Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie
Szczegóły |
Tytuł |
Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Żerdziński Maciej - Pancerniki w granatowej wodzie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej Żerdziński
Pancerniki siedzące w granatowej wodzie
Tak naprawdę to nie widziałem już za wiele. Zawsze na
jesieni zdrowie mi się pogarszało; raz były wrzody, innym
razem żylaki, jeszcze innym pęcherz moczowy, ale teraz
ścięło mnie na dobre. Nie potrafiłem nawet nastawić oczu,
choćby na tyle, żeby zobaczyć, kto wchodzi do baru.
Ślepłem.
- Co tak mrużysz te gały, Vit? Chcesz podłapać jakiś
towar, he?
- Nalej mi lepiej piwa - odburknąłem.
Stary Casy złapał za kufel i zaczął szukać kranu. Też
mu to nie bardzo szło. Sapał, syczał i co chwila
przygryzał język jakby robił jakąś cholernie skomplikowaną
robotę.
- Masz rację - stęknął do mnie po chwili. - Nic tu po
nas. Ani po mnie, ani po tobie. Co tam mówisz?
- Nic nie mówię.
- Pieprzysz, pieprzysz... Wyraźnie słyszałem.
Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej, ale jego chudą,
wynędzniałą twarz znałem akurat na pamięć. Zawsze kiedy tak
patrzyłem w te ciężkie powieki, przypominały mi się lepsze
dni i widziałem "Bramę 403" pełną gości, muzyki i dziwek.
- Kiedy tak patrzę na ciebie, Vit - mruknął w końcu. - To
widzę te lepsze dni. Nie brakowało nam wtedy gości, muzyki
ani dziwek.
Zaśmiałem się bezgłośnie.
- A przecież nic się nie zmieniło, Casy. Ty stoisz za
barem, a ja myję sracze. I drzewo wciąż rośnie za oknem.
- I Florence wszystkim daje dupy.
- Ale nikt już jej nie chce.
To był inny głos, gdzieś na lewo ode mnie.
- I tak to właśnie jest, chłopaki. Tak sobie tu więdniemy.
Ted, zwany przez nas Dupawcem, zawsze miał jakieś
wytłumaczenie. Ten się nigdy nie poddawał. Ten zawsze był
szefem.
- Tobie nic nie dolega? - zapytałem cicho. - Słyszysz,
widzisz, chodzisz?
- Tak. Ja się jeszcze trzymam - musiał chyba kiwać rudą
głową, bo widziałem jakieś rozmazane smugi. - "Brama"
złapie formę. Mówię wam.
Barman splunął pod nogi i zaklął siarczyście:
- Gówno. Nigdzie nie pójdę. Jest dopiero trzecia.
- Widzisz, Ted. On nawet nie wie, o czym mówisz.
Coś uderzyło w szyby, ale nie był to wiatr ani
deszcz, tylko brudne, stare gazety; z tych, co to przylatują
czasem z Down-Town dwa dni później niż trzeba i chociaż
wciąż są na nich zdjęcia polityków, to ich uśmiechy nie są
już takie czyste.
- Bo tylko śmieci odwiedzają "Bramę 403", Ted. I ty
przecież wiesz, kto jest winny...
- Zamknij się, Vitalik. Może to nie jego wina.
Zmrużyłem oczy i kiedy on zamoczył usta w piwie,
pomyślałem, że chyba jednak nie warto o tym mówić.
- A co z drzewem? - zapytałem - Trudno mi go dostrzec.
- Wszystko O.K., Vit. Ma już piękne, złote liście.
Cholernie złote. Jak nigdy dotąd.
I chociaż to, co mówił Dupawiec, nie było prawdą,
odpowiedziałem:
- Fajnie.
Ja wiedziałem, że drzewo zdycha.
Rzeźby nie przypominały ani ludzi, ani zwierząt. Były
przeraźliwie białe i czyste, co jeszcze bardziej podkreślał
błękit popołudniowego nieba. Tak samo biały był dom. Tak
samo jak garnitur kanciastego faceta, który otworzył mi
bramę.
- Jest pan spóźniony - rzucił krótko.
Przyjrzałem mu się uważniej.
- Prawdę mówiąc, rozczarował mnie pan. Pański głos nie
pasuje do tego miejsca i do tych rzeźb. Powinien pan
milczeć.
Zmrużył tylko oczy i wyciągnął do mnie dłoń.
- Masz pan tu pełno odcisków - powiedziałem. - To z
poprzedniej roboty?
- Nie. Pańskie kluczyki.
Ale ja już postanowiłem, że nie odpuszczę mu tak łatwo.
- Nie mam żadnych kluczyków. Przyjechałem tu taryfą.
- W takim razie proszę już iść. Sir Farrell czeka.
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem piersiówkę.
- Jestem alkoholikiem - powiedziałem cicho. - Ale to nie
dlatego nie mam samochodu, skurwielu. To dlatego, że nie
lubię prowadzić.
Biały pochylił nieco głowę. Nie wyglądał na
rozzłoszczonego.
- Nie chcesz się denerwować, czy jak? Problemy z
wieńcówką? - próbowałem dalej.
- Sir Farrell czeka.
- Ta.
Pociągnąłem alkohol, a on odwrócił twarz. Z reguły bez
trudu drażniłem takich wielkich facetów. Ten był inny.
- Może się uda w drodze powrotnej - syknąłem pod nosem i
poszedłem w kierunku białego domu. Czułem, że za mną patrzy.
Faktycznie byłem spóźniony. Prawdę mówiąc, całe moje
życie było spóźnione. Urodziłem się w czterdziestym ósmym
tygodniu ciąży, a moja mama od razu ze mnie zrezygnowała,
bo nie dość, że o mało co jej nie zabiłem, jeszcze tam w
macicy, to w dodatku miałem garba. I trudno się jej dziwić.
- Lata lecą, a tak niewiele się zmieniło - westchnąłem.
- Garb został, spóźniam się dalej... Ech.
Pociągnąłem jeszcze trochę i ostrożnie wszedłem na
schody. Tu było najwięcej tych białych figur i chyba już
wiedziałem, do czego służą Farrellowi. Miały przytłaczać.
Każdy kto wchodził po tych schodach, czuł się kiepski i mały
jak jakiś pieprzony robak, a wszystko, o czym marzą
pieprzone robaki, to uciec w bardziej paskudne miejsce. W
cień.
- Dzień dobry, panie Farrell - powiedziałem. - Naprawdę
nie trzeba aż takich środków, ażeby mnie wprawić w
zakłopotanie. I bez tego czuję się podle.
Farrell uśmiechnął się. Nie wyglądał na drania, ale któż
z nich na takiego wygląda? Plastyka twarzy to nie byle co.
- Proszę wejść - powiedział. - Niech pan siądzie, odłoży
tę płaską butelczynę i zacznie myśleć o interesach, panie
Bossy.
Podobało mi się to, że nie wprowadza mnie kamerdyner i
że pokój, w którym mieliśmy rozmawiać, jest na dole. Farrell
zamknął drzwi.
- Wolałbym wiedzieć, o jakich interesach mam myśleć.
Pański list był raczej enigmatyczny - uśmiechnąłem się i
ostrożnie usiadłem na oparciu fotela.
Farrell skinął głową. Wyglądał na coraz bardziej
ponurego, a może tylko tak mi się wydawało, bo nie było
tu za wiele światła. Czułem zapach jego kosmetyków i
zapach ten przypomniał mi, że pieniądze to jednak ważna
sprawa. Postanowiłem bardziej się starać. Prawdę mówiąc,
pierwszy raz rozmawiałem z kimś takim jak Abraham Farrell.
- Tak więc? - zapytałem. - Czy zechce mi pan to wyjaśnić?
- Wie pan, czym się zajmuję?
Nie znosiłem, kiedy ktoś odpowiadał mi pytaniem.
- A pan wie, czym ja się zajmuję?
- Tak. To akurat jest bardzo proste. Pan nigdy jeszcze
nie pracował. Nawet na zlecenie. Na co dzień szwenda się
pan po mieście, a pański talent krasomówcy zjednał panu
opinię człowieka nadętego. Nie ma pan rodziny ani
przyjaciół. Nie ma pan żadnych oszczędności. Nie ma pan
kłopotów z policją. Pan nie ma w ogóle nic. Kiedy pan tu
wchodził, nie dostrzegłem nawet pańskiego cienia.
- Coś jednak mam.
- Co? - odchylił nieco zasłonę i widziałem, że jego twarz
nie jest już taka miła. Czarne włosy opadły mu na czoło, a
wargi wygięły się w dół, zdecydowanie za nisko, żeby
powiedzieć, że jest zadowolony.
- Co pan ma? - powtórzył.
- Mam garba.
- Nie o tym mówimy, panie Bossy. Garba pan nie nabył.
Teraz ja skinąłem głową.
- Prawda. Jest to prezent.
Wykrzywiłem smutno twarz i pomyślałem, że Abraham Farrell
nie wezwał mnie tu z byle powodu. Zbyt się denerwował.
- Ale to chyba nie to chciał pan mi powiedzieć. W
sumie jakoś się przyzwyczaiłem. Da się żyć.
- Skąd. Nie przyzwyczaił się pan. Ani trochę. Ale to
faktycznie nie jest ważne. To, co panu powiedziałem, też
nie. Mam pieniądze i swoje źródła informacji. Powtarzam
tylko rzeczy oczywiste dla wszystkich.
Farrell przygładził włosy i jeszcze jedna zmarszczka
przecięła jego twarz.
Przestało mi się to podobać. Ten człowiek potrzebował...
- No, Bossy. Widzę, że się pan domyśla... Tak. Ja wiem.
- To niemożliwe - odpowiedziałem powoli. - Tego nie wie nikt.
Zbliżyłem się do Farrella i jednym szarpnięciem
podniosłem żaluzje. Uśmiechał się.
- Nie - złapałem go za klapy marynarki. - Proszę cię. Nie
są na sprzedaż. Ja nie chcę, żeby oni też je znali. Te
twoje filmy są trochę inne, zupełnie inne... Ja...
Ale on nie drgnął nawet. Stał przed oknem i patrzył na
jedną z tych białych rzeźb, a mnie zaczęło się wydawać, że
ta rzeźba patrzy na mnie, i wtedy zauważyłem też, że
uśmiech Farrella jest uśmiechem smutnym.
- Panie Bossy. Ja nie chcę żadnej z pańskich książek.
Proszę mi wierzyć. To, co pan napisał, zupełnie mnie nie
interesuje.
Garb znowu zaczął mnie swędzieć, bo nagle zrozumiałem,
że gdyby chciał wejść do mojego mieszkania i zabrać mi moją
maszynę, nie potrafiłbym go powstrzymać. Byłem niczym.
Wróciłem na swoje oparcie, ale i stąd widziałem tę przeklętą
rzeźbę. Farrell wybrał dobre miejsce na rozmowę.
- Czego pan chce?
- Wie pan, co przynosi mi największy szmal?
Zacisnąłem zęby.
- Nie. Nie znam się na tym całym gównie.
Odwrócił do mnie twarz i teraz patrzyli już razem. Zawsze
kiedy ktoś na mnie patrzył, garbiłem się jeszcze bardziej.
- Jest taka jedna rzecz. Nazywa się "Brama 403". Tak
naprawdę, tylko to trzyma Wydawnictwa Farrella przy życiu,
drogi panie Bossy. Ale jak to w życiu i u mnie pojawiają się
problemy. Zapali pan?
- Nie.
Chwilę wydmuchiwał niebieskie strużki, a potem podszedł
do mnie, tak blisko, że przysłonił całe okno. Odetchnąłem.
- Poprzedni autor odmówił współpracy. Po czterdziestu
latach. Ale to wciąż nie jest największy problem. Czy znasz
Adriana Slypera?
- Może znam, a może nie. I wciąż pana nie rozumiem.
- Ależ tak. Ten skurwysyn zażyczył sobie, żebyś to ty
pisał dalej "Bramę 403". On cię zna. Wie, że piszesz.
Farrell znowu się odsunął, ale tym razem nie zdążyłem
zobaczyć tej rzeźby.
Zwymiotowałem na dywan.
Czasem, kiedy jest mi szczególnie źle, lubię sobie rzygnąć.
Nic się nie poprawiło. Mżawka zamieniła się w deszcz,
wiatr w wicher, a mój wrzód w wiele różnych chorób.
Siedziałem w swoim pokoju. Paliłem. Myślałem.
Dwa stare Gitany, to było wszystko, co udało mi się
odnaleźć w połach hotelowego uniformu. Jednego z nich
wzięła Florence.
- Wiesz - powiedziałem. - Teraz, kiedy tak słabo widzę i
ciebie, i wszystko dookoła, dopiero teraz zauważam, jak
mało zapamiętałem. Chciałbym coś wspomninać, ale jedyne, co
mam w głowie, to te cholerne podłogi i moje wiadro pełne
proszków. Nie ma obrazów tętniących kolorami, nie ma ojca,
który by na mnie krzyknął, nie ma szkoły i czerwonego
prześcieradła. Nie ma nawet tego, co opowiedzieli mi inni.
Zaciągnąłem się papierosem.
- A ja? Jak mnie zapamiętałeś, Vit?
Milczałem chwilę.
- Zapamiętałem cię dobrze, Flo. Jesteś wysoką kobietą i
wiem, że zawsze miałem problem, żeby powiedzieć, co w tobie
było najdłuższe. Nogi, dłonie, twarz czy może spojrzenie.
Nosisz wiele srebrnych bransolet i często malujesz usta.
Pamiętam, że twoja szminka była bardzo czerwona. Pamiętam,
że często na nią patrzyłem, bo zostawiałaś ją na petach,
które zamiatałem z podłogi.
Florence przeszła przez pokój. Wydawało mi się, że
zatrzymała się przed oknem i że na coś patrzy. Tak. Coś tam
było. Dawniej i ja lubiłem patrzeć przez to okno.
- Biedny Vitalik - usłyszałem. - Czyżbyś zapomniał, co robię?
Właśnie. Tego nie potrafiłem sobie przypomnieć.
- Nie... - odpowiedziałem z wahaniem. - Nie wiem.
Poczułem jej zapach i nagle przypomniał mi się Adrian
Slyper. Jego nie mogłem zapomnieć.
- Czy pamiętasz, gdzie leżały moje niedopałki?
- Tam, gdzie siedziałaś najczęściej. Gdzie czekałaś.
Dotknęła mojej głowy.
- Ale już nie siedzę. Już nie mogę tego robić. Stary Casy
nie potrafi nalać kufla piwa, Nolan przestał wychodzić na
miasto, ty nie sprzątasz barów, a ja... Ja już nie mogę być
kurwą.
Zaczęła się śmiać i wiedziałem, że zaraz się rozpłacze.
Ze wszystkich sił starałem się słuchać tego deszczu i myśleć
o tym, co było kiedyś. Tak. Florence była dziwką. Była naszą
najlepszą panienką i niejeden facet wracał tu tylko po nią.
Ted, zwany przez nas Dupawcem, dbał o dobre imię "Bramy",
ale Florence była ponad wszystko. Ona mogła to robić i miała
nawet na piętrze specjalny pokój.
- Nie płacz, Flo. Slyper jest chory. To dlatego.
Wszyscyśmy się załamali i nie potrafimy żyć tak jak
dawniej.
- My w ogóle nie wiemy, jak żyć bez niego. Bez tego
skurwysyna i jego cholernej maszyny - zaczęła szlochać, a
jej łzy spływały mi po policzkach.
Cóż mogłem odpowiedzieć. Już dawno obmyśliłem, żeby
otworzyć drzwi pokoju 107 i porozmawiać z nim o tym
wszystkim. Nawet gdybym zupełnie oślepł, tam trafiłbym
zawsze.
- Co jest za tym oknem, Flo? Powiedz mi.
Przestała płakać. Znowu pogładziła mnie po głowie.
- Biedny. Naprawdę nie potrafisz zobaczyć tego drzewa?
Twojego ulubionego drzewa? Vitalik...
Nie potrafiłem. Kiedy patrzyłem w tamtą stronę,
widziałem tylko jaśniejszą plamę. Może była to szyba.
- Powiedz mi jeszcze, Flo; czy to drzewo ma liście? - coś
jakby zaczęło mi się przypominać.
- To dopiero lipiec. Ale tego roku jesień przyszła do nas
już w maju. A w czerwcu drzewo straciło wszystkie liście.
Ty to zauważyłeś pierwszy, Vit.
Tak. Tak to właśnie było. Wtedy zacząłem ślepnąć.
- A za drzewem; co widzisz na Queen Street?
Nie odpowiedziała od razu i kiedy bałem się już, że będę
musiał powtórzyć pytanie, usłyszałem jej śmiech. Znowu taki
sam.
- Tam jest mgła. Taka dziwna gęsta mgła i czasem można w
niej dostrzec pochylone sylwetki. Idą powoli, bardzo
powoli. Im się nie spieszy, Vit. Ja myślę, że im nie ma się
już gdzie spieszyć. Nie ma Queen Street. Nie ma budki ani
świateł. Nie ma samochodów.
Trudno mi było zebrać myśli, ale cieszyłem się, że
Florence siedzi na moich kolanach. Miała ciepłe uda i
ciepły głos.
- Ja pójdę do Slypera. Jutro.
Przylgnęła do mnie jeszcze ciaśniej.
- Powiedz mu, że ja już nie potrafię... Wiesz, powiedz.
Proszę cię.
- Wiem.
Ale wiedziałem też, że do jutra zapomnę.
Jestem dosyć złośliwy i wiele rzeczy drażni mnie na
świecie. Wszystko, co tylko wymyślam, natychmiast staram
się opisać, ale rzadko się zdarza, żebym wracał do tych
bzdur. Dla mnie one po prostu były, dokładnie tak jak ten
facet w białym garniturze czy dym z papierosa wypuszczony
przez nozdrza sąsiadki z góry. Przemijają.
Są jednak wyjątki. Pamiętam na przykład zachód słońca.
Napisałem go w szczególnie dla mnie fatalny dzień, pełen
chmur, okropnie zimny i długi; tak, że nawet wiatr nie
chciał go przepędzić. Pod wieczór nie wytrzymałem i
wymyśliłem czyste, bardzo niebieskie niebo, a tuż nad
horyzontem czerwone paski. Nie było innych barw. Tylko te
dwie, czerwień i błękit. Niby takie proste, ale nie da się
tego powtórzyć. Nie da się zakombinować tak samo. Zawsze
coś się spieprzy, a to paski nie takie, jak być powinny, a
to błękit trochę mniej niebieski, i tylko czasem w Los
Angeles słońce zachodzi, jak to napisałem.
- Jak dzisiaj - mruknąłem do tego wrednego faceta. -
Dokładnie tak, jak napisałem. Patrz pan na te paski.
Przytaknął. Prawdę mówiąc, nic innego nie robił od
dobrych kilku godzin. Kiwał głową, mówił coś o honorarium i
znowu kiwał głową.
- Drogi panie Bossy. Czy pan w ogóle mnie słuchał? - w
jego głosie pojawiła się nowa nuta. Błagalna.
- Jak najbardziej - patrzyłem prosto w jego mętne oczy
ale to właśnie ja pierwszy opuściłem wzrok. - Pan jest Andy.
Przysłał pana Abraham Farrell. Z korporacji Abrahama
Farrella.
Udał, że to kawał i uśmiechnął się. Opisałem i taki
rodzaj uśmiechu, ale jakoś nigdy nie zdołałem go polubić.
- Czy przeczytał pan już chociaż pierwszy tom? - nie
dawał za wygraną.
- Tak. Przeczytałem i pierwszy i kilka innych -
westchnąłem. - A kiedy pomyślałem sobie, że ten Slyper nie
potrafi napisać następnego, zrobiło mi się jakoś dziwnie.
Chyba faktycznie nie jest z nim najlepiej.
- Dlaczego?
Mrugnąłem do niego, a miałem duże, bardzo okrągłe
oczy i już dawno zauważyłem, że właśnie przez to ludzie źle
mnie oceniają. Wcale nie byłem taki łagodny.
- Dla niego to musi być jak zrobienie kupy. Bierze papier,
siada i już. Leci.
Andy wykrzywił się tak bardzo, że przez drobną chwilę
przestał pasować do swojego garnituru. Poprawił siwiejące
włosy.
- Co też pan sugeruje? - zapytał z niesmakiem. -
Zatwardzenie?
- Kto wie. Jak przesyłaliście mu szmal? Czy ktoś go w
ogóle widział? Tego Slypera.
Znowu zbierał myśli. Za długo.
- Prawdę mówiąc, nie. Przysyłał maszynopis, a my
wystawialiśmy czek.
- Czeki wysyłaliście pocztą, a właściciel skrytki był
zastrzeżony - dokończyłem. - Czy tak?
Wstał od stołu i podszedł do mojej maszyny. Najwyraźniej
uciekał.
- Panie Andy. - Przeszedłem cały pokój tak, żeby znowu
stanąć przed nim. - Czy Slyper nigdy nie krytykował waszych
ekranizacji? Są straszne. Znacznie gorsze od książek.
Ten sam uśmiech przemknął po jego ustach.
- A pan skąd to niby wie? Hę? Podobno nigdy pan tego nie
oglądał.
Mimo że był znacznie wyższy, mnie wydał się nagle
okropnie mały.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie było jeszcze programu o takiej oglądalności. A
przecież ludzie to kretyni. Musieliście tak opracować "Bramę
403", żeby im dogodzić. Głupie dla głupich.
Już prawie myślałem, że się trochę wnerwi, ale nie.
Farrell miał dobrych pracowników; Andy stał, patrzył i nie
mówił nic. Pewnie dziwił się, że potrafię mieszkać w tej
cholernej norze. W tym jednym małym pokoju, gdzie łatwiej
było znaleźć świecę niż żarówkę, a herbata nigdy nie chciała
się zaparzyć, bo mój palnik nie potrafił grzać na tyle
dobrze. Sikałem do wiadra. Zęby myłem kawałkiem bandaża.
Szyby polepiłem skoczem. Tak jak spodnie.
Przysunąłem stołek i ostrożnie na niego wszedłem.
- Dobra. Napiszę wam ten następny tom, chłopaki.
Słońce już prawie zaszło, a on coś tam mówił, ale ja i
tak wiedziałem, że to wszystko gówno. Nie mieli wyjścia. To
Slyper tak chciał. Farrell się nie liczył.
- Wiesz, Andy... Zaraz przyjdzie tu taka jedna
dziewczyna. Przyniesie mi kawę z mlekiem i ciasteczka.
Przyniesie mi też parę groszy i będzie do mnie dużo mówić,
a jej głos przypomni mi trochę lepsze czasy. Będzie bardzo
miła i ciepła, będzie słuchać, co jej opowiadam, czasem
dotknie mojej dłoni, ale nigdy nie rozpuści włosów. Nigdy
nie pokaże mi, jak naprawdę wygląda. Myślisz, że to przez
tego garba?
Andy wzruszył ramionami.
- Teraz będzie trochę inaczej, panie Bossy. Kiedy
dostanie pan pierwszy czek, zmieni się wszystko. Kobiety
również. Będzie pan bogaty.
- Tak.
Wciąż stałem na tym stołku. I wciąż byłem niższy od niego.
Chciałem już, żeby sobie poszedł, ale on jakby zwlekał.
Popatrzył na mnie, potem znowu na moją maszynę, a potem
prosto w popękane okno.
- Mam jeszcze takie pytanie, panie Bossy.
- Wal. Odpowiadam na wszystko. Opowiem ci nawet o moim
garbie. Albo o tym, jak wyłysiałem. Tak więc, stało się to
bardzo nagle...
- Nie. Niech pan postara się być poważny - zaśmiał się,
ale szybko to opanował. - Wszystko, o czym pan mówi, to
pisanie. Pisanie. Ale co pan napisał? To właśnie o to
chciałem pana zapytać. Gdzie są maszynopisy, książki,
opowiadania... Gdzie to jest? Pan ma tylko ten pokój, a ja
nic tu nie widzę. Ta maszyna nie ma nawet taśmy.
Andy nie był aż taki głupi, jak myślałem. Był po prostu
ślepy.
Słyszałem już kroki tej dziewczyny. Schodziła do mojej
sutereny.
- Ja piszę. Papier nie jest mi potrzebny. Po co? -
zeskoczyłem ze stołka i podbiegłem do drzwi. - Rozumie
pan? Tylko ja i maszyna.
- Rany boskie. To jak pan chce nam dostarczyć maszynopis?
Jak pan to wszystko widzi? Przecież to nie są żarty, Bossy.
To są pieniądze.
Chciałem poczuć jej zapach, zanim jeszcze zapuka do
drzwi, ale Andy podszedł do mnie i czułem tylko męskie
kosmetyki i jego przerażenie. Klepnąłem go w ramię.
- Pomyślałem i o tym. Niech pan powie Farrellowi, że
zrobię wyjątek i będzie miał wszystko na papierze. Za
trzydzieści dwa dni. Przyniosę sam, około południa. Wtedy
się rozliczymy, a teraz niech pan już idzie.
Wyszedł bez słowa.
Rzuciłem się do maszyny i zacząłem pisać. Szybko,
szybciej... Zaczynałem się domyślać, kim mógł być Slyper.
Skąd mógł mnie znać.
Jeszcze szybciej....
Weszła.
Od czasu, kiedy zupełnie oślepłem, Ted zawiesił mi na
szyi taki specjalny zegar. Zegar cyka co pół godziny, a ja
potrafię się zorientować, czy to ranek, czy już wieczór.
Nie robię nic. Szwendam się po opustoszałych korytarzach,
gadam do siebie albo czekam przyczajony w jakimiś kącie,
słuchając wycia wiatru.
Stary Casy zniknął na dobre i nikt nie obsługuje już
baru. Zlazłem tam przedwczoraj, posuwając się wzdłuż
ściany, ostrożnie; tak, żeby nie upaść ze schodów. Kiedy
wreszcie pchnąłem wahadłowe drzwi, nie poczułem ani zapachu
tłumu ludzi ani nie usłyszałem jednego głosu. Zacząłem
macać ściany i chyba z pół metra za drzwiami wyczułem
pierwszą wyrwę. Potem następną i jeszcze jedną, a potem w
ogóle nie było już ścian. Była pustka.
- Halo... Halo, jest tam kto? - cofnąłem się przerażony.
- Halo?
Nikt nie odpowiedział, a ja przypomniałem sobie nagle
Florence i tych ludzi chodzących w gęstej mgle. Tu też byli.
Czułem ich wszędzie.
- Kim wy jesteście...
Szepty.
- Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa...
- Co chcecie nam zrobić?
- Aaaaaaaaaaaaaaaaaa...
- Co?
- Aaaaaaaaa...
- Ja nie rozumiem.
- Uuuuuuuuuuuuummmaaaaarłłłłłł. OOOOOOOOnnn
uuuummmmaaaaaaaaaaaaaarł.
Włosy stanęły mi dęba i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem
te pancerniki. Siedziały w granatowej wodzie, wielkie,
żelazne okręty, z cienkimi, długimi lufami armat
skierowanymi prosto w zachmurzone niebo. Widziałem też
ludzi spacerujących po promenadzie. I czerwone znaki na ich
czapkach.
Nie wiem, skąd to się wzięło w mojej głowie. Nigdy nie
interesowałem się statkami ani morzem. Ja nie mogłem
pamiętać tego obrazu. To nie było moje.
- Nnnnnnnnnnnnnnnaaaaaaaaaaasz Bóóóóg uuuuuuuummmmaarł.
Zguuuuuuuuuubiiiliiśmyyyyy siiię. Wpuuuuuuuuśćććć
naaaaassssssss...
- Nie! Precz.
Zatrzasnąłem drzwi i pobiegłem na górę.
Od tego czasu zupełnie mi się pogorszyło. Bywa, że nie
potrafię wrócić do własnego pokoju. Sterczę na korytarzu,
tak jak teraz, i tak sobie kombinuję, co by tu...
- Vitalik! Dobrze cię widzieć, człowieku.
Ten głos poznałem od razu. To był nasz zaopatrzeniowiec.
- Nolan. To naprawdę ty? Nolan? Nolan... - cieszyłem się
jak dziecko i wciąż powtarzałem jego imię. - Już tak dawno
nikogo nie spotkałem, widziałem tylko tych facetów we mgle,
wiesz, tych, co to widziała Florence. I Ted też coś o nich
mówił. A ty, co tam u ciebie? Tak w ogóle, to ja nie bardzo
widzę...
Poczułem, jak podchodzi bliżej, a potem znowu usłyszałem
jego głos:
- Po co pytasz, bracie. Gorzej nigdy nie było. Ale ja się
nie przejmuję. Pieprzę Slypera, bo i on mnie zawsze
pieprzył. Wczoraj spotkałem Dupawca i niech mnie szlag,
jeśli spotkam go jutro. Cały czas rzyga, a jak nie rzyga, to
sra - mówił coraz szybciej i śpiewniej.
Dotknąłem swoich oczu. Bolały.
- Przestań - powiedziałem cicho. - Nigdy tyle nie
gadałeś. Co jest z tobą, Nolan? Na co ty chorujesz?
Splunął i zasyczał:
- To ty już, kurwa, nie pamiętasz? Już zapomniałeś?
- Co... Co miałem zapomnieć. Ciebie pamiętam.
- Pamiętasz? Przecież ja zawsze byłem chory, Vit. Albo
złapałem syfa, albo wrzody na dupie. Kiedy się podleczyłem,
Slyper przypominał sobie o żylakach podudzi, a potem o
włośniu spiralnym i tak to leciało. Mnie tam bez różnicy.
Ja zawsze umieram.
Odwróciłem szybko twarz tak, żeby nie widział mojego
zdziwienia.
On nigdy nie chorował. Nigdy. Był wielkim, silnym jak
goryl Indianinem i nie było takiego, który by sprostał jego
żylastym łapom.
- Nolan. Przecież ty...
- Co? Powiedz mi lepiej, dlaczego tak krwawisz, bracie.
Kto ci tak przerobił facjatę, Vit?
- Nie wiem... To chyba z przedwczoraj. Uciekałem przed
tymi ludźmi chodzącymi po naszym barze i musiałem w coś
uderzyć. Ale nie pamiętam tego.
Cyknął zegar. Minęło następne pół godziny i było już po
południu. Nagle przypomniałem sobie, po co tu właściwie
stoję. Pod tymi drzwiami. Jak ślepy, zagubiony człowieczek.
- Ty masz chyba złamany nos, czy co... Cała twarz ci się
zmienia. Oczy, włosy... Vitalik, co się z tobą dzieje?
Cholernie krwawisz.
Tak. Czułem, że nie jestem taki jak dawniej. Coś rosło w
moim ciele i w mojej głowie. Znowu widziałem granatową wodę,
a w niej spoczywały cztery omszałe pancerniki, połyskujące
metalem w zachodzącym słońcu. Widziałem też żołnierzy
spacerujących pośród zwojów grubych lin i było tak cicho,
że słyszałem stukot ich butów. Stuk. Stuk, stuk. Stuk. Stuk,
stuk.
Jeden z żołnierzy spojrzał w moją stronę, a ja
pomyślałem, że gdyby zaczęli chodzić trochę szybciej,
brzmiałoby to jak maszyna do pisania. Jak ten dźwięk,
który zawsze słyszałem zza jego drzwi.
- Teraz - powiedziałem do Nolana. - Teraz, bracie.
- Ty. Chyba nie chcesz tego zrobić. Po co ci to - zaczął
oddychać głośniej.
Namacałem klamkę.
- Właśnie.
Kiedyś otworzyłem hotelową księgę gości i pod numerem 107
znalazłem:
- Apartament podwójny. Łazienka, kuchnia. Sprzęt stały -
jeden stolik, dwa krzesła, jeden fotel. Lustro - pęknięte w
prawym, górnym rogu. Z racji częstych awarii ogrzewanie
wyłączono. Nazwisko gościa - Adrian Slyper. Mieszka
samotnie. Numer prawa jazdy....... Wiek - nieznany. Zawód -
Bóg.
- Zawsze chciałem zapukać do Boga. Ale wejdę bez pukania.
Trzymaj się, Nolan.
Zanim zdążył coś odpowiedzieć, nacisnąłem klamkę.
Drzwi ustąpiły.
Ludzie potrafią dzielić sprawy na duże i małe. Niektórzy
z nich są tak bezczelni, że potrafią też decydować, które z
nich są ważne, a które błahe. Nie wiem, kto ich tego
wszystkiego nauczył, ale gdybym zapytał pierwszego z brzegu,
odpowiedziałby, iż wojna to ważniejsza rzecz niż sposób, w
jaki trzymasz kufel z piwem.
Ponieważ nie posiadam tak jednoznacznych możliwości oceny,
często zadaję różne pytania. To właśnie wtedy najczęściej
nazywają mnie idiotą.
- Popatrz - powiedziałem do drobnego, zarośniętego
pijaczka, który siedział po mojej prawej stronie. - Czy ty
naprawdę potrafisz tak spokojnie pić to piwo wiedząc, że
masz krótkie, grube paluchy, zakrzywione paznokcie i że to
wszystko wygląda jeszcze gorzej, kiedy ściskasz tak ten
swój kufel? Hę? Ty rzeczywiście spokojnie pijesz piwo? Tak
po prostu? Spojrzał na mnie i powiedział:
- Spierdalaj.
I nawet nie drgnął mu ten wstrętny, czerwony kciuk.
Mocny facet, pomyślałem nerwowo. Ten wie, co robi.
- Nalej mi jeszcze jedno - podsunąłem barmanowi kufel.
- Szmalec.
- Zaraz.
W swoich niezliczonych wędrówkach po barach nauczyłem się
pisać tak naprawdę. Nigdzie nie znajdziesz takich twarzy.
Pooranych ludzkich oblicz, pełnych myśli i życia,
niekoniecznie pełnego krzykliwych kobiet czy komiwojażerów
namawiających cię na kupno elektrostastycznych prezerwatyw.
Jeżeli można podzielić ludzi, to tylko na dwa rodzaje:
myślicieli i kombinatorów. Czasem wystarczy jedno
spojrzenie, żeby oddzielić przypadkowych bywalców od starych
wyjadaczy. Siedzisz przy barze i patrzysz w podrapane
lustra, a w nich widzisz wszystko, co dzieje się gdzieś za
tobą. To bardzo ważne. Nie widzisz tego bezpośrednio i
zachowujesz dystans. Możesz pisać.
- Tak więc - zwróciłem się do zasępionego bandziora,
który siedział po mojej lewej stronie. - Jeżeli już przyjąć,
że jestem człowiekiem, to zaliczyłbym siebie do
kombinatorów. Pożycz piątkę.
- Spierdalaj.
Ten też wiedział, co i jak.
- Oglądałeś kiedy "Bramę 403"? - zapytałem barmana, który
wciąż czekał cierpliwie na pieniądze. - A może czytałeś
książki?
Zmrużył niepewnie oczy. Miał łysą, żylastą głowę i
przypominał mi nieco głębinową rybę. Zwłaszcza kiedy
otwierał usta.
- Jasne - powiedział powoli. - Każdy to ogląda. Nawet mój
syn.
Wiedziałem, że jego jedyny syn jest bokserem i trochę mu
się już poprzestawiało.
- Powiedz mi jeszcze, którego z bohaterów lubisz najbardziej?
- Po co ci to, Bossy? Nigdy nas tu nie wypytujesz o takie
rzeczy.
Pochyliłem się tak, żeby ci dwaj siedzący obok też mnie
słyszeli.
- Dam ci tę piątkę bez piwa. Odpowiedz.
- To chyba jasne. Vitalik Stone. Wszyscy go najbardziej
lubią. Nawet mój syn.
Sięgnąłem ręką do kieszeni udając, że czegoś szukam.
- A co wiesz o pokoju 107? Kto tam mieszka. Kim jest ten
gość?
Żyły nabrzmiały mu jeszcze bardziej.
- Co ci się stało? Chory jesteś? Nigdy cię to wszystko
nie interesowało.
Do baru weszła dziewczyna i chociaż siedziałem tuż przy
drzwiach, nie zauważyła mnie. Miała ładną twarz, pełną
wspomnień; prostych dobrych myśli, takich jak te, które
spotkać możesz w pamiętniku nastolatki i chyba już nigdzie
indziej.
- Powiedz, Ed - pokazałem mu zaciśniętą pięść. - Numer 107.
Powiedz.
- Nikt nie wie, kto tam mieszka, Bossy. Podobno jakiś
pisarz, a może wariat. - Barman wyraźnie się rozruszał. -
Mój syn twierdzi, że to jest ten kluczyk. To jest to, że
znasz ten pieprzony hotel jak własny dom, a mieszkańców jak
własną rodzinę. Ale tego nie wiesz. Tego jednego nie wiesz.
A jak nie wiesz, co jest we własnym domu, to żre cię
strasznie taka myśl...
- Prawda - wtrącił się mój sąsiad z prawej. - Strasznie
mnie to wkurwia. No co też tam jest? W tym pokoju?
Dziewczyna przeszła już cały bar i usiadła przy pustym
stoliku. Widziałem jak wyjmuje z torebki szminkę, a potem
zakłada nogę na nogę. Zaczęłą się malować.
- Gówno - warknął pijak z lewej. - To nie to. Nie
zauważyliście, że najważniejsza jest Florence? Niby dziwka,
a ma serce. W ostatnim odcinku dała nawet temu kulasowi,
Nolanowi.
Barman skinął żylastą głową i uśmiechnął się.
- Taaak. Za darmo mu dała. Dobra jest kobita.
Kiedy pomyślałem, że zostało im jeszcze czternaście
odcinków, zrobiło mi się jakoś dziwnie. Wciąż nie
wiedziałem, od czego zacząć.
Do dziewczyny przysiadł się mężczyzna. Wyglądał kiepsko;
ciężki, zwalisty brzuchacz wymachujący śmierdzącym cygarem i
nie musiałem wcale mrużyć oczu, żeby zobaczyć lśniące
kropelki potu na jego czole. Zaczęli rozmawiać.
- Wiecie co, chłopaki - powiedziałem. - Nie mam tej
piątki. Nie mam nic. Ale obiecuję wam, że piętnasty odcinek
"Bramy", licząc od dzisiaj, nie będzie już taki tajemniczy.
Zeskoczyłem ze stołka i skierowałem się do drzwi.
I tak wiedziałem, że za chwilę dziewczyna wyjdzie z tym
obleśnym palaczem cygar, a na jej twarzy nie będzie już tych
delikatnych wspomnień. Pojawią się znowu jutro, kiedy
przyniesie mi trochę pieniędzy i herbatniki.
Nie musiałem tego widzieć. W końcu ja to Napisałem.
A teraz, panie Slyper, zabiorę się za ciebie. Sam mnie
poprosiłeś.
Lustro rzeczywiście było pęknięte w prawym, górnym rogu.
Na podłodze leżały stosy zadrukowanych stronic, a wśród
nich kawałeczki połamanych ołówków i gumek. Wszędzie
zalegały grube warstwy kurzu; widziałem je nawet w tym
kiepskim żółtym świetle spływającym gdzieś z góry, z małej,
ukrytej pod sufitem żarówki... Światło... Zaraz.
Ja widziałem. Znowu widziałem.
- Oczy mi wyzdrowiały - powiedziałem do siebie. - O Boże.
- Tak - odrzekł jakiś głos. - Ale to już nie moja
zasługa. Prawdę mówiąc, zrobiłem wszystko, żebyś odzyskał
wzrok, niestety, nie dałem temu rady. I nie tylko temu,
panie Stone.
Siedział tuż pod oknem, zasłoniętym ciężkimi czarnymi
firanami, i całe jego ubranie też było czarne - może właśnie
dlatego nie zauważyłem go od razu. A może dlatego, że był
taki skurczony i zapadnięty w głąb siebie. Przypomniał mi
jabłko, które zostawiłem kiedyś na półce, a ono pomarszczyło
się i zmalało tak, że kiedy je w końcu stamtąd wyjąłem, nie
od razu poznałem, co to w ogóle jest.
Nie zauważyłem własnego Boga, pomyślałem i z trudem
opanowałem śmiech. To straszne, ale chciało mi się tylko
śmiać.
Slyper nie patrzył na mnie. Spojrzenie utkwił w swojej
maszynie, równie czarnej jak wszystko wokół niego, lśniącej
złotymi napisami i niklem. Nie wiem, jak długo tak już na nią
patrzył. Nie wiem również, dlaczego ja musiałem opuścić
wzrok.
- Spiesz się - powiedział w końcu. - Teraz, kiedy On
zaczął, nie mam już za wiele czasu.
Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Ostrożnie wszedłem do
pokoju, a te zapisane strony szeleściły pod moimi butami.
Wciąż nie widziałem twarzy Slypera, wciąż ukrywał ją w
cieniu.
- Panie Slyper - powiedziałem. - Niech mi pan tylko
powie, czy rzeczywiście nie możemy żyć bez pana?
- Nie.
- Dlaczego?
- Ja was Napisałem. Was, ten hotel, ulicę za oknem, ludzi
przychodzących czasami do naszego baru i to drzewo, na
które tak bardzo lubiłeś patrzeć. I od razu, od samego
Początku, dałem wam wszystkim świadomość, że tak właśnie
jest. Pomyślałem sobie, że to jedyne, co jestem wam winien.
Świadomość.
Zbliżyłem się jeszcze bardziej.
- Wiedzieliśmy wszyscy. Drzwi z numerem 107 były dla nas
czymś... Czymś innym. Innym światem. My nawet nie
mówiliśmy o panu zbyt często.
Pokręcił głową.
- A przecież mogliście tu wejść. Każdy jeden; nie
musieliście nawet pukać. Wystarczyło przekręcić klamkę.
Zaczął kaszleć, a ja cierpliwie czekałem, aż skończy.
- Nikt z nas nie wszedł. Po co mieliśmy wchodzić? Żebrać
o zdrowie? O ładniejsze twarze? O pieniądze?
- Nie. Byliście wszyscy zbyt dumni. Zbyt podobni do mnie.
Ale przecież można było wstąpić tu na kawę. Dlaczego nikt z
was nie zaprosił mnie na dół, nie przedzwonił... Skąd
wiedzieliście, że u mnie wszystko O.K.?
Odchyliłem zasłonę i wzruszyłem ramionami.
- Czuliśmy się dobrze. Więc i pan musiał czuć się dobrze.
Tam, gdzie kiedyś rosło drzewo, była teraz tylko mgła.
Gęsta, prawie namacalna zasłona sięgająca okien jak chciwe
ręce żebraka proszącego o pieniądze. Oni stali już
wszędzie. Widziałem ich twarze wpatrzone w moje oczy;
cierpliwe, pewne swego...
- Kim są ci wszyscy ludzie na dole? Na co oni czekają?
Wzdrygnął się.
- Nigdy nie będziecie wśród nich. Właściwie tylko tyle
mogę ci o nich powiedzieć. Nie bój się.
Ale ja bałem się coraz bardziej. Wydawało mi się, że oni
czekają na śmierć Slypera i kiedy umrze, wejdą tu do środka.
Po nasze ubrania, jedzenie, marzenia, ciepło i wszystko, co
tylko mamy.
Po nas samych.
Wiedziałem też, że wystarczy mi zamknąć oczy, żeby znowu
stanąć w tamtym miejscu i patrzeć na cztery szare cielska
majestatycznie zanurzone w granatowej wodzie. Coraz
bardziej pragnąłem tego wiatru szarpiącego flagami i tej
kobiety, którą prowadzili wysocy żołnierze. Mogłem opuścić
powieki. Mogłem wybierać. Mogłem zmienić ten świat.
- Nie - powiedziałem do Slypera.
- Jeszcze nie - odpowiedział.
- Następnym razem - westchnąłem do siebie i wykręciłem
kartkę papieru. - Aż tak bardzo nam się nie spieszy, moi
drodzy.
Pogoda była kiepska. Lubię deszcz i lubię też słońce, ale
obu naraz wprost nie potrafię znieść. Tu, w suterenie, jest
wtedy najprzyjemniej, widzę trochę słońca i trochę deszczu
i naprawdę nie muszę się martwić, co na siebie założyć. A co
najważniejsze - wcale nie chce mi się nigdzie wyłazić. Piję
gorzkie herbaty, kurzę skręty i Piszę.
- Tak - uśmiechnąłem się. - Trzeba mi więcej takiej
pogody. "Brama 403" jej potrzebuje.
Z pozoru nie wydawało się to aż takie trudne. Wszystkie
tomy "Bramy" przypominały mi ogniwa dobrze naoliwionego
łańcucha. Łańcuch zazębiał się na kole i cała historia
pędziła coraz szybciej do przodu. Z odcinka na odcinek
Slyper bardziej zagęszczał atmosferę, uniemożliwiał
oderwanie się od jego pomysłów, wciągał; i niech mnie, jeśli
mu to nie szło. Tu był mistrzem. I nie tylko tu.
Wykreował wspaniałe postacie. Niby skąpe w opisie, niby
blade i zamknięte w jednym, szarym miejscu, ale im dłużej o
nich myślałem, tym bardziej rozumiałem, dlaczego są takie
dobre.
- Dwadzieścia lat temu postanowiłem opisać Człowieka
Pełnego - powiedziałem do wody ściekającej po parapecie. -
Pisałem go bez mała rok. Starałem się ująć każdą jego część,
każdą cholerną cząstkę i wiem, że nie zapomniałem opisać
niczego. Był to rzeczywiście Człowiek Pełny.
Woda kapała coraz szybciej.
- Ale ja nazwałem go Człowiekiem Pustym. Bo dla mnie nie
miał już nic do ukrycia.
Slyper musiał o tym wiedzieć. Szkicował więc tylko, raz
pewniej, raz mocniej, ale nigdy nie tak, żeby wszystko było
jasne. Był muzykiem, który dobrze wie, czego zagrać nie
można, który urywa najbardziej porywające sola w połowie i
zostawia cię wściekłego, ale z głową pełną myśli i pomysłów.
Jak by tu dokończyć. To był jego haczyk.
Poruszał się sprawnie, nie wyczuwałem wahania w
dialogach, nie było sztuczności w opisach...
- Halo, panie - usłyszałem jakiś głos. - Otwórz pan.
Podbiegłem cicho do drzwi.
- Panie Bossy. Czy pan mnie słyszy? Halo!
Przystawiłem stołek i ostrożnie zacząłem się na niego
wspinać. Nikt nie pomyślał, że garbaci nie sięgają
wizjerów. Jasne. Po co to się martwić garbatymi.
Byłem zły, bo nie chciałem się ubierać. Zawsze, kiedy
Piszę dłuższe partie tekstu, rozbieram się do naga. Nie
lubię czuć na sobie tych wszystkich szmat, przeszkadzają mi
w przebieraniu palcami i odciągają co ciekawsze myśli.
Dosięgnąłem wizjera. Za drzwiami nie było nikogo.
- Co pan wyprawia? Tutaj, Bossy. Tutaj, do cholery.
Dopiero teraz zrozumiałem, że to nie zza drzwi dobiega
ten głos.
Odwróciłem się tak wolno, jak tylko potrafiłem, bo gdybym
odwrócił się szybciej, byłbym jeszcze śmieszniejszy. Garbus
golas na trójnogim zydlu. Tylko płakać ze śmiechu.
- Tak - skinąłem głową. - Widzę pana, panie dozorco.
I rzeczywiście widziałem jego sumiastą twarz łypiącą na
mnie przez potrzaskaną szybę. To była jedna z niedogodności
mojej sutereny; to cholernie niskie okno.
- Zaglądam tak do pana, bo nie wiadomo, żyje nam pan
jeszcze, czy już nie? Co to się dzieje, panie Bossy? Verly
mówiła, że nawet jej już pan nie wpuszcza.
- Jej przede wszystkim. Ale niech się pan nie martwi. Ze
mną jak z wielbłądem. Wie pan co o wielbłądach?
Poruszył nerwowo wąsem.
- Garby mają cholerniki.
Podszedłem bliżej szyby i widziałem jego oczy w
dziesiątkach popękanych szkieł. Na każdym miały trochę inny
kolor.
- I tak też sobie radzą. Z garba biorą picie -
powiedziałem półgłosem. - A ja mam taki specjalny garb; nie
dość, że pełen wody, to i żarcie się w nim znajdzie.
Szarpnąłem zasłoną i dozorca zniknął.
Wściekły wróciłem do maszyny. Nie wiem, jak długo przy
niej siedziałem, ale kiedy w końcu podniosłem głowę, woda
nie kapała już z parapetu. Przestało padać.
- Slyper popełnił błąd - powiedziałem. - Postanowił pisać
dobrze i postanowił omijać wiele małych, niepotrzebnych
kwestii. Uznał, że wspomienia, te niby głupie zamglone
myśli, nie będą potrzebne jego bohaterom. Po jaką cholerę
mają wspominać, myślał. Po co mają pamiętać choroby i
śmierć, wypadki czy plamy na nowych spodniach... Dlaczego
niby ich męczyć tym wszystkim?
Zapaliłem skręta i uśmiechnąłem się. Slyper Usprawniacz.
Napisał ludzi, jakich znał, ale nie podobało mu się, że
cierpieli. Zamknął ich w małym hoteliku i stworzył nowy
świat.
- Szkoda tylko, że oparł go na tym starym. Nawet piwa nie
wymyślił swojego, nawet jednego drzewa albo chociaż kształtu
muszli do sracza. Wolał zmienić ludzi. Tak po prostu - nie
spodobali mu się.
Pokręciłem głową i zacząłem Pisać.
Na małej, podrapanej półce poniewierało się kilka
książek. Były bardzo stare, pełne podkreśleń i jakichś
dziwnych znaków. Kiedy zbliżyłem się i wziąłem w dłoń jedną
z nich, zobaczyłem nazwisko autora. Adrian Slyper.
- Tak. Napisałem ich znacznie więcej - powiedział
pocierając zmarszczone czoło. - Tak dużo, że sam nie
pamiętam wszystkich tytułów. Podobno nie były najgorsze.
Odłożyłem książkę.
- I co będzie z nami, panie Slyper? Może to ta maszyna?
Może to ona się panu zepsuła? Mogę przyprowadzić starego
Grorge`a, zawsze coś poradzi...
Slyper uśmiechnął się. Miał czarne, połamane zęby, a ja
znowu pomyślałem głupio, że Bóg nie powinien mieć takich
zębów.
- Popatrz - powiedział. - Patrz prosto na to lustro.
Jego długie, węźlaste palce zawisły nad klawiaturą, a
potem opadły i zaczęły biegać jak dwa ruchliwe pająki. Po
chwili znieruchomiały.
Gdyby ktoś mnie zapytał, nie potrafiłbym odpowiedzieć,
kiedy to się stało. Patrzyłem cały czas i jedyne, co mógłbym
powiedzieć, to to, że lustro nie było już pęknięte.
Zaczął pisać znowu. Jeszcze szybciej. Tym razem wydawało
mi się, że widzę znikającą rdzę, widzę ramy zmieniające
kształty, ale to musiało być tylko złudzenie, bo kiedy
przestał, w ogóle nie było już ram, a lustro wisiało w innym
miejscu.
- Więc tak pan to robi? - Trochę kręciło mi się w głowie
i musiałem oprzeć się o ścianę. - Szybko.
- Chciałem ci tylko pokazać, że maszyna jest sprawna. W
jednej chwili mogę napisać nową "Bramę 403". Mogę przerobić
każdy pokój, schody, bar... Wszystko.
Zaczął gestykulować, jak gdyby nagle zabrakło mu słów.
Wreszcie widziałem jego twarz; dziką, wściekłą twarz
zmęczonego człowieka, pełną zmarszczek i zniechęcenia.
Przypominał po trochu nas wszystkich. To odnajdywałem w nim
Nolana, to barmana, to gości wpadających do naszego baru na
jednego scotcha, to mnie samego. Ale był jakiś bardziej
wyrazisty niż my, bardziej dojrzały. Miał w sobie i nas, i
jeszcze wielu innych. Był lepszy. Chciałoby się powiedzieć:
lepiej Napisany.
Gdyby ustawić go obok mnie, byłbym tylko kiepską kopią.
Słabym, nie do końca oświetlonym człowiekiem, którego ktoś
zaczął lepić, ale zabrakło mu i talentu i materiałów.
Zabrakło tego, co miał w sobie Slyper.
- Dlaczego nas pan nie poprawi? Wciąż pan Pisze -
zapytałem i kopnąłem lekko stertę papieru poniewierającą
się pod stołem. Rozsypała się wachlarzowato na setki
innych kartek leżących tuż pod moimi butami.
On milczał. Jego twarz jeszcze bardziej się napięła,
jeszcze bardziej nasyciła uczuciami i kiedy byłem już
pewien, że zaraz wybuchnie, Slyper odsunął od siebie
maszynę i spojrzał prosto w moje oczy.
- Nie potrafię.
- Jak to?.. Przecież przed chwilą widziałem. Potrafi pan.
- To nie to samo. Od jakiegoś czasu wszystko, co staram
się zmienić w was samych, obraca się przeciwko wam. Nie
jesteście sprzętami. Was Pisze się znacznie trudniej.
Niewiarygodnie trudno. Pamiętasz początek twoich kłopotów ze
wzrokiem, Vit?
Pogładził dłonią klawiaturę. Nie wiedziałem, o co mu
właściwie chodzi, ale odpowiedziałem:
- Tak. Ostatnio bardzo mi się pogorszyło. Oślepłem.
- Nie o tym mówię. Ty zawsze trochę niedowidziałeś. Nie
obraź się, mój drogi przyjacielu, ale zrobiłem to
specjalnie. Pomyślałem, że każdy z was powinien mieć jednak
jakąś wadę. Nie za groźną. Taką, żeby była...
Zaśmiał się.
- Ale te wasze braki wymknęły mi się spod kontroli.
Zaczęły żyć po swojemu, coraz trudniej przychodziło mi je
gasić.... Aż wreszcie...
Patrzyłem, jak wyciąga zaciśniętą pięść. Trzymał ją tak
przed moją twarzą, a potem nagle rozwarł palce.
- Uciekliście.
Zmrużyłem oczy.
- Gdzie? Niby gdzie mieliśmy uciekać? Nigdy w życiu nie
wyszedłem z "Bramy 403".
- Ale zacząłeś wychodzić gdzie indziej. I co najbardziej
mnie zdziwiło, to nie ja ci to Napisałem. To było twoje.
Na tych wszystkich kartkach papieru, które właśnie
deptałem, było napisane, gdzie mam iść, a gdzie nie. Było
tam napisane, kto popatrzy w długie rzęsy Florence, a kto
pójdzie z nią do łóżka. I nawet to, kto będzie stawiał
następną kolejkę.
- Tylko, że nie będzie już następnej kolejki - powiedział
Slyper. - Bar mógłbym jeszcze odtworzyć. Napisałbym wam
butelkę "J&B" i szklaneczki grube na dwa palce. Mielibyście
wszystko jak za dawnych, dobrych czasów. Ale powiedz sam,
czy chciałbyś?
Kiedyś bez wahania skinąłbym głową. Kiedyś nie
wiedziałem, że istnieje taka wielka woda, a w niej
zanurzają się stalowe kadłuby wojskowych okrętów. Nie
miałem nawet pojęcia, jak silny może być letni wiatr.
- Bo też nigdy go nie czułem w swoich włosach. I wiem
jedno, panie Slyper. Chciałbym, żeby dmuchał w moje oczy.
Prosto w oczy.
Postukał palcem w klawisz.
- Musiałeś dawno nie patrzeć w lustro. Zrób to, Vit.
- Po co? Całe życie spędziłem w barze. Znam swoją twarz.
Ale przypomniałem sobie, co mówił mi Nolan i podszedłem
do lustra. Kiedy w nie spojrzałem, w pierwszej chwili zdało
mi się, że ktoś trzeci stanął za moimi plecami. Ktoś taki
jak Slyper. Z tych lepszych. Mimo że ta twarz krwawiła z
wielu miejsc.
- To przecież nie ja - powiedziałem powoli.
- To ty. I wcale już nie przypominasz mnie.
Zacząłem gładzić ten mocny, gładki podbródek, dotykałem
gęstych czarnych włosów i chociaż czułem dotyk swoich dłoni,
moje ja nie mogło pogodzić się z tą zmianą. Nic nie
zostało we mnie z tamtego Vitalika. Nic.
Popatrzyłem na te stosy drukowanych kartek i uśmiechnąłem
się.
- No to ze mną się panu udało, panie Slyper. I chyba tylko
ze mną.
- Nie zrozumiałeś - zakrzywił hakowato dwa palce. - Nic
nie zrozumiałeś. Ja tak bym nie potrafił. Zrobił to Ktoś
inny.
Tak. Czułem, że mówi prawdę.
- Przykro mi - powiedziałem ocierając krew z czoła. - Ale
dlaczego krwawię? To tak na zawsze?
Slyper opuścił dłoń.
- On jeszcze nie skończył. Ma swoje metody, swoje wzorce
i, jak sądzę, bardzo niechętnie cokolwiek przerabia. Traci
czas na poznanie waszych osobowości. Dla niego są zupełnie
obce.
Musiałem chwilę pomyśleć. Czułem, że te pancerne statki
znowu wpychają się w moje myśli. Pragnąłem ich, a
jednocześnie pamiętałem, że nie są tak całkiem moje. Ani
moje, ani Slypera. Więc, czyje?
- A co się stanie z panem? Będzie pan nas kontynuował?
Nie wszyscy w tym hotelu są tacy sprawni jak ja. Przed
kilkoma godzinami rozmawiałem z Nolanem...
Znowu skierował we mnie te zagięte palce.
- Ty jesteś pierwszy. Postanowił zacząć od ciebie. I
chyba wiem, dlaczego to zrobił.
- A kto będzie po mnie?
Uśmiechnął się.
- Nie wiem. Wiem natomiast, kto będzie ostatni.
Niewiele jest miejsc, w których potrafię się uśmiechnąć.
Mam oczywiście na myśli szczery, pełen zadumania uśmiech.
Taki, który potrafi przekonać wszystkich dookoła, jaki ze
mnie miły gość, a ja sam nie muszę już wtedy za wiele
mówić, tłumaczyć się z garba, denerwować, nie muszę nic -
ot, siedzę sobie skromnie, stopy kieruję do wewnątrz i
czekam, aż spłynie na mnie nowy wielki pomysł. To wygodne.
Bywa jednak, że pomysły nie nadchodzą. Nie przychodzi też
to coś, co mogłoby mnie jakoś podkręcić, a ja sam nie staram
się tego przyspieszać. Zresztą, czy kiedykolwiek spieszyło
mi się w moim ulubionym miejscu? Po prostu siedzę sobie w
tym pięknym, gotyckim kościele i uśmiecham się.
- Ależ oni są wspaniali - westchnęła do mnie kobieta
siedząca obok. - Jacy młodzi. O Boże.
Od razu ją przyuważyłem, bo rzadk