Żerdziński Maciej - Dzień na wyścigach

Szczegóły
Tytuł Żerdziński Maciej - Dzień na wyścigach
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żerdziński Maciej - Dzień na wyścigach PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żerdziński Maciej - Dzień na wyścigach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żerdziński Maciej - Dzień na wyścigach - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej Żerdziński Dzień na Wyścigach W pokoju 167 panował półmrok. W głębokim fotelu, obstawionym sześcioma monitorami, siedział zgarbiony mężczyzna. Jego chudy półprofil ponuro rysowały plamy cienia. Siedzący zdawał się drzemać, ale kiedy na środku pomieszczenia pojawiło się holo, szybko otworzył oczy. - Niech się pan obudzi, Guy. - Nie śpię, Szefie. - Dałbym głowę, że kombinuje pan, jakby tu ulepszyć ten zasrany świat. Teraz zrobimy panu małą przerwę. - Klienci? Holo zamigotało i podeszło do fotela. Prawdziwą twarz właściciela zastępowała maska przedstawiająca niewinnie zdziwione dziecko, o pulchnych, czerwonych policzkach. Szef firmy, Mr Helper, nigdy nie pokazywał swego oblicza w systemach tradycyjnej łączności. Naprawdę widziało go zaledwie kilka najbardziej wtajemniczonych osób. Jedną z nich był Guy Aldritch. - Tak. Mamy klientów. Chciałbym, żeby pan osobiście poprowadził sprawę. Komputer zeżarł już dane; oni będą u pana za kilka minut. - Oczywiście, Szefie. Obraz zniknął bez słowa. Aldritch uruchomił parę przycisków. Ściany pomieszczenia zapłonęły stonowaną poświatą poprzecinaną leniwie płynącymi strumieniami błękitu. Monitory rozstawiły się wokół niewielkiego pulpitu. Dlaczego Stary osobiście wniknął w tę właśnie akcję, myślał Aldritch. Rzadka rzecz, o protekcji nie może być przecież mowy. Będą kłopoty. - Cholera - mruknął pod nosem i w tym momencie drzwi zmieniły kolor. - Proszę wejść. W progu stanęło trzech Obcych. Byli krępi, zwarci w sobie, z wielkimi głowami przypominającymi łby tapirów. Czaszkę najbliższego porastała siwa szczecina, gładko zaczesana do tyłu. Ten jest główny, zawyrokował Aldritch. - Witam szanownych klientów. Szczeciniasty Tapir zachrypiał basowo: - Witam pana. Mamy zawrzeć kontrakt z waszą wielką firmą. Prosiłbym o przejście do właściwej procedury. Obcy podeszli bliżej. Sięgali człowiekowi do pasa. Za nimi wsunął się nieśpiesznie facet z ochrony, niejaki Steve Goblotter. Aldritch skinął głową i uśmiechnął się. Najbliższy ekran wyświetlił kolumny słów. - Pochodzimy z systemu Aldebarana, układ siedmiu zimnych planet ze słońcem typu H. Zamieszkujemy czwartą. Dokładne dane zostały w poprzednim pokoju. - Tak, proszę dalej. - Aldritch obserwował monitor. Tapirowaty przesunął się i podniósł wielką głowę. - Niestety, w naszym świecie istnieje druga rasa, Brohanci, z którą toczymy odwieczną wojnę. My nazywamy siebie... - Asinami? - Aldritch uruchomił drugi monitor. - Zgadza się. Chcemy to zakończyć. Kilkaset lat wzajemnych podchodów wystarczy. Nikt nie ma przewagi, stagnacja zatruła nasze umysły, wszyscy żyjemy w paranoicznej obawie przed wrogiem. Chcemy kupić od was broń. Chcemy zwyciężyć. - Oczywiście, po to panowie tu są. Jaki typ broni interesuje waszych przywódców? Teraz poruszył się drugi Tapir. Miał ogromny ryj z czerwonymi, źle patrzącymi oczkami. Stalowe włosy obcięte na króciutkiego jeża, poruszyły się niespokojnie. Wojskowy, ocenił podświadomie Aldritch. - Najbardziej odpowiadałaby nam broń atomowa. Guy westchnął i usiadł na brzegu pulpitu. Szczupłymi palcami zastukał w trzeci ekran. - Przecież panowie świetnie wiedzą. Podstawą funkcjonowania firmy "WARS 'N'GUNS" jest zakaz sprzedaży broni nuklearnej. Od tej reguły nie ma, nie było i nie będzie żadnych wyjątków. Niektórzy ludzie przekazali kilka głowic, owszem... Błysk nadziei w oczkach wojskowego był widoczny nawet z końca pokoju. - Ale jako niechciane prezenty, panowie rozumiecie. Obcy szybko pospuszczali uniesione ryje. Goblotter zaśmiał się bezgłośnie. - Słucham więc dalszych propozycji. - Tak, wiedzieliśmy, że nie uzyskamy broni nuklearnej. Chcieliśmy po prostu spróbować. Naprawdę interesuje nas atak oparty na biologii. Aldritch pokiwał z zadowoleniem głową, jak gdyby docenił bystry plan. Co za dupki, zawsze to samo. - Znakomity wybór - powiedział na głos. - Wybrali panowie tanią i, co najważniejsze, niezwykle skuteczną formę ataku. Przejdziemy zaraz do działu B, tymczasem jednak... Pozostaje forma zapłaty. Gardziel siwego Tapira wybrzuszyła się lekko, najprawdopodobniej przełykał ślinę. - Proponowaliśmy diamenty i zboże. To wszystko, co akurat może zainteresować Ziemię. - Taaa... - przez czwarty ekran przeleciały kolorowe dane. - No, nie jest tego dużo. Wystukał coś szybko na klawiaturze i patrzył na odpowiedzi komputera. W dolnych granicach normy. Dobra, bierzemy. Stary nie wszedłby w sprawę, gdyby finanse miały ich odrzucić. Siwy Tapir, zaniepokojony dłuższym milczeniem człowieka, wystękał niepewnie: - W poprzednim pokoju stwierdzono, że mieścimy się w granicach. Aldritch skinął na Goblottera. - Tak. W dolnych granicach normy na broń B. Proszę za mną, panowie. Na piątym monitorze pojawił się czerwony napis: 79,9 % wskazuje program "A DAY IN THE RACES". Powtarzam 79,9 %... Obcy wyszli ze źle skrywaną ulgą, tuż za nimi potoczył się Goblotter, na końcu ruszył zamyślony Aldritch. Wiedział już teraz, dlaczego Szef wlazł akurat w ten właśnie interes. Szósty monitor pozostawał ciemny. Winda stanęła. Byli sto metrów pod ziemią, w kompleksie V. - Dwóch ludzi i trzech Obcych czeka na kontrolę tożsamości - zachrypiał Steve. Aldritch zastanawiał się, czy któryś z Obcych nie ma przypadkiem klaustrofobii, gdy ściany windy odezwały się nagle: - Potwierdzić przybycie Grupy Operacyjnej. - Potwierdzam. Grupa 3072. Zadanie biologiczne. - Proszę podać hasło. Spojrzał w kierunku Goblottera. Tylko on je znał. - "Pasikonik to miłe zwierzątko". - OK. Drzwi rozstąpiły się i weszli do śluzy. Chwilę później stanął przed nimi gruby, ruchliwy mężczyzna, nieustannie poruszający palcami pulchnych dłoni. - Proszę za mną. Aldritch szedł ostatni obserwując zaniepokojonych wszechobecną bielą Asinów. W przejściu kolejnej śluzy gruby został w tyle i spojrzał mu w oczy. Guy szepnął: - Daj im wersję Normal z hakiem. Resztę powie ci Szef. Prawdopodobnie ADITR. - O cholera. Otworzyły się następne drzwi. - Jesteśmy na miejscu - powiedział głośno gruby. - Moje nazwisko Mark Vanderberg. Mam zaszczyt doradzić panom wybór odpowiedniego drobnoustroju. Czy są jakieś sugestie? - To pan jest tu specem - odpowiedział pokornie wojskowy Tapir. Vanderberg przyśpieszył ruch swoich palców tak, że stały się zamgloną smugą. - Właśnie. Ja jestem s p e c e m. Bez przydługich wstępów; zapoznałem się już z anatomią i fizjologią pańskich wrogów, panie... - My nie mamy imion. - Ach tak - Vanderberg sprawnie udał zakłopotanie. - Na podstawie danych, wstępnych danych, nasz komputer zaproponował konstrukcję potencjalnego wirusa. Czy któryś z panów jest biologiem? Trzy ryje podniosły się równocześnie. - Wszyscy. - Wspaniale - Vanderberg uruchomił swojego pilota. W środku sali pojawił się trójwymiarowy obraz. - Oto i on. Canceroheparis 5. Atakuje wątrobę i po krótkim okresie utajenia stymuluje rozwój raka narządu. W dalszej kolejności stuprocentowe zejście śmiertelne. Jako zmutowany Hepatitis B jest nieprawdopodobnie odporny na środki chemiczne, zupełnie termostabilny i szybki. - Jakie są drogi przenoszenia? Vanderberg przysiadł na oparciu fotela. Uśmiechnął się. - To kolejna zaleta modelu Canc-Hep 5. Kapsydy wirusa przenikają do organizmu pozajelitowo, drogą pokarmową i wreszcie w bezpośrednim kontakcie. A kiedy już są w komórkach ofiary... Panowie! Asinowie poruszyli się podnieceni. Aldritch czuł ostry zapach wydzieliny ich gruczołów. - To nam odpowiada. Ale jest jeszcze jeden problem. - Tak? - Powiedział pan, panie Vanderberg, że jest to wyjątkowo zjadliwy wirus. - Zgadza się. - Stuprocentowo skuteczny, łatwo przenikający do organizmów. - Zgadza się. - W takim razie zabije również i nas. Naukowiec westchnął z rozpaczą i otarł chusteczką nalaną twarz. - Panowie. Nie bądźmy dziećmi. Was wyposażymy w zestaw szczepionek. Damy wam odzjadliwione formy Canc-Hep 5. Możliwość powikłań wyniesie około - ponownie uruchomił jakiś program - 0,01 procentu. To jest żadna możliwość. Jedynym kłopotliwym faktem pozostaje akcja szczepienia. Siwy Tapir pokiwał wątłą dłonią. - To jasne. Ale dlaczego nie wspomina pan o zdolnościach mutacyjnych wirusa? Pan wie, że kiedy już zmutuje, nikt nie uratuje naszej skóry. Sami nie zrobimy nowej szczepionki. Vanderberg spojrzał na Aldritcha, który bawił się nie zapalonym papierosem. - Dobre pytanie. Widzicie panowie, podstawą produkcji naszych wyrobów jest ich jakość. Canc-Hep 5 będzie zablokowany. Jego genetyczna przyszłość będzie wyznaczona przeze mnie. Nie ma mowy o żadnych mutantach. Aldritch uśmiechnął się krzywo. - Panowie, dr Vanderberg jest wybitnym fachowcem. Podobnie jak i jego wirusy. Zapewniam. - Nie chcieliśmy nikogo urazić - powiedział wojskowy Tapir. - Znamy waszą solidność i kupimy tego wirusa. Do omówienia pozostaje termin oraz dostawa towaru. Krótkie ręce biologa rozłożyły się bezradnie. - Dostawa leży w kompetencjach pana Aldritcha, termin zaś... Chwileczkę. Podszedł do jednego z komunikatorów. - Tu Vanderberg. Dajcie mi kogoś ze "Żłobka". "Żłobkiem" nazywali kompleks laboratoriów, gdzie hodowano mikroorganizmy. Aldritch pamiętał technika, który pierwszy wprowadził tę nazwę. Pięć lat temu facet ten powiesił się w jednym z laboratoriów. Tuż przed śmiercią na białej ścianie wypalił palnikiem wielki napis: WITAMY W NASZYM BANDYCKIM ŻŁOBKU. Facet nazywał się Chambers i był jego przyjacielem. - Tu Moman. - Jest Nowy do hodowli. Na pożywkach stałych. Plus wersja odzjadliwiona. - Cholera, mamy tu cztery kolonie naraz. - Dobra, przyślijcie dzisiaj papiery i model. Za sto dwadzieścia godzin odbiór. - Dzięki. - Vanderberg odwrócił się do Asinów. - Wszystko gra. Będziecie mieli swoją niewidzialną armię na orbicie za ziemski tydzień. To bardzo dobry czas. Ryje Obcych rozjaśniły się. - Na razie dziękuję, Doktorze. Panowie pozwolą. Przejdziemy do Działu Finansów uzgodnić resztę szczegółów. - Przyjemnie było patrzeć, jak roześmiane twarze Asinów gasną jedna po drugiej. Sukinsyny, pomyślał ospale. Sokół zatoczył kolejny krąg. Bez najmniejszego ruchu skrzydeł żeglował w swym powietrznym królestwie. W pewnej chwili znieruchomiał, złożył mocne skrzydła i błyskawicznie opadł na ramię Aldritcha. Był wielkości zapałki. Człowiek otworzył oczy i westchnął. - Co jest... A, to ty, Moseley. Sokół zakwilił przejmująco. - Ktoś idzie? Spokojnie, jeszcze nic nie słyszę - kciuk wcisnął coś w oparciu fotela. Zniknęło niebo i słońce, w zamian pojawiły się ściany. Sokół poruszył się niespokojnie. - OK, Moseley. Obiecuję ci, zaraz spławimy gościa i znowu będziesz latał. W otwartych drzwiach stanął niski, mocno zbudowany mężczyzna. Zrzucił przemoczony prochowiec i skinął w stronę Aldritcha. - Sie masz, Guy. Przepraszam za nalot, ale sprawa nie nadaje się do kanałów łączności. - I nie wymaga zwłoki - uzupełnił zrezygnowanym tonem Aldritch. - Ty to masz łeb - zarechotał tamten. Usiedli przy stole. Twarz gościa przybrała chory, zmęczony wyraz. Potarł zaczerwienione powieki i zaklął cicho. Nagle znieruchomiał. - Co tam siedzi, na twoim ramieniu? - To Moseley. Poznajcie się panowie. Moseley - Aisenbach. Zdumiony Aisenbach pochylił się w kierunku sokoła. - Nie wiedziałem, że hodujesz kanarki. Dlaczego jest taki mały? To młody? - To nie kanarek, ty idioto. To sokół. Kosztował mnie sto tysięcy. Jednorazowa miniaturka, prototyp bez seryjnej produkcji. Aisenbach ożywił się. - Piękny, kurde. No co, malutki? - wyciągnął palec, chcąc pogłaskać ptaka. W następnej chwili ssał rozciętą opuszkę, a sokół machał skrzydłami i syczał wojowniczo. - Dobry Moseley - pochwalił go Aldritch. Wyjął z kieszeni coś czerwonego i pstryknął w powietrze. Sokół dopadł to tuż nad ziemią i odleciał na pobliski barek. - Mów, Aisenbach. Aisenbach skinął głową. - Jestem u ciebie w domu, Guy, bo stary uruchomił "A DAY IN THE RACES". Przykra sprawa, ale... - Czy Rząd jest już zaangażowany? - Tak. Czeka na decyzję Szefa. Aldritch zapalił papierosa. - Miesiąc temu miałem u siebie tych Obcych. Mówili o drugim gatunku zamieszkującym ich świat. - Dobrze kojarzysz, Guy. Ci drudzy to Brohanci. Są u nas w firmie. Czekają na ciebie. Sokół wzbił się w powietrze i krzyknął przenikliwie. - Słuchaj, Aisenbach. Uważnie mnie posłuchaj - twarz Aldritcha zmieniła się w sztywną maskę. - Czy pomogliście tym drugim sukinsynom dowiedzieć się, że ci pierwsi kupili od "WARS 'N'GUNS" wirusa? - Nie. Przeciek miał inną lokalizację. To nie my. Zresztą zapytasz Szefa. - Dlaczego więc Stary To uruchomił? Aisenbach opuścił wzrok. Nagle walnął pięścią w stół. - Bo ci drudzy są zdecydowani. Ci pierwsi już kupili. A ta zasrana planeta spełnia nasze wymagania, rozumiesz?! Nikt nic nie namieszał. Sami to załatwią, zapytasz Dunbara. I odpieprz się ode mnie, człowieku. Sokół był zły. Atakował żyrandol i wściekle machał skrzydłami. Aldritch wstał. Chwilę patrzył nie widzącym wzrokiem, a potem szybko uruchomił projektor. Znowu świeciło słońce i wiał lekki wiatr. Z pudełka pod stołem wyskoczyło kilka szarych plamek. - To myszy. Dla Moseleya. Sokół krążył wysoko i wypatrywał ofiary. Na zewnątrz padał deszcz. Gdy wszedł do pokoju 1, siedziało tam już pięć osób. Kobieta o pięknych blond włosach i świetnie zakonserwowanej twarzy nazywała się Phyllys Ghallagher. Była pierwszym doradcą Szefa w sprawach zwanych potocznie trudnymi. O tym wiedzieli wszyscy. O tym, że była też pierwszym doradcą Szefa w sprawach potocznie zwanych łóżkowymi, wiedziało niewielu. Mężczyzna siedzący po jej prawej stronie sprawiał wrażenie zrezygnowanego, steranego życiem ojca licznej rodziny. Nic bardziej mylnego, pomyślał Aldritch. Robert Coverdayle przeszedł długie lata w Korpusie Najemników, aż został jego głównym mózgiem i tym samym oficjalnym zastępcą Szefa. Falistą twarz znudzonego buldoga zawdzięczał licznym operacjom plastycznym, konsekwencjom obrażeń poniesionych w ogniu napalmu, gdzieś daleko, przez najemnika walczącego dla Obcych i z Obcymi. Zimny, szybki i niebezpieczny - zawodowy morderca. Trzecim, siedzącym w ciemnej części pokoju, był drobny facecik o nazwisku Anthony Dunbar. Ten z kolei nie miał nic wspólnego z praktycznymi sposobami walki. Jego kontrakt opiewał za to na potężną sumę, był bowiem Logikiem o niespotykanych zdolnościach przewidywania. Kiedy patrzył w twarz rozmówcy, jego oczy zdawały się wypływać, co potęgowały staromodne okulary. Cholerny, mały pedał, pomyślał z niesmakiem Guy i szybko odwrócił głowę w kierunku czwartego z gości. Nie znał go, ale dostrzegł plakietkę wpiętą w klapę marynarki tamtego i wiedział już, że patrzy na przedstawiciela Rządu. - Jest pan, Guy - powiedział piąty ze zgromadzonych. - Cholernie szybko to panu poszło. Siadaj pan gdzieś i postaraj się nie oddalać za bardzo. Aldritch wzruszył ramionami i nie patrząc nawet na holo Szefa usiadł w wolnym fotelu. - Reasumując - powiedziała Phyllys Ghallagher. - Sytuacja wygląda tak. Ci zwani Asinami już zaatakowali. Rozpylili wirusa przez nasze mikroroboty praktycznie na całą planetę. Ci drudzy, Brohanci, są już chodzącymi trupami. Do momentu zakończenia fazy wylęgania mają jeszcze szansę, pod warunkiem uzyskania szczepionki. Po to tu przylecieli. - Nie tylko po to - wszedł jej w słowo Coverdayle. - Oni chcą kupić szczepionkę, przeprowadzić szybką akcję leczenia i wypuścić kontratak oparty na podobnym wirusie, również zakupionym od nas. Tak więc chcą odwrócić całą sytuację. Aldritch zapalił papierosa i wydmuchiwał strużki dymu obserwując, jak Anthony Dunbar wierci się niespokojnie. Wiedział, że gnom nie znosi nikotyny i robił to specjalnie. - To zrozumiałe - warknęło holo Szefa. - Rzecz w tym, iż nie mają tylu diamentów i tyle zboża, ile oferują za powyższą transakcję. Nie mogą mieć. Twarz łagodnego dziecka spojrzała na Dunbara. - Tak. To niemożliwe - potwierdził krótko Dunbar. - Zawyżyli więc swoje możliwości, licząc na to, że nas oszukają, a my... - zawiesił głos Szef. - A my sprzedamy im i wirusa, i szczepionki. I tak też zrobimy. Aldritch zaciągnął się mocno i zdusił papierosa. - Czy jest pan pewny, Szefie? - zapytał ponuro. - Wtedy oni zaatakują tych, no Asinów - Szef zignorował pytanie. - I... kontynuuj, Anthony. Karzeł odpędził dym. - Tak. Zaatakują Asinów i załatwią ich. Tamci świetnie się orientują, że "WARS 'N'GUNS" nie sprzeda im już nic, bo wiemy, że nie mają na to środków. To nie wszystko. Asinowie, czując się oszukani, nie zapłacą nawet za Canc-Hep 5. Tu mamy jeden z kluczowych momentów. Dunbar zabłysnął z mroku mocnymi soczewkami i odkaszlnął. - Oni wszyscy padną. Ten drugi wirus, o ile sprzedamy go Brohantom, załatwi ich raczej dokładnie. Wojna będzie rozstrzygnięta. Przedstawiciel Rządu wstał nerwowo. Rozejrzał się po twarzach zebranych, zatrzymując zaskoczony wzrok na masce Szefa. - Jak to... I po cholerę wzywaliście mnie?! Przecież to wasza codzienna robota, gdzie tu klucz do programu ADITR? - Widzi pan, Anton jeszcze nie skończył - powiedział smutno Aldritch. - Najciekawsze przed panem; mów dalej, Anton. Karzeł zadygotał wściekle, kiedy Guy nazwał go imieniem Anton. Nigdy nie przyznawał się, że jest z pochodzenia Czechem. - Dalsza część wygląda następująco - powiedział lekko podniesionym głosem. - Brohanci też nie zapłacą. Nie będą mieli czym zapłacić. I to będzie błąd. Nasze laboratoria robią broń z gwarancją, my nazywamy ją "hakiem". Otóż, jeżeli oni nie zapłacą, wirus zmutuje. Tylko jeden, jedyny raz, w ściśle określonym kierunku, wytyczonym przez Doktora Vanderberga. A my nie prześlemy im drugiej szczepionki. Przecież nie zapłacili, skłamali, oszukali nas. To samo nastąpi w schronach i tym podobnych miejscach u tych nielicznych z Asinów, którzy unikną ataku Brohantów. Ich wirus, Canc-Hep 5, też zmutuje. To przykre. Przedstawiciel Rządu usiadł na biurku patrząc z osłupieniem na śmiejącego się Dunbara. Cholerny skurwiel. Aldritch wiedział, że Dunbar zaprogramował to wszystko, gdy tylko Asinowie przekroczyli próg "WARS 'N'GUNS". On i jego komputery. Cholerny, mały skurwiel! - Od strony prawnej jest to bez zarzutu - przyznała niechętnie Ghallagher. - Mamy prawo znaczyć swoje towary... Pewnego rodzaju gwarancja. Nikt z Federacji nie podważy biegu wypadków. - A my zyskamy nową planetę. Nasze są przeludnione. Ludzie muszą szukać nowych terenów i żaden z Obcych nie sprzeciwi się. Federacja przyzna rację Ziemi. - Człowiek Rządu rozluźniał się powoli. - Tak - powiedział Szef. - Pani Ghallagher? Phyllys poprawiła swoje perfekcyjne włosy. - Jestem za - powiedziała zdecydowanie. Może i nie była przekonana do końca, ale kobieta jej pokroju nigdy nie ujawnia nękających ją rozterek. - Coverdayle? - Tak, sir. Jestem za - bez większych emocji odezwał się Naczelny Najemnik. - Pani Holdys? - Strona matematyczna teorii? Dunbar odpowiedział natychmiast: - Moje komputery proponują 97 procent. Ja daję sto. - Macie zgodę Rządu. Szef odwrócił głowę i lalkowate oczy natrafiły na Aldritcha. - Aldritch? Aldritch myślał o kolejnej rzezi, jaką zgotują, tym razem całej planecie, i nie chciał się do tego mieszać. Kiedy na co dzień wynajmował ludzi przeznaczonych do płatnego zabijania czy pośredniczył w sprzedaży tysięcy rodzajów broni, czuł pewien niesmak, ale takie były życzenia klientów. Chcą się mordować, proszę bardzo. Firma "WARS 'N'GUNS" do dyspozycji. Ale teraz. Aldritch myślał też o tym, że jest jedną z najlepiej opłacanych istot w galaktyce i mimo młodego wieku zajmuje wysokie stanowisko w najpotężniejszej machinie, jaką ludzkość kiedykolwiek stworzyła. I kiedy przypomniał sobie twarze swoich przyjaciółek, swój ogromny dom i mieszkającego w nim Moseleya, odpowiedział beznamiętnie: - Jestem za, Mr Helper. Szef wyprostował się groźnie. - Dziękuję państwu. Operację ADITR uważam za rozpoczętą. - Guy, uda się pan teraz do tych Brohantów, czy jak im tam. I przeprowadzi transakcję. Zrób pan to dobrze. Bardzo dobrze. Około jedenastu miesięcy później, w głębokim fotelu otoczonym sześcioma monitorami, ponuro obserwował wydruki dotyczące wynajęcia trzech tysięcy żołnierzy dla owadopodobnych istot z końca galaktyki. Przypomniał sobie czasy, kiedy sam był najemnikiem, mieszkał w nędznym pokoiku i żarł ciepławe zupy pełne kolorowych pigułek. Jeszcze dziesięć lat temu. Nie potrafił w to uwierzyć. Rozmyślania przerwał cichy sygnał. Po sekundzie na szóstym ekranie pojawił się czerwony napis: OPERACJA "A DAY IN THE RACES" ZAKOŃCZONA. REALIZACJA - 100 %. SKASOWAĆ WSZYSTKIE DANE I OCZEKIWAĆ NA HASŁO "A NIGHT AT THE OPERA". KONIEC. Wyskoczył zza biurka i wypadł na korytarz. Po chwili dobiegł do pobliskiej toalety, gdzie wyrzucił z kabiny jakiegoś przerażonego Chińczyka i zwymiotował obficie. Po kilku głębszych wdechach wrócił do pokoju. Usiadł ostrożnie i zaczął czekać. Czekał na klientów.