujący rysunek. - To już coś! - znowu się uśmiechał. Zignorowała ten uśmiech. Odpędziła głupie myśli i spróbowała skupić się na sprawie. - Chciałbym rozwinąć sieć klubów w miastach na terenie całego kraju - powiedział zbierając się do wyjścia. - Kultura fizyczna jest potrzebna. Czy widziała pani któryś z moich klubów? Laine zarumieniła się. Przypomniała sobie, jak przychodziła do klubu Burchester, by zdobyć informacje o jego prywatnym życiu, o miejscach, gdzie najczęściej bywa... Właśnie tam dowiedziała się o jego sobotnich wizytach w parku. - Jeśli chodzi o ścisłość, to byłam w jednym z tutejszych klubów - przyznała. - Wspaniały! - ÍŚwietnie! A inne pani widziała? Potrząsnęła głową. Jake spojrzał na zegarek. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, moglibyśmy pojechać do Birmingham. Mam tam dwa kluby. Obydwa są większe od tutejszego. - Dobrze - Laine nagle zapragnęła odrobiny szaleństwa. Jake patrzył na nią w taki sposób, że serce zabiło jej szybciej. Taki mały wypad w interesach, to przecież nic złego - usprawiedliwiała się w myślach. A ze sprawą Jacksona na pewno zdąży. - W porządku - podniosła się z krzesła. - Wprawdzie mam jeszcze mnóstwo pracy, ale skusił mnie pan. Muszę dużo wiedzieć o pańskich interesach, bym mogła dobrze się nimi zająć. - Ja zaś muszę wiedzieć wszystko o pani! Miękko wymówione słowa i ton jego głosu sprawiły, że przeszył ją dreszcz. Gdy zdejmowała płaszcz z wieszaka, drżały jej ręce. Nie była przygotowana na takie komplikacje. Ale taki miły, niezobowiązujący kontakt na płaszczyźnie interesów pozwoli jej nadal widywać córkę, a tego bardzo pragnęła. Zdecydowała się. W ostatniej chwili ogarnęła ją panika. Jak mogła osobiście angażować się w związek z mężczyzną, który był przez osiem lat opiekunem jej córki? Jednak odrzuciła te obawy. - Nie usłyszy pan nic ciekawego, panie Bennington. - Proszę mi mówić Jake... Zostawiła sekretarce wiadomość dokąd się wybiera, po czym wyszli. - Panie Bennington... - Jake - poprawił, otwierając drzwiczki białego sportowego wozu. Patrzyła, jak przekręca kluczyk w stacyjce, a potem - gdy silnik zapalił - jak wrzuca wsteczny bieg. - Czy jest jakiś powód, dla którego musimy być tacy oficjalni? - zapytał łagodnie. - Czy nie możemy się bliżej poznać?... Przecież nie jest to sytuacja: pacjent_lekarz. - Nie - zaśmiała się z zakłopotaniem. - Zawodowych przeciwwskazań nie ma, ale mimo wszystko sądzę, że nie jest to zbyt dobry pomysł. - Więc będę musiał cię przekonać. Twoja sekretarka nazywała cię Laine. Czy to skrót od Elaine? - Nie. Takie imię otrzymałam na chrzcie. Moja matka chciała, żeby było niezwykłe. - Podoba mi się, bo pasuje do ciebie. Jechali autostradą. "Boże! - myślała gorączkowo. - Nie chcę zostać stroną w trójkącie". Myśl o tym, że przybrany ojciec Abby jest kobieciarzem spowodowała, że poczuła się głupio. Jednak przecież kochał jej dziecko; może należało mu wybaczyć tę słabostkę? Włączył radio i w samochodzie rozległ się dźwięk elektrycznych gitar. Laine oparła się wygodniej i obserwowała szeroką wstęgę autostrady. Jake zjechał w stronę miasta i włączył się w ruch uliczny. Wjechał w jakąś uliczkę i zatrzymał wóz przed dużym ośrodkiem. Uważnie obejrzała szyld nad drzwiami. - Podobają mi się nazwy, jakie nadajesz swoim klubom. - "Hygeia". Pomyślałem, aby wezwać boginię zdrowia! - Już widzę jak kluby "Hygeia" wyrastają w całym kraju jak grzyby po deszczu. To dobrze brzmi. Ośrodek wyglądał wręcz imponująco. Nie miała żadnych wątpliwości, na co poszły pieniądze. Jeśli przy budowie innych klubów był tak samo rozrzutny, to nic dziwnego, że miał kłopoty finansowe! - Pieniędzy tu nie oszczędzano - zauważyła cierpko. - Nie - powiedział. - Włożyłem w to całego siebie. Inne są skromniejsze. Pozostałe obiekty wyposażyłem dokonując mało zmian, chociaż dręczyło mnie, że muszę oszczędzać. - Trzeba rozwijać interes stopniowo, w miarę jak będzie przynosił zyski. - Na pewno będzie! - stwierdził z wiarą. Sala gimnastyczna wyglądała niczym jakieś rusztowanie z rur i prętów krzyżujących się we wszystkich możliwych kierunkach. Kiedy podeszli bliżej, poszczególne elementy zaczęły nabierać sensownych kształtów. Większość przyrządów była zajęta. Jake gestem przywołał mężczyznę o wyglądzie emerytowanego boksera, lekko łysiejącego ze spłaszczonym nosem. - Jak idzie? - zapytał Jake. - W porządku, szefie. Wszystko zajęte. Jake poklepał go po ramieniu. - Dobra robota, Len. - Sauny są tam - wyjaśnił Jake. - U góry jest druga sala gimnastyczna: drabinki, równoważnie, liny, materace. Sporo ludzi woli tradycyjny rodzaj ćwiczeń. Mówiąc to zaprowadził ją na górę. Kilku mężczyzn trenowało szermierkę. Inna grupa ćwiczyła karate czy też judo. - Wspaniała sala! - A obok wejścia, widzisz, mamy bufet! - Zdrowa żywność i żadnego alkoholu?... - Zgadłaś. Sprzedajemy frytki i różne chrupki. Czy chcesz obejrzeć pozostałe budynki? A potem pozwolisz zaprosić się na obiad? Uśmiechał się. Z jego oczu można było wyczytać, że chce nawiązać z nią bliższy kontakt. Napotkawszy jego wzrok Laine poczuła, że się rumieni. Ale za chwilę ogarnął ją chłód. Spojrzała na zegarek. - Czy twoja żona nie czeka na ciebie? - zapytała. Twarz Jake'a do tej pory tak bardzo ożywiona, w jednej chwili posmutniała. Schował się jak ślimak do skorupki. Przymknął oczy, a zmarszczki wokół ust pogłębiły się... - Moja żona - powiedział oschle - umarła trzy lata temu, ale dobrze, że mi przypomniałaś. Moja córka jest zawsze taka nieszczęśliwa, jeśli nie ma mnie w domu wieczorem. Miała wrażenie, jakby ktoś zdzielił ją obuchem w głowę. Nie wiedziała o tym! Podczas poszukiwań nie natknęła się na tak istotny szczegół! - Jake, tak mi przykro. Cóż więcej mogła powiedzieć? Wyrazy żalu czy przeprosiny były nie na miejscu. Nie znała przecież jego żony, a jego samego poznała dopiero dziś. - Odwiozę cię. Był uprzejmy, ale poprzednia swoboda zniknęła bez śladu. Schował się w sobie, był daleki i chłodny. Podwiózł ją na parking, gdzie stała jej toyota i pożegnał się. - Dobranoc Jake. Zadzwonię, gdy będę miała jakieś dane. - Zadzwoń do domu. Tam mam swoje biuro. Nawet nie wysiadł z samochodu. Skinął głową, nacisnął pedał gazu i odjechał. Laine poczuła się jak ukarana. Ale za co?... Pytając o jego żonę?... A może dostrzegł w jej głosie złośliwość?... Że też nie sprawdziła, że jest wdowcem! Jednak świadomość tego faktu wywołała w niej niezwykłe ożywienie. Nie do wiary! A więc miała szansę zostać przybraną matką swojej córki! Szybko odsunęła tę pokusę. Czy naprawdę chciałaby zostać żoną Jake'a, czy kogokolwiek innego? Z drugiej strony sam los stwarzał jej sytuację, że możliwość bycia z córką stała się realna! Musi wykorzystać tę szansę. Nigdzie nie wyjedzie. Bez względu na konsekwencję, pozostaje w Burchester. Rozdział 2 Zaparkowała wóz i weszła na werandę. Przez drzwi frontowe wchodziło się wprost do pokoju wypoczynkowego, który zajmował prawie parter tego niewielkiego domku. Do pomieszczeń na górze prowadziły małe kręcone schodki. Zaniosła rzeczy do swego pokoju i rzuciła je na krzesło. Zeszła na dół. Oparła czoło o chłodną szybę. Słońce właśnie powoli zachodziło i długi cień wypełniał tę niewielką zamkniętą przestrzeń; dywan delikatnych, różowo_liliowych kwiatów oświetlały zachodzące promienie. Laine uniosła głowę, urzeczona tym pięknem. Nagle roześmiała się sama do siebie. Odwróciła się na pięcie i podeszła do wielkiej kanapy, stojącej na środku pokoju. Z rozkoszą zapadła w miękkie, pluszowe poduchy. Wyciągnęła nogi i założywszy ręce pod głowę, rozkoszowała się błogim odpoczynkiem. Nie ma się czym przejmować! Miała dom, przynajmniej tak długo, jak była w stanie spłacać raty. Była szczęśliwa w Burchester. Lubiła swoją pracę, a dom był inwestycją, którą lata studiów pełnych wyrzeczeń uczyniły realną. Tak. Z której strony by nie patrzeć, pozostanie w Burchester miało sens. W nagłym przypływie energii pobiegła do kuchni. Była głodna. Wspomnienie obiadu, który odrzuciła, wywołało w niej lekki żal. No cóż, przeszłości nie zmieni, liczy się tylko jutro! Jutro, które także może oznaczać bliskie kontakty z córką. Te marzenia i plany spowodowały bezsenną noc. Nazajutrz ostro zabrała się do pracy. Uporawszy się z najpilniejszą sprawą Jacksona, wzięła się za dokumenty Jake'a. Nie było to łatwe. Panował w nich taki bałagan, że mało kto mógłby się w tym połapać. Zawierały jednakĂże wszelkie potrzebne dane. Uporządkowanie tego wszystkiego zajęło jej środę i czwartek, ale w piątek rano wiedziała już, co zrobić, by uratować jego interesy. Sięgnęła po telefon. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się, co ma powiedzieć. Wybierając numer pomyślała, żeby lepiej nie było go w domu, ale gdy usłyszała w słuchawce kobiecy głos, serce podskoczyło jej do gardła. Szybko opanowała się. - Czy mogę prosić pana Benningtona? - Niestety, nie ma go w tej chwili. Może coś przekazać? - Jak mogę się z nim skontaktować? To ważne. - Niestety, to będzie trudne, bo ma dziś do załatwienia mnóstwo spraw. A kto mówi? - Nazywam się Laine Tyson z firmy Prentice and Co. Czy mogłaby pani przekazać, żeby zadzwonił do mnie? Będę w biurze do wpół do szóstej. - Oczywiście, proszę pani. Powinien wrócić do tego czasu. - Dziękuję. Do widzenia. "Kim była ta kobieta? - myślała zdenerwowana. - Prawdopodobnie gospodyni. Przecież potrzebował kogoś do sprzątania, do opieki nad Abby, gdy był nieobecny. Spokojnie! Bądź rozsądna! Denerwować się tylko dlatego, że kobieta odebrała telefon!" Właściwie, co to ją mogło obchodzić? Jednak nie była w stanie ukryć niepokoju nawet sama przed sobą, więc zanim około piątej zadzwonił telefon, siedziała jak na szpilkach. - Pan Bennington! - oznajmiła sekretarka. - Słucham! - Laine, właśnie dowiedziałem się, że dzwoniłaś. Z ulgą wsłuchiwała się w jego głos. Było w nim odprężenie i przyjaźń. Odetchnęła z ulgą i zaczęła mówić, o co chodzi. - ...Więc jak widzisz, musimy się zobaczyć i to jak najszybciej. Czy będzie to możliwe dziś po południu, czy musimy czekać do poniedziałku? - A może spotkamy się dziś wieczorem lub w czasie weekendu? Czy ci to odpowiada? Ogarnęła ją fala gorąca. - Oczywiście, jeśli to tylko możliwe, zawsze idziemy klientowi na rękę. - To się nazywa obsługa. Dziś wieczorem, może o ósmej? - Świetnie. Będę o ósmej. Odłożyła słuchawkę. Ciekawe, czy Abby będzie już spała? Czy zobaczę ją? Znała otoczenie domu, w którym mieszkała jej córka. Przechodziła tamtędy kilka razy. Miejsce było raczej opustoszałe, więc nie chciała się tam częściej pojawiać, bez wywołania podejrzeń. Park miejski, to zupełnie co innego. Właśnie z tego powodu go wybrała, aby ją zobaczyć po raz pierwszy. Teraz właśnie zobaczy wnętrze tego szacownego domu! Nawet, jeśli tam nie ujrzy Abby, zawsze będzie mogła przywołać obraz miejsca, w którym ona przebywa. Wystarczy, że będzie pamiętać ją i JAke'a. Wzięła się w garść i zajęła się przekopywaniem dokumentów. Z ulgą zakończyła pracę, zabrała swoje rzeczy oraz papiery Jake'a. Czuła, że zbliża się nieuniknione. Ten wieczór będzie kamieniem milowym. Bez względu na to jak się sprawy potoczą. ** ** ** Podjechała przed dom Jake'a i zatrzymała się przed frontowymi drzwiami. Wysiadła, zabierając z tylnego siedzenia jego dokumenty. Nacisnęła dzwonek. Usłyszała czyjeś kroki i dziecięcy głosik uciszający psa. Drzwi ostrożnie uchyliły się na tyle, by przez wąską szparę mogło wyjrzeć dziecko i pies. Laine przycisnęła do piersi teczkę z dokumentami, zasłaniając się nimi jak tarczą. Tak chciała porwać małą w stęsknione ramiona i przytulić. Oczy dziewczynki błyszczały ciekawością, ale uśmiechała się w sposób wymuszony. - Dobry wieczór! - Dobry wieczór! Jestem Laine Tyson. Miałam zobaczyć się z twoim tatą. - Abby! - w głębi domu rozległ się ten niezapomniany głos. - Poproś pannę Tyson! Przecież nie wejdzie, gdy stoisz w drzwiach! Abby odsunęła się i zawołała psa. - Fruitcake (Fruitcake - tort owocowy), do nogi! Laine uśmiechnęła się. Napięcie, które do tej pory odczuwała, zelżało. A więc to była Fruitcake! Od razu było widać czemu ten piesek zawdzięcza swoje imię. Jego piękną, kremową sierść niemal na całym ciele zdobiły małe brązowe plamki. Abby miała na sobie błękitną nocną koszulkę w różowe króliczki i włosy związane gumką. Drobne paluszki wyglądały z puszystych domowych kapci. Pachniała mydłem i talkiem. Laine podniosła wzrok na Jake'a stojącego parę kroków dalej. - Dobry wieczór, Jake. - Witaj. Abby, teraz, gdy już zobaczyłaś pannę Tyson, możesz iść do łóżka. Za pięć minut przyjdę powiedzieć ci dobranoc. - Czy muszę? - Abby zamknęła drzwi. - Musisz, naprawdę. Mamy z panną Tyson dużo pracy. No, marsz na górę! - No dobrze - Abby uśmiechnęła się grzecznie. - Dobranoc. - Dobranoc, Abby. Bardzo się cieszę, że cię poznałam. Gdyby wiedzieli jak bardzo. Oboje patrzyli na dziecięcą figurkę wdrapującą się wraz z nieodstępną Fruitcake po schodach. Jake odwrócił się do Laine. - Proszę dalej. Daj te papierzyska. Nie sądziłem, że jest tego tak dużo. Jeszcze płaszcz... - Dziękuję. Zdjęła jasny, lekki prochowiec i podała Jake'owi. Miała na sobie swoją ulubioną letnią sukienkę z długimi rękawami. Wiedziała, że ta żółtobrązowa tonacja odbija się złotym światłem w jej włosach, a szeroka, powiewna spódnica podkreśla szczupłość talii i nóg. Szeroki brązowy pasek i długie kolczyki z tygrysiego oka dopełniały całości. Jake zaprowadził ją do salonu urządzonego wygodnie i ze smakiem, chociaż meble i dywan wyglądały na nieco podniszczone. Łagodne odcienie zieleni i błękitu tworzyły atmosferę miłego chłodu i zachęcały do wypoczynku. Kominek i wiśniowe lampy dodawały ciepłego blasku. - Może drinka? Szkocka, brandy czy sherry? - Jeśli można, poproszę brandy z imbirem. Jake podszedł do baru. Gdy przygotowywał drinki, przyglądała się jego wysokiej, szczupłej postaci, szerokim barkom i wąskim biodrom. Tym razem miał na sobie spodnie od dresu i białą koszulkę gimnastyczną. Wzięła szklaneczkę z napojem i uśmiechając się podniosła do ust. - Na zdrowie! Jake upił nieco i odstawił szklaneczkę. - Pójdę sprawdzić, czy Abby jest w łóżku. Zaraz wracam. Laine uśmiechnęła się z przymusem. - Jest cudowna. Musisz być z niej bardzo dumny. - I jestem. Gdy wyszedł, zacisnęła drżące dłonie na szklance, przymknęła oczy usiłując powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Musi wziąć się w garść, inaczej nic z tego nie będzie. To nic! To przecież pierwszy raz! Pierwszy raz może rozmawiać ze swoim dzieckiem, które kiedyś musiała zostawić. Następnym razem będzie łatwiej. Szczęście, że Jake wyszedł. Przynajmniej miała czas, by się uspokoić, opanować wzruszenie. Dopiła drinka i otarła oczy. - Za mocne? - Troszeczkę - z ulgą chwyciła się tego pomysłu. - Nie powinnam pić tak szybko. Jake uśmiechnął się. - Widzę, że prawie skończyłaś. Zrobić ci jeszcze? - Nie, dziękuję. Chyba mam dość. Wziął swoją szklankę i dopił zawartość. - No to bierzemy się do pracy. Chodźmy do mojego gabinetu. Wezmę papiery. Przeszli do niewielkiego pokoju, w którym stało biurko, parę krzeseł i półki z książkami. - Ciekawy jestem, co takiego wymyśliłaś - powiedział, gdy usiedli. W ciągu następnej godziny Laine omawiała swoje wyliczenia. W końcu przeszła do wniosków. - Jake, nie możesz pozwolić sobie na taką pożyczkę. Nie będziesz w stanie spłacać kredytu. Pochłonie to większość twoich dochodów. Nie jest to rozsądne! Jake wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. - Nie zgadzam się. Mam już ziemię i budynki. Jeśli nie wykorzystam tego, będę płacił czynsz i podatek za nie. - To prawda, ale możesz zrobić z tych pomieszczeń tradycyjne sale gimnastyczne i wyposażać je w nowy sprzęt w miarę osiągania zysku. W tym czasie skoncentruj się na zwiększeniu dochodów z dotychczasowych obiektów. Zamyślony Jake nadal przemierzał pokój. Laine zamarła, nie chciał przyjąć jej rozwiązania. Jego firma może upaść. "Moja rada ci nie w smak - myślała ze złością - a nikt inny lepszej ci nie udzieli. Rób, co chcesz. Mnie to nie obchodzi." Ale obchodziło ją. Nawet bardzo. Nie tylko z tego powodu, że wszystko co dotyczyło Jake'a, dotyczyło również Abby, ale dlatego, że chciała stać się częścią ich życia. Jeśli Jake odrzuci jej ekspertyzę, odrzuci również ją. Przestał chodzić po pokoju. - Nie podoba mi się twoje rozwiązanie - powiedział szorstko. - Ale "nie po to trzymam psa, by samemu szczekać" - jak to się mówi. Zrobię tak, jak zaproponowałaś. Uśmiechnął się, a ona odetchnęła z ulgą. - To dobrze. Z mniejszą pożyczką nie powinno być trudności. - Więc postanowione. Napijesz się jeszcze? - Nie powinnam. Jadę samochodem. - Więc może kawy? Zostaw to wszystko i chodźmy do salonu. Laine położyła papiery na biurku, zabierając tylko swoje notatki. - Usiądź. Zaraz zrobię kawę. W chwilę później na stoliku obok kominka bulgotał ekspress do kawy. Pojawiły się dwie filiżanki, śmietanka, cukier i herbatniki. Jake wyciągnął się w fotelu, uśmiechając się do niej jak aktor filmowy. - Powiedz, jak to się stało, że taka piękna kobieta została doradcą finansowym? - A co ma jedno z drugim wspólnego? Zawsze lubiłam matematykę, mam ścisły umysł. Pomyślałam, że szkoda go marnować. Poza tym to dobry zawód. Mój ojciec pracuje w księgowości w wielkiej firmie i to on podsunął mi myśl o studiach. Chciał, abym była lepsza niż on. - I udało ci się. Twoi rodzice mieszkają tutaj? - Nie, mieszkają w Surrey, na południe od Londynu. Teraz rzadko ich widuję. - Brakuje ci ich? - Czasami, choć nie byliśmy zżyci... W przeciwnym wypadku nigdy by nie nalegali, żeby porzuciła swoje dziecko, bez względu na nią samą i jej odczucia. Gdyby ojciec chciał ją przyjąć oraz dziecko wtedy, gdy robiła maturę, a potem zdawała egzaminy na pierwszy rok College'u... Wtedy na pewno poradziłaby sobie. Ale nie dali jej szansy. Ojciec postawił ultimatum: albo odda dziecko do adopcji, albo wyrzucą ją z domu i będzie musiała żyć z zasiłku dla bezrobotnych. W wieku siedemnastu lat takie ultimatum jest wyrokiem! Ekspress przestał bulgotać i Jake pochylił się, by napełnić filiżanki. - Śmietanki? - Odrobinę i bez cukru. - Poczęstuj się herbatnikiem. - Dziękuję. A gdzie są twoi rodzice? - zapytała. - Są za granicą. Ojciec jest wykładowcą na uniwersytecie w Kanadzie. - To dlatego ty też byłeś kiedyś naukowcem? Laine przełknęła ślinę. Jak mogła tak się wygadać! Uśmiechnęła się niewyraźnie. - Bringstone to plotkarska mieścina. Wiem, że zanim zająłeś się Klubami Odnowy, wykładałeś historię współczesną. Przecież mogła trafić na tę wiadomość przypadkiem. Nie mógł podejrzewać, że celowo zbierała o nim informacje, a w Biurze Adopcyjnym powiedziano jej o nowych rodzicach jej dziecka. - To prawda - uśmiechnął się w sposób, który Laine przyprawił o drżenie. - Nie wyglądam na naukowca? - Wyglądasz. Masz inteligentną twarz. - Dzięki! Rzeczywiście, studiowanie bawiło mnie i byłem nawet niezłym historykiem, ale wykłady śmiertelnie mnie nudziły. Trzymałem się tego, póki żyła moja żona, ale po jej śmierci postanowiłem zmienić styl życia. Potrzebowałem czegoś bardziej aktywnego, gdzie mógłbym się sprawdzić jako przedsiębiorca. Stąd Kluby Odnowy. Laine zdobyła się na odwagę. Musi porozmawiać o jego byłej żonie. - Powiedz mi, dlaczego ona umarła? - Umarła na raka - powiedział szorstko. - Powinniśmy się byli tego spodziewać. Krótko po naszym ślubie była operowana, ale myśleliśmy, że kuracja jest zakończona. - Potem urodziła się Abby...? - Laine wstrzymała oddech. - Abby nie jest naszym dzieckiem. Żona moja była tak nieszczęśliwa, że nie może mieć dzieci, że zdecydowaliśmy się na adopcję. Wzięliśmy ją, gdy miała dwa tygodnie. Kocham ją jednak jak własną córkę. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby powiedziała mu prawdę: "ona jest moja!" Te słowa dźwięczały jej w głowie, ale nie odważyła się powiedzieć ich głośno. Zamiast tego, z bólem wyszeptała: - Rozumiem. - Ciężko jest samotnie wychowywać dziecko, ale kochałem moją żonę i nie mogę zdobyć się na to, by ktoś zajął jej miejsce. "To wiele wyjaśnia" - myślała Laine upijając z filiżanki duży łyk kawy. - Jak sobie radzisz? - Pani Foale, z którą rozmawiałaś, spędza z nią większość czasu. Jest wdową i mieszka z córką. Od poniedziałku do piątku po południu mieszka u nas. W weekendy jest u córki, która właśnie wtedy potrzebuje kogoś do dzieci. Układ ten działa nieźle. Więc to nie przyjaciółka! Słysząc, co mówił o wprowadzeniu kogoś innego na miejsce zmarłej żony, nie była tym zdziwiona, jednak mimo woli ulżyło jej. - Biedna kobieta - Laine skryła swoje prawdziwe uczucie pod maską sympatii. - Czy ona ma coś w życiu dla siebie? Jake zmarszczył brwi. - Ona lubi zajmować się dziećmi. Poza tym w weekendy wyjeżdża z rodziną za miasto, nie jest więc żadną męczennicą - dodał. Na jej delikatnej twarzy pojawił się rumieniec, gdy zdała sobie sprawę, że okazała się malkontentką. - Przepraszam - szepnęła - nie chciałam krytykować. Po prostu zdziwiło mnie, że spędza cały swój czas zajmując się cudzymi dziećmi. - Wielu ludzi to robi. Ja na przykład nie rozumiem, jak matka Abby mogła porzucić swoje dziecko? Jaką osobą musiała być? Samolubną babą bez serca! Laine zdrętwiała. Nigdy nie przypuszczała, że ktoś może ją oceniać w ten sposób. Tępo wpatrywała się w filiżankę zaciśniętą w dłoniach. Zmusiła się jednak, by powiedzieć: - A jeśli ona była młoda i nie miała innego wyjścia? Jake żachnął się. - Zawsze jest jakieś wyjście. Ta dziewczyna zdecydowała się porzucić dziecko, które tak nieodpowiedzialnie urodziła. Nie była zamężna, ale co z tego? Jej zesztywniałe wargi ledwie wymówiły słowa: - Może nie powinniśmy sądzić jej zbyt ostro. Nie znamy wszystkich okoliczności. Dziękowała teraz niebu, że nie wyznała prawdy. Czuła jednak wielką potrzebę usprawiedliwienia tego postępku. Chciała, żeby Jake pomyślał nieco łagodniej o tamtej dziewczynie. Niestety, nie było to możliwe. Jeśli chce go widywać, musi zachować swoją tajemnicę. On nigdy nie może dowiedzieć się prawdy. W pewnym momencie zorientowała się, że Jake ją uważnie obserwuje. Zdobyła się na desperacką odwagę, by wytrzymać to spojrzenie. - Powinieneś być jej wdzięczny chociaż za to urodzenie, inaczej nie miałbyś Abby. - No tak. Ale nie mogę przejść do porządku dziennego nad faktem, że ktoś porzuca swoje dziecko. - Ona nie porzuciła, ale oddała je. Wam. Wzruszył ramionami. - W tej sprawie jesteśmy najwyraźniej odmiennego zdania. Jeszcze kawy? Zapomniała o swojej filiżance. Szybko dopiła resztki i podała ją Jake'owi. - Czy Abby wie, że jest adoptowana? - wykrztusiła z siebie. Może nie powinna kontynuować tego tematu, ale musiała się dowiedzieć, czy Abby była świadoma, że ma gdzieś naturalnych rodziców: matkę, ojca... Nadal trudno było jej myśleć o ojcu Abby; mężczyźnie, który ją zostawił w tak trudnym momencie. Jak mogła być aż tak naiwna, aby sądzić, że atrakcyjny, dwudziestodziewięcioletni mężczyzna nie jest żonaty, i że jest naprawdę zakochany w niedojrzałym siedemnastoletnim podlotku? Ale wówczas była tak zadurzona, że wierzyła we wszystko. Po prostu oddała całą siebie, aż do zatracenia. Tak, jak tylko młodość potrafi to robić. Ufała Peterowi we wszystkim, nawet jeżeli chodziło o środki zapobiegawcze. Wspomnienie jego twarzy wykrzywionej złością, gdy dowiedział się, że jest w ciąży, pozostanie jej na zawsze w pamięci. - Pozbądź się tego - powiedział wówczas. - Peter! - wykrzyknęła w zdumieniu. - Nie chcesz naszego dziecka? Po prostu pobierzemy się wcześniej niż planowaliśmy, to wszystko. - Mówię ci, Laine, pozbądź się dziecka. Albo koniec z nami. - Ale... Nie mogę! Czy ty tego nie rozumiesz? Nie mogę zabić naszego dziecka! Czy naprawdę nie możemy się pobrać? - Oczywiście, że nie. Ty idiotko! - Laine z przerażeniem patrzyła, jak uprzejmy, troskliwy, kochający mężczyzna zmienia się w zwierzę. - Jestem żonaty, więc jak mogę się z tobą ożenić? Laine, jeśli chcesz mieć tego bachora, z nami wszystko skończone. - Już jest skończone - powtórzyła tępo. Jak mogłaby jeszcze go kochać, ufać mu? Cichy głos Jake'a nagle przerwał wspomnienia. - Tak. Abby wie o tym. Wróciła do rzeczywistości. Drżącą ręką podniosła filiżankę do ust. - Powiedzieliśmy jej, gdy była dostatecznie duża. Nie chcieliśmy, by dowiedziała się od "pokątnych życzliwych". Wie, że bardzo jej pragnęliśmy i że ją kochamy... I ja ją kocham, bardzo. - Czy ona myśli czasami o swojej prawdziwej matce? - Nie sądzę. Nigdy o niej nie mówi. Po śmierci Jane dość szybko doszła do siebie, więc myślę, że niczego jej nie brakuje. - Musi jej brakować matki. - Być może, ale pani Foale jest naprawdę wspaniałą opiekunką. Ton jego głosu wskazywał, że temat został wyczerpany, więc dopiła kawę i zaczęła zbierać się do wyjścia. - Muszę iść. Daj mi znać, kiedy będziesz rozmawiał z dyrektorem banku. Oczywiście, jeśli sobie życzysz, abym była przy tym. - Dobrze - podniósł się z fotela. - Dziękuję, Laine. Doceniam twoją pracę. Będę z tobą w kontakcie. Dopomógł jej włożyć płaszcz i podał dokumenty. Odprowadzając ją do drzwi, był zamyślony. Gdy je otworzył, czuła, że się waha. Mogłaby przysiąc, że zastanawiał się nad następnym posunięciem. - Dobranoc - powiedziała wyciągając rękę. - Dziękuję za dobrą kawę. - Cała przyjemność po mojej stronie - uścisnął jej dłoń. Znów się zawahał, wokół oczu pojawiły się lekkie zmarszczki. - Może jednak dasz się zaprosić któregoś wieczoru na kolację? Laine uśmiechnęła się. - Chętnie - odpowiedziała szczerze. - We wtorek? - We wtorek. - Zostaw mi swój adres. Wpadnę po ciebie. Wracała do domu w optymistycznym nastroju. Oczywiście nawet nie kryła tego, że zaproszenie sprawiło jej przyjemność, nie udawała też, że jest to "zwykłe" zaproszenie. Jake na pewno sądzi, że to jego magnetyczna osobowość tak na mnie działa. Dowartościowanie jego męskiego "ego" na pewno mu nie zaszkodzi. Chociaż, gdyby nie Abby, czy naprawdę tak bardzo zależałoby mi na spotkaniu z nim? Nie miała gotowej odpowiedzi na to pytanie. Rozdział 3 Była już w połowie drogi do furtki, gdy samochód Jake'a zatrzymał się przed jej domem. Ten mężczyzna zburzył w jej życiu zwykły, chłodny spokój. Ale tylko przez niego mogła dotrzeć do Abby, swojej córki. - Co za punktualność! Uśmiech i podziw, który dostrzegła w jego brązowych oczach sprawiły, że przez chwilę zabrakło jej tchu. Musnął palcami pęk szyfonowych róż przypięty do jej paska. Czerwona wstążka, którą były związane, spływała łagodnie wzdłuż czarnej aksamitnej spódnicy, która falowała przy każdym jej ruchu. - Piękne kwiaty. Pozwól, wezmę twoje okrycie. Głos odmówił jej posłuszeństwa, więc tylko uśmiechnęła się podając mu pelerynkę ze sztucznego futra. Chociaż dzień był słoneczny i ciepły, jednak jej lekka bluzeczka z głębokim dekoltem była zbyt lekka na majowy wieczór. Delikatnie położył futro na tylnym siedzeniu i pomógł jej wsiąść. Biała koszula w połączeniu z gustownym krawatem i miękkim ciemnoszarym garniturem nadawała jego i tak pociągającej powierzchowności, jakiś dodatkowy urok. Laine czuła dreszcz podniecenia. Siedząc obok niego w luksusowym samochodzie była zdenerwowana jak nastolatka na swojej pierwszej randce. Nie była pewna, czego on właściwie spodziewa się po tej znajomości. Przypuszczała, że chodzi mu o mały flirt, bez głębszych zobowiązań. Sądziła tak na podstawie tego, co mówił o zmarłej żonie. Wszystko czego pragnęła, to móc czasami widywać Abby. - Pensa za twoje myśli! Głos Jake'a wyrwał ją z zamyślenia. - Nie są tyle warte. - Roześmiała się, kryjąc chwilowe zmieszanie. - Chociaż może tak. Myślałam o Abby. - W takim razie są warte więcej - zgodził się z uśmiechem. - Jak ona się miewa? - W porządku. Zrobiła na tobie wrażenie? - Abby i Fruitcake tworzą tak interesującą parę... Starała się mówić spokojnie, ale głos jej drżał. Zdanie o Abby wyrwało jej się najzupełniej podświadomie. Po prostu chciała rozmawiać o córce. Jednak wiedziała, że w ten sposób igra z ogniem. Mogła powiedzieć więcej niż zamierzała. Szybko zmieniła temat. - Kiedy będą szczenięta? - Najprawdopodobniej za parę tygodni. Co z nimi zrobimy, kiedy się urodzą? Jego głos brzmiał wesoło, lecz Laine wyczuwała coś innego pod maską wesołości. - Nie powinniście mieć z tym kłopotów - stwierdziła. Nagle wpadł jej do głowy pewien pomysł. - Sama chętnie wezmę jednego - powiedziała. - Tylko, że nie ma mnie prawie cały dzień w domu... Muszę to jeszcze przemyśleć. - Wspaniale. Jeden biedak z głowy! Muszę pozbyć się też innych. Abby pewnie będzie zrozpaczona. Jake wjechał na główny parking i wyłączył silnik. - Carlton jest tuż za rogiem. Znasz tę restaurację? - Słyszałam o niej, ale nigdy tam nie byłam. Ujął ją pod ramię i poprowadził w kierunku wejścia. Pasowali do siebie i tworzyli ładną parę. - Zadziwiające - podjął rozmowę. - Mężczyźni ustawiają się chyba w kolejce, żeby cię zaprosić na kolację? Ton głosu sugerował, że to miało być pytanie zaczepne. Laine nie wiedziała, jak na nie zareagować. - Jestem w Burchester dopiero kilka miesięcy. - Naprawdę? - Na szczęście porzucił dalsze rozważania na ten temat. - Gdzie przedtem mieszkałaś? W Surrey, z rodzicami? - Nie. Wyjechałam do Londynu studiować ekonomię i od tego czasu nie mieszkam w domu. Wynajmowałam mieszkanie w Sydenham. - A dlaczego przeprowadziłaś się tutaj? Właśnie wchodzili do restauracji i pytanie to pozostało bez odpowiedzi. Miała wprawdzie zmyśloną historyjkę na ten temat, ale mimo wszystko czuła się niepewnie. Kierownik sali powitał Jake'a jak stałego bywalca i zaprowadził ich do osobnego stolika. Ciepłe górne światło dawało przytulną, intymną atmosferę, a małe lampki rzucały romantyczny, różowy blask na stoliki. Gdy usiedli, kelner podał im menu. - Mają tu wspaniałą sałatkę z homara - zauważył. - Zawsze ją zamawiam, gdy tu jestem. A ty, co wybierasz? - Jeśli tak zachwalasz homara, dam mu szansę, ale na początek proszę o melona. Obawiając się spojrzeć mu w oczy, uważnie studiowała kartę: najpierw przystawki, potem danie główne. W końcu jednak podniosła głowę. Napotkawszy jego badawczy wzrok poczuła dreszcz, który przeszył jej ciało. Zamrugała powiekami, by wyrwać się spod tego uroku. Odważyła się w końcu i zaczęła obserwować jego pociągłą twarz o interesujących rysach i gorące spojrzenie brązowych oczu. Zwycięski uśmiech błądzący na jego ustach sprawił, że skapitulowała. Dopiero wtedy Jake pozwolił jej dojść do siebie. Zaczęli rozmowę, a Laine zauważyła, że prowadzi ją swobodnie. Poruszyli wszystkie możliwe tematy: od polityki, poprzez historię i turystykę na żeglarstwie skończywszy. Posiadał jacht kabinowy na Soarze i zachwalał rozkosze spływu w dół rzeki, zwłaszcza podczas pięknej letniej pogody. - Byłabyś tym zachwycona. Powiedział to tak ciepło, więc pomyślała, że zaprasza ją w ten sposób na jedną ze swych wypraw, ale on zaczął mówić o czym innym. Czekali na deser i Jake nakrył jej dłoń swoją ręką. Była zaskoczona. Jak daleko sięgała pamięcią, nigdy nie lubiła by ktokolwiek, z wyjątkiem matki, jej dotykał. Potem pojawił się Peter i przez krótki czas promieniała w jego objęciach. Nie zabrała ręki, przyjmując ten gest jak część miłego wieczoru. Zdumiona myślała, że już kilka razy byli tak blisko siebie: najpierw w samochodzie, potem idąc od parkingu w stronę restauracji, teraz ich kolana spotykały się pod stołem. Nie miała nic przeciwko temu. Może drgnęła pod wpływem tych myśli, może z innego powodu, bo Jake odważniej ścisnął jej rękę i zaczął delikatnie pieścić wnętrze jej dłoni. Nie cofnęła ręki, bo chciała, by to trwało jak najdłużej. Jego ciemne, brązowe oczy z tęsknotą patrzyły na jej twarz, a Laine zastanawiała się, dlaczego on to robi? Podano deser i prysł intymny nastrój. Jake wyprostował się i uśmiechnął. - Na co masz ochotę? Spojrzała na kuszący zestaw i wybrała biszkopt z kremem, z dodatkiem sherry. Sięgając po łyżeczkę stwierdziła, że od czasu wejścia do Carltona ani razu nie pomyślała o Abby, bowiem Jake zaabsorbował ją całkowicie. Głos rozsądku mówił: "strzeż się! Taka sytuacja może tylko powiększyć twój ból. To może być kolejne rozczarowanie". Czyż nie ostrzegał jej, że nie pragnie trwałych związków? Czy naprawdę chciała być z tym człowiekiem? Lata całe nie odczuwała najmniejszej ochoty, by z kimkolwiek się wiązać. Co ją tak odmieniło? Czy to rezultat spotkania z Abby i wstrząsu, jakiego wówczas doznała? Pochyliła się nad deserem próbując rozeznać się we własnych uczuciach. Może Jake pociąga ją dlatego, że jest blisko ÍAbby i cząstka jej tęsknoty za dzieckiem przypada na niego? On również umilkł, zatopiony w swoich myślach. Gdy kelner, przywożąc zestaw serów, zmienił nakrycia, Jake wymamrotał coś niezrozumiałego, co miało oznaczać podziękowanie. Po chwili podszedł do nich kierownik sali. - Telefon? Już idę. Przepraszam, Laine, muszę się dowiedzieć, czego chce pani Foale. - Oczywiście. Laine patrzyła jak szedł w stronę bufetu, a serce podchodziło jej do gardła. Dlaczego pani Foale dzwoniła do restauracji? Czy to Abby...? Co mogło się stać? Wyraz twarzy Jake'a potwierdził jej najgorsze obawy. - Co się stało? - Abby - powiedział poważnie - jest przeziębiona, boli ją gardło i gorączka się podnosi. Pani Foale wezwała doktora, no i muszę iść. Przepraszam cię, że nasza kolacja kończy się w ten sposób. Poproszę, by wezwano dla ciebie taksówkę. - Nie kłopocz się o mnie. Nie chciała narzucać się Jake'owi. - Dobranoc, Laine. Dziękuję za miły wieczór. Musimy go kiedyś powtórzyć. Może wtedy nic nam nie przeszkodzi. Podniósł jej dłoń do ust. Muśnięcie gorących warg przyprawiło ją o drżenie, a na twarzy pojawił się rumieniec. - Dobranoc, Jake. Ja również dziękuję. Mam nadzieję, że z Abby to nic poważnego. Chciała dodać: "i pozdrów ją ode mnie!", ale byłaby to być może zbytnia poufałość. Przytrzymał jej rękę, jakby zupełnie zapomniał, że musi jechać. Uśmiechnął się i odszedł. Patrzyła, jak szybkim krokiem podchodzi do bufetu i płaci rachunek. Wyszedł, nie oglądając się za siebie. Wtedy poczuła się osamotniona. Czy każde zbliżenie będzie się tak szybko i bezlitośnie kończyło? Czego więcej mogła się spodziewać? Poznali się dopiero tydzień temu, widzieli raptem trzy razy i to w sprawach zawodowych. Z jakiej racji miał jej zaproponować, by wróciła z nim do chorego dziecka, które widziała raz w życiu i to zaledwie przez kilka minut? Nie miała najmniejszego powodu, by być taka nieszczęśliwa. Jednak tym razem zdolność logicznego rozumowania opuściła ją zupełnie i uczucia wzięły górę. Może właśnie dlatego tej nocy zasnęła z dłonią, którą Jake pocałował, przyciśniętą do ust? ** ** ** Obudziła się wczesnym rankiem. Z niecierpliwością czekała na rozsądną godzinę, żeby zadzwonić do Jake'a. "Pytanie o zdrowie Abby powinno być odebrane jako zwykła uprzejmość" - przekonywała samą siebie, sięgając po słuchawkę. Miała wszelkie podstawy, by zadzwonić. - Jake? Tu Laine. Chciałam tylko zapytać jak się czuje Abby? - zdawało się jej, że był zdyszany. - Laine? - w jego głosie brzmiała szczera radość. - Z Abby wszystko w porządku. Doktor mówi, że to wietrzna ospa i że za parę dni pojawi się wysypka. To raczej nieprzyjemna niż niebezpieczna choroba. - Chwała Bogu! Mam nadzieję, że nie wyciągnęłam cię z łóżka? Jakby brakuje ci tchu. Roześmiał się. - Przed chwilą biegałem. Robię to każdego ranka, zwykle nieco wcześniej. Za późno na spanie. - Mogłam się domyśleć! Mówiłeś mi, że uprawiasz jogging. Właśnie wychodziłam do pracy i chciałam się dowiedzieć, co z Abby. Cieszę się, że to nic poważnego. - Laine, jeszcze raz dziękuję za telefon. Jechała do pracy uśmiechnięta, nucąc pod nosem jakąś melodię. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak wspaniale! Ranek nie był zbyt pogodny. Nisko wiszące chmury zapowiadały deszcz, ale dziś miasto wydawało się jej wyjątkowo promienne. Jednak życie, mimo wszystko, jest cudowne! Abby wkrótce wyzdrowieje, a Jake się na nią nie gniewa. Kiedy weszła do biura, sekretarka już siedziała za biurkiem. - Dzień dobry, Laine. Wyglądasz na szczęśliwą. Udana randka? - Czy szczęście zawsze musi się wiązać z mężczyzną? - Laine ściągnęła brwi. - To mi wygląda na ten rodzaj szczęścia - powiedziała Jane z tajemniczą miną. - Możesz myśleć, co chcesz - odparła wchodząc do swego pokoju. Z ulgą zamknęła za sobą drzwi. Sekretarka nie miała racji. Była szczęśliwa, bo z Abby było wszystko w porządku. Fakt, że Jake był dla niej miły, też był ważny, bo jej kontakt z Abby nie zostanie zerwany. Sama nie chciała przyznać się przed sobą, co jest prawdą. Kiedy wyszła na lunch, deszcz przestał padać. Spacerowała po starym mieście. Zatrzymała się, bo z wystawy patrzyło na nią białe, puszyste stworzonko o mądrych szklanych ślepkach. Szybko weszła do sklepu. Musiała je kupić. - Proszę o tego baranka z wystawy... - Służę pani. Jest dość drogi, bo to ręczna robota. - Nie szkodzi. Dla Abby będzie doskonały! Nie namyślając się kupiła zabawkę, a potem w sklepie papierniczym ozdobny papier i kartkę okolicznościową. Zapakowała prezent i wysłała na adres Jake'a. Jak on to potraktuje? Baranek był pierwszą rzeczą, jaką mogła kupić swemu dziecku. Nie mogła się powstrzymać, bez względu na konsekwenc