Zajdel Janusz - Felicitas
Szczegóły |
Tytuł |
Zajdel Janusz - Felicitas |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zajdel Janusz - Felicitas PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Felicitas PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zajdel Janusz - Felicitas - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz A. Zajdel
Felicitas
Jonathan Abel Beerless, pisarz, lat 35.
Kolorowa pocztówka wypadła mi z ręki i leżała na dywanie, patrząc na
mnie figlarnie oczami jakiejś rozbawionej dziewczyny w kolorowym
regionalnym stroju. Miałem wrażenie jakby zapadały się czterdzieści dwa
piętra budynku pode mną, a dwadzieścia cztery pozostałe spadły mi na
głowę. Trwałem w osłupieniu przez kilka minut. Bezwiednie wysunąłem dłonią
szufladę, sięgnąłem na spód, pod stertę maszynopisów...
Dopiero w tym momencie odzyskałem nieco jasności myśli i przeraziłem
się...
Więc aż tak wielkie było moje uczucie? Wiedziałem, że kocham Lucy -
lecz nie spodziewałem się, że do tego stopnia... Słowem, gdyby nie to, że
tydzień przedtem oddałem broń do konserwacji, moja opowieść skończyłaby
się w tym miejscu.
Dziwnym zrządzeniem przypadku, w miejscu gdzie zwykle leżał pistolet,
znalazłem tylko sztywny kartonik - pokwitowanie z warsztatu
rusznikarskiego. Zadziwiający paradoks: gdyby spadło to na mnie jeszcze
rok temu, gdy borykałem się z trudnościami w każdej dziedzinie, gdy
tonąłem m długach i darłem ostatnie buty w bezskutecznej wędrówce po
redakcjach i biurach agentów - poczy tałbym ten fakt za jeszcze jeden
dopust losu i przyjąłbym to w pokorze, jak coś zupełnie naturalnego. Ale
teraz? Kiedy wszystko układa się jak w marzeniach, kiedy moja książka,
rozchwytana w kolejnych trzech nakładach przyniosła mi dość pieniędzy, by
przestać kłopotać się o drobne; codzienne wydatki... Teraz, po otrzymaniu
"Prix Casiopea", podpisaniu umów z czterema wydawnict wami zagranicznymi;
po zaakceptowaniu znakomitych warunków na wydanie mojej następnej, prawie
już gotowej powieści - odejście Lucy było ciosem, który zachwiał mną z
przerażającą siłą. Jeszcze przed tygodniem, gdy wyjeżdżałem w krótką
podróż, na spotkania z czytelnikami w kilku pobliskich miastach, nic nie
zapowiadało takiego obrotu sprawy. Być może, zaaferowany nagłą wrzawą jaka
wybuchła wokół mojej osoby, zbyt mało czasu poświęcałem Lucy... Ale
przecież dawniej też spotkaliśmy się niezbyt często, zawsze rozumiała moje
trudności, uczestniczyła w moich kłopotach... Będąc wówczas ze mną, dała
najlepszy dowód swego przywiązania... Prawda, że nigdy nie było z jej
strony mowy o miłości, ale dla mnie było oczywiste, że mnie kocha...
Znając jej powściągliwość w słowach czytałem to z jej całego zachowania.
Czyżbym pomylił się aż tak bardzo? Fakt, że nie rozmawiałem z nią o
małżeństwie, ale przecież chciałem najpierw stworzyć mocną podstawę
materialną dla naszego związku. Nie mogłem skazywać Lucy na borykanie się
z trudnościami na początku naszego wspólnego życia!
Nieszczęścia przychodzą na człowieka zazwyczaj z tej strony z której
się ich najmniej spodziewamy. Podniosłem z podłogi pocztówkę. Nosiła datę
sprzed pięciu dni i wysłana była z jakiejś nieznanej mi miejscowości.
Znaczek był szwajcarski, lecz nie miało to znaczenia bo kartkę wysłano w
trakcie podróży, pewnie na jakiejś stacji kolejowej, albo z mi asteczka w
pobliżu autostrady... Odczytywałem wielokrotnie tych parę zdań...
"Pozdrawiam Cię z naszej wspanialej podróży przedślubnej. Jack jest
zachwycający. Czuję się szczęśliwa. Ale jeszcze szczęśliwsza będę u celu
podróży. Może się będziesz gniewał o to, że potrafię być szczęśliwa gdy
Ciebie nie ma ze mną, ale to uczu cie tak mnie przepełnia, że nie
potrafię go stłumić! Dzięki za wszystko, co dla mnie zrobiłeś!
Lucy"
Nie posądzałem Lucy o taki cynizm! Czy gwałtowne uczucie może aż tak
zaślepić, by pozbawić człowieka choćby cienia skrupułów wobec partnera,
którego się nagle porzuca? Kto to jest Jack? Nigdy dotąd nie słyszałem
tego imienia! Czyżby poznała go niedawno?... "Zachwycający"! Do diabła!
Jak można z takim entuz jazmem pisać o nowym narzeczonym do porzuconego
mężczyzny! Może się będziesz gniewał..." Co za eufemizmy! Byłem bliski
samobójst wa - a ona ma tylko tyle do napisania... Żadnego "przepraszam",
ani krzty poczucia winy, tylko zdawkowe podziękowanie... Podziękowanie,
które brzmi jak ironiczny wyrzut, bo właściwie nie zrobiłem dla niej
niczego, za co mogłaby dziękować... Zawsze byłem bez grosza, pieniądze
spadły na mnie dopiero w ciągu ostat nich trzech miesięcy... W wirze
spraw wydawniczych, wyjazdów, wywiadów - zapomniałem nawet o jej
urodzinach i dopiero po dwóch dniach posłałem jej kwiaty...
Przez następne dwa dni żytem jak w gorączce. Odwołałem spotkania,
piłem ponad miarę, próbowałem uciec w pisanie, ale nie szło mi zupełnie.
Podarłem kilkanaście stron maszynopisu - ostat ni rozdział nowej
powieści, którą powinienem oddać wydawcy za kilka dni... Wszystko, co
napisałem, wydawało mi się idiotycznym zlepkiem bezsensownych frazesów.
Przeklinałem wszystko: nagłe powodzenie, przeklętą nagrodę "Casiopei" -
wszystko. co kierowało na mnie oczy czytającej publiczności. Dawniej
mogłem pisać, jak chciałem, jak potrafiłem. Teraz wydawało mi się, że nie
potrafię! Miałem wrażenie, że - gdy stukam w klawiaturę maszyny - za moimi
plecami stoi tłum krytyków, recenzentów, redaktorów, którzy chwytają w
locie każdą sylabę tekstu, komentują między sobą każdą nie dokończoną myśl
przenoszoną na papier...
Wiem, że jestem cyklotymikiem i przywykłem godzić się z tym, że mój
nastrój ulega okresowym wahaniom od entuzjazmu do stanów depresyjnych.
Nigdy dotąd jednakże moja depresja nie osiągnęła takiego dna...
Trzeciego dnia zatelefonowałem do wydawcy, prosząc o przedłużenie
terminu. Czułem, jak krzywi się i zgrzyta zębami, lecz nie mając wyjścia i
nie chcąc tracić praw do tej i następnych powieści, po których obiecywał
sobie spore zyski, zgodził się na miesięczną zwłokę. Prosił tylko, abym
dla porządku dopełnił strony formalnej i przesłał odpowiednie pismo do
wydawnictwa. Ochoczo wystukałem kilka zdań i szczęśliwy, że zmorę terminu
udało się choć trochę oddalić, przez następny kwadrans czułem się jakby
lepiej. Dopiero, kiedy idąc na pocztę (list mu siałem wysłać jako
polecony) mijałem matą kawiarenkę na rogu, odżyło we mnie na nowo
wszystko, od początku... Tu przecież poz nałem Lucy, tu spotykaliśmy się
tyle razy - jeszcze ,zanim za mieszkałem na czterdziestym trzecim piętrze
nowego wieżowca...
Dawniej wynajmowałem pokoik w starej kamienicy, w jednej z bocznych
uliczek. Gospodyni była osobą surowych zasad, a ja, ceniąc sobie nade
wszystko : pokój w miejscu zamieszkania, nie nadużywałem jej cierpliwości.
Spotykaliśmy się z Lucy w kawiarni, chodziliśmy na długie spacery...
Czasem udawało się nam być sam na sam przez parę godzin, gdy
odprowadziwszy ją wieczorem do domu - korzystałem z nieobecności jej
współlokatorki. Osoba ta, w średnim wieku, lecz żywego usposobienia, była
dalszą kuzynką Lucyny i na nasze spotkania patrzyła dość przychylnie, ale
- czując się niejako opiekunką młode dziewczyny - nie chciała swej
tolerancji posuwać zbyt daleko...
Lucy była dziewczyną niezależną, lecz rozsądną. Za taką miałem ją
przynajmniej do dnia, kiedy otrzymałem ową druzgocącą pocztówkę. Byłem
gotów poślubić ją gdy tylko stanę na twardym gruncie... Nie spodziewałem
się nawet, że moje uczucie rozpleniło się we mnie tak silnie. Nigdy nie
brałem pod uwagę - nawet teore tycznie - możliwości jej odejścia...
Gwałtowność zdarzenia poruszyła mnie tak dogłębnie, że teraz dopiero
uświadomiłem sobie cały ogrom mojego pragnienia posiadania tej dziewczyny.
Być może, składał się na to fakt jej odejścia z jakimś nieznanym mi
mężczyzną, którego nie wiadomo od kiedy znała... Nienawidziłem go, nie
wiedząc kim jest i jak wygląda. Zabiłbym go na pewno, gdyby mi się nawinął
w tych dniach... Widocznie Lucy, przewidując moje reakcje, usunęła siebie
i jego na bezpieczną odległość i w niesprecyzowanym kierunku...
Do domu wracałem znów z głową pełną najczarniejszych myśli. Plik
korespondencji, którą wydobyłem z mojej skrytki, wcisnąłem niedbale do
kieszeni. Nie obchodziły mnie teraz zaproszenia na wieczory autorskie ani
propozycje wydawców i tłumaczy. Nawet stan mojego konta w banku nie miał
teraz żadnego znaczenia. Wchodząc do mieszkania, rzuciłem stertę kopert na
stolik w przedpokoju, powiesiłem płaszcz i przez chwilę stałem, bezmyślnie
wpatrzony w lustro - ostatni podarunek od Lucy, otrzymany po wynajęciu
tego mieszkania...
Jedna z kopert zsunęła się na podłogę. Machinalnie schyliłem się, by
ją podnieść. Mój wzrok zatrzymał się na czerwonym nadruku "Agencja
Felicitas, Ltd." - odczytałem. Nie znałem tej firmy. Obok napisu widniał
stylizowany rysunek kotwicy. W pierwszej chwili chciałem odłożyć kopertę,
lecz ciekawość przemogła. Ot worzyłem ją. Wewnątrz znajdował się kartonik
z winietką firmy, taką jak na kopercie. Pod nią widniało kilkanaście
wierszy tek stu.
"Sądzi się powszechnie, że pieniądze nie dają szczęścia. To nieprawda.
Nieporozumienie wynika stąd, że ludzie chcieliby mieć jedno i drugie
równocześnie. Nie można chcieć zbyt wiele od losu. Oferujemy Ci szansę
rozwiązania Twoich problemów. Współczesna wiedza dysponuje możliwościami,
o których większość ludzi nie ma nawet przybliżonego pojęcia. Zaryzykuj!
AGENCJA FELICITAS poleca swoje usługi. Masz problemy? Spotkał cię zawód?
Telefonuj: 768790. Nasz agent odwiedzi Cię niezwłocznie".
Uśmiechnąłem się gorzko nad tym świstkiem papieru i odrzu ciłem go na
stos korespondencji. Aby zająć się czymkolwiek, ze brałem wszystkie
listy, zasiadłem za biurkiem i czytałem je po kolei.
Było tam kilka listów od czytelników , dwa zaproszenia do klubu
miłośników fantastyki naukowej, propozycja wygłoszenia referatu na jakimś
sympozjum, parę próśb o nadesłanie nowych opowiadań dla tygodników
ilustrowanych i plik wyciągów bankowych. Saldo wykazane w ostatnim wyciągu
zaskoczyło mnie swą wysokością. Nie spodziewałem się, że jestem aż tak
zamożny...
Zaraz jednak przyszła refleksja: cóż z tego? Na cóż zdadzą się te
pieniądze, jeśli ona... Znów wpadła mi w dłonie notatka Agencji Felicitas.
"Niczym właściwie nie ryzykuję" - pomyślałem i sięgnąłem po słuchawkę
telefonu.
Człowiek, który odwiedził mnie wieczorem, wyglądał dość dzi wnie. Był
niski, o małej łysawej głowie. Nosił duże, bardzo ciemne okulary, które
zasłaniały znaczną część jego twarzy. Ubranie wisiało na nim luźno -
musiał być nieprawdopodobnie chudy. Na rękach miał białe bawełniane
rękawiczki, których nie zdejmował przez cały czas ani na chwilę. Przyniósł
ze sobą sporą walizkę. Gdy weszliśmy do pokoju, poprosił, abym zgasił
górne światło i pozostawił zapaloną tylko małą lampkę nocną.
Usadziwszy mnie w fotelu, położył walizkę poza zasięgiem mo jego
wzroku, otworzył ją i wyciągnął kilka przewodów zakończonych elektrodami,
które umieścił na mojej głowie i kończynach. Przede mną ustawił mikrofon i
coś, co przypominało miniaturową kamerę telewizyjną. Wydobytą z walizki
lampę włączył do ściennego kon taktu i oświetlił moją twarz łagodnym, nie
rażącym strumieniem fioletowego światła.
- Proszę wybaczyć! - usprawiedliwił się, kończąc te przygo towania. -
W domowych warunkach wszystko to jest dość skomp likowane i musi trochę
potrwać. Ale rozumiemy naszych klientów i staramy się oszczędzić im
zbędnej fatygi. Wszystko gotowe. Teraz proszę odprężyć się, rozluźnić i
spokojnie, powoli opowiedzieć, co pana gnębi. Proszę mówić o wszystkim
dokładnie i z pełnym zau faniem. Gwarantujemy dyskrecję, niezależnie od
tego, czy ostate cznie skorzysta pan z naszych usług, czy nie.
Mówiłem długo, a on cierpliwie słuchał, kontrolując od czasu do czasu
wnętrze walizki, gdzie zapewne znajdowały się jakieś urządzenia
rejestrujące - bo on sam niczego nie notował. Na koniec zadał kilka
rzeczowych pytań, prosił o fotografię Lucy i pocztówkę, którą od niej
otrzymałem.
- To wszystko - powiedział w końcu, zwijając swoją aparaturę i
przymykając wieko walizki. - Nasza firma przeanalizuje sprawę i w ciągu
czterdziestu ośmiu godzin otrzyma pan odpowiedź. W tej chwili nie mogę
panu niczego obiecać. Rozumie pan: sprawa jest skomplikowana... Musimy
zniwelować pewne zdarzenia, które wpłynęły na pańską obecną sytuację... i
w ogóle znaleźć stosowną w tym przypadku metodę działania. Sądzę, że
rozumie pan, iż sposoby nasze są tajemnicą firmy i o szczegółach nie
możemy in formować naszych klientów. Jednak, w przypadku podjęcia się
sprawy, gwarantujemy skutek. Aby nie było nieporozumień, postaram się
sformułować pańskie życzenie: pragnie pan, aby Lucilla Niven była w panu
zakochana i aby zniknął z jej życia i pamięci osobnik imieniem Jack. Czy
tak?
- Dokładnie tak! - potwierdziłem. - Czy jednak... firma będzie w
stanie, na podstawie tak skąpych informacji...
- Proszę się o to nie martwić, odnalezienie jej to najm niejszy
kłopot. Pan nie zna jeszcze naszych możliwości. Mamy w takich sprawach
kolosalne doświadczenie.
- To będzie sporo kosztowało? - spytałem ostrożnie.
- Owszem. Rzecz wymaga pracy i nakładów, ale... koszty nie przekroczą
pańskich możliwości finansowych. Szczegółową kalku lację przedstawimy
wraz z naszą konkretną ofertą... Przepraszam, czy mógłbym skorzystać z WC?
Wskazałem mu odpowiednie drzwi, a sam wróciłem do pokoju. Walizka,
mojego gościa leżała niedomknięta na stoliku. Ciekawie uchyliłem pokrywę.
Wewnątrz umieszczona była jakaś aparatura elektroniczna - wśród niej
rozpoznałem tylko magnetowid. Przyjrzałem się bacznie napisom na płytach,
obok przycisków i pokręteł. W pierwszej chwili wydawało mi się, że są to
piktogramy japońskie, czy może chińskie. Jednak, po bliższym przyjrzeniu
się stwierdziłem, że nie przypominają żadnego ze znanych mi alfa betów...
Słysząc trzask zamka w przedpokoju, przymknąłem szybko wieko walizki i
odskoczyłem w stronę biurka.
- A więc, zdecydował się pan na naszą propozycję? Człowiek po drugiej
stronie biurka był nieco wyższy od agenta, który był u mnie wczoraj, lecz
w ogólnych zarysach przypominał mi tamtego. Takie same okulary, mała
główka, drobne ciało w zbyt obszernym ubraniu. W przytłumionym żaluzją
okienną słonecznym świetle twarz jego wyglądała na nienaturalnie gładką.
Jej odcień też wydawał mi się niezwykły - była jakaś
oliwkowo-szaro-zielonkawa...
- Tak... - powiedziałem. - Pomimo wysokiej ceny.
- Cóż, proszę pana... Nasze koszty są niemałe. Ale za to gwarantujemy
pełne wywiązanie się z umowy. Będzie pan szczęśliwy, jak pan sobie życzył.
Zdaje pan sobie sprawę, że ingerencja w bieg zdarzeń pociąga za sobą
liczne konsekwencje, których skutki są trudne do przewidzenia. Dlatego
będzie pan musiał - przynajm niej na pewien czas - przenieść się w
zupełnie inne miejsce, z dala od wszystkich osób, z którymi pan oraz
pańska dziewczyna mieliście jakiekolwiek powiązania. Czy pańskie sprawy
zawodowe pozwalają na kilkutygodniowy urlop?
- Tak - powiedziałem. - O ile będę miał warunki dla dokończenia mojej
książki...
- Oczywiście! Jakiej maszyny do pisania pan używa?
- Uniwersal, T-3.
- W porządku. Dostarczymy panu na miejsce taki sam model. A teraz
proszę podpisać te dokumenty. To jest umowa o wykonanie usługi, a to -
pełnomocnictwo dla naszej firmy, w zakresie spraw związanych ze zleceniem.
Poza tym proszę nam zostawić swój pasz port i książeczkę czekową.
Załatwimy panu kredyt w banku w miejs cu pańskiego przyszłego pobytu.
Przeczytałem uważnie wszystko, co podsunięto mi do podpisu. Warunki
były na tyle jasne i jednoznaczne, że nie wahałem się z podpisaniem umowy.
- Opłatę pobierzemy oczywiście po wywiązaniu się ze zlecenia -
uśmiechnął się przedstawiciel Agencji. - A teraz proszę słuchać uważnie.
Nie mogę zdradzić panu techniki naszych działań, lecz zapewniam, że sprawa
jest niezwykle delikatnej natury. Musi pan stosować się do naszych
instrukcji, przeciwnym razie nie gwaran tujemy za wynik i będziemy w
uważali umowę za zerwaną z pańskiej winy, a to pociąga za sobą skutki
finansowe. Wkrótce znajdzie się pan w nieznanej sobie miejscowości. Jest
to eleganckie kąpielisko na jednej z wysp Pacyfiku. Tam spotka pan swoją
narzeczoną. Proszę pamiętać o jednym: nie wolno panu ani słowem nawiązać
do wydarzeń ostatnich dni. W żadnym wypadku nie może pan dopuścić do
poruszania tego tematu. Proszę sobie założyć, że ona oczekuje tam pana, że
znalazła się tam na pańskie życzenie, a między wami wszystko było i jest w
porządku. To będzie po prostu jakby nowa rzeczywistość i dla niej i dla
pana. Lecz ona - w odróżnieniu od pana - nie pamięta niczego od chwili,
gdy widzieliście się po raz ostatni. Ten fragment jej pamięci zastąpiono
innym obrazem nie byłych zdarzeń ... Proszę to przyjąć do wiadomości,
choć... nie jest to zupełnie tak, jak powiedziałem. Ale każde uchybienie z
pańskiej strony może wywołać niepożądaną reakcję... Proszę zatem nie pytać
jej o nic i nie poruszać tego tematu.
- Rozumiem. Czy to jednak możliwe, by... z jej pamięci zniknęło
wszystko, co dotyczy tego mężczyzny? By kochała mnie. jakby nic nie
zaszło? - spytałem z powątpiewaniem.
- Zobaczy pan sam - uśmiechnął się zza okularów, przedstaw iciel
Agencji Felicitas. - A na wypadek, gdyby pan chciał przer wać nową
rzeczywistość, w której będzie się pan znajdował, proszę wziąć ten
przyrząd... Wystarczy nacisnąć przycisk przełącznika.
Wręczył mi mało pudełeczko z przyciskiem, które schowałem do walizki.
Odwieziono mnie na lotnisko i umieszczono w małym pasażerskim odrzutowcu
jakiejś filipińskiej linii lotniczej. Zda je się, że zasnąłem w fotelu w
czasie lotu.
Leżałem na szerokim, staroświeckim łożu w niewielkim, lecz stylowo
urządzonym pokoju. Przez zaciągnięte zasłony w oknach przebijało jasne
światło słoneczne. Czułem delikatną woń niez nanych kwiatów, z zewnątrz
dochodziły dalekie dźwięki muzyki i chóralnego śpiewu. Skrzypnęły drzwi.
Spojrzałem w ich stronę. Jasna głowa Lucy wsunęła się ostrożnie do pokoju.
Nasze spo jrzenia spotkały się. Uśmiechnięta radośnie podbiegła i usiadła
obok mnie na łóżku.
- Obudziłeś się już! Nie mogłam się doczekać!
Objęła moją szyję, ucałowała mnie tak, jak nigdy przedtem -
spontanicznie, żywiołowo...
Chciałem usiąść, ale nie pozwoliła mi, delikatnie przytrzy mując moje
ramiona.
- Leż, nie wstawaj. Musisz wypocząć po podróży - powiedziała,
troskliwie poprawiając poduszkę pod moją głową. - Nie pozwoliłam budzić
cię na śniadanie, ale jeśli jesteś głodny, zaraz każę coś przynieść. Tutaj
jest cudownie, zobaczysz. Patrz, zdążyłam się pięknie opalić...
Zsunęła z ramienia wąskie ramiączko kwiecistej, plażowej sukienki.
Była rzeczywiście opalona na piękny, złoty kolor. Przyjrzałem się jej z
bliska. Tak, to była ona, bez wątpienia... Ona, moja najprawdziwsza
Lucy... To niemożliwe abym śnił tak wyraziście. "Chyba raczej cały tamten
koszmar był tylko snem. Ona nigdy nie odeszła ode mnie, to niemożliwe,
tego nigdy nie było" - powtarzałem sobie, tuląc ją do siebie.
Odwzajemniała moje uściski i pocałunki, patrzyła mi w oczy tak, że nie
mogłem mieć najm niejszych wątpliwości...
Przez pierwsze dni czułem się cudownie. Wspaniały klimat wyspy,
słońce, plaża, ocean, egzotyczne owoce... A wśród tego my dwoje, jak w
reklamowym prospekcie agencji turystycznej... Luksu sowy pensjonat ze
znakomitą kuchnią i dyskretną obsługą, klimaty zowane pokoje - słowem,
wszystko co można sobie wymarzyć, siedząc w śródmieściu wielkiej
metropolii i mając na głowie setki spraw do załatwienia.
Lucy była nadzwyczajna, oszałamiająca, radosna, a przy tym, jak nigdy
przedtem, czuła i troskliwa. Była wciąż przy mnie, nie odstępowała mnie
ani na chwilę. Odgadywała niemal moje myśli i pragnienia. Była taka, o
jakiej zawsze marzyłem w samotności sublokatorskiego pokoju, pośród stert
książek i zapisanych arkuszy papieru. Po raz pierwszy byliśmy razem tak
długo, dniem i nocą, bez chwili przerwy... Czułem się naprawdę
szczęśliwy...
Czwartego czy piątego ranka obudziłem się nagle wcześniej niż zwykle.
Chyba śniło mi się coś przykrego, bo nim jeszcze ot worzyłem oczy,
odczułem ulgę - jakby przebudzenie uwolniło mnie od gniotącego koszmaru.
Uchylając zwolna powieki, natrafiłem na spojrzenie Lucy. Było jakieś
dziwne, badawcze, przenikliwe... Celowo nie otwierałem szerzej oczu, a ona
nie od razu dostrzegła moje przebudzenie. Uświadomiłem sobie, że już
kilkakrotnie przedtem przyłapywałem ją na takich spojrzeniach. Co mogły
oz naczać? Otworzyłem szeroko oczy. Twarz Lucy złagodniała w uśmiechu.
Pocałowała mnie. Przylgnęła do mnie gwałtownie, obej mując mnie mocno. Ta
jej impulsywność, gwałtowność reakcji, niehamowany erotyzm - to też było
coś nowego, nieznanego mi doty chczas... Wprawdzie zachowywała się
właśnie tak, jak sobie wyobraziłem w moich marzeniach, bez większych
zatajeń przekazanych agentowi "Felicitas" - lecz to właśnie zaczynało mnie
intrygować. Ona nigdy przedtem nie była taka! Była raczej powściągliwa,
zażenowana w intymnych sytuacjach, oszczędna w wyrażaniu czułości. Czy
można zmienić charakter człowieka aż do tego stopnia? Coś tu jest nie w
porządku!
Czyżby - wyzbyta pamięć o osobie owego tajemniczego Jacka - zachowała
w sobie pamięć erotycznych szaleństw, które w niej wyz wolił? To jasne!
On dokonał tego, czego ja nie potrafiłem! Obudził w niej uśpione żądze,
nauczył ją prawdziwie, szczerze uzewnętrzniać reakcje... To, co przeżywa
ze mną, jest przeznaczo ne dla niego, choć nie jest tego świadoma...
Teraz stały się dla mnie oczywiste przyczyny niedawnej ucieczki Lucy: ten
Jack musiał podziałać na nią piorunująco...
Stałem się chłodny, oziębły wobec jej pieszczot. Pierwsza euforyczna
radość z odzyskania Lucy, ze spełnienia pragnień, ustąpiła refleksjom...
Jeśli bowiem zdarzyło się raz, może zdarzyć się znowu... Odsunąłem się,
wymknąłem z uścisków Lucy, tłumacząc się bólem głowy. Poprosiłem, by
zostawiła mnie samego. Chciałem po prostu spokojnie pomyśleć. Spostrzegłem
strach w jej oczach. Sprawdziła dłonią moje czoło, próbowała wydobyć ze
mnie jakieś życzenie. Dla świętego spokoju poprosiłem o kawę. Przyniosła
ją i usiadła przy mnie.
Ponownie poprosiłem ją, by pozostawiła mnie samego. Posmut niała, ale
odeszła bez słowa. Po chwili wstałem ostrożnie zza ko tary wyjrzałem
przed budynek. Przeczucie nie omyliło mnie! Lucy wybiegła ścieżką ku
bramie wjazdowej. Wypiłem kawę i leżąc wygod nie, zacząłem analizować te
wszystkie niejasne, ukrywane myśli i podejrzenia, przychodzące mi głowy w
chwilach refleksji. Mój umysł pisarza-fantasty, wyczulony na subtelność
dziwnych sytu acji, nastawiony na odkrywanie niezwykłych aspektów w
rzeczach z pozoru normalnych - podpowiadał mi teraz najdziwniejsze
interpre tacje...
Lucy wróciła po godzinie. Zajrzała lękliwie do pokoju, gdzie wciąż
leżałem symulując ból głowy. Jej twarz wyrażała tak głęboki niepokój, że
nie miałem sumienia martwić jej dłużej. Powiedziałem, że czuję się
znacznie lepiej i wyszliśmy razem na spacer.
Miejscowość składała się w głównej mierze z pensjonatów i hoteli,
sezon trwał tu przez cały rok. Liczne kawiarnie, knajpki i lokaliki
rozrywkowe ciągnęły się wzdłuż głównej ulicy, na plaży roiło się od
opalonych ciał, kolorowych kiosków i parasoli. Idąc z Lucy trzymającą
kurczowo moje ramię, rozglądałem się wokoło. Wstępowaliśmy do chłodnych,
dobrze klimatyzowanych kawiarenek, by wypić chłodny sok pomarańczowy lub
kieliszek wermutu z lodem. W salonie gier przegraliśmy drobną sumę do
cybernetycznych wydr wigroszy - zmyślnych automatów zadających
podchwytliwe zagadki. Po drodze wstąpiłem do miejscowej ekspozytury
australijskiego banku, gdzie bez trudu zrealizowałem czek z mojej
książeczki i dowiedziałem się, że mam tu kredyt o dość znacznej wysokości.
Zmęczeni przechadzką w południowych godzinach odpoczęliśmy na plaży w
cieniu wiaty z tonkinowych prętów wyplatanych włóknem palmowym,
wystawiając się na wilgotny, łagodny wietrzyk od oceanu. Ochlapani słoną
wodą, w wilgotnych kostiumach kąpielowych wracaliśmy na obiad do
pensjonatu. Przechodząc koło sklepiku z wyrobami tytoniowymi wstąpiłem do
środka, by kupić sobie kilka. paczek papierosów. Lucy pozostała na
zewnątrz, oglądając drobiaz gi na wystawie sąsiedniego sklepu. Odchodząc
od lady, odwróciłem się zbyt gwałtownie i wpadłem na dziewczynę stającą za
mną. Stanęliśmy twarz w twarz, przez mgnienie oka poczułem poprzez cienką
tkaninę kostiumu plażowego jej twarde piersi, wparte w mój nagi tors.
Cofnąłem się gwałtownie, przepraszając jakimś między narodowym "pardon" z
bliżej nieokreślonym akcentem. Nasze spoj rzenia zetknęły się na chwilę,
nieco zbyt długą. Odpowiedziała jakimś cichym, zdławionym słowem, którego
nie zrozumiałem i uśmiechnęła się. Wyminąłem ją niezręcznie, ocierając się
o jej nagie, na brąz opalone ramię. Wychodząc, spojrzałem raz jeszcze za
siebie. Dziewczyna patrzyła w moją stronę, lecz Lucy wisiała już u mojego
ramienia i ruszyliśmy w stronę pensjonatu.
Przez całą drogę milczałem, choć Lucy zagadywała co chwila. Nie
docierała do mnie treść jej słów, zdawkowo pomrukiwałem, by dać dowód, że
wciąż jej słucham, lecz myślami wracałem do spotka nia sprzed chwili.
Wywoływałem z pamięci obraz dziewczyny, którą musiałem widzieć już kiedyś
- nie tutaj przecież, lecz dawniej, gdzieś tam, w moim mieście.
Odtwarzałem drobiazgowa jej wygląd, rekonstruowałem z pa mięci, z
dwóch migawkowych ujęć - w zbliżeniu i w perspektywie sklepowego wnętrza -
portret obcej kobiety.
Była niewysokiego wzrostu, bo patrzyła na mnie z dołu, spod zwisającej
nad oczami fryzury, przypominającej włosy miejscowych tubylczych dziewcząt
(drobne, poskręcane, kędzierzawe loczki), lecz niewątpliwie była
Europejką. Jej jasna twarz wyraźnie odci nała się od opalonych ramion i
dekoltu. Nie umiałem powiedzieć nic na ten temat barwy jej oczu; jedynie
to, że dość szeroko os adzone i bardzo wyraziste. Wciąż wydawało mi się,
że czuję twardy dotyk końców jej piersi, umiałbym nawet wskazać te miejsca
na mo jej klatce piersiowej - dość wysoko, jak na jej niski wzrost.
Widziałem ją już kiedyś, na pewno... Ona zresztą też sprawiała wrażenie,
jakby widziała mnie kiedyś...
- Co o tym sądzisz? - Lucy ścisnęła lekko moje ramię.
Oprzytomniałem. Dochodziliśmy do pensjonatu. Lucy pytała o coś, a ja
zupełnie nie zarejestrowałem tego pytania.
- Przepraszam! - powiedziałem, przeciągając dłonią po twarzy i oczach
- Pytałaś o coś?
Spojrzała na mnie uważnie.
- Źle się czujesz? - spytała z niepokojem.
- Chyba ten upał - usprawiedliwiłem się. - Ale już dobrze. Co mówiłaś?
- Pytałam, czy nie moglibyśmy wybrać się wieczorem do któregoś z tych
lokalików na bulwarze. Moglibyśmy zjeść kolację, zatańczyć... Ale jeśli
nie czujesz się dobrze...
- O, nie jest ze mną aż tak źle - powiedziałem szybko. - Wieczorem, po
zachodzie słońca, na pewno będę w świetnej formie!
Nie wiem dlaczego, w tym momencie wierzyłem, że wieczorem na pewno
spotkam tamtą dziewczynę.
Nie spotkałem jej tego wieczora, choć po zjedzeniu kolacji
zaglądaliśmy z Lucy jeszcze do trzech czy czterech knajpek, gdzie turyści
bawili się przy muzyce i znakomitym miejscowym piwie. To ja oczywiście
poddałem myśl obejrzenia nocnego życia kurortu.
Byłem tak zamyślony i ponury, że Lucy zauważyła to od razu,
kilkakrotnie pytała, jak się czuję i proponowała powrót do pen sjonatu.
Wróciliśmy wreszcie, grubo po północy; lekko wstawieni kolejnymi drinkami
w różnych barach. Noc była gorąca, ustał wia tr, w pokoju było duszno
pomimo włączonej klimatyzacji. Leżeliśmy obok siebie, spoceni, nie
dotykając nawzajem swych rozgrzanych ciał. Spojrzałem na Lucy. Chyba
spała, leżąc na wznak, okryta tylko prześcieradłem. Przymknąłem oczy, nie
mogłem jednak zasnąć. Co chwila pojawiała się myśl o tamtej dziewczynie.
Raz jeszcze spojrzałem na Lucy. W bladym świetle księżyca, pod
prześcieradłem rysowały się wzgórki jej piersi. Bezwiednie wyciągnąłem
dłoń, by ich dotknąć... Nie, to nie było to samo... W jednej chwili, prze
rażająco realnie poczułem na ciele tamte dwa punkty, odciśnięte piersiami
nieznajomej...
- Nie śpisz? - Lucy poruszyła się, otworzyła oczy. - Ja też nie
mogę...
- Chcesz proszek?
- Tak, są w szufladce nocnej szafki, z twojej strony.
Znalazłem proszki, otworzyłem butelkę wody mineralnej i nalałem pół
szklanki.
- Połkniesz?
- Nie. Rozgnieć na łyżeczce - powiedziała.
Nie wiem dlaczego to zrobiłem, lecz zamiast jednej tabletki
zmiażdżyłem trzy i podałem Lucy. Przełknęła, nie zauważywszy...
Słyszałem, jak jej oddech wyrównuje się. Zasypiała. Leżałem nadal, z
oczyma utkwionymi w suficie. Nie, to niemożliwe... Czy można zmienić do
tego stopnia bieg rzeczy? W jaki sposób im, tym dziwnym ludziom z Agencji
Felicitas, udało się odwrócić bieg wydarzeń, oddać mi moją dziewczynę?
Wróciły przypuszczenia i podejrzenia, kiełkujące we mnie od chwili, gdy
spełniły się tak dokładnie wszystkie moje pragnienia.
Czy wszystko, co dzieje się ze mną tutaj, jest realną rzeczywistością?
Ten kawałek świata, z pozoru normalny, wypełniony żywymi ludźmi - a
przecież odizolowany jakoś, ograni czony... Nie wiem nawet, jak się tutaj
znalazłem, wszedłem w tok zdarzeń dziejących się wokół mnie... a może
tylko we mnie? Sterowana halucynacja? Sen narkotyczny, w którym spełnia
się wszystko, czego pragnę? W jaki sposób mógłbym przekonać siebie o
realności tego świata? Wyobraźnia twórcy science fiction pod powiadała mi
różne rozwiązania... Ale... przecież takiego "snu" nie można ciągnąć w
nieskończoność... Do czego zmierzają ludzie z Agencji? Jak zamierzają
rozwiązać to wszystko, zakończyć? Nie, halucynacja - to nonsens. Nawet
sterowana przez podłączenie mo jego mózgu do symulatora wrażeń... Zbyt
skomplikowane i zbyt re alne jest to wszystko co tu przeżywam...
...Więc może... Lucy nie jest tą samą dziewczyną? Czy można wymazać z
czyjejś pamięci jakiś odcinek wspomnień, zastąpić je innymi? Gdyby to było
możliwe, czyż nie prościej byłoby pozbawić mnie tych wspomnień, które
dotyczą Lucy? Jeśli to ona leży przy mnie, to musi przecież pamiętać...
Wszystko: swoją ucieczkę z Jackiem, pocztówkę z podróży... To dlatego
patrzy na mnie takim wylęknionym spojrzeniem, zgaduje moje myśli, stara
się być ideałem kochanki... Lecz wciąż nie rozumiem, jakim sposobem
zdołali ją do tego skłonić? Pieniędzmi? Moimi pieniędzmi? Non sens!
Wiedziała przecież, że moje pieniądze należałyby i tak do niej, gdyby
została ze mną... Nie! A więc to nie może być ona! Więc kim - a może czym
- jest ta dziewczyna, leżąca obok mnie? Przerzucam w pamięci wszystkie
historie, jakie mogą zdarzać się w fantastycznych opowieściach. Trzeba
dopuścić nawet najbardziej nieprawdopodobne rozwiązania, trzeba wziąć pod
uwagę każdą możli wość...
...A więc trzeba zacząć od pracowników Agencji... Kim są? Ich dziwne
postacie, ciemne okulary, niezwykły odcień skóry... Walizka! Nieznane
znaki na przyrządach!
Kosmici? Istoty, przybyłe we wnętrzu UFO, by uszczęśliwiać nas... za
nasze pieniądze?
No, niech będzie... Przypiszmy im możliwości, jakich nie posiadamy my,
ludzie... A pieniądze? Może potrzebują funduszy na legalne z pozoru
przedsięwzięcia na Ziemi? Cóż dalej? Teraz wach larz możliwych
interpretacji rozszerza się znacznie...
Jakieś sztuczki z odwróceniem czasu? Pętla pozaczasowa? Fałda czasu?
Równoległa rzeczywistość... Tak, to jest wyjaśnie nie... Tylko, że punkt
odgałęzienia tej nowej rzeczywistości zna jdowałby się w różnych chwilach
- dla mnie i dla Lucy... A więc tamta, moja, prawdziwa Lucy znajduje się w
innej rzeczywistości z jakimś Jackiem, a ta? Kim jest ta?
Zgodnie z regułami science fiction, musi być inną realizacją tej samej
Lucy, innym wariantem tej samej osobowości. A ja? Gdzie jestem ja? Ten,
którego kontynuację stanowię, pozostał w tamtej rzeczywistości,
przeżywający swoje cierpienie! Może już zas trzelił się, jak zamierzał...
zamierzałem... tfu, cholera... Nie, to nonsens... Jest tylko jedna
rzeczywistość i jeśli odrzuciłem możliwość halucynacji i życia w świecie
symulowanych zdarzeń, muszę znaleźć inne wyjaśnienie...
Fałda czasu, odskok w inną rzeczywistość, zakładał powrót do tamtej,
pierwotnej... Czy możliwe jest ponowne zgranie dwóch nurtów czasu, które
się rozbiegły? Nie! To niemożliwe. Cóż po zostaje? Jakie jeszcze sztuczki
mogą stosować Kosmici? Spojrzałem na śpiącą Lucy. Oddychała równo, prawie
bezgłośnie. Kukła! - przebiegło mi przez myśl. Symulator! Robot
homoidalny!
Szybkim ruchem zdarłem z niej prześcieradło. Nie poruszyła się, spała
wciąż głębokim snem. Zapaliłem lampkę nocną i w jej świetle zacząłem
drobiazgowo badać każdy szczegół jej ciała, każdą zmarszczkę na skórze,
twarz, włosy, paznokcie... Nie... Jeśli była mechaniczną kopią, to
wykonaną tak dokładnie, że nie sposób odróżnić jej od prawdziwej Lucy.
Każde znamię na skórze było jej własnym...
Przyłożyłem ucho do jej piersi, wsłuchiwałem się w rytm ser ca...
Żadnych podejrzanych odgłosów oprócz normalnych, fizjolo gicznych...
Stropiony nieco, okryłem ją ostrożnie. Znów leżałem, wpat rzony w
sufit, z głową pełną półsennych urojeń i fantastycznych domysłów. Jednego
byłem pewien: to nie jest ta sama Lucy, która odeszła ode mnie niespełna
dwa tygodnie temu... Niemożliwe, by ktokolwiek zdołał ją do tego
nakłonić... Ci zielonkawi Kosmici z Agencji niewątpliwie chcą, abym
podpisał im czek na ową okrągłą sumkę, na którą opiewa kalkulacja mojego
uszczęśliwienia! Prawdziwy czek z prawdziwym podpisem, a nie fantom czeku
z halucynacją podpisu! W jakiejkolwiek byłbym rzeczywistości, muszę wpierw
wrócić do mojej rodzimej, nim ureguluję ich rachunek! A jeśli wrócę
niezadowolony z ich usług, przecież im nie zapłacę! Oni muszą rozumować
równie logicznie, jak ja! Cóż więc pozostaje? Która z hipotez da się
pogodzić z problemem regulacji rachunku i mojego prawdziwego
uszczęśliwienia?
Duplikat! Tak, to jest to właśnie! Trafiony tym pomysłem, usiadłem na
łóżku. Ta Lucy jest dokładną, żywą kopią mojej dawnej dziewczyny. To jest
"Lucy Bis", wyposażona w całą pamięć tamtej - może z wyjątkiem
wspomnianych owych fatalnych kilku dni, gdy właściwa Lucy odeszła...
Dokładna, genetycznie skopiowana, odt worzona we wszystkich szczegółach -
lecz... wobec tego, taka sama!
Jeśli nosi w sobie wszystkie cechy tamtej, to czyż nie będzie jak
tamta, zdolna uczynić tego samego: przepaść znienacka z jakimś
przypadkowym mężczyzną? Spośród wszystkich hipotez ta jedna wydała mi się
najtrafniejsza. Tłumaczyła prawie wszystko... Moją obecność tutaj,
planowaną na kilka tygodni; przez ten czas Agencja zamierza poczynić
odpowiednie kroki, abym nie zetknął się przypadkowo po powrocie z właściwą
Lucy... A także - nieco prze sadzone reakcje Lucy-Bis w sytuacjach
intymnych - bo wszak natężenia tych reakcji nie mogli precyzyjnie
wyregulować... A jeśli przeregulowali ją zanadto w kierunku zwiększonego
erotyzmu - tym gorzej, bo tym prędzej uczyni to samo, co jej pierwowzór...
Czułem, że odrazą napawa mnie ta istota, służalczo wpatrzona we mnie,
nadskakująca mi, usiłująca zadowolić wszystkie moje potrze- by i
pragnienia... Może tylko do czasu, kiedy zapłacę rachunek A- gencji?
Zasypiałem z uczuciem, że nie chcę, bardzo nie chcę tej namiastki, tej
repliki dziewczyny, którą kocham, wciąż przecież kocham... Tej, którą
kocham pomimo, że skrzywdziła mnie i poniżyła, odchodząc z innym...
Wydawało mi się profanacją mojego uczucia to, że jestem z nią, śpię z nią,
dotykam jej... Zasypia jąc znów ujrzałem obraz tamtej, ciemnowłosej,
drobnej, ze sklepu tytoniowego. Miała zielonkawe oczy... tak, na pewno!
Skąd to wiedziałem? Nie miałem pojęcia...
Następnego dnia Lucy obudziła się późno. Bolała ją głowa, co
przypisywała nadużyciu alkoholu, lecz ja wiedziałem, że to skutek nadmiaru
proszków nasennych. Skorzystałem z tego, by pozostawi wszy ją po
śniadaniu wymknąć się z pensjonatu. Przebiegłem dwukrotnie główną ulicę,
zaglądając do sklepów i barów, potem włóczyłem się po plaży, wypatrując
zielonookiej nieznajomej. Kiedy zrezygnowany wracałem do pensjonatu, nagle
zobaczyłem ją. Siedziała przy stoliku pod parasolem w bulwarowej
kawiarence. Był z nią wysoki blondyn w kolorowej koszuli i białych
szortach. Pod szedłem tak, by mnie nie widziała i usiadłem przy stoliku
za jej plecami. Serce mi łomotało. Nie wiedziałem jeszcze, co zrobię
dalej...
Towarzysz nieznajomej odszedł na chwilę i zniknął we wnętrzu kawiarni.
Szybko nabazgrałem kilka słów na bibułkowej serwetce i położyłem na
stoliku obok dziewczyny. Obejrzała się. Skinąłem jej głową, odpowiedziała
tym samym. Potem rozwinęła bibułkę, przeczy tała, zgniotła i wrzuciła do
popielniczki. Czekałem w napięciu. Spojrzała znowu w moim kierunku.
Pokazała pięć palców, a potem wskazała palcem stolik. "Tutaj o piątej" -
odczytałem ten gest. Skłoniłem się, a ona uśmiechnęła się obiecująco.
Blondyn wracał już z butelką i dwiema szklankami.
Lucy czekała na mój powrót w ogrodzie, lecz nie zrobiła mi żadnej
wymówki, tylko patrzyła na mnie wciąż tym samym, pełnym lęku wzrokiem,
jakby wciąż obawiała się czegoś, co ma się zdarzyć. Uczepiła się mego
ramienia, ą ja odczułem coś w rodzaju dreszczu i z trudem pohamowałem w
sobie chęć odsunięcia się od niej. To było nie do zniesienia. Wydawało mi
się, że jest zapro gramowana na tę lepką czułość, to lękliwe spojrzenie i
psie przy wiązanie...
Zaraz po obiedzie usiadłem do maszyny, by uniknąć konieczności
bliższego kontaktu z "fałszywą" Lucy. Szukałem pretekstów, wymyślałem
sposoby pozbycia się jej, odsunięcia jak najdalej. Chętnie nacisnąłbym już
w tej chwili przycisk sygnali zatora, by wyrwać się z jej troskliwych
ramion, uciec od namol nej czułości, sprawiającej wrażenie czegoś
sztucznego, zapro gramowanego... Nawet na moje wyraźne demonstracje
niechęci czy zniecierpliwienia reagowała uległością, pokorą, zalęknionym
mil czeniem. Tamta, moja Lucy, miała charakter... Tę, skopiowaną, twórcy
przeregulowali, zgodnie wprawdzie z moimi życzeniami, ale... przesadzili
solidnie... Wszystko jedno, skończę to, zapłacę rachunek, ale niech
zabiorą tę kopię, skasują, czy ja wiem, co zrobią - ich sprawa, byle nie
było jej przy mnie.
Nie nacisnąłem jednak wyłącznika. Tu, na wyspie, była prze cież tamta
dziewczyna, piękna nieznajoma... Muszę ją odnaleźć, póki jestem tutaj...
Pisanie szło mi kiepsko, ale wystukałem z wysiłkiem kilka stron.
Postanowiłem przeprowadzić mały eksperyment. Jeśli już mam płacić za to
wszystko, to niech mam przynajmniej pewność, że nie jest to mirażem,
obliczonym na taki właśnie obrót sprawy, na obrzydzenie mi moich pragnień
i moją rezygnację z Lucy. Jeśli wyślę na własny adres kilka stron mojej
powieści, będących kon tynuacją tekstu już napisanego, to po powrocie do
domu będę mógł stwierdzić realność mojego pobytu tutaj. Ludzie - czy
Kosmici - z Agencji nie znają przecież mojej nie wydanej jeszcze książki,
i jeśli te ostatnie strony nie powstaną realnie, a tylko w ramach mojej
halucynacji - nie będą w stanie ich sfabrykować i podrzucić do mojego
mieszkania...
Po głębszym zastanowieniu, logika tego wywodu zaczęła mi się nieco
załamywać, jednakże wysyłkę maszynopisu uznałem za świetny pretekst dla
wyrwania się wieczorem na spotkanie z niez- najomą.
Zapakowałem strony do koperty, zaadresowałem i oświadczyłem
"Lucy-Bis", że muszę wyjść na pocztę. Upierała się, że pójdzie ze mną,
lecz huknąłem na nią dość niegrzecznie i trzaskając drzwia mi, wyszedłem.
Nieznajoma przyszła punktualnie. Przedstawiłem się, ona także
wymieniła swoje nazwisko. Na imię miała Olivia. Niczego więcej nie
dowiedziałem się o niej, nawet jakiej jest narodowości i skąd pochodzi. To
ja mówiłem, ona słuchała, wpatrzona we mnie oczami, które rzeczywiście
miały odcień zielonkawy. Z paru zdań, które wypowiedziała, zorientowałem
się,że może być moją rodaczką. Rozmawialiśmy we wnętrzu kawiarenki,
siedząc przy oknie wychodzą- cym na ogródek z parasolkami. Dalej widać
było plażę i morze.
- Będę musiała zaraz iść - powiedziała Olivia, wciąż patrząc mi w
oczy.
Jej prowokujące spojrzenie kłóciło się wyraźnie z oschłością
wypowiadanych zdań.
- Spotkanie? - spytałem, nie umiejąc zamaskować cienia zaz drości. -
Wciąż ten przystojny blondyn?
- Zazdrość? - spytała przekrzywiając głowę, a potem potrząsnęła swą
kędzierzawą czupryną. - Nie, ten blondyn to Jack, miejscowy podrywacz.
Proszę spojrzeć!
Spojrzałem w kierunku okna. Smukła sylwetka chłopaka w bar wnej
koszuli sunęła wzdłuż plaży. Na spotkanie mu biegła kobieta. Obserwowałem
ją jak zahipnotyzowany. Podbiegła do blondyna, przylgnęła twarzą do jego
piersi, on pogłaskał ją po włosach, a potem objął ramieniem i poszli razem
dalej. Kobieta mówiła coś, żywo gestykulując. To była Lucy.
Odwróciłem głowę od okna. Olivia siedziała na wprost mnie, z brodą
podpartą splecionymi dłońmi. Patrzyła wciąż tak samo, pros to w moje
oczy. Była podniecająco piękna...
Wstała nagle, kładąc mi dłoń na ramieniu.
- Zostań - powiedziała.
- Czy cię zobaczę? - spytałem z niepokojem.
Nachyliła się i pocałowała mnie szybko.
- Jeśli tak zechce przeznaczenie - powiedziała. - Dziś stąd odpływam.
- Dokąd?
- Daleko - machnęła ręką w kierunku morza i zniknęła w drzwiach.
Nim zapłaciłem kelnerowi i wyszedłem, zdążyła gdzieś zniknąć.
Wróciłem do pensjonatu. Lucy zastałem w pokoju. Nie rozma wialiśmy.
Ona patrzyła swym przerażonym wzrokiem, ja - unikałem jej spojrzenia. Na
dnie walizki odszukałem pudełko z wyłącznikiem. Wyszedłem do ogrodu i
nacisnąłem przycisk.
Byłem znowu w Biurze Agencji Felicitas. Pamiętałem tylko, że wieczorem
tego dnia, kiedy spotkałem się z Olivią, poszedłem spać zaraz po kolacji,
by uniknąć rozmowy z Lucy. Urzędnik - ten sam, który obsługiwał mnie
poprzednio - patrzył na mnie pytająco.
- Więc jednak miałem rację - powiedział. - Skorzystał pan z
sygnalizatora. My jednakże wywiązaliśmy się z naszych zobowiązań. To pan
zrezygnował.
Milczałem. Nie mogłem zaprzeczyć, że Agencja spełniła wszys tkie
warunki.
- Tak - powiedziałem po chwili, wyjmując książeczkę czekową. - Ile się
należy?
- Według umowy. Zaraz wypiszę pokwitowanie.
- Czy mógłbym... - zawahałem się. - Czy mógłbym raz... jeszcze
skorzystać z waszych usług?
- W każdej chwili! - uśmiechnął się urzędnik.
- Więc proszę...
- Chwileczkę. Proszę przejść do gabinetu.
Długo opowiadałem o dziewczynie, którą spotkałem na wyspie. Opisałem
ją dokładnie. Wyraziłem życzenie, by spotkać ją znowu, zdobyć jej
uczucie... Czułem, że bez niej nie będę nigdy szczęśliwy...
Nowa umowa opiewała na resztę kwoty, jaka pozostała jeszcze na moim
koncie. Było mi wszystko jedno. Wiedziałem, że pieniądze wcześniej czy
później, znajdą się wreszcie - a takiej dziewczyny nigdy więcej nie
spotkam..: Czy nie obawiałem się, że zamiast tamtej, prawdziwej z wyspy -
otrzymam znów kopię? Tak, pomyślałem o tym, lecz jakoś nie miałem co do
tego żadnych obiekcji... Trud no mi powiedzieć, dlaczego...
- Proszę spokojnie iść do domu - powiedział urzędnik.
- Zajmiemy się tą sprawą. Zna pan naszą operatywność. Tylko, jeśli
można pana prosić, tym razem chcielibyśmy zainkasować należność z góry.
Czy mogę wypisać jeden kwit na oba zlecenia?
- Niech pan pisze! - powiedziałem, wpisując astronomiczną sumę na
czeku.
- Dziękuję. Oto pokwitowanie! - powiedział, wręczając mi niebieski
kwitek z czerwonym poprzecznym pasem.
Rzuciłem okiem na treść.
"Za dwukrotne uszczęśliwienie pana Jonathana Beerless..."
Wsunąłem do kieszeni kwit i nową umowę i żegnany ukłonami
przedstawiciela firmy wyszedłem na ruchliwą ulicę. Po drodze wstąpiłem na
pocztę i odebrałem plik korespondencji, która uz bierała się przez dwa
tygodnie. Była wśród niej szara koperta, zawierająca mój maszynopis z
wyspy...
Otworzyłem drzwi mojego mieszkania. Już w przedpokoju poczułem silny
zapach świeżych kwiatów. Zajrzałem do gabinetu. Na biurku stał wazon
różowych peonii. W fotelu obok siedziała Olivia. Zerwała się na mój widok
i podbiegła. Objąłem ją. Tak, to była ona, na pewno. Końce jej piersi
poczułem tak samo wyraźnie, jak wtedy.
- Jesteś moim przeznaczeniem - powiedziałem, całując jej włosy.
Patrząc ponad jej głową, dostrzegłem torebkę, która widać spadła z
poręczy fotela, gdy Olivia z niego wstała. Torebka była otwarta. Wśród
rozrzuconych drobiazgów leżał niebieski kwit z czerwonym paskiem w
poprzek.
Olivia Tereza Osvaldi, studentka filozofii, lat 22.
Odkąd sięgam pamięcią, moim wychowaniem zajmowali się dalecy krewni.
Należy przez to rozumieć, że praktycznie wychowywałam się sama. Stryj
Alfi, brat ojca, najbliższy krewny, jakiego posia dałam, był wielkim
uczonym i wynalazcą. Nauka i technika intere sowała go do tego stopnia,
że nie wystarczało mu czasu na zaj mowanie się własnymi sprawami