Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie

Szczegóły
Tytuł Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej Żerdziński Pancerniki siedzące w granatowej wodzie Tak naprawdę to nie widziałem już za wiele. Zawsze na jesieni zdrowie mi się pogarszało; raz były wrzody, innym razem żylaki, jeszcze innym pęcherz moczowy, ale teraz ścięło mnie na dobre. Nie potrafiłem nawet nastawić oczu, choćby na tyle, żeby zobaczyć, kto wchodzi do baru. Ślepłem. - Co tak mrużysz te gały, Vit? Chcesz podłapać jakiś towar, he? - Nalej mi lepiej piwa - odburknąłem. Stary Casy złapał za kufel i zaczął szukać kranu. Też mu to nie bardzo szło. Sapał, syczał i co chwila przygryzał język jakby robił jakąś cholernie skomplikowaną robotę. - Masz rację - stęknął do mnie po chwili. - Nic tu po nas. Ani po mnie, ani po tobie. Co tam mówisz? - Nic nie mówię. - Pieprzysz, pieprzysz... Wyraźnie słyszałem. Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej, ale jego chudą, wynędzniałą twarz znałem akurat na pamięć. Zawsze kiedy tak patrzyłem w te ciężkie powieki, przypominały mi się lepsze dni i widziałem "Bramę 403" pełną gości, muzyki i dziwek. - Kiedy tak patrzę na ciebie, Vit - mruknął w końcu. - To widzę te lepsze dni. Nie brakowało nam wtedy gości, muzyki ani dziwek. Zaśmiałem się bezgłośnie. - A przecież nic się nie zmieniło, Casy. Ty stoisz za barem, a ja myję sracze. I drzewo wciąż rośnie za oknem. - I Florence wszystkim daje dupy. - Ale nikt już jej nie chce. To był inny głos, gdzieś na lewo ode mnie. - I tak to właśnie jest, chłopaki. Tak sobie tu więdniemy. Ted, zwany przez nas Dupawcem, zawsze miał jakieś wytłumaczenie. Ten się nigdy nie poddawał. Ten zawsze był szefem. - Tobie nic nie dolega? - zapytałem cicho. - Słyszysz, widzisz, chodzisz? - Tak. Ja się jeszcze trzymam - musiał chyba kiwać rudą głową, bo widziałem jakieś rozmazane smugi. - "Brama" złapie formę. Mówię wam. Barman splunął pod nogi i zaklął siarczyście: - Gówno. Nigdzie nie pójdę. Jest dopiero trzecia. - Widzisz, Ted. On nawet nie wie, o czym mówisz. Coś uderzyło w szyby, ale nie był to wiatr ani deszcz, tylko brudne, stare gazety; z tych, co to przylatują czasem z Down-Town dwa dni później niż trzeba i chociaż wciąż są na nich zdjęcia polityków, to ich uśmiechy nie są już takie czyste. - Bo tylko śmieci odwiedzają "Bramę 403", Ted. I ty przecież wiesz, kto jest winny... - Zamknij się, Vitalik. Może to nie jego wina. Zmrużyłem oczy i kiedy on zamoczył usta w piwie, pomyślałem, że chyba jednak nie warto o tym mówić. - A co z drzewem? - zapytałem - Trudno mi go dostrzec. - Wszystko O.K., Vit. Ma już piękne, złote liście. Cholernie złote. Jak nigdy dotąd. I chociaż to, co mówił Dupawiec, nie było prawdą, odpowiedziałem: - Fajnie. Ja wiedziałem, że drzewo zdycha. Rzeźby nie przypominały ani ludzi, ani zwierząt. Były przeraźliwie białe i czyste, co jeszcze bardziej podkreślał błękit popołudniowego nieba. Tak samo biały był dom. Tak samo jak garnitur kanciastego faceta, który otworzył mi bramę. - Jest pan spóźniony - rzucił krótko. Przyjrzałem mu się uważniej. - Prawdę mówiąc, rozczarował mnie pan. Pański głos nie pasuje do tego miejsca i do tych rzeźb. Powinien pan milczeć. Zmrużył tylko oczy i wyciągnął do mnie dłoń. - Masz pan tu pełno odcisków - powiedziałem. - To z poprzedniej roboty? - Nie. Pańskie kluczyki. Ale ja już postanowiłem, że nie odpuszczę mu tak łatwo. - Nie mam żadnych kluczyków. Przyjechałem tu taryfą. - W takim razie proszę już iść. Sir Farrell czeka. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem piersiówkę. - Jestem alkoholikiem - powiedziałem cicho. - Ale to nie dlatego nie mam samochodu, skurwielu. To dlatego, że nie lubię prowadzić. Biały pochylił nieco głowę. Nie wyglądał na rozzłoszczonego. - Nie chcesz się denerwować, czy jak? Problemy z wieńcówką? - próbowałem dalej. - Sir Farrell czeka. - Ta. Pociągnąłem alkohol, a on odwrócił twarz. Z reguły bez trudu drażniłem takich wielkich facetów. Ten był inny. - Może się uda w drodze powrotnej - syknąłem pod nosem i poszedłem w kierunku białego domu. Czułem, że za mną patrzy. Faktycznie byłem spóźniony. Prawdę mówiąc, całe moje życie było spóźnione. Urodziłem się w czterdziestym ósmym tygodniu ciąży, a moja mama od razu ze mnie zrezygnowała, bo nie dość, że o mało co jej nie zabiłem, jeszcze tam w macicy, to w dodatku miałem garba. I trudno się jej dziwić. - Lata lecą, a tak niewiele się zmieniło - westchnąłem. - Garb został, spóźniam się dalej... Ech. Pociągnąłem jeszcze trochę i ostrożnie wszedłem na schody. Tu było najwięcej tych białych figur i chyba już wiedziałem, do czego służą Farrellowi. Miały przytłaczać. Każdy kto wchodził po tych schodach, czuł się kiepski i mały jak jakiś pieprzony robak, a wszystko, o czym marzą pieprzone robaki, to uciec w bardziej paskudne miejsce. W cień. - Dzień dobry, panie Farrell - powiedziałem. - Naprawdę nie trzeba aż takich środków, ażeby mnie wprawić w zakłopotanie. I bez tego czuję się podle. Farrell uśmiechnął się. Nie wyglądał na drania, ale któż z nich na takiego wygląda? Plastyka twarzy to nie byle co. - Proszę wejść - powiedział. - Niech pan siądzie, odłoży tę płaską butelczynę i zacznie myśleć o interesach, panie Bossy. Podobało mi się to, że nie wprowadza mnie kamerdyner i że pokój, w którym mieliśmy rozmawiać, jest na dole. Farrell zamknął drzwi. - Wolałbym wiedzieć, o jakich interesach mam myśleć. Pański list był raczej enigmatyczny - uśmiechnąłem się i ostrożnie usiadłem na oparciu fotela. Farrell skinął głową. Wyglądał na coraz bardziej ponurego, a może tylko tak mi się wydawało, bo nie było tu za wiele światła. Czułem zapach jego kosmetyków i zapach ten przypomniał mi, że pieniądze to jednak ważna sprawa. Postanowiłem bardziej się starać. Prawdę mówiąc, pierwszy raz rozmawiałem z kimś takim jak Abraham Farrell. - Tak więc? - zapytałem. - Czy zechce mi pan to wyjaśnić? - Wie pan, czym się zajmuję? Nie znosiłem, kiedy ktoś odpowiadał mi pytaniem. - A pan wie, czym ja się zajmuję? - Tak. To akurat jest bardzo proste. Pan nigdy jeszcze nie pracował. Nawet na zlecenie. Na co dzień szwenda się pan po mieście, a pański talent krasomówcy zjednał panu opinię człowieka nadętego. Nie ma pan rodziny ani przyjaciół. Nie ma pan żadnych oszczędności. Nie ma pan kłopotów z policją. Pan nie ma w ogóle nic. Kiedy pan tu wchodził, nie dostrzegłem nawet pańskiego cienia. - Coś jednak mam. - Co? - odchylił nieco zasłonę i widziałem, że jego twarz nie jest już taka miła. Czarne włosy opadły mu na czoło, a wargi wygięły się w dół, zdecydowanie za nisko, żeby powiedzieć, że jest zadowolony. - Co pan ma? - powtórzył. - Mam garba. - Nie o tym mówimy, panie Bossy. Garba pan nie nabył. Teraz ja skinąłem głową. - Prawda. Jest to prezent. Wykrzywiłem smutno twarz i pomyślałem, że Abraham Farrell nie wezwał mnie tu z byle powodu. Zbyt się denerwował. - Ale to chyba nie to chciał pan mi powiedzieć. W sumie jakoś się przyzwyczaiłem. Da się żyć. - Skąd. Nie przyzwyczaił się pan. Ani trochę. Ale to faktycznie nie jest ważne. To, co panu powiedziałem, też nie. Mam pieniądze i swoje źródła informacji. Powtarzam tylko rzeczy oczywiste dla wszystkich. Farrell przygładził włosy i jeszcze jedna zmarszczka przecięła jego twarz. Przestało mi się to podobać. Ten człowiek potrzebował... - No, Bossy. Widzę, że się pan domyśla... Tak. Ja wiem. - To niemożliwe - odpowiedziałem powoli. - Tego nie wie nikt. Zbliżyłem się do Farrella i jednym szarpnięciem podniosłem żaluzje. Uśmiechał się. - Nie - złapałem go za klapy marynarki. - Proszę cię. Nie są na sprzedaż. Ja nie chcę, żeby oni też je znali. Te twoje filmy są trochę inne, zupełnie inne... Ja... Ale on nie drgnął nawet. Stał przed oknem i patrzył na jedną z tych białych rzeźb, a mnie zaczęło się wydawać, że ta rzeźba patrzy na mnie, i wtedy zauważyłem też, że uśmiech Farrella jest uśmiechem smutnym. - Panie Bossy. Ja nie chcę żadnej z pańskich książek. Proszę mi wierzyć. To, co pan napisał, zupełnie mnie nie interesuje. Garb znowu zaczął mnie swędzieć, bo nagle zrozumiałem, że gdyby chciał wejść do mojego mieszkania i zabrać mi moją maszynę, nie potrafiłbym go powstrzymać. Byłem niczym. Wróciłem na swoje oparcie, ale i stąd widziałem tę przeklętą rzeźbę. Farrell wybrał dobre miejsce na rozmowę. - Czego pan chce? - Wie pan, co przynosi mi największy szmal? Zacisnąłem zęby. - Nie. Nie znam się na tym całym gównie. Odwrócił do mnie twarz i teraz patrzyli już razem. Zawsze kiedy ktoś na mnie patrzył, garbiłem się jeszcze bardziej. - Jest taka jedna rzecz. Nazywa się "Brama 403". Tak naprawdę, tylko to trzyma Wydawnictwa Farrella przy życiu, drogi panie Bossy. Ale jak to w życiu i u mnie pojawiają się problemy. Zapali pan? - Nie. Chwilę wydmuchiwał niebieskie strużki, a potem podszedł do mnie, tak blisko, że przysłonił całe okno. Odetchnąłem. - Poprzedni autor odmówił współpracy. Po czterdziestu latach. Ale to wciąż nie jest największy problem. Czy znasz Adriana Slypera? - Może znam, a może nie. I wciąż pana nie rozumiem. - Ależ tak. Ten skurwysyn zażyczył sobie, żebyś to ty pisał dalej "Bramę 403". On cię zna. Wie, że piszesz. Farrell znowu się odsunął, ale tym razem nie zdążyłem zobaczyć tej rzeźby. Zwymiotowałem na dywan. Czasem, kiedy jest mi szczególnie źle, lubię sobie rzygnąć. Nic się nie poprawiło. Mżawka zamieniła się w deszcz, wiatr w wicher, a mój wrzód w wiele różnych chorób. Siedziałem w swoim pokoju. Paliłem. Myślałem. Dwa stare Gitany, to było wszystko, co udało mi się odnaleźć w połach hotelowego uniformu. Jednego z nich wzięła Florence. - Wiesz - powiedziałem. - Teraz, kiedy tak słabo widzę i ciebie, i wszystko dookoła, dopiero teraz zauważam, jak mało zapamiętałem. Chciałbym coś wspomninać, ale jedyne, co mam w głowie, to te cholerne podłogi i moje wiadro pełne proszków. Nie ma obrazów tętniących kolorami, nie ma ojca, który by na mnie krzyknął, nie ma szkoły i czerwonego prześcieradła. Nie ma nawet tego, co opowiedzieli mi inni. Zaciągnąłem się papierosem. - A ja? Jak mnie zapamiętałeś, Vit? Milczałem chwilę. - Zapamiętałem cię dobrze, Flo. Jesteś wysoką kobietą i wiem, że zawsze miałem problem, żeby powiedzieć, co w tobie było najdłuższe. Nogi, dłonie, twarz czy może spojrzenie. Nosisz wiele srebrnych bransolet i często malujesz usta. Pamiętam, że twoja szminka była bardzo czerwona. Pamiętam, że często na nią patrzyłem, bo zostawiałaś ją na petach, które zamiatałem z podłogi. Florence przeszła przez pokój. Wydawało mi się, że zatrzymała się przed oknem i że na coś patrzy. Tak. Coś tam było. Dawniej i ja lubiłem patrzeć przez to okno. - Biedny Vitalik - usłyszałem. - Czyżbyś zapomniał, co robię? Właśnie. Tego nie potrafiłem sobie przypomnieć. - Nie... - odpowiedziałem z wahaniem. - Nie wiem. Poczułem jej zapach i nagle przypomniał mi się Adrian Slyper. Jego nie mogłem zapomnieć. - Czy pamiętasz, gdzie leżały moje niedopałki? - Tam, gdzie siedziałaś najczęściej. Gdzie czekałaś. Dotknęła mojej głowy. - Ale już nie siedzę. Już nie mogę tego robić. Stary Casy nie potrafi nalać kufla piwa, Nolan przestał wychodzić na miasto, ty nie sprzątasz barów, a ja... Ja już nie mogę być kurwą. Zaczęła się śmiać i wiedziałem, że zaraz się rozpłacze. Ze wszystkich sił starałem się słuchać tego deszczu i myśleć o tym, co było kiedyś. Tak. Florence była dziwką. Była naszą najlepszą panienką i niejeden facet wracał tu tylko po nią. Ted, zwany przez nas Dupawcem, dbał o dobre imię "Bramy", ale Florence była ponad wszystko. Ona mogła to robić i miała nawet na piętrze specjalny pokój. - Nie płacz, Flo. Slyper jest chory. To dlatego. Wszyscyśmy się załamali i nie potrafimy żyć tak jak dawniej. - My w ogóle nie wiemy, jak żyć bez niego. Bez tego skurwysyna i jego cholernej maszyny - zaczęła szlochać, a jej łzy spływały mi po policzkach. Cóż mogłem odpowiedzieć. Już dawno obmyśliłem, żeby otworzyć drzwi pokoju 107 i porozmawiać z nim o tym wszystkim. Nawet gdybym zupełnie oślepł, tam trafiłbym zawsze. - Co jest za tym oknem, Flo? Powiedz mi. Przestała płakać. Znowu pogładziła mnie po głowie. - Biedny. Naprawdę nie potrafisz zobaczyć tego drzewa? Twojego ulubionego drzewa? Vitalik... Nie potrafiłem. Kiedy patrzyłem w tamtą stronę, widziałem tylko jaśniejszą plamę. Może była to szyba. - Powiedz mi jeszcze, Flo; czy to drzewo ma liście? - coś jakby zaczęło mi się przypominać. - To dopiero lipiec. Ale tego roku jesień przyszła do nas już w maju. A w czerwcu drzewo straciło wszystkie liście. Ty to zauważyłeś pierwszy, Vit. Tak. Tak to właśnie było. Wtedy zacząłem ślepnąć. - A za drzewem; co widzisz na Queen Street? Nie odpowiedziała od razu i kiedy bałem się już, że będę musiał powtórzyć pytanie, usłyszałem jej śmiech. Znowu taki sam. - Tam jest mgła. Taka dziwna gęsta mgła i czasem można w niej dostrzec pochylone sylwetki. Idą powoli, bardzo powoli. Im się nie spieszy, Vit. Ja myślę, że im nie ma się już gdzie spieszyć. Nie ma Queen Street. Nie ma budki ani świateł. Nie ma samochodów. Trudno mi było zebrać myśli, ale cieszyłem się, że Florence siedzi na moich kolanach. Miała ciepłe uda i ciepły głos. - Ja pójdę do Slypera. Jutro. Przylgnęła do mnie jeszcze ciaśniej. - Powiedz mu, że ja już nie potrafię... Wiesz, powiedz. Proszę cię. - Wiem. Ale wiedziałem też, że do jutra zapomnę. Jestem dosyć złośliwy i wiele rzeczy drażni mnie na świecie. Wszystko, co tylko wymyślam, natychmiast staram się opisać, ale rzadko się zdarza, żebym wracał do tych bzdur. Dla mnie one po prostu były, dokładnie tak jak ten facet w białym garniturze czy dym z papierosa wypuszczony przez nozdrza sąsiadki z góry. Przemijają. Są jednak wyjątki. Pamiętam na przykład zachód słońca. Napisałem go w szczególnie dla mnie fatalny dzień, pełen chmur, okropnie zimny i długi; tak, że nawet wiatr nie chciał go przepędzić. Pod wieczór nie wytrzymałem i wymyśliłem czyste, bardzo niebieskie niebo, a tuż nad horyzontem czerwone paski. Nie było innych barw. Tylko te dwie, czerwień i błękit. Niby takie proste, ale nie da się tego powtórzyć. Nie da się zakombinować tak samo. Zawsze coś się spieprzy, a to paski nie takie, jak być powinny, a to błękit trochę mniej niebieski, i tylko czasem w Los Angeles słońce zachodzi, jak to napisałem. - Jak dzisiaj - mruknąłem do tego wrednego faceta. - Dokładnie tak, jak napisałem. Patrz pan na te paski. Przytaknął. Prawdę mówiąc, nic innego nie robił od dobrych kilku godzin. Kiwał głową, mówił coś o honorarium i znowu kiwał głową. - Drogi panie Bossy. Czy pan w ogóle mnie słuchał? - w jego głosie pojawiła się nowa nuta. Błagalna. - Jak najbardziej - patrzyłem prosto w jego mętne oczy ale to właśnie ja pierwszy opuściłem wzrok. - Pan jest Andy. Przysłał pana Abraham Farrell. Z korporacji Abrahama Farrella. Udał, że to kawał i uśmiechnął się. Opisałem i taki rodzaj uśmiechu, ale jakoś nigdy nie zdołałem go polubić. - Czy przeczytał pan już chociaż pierwszy tom? - nie dawał za wygraną. - Tak. Przeczytałem i pierwszy i kilka innych - westchnąłem. - A kiedy pomyślałem sobie, że ten Slyper nie potrafi napisać następnego, zrobiło mi się jakoś dziwnie. Chyba faktycznie nie jest z nim najlepiej. - Dlaczego? Mrugnąłem do niego, a miałem duże, bardzo okrągłe oczy i już dawno zauważyłem, że właśnie przez to ludzie źle mnie oceniają. Wcale nie byłem taki łagodny. - Dla niego to musi być jak zrobienie kupy. Bierze papier, siada i już. Leci. Andy wykrzywił się tak bardzo, że przez drobną chwilę przestał pasować do swojego garnituru. Poprawił siwiejące włosy. - Co też pan sugeruje? - zapytał z niesmakiem. - Zatwardzenie? - Kto wie. Jak przesyłaliście mu szmal? Czy ktoś go w ogóle widział? Tego Slypera. Znowu zbierał myśli. Za długo. - Prawdę mówiąc, nie. Przysyłał maszynopis, a my wystawialiśmy czek. - Czeki wysyłaliście pocztą, a właściciel skrytki był zastrzeżony - dokończyłem. - Czy tak? Wstał od stołu i podszedł do mojej maszyny. Najwyraźniej uciekał. - Panie Andy. - Przeszedłem cały pokój tak, żeby znowu stanąć przed nim. - Czy Slyper nigdy nie krytykował waszych ekranizacji? Są straszne. Znacznie gorsze od książek. Ten sam uśmiech przemknął po jego ustach. - A pan skąd to niby wie? Hę? Podobno nigdy pan tego nie oglądał. Mimo że był znacznie wyższy, mnie wydał się nagle okropnie mały. Wzruszyłem ramionami. - Nie było jeszcze programu o takiej oglądalności. A przecież ludzie to kretyni. Musieliście tak opracować "Bramę 403", żeby im dogodzić. Głupie dla głupich. Już prawie myślałem, że się trochę wnerwi, ale nie. Farrell miał dobrych pracowników; Andy stał, patrzył i nie mówił nic. Pewnie dziwił się, że potrafię mieszkać w tej cholernej norze. W tym jednym małym pokoju, gdzie łatwiej było znaleźć świecę niż żarówkę, a herbata nigdy nie chciała się zaparzyć, bo mój palnik nie potrafił grzać na tyle dobrze. Sikałem do wiadra. Zęby myłem kawałkiem bandaża. Szyby polepiłem skoczem. Tak jak spodnie. Przysunąłem stołek i ostrożnie na niego wszedłem. - Dobra. Napiszę wam ten następny tom, chłopaki. Słońce już prawie zaszło, a on coś tam mówił, ale ja i tak wiedziałem, że to wszystko gówno. Nie mieli wyjścia. To Slyper tak chciał. Farrell się nie liczył. - Wiesz, Andy... Zaraz przyjdzie tu taka jedna dziewczyna. Przyniesie mi kawę z mlekiem i ciasteczka. Przyniesie mi też parę groszy i będzie do mnie dużo mówić, a jej głos przypomni mi trochę lepsze czasy. Będzie bardzo miła i ciepła, będzie słuchać, co jej opowiadam, czasem dotknie mojej dłoni, ale nigdy nie rozpuści włosów. Nigdy nie pokaże mi, jak naprawdę wygląda. Myślisz, że to przez tego garba? Andy wzruszył ramionami. - Teraz będzie trochę inaczej, panie Bossy. Kiedy dostanie pan pierwszy czek, zmieni się wszystko. Kobiety również. Będzie pan bogaty. - Tak. Wciąż stałem na tym stołku. I wciąż byłem niższy od niego. Chciałem już, żeby sobie poszedł, ale on jakby zwlekał. Popatrzył na mnie, potem znowu na moją maszynę, a potem prosto w popękane okno. - Mam jeszcze takie pytanie, panie Bossy. - Wal. Odpowiadam na wszystko. Opowiem ci nawet o moim garbie. Albo o tym, jak wyłysiałem. Tak więc, stało się to bardzo nagle... - Nie. Niech pan postara się być poważny - zaśmiał się, ale szybko to opanował. - Wszystko, o czym pan mówi, to pisanie. Pisanie. Ale co pan napisał? To właśnie o to chciałem pana zapytać. Gdzie są maszynopisy, książki, opowiadania... Gdzie to jest? Pan ma tylko ten pokój, a ja nic tu nie widzę. Ta maszyna nie ma nawet taśmy. Andy nie był aż taki głupi, jak myślałem. Był po prostu ślepy. Słyszałem już kroki tej dziewczyny. Schodziła do mojej sutereny. - Ja piszę. Papier nie jest mi potrzebny. Po co? - zeskoczyłem ze stołka i podbiegłem do drzwi. - Rozumie pan? Tylko ja i maszyna. - Rany boskie. To jak pan chce nam dostarczyć maszynopis? Jak pan to wszystko widzi? Przecież to nie są żarty, Bossy. To są pieniądze. Chciałem poczuć jej zapach, zanim jeszcze zapuka do drzwi, ale Andy podszedł do mnie i czułem tylko męskie kosmetyki i jego przerażenie. Klepnąłem go w ramię. - Pomyślałem i o tym. Niech pan powie Farrellowi, że zrobię wyjątek i będzie miał wszystko na papierze. Za trzydzieści dwa dni. Przyniosę sam, około południa. Wtedy się rozliczymy, a teraz niech pan już idzie. Wyszedł bez słowa. Rzuciłem się do maszyny i zacząłem pisać. Szybko, szybciej... Zaczynałem się domyślać, kim mógł być Slyper. Skąd mógł mnie znać. Jeszcze szybciej.... Weszła. Od czasu, kiedy zupełnie oślepłem, Ted zawiesił mi na szyi taki specjalny zegar. Zegar cyka co pół godziny, a ja potrafię się zorientować, czy to ranek, czy już wieczór. Nie robię nic. Szwendam się po opustoszałych korytarzach, gadam do siebie albo czekam przyczajony w jakimiś kącie, słuchając wycia wiatru. Stary Casy zniknął na dobre i nikt nie obsługuje już baru. Zlazłem tam przedwczoraj, posuwając się wzdłuż ściany, ostrożnie; tak, żeby nie upaść ze schodów. Kiedy wreszcie pchnąłem wahadłowe drzwi, nie poczułem ani zapachu tłumu ludzi ani nie usłyszałem jednego głosu. Zacząłem macać ściany i chyba z pół metra za drzwiami wyczułem pierwszą wyrwę. Potem następną i jeszcze jedną, a potem w ogóle nie było już ścian. Była pustka. - Halo... Halo, jest tam kto? - cofnąłem się przerażony. - Halo? Nikt nie odpowiedział, a ja przypomniałem sobie nagle Florence i tych ludzi chodzących w gęstej mgle. Tu też byli. Czułem ich wszędzie. - Kim wy jesteście... Szepty. - Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa... - Co chcecie nam zrobić? - Aaaaaaaaaaaaaaaaaa... - Co? - Aaaaaaaaa... - Ja nie rozumiem. - Uuuuuuuuuuuuummmaaaaarłłłłłł. OOOOOOOOnnn uuuummmmaaaaaaaaaaaaaarł. Włosy stanęły mi dęba i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem te pancerniki. Siedziały w granatowej wodzie, wielkie, żelazne okręty, z cienkimi, długimi lufami armat skierowanymi prosto w zachmurzone niebo. Widziałem też ludzi spacerujących po promenadzie. I czerwone znaki na ich czapkach. Nie wiem, skąd to się wzięło w mojej głowie. Nigdy nie interesowałem się statkami ani morzem. Ja nie mogłem pamiętać tego obrazu. To nie było moje. - Nnnnnnnnnnnnnnnaaaaaaaaaaasz Bóóóóg uuuuuuuummmmaarł. Zguuuuuuuuuubiiiliiśmyyyyy siiię. Wpuuuuuuuuśćććć naaaaassssssss... - Nie! Precz. Zatrzasnąłem drzwi i pobiegłem na górę. Od tego czasu zupełnie mi się pogorszyło. Bywa, że nie potrafię wrócić do własnego pokoju. Sterczę na korytarzu, tak jak teraz, i tak sobie kombinuję, co by tu... - Vitalik! Dobrze cię widzieć, człowieku. Ten głos poznałem od razu. To był nasz zaopatrzeniowiec. - Nolan. To naprawdę ty? Nolan? Nolan... - cieszyłem się jak dziecko i wciąż powtarzałem jego imię. - Już tak dawno nikogo nie spotkałem, widziałem tylko tych facetów we mgle, wiesz, tych, co to widziała Florence. I Ted też coś o nich mówił. A ty, co tam u ciebie? Tak w ogóle, to ja nie bardzo widzę... Poczułem, jak podchodzi bliżej, a potem znowu usłyszałem jego głos: - Po co pytasz, bracie. Gorzej nigdy nie było. Ale ja się nie przejmuję. Pieprzę Slypera, bo i on mnie zawsze pieprzył. Wczoraj spotkałem Dupawca i niech mnie szlag, jeśli spotkam go jutro. Cały czas rzyga, a jak nie rzyga, to sra - mówił coraz szybciej i śpiewniej. Dotknąłem swoich oczu. Bolały. - Przestań - powiedziałem cicho. - Nigdy tyle nie gadałeś. Co jest z tobą, Nolan? Na co ty chorujesz? Splunął i zasyczał: - To ty już, kurwa, nie pamiętasz? Już zapomniałeś? - Co... Co miałem zapomnieć. Ciebie pamiętam. - Pamiętasz? Przecież ja zawsze byłem chory, Vit. Albo złapałem syfa, albo wrzody na dupie. Kiedy się podleczyłem, Slyper przypominał sobie o żylakach podudzi, a potem o włośniu spiralnym i tak to leciało. Mnie tam bez różnicy. Ja zawsze umieram. Odwróciłem szybko twarz tak, żeby nie widział mojego zdziwienia. On nigdy nie chorował. Nigdy. Był wielkim, silnym jak goryl Indianinem i nie było takiego, który by sprostał jego żylastym łapom. - Nolan. Przecież ty... - Co? Powiedz mi lepiej, dlaczego tak krwawisz, bracie. Kto ci tak przerobił facjatę, Vit? - Nie wiem... To chyba z przedwczoraj. Uciekałem przed tymi ludźmi chodzącymi po naszym barze i musiałem w coś uderzyć. Ale nie pamiętam tego. Cyknął zegar. Minęło następne pół godziny i było już po południu. Nagle przypomniałem sobie, po co tu właściwie stoję. Pod tymi drzwiami. Jak ślepy, zagubiony człowieczek. - Ty masz chyba złamany nos, czy co... Cała twarz ci się zmienia. Oczy, włosy... Vitalik, co się z tobą dzieje? Cholernie krwawisz. Tak. Czułem, że nie jestem taki jak dawniej. Coś rosło w moim ciele i w mojej głowie. Znowu widziałem granatową wodę, a w niej spoczywały cztery omszałe pancerniki, połyskujące metalem w zachodzącym słońcu. Widziałem też żołnierzy spacerujących pośród zwojów grubych lin i było tak cicho, że słyszałem stukot ich butów. Stuk. Stuk, stuk. Stuk. Stuk, stuk. Jeden z żołnierzy spojrzał w moją stronę, a ja pomyślałem, że gdyby zaczęli chodzić trochę szybciej, brzmiałoby to jak maszyna do pisania. Jak ten dźwięk, który zawsze słyszałem zza jego drzwi. - Teraz - powiedziałem do Nolana. - Teraz, bracie. - Ty. Chyba nie chcesz tego zrobić. Po co ci to - zaczął oddychać głośniej. Namacałem klamkę. - Właśnie. Kiedyś otworzyłem hotelową księgę gości i pod numerem 107 znalazłem: - Apartament podwójny. Łazienka, kuchnia. Sprzęt stały - jeden stolik, dwa krzesła, jeden fotel. Lustro - pęknięte w prawym, górnym rogu. Z racji częstych awarii ogrzewanie wyłączono. Nazwisko gościa - Adrian Slyper. Mieszka samotnie. Numer prawa jazdy....... Wiek - nieznany. Zawód - Bóg. - Zawsze chciałem zapukać do Boga. Ale wejdę bez pukania. Trzymaj się, Nolan. Zanim zdążył coś odpowiedzieć, nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły. Ludzie potrafią dzielić sprawy na duże i małe. Niektórzy z nich są tak bezczelni, że potrafią też decydować, które z nich są ważne, a które błahe. Nie wiem, kto ich tego wszystkiego nauczył, ale gdybym zapytał pierwszego z brzegu, odpowiedziałby, iż wojna to ważniejsza rzecz niż sposób, w jaki trzymasz kufel z piwem. Ponieważ nie posiadam tak jednoznacznych możliwości oceny, często zadaję różne pytania. To właśnie wtedy najczęściej nazywają mnie idiotą. - Popatrz - powiedziałem do drobnego, zarośniętego pijaczka, który siedział po mojej prawej stronie. - Czy ty naprawdę potrafisz tak spokojnie pić to piwo wiedząc, że masz krótkie, grube paluchy, zakrzywione paznokcie i że to wszystko wygląda jeszcze gorzej, kiedy ściskasz tak ten swój kufel? Hę? Ty rzeczywiście spokojnie pijesz piwo? Tak po prostu? Spojrzał na mnie i powiedział: - Spierdalaj. I nawet nie drgnął mu ten wstrętny, czerwony kciuk. Mocny facet, pomyślałem nerwowo. Ten wie, co robi. - Nalej mi jeszcze jedno - podsunąłem barmanowi kufel. - Szmalec. - Zaraz. W swoich niezliczonych wędrówkach po barach nauczyłem się pisać tak naprawdę. Nigdzie nie znajdziesz takich twarzy. Pooranych ludzkich oblicz, pełnych myśli i życia, niekoniecznie pełnego krzykliwych kobiet czy komiwojażerów namawiających cię na kupno elektrostastycznych prezerwatyw. Jeżeli można podzielić ludzi, to tylko na dwa rodzaje: myślicieli i kombinatorów. Czasem wystarczy jedno spojrzenie, żeby oddzielić przypadkowych bywalców od starych wyjadaczy. Siedzisz przy barze i patrzysz w podrapane lustra, a w nich widzisz wszystko, co dzieje się gdzieś za tobą. To bardzo ważne. Nie widzisz tego bezpośrednio i zachowujesz dystans. Możesz pisać. - Tak więc - zwróciłem się do zasępionego bandziora, który siedział po mojej lewej stronie. - Jeżeli już przyjąć, że jestem człowiekiem, to zaliczyłbym siebie do kombinatorów. Pożycz piątkę. - Spierdalaj. Ten też wiedział, co i jak. - Oglądałeś kiedy "Bramę 403"? - zapytałem barmana, który wciąż czekał cierpliwie na pieniądze. - A może czytałeś książki? Zmrużył niepewnie oczy. Miał łysą, żylastą głowę i przypominał mi nieco głębinową rybę. Zwłaszcza kiedy otwierał usta. - Jasne - powiedział powoli. - Każdy to ogląda. Nawet mój syn. Wiedziałem, że jego jedyny syn jest bokserem i trochę mu się już poprzestawiało. - Powiedz mi jeszcze, którego z bohaterów lubisz najbardziej? - Po co ci to, Bossy? Nigdy nas tu nie wypytujesz o takie rzeczy. Pochyliłem się tak, żeby ci dwaj siedzący obok też mnie słyszeli. - Dam ci tę piątkę bez piwa. Odpowiedz. - To chyba jasne. Vitalik Stone. Wszyscy go najbardziej lubią. Nawet mój syn. Sięgnąłem ręką do kieszeni udając, że czegoś szukam. - A co wiesz o pokoju 107? Kto tam mieszka. Kim jest ten gość? Żyły nabrzmiały mu jeszcze bardziej. - Co ci się stało? Chory jesteś? Nigdy cię to wszystko nie interesowało. Do baru weszła dziewczyna i chociaż siedziałem tuż przy drzwiach, nie zauważyła mnie. Miała ładną twarz, pełną wspomnień; prostych dobrych myśli, takich jak te, które spotkać możesz w pamiętniku nastolatki i chyba już nigdzie indziej. - Powiedz, Ed - pokazałem mu zaciśniętą pięść. - Numer 107. Powiedz. - Nikt nie wie, kto tam mieszka, Bossy. Podobno jakiś pisarz, a może wariat. - Barman wyraźnie się rozruszał. - Mój syn twierdzi, że to jest ten kluczyk. To jest to, że znasz ten pieprzony hotel jak własny dom, a mieszkańców jak własną rodzinę. Ale tego nie wiesz. Tego jednego nie wiesz. A jak nie wiesz, co jest we własnym domu, to żre cię strasznie taka myśl... - Prawda - wtrącił się mój sąsiad z prawej. - Strasznie mnie to wkurwia. No co też tam jest? W tym pokoju? Dziewczyna przeszła już cały bar i usiadła przy pustym stoliku. Widziałem jak wyjmuje z torebki szminkę, a potem zakłada nogę na nogę. Zaczęłą się malować. - Gówno - warknął pijak z lewej. - To nie to. Nie zauważyliście, że najważniejsza jest Florence? Niby dziwka, a ma serce. W ostatnim odcinku dała nawet temu kulasowi, Nolanowi. Barman skinął żylastą głową i uśmiechnął się. - Taaak. Za darmo mu dała. Dobra jest kobita. Kiedy pomyślałem, że zostało im jeszcze czternaście odcinków, zrobiło mi się jakoś dziwnie. Wciąż nie wiedziałem, od czego zacząć. Do dziewczyny przysiadł się mężczyzna. Wyglądał kiepsko; ciężki, zwalisty brzuchacz wymachujący śmierdzącym cygarem i nie musiałem wcale mrużyć oczu, żeby zobaczyć lśniące kropelki potu na jego czole. Zaczęli rozmawiać. - Wiecie co, chłopaki - powiedziałem. - Nie mam tej piątki. Nie mam nic. Ale obiecuję wam, że piętnasty odcinek "Bramy", licząc od dzisiaj, nie będzie już taki tajemniczy. Zeskoczyłem ze stołka i skierowałem się do drzwi. I tak wiedziałem, że za chwilę dziewczyna wyjdzie z tym obleśnym palaczem cygar, a na jej twarzy nie będzie już tych delikatnych wspomnień. Pojawią się znowu jutro, kiedy przyniesie mi trochę pieniędzy i herbatniki. Nie musiałem tego widzieć. W końcu ja to Napisałem. A teraz, panie Slyper, zabiorę się za ciebie. Sam mnie poprosiłeś. Lustro rzeczywiście było pęknięte w prawym, górnym rogu. Na podłodze leżały stosy zadrukowanych stronic, a wśród nich kawałeczki połamanych ołówków i gumek. Wszędzie zalegały grube warstwy kurzu; widziałem je nawet w tym kiepskim żółtym świetle spływającym gdzieś z góry, z małej, ukrytej pod sufitem żarówki... Światło... Zaraz. Ja widziałem. Znowu widziałem. - Oczy mi wyzdrowiały - powiedziałem do siebie. - O Boże. - Tak - odrzekł jakiś głos. - Ale to już nie moja zasługa. Prawdę mówiąc, zrobiłem wszystko, żebyś odzyskał wzrok, niestety, nie dałem temu rady. I nie tylko temu, panie Stone. Siedział tuż pod oknem, zasłoniętym ciężkimi czarnymi firanami, i całe jego ubranie też było czarne - może właśnie dlatego nie zauważyłem go od razu. A może dlatego, że był taki skurczony i zapadnięty w głąb siebie. Przypomniał mi jabłko, które zostawiłem kiedyś na półce, a ono pomarszczyło się i zmalało tak, że kiedy je w końcu stamtąd wyjąłem, nie od razu poznałem, co to w ogóle jest. Nie zauważyłem własnego Boga, pomyślałem i z trudem opanowałem śmiech. To straszne, ale chciało mi się tylko śmiać. Slyper nie patrzył na mnie. Spojrzenie utkwił w swojej maszynie, równie czarnej jak wszystko wokół niego, lśniącej złotymi napisami i niklem. Nie wiem, jak długo tak już na nią patrzył. Nie wiem również, dlaczego ja musiałem opuścić wzrok. - Spiesz się - powiedział w końcu. - Teraz, kiedy On zaczął, nie mam już za wiele czasu. Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Ostrożnie wszedłem do pokoju, a te zapisane strony szeleściły pod moimi butami. Wciąż nie widziałem twarzy Slypera, wciąż ukrywał ją w cieniu. - Panie Slyper - powiedziałem. - Niech mi pan tylko powie, czy rzeczywiście nie możemy żyć bez pana? - Nie. - Dlaczego? - Ja was Napisałem. Was, ten hotel, ulicę za oknem, ludzi przychodzących czasami do naszego baru i to drzewo, na które tak bardzo lubiłeś patrzeć. I od razu, od samego Początku, dałem wam wszystkim świadomość, że tak właśnie jest. Pomyślałem sobie, że to jedyne, co jestem wam winien. Świadomość. Zbliżyłem się jeszcze bardziej. - Wiedzieliśmy wszyscy. Drzwi z numerem 107 były dla nas czymś... Czymś innym. Innym światem. My nawet nie mówiliśmy o panu zbyt często. Pokręcił głową. - A przecież mogliście tu wejść. Każdy jeden; nie musieliście nawet pukać. Wystarczyło przekręcić klamkę. Zaczął kaszleć, a ja cierpliwie czekałem, aż skończy. - Nikt z nas nie wszedł. Po co mieliśmy wchodzić? Żebrać o zdrowie? O ładniejsze twarze? O pieniądze? - Nie. Byliście wszyscy zbyt dumni. Zbyt podobni do mnie. Ale przecież można było wstąpić tu na kawę. Dlaczego nikt z was nie zaprosił mnie na dół, nie przedzwonił... Skąd wiedzieliście, że u mnie wszystko O.K.? Odchyliłem zasłonę i wzruszyłem ramionami. - Czuliśmy się dobrze. Więc i pan musiał czuć się dobrze. Tam, gdzie kiedyś rosło drzewo, była teraz tylko mgła. Gęsta, prawie namacalna zasłona sięgająca okien jak chciwe ręce żebraka proszącego o pieniądze. Oni stali już wszędzie. Widziałem ich twarze wpatrzone w moje oczy; cierpliwe, pewne swego... - Kim są ci wszyscy ludzie na dole? Na co oni czekają? Wzdrygnął się. - Nigdy nie będziecie wśród nich. Właściwie tylko tyle mogę ci o nich powiedzieć. Nie bój się. Ale ja bałem się coraz bardziej. Wydawało mi się, że oni czekają na śmierć Slypera i kiedy umrze, wejdą tu do środka. Po nasze ubrania, jedzenie, marzenia, ciepło i wszystko, co tylko mamy. Po nas samych. Wiedziałem też, że wystarczy mi zamknąć oczy, żeby znowu stanąć w tamtym miejscu i patrzeć na cztery szare cielska majestatycznie zanurzone w granatowej wodzie. Coraz bardziej pragnąłem tego wiatru szarpiącego flagami i tej kobiety, którą prowadzili wysocy żołnierze. Mogłem opuścić powieki. Mogłem wybierać. Mogłem zmienić ten świat. - Nie - powiedziałem do Slypera. - Jeszcze nie - odpowiedział. - Następnym razem - westchnąłem do siebie i wykręciłem kartkę papieru. - Aż tak bardzo nam się nie spieszy, moi drodzy. Pogoda była kiepska. Lubię deszcz i lubię też słońce, ale obu naraz wprost nie potrafię znieść. Tu, w suterenie, jest wtedy najprzyjemniej, widzę trochę słońca i trochę deszczu i naprawdę nie muszę się martwić, co na siebie założyć. A co najważniejsze - wcale nie chce mi się nigdzie wyłazić. Piję gorzkie herbaty, kurzę skręty i Piszę. - Tak - uśmiechnąłem się. - Trzeba mi więcej takiej pogody. "Brama 403" jej potrzebuje. Z pozoru nie wydawało się to aż takie trudne. Wszystkie tomy "Bramy" przypominały mi ogniwa dobrze naoliwionego łańcucha. Łańcuch zazębiał się na kole i cała historia pędziła coraz szybciej do przodu. Z odcinka na odcinek Slyper bardziej zagęszczał atmosferę, uniemożliwiał oderwanie się od jego pomysłów, wciągał; i niech mnie, jeśli mu to nie szło. Tu był mistrzem. I nie tylko tu. Wykreował wspaniałe postacie. Niby skąpe w opisie, niby blade i zamknięte w jednym, szarym miejscu, ale im dłużej o nich myślałem, tym bardziej rozumiałem, dlaczego są takie dobre. - Dwadzieścia lat temu postanowiłem opisać Człowieka Pełnego - powiedziałem do wody ściekającej po parapecie. - Pisałem go bez mała rok. Starałem się ująć każdą jego część, każdą cholerną cząstkę i wiem, że nie zapomniałem opisać niczego. Był to rzeczywiście Człowiek Pełny. Woda kapała coraz szybciej. - Ale ja nazwałem go Człowiekiem Pustym. Bo dla mnie nie miał już nic do ukrycia. Slyper musiał o tym wiedzieć. Szkicował więc tylko, raz pewniej, raz mocniej, ale nigdy nie tak, żeby wszystko było jasne. Był muzykiem, który dobrze wie, czego zagrać nie można, który urywa najbardziej porywające sola w połowie i zostawia cię wściekłego, ale z głową pełną myśli i pomysłów. Jak by tu dokończyć. To był jego haczyk. Poruszał się sprawnie, nie wyczuwałem wahania w dialogach, nie było sztuczności w opisach... - Halo, panie - usłyszałem jakiś głos. - Otwórz pan. Podbiegłem cicho do drzwi. - Panie Bossy. Czy pan mnie słyszy? Halo! Przystawiłem stołek i ostrożnie zacząłem się na niego wspinać. Nikt nie pomyślał, że garbaci nie sięgają wizjerów. Jasne. Po co to się martwić garbatymi. Byłem zły, bo nie chciałem się ubierać. Zawsze, kiedy Piszę dłuższe partie tekstu, rozbieram się do naga. Nie lubię czuć na sobie tych wszystkich szmat, przeszkadzają mi w przebieraniu palcami i odciągają co ciekawsze myśli. Dosięgnąłem wizjera. Za drzwiami nie było nikogo. - Co pan wyprawia? Tutaj, Bossy. Tutaj, do cholery. Dopiero teraz zrozumiałem, że to nie zza drzwi dobiega ten głos. Odwróciłem się tak wolno, jak tylko potrafiłem, bo gdybym odwrócił się szybciej, byłbym jeszcze śmieszniejszy. Garbus golas na trójnogim zydlu. Tylko płakać ze śmiechu. - Tak - skinąłem głową. - Widzę pana, panie dozorco. I rzeczywiście widziałem jego sumiastą twarz łypiącą na mnie przez potrzaskaną szybę. To była jedna z niedogodności mojej sutereny; to cholernie niskie okno. - Zaglądam tak do pana, bo nie wiadomo, żyje nam pan jeszcze, czy już nie? Co to się dzieje, panie Bossy? Verly mówiła, że nawet jej już pan nie wpuszcza. - Jej przede wszystkim. Ale niech się pan nie martwi. Ze mną jak z wielbłądem. Wie pan co o wielbłądach? Poruszył nerwowo wąsem. - Garby mają cholerniki. Podszedłem bliżej szyby i widziałem jego oczy w dziesiątkach popękanych szkieł. Na każdym miały trochę inny kolor. - I tak też sobie radzą. Z garba biorą picie - powiedziałem półgłosem. - A ja mam taki specjalny garb; nie dość, że pełen wody, to i żarcie się w nim znajdzie. Szarpnąłem zasłoną i dozorca zniknął. Wściekły wróciłem do maszyny. Nie wiem, jak długo przy niej siedziałem, ale kiedy w końcu podniosłem głowę, woda nie kapała już z parapetu. Przestało padać. - Slyper popełnił błąd - powiedziałem. - Postanowił pisać dobrze i postanowił omijać wiele małych, niepotrzebnych kwestii. Uznał, że wspomienia, te niby głupie zamglone myśli, nie będą potrzebne jego bohaterom. Po jaką cholerę mają wspominać, myślał. Po co mają pamiętać choroby i śmierć, wypadki czy plamy na nowych spodniach... Dlaczego niby ich męczyć tym wszystkim? Zapaliłem skręta i uśmiechnąłem się. Slyper Usprawniacz. Napisał ludzi, jakich znał, ale nie podobało mu się, że cierpieli. Zamknął ich w małym hoteliku i stworzył nowy świat. - Szkoda tylko, że oparł go na tym starym. Nawet piwa nie wymyślił swojego, nawet jednego drzewa albo chociaż kształtu muszli do sracza. Wolał zmienić ludzi. Tak po prostu - nie spodobali mu się. Pokręciłem głową i zacząłem Pisać. Na małej, podrapanej półce poniewierało się kilka książek. Były bardzo stare, pełne podkreśleń i jakichś dziwnych znaków. Kiedy zbliżyłem się i wziąłem w dłoń jedną z nich, zobaczyłem nazwisko autora. Adrian Slyper. - Tak. Napisałem ich znacznie więcej - powiedział pocierając zmarszczone czoło. - Tak dużo, że sam nie pamiętam wszystkich tytułów. Podobno nie były najgorsze. Odłożyłem książkę. - I co będzie z nami, panie Slyper? Może to ta maszyna? Może to ona się panu zepsuła? Mogę przyprowadzić starego Grorge`a, zawsze coś poradzi... Slyper uśmiechnął się. Miał czarne, połamane zęby, a ja znowu pomyślałem głupio, że Bóg nie powinien mieć takich zębów. - Popatrz - powiedział. - Patrz prosto na to lustro. Jego długie, węźlaste palce zawisły nad klawiaturą, a potem opadły i zaczęły biegać jak dwa ruchliwe pająki. Po chwili znieruchomiały. Gdyby ktoś mnie zapytał, nie potrafiłbym odpowiedzieć, kiedy to się stało. Patrzyłem cały czas i jedyne, co mógłbym powiedzieć, to to, że lustro nie było już pęknięte. Zaczął pisać znowu. Jeszcze szybciej. Tym razem wydawało mi się, że widzę znikającą rdzę, widzę ramy zmieniające kształty, ale to musiało być tylko złudzenie, bo kiedy przestał, w ogóle nie było już ram, a lustro wisiało w innym miejscu. - Więc tak pan to robi? - Trochę kręciło mi się w głowie i musiałem oprzeć się o ścianę. - Szybko. - Chciałem ci tylko pokazać, że maszyna jest sprawna. W jednej chwili mogę napisać nową "Bramę 403". Mogę przerobić każdy pokój, schody, bar... Wszystko. Zaczął gestykulować, jak gdyby nagle zabrakło mu słów. Wreszcie widziałem jego twarz; dziką, wściekłą twarz zmęczonego człowieka, pełną zmarszczek i zniechęcenia. Przypominał po trochu nas wszystkich. To odnajdywałem w nim Nolana, to barmana, to gości wpadających do naszego baru na jednego scotcha, to mnie samego. Ale był jakiś bardziej wyrazisty niż my, bardziej dojrzały. Miał w sobie i nas, i jeszcze wielu innych. Był lepszy. Chciałoby się powiedzieć: lepiej Napisany. Gdyby ustawić go obok mnie, byłbym tylko kiepską kopią. Słabym, nie do końca oświetlonym człowiekiem, którego ktoś zaczął lepić, ale zabrakło mu i talentu i materiałów. Zabrakło tego, co miał w sobie Slyper. - Dlaczego nas pan nie poprawi? Wciąż pan Pisze - zapytałem i kopnąłem lekko stertę papieru poniewierającą się pod stołem. Rozsypała się wachlarzowato na setki innych kartek leżących tuż pod moimi butami. On milczał. Jego twarz jeszcze bardziej się napięła, jeszcze bardziej nasyciła uczuciami i kiedy byłem już pewien, że zaraz wybuchnie, Slyper odsunął od siebie maszynę i spojrzał prosto w moje oczy. - Nie potrafię. - Jak to?.. Przecież przed chwilą widziałem. Potrafi pan. - To nie to samo. Od jakiegoś czasu wszystko, co staram się zmienić w was samych, obraca się przeciwko wam. Nie jesteście sprzętami. Was Pisze się znacznie trudniej. Niewiarygodnie trudno. Pamiętasz początek twoich kłopotów ze wzrokiem, Vit? Pogładził dłonią klawiaturę. Nie wiedziałem, o co mu właściwie chodzi, ale odpowiedziałem: - Tak. Ostatnio bardzo mi się pogorszyło. Oślepłem. - Nie o tym mówię. Ty zawsze trochę niedowidziałeś. Nie obraź się, mój drogi przyjacielu, ale zrobiłem to specjalnie. Pomyślałem, że każdy z was powinien mieć jednak jakąś wadę. Nie za groźną. Taką, żeby była... Zaśmiał się. - Ale te wasze braki wymknęły mi się spod kontroli. Zaczęły żyć po swojemu, coraz trudniej przychodziło mi je gasić.... Aż wreszcie... Patrzyłem, jak wyciąga zaciśniętą pięść. Trzymał ją tak przed moją twarzą, a potem nagle rozwarł palce. - Uciekliście. Zmrużyłem oczy. - Gdzie? Niby gdzie mieliśmy uciekać? Nigdy w życiu nie wyszedłem z "Bramy 403". - Ale zacząłeś wychodzić gdzie indziej. I co najbardziej mnie zdziwiło, to nie ja ci to Napisałem. To było twoje. Na tych wszystkich kartkach papieru, które właśnie deptałem, było napisane, gdzie mam iść, a gdzie nie. Było tam napisane, kto popatrzy w długie rzęsy Florence, a kto pójdzie z nią do łóżka. I nawet to, kto będzie stawiał następną kolejkę. - Tylko, że nie będzie już następnej kolejki - powiedział Slyper. - Bar mógłbym jeszcze odtworzyć. Napisałbym wam butelkę "J&B" i szklaneczki grube na dwa palce. Mielibyście wszystko jak za dawnych, dobrych czasów. Ale powiedz sam, czy chciałbyś? Kiedyś bez wahania skinąłbym głową. Kiedyś nie wiedziałem, że istnieje taka wielka woda, a w niej zanurzają się stalowe kadłuby wojskowych okrętów. Nie miałem nawet pojęcia, jak silny może być letni wiatr. - Bo też nigdy go nie czułem w swoich włosach. I wiem jedno, panie Slyper. Chciałbym, żeby dmuchał w moje oczy. Prosto w oczy. Postukał palcem w klawisz. - Musiałeś dawno nie patrzeć w lustro. Zrób to, Vit. - Po co? Całe życie spędziłem w barze. Znam swoją twarz. Ale przypomniałem sobie, co mówił mi Nolan i podszedłem do lustra. Kiedy w nie spojrzałem, w pierwszej chwili zdało mi się, że ktoś trzeci stanął za moimi plecami. Ktoś taki jak Slyper. Z tych lepszych. Mimo że ta twarz krwawiła z wielu miejsc. - To przecież nie ja - powiedziałem powoli. - To ty. I wcale już nie przypominasz mnie. Zacząłem gładzić ten mocny, gładki podbródek, dotykałem gęstych czarnych włosów i chociaż czułem dotyk swoich dłoni, moje ja nie mogło pogodzić się z tą zmianą. Nic nie zostało we mnie z tamtego Vitalika. Nic. Popatrzyłem na te stosy drukowanych kartek i uśmiechnąłem się. - No to ze mną się panu udało, panie Slyper. I chyba tylko ze mną. - Nie zrozumiałeś - zakrzywił hakowato dwa palce. - Nic nie zrozumiałeś. Ja tak bym nie potrafił. Zrobił to Ktoś inny. Tak. Czułem, że mówi prawdę. - Przykro mi - powiedziałem ocierając krew z czoła. - Ale dlaczego krwawię? To tak na zawsze? Slyper opuścił dłoń. - On jeszcze nie skończył. Ma swoje metody, swoje wzorce i, jak sądzę, bardzo niechętnie cokolwiek przerabia. Traci czas na poznanie waszych osobowości. Dla niego są zupełnie obce. Musiałem chwilę pomyśleć. Czułem, że te pancerne statki znowu wpychają się w moje myśli. Pragnąłem ich, a jednocześnie pamiętałem, że nie są tak całkiem moje. Ani moje, ani Slypera. Więc, czyje? - A co się stanie z panem? Będzie pan nas kontynuował? Nie wszyscy w tym hotelu są tacy sprawni jak ja. Przed kilkoma godzinami rozmawiałem z Nolanem... Znowu skierował we mnie te zagięte palce. - Ty jesteś pierwszy. Postanowił zacząć od ciebie. I chyba wiem, dlaczego to zrobił. - A kto będzie po mnie? Uśmiechnął się. - Nie wiem. Wiem natomiast, kto będzie ostatni. Niewiele jest miejsc, w których potrafię się uśmiechnąć. Mam oczywiście na myśli szczery, pełen zadumania uśmiech. Taki, który potrafi przekonać wszystkich dookoła, jaki ze mnie miły gość, a ja sam nie muszę już wtedy za wiele mówić, tłumaczyć się z garba, denerwować, nie muszę nic - ot, siedzę sobie skromnie, stopy kieruję do wewnątrz i czekam, aż spłynie na mnie nowy wielki pomysł. To wygodne. Bywa jednak, że pomysły nie nadchodzą. Nie przychodzi też to coś, co mogłoby mnie jakoś podkręcić, a ja sam nie staram się tego przyspieszać. Zresztą, czy kiedykolwiek spieszyło mi się w moim ulubionym miejscu? Po prostu siedzę sobie w tym pięknym, gotyckim kościele i uśmiecham się. - Ależ oni są wspaniali - westchnęła do mnie kobieta siedząca obok. - Jacy młodzi. O Boże. Od razu ją przyuważyłem, bo rzadk