Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1.Gra pozorow - Joanna Opiat-Bojarska PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Joanna
OPIAT-BOJARSKA
Strona 5
Copy right © Joanna Opiat-Bojarska, 2016
Copy right © Wy dawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016
Redaktor prowadząca: Magdalena Genow-Jopek
Redakcja: Krzy sztof Zadros
Korekta: Magdalena Owczarzak
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Projekt ty pograficzny, skład i łamanie: Maciej Majchrzak
Fotografia na okładce: Dave Wall/Arcangel Images
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Wy danie elektroniczne 2016
eISBN 978-83-7976-354-2
CZWARTA STRONA
Grupa Wy dawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
[email protected]
www.czwartastrona.pl
Strona 6
Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego,
że wierzy w nie więcej osób.
Oscar Wilde
Strona 7
I
Poniedziałek
Niski głos drżał. Balansował. Py tał i oskarżał jednocześnie. By ł stuprocentowo męski. Potężny,
dominujący i brutalny.
– Czego jeszcze chcesz!? Nikomu nie powiem. Nawet już o ty m zapomniałem – obiecy wał
i próbował przejąć kontrolę nad sy tuacją. – Zostaw mnie. Nie… Nie rób tego.
Kolejne „nie” zostało zagłuszone przez odgłos uwalniającego się z magazy nku pocisku. Kula
trafiła w masy wne udo. Rozerwała dżinsy. Na ich powierzchni pojawiła się ciemna plama.
Mężczy zna złapał się za nogę. Zbliży ł twarz do krwawiącej rany, jakby nie wierzy ł w to, co się
stało. Krew niespiesznie wy pły wała na zewnątrz.
Kiedy bodziec wzrokowy dotarł do mózgu, świadomość tego, co nastąpi uruchomiła reakcję
obronną. Strach oraz ból. Mężczy zna z jękiem opadł na ziemię, ale mimo wszy stko próbował
negocjować z napastnikiem.
– Odłóż, proszę, pistolet. Jestem bezbronny. Widzisz? Mam uniesione ręce. Błagam. Przecież ja
mam rodzinę, żonę, dzieci… Nie zabijaj mnie! Nieeee!
Zmy słowy m, stworzony m do uwodzenia kobiet głosem nerwowo wy rzucał z siebie kolejne
słowa. W odpowiedzi przy szedł kolejny pocisk uderzający w ciało z zawrotną prędkością.
Feliks Górny sięgnął po pilota i włączy ł pauzę. Wiedział, że ten pocisk będzie ostatni. Oglądał,
a właściwie słuchał tego nagrania wielokrotnie. Za każdy m razem liczy ł na to, że zauważy coś
nowego. Coś, co pomoże mu odpowiedzieć na py tanie: co by ło dalej?
*
– Obudził mnie głos ptaszy ny i powiedział, że dziś są twoje imieniny.
Aleksandra Wilk niechętnie uniosła powieki. Za oknem tańczy ły wierzchołki drzew. Posłusznie
poddawały się podmuchom wiatru. Niebo by ło ukry te za chmurami, a słońce ewidentnie
lekceważy ło swoje obowiązki – osiemnastego maja powinno radośnie informować Polaków
o zbliżający m się lecie.
– Kochanie? – Aleksandra próbowała ustawić ostrość widzenia na obiekcie znajdujący m się
najbliżej niej.
– Wszy stkiego najlepszego. Żeby się spełniły wszy stkie twoje marzenia. – Kuba z dumą
wręczy ł matce laurkę.
– Dziękuję. Jak miło, że pamiętałeś.
Przy jęła prezent. Przy jrzała mu się. Zarówno warstwa graficzna, jak i literacka by ły takie,
jakich można by się by ło spodziewać po ośmiolatku. Serduszka wy pełnione czerwienią
świecowy ch kredek i kolorowe litery nakazy wały jej ży cie w szczęściu i słody czy.
– Ktoś ci pomagał?
Kuba pokręcił głową. Miał takie samo spojrzenie jak jego ojciec. Urocze, ale jednocześnie
łobuzerskie.
Strona 8
– Kocham cię. Dziękuję. To co? Wstajemy ?
Ponownie zaprzeczy ł.
W sumie nie spodziewała się innej reakcji. Nikt nie lubił poniedziałkowy ch poranków.
Zaczy nały się denerwujący m brzmieniem budzika, który oznajmiał koniec weekendowego
lenistwa. Z try bu braku pośpiechu trzeba się by ło nagle przełączy ć na try b bły skawicznego
wy kony wania obowiązków.
Aleksandra wy skoczy ła z łóżka i pospieszając sy na, pobiegła do kuchni.
– Z czy m zrobić ci kanapki?
– Z nutellą.
Momentalnie pożałowała, że spy tała. Jej sy n by ł łasuchem. Gardził mięsem, wędlinami,
ziemniakami i chlebem. Gdy by ty lko mógł, zabrałby do szkoły słoik orzechowo-czekoladowego
kremu, by na każdej przerwie osładzać sobie nim ży cie. Wy bierałby zawartość słoika, oczy wiście
paluchami, tak jak Kubuś Puchatek, pomrukując przy ty m z rozkoszy i złoszcząc się, kiedy palce
dotkną dna.
– Nie ma mowy ! – krzy knęła, patrząc na zegarek.
Z powodu braku czasu ograniczy ła do trzech słów wy kład doty czący zdrowego odży wiania,
szkodliwości węglowodanów, kalory czności posiłków i odporności szkliwa zębów. Za godzinę
powinna by ć w sądzie. Przedtem musiała się ubrać, odwieźć dzieci do szkoły i dotrzeć do centrum
miasta.
Pierwsza czy nność nie by ła zby t trudna. Aleksandra otwierała szafę i nie musiała się
zastanawiać, co na siebie włoży ć. Rzeczy, z który ch nie korzy stała na co dzień, by ły poupy chane
na wy sokich półkach, reszta wisiała na wieszakach. Dwie pary jednakowy ch dżinsów i kilkanaście
bluzek na różną pogodę: krótki rękaw na lato, bawełniane z długim na wiosnę i jesień, do tego
jeden sweter rozpinany i jeden wciągany przez głowę z dekoltem w serek. Cechą łączącą
wszy stkie te ubrania by ł kolor. Czerń.
– Jaki ciepły rodzinny klimacik. – Weronika wy szła właśnie z łazienki. Wy krzy wiała twarz
w pogardliwy m uśmiechu.
– Lol.[1]
Od jakiegoś czasu jej ży cie by ło beznadziejne. Matka i brat robili wszy stko, by ją wkurzy ć.
Nauczy cielki w gimnazjum wy magały rzeczy, które nigdy się jej nie przy dadzą w dorosły m
ży ciu. A ojciec… frajer opuścił w momencie, w który m najbardziej go potrzebowała. Matka
zawsze ją sztorcowała, wy magała i marudziła. Ojciec Weronikę rozpieszczał, pocieszał a czasem
nawet z powodu córki kłócił się z żoną.
Weronika wiedziała, że to głupie, ale chwilami my ślała, że ojciec zrobił to specjalnie. Zniknął,
bo chciał, żeby sama zaczęła dbać o swoje interesy. Dał się zabić na oczach całej Polski, bo
uznał, że w ten sposób zahartuje córkę.
Najgorsze w ty m wszy stkim by ło to, że miał rację. W ciągu kilku miesięcy Weronika
wy doroślała. Z ukochanej córeczki tatusia stała się silną młodą kobietą.
– Wróć do łazienki i zmaż te kreski – zażądała Aleksandra. Na powiekach córki widniały dwie
grube, czarne linie. – Zjedz śniadanie. Pospiesz się. Za kwadrans wy chodzimy.
– Ale mamo! – Weronika by ła gotowa do walki. Przecież większość jej koleżanek podkreślała
oczy makijażem. Dlaczego ona nie mogła tego robić? Dlatego, że jej matka nie dbała o siebie?
Zazdrościła córce, że potrafi uży wać ey e-linera?
– Powiedziałam i nie będę powtarzać. Od wczoraj nic się nie zmieniło.
Rzeczy wiście. Od wczoraj nic się nie zmieniło. Aleksandra nadal toczy ła wojnę ze swoimi
dziećmi. Z Kubą o nutellę i wszelkiego rodzaju słody cze, a z Weroniką o czarne kreski na
powiekach. To by ły batalie obliczone na wy czerpanie przeciwnika.
Strona 9
– Masz dopiero piętnaście lat. Nie będziesz chodzić do szkoły w makijażu. Rozumiem, że
chciałaby ś wy glądać piękniej, może bardziej kobieco, ale wierz mi, jeszcze się w ży ciu
namalujesz.
– Kreski to nie makijaż! – zniecierpliwiony głos córki dotarł do Aleksandry, kiedy wciągała na
siebie spodnie.
– Werka!
– Mamo, no! Zrozum mnie.
Aleksandra wiele rozumiała. By ła też tolerancy jna i empaty czna. Wiedziała, że teorety cznie
najlepiej by łoby teraz usiąść z córką na kanapie. Pogładzić ją po ręce. Wy słuchać jej
argumentów, przedstawić swoje i starać się dociec, dlaczego malowanie się jest dla Weroniki tak
ważne. Może bez czarny ch kresek wy daje się sobie brzy dka? Może ktoś powiedział jej, że ma
brzy dkie albo zby t małe oczy ? A może się zakochała lub chciała komuś spodobać? Istniało jeszcze
kilkanaście inny ch „może”. Ale Aleksandra Wilk by ła w niedoczasie. Musiała jeszcze
przy gotować dzieciom kanapki do szkoły i rzucić okiem na opinię psy chologiczną, której miała
bronić dzisiaj w sądzie. Co prawda sama ją napisała, ale już jakiś czas temu. Musiała sobie więc
odświeży ć temat.
*
Boże, czy te krople muszą tak hałasować? Uderzają w szy bę, jakby chciały ją rozwalić. Zaraz,
zaraz, gdzie ja jestem?
W samochodzie. To dlatego jest mi tak niewy godnie. Ścierpły mi nogi.
Samochód jest mój. Tapicerkę pokry wa znajoma warstwa kurzu. Sprzątnę tu kiedy ś. Jak znajdę
czas. Ooo, na siedzeniu pasażera leży moja torebka.
Ty lko dlaczego tutaj siedzę? Gdzie jestem? Stare jednorodzinne domy, zadbana zieleń
i samochody z poznańskimi blachami. Czy właśnie przy jechałam tu, czy stąd odjeżdżam?
Nie potrafię odpowiedzieć na ani jedno py tanie. Nie wiem, albo są zby t trudne, albo dzieje się
ze mną coś dziwnego.
Jak się nazy wam? Ha, wiem. Aleksandra Wilk. Lat trzy dzieści pięć. Akurat o ty m mogłaby m
nie pamiętać. Starzeję się. Albo mam przepełniony twardy dy sk, albo atakuje mnie Alzheimer.
Nie wiem co gorsze.
Głowa mnie boli. Właściwie równo napierdala. Wezmę tabletkę, może jak ból zelżeje, to
będzie mi łatwiej my śleć.
Boże, czemu ta torebka jest taka wielka, nigdy nie mogę znaleźć w niej tego, co akurat jest
potrzebne. Ibuprom. No, w końcu. Ły knę i obiecuję sobie, że jutro umówię się do lekarza. Może
mam guza mózgu? Albo tętniaka? To by tłumaczy ło, dlaczego odczuwam taki silny ból.
Czuję, jak pod czaszką mi wszy stko pulsuje. Mój mózg spuchł. Mięśnie zeszty wniały. Bolą
mnie nadgarstki. Dobra, dobra, bez wy liczanek… Boli mnie wszy stko. Nawet paznokcie i włosy.
Zaraz zacznie działać tabletka i będzie OK.
Przechodzi. Powoli. Nie wiem, co jest skuteczniejsze. Tabletka czy wizja czekającej mnie
wizy ty u lekarza. Najważniejsze, że w końcu mogę się skupić.
Powoli. Najpierw muszę zebrać dane. Siedzę w aucie. Zaparkowałam na poboczu. Jak się
nazy wa ta ulica? Nie widzę.
Kubuś, przecież o czternastej muszę odebrać go ze szkoły. W sumie mógłby już wracać sam.
Ma osiem lat, a do domu kilkaset metrów osiedlową drogą. Ja w jego wieku biegałam samopas.
No tak, ale to jest zupełnie inna sy tuacja. On stracił ojca…
Która jest godzina? Świetnie, telefon jak zwy kle rozładowany, zegarka jeszcze się nie
Strona 10
dorobiłam. Gabriel chciał kupić mi w prezencie, ale przekonałam go, że to głupi pomy sł. Po co
zegarek na ręce, skoro mam w komórce. Logiczne? Dał się przekonać i odpuścił. Trzeba by ło
brać, jak dawali. Tak naprawdę bałam się zegarka jako prezentu. Moja matka, królowa
zabobonów, przez lata wbijała mi do głowy przesądy. By łam na nie odporna, ale zapamiętałam,
że od ukochanego nie przy jmuje się ani zegarka, ani butów. Podarowany zegarek będzie
odmierzał czas do końca związku a w podarowany ch butach odejdzie się od darczy ńcy. Słowa
matki do teraz brzmią mi w uszach.
Przesądy to pierdolenie… zegarka nie przy jęłam, a on i tak odszedł. Zostawił mnie samą.
Serce mi kołacze. To pewnie dlatego, że znowu o nim pomy ślałam. Kiedy ś mi pęknie.
Boże, kobieto, nie rozczulaj się nad sobą. Pomy śl o czy mś konstrukty wny m.
Obowiązki. Dzieci. Kuba. Godzina. Szkoła. Czy mam chociaż kluczy ki od samochodu? Mam.
Uruchomię silnik, włączę radio, usły szę, która godzina, a później wy jdę na ulicę i spróbuję się
zorientować, gdzie jestem.
Plan jest dobry, niech ty lko przestanie mnie boleć głowa.
*
Aleksandra Wilk podążała szpitalny m kory tarzem w kierunku drzwi z napisem: Oddział
psy chiatry czny dorosły ch.
Nadal bolała ją głowa, ale przy najmniej odzy skała orientację. Po wy jściu z samochodu
poszła przed siebie i szy bko trafiła na skrzy żowanie. Sam widok stary ch drzew i jednorodzinny ch
domów niewiele jej mówił. Zauważy ła jednak tablice z nazwami przecinający ch się ulic: Hoża
i Miodowa.
Miodowa dochodziła do Szpitalnej, przy której, jak sama nazwa wskazy wała, znajdował się
szpital. To on rozjaśnił jej pamięć. Pracowała w nim na pół etatu i bardzo lubiła swoją pracę.
Kiedy weszła do środka, poczucie zagubienia i lęku ustąpiło. Uznała, że jej chwilowa
dezorientacja by ła wy wołana bólem głowy. Widocznie miała problem ze znalezieniem miejsca
parkingowego. Skupiona na poszukiwaniu wolny ch kilku metrów kwadratowy ch, zagubiła się
w czasoprzestrzeni.
Wiszący w kory tarzu zegar wskazy wał dziesiątą. Od ósmej powinna by ć try bikiem
w machinie sprawnie działającego oddziału psy chiatry cznego.
– Pani doktor? – Pacjentka spod trójki stanęła w drzwiach. – Chciałam zapy tać…
– Za chwilkę.
Aleksandra wbiegła do pokoju lekarskiego. Liczy ła na to, że szy bko się przebierze i rzuci w wir
pracy, tak, by nikt nie zauważy ł jej spóźnienia.
– Ooo, znalazła się nasza zguba – głos psy chiatry wy prowadził ją jednak z błędu.
– Zguba? – Aleksandra zarzuciła na bluzkę biały fartuch i spojrzała na Olgę Brzozowską.
Przy jaźniły się od lat. Razem pracowały, razem rozwiązy wały problemy rodzinne. Wspierały
się w chwilach zwątpienia i opy chały ciastkami o każdej dogodnej porze.
– Zaginiona lekarka.
– Zaginiona?
Olga by ła w swoim fachu świetna. Zawodowo bez zarzutu. Pry watnie jednak miała jedną
wadę. Wy olbrzy miała wszelkie aspekty rzeczy wistości, zwłaszcza jeśli doty czy ły jej osobiście.
– Olga, o czy m ty mówisz? Spóźniłam się jedy nie…
– O tobie, kobieto. Miały śmy razem świętować twoje imieniny !
– Moje imieniny ? – Aleksandra szukała w pamięci. – A, tak – kiwnęła głową kiedy odnalazła
wspomnienie laurki, którą dostała od Kuby.
Strona 11
– Tak, tak… No wiesz co? Chy ba się na ciebie obrażę. Olałaś mnie. Ładnie to tak?
– Olga, o co ci chodzi?
– Świętowałaś sama, i to tak mocno, że straciłaś poczucie czasu!
Aleksandra nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się jedy nie i odwróciła. Nie miała siły, by
zastanawiać się, co przy jaciółka ma na my śli. Uznała oskarżenie za nieudany żart lub próbę
nawiązania rozmowy. Nie miała teraz na to czasu.
Schy liła się, by podłączy ć telefon komórkowy do tkwiącej w gniazdku ładowarki. Ból znów
zaczął rozsadzać od środka jej głowę. Czuła, jakby mózg puchł i napierał coraz mocniej na kości
czaszki. Bolała ją nawet skóra twarzy. Miała wrażenie, że jej głowa za chwilę eksploduje.
– Dobrze się czujesz? – Olga zauważy ła gry mas na twarzy przy jaciółki.
– Tak. Za szy bko się schy liłam i coś mnie zabolało. Cholerstwo znowu się rozładowało. –
Wskazała na komórkę, którą usiłowała reanimować.
– Skąd ja to znam?
Aleksandra odczekała kilka minut i wcisnęła przy cisk włączający telefon. Ekran rozjaśnił się,
a na jego środku pojawił się napis „HTC”. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo,
aż w końcu ukazał się ekran żądający wprowadzenia kodu PIN. Wpisała cztery jedy nki, po czy m
dotknęła palcem prostokąta z napisem „OK”.
Jej oczom ukazała się kolorowa tapeta, godzina oraz data – dwudziesty piąty maja.
W drzwiach pokoju lekarskiego stanęła pielęgniarka.
– Pani doktor, jest pani proszona do ordy natora.
– Ja? – Olga, jak zwy kle, wy rwała się pierwsza.
– Nie, pani doktor Wilk.
*
– Panie ordy natorze?
– Pani Aleksandro! Nareszcie! Co się z panią działo? – Profesor Jan Węglarz nie kry ł
oburzenia.
Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką sy tuacją. Prezentował raczej ludzki sposób zarządzania
oddziałem. By ł wy magający, ale też umiał docenić ciężką pracę. Potrafił wczuć się w sy tuację
pracowników i, jeśli ty lko istniała taka możliwość, starał się, by praca nie stała nikomu na
przeszkodzie do osobistego szczęścia.
Z tego powodu po zamordowaniu męża Aleksandry Wilk udzielił jej miesięcznego urlopu,
a później zgodził się na uelasty cznienie jej czasu pracy. Cały etat zmniejszy ł do połowy,
a godziny dopasował tak, by kobieta miała czas także na inne obowiązki. Musiała przecież zająć się
nie ty lko sobą, ale przede wszy stkim dziećmi i wszy stkimi sprawami, który ch nie dokończy ł jej
mąż.
– Ale co pan ma na my śli?
Aleksandra po śmierci męża przeszła metamorfozę. Zakopała swoją kobiecość w głębokim
dole. Zapomniała, co to makijaż i przestała zwracać uwagę na strój. Zawsze ubierała się tak
samo. Ale nie można jej by ło niczego zarzucić. By ła schludna, czy sta i uczesana.
– Na litość boską, jak pani wy gląda? – Profesor nie mógł powstrzy mać się od komentarza.
Ty m razem prezencja kobiety pozostawiała wiele do ży czenia. Jej twarz by ła ziemistoblada,
oczy jakby nieobecne, a rude kręcone włosy ży ły swoim ży ciem. Dawno nie widziały
grzebienia. Poplamione dżinsy błagały o pranie, a niezapięty fartuch lekarski zakry wał
pogniecioną koszulkę.
– Przepraszam… – Speszona dotknęła włosów i chy ba zorientowała się, że zapomniała ich
Strona 12
uczesać. Sprawny m ruchem odgarnęła je z czoła, zebrała z ty łu głowy i zamotała, tworząc coś
w rodzaju prowizory cznego koka.
– Przepraszam? – powtórzy ł powściągliwie profesor.
Nie wiedział, czy kobieta przeprasza go za swój wy gląd, czy za lekceważenie zawodowy ch
obowiązków. Nie by ł zby t wrażliwy na zapachy, ale to, co docierało do jego nosa, nie by ło
przy jemne. Przy kra woń potęgowała wrażenie, że kobieta jest przemęczona, spocona i mocno
niedzisiejsza.
– Przepraszam za spóźnienie.
– Spóźnienie? Pani Aleksandro! Nie by ło pani na oddziale przez siedem dni. To chy ba wy my ka
się definicji spóźnienia.
– Siedem dni? – powtórzy ła jak maszy nka.
Pomy ślał, że powinien przebadać ją pod kątem zaży wania substancji odurzający ch. Nie by ła
pijana, ale nie by ła też w pełni władz umy słowy ch. Postanowił odłoży ć do jutra realizację tego
pomy słu. Stwierdził, że dziś da jej kuksańca w bok i każe się wy spać.
– Proszę bez żartów. Pani Aleksandro, to zby t poważna sprawa.
– Przecież…
– Pani Aleksandro, ja jestem tolerancy jny, ale… w ograniczony m zakresie. Rozumiem,
przechodzi pani ciężki okres. Śmierć najbliższej osoby zawsze boli, jednak na miłość boską, pani
Aleksandro, ile to jeszcze będzie trwać?
Słuchała go i kuliła się na krześle. Jak mała dziewczy nka. By ł pewien, że jego słowa trafiły
w sedno i pomogą jej w końcu się otrząsnąć z traumy.
– Rok wy starczy ! Dwanaście długich miesięcy. Obserwuję panią od początku. Przeszła pani
przez wszy stkie książkowe fazy żałoby. Teraz czas na powrót do ży cia. Czas się odciąć. Zdarzy ło
się. Trudno. Wszy scy pani współczuliśmy. Współczujemy nadal, ale to nie może by ć wy mówką
na zawsze. Pani Aleksandro, uprzedzam uczciwie, że jeśli takie nieodpowiedzialne zachowanie się
powtórzy, będę zmuszony panią zwolnić.
– Rozumiem. Ma pan na my śli…
– Samowolne opuszczenie miejsca pracy. Ba, w ogóle się pani nie pojawiła na swoich
dy żurach. Nie odbierała pani telefonów, nikt nie wiedział, gdzie pani jest. Nie wpły nął żaden
wniosek o urlop ani zwolnienie lekarskie. Zostawiła nas pani w stanie całkowitej niewiedzy.
– Przepraszam.
Znowu przepraszała. Nie mówiła nic więcej. Jan Węglarz zaczy nał wątpić w to, czy dobrze
robił. Wilk nie by ła co prawda jego pacjentką, ale mimo wszy stko oceniał ją przez pry zmat
doświadczenia zawodowego.
Moralizatorski monolog nigdy nie przy nosił zamierzony ch efektów. Jego odbiorca wy łączał się
i czekał ty lko na zakończenie „szty wnej gadki”. Wszy stkie mądre słowa omijały
niezainteresowanego bokiem, niezależnie od tego, czy by ł pacjentem, czy osobą bliską.
Może powinien niezwłocznie odesłać Wilk do domu, z nakazem wy kąpania się, wy spania
i zresetowania? Jutro mogliby wrócić do rozmowy i przeprowadzić ją jak dwoje dorosły ch,
rozsądny ch ludzi.
Spojrzał w kalendarz i przy pomniał sobie, że we wtorek i w środę nie będzie go na oddziale.
Nie miał dużego pola manewru. Musiał dokończy ć udzielanie repry mendy dzisiaj.
– Pani Aleksandro… cały zespół miał przez panią problemy. Musieliśmy zmienić grafik,
wszy scy się gimnasty kowali, by szpital działał bez zarzutu. A potem jeszcze dzwonili do mnie
z sądu! Z pretensjami! Do mnie! Miała pani zeznawać na rozprawie naszego pacjenta, ale nie
dotarła pani na czas. Uroczy to eufemizm, prawda? Nie dotarła na czas. W ogóle tam pani nie
dotarła. To wsty d dla naszej placówki. Nie chcę, by ktoś pomy ślał, że jesteśmy nierzetelni. By cie
Strona 13
psy chologiem zobowiązuje. Czy zdaje sobie pani sprawę, w jakiej sy tuacji mnie pani postawiła?
Nie ty lko mnie, ale i cały zespół?!
– Panie profesorze, przepraszam. Postaram się naprawić, co zepsułam. Obiecuję też, że to się
nie powtórzy.
Aleksandra Wilk patrzy ła mu w oczy. Szczerze żałowała. Widział to.
Dokładnie taki efekt zamierzał osiągnąć. Zadowolony z siebie uznał, że sprawa jest zamknięta.
Pracownica zrozumiała swój błąd i wy arty kułowała solenne postanowienie poprawy. Wierzy ł
jej.
– Obawiam się, że ani dy rekcji szpitala, ani sądowi nie wy starczy pani „przepraszam” –
zrezy gnował ze służbowego tonu. – Pani Aleksandro, co się z panią działo?
– Nie wiem, panie profesorze, nie wiem.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Oczy wiście, nie musiała mu się spowiadać z ży cia
pry watnego. Nie powinna go jednak okłamy wać. W ostateczności mogła udzielić odpowiedzi
wy mijającej lub zby ć go stwierdzeniem, że to jej sprawa.
Wy szedł zza biurka i podszedł do pracownicy. Chciał poczuć jej zapach z bliska.
Z premedy tacją poszukiwał w nim alkoholowej nuty. Świeżej lub przetrawionej, tak dobrze mu
znanej.
– Jest pani chora? Źle pani wy gląda.
– Nie, wszy stko w porządku. Przy najmniej na ty le, na ile może by ć.
– Wszy stko w porządku? Śmiem wątpić. Ale dobrze. – Uspokojony, że nie znalazł tego, czego
szukał, wrócił do biurka. – Może pani odejść.
– Dziękuję i jeszcze raz przepraszam.
– Pani Aleksandro, martwiliśmy się. Ktoś z pani bliskich zawiadomił policję. Przesłuchiwali
mnie w sprawie pani zaginięcia. Wy py ty wali o kogoś, kto mógłby pani zrobić krzy wdę…
O konflikty na oddziale, o ewentualne pogróżki i o to, czy jest ktoś, dla kogo pani opinia
psy chologiczna mogła by ć ostatnim gwoździem do trumny.
*
Ty dzień? Nie by ło mnie przez ty dzień w pracy ? To się nie dzieje naprawdę. Kiedy ś gubiłam się
w czasoprzestrzeni? By ło mi to na rękę, ale przecież od lat panuję nad swoim ży ciem.
Jak to możliwe? Przez ty dzień szukałam miejsca do parkowania? Wy kluczone.
Boże, w pracy mogło mnie nie by ć najwy żej przez pięć dni, od poniedziałku do piątku, ale co
z weekendem? Czy by łam w domu?
Muszę się jak najszy bciej dodzwonić do Weroniki.
I co jej powiem? Cześć, mówi mama. Chciałam zapy tać, kiedy się ostatnio widziały śmy ?
Nie, to głupi pomy sł. Jeszcze pomy śli, że oszalałam.
Tak jak wtedy, kiedy miała siedem lat. Dowiedziała się, że jestem psy chologiem i pracuję
z ludźmi chory mi umy słowo. By ła przerażona. Tłumaczy łam jej, że choroby umy słowe nie
różnią się od gry py. Że przy odpowiednich lekach i pomocy lekarza wiele z nich można
wy leczy ć.
Mamo, a ty się nie zarazisz? Py tała o to w kółko. Zapamiętała skojarzenie z gry pą, a ja
przekony wałam ją, że jestem bezpieczna. Przecież nie można się zarazić depresją, schizofrenią
czy zaburzeniami osobowości.
Nie powiedziałam jej wtedy o stereoty pie doty czący m studentów psy chologii. Mówiło się, że
wy bierają taki kierunek studiów, bo sami potrzebują pomocy. Dowcipkowaliśmy na wy kładach,
że niczy m się nie zarazimy od pacjentów, bo sami jesteśmy już mocno pokręceni.
Strona 14
Telefon do Weroniki odpada. Co teraz? Boże, a jeśli to prawda? Jeśli rzeczy wiście zniknęłam na
siedem dni, to co wtedy robiłam? Nie wiem. Głowa tak mnie napierdala, że nawet nie jestem
w stanie się zastanowić.
Jeśli nie by ło mnie w szpitalu, to nie przy jmowałam również w pry watnej poradni. Cały
ty dzień? Jedna czwarta miesięczny ch zarobków z poradni przeszła mi koło nosa. A pacjenci?
Mam nadzieję, że się nie obrażą i nie zrezy gnują z moich usług.
Dobra, po kolei. Najpierw szpital. W drodze po Kubę obdzwonię pacjentów z poradni.
Przeproszę, i jakoś to będzie. Musi by ć. Jeśli stracę źródła dochodów, nie będę miała z czego
zapłacić rachunków za mieszkanie, prąd, gaz…
Dobra, Olka, nie panikuj. Nieważne co się działo kiedy ś, teraz wszy stko jest w twoich rękach.
– Ruda zdzira przy szła!
Ooo, zauważy ła mnie Wy socka. Stała pacjentka z chorobą afekty wną sezonową. Trafia do nas
dwa razy do roku, jak w zegarku. Jesienią z ciężką, zagrażającą jej ży ciu depresją, a w okresie
wiosenno-letnim z epizodami silnej manii. Nie wiem, co gorsze.
Wy socka jest jak przy wiązany do budy pies. Szczeka głośno, kiedy kogoś widzi, i atakuje, gdy
uzna, że człowiek jest w zasięgu jego łańcucha.
Postaram się ją zgrabnie ominąć. Na dziś mi wy starczy ekstremalny ch przeży ć. Wy socka
konty nuuje poszukiwanie rozmówcy. W specy ficzny sposób zaczepia pacjentkę leżącą na łóżku
obok:
– Zośka, weź ty się tak głupio nie uśmiechaj. Zabiję cię, jeśli będziesz szczerzy ć zęby !
Muszę dopy tać pielęgniarki o zalecone leczenie. Jest zby t pobudzona, by leżeć na jednej sali
z inny mi chory mi.
Ooo, zawibrował mi fartuch. Dwie krótkie wibracje, to na pewno SMS. Może od Weroniki? Nie
będę jej musiała py tać o to, czy by łam w domu.
Nie. Wiadomość z internetowej bramki SMS od anonimowego nadawcy :
Dziękuję za upojny tydzień. Pamiętaj, to nasza tajemnica. Jeśli ją komuś zdradzisz, zabiję
cię. XXX.
Co to za pierdolenie? Kto mi przy sy ła takie wiadomości? Ktoś sobie robi jaja.
– Pani doktor?
Boże, nie, nie teraz. Głowa mnie napierdziela. Niech nikt ode mnie niczego nie chce. Chociaż
przez chwilę.
– Momencik – odpowiadam i biegnę do toalety.
Muszę pozby ć się treści żołądka. Nie chcę, ale czuję, że stoi już w moim gardle. Stoi i czeka.
Zawsze zadziwiała mnie muszla klozetowa oglądana z bliska. Taka z treścią żołądka. Mam
wrażenie, że ostatnio często ją oglądam.
Co się dzieje? O co chodzi? Muszę sobie przy pomnieć…
*
– Pani doktor? – pielęgniarka czekała na Aleksandrę przy drzwiach toalety.
– Tak, już jestem. Przepraszam, coś musiało mi zaszkodzić.
– W pokoju lekarskim czekają na panią mężczy źni.
– Jacy mężczy źni? – Aleksandra Wilk skuliła się.
– Policjanci.
– Dobrze, już idę.
Strona 15
Pielęgniarka odeszła, a Aleksandra walcząc z przerażeniem pokony wała szpitalny kory tarz.
Bała się tego, co za chwilę nastąpi. Przemknęła jej przez głowę my śl, że może powinna zajrzeć
jeszcze do Wy sockiej, zostać przez nią pobita i ty m sposobem wy migać się od konieczności
rozmowy z policją. Zy skałaby na czasie.
Nie by ła jednak przekonana, że czas jest jej sprzy mierzeńcem.
Kiedy stanęła przed drzwiami prowadzący mi do pokoju lekarskiego, zagry zła usta
i przy pomniała sobie swoje policy jne pery petie. Mocno się napracowała, by otoczenie
zapomniało o grzechach jej młodości. Sama starała się o nich nie pamiętać, ale
w podbramkowy ch sy tuacjach otwierała szufladę ze wspomnieniami. Czerpała z nich siłę. Skoro
ty le przeży ła… to przeży je także i tę rozmowę z policjantami.
Weszła zdecy dowanie do pokoju i bez zbędnej zwłoki rozpoczęła konwersację. Chciała jak
najszy bciej ją skończy ć. Nie oddalała się od drzwi, by w każdej chwili móc uciec. Zastosować
wy mówkę związaną z pracą, usły szeć nieistniejące wołanie pielęgniarki lub pacjenta.
Podobno panowie mnie szukaliście.
*
– Witamy ponownie.
W takim samy m składzie, ale w zupełnie inny m pomieszczeniu, Aleksandra Wilk i policjanci
spoty kali się ponad dwanaście miesięcy temu. Wtedy by ła to komenda policji, a teraz szpital,
miejsce pracy kobiety.
Lech Bielawski stał przy regale. Pojawienie się w pokoju lekarskim Aleksandry Wilk oderwało
go od przeglądania ency klopedii leków. Odłoży ł książkę na półkę i podrapał się po czole. W takich
chwilach, kiedy jego ręka sty kała się ze skórą głowy, przy pominał sobie o swoich zakolach.
Wciąż ich nie akceptował. Stan ten trwał niezmiennie od ponad dwudziestu lat. Pierwsze oznaki
ły sienia zauważy ł dzień przed swoimi osiemnasty mi urodzinami. By ł tak dumny z tego, że lada
moment będzie dorosły, że wy padające włosy zinterpretował na swoją korzy ść.
Pięć lat później każdego ranka spędzał dużo czasu przed lustrem. Usilnie starał się ułoży ć
grzy wkę tak, by zakry wała dwa powiększające się ły se placki. Powtarzał sobie jak mantrę, że
wy padające włosy to wina buzującego w nim testosteronu.
Po dziesięciu latach zwątpił w skuteczność coraz to nowszy ch specy fików na porost włosów
i zaprzy jaźnił się z czapką bejsbolówką.
Mariusz Kujawa, partner Bielawskiego, siedział na sofie, która służy ła lekarzom do ucinania
sobie drzemki na nocny ch dy żurach. Przy glądał się kobiecie spode łba. Prezentowała się dość
kiepsko. Jak marna kopia samej siebie.
– Nie wiem, dlaczego pana kolega tak głupkowato się uśmiecha. – Aleksandra Wilk tonem
pełny m pretensji zwróciła się do policjanta bez czapki.
Kujawa spojrzał na kolegę, ale nie zareagował. Po pierwsze, nie ruszały go niczy je kąśliwe
uwagi. Po drugie, Bielawski rzeczy wiście szczerzy ł kły w sposób zupełnie nieadekwatny do
sy tuacji. Po trzecie, Kujawa przy zwy czaił się do tego, że jego partner i żona mężczy zny, którego
egzekucję emitowały wszy stkie stacje telewizy jne, nie lubili się. Działali na siebie nawzajem jak
płachta na by ka. Bielawski by ł płachtą na Wilk, a Wilk na Bielawskiego.
– Doświadczam właśnie déjà vu – odezwał się niepy tany Bielawski. – Rok temu zgłaszała pani
zaginięcie męża.
– Cieszy mnie, że zdaje pan sobie sprawę z tego, ile czasu upły nęło od tamtego wy darzenia.
Co zrobiliście? Py tam: co!? O przepraszam, zadawaliście mnie i moim bliskim głupie py tania,
które w niczy m wam nie pomogły. Przez rok nie odnaleźliście ani ciała mojego męża, ani jego
Strona 16
mordercy !
Bielawski wzruszy ł ramionami.
– Śledztwo zostało zakończone.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że taką odpowiedzią rozjuszy kobietę. Lubił jednak jej
się przy glądać, gdy by ła wzburzona. Uwielbiał rude, niebieskookie kobiety, a ta miała coś
jeszcze, co drażniło jego zmy sły. Głos. Wy jątkowo niski i zmy słowy.
– Niewy kry ciem sprawcy zabójstwa! – zacy towała oficjalne pismo, które jakiś czas temu
odebrała na poczcie. – Nie jest panu wsty d?
Wierciła spojrzeniem dziurę w jego głowie. By ła tak zła, że gdy by ty lko miała pod ręką coś
ciężkiego, bez wahania wy prowadziłaby cios.
Z przy jemnością okaleczy łaby lub pozbawiłaby ży cia tę kanalię, która dy sponując wszelkimi
narzędziami, by wy jaśnić, dlaczego zabito jej męża, nie zrobiła tego. Mieć i nie wy korzy stać?
Według Aleksandry takie zachowanie powinno by ć karalne.
– Na szczęście pani się odnalazła. – Śmierdzący papierosami policjant postanowił
zainterweniować i chociaż na chwilę odwrócić uwagę rozmówców od siebie. – Przy znam
szczerze, że gdy wpły nęło do nas zawiadomienie o pani zaginięciu, bałem się, że powtórzy się
scenariusz sprzed roku…
– Podziwiam wy obraźnię – burknęła, a po chwili dodała: – No chy ba że to by ło my ślenie
ży czeniowe pańskiego partnera.
Kujawa puścił uwagę mimo uszu. Miał czterdzieści lat a sztukę ignorowania niewy godny ch
słów trenował od dwudziestu pięciu. Mógł się nawet pochwalić kilkoma sukcesami. Wspominał
o nich zawsze w towarzy stwie kieliszka i wódki.
Największy m by ło ży cie w jedny m mieszkaniu z nieszczędzącą uwag i pretensji matką,
bełkotał między jedny m a drugim toastem, nie wy trzy mała mojej obojętności i umarła w dwa
ty siące piąty m.
– Dobrze. – Kujawa powoli cedził słowa. – Proszę nam powiedzieć, co się z panią działo
w ciągu ostatnich siedmiu dni.
Bielawski nadal uśmiechał się ironicznie, czekając na odpowiedź. Zamiast niej przez kilka
minut słuchali odgłosów dochodzący ch z kory tarza. Niezależnie od wy darzeń rozgry wający ch się
w pokoju lekarskim, oddział psy chiatry czny ży ł według swoich ściśle określony ch schematów.
Obchód, zajęcia grupowe, rozmowy indy widualne.
– Co się z panią działo?
Zniecierpliwiony Bielawski zaatakował Aleksandrę Wilk niewerbalnie. Zbliży ł się do niej,
naruszając jej przestrzeń osobistą.
– Nic.
– Nic?
– Odpoczy wałam.
– Nie wy gląda pani na wy poczętą – prowokował.
– Pan również – nie pozostała mu dłużna.
– Odpoczy wała pani? – Kujawa niechętnie uniósł się z sofy.
Uznał, że musi pojawić się w zasięgu wzroku partnera. W przeciwny m razie stanie się
świadkiem krwawej sceny, w której przesłuchiwana i policjant rzucą się sobie do gardeł.
– Tak po prostu odpoczy wała? – Bielawski dawno przekroczy ł granicę, za którą zdenerwowanie
staje się niebezpieczne. Przedrzeźniał kobietę.
Chy ba na ty m polega odpoczy nek. – Wilk z piersią hardo wy piętą do przodu czekała na jego
ruch. – To czas poświęcony na nicnierobienie.
Gdy by mnie uderzy ł, pomy ślała, zrobiłaby m obdukcję i wy korzy stała ten fakt w mediach.
Strona 17
Zgnoiłaby go i zrewanżowała się w ten sposób za jego bezczy nność.
– Drodzy państwo, w taki sposób do niczego nie dojdziemy. – Kujawa wszedł między Lecha
a Aleksandrę. Iskrzy ło między nimi, a policjant nie mógł pozwolić, żeby wy buchnął pożar.
– Przez ty dzień nie pojawiła się pani ani w miejscach pracy, ani w miejscu zamieszkania.
Kiwnęła głową. Policjant potwierdził jej najgorsze obawy. Zostawiła dzieci bez opieki na
długie siedem dni.
– Gdzie zatem pani przeby wała?
– A mogę liczy ć na dy skrecję?
Taka odpowiedź zaskoczy ła obu policjantów. Z twarzy Bielawskiego zniknął nawet ironiczny
uśmiech.
– Oczy wiście – przy taknęli niemal jednocześnie.
– Musiałam się urwać. Uciekłam. Głupio mi to przy znać, ale ży cie mnie przy gniotło.
Najpierw zniknął mój ukochany mąż. Budziłam się w nocy i nasłuchiwałam. Mimo wszy stko.
Przez trzy dni liczy łam, że wróci. Co ja mówię! Obiecy wałam dzieciom, że ich ojciec wróci.
Potem pojawił się ten film… – Aleksandrze by ło trudno nazy wać rzeczy po imieniu, ale
policjanci wiedzieli, że kobieta ma na my śli film zarejestrowany przez szpiegowską kamerę
znalezioną w długopisie Gabriela Wilka. – Każda stacja telewizy jna emocjonowała się śmiercią
mojego męża. Każdy reporter chciał o niej opowiedzieć, zapominając, że zabity mężczy zna by ł
człowiekiem, miał bliskich, rodzinę, dzieci, żonę… Dla nas to roztrząsanie jego egzekucji by ło
niezwy kle bolesne. Kuba, mój sy n, zaczął się moczy ć nocami. Weronika przez osiemnaście dni
się nie odzy wała. A ja udawałam silną. Trzy małam się. Przy jmowałam kondolencje,
wy trzy my wałam te wszy stkie współczujące spojrzenia… wy słuchiwałam coraz to nowszy ch
py tań i spekulacji. Ty dzień temu poczułam, że nie wy trzy mam ani jednego dnia dłużej. Dusiłam
się. Musiałam uciec, choć na chwilę wy rwać się z przy tłaczającej mnie rzeczy wistości.
– Rozumiem. – Kujawa pokiwał głową.
– Wątpię. – Aleksandra Wilk po swoim szczery m wy znaniu na powrót przy brała maskę
kobiety walecznej. – Żeby to zrozumieć, nie wy starczy rozwinięta wy obraźnia. Trzeba to
przeży ć. Przy znaję, przy gniotła mnie rzeczy wistość, żałoba, praca, dom… skumulowany stres,
oczekiwania otoczenia. Wsty dzę się tego, ale niestety, nie zmienia to faktu, że uciekłam.
– Powiadomiła pani kogoś o zamiarze wy jazdu? – Bielawski trzy mał w ręku długopis.
Przy gotowany by ł do zanotowania personaliów.
– Pan mnie jak zwy kle nie słucha! Nie wy jechałam. Uciekłam. Dostrzega pan subtelną
różnicę? Ucieczka ma to do siebie, że nikomu się o niej nie mówi.
– Dorosła kobieta, matka, nie mówi nikomu o ty m, że jej nie będzie. Dlaczego?
– Nie wiem. Może dlatego, że wtedy pojawiły by się kolejne py tania. Co się dzieje? Dokąd
jedziesz? Po co? Pojawiły by się też osądy. Chciałam ich uniknąć.
Nie zapewniła pani opieki dzieciom – zauważy ł łagodnie Bielawski.
Niewiele go ruszało. Nie martwił się biegający mi samopas dziećmi, lecz szukał braków logiki
w opowiadanej przez kobietę historii. Potrzebował czegoś, co mogłoby stanowić punkt
zawieszenia, co ujawniłoby ewentualne kłamstwa.
– To prawda, kiepska ze mnie matka. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Ale by ło mi
łatwiej podjąć taką decy zję, bo wiedziałam, że szwagierka się nimi zaopiekuje. Zawsze im
matkowała.
– Wy szła pani do pracy i przepadła.
– Tak. Jechałam na rozprawę sądową, ale niespodziewanie podjęłam decy zję o wagarach
i wy jechałam z miasta.
– Gdzie pani spędziła te siedem dni?
Strona 18
– W niewielkim leśny m ośrodku. – Aleksandra zawahała się. Wiedziała, że nie ma dużego pola
manewru.
– Ktoś może to potwierdzić?
– Nie sądzę. Unikałam ludzi. Jeszcze nie ma sezonu. Wszędzie jest pusto. Siedziałam
w pokoju…
– Gdzie jest ten ośrodek?
– Jak się nazy wa?
– Nie wiem, panowie, nie pamiętam. – Aleksandra skrzy wiła się. Ból głowy znowu dał o sobie
znać. Zignorował przy jętą dawkę ibupromu. – Nie mam pamięci do nazw. Panowie,
przepraszam, ale już jest pierwsza. Muszę porozmawiać z pacjentką, a potem odebrać sy na ze
szkoły.
– A co ze sprawą pani zaginięcia? – spy tał na odchodne Kujawa.
– Możecie ją zamknąć. To jakieś koszmarne nieporozumienie. Zamiast szukać morderców
i złodziei, szukacie mnie, kobiety, która ty lko na chwilę wy rwała się z domu…
*
Tego, co łączy ło Mariusza Kujawę i Lecha Bielawskiego żaden z nich nie nazwałby przy jaźnią.
Unikali wielkich słów, deklaracji i rozmów na pry watne tematy.
Znali się jednak od lat, by li w podobny m wieku, a pracę w policji rozpoczy nali w ty m samy m
czasie i w tej samej jednostce. Po dwóch ciężkich latach, w ciągu który ch nabierali
doświadczenia, ży cie rozdzieliło ich, by po jakimś czasie ponownie wrzucić do jednego pokoju
w wy dziale kry minalny m.
Spędzali ze sobą dużo czasu. Obserwowali się wzajemnie i rozumieli bez słów. Mieli podobne
priory tety, podejście do pracy i ży cia. Nie przepracowy wali się, ale w miarę sumiennie
wy kony wali swe służbowe obowiązki.
Wiedzieli też, że zawsze mogą na siebie nawzajem liczy ć. Nie ty lko w pracy, ale również po
niej. Jeśli który ś z nich miał problem, to szli na wódkę i razem milczeli. Milczące zrozumienie
przy nosiło im o wiele więcej saty sfakcji niż rozmowy o problemach.
– Musisz się z nią tak droczy ć? – Ty m razem Kujawa nie mógł przemilczeć zachowania
partnera.
– Ja z nią? Raczej ona ze mną.
– Mógłby ś sobie odpuścić.
– Nie panuję nad ty m. Baba ma silne feromony. Tak mnie wkurwia, że…
– …idziesz na czołowe – dokończy ł za partnera Kujawa.
Na szczęście jego nic nie ruszało. Ani feromony, ani znaczące spojrzenia, ani wielkie cy cki.
By ł świadomy swoich potrzeb seksualny ch, ale w żaden sposób nie wiązał ich z kobietami. Po
prostu od czasu do czasu musiał upuścić sobie trochę napięcia. Kobieta by ła do tego przy datna,
ale nie niezbędna. Nie na ty le, by z jakąkolwiek wiązać się gordy jskim węzłem małżeńskim.
– Zmieniła się, nie?
– Kto?
– No, Aleksandra Wilk.
Bielawski pamiętał ich pierwsze spotkanie. Przepy ty wał ją na okoliczność zaginięcia męża.
By ła zdenerwowana, zagubiona i gotowa w każdej chwili ugry źć rękę, która chciała jej pomóc.
Przewracała niebieskimi oczami i opowiadała o cudowny m Gabrielu, który pojawił się w jej
ży ciu jak ry cerz na biały m koniu. Facet od lat prowadził firmę informaty czną o mocno
ugruntowanej na ry nku pozy cji. Zarabiał konkretne pieniądze, a jego rodzina ży ła jak pączki
Strona 19
w maśle.
– Czy ja wiem? – Kujawa wzruszy ł ramionami. – Zapamiętałem ją jako zadbaną rudą babę,
która z jakiegoś powodu nas nie lubi.
– A znasz kogoś, kto nas lubi?
– W sumie… nie. Nawet ja ciebie ledwo znoszę.
– I wzajemnie. Wracając do Wilkowej, to ładna by ła. Smutna, ale taka wy muskana. I te jej
włosy, skręcone rude spręży nki. Lubisz rude?
– Czy ja wiem? Rude są wredne… i py skate.
– E tam, co ty wiesz o dupach. Rude są dzikie!
– Nawet jeśli Wilkowa by ła dzika, to ta dzikość chy ba w niej umarła. I w sumie nie ma się
czemu dziwić.
Śledztwo w sprawie zaginięcia Gabriela Wilka dość szy bko przy niosło nieoczekiwane efekty.
Po sprawdzeniu miejsc, w który ch by wał i przepy taniu najbliższy ch współpracowników
policjanci ustalili, że w dniu zaginięcia Gabriel umówił się na spotkanie z nowy m klientem.
Nikt nie wiedział jakim. Firma Gabriela od lat funkcjonowała na ry nku usług informaty czny ch
i to właśnie dzięki kontaktom prezesa zy skiwano i utrzy my wano strategiczny ch klientów.
Osoba zatrudniona na stanowisku przedstawiciela handlowego zajmowała się co prawda
wy szukiwaniem nowy ch klientów, ale wy łącznie wśród mały ch i średnich przedsiębiorstw. Ty lko
prezesowi udawało się nawiązy wać kontakty z klientami insty tucjonalny mi, którzy stanowili
źródło ponad osiemdziesięciu procent przy chodów firmy.
W kalendarzu zaginionego kartka z szesnastego maja 2014 roku zawierała hasłowy spis
czy nności wy konany ch przez Gabriela Wilka. „Zebranie”. „Ry chu ZUS”. „Księgowa” itp.
Godzina siedemnasta wy różniała się jednak spośród inny ch. Została obramowana czerwony m
kółkiem a dopisek: spotkanie, mimo że zwracał uwagę, nie przy nosił żadny ch konkretny ch
informacji.
Przy ciśnięta do muru przez Kujawę sekretarka przy znała, że szef prosił ją po południu
o sprawdzenie dojazdu do ulicy Żeglarskiej, domy ślała się więc, że to tam zamierzał dotrzeć.
Policy jny patrol sprawdził wskazaną ulicę. Bez problemu znalazł na niej przepisowo
zaparkowany samochód należący do Wilka. Podczas rozpy ty wania okoliczny ch mieszkańców
ustalono, że jedna z kobiet widziała poszukiwanego mężczy znę. Wy siadł z samochodu,
przeprowadził krótką rozmowę przez telefon komórkowy, a potem poszedł w dół ulicy, głośno
klnąc.
– Powiem ci, że niewiele rzeczy mnie rusza… – Kujawa na każdy m kroku lubił podkreślać
swoją obojętność – …ale tamto miejsce, ogromna kałuża zaschniętej krwi i znalezione
w długopisie nagranie…
Bielawski też pamiętał to miejsce. Wielka gimela na ty łach niezamieszkanej posesji. Blaszany
garaż, betonowa podłoga, walające się wszędzie nikomu niepotrzebne rzeczy.
Policjanci przy jęli wtedy na potrzeby śledztwa założenie, że skoro Wilk zostawił samochód
i szedł pieszo, to najpierw muszą przeszukać nieruchomości znajdujące się w najbliższej okolicy.
Tak trafili do garażu, w który m znaleziono fragmenty skóry i krew Gabriela Wilka. Bardzo dużo
krwi.
Najgorszy by ł ten film. Gdy by facet wiedział, że dzięki swojej obsesji nagry wania
służbowy ch spotkań stanie się gwiazdą mediów! Egzekucja człowieka. Idealny materiał dla
telewizji. Ludzie uwielbiają przy glądać się dramatom inny ch. A tu mieli dramat! Na twarzy
Wilka, który umierał na wizji.
On umierał na wizji, a jego żona traciła chęci do ży cia w domowy m zaciszu.
No i też pewnie dlatego tak wy gląda… jak zjawa. Kopia samej siebie.
Strona 20
– A kiedy ś by ła taka ładna.
– Ładna, nieładna… najważniejsze, że się odnalazła.
Kujawa nie miał ochoty konty nuować tej rozmowy. Zaginięcie Aleksandry Wilk by ło
przedmiotem jednej z wielu spraw, które prowadził. Odnalazła się sama i to by ło powodem do
jego radości. Mógł zamknąć sprawę i zająć się prowadzeniem inny ch.
Ludzie ciągle zgłaszali zaginięcia swoich bliskich. Ojców, mężów, dzieci, żon, matek. Męczy ło
go to. Wielokrotnie musiał podejmować czy nności zmierzające do ustalenia miejsca poby tu
osób, które mocno się napracowały, by uciec.
*
Szpital mam już załatwiony. Teraz czas na poradnię i ży cie rodzinne. Muszę jak najszy bciej
wszy stko ogarnąć.
Dzwoniłam do Weroniki. Tak kontrolnie. Nie odebrała. Pewnie jeszcze ma lekcje. Spróbuję
później. Teraz obdzwonię pacjentów.
Muszę wy my ślić jakieś logiczne wy tłumaczenie swojej nieobecności. Olga przy jęła, że się
spiłam. W sumie to dobra wersja, ale ty lko dla znajomy ch. Co powiem dzieciom i pacjentom?
Nieplanowany wy jazd służbowy. Tak. To jest dobre. Konferencja. Szkolenie. Standardowa
wy mówka żonaty ch kochanków.
Boże, człowiek nie zdąży nawet wsiąść do samochodu, a już do niego wszy scy dzwonią.
– Halo!
Muszę pohamować zniecierpliwienie. Wy raźnie sły chać je w moim głosie.
– Ooo, pani Aleksandro! Dzień dobry, w końcu panią złapałem. Dzwonię i dzwonię i już
nadzieję straciłem. Właściwie dzwonię już z przy zwy czajenia, by posłuchać pani głosu
nagranego na poczcie głosowej.
Świetnie, akurat tego mi teraz brakowało. Głowa nadal mnie boli, a ten męczy mnie swoim
piskliwy m głosem.
– Witam, panie Michale.
Ooo, to zabrzmiało nawet miło. Jak chcę, to potrafię.
– Musimy porozmawiać.
– Coś się stało?
I ty lko niech mi nie mówi, że tak, ale nie pamięta co, bo go wy śmieję. Dzisiaj to ja wiodę
pry m w nieogarnianiu rzeczy wistości.
Tak bardzo brakuje mi Gabriela. Mogłaby m się do niego przy tulić, porozmawiać z nim,
poradzić się go. Nie ma go ze mną od ponad roku, a mnie nadal zdarza się w nocy widzieć jego
siedzącą przy biurku sy lwetkę.
Boże, jak mnie to kiedy ś wkurzało. Zby wał mnie wieczorami, kazał iść spać, wy mawiał się
ciekawy m filmem albo książką, a kiedy już zasy piałam, siadał do komputera. Kiedy ś się
przebudziłam. Nie widziałam ekranu, a ty lko skupioną twarz męża. W przy pły wie zazdrości
wy skoczy łam z łóżka. By łam święcie przekonana, że ogląda pornole. Zaczęłam się awanturować
i zrobiłam z siebie idiotkę.
Wtedy mi wy znał, że z ukry cia nagry wa siebie i swoje spotkania z klientami. Pokazał
specjalny długopis z minikamerką i fragment jednego z filmów. Wy tłumaczy ł, że nagry wanie
ludzi bez ich zgody jest sprzeczne z prawem, dlatego nikt nie może o ty m się dowiedzieć.
Mówił o korzy ściach pły nący ch z późniejszej analizy filmów. Obserwacja przebiegu spotkania
biznesowego, mikroekspresji twarzy rozmówcy, oceny jego reakcji, szczerości, intencji
i oczekiwań oraz możliwość zauważenia swoich własny ch błędów by ły niesamowitą skarbnicą