Zajdel Janusz - Dziki na kartoflisku
Szczegóły |
Tytuł |
Zajdel Janusz - Dziki na kartoflisku |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zajdel Janusz - Dziki na kartoflisku PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Dziki na kartoflisku PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zajdel Janusz - Dziki na kartoflisku - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz A. Zajdel
Dziki na kartoflisku
Drzwi uchyliły się skrzypiąc. Jan podniósł głowę znad stolika, a potem
pośpiesznie odwrócił kartkę, na które j bezwiednie wymalował kilka
fantazyjnych kompozycji. W drzwiach ukazała się najpierw tacka z
kanapkami i parującą filiżanką, a za nią szczupła postać młodej
dziewczyny. Jan widział ją już wcześniej, przed kilkunastoma godzinami,
gdy wysiadał z awaryjnej rakiety, która go tu przywiozła z Askanii.
Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco szukając wzrokiem kawałka
wolnego miejsca na stole. Jan odsunął pospiesznie mapy, fotografie,
kasety z nagraniami.
- Chyba czas na kolację i odpoczynek powiedziała stawiając tacę. -
Siedzisz tu cały dzień...
- Niestety, bez widocznych rezultatów. Uśmiechnął się smętnie,
postukując ołówkiem w blat stołu. - Dowódca łudzi się, że jestem
cudotwórcą i siedząc za biurkiem zdziałam więcej niż wszyscy inni w
terenie. Co ja mogę tu wymyślić
Dziewczyna przysiadła na skraju kanapy i prawie z czcią patrzyła na
Jana. Zaczął się niepewnie wiercić na krześle. Nigdy nie czuł się dobrze w
roli bohatera, a tym bardziej gdy miał przed sobą młodą dziewczynę, która
podobała mu się, odkąd ją zobaczył po raz pierwszy.
- Wszyscy w ciebie wierzą - powiedziała dziewczyna.
- To jest właśnie najgorsze. Muszę wyznać w tajemnicy, że wszystko, co
mówią tu o mnie - jedna wielka przesada. Jestem biofizykiem, nie
detektywem... A jeśli kiedyś udało mi się pomóc w rozwikłaniu jakiejś
drobnej sprawy...
- Nie bądź taki skromny. Czytałam o tobie w encyklopedii.
- No taki - roześmiał się Jan. - W dzisiejszych czasach nie sposób
uniknąć miejsca w encyklopedii. Ty też znajdziesz się tam niebawem, pod
hasłem „Borelia". A jeśli się przypadkiem wmieszasz w jakieś odkrycie
naukowe, to nie wymigasz się od własnego hasła. Ale ja nie wiem nawet,
jak się nazywasz i co robisz na Borelii...
- Nazywam się Dina Born. Jestem psychologiem.
- Zawsze czułem respekt wobec psychologów.
- Ale ty nie jesz kolacji. Kawa wystygła. Pójdę, bo przeszkadzam... -
Dziewczyna chciała wstać, ale Jan zaprotestował.
- Zostań, już jem... A przy okazji skorzystam z konsultacji. Jeśli
pozwolisz, oczywiście. W mgnieniu oka pochłonął kanapki, kilkoma łykami
opróżnił filiżankę i odstawiając tacę na podłogę, rozłożył przed sobą mapę
wycinka powierzchni planety.
- Czy mogłabyś mi powiedzieć coś o Terrim? Z punktu widzenia
psychologa. Na przykład, czy był człowiekiem zrównoważonym?
- Niewątpliwie. Testy i obserwacje wykazywały u niego zawsze pełną
równowagę emocjonalną.
- A więc wykluczasz jakieś nagłe załamanie?
- Raczej tak. W każdym razie nie przypuszczam, by niespodzianie
zapragnął bawić się z nami w chowanego.
- Tak... - Jan znów bezwiednie mazał ołówkiem po papierze. - Wbrew
pozorom, na tej planecie trudno byłoby schować się tak skutecznie... Terri
po prostu zniknął, w jednej chwili, jakby zapadł się pod ziemię.
- Wśród załogi zaczyna się mówić o porwaniu przez mieszkańców
planety... - powiedziała Dina niepewnie.
- To byłoby bardzo prawdopodobne, ale ci mieszkańcy to tylko bezrozumne
stwory ,i jak wynika z obserwacji, niezmiernie płochliwe. Zresztą każdy,
kto opuszcza bazę, wyposażony jest we wszelkie możliwe zabezpieczenia.
Gdyby nawet jakiś potwór połknął w całości naszego biednego Terriego, to
potwora schwytano by w pierwszym rzędzie. Akcja ratunkowa zaczęła się
praktycznie w kilka minut po alarmie ogłoszonym przez Holta. Cały teren
przeszukano... Z takiej obławy nie wydostałaby się nawet chyba mysz. No
cóż... Dla uspokojenia sumienia muszę to wszystko jeszcze raz
przetrawić. - Jan poklepał dłonią stos papierów i kaset. - Ale proszę
powiedzieć kolegom, żeby nie spodziewali się po mnie zbyt wiele. Bo to
przecież koledzy cię wydelegowali, żebyś coś ze mnie wydobyła, prawda,
Dino? Swoją drogą nie mogli lepiej wybrać!
Dziewczyna zmieszała się nieco, ale nie dała się zbić z tropu.
Zabierając tacę zauważyła:
- A jednak to prawda, co o tobie mówią... - Że jestem złośliwy?
- Nie. Cc innego miałam na myśli - powiedziała już w drzwiach
rzuciwszy Janowi wyzywające spojrzenie. - Dobrej nocy.
- Dziękuję za kolację! - krzyknął za nią. Rozsiadł się wygodnie na
kanapie i przymknął oczy. „Do diabła! - pomyślał. - Zawsze w porę sobie
o mnie przypomną..."
Nie był specjalnie zachwycony, gdy polecenie dowódcy ekspedycji
oderwało go od dopiero co rozpoczętych badań nad magnetycznymi
właściwościami organizmów roślinnych Askanii. Ale cóż mógł powiedzieć?
Sprawa była oczywiście ważniejsza: zginął człowiek. Zniknął „w biały
dzień", a ściślej, w błękitnobiały dzień, bo taki koloryt mają dni na
Borelii, drugiej planecie układu, do którego Jan przybył przed tygodniem.
Dwa ogromne astroloty, krążące teraz wokół Askanii i Borelii,
przyniosły tutaj z Ziemi kilkadziesiąt osób i mnóstwo sprzętu. Celem
wyprawy był wstępny rekonesans, zbadanie możliwości wykorzystania planet
tego układu.
Wiadomość o zaginięciu Terriego na Borelii przypomniała wszystkim w
sposób dość brutalny, że nie należy tu bezkrytycznie korzystać z
doświadczeń zdobytych na planetach Układu Słonecznego. Pozornie bezpieczne
warunki, brak gwałtownych zmian atmosferycznych, wreszcie świadomość, że
planety nie są zamieszkane przez rozumne istoty, uśpiły czujność ludzi.
W dniu przybycia Jana, ściągniętego specjalną rakietą z Askanii,
sytuacja wyglądała już prawie beznadziejnie. Wprawdzie atmosfera Borelii
zapewniała ludziom - w razie potrzeby - dostateczną ilość tlenu, ale dni,
jakie upłynęły na bezskutecznych poszukiwaniach zaginionego, praktycznie
przekreślały jego szanse. „Gdyby żył, znalazłby się sam!" - zakonkludował
Jan po przeanalizowaniu całego materiału. System zabezpieczeń, łączności,
sygnalizacji awaryjnej oraz zastosowane metody poszukiwań - w praktyce
nie pozostawiały żadne j luki, przez którą mógłby wymknąć się żywy
człowiek...
A jednak Terriego nie było. Przepadł wraz z całym ekwipunkiem, z jakim
wyruszył w towarzystwie drugiego zwiadowcy, Holta, ze stacji położonej o
dwieście kilometrów od głównej bazy. Celem wycieczki było wszechstronne
rozpoznanie terenu: pobieranie prób, nagrywanie obrazu i dźwięku,
rejestracja promieniowania i dziesiątki innych rutynowych czynności
zwiadowcy planetarnego.
Dysponowali niewielkim pojazdem uniwersalnym, zdolnym do poruszania
się po twardym gruncie i po wodzie oraz mogącym unosić się na niewielkiej
wysokości nad ziemią. Jednak ze względu na konieczność dokładnego
spenetrowania terenu, zwiadowcy poruszali się zazwyczaj pieszo,
przemierzając wybrany rejon w lekkich kombinezonach izolacyjnych. Tak to
przynajmniej wyglądało w świetle instrukcji... Jan nie był nowicjuszem,
specyfikę pracy w terenie znał od podszewki i doskonale zdawał sobie
sprawę z tego, że instrukcja częstokroć stanowi parawan, za którym ten i
ów organizuje sobie pracę w sposób nie tyle bezpieczny, co wygodny. W
myśl instrukcji, na przykład, zwiadowcy nie powinni tracić wzajemnej
łączności wzrokowej. A jakże! Gdyby wszyscy stosowali się do tej zasady,
robota trwałaby dwa razy dłużej...
W przypadku Terriego i Holta z tą łącznością wzrokową musiało być nie
najlepiej. Holt nie potrafił określić sytuacji, w której zmógł zniknąć
Terri. Ale przecież człowiek nie znika nagle, nie rozpływa się w
przestrzeni...
Jan sięgnął po kasetę z nagranym protokołem przesłuchań, które
przeprowadził bezpośrednio po wypadku inspektor bezpieczeństwa grupy
„Borelia". Wsunął kasetę w szczelinę czytnika i po raz któryś tam z rzędu
słuchał całego zapisu, analizując każde słowo.
INSPEKTOR: W jakim momencie zauważyłeś, że Terriego nie ma w pobliżu?
HOLT: No, po prostu... spojrzałem tam, gdzie powinien być... Potem
zawołałem przez radio. Nie było żadnej odpowiedzi, nawet fali
kontrolnej... Więc pobiegłem w tę stronę, gdzie widziałem go ostatnio. Tam
była wysoka roślinność, taka jakby trawa czy sitowie... Wołałem przez
radio, obszedłem kawał terenu, potem wróciłem do łazika. Nadałem
komunikat do stacji...
INSPEKTOR: W stacji był wtedy Rowan?
HOLT: Tak. On zresztą już wiedział, że coś jest nie w porządku, bo
zauważył brak sygnału kontrolnego Terriego.
INSPEKTOR: Czy Terri odzywał się przez radio bezpośrednio przed
zniknięciem?
HOLT: Możliwe. On miał zwyczaj mruczeć do siebie przy pracy. Klął
czasem Półgłosem, kiedy miał jakieś drobne trudności ze sprzętem albo gdy
mu się coś nie udawało...
INSPEKTOR: Mam tutaj zapis waszych rozmów, rejestrowanych w stacji.
Jest w nim twój meldunek o zniknięciu Terriego. Wcześniej są także
nagrane twoje nawoływania. Na kanale Terriego panuje cisza. A ostatni
sygnał, jaki od niego dotarł do bazy, przyszedł o cztery minuty i
dwadzieścia sekund przed twoimi nawoływaniami. To było rzeczywiście
przekleństwo...
HOLT: No, mówiłem, że on lubił czasem...
INSPEKTOR: Tak, ale to brzmi dość dziwnie. Posłuchaj i spróbuj sobie
przypomnieć, czy słyszałeś to w swojej słuchawce. (Fragment nagrania
głosem Terriego: „no - co jest, chollera, co...!).
HOLT: Może słyszałem. Musiałem słyszeć.
INSPEKTOR: Czy nie wydaje ci się, że to było dziwnie jakoś
powiedziane? Jakby Terri w tym czasie wojował z jakimś martwym
przedmiotem...
HOLT: Niewykluczone, że zaciął mu się przyrząd do pobierania próbek
geologicznych. Tam jest taki niewygodny uchwyt, który trzeba przekręcić.
Sam się z tym nieraz szamotałem...
INSPEKTOR: Możliwe. Ale to ostatnie „Co!" jest dla mnie jakby
początkiem okrzyku w połowie urwanego...
HOLT: Widocznie wreszcie przekręcił ten uchwyt...
INSPEKTOR: J W tym urwanym okrzyku jest coś więcej niż zwykła utarczka
z niesprawnym przyrządem...
HOLT: Nie przesadzaj. Jedno słowo tak czy inaczej wypowiedziane...
INSPEKTOR: Ale w trzy sekundy potem urywa się sygnał kontrolny. Dziwne,
że nie zwróciłeś na to uwagi.
HOLT: Każdy za jęty jest własną robotą. Trudno wciąż patrzeć na
przyrządy. No po prostu, kiedy się nachylam, to pulpit zawieszony z
przodu na szyi przeszkadza mi w pracy. Więc wieszam go przez ramię, na
biodrze. Wszyscy tak robią.
INSPEKTOR: To niezgodne z instrukcją.
HOLT: Wiem. Ale w tym przypadku to nie ma znaczenia.
INSPEKTOR: Ma czy nie ma - to jeszcze nie wiadomo. Poza tym, gdybyś
obserwował Terriego, potrafiłbyś powiedzieć więcej o tym, co się stało.
HOLT: Wyjaśniłem już, że tam były akurat wysokie trawy. Straciłem go
na chwilę z oczu...
INSPEKTOR: Co najmniej na cztery minuty!
HOLT: No... może...
Jan wyłączył zapis i pokiwał głową w zamyśleniu. „Wszystko się zgadza.
Już ja wiem, jak on go widział... Pewnie ostatni raz, gdy wysiadali z
łazika. A słyszeć, też go nie słyszał. Mając w jednym uchu łączność
lokalną, a w drugim łączność ze stacją, można się wściec od samych
szumów i zakłóceń. Na pewno ściszył oba odbiorniki do minimum. To wszystko
na nic. Trzeba zacząć z innej strony!"
Cisnął kasetę na stół, ściągnął buty i po chwili już chrapał na
kanapie.
Obudził się po kilku godzinach z niejasnym poczuciem, że śniło mu się
rozwiązanie całej zagadki, tylko że nic a nic nie pamiętał z tego snu.
Poszedł do jadalni i wypił dwie kawy, a potem przez pół godziny spacerował
po zaroślach wokół bazy. Nie zamierzał oddalać się, więc nie zabrał nawet
podstawowego ekwipunku. Było bardzo wcześnie, oprócz dyżurnego wszyscy
jeszcze spali, nadajnik kontrolny bazy był wyłączony. Jan miał przy sobie
tylko mały pistolet obezwładniający, bez którego nie wolno wychodzić
nawet na krok poza teren bazy. Brodząc po kolana w szarozielonej, gęstej
masie niskich roślin, rozglądał się uważnie.
Krajobraz Borelii różnił się znacznie od askanijskiego. Tu, w
umiarkowanej strefie klimatycznej, roślinność była uboższa, nie tak
wysoka s bujna jak w wilgotnych i gorących lasach Askanii. Przypominała
trochę florę ziemskiej tundry, miejscami - suchego stepu.
W pewnej chwili wydało mu się, że w kępie zarośli coś się poruszyło,
podszedł ostrożnie i z pistoletem skierowanym w gąszcz rozgarnął butem
łodygi krzewu. Mały, szczeciniasty zwierzak buszował wśród gałązek, nie
zwracając uwagi na obserwującego go człowieka. Jan wycelował dokładnie,
nacisnął spust. Zwierzątko znieruchomiało, a po chwili miękko opadło na
ziemię. Sięgnął ręką i wydobył je z zarośli. Przez rękawicę czuł, że
porastająca je szczecinka jest twarda jak kolce jeża. Trzymając zdobycz
na dłoni zawrócił w kierunku bazy. Narkoza powinna działać tylko przez
kilka minut, spieszył się więc, by stworek nie ożył, zanim znajdzie się
w klatce.
W komorze wejściowej natknął się na Dinę. - O! - zawołała w zachwycie.
- Upolowałeś coś z samego rana! Jak to zrobiłeś
- Zwyczajnie. Pif, paf i gotowe. Gdzie tu macie klatki dla zwierząt
- Tutaj, w pracowni zoologicznej.
Dina otworzyła przed nim drzwi laboratorium. Pod ścianą stało kilka
pustych klatek. Jan umieścił jeńca w jednej z nich. Zwierzątko poruszyło
się niespokojnie odzyskując przytomność. Było podobne do jeża, lecz miało
sześć łapek, a wśród długiej szczeciny trudno było dopatrzyć się innych
szczegółów jego budowy.
Tymczasem Dina postawiła na nogi wszystkich biologów. Jan był trochę
zdziwiony, że schwytanie zwierzaka wywołało taką sensację.
- Jesteś nadzwyczajny! - powiedział jeden z przybyłych biologów. - Od
kilku dni nie możemy upolować ani jednego okazu tutejszej fauny.
Dysponujemy tylko zdjęciami w podczerwieni, wykonanymi z powietrza.
Wszystkie tutejsze zwierzęta są niezmiernie płochliwe. Wyczuwają nas z
daleka i kryją się po zaroślach.
- Nie miałem z nim żadnych kłopotów. Strzeliłem z odległości metra.
- Niewiarygodne! - mruczał biolog, oglądając zwierzę.
- Czy możesz mi pokazać wasze zdjęcia? - Oczywiście, proszę bardzo. Są
dość wyraźne, na ich podstawie komputer odtworzył nam bardzo dokładnie
wygląd poszczególnych gatunków. Jest ich sporo. Udało się nam wprowadzić
nawet pewną systematykę...
Jan obejrzał zdjęcia i rysunki. Zwierzęta wyglądały jak jasne plamy na
czarnym tle. Wszystkie były raczej niewielkie.
- Zdjęcia pochodzą z dużego obszaru, dają więc statystyczny obraz
tutejszej fauny. Gdyby istniały tu większe zwierzęta, na pewno
musielibyśmy je wykryć. Zresztą, większe zwierzę nie miałoby się gdzie
ukryć, chyba w jaskiniach. Ale na terenie, gdzie zaginął Terri, nie ma
żadnych pieczar ani rozpadlin. Przeszukaliśmy dokładnie całą okolicę.
- Mogą tu żyć także gatunki o temperaturze ciała nie różniącej się od
temperatury otoczenia. Tych nie ujawnią promienie podczerwone - zauważył
Jan.
- Braliśmy to oczywiście pod uwagę. Mamy kilka zdjęć z autokamer.
Proszę, oto one. Rzeczywiście, podczerwień nie wykazuje obecności tych
zwierząt, ale to wszystko drobne egzemplarze. Nie ma tu dużych
odpowiedników naszych płazów czy gadów. Nie stwierdziliśmy też obecności
żadnych latających...
Jan oddał zdjęcia i powoli wyszedł z laboratorium. „Przyjmijmy, że
Terri nie padł ofiarą żadnego dużego drapieżnika. Zresztą, miał przy sobie
tyle różnych niestrawnych przedmiotów, że trudno sobie wyobrazić, by nic
po nim nie zostało... - myślał, idąc w kierunku kabiny kierownika bazy. -
A zatem, co pozostaje? Czyżby rzeczywiście był tu ktoś oprócz nas?"
Milde, kierownik grupy „Borelia", powitał Jana pełnym nadziei
spojrzeniem.
- No i jak, docencie? Już wszystko wiesz? - zapytał wyciągając dłoń na
przywitanie.
- Nie żartuj, stary - Jan machnął ręką. Nic nie wiem i przestańcie
robić ze mnie szamana. Powiedz, co byś zrobił, gdybyś chciał nagle porwać
faceta w pełnym rynsztunku zwiadowcy, tak aby nikt tego nie spostrzegł?
- Co bym zrobił? - zastanowił się Milde. Do licha, trudna sprawa: Co
bym zrobił jako człowiek? Więc sądzisz, że to zrobili...
- Nie łap mnie na słowa, tylko odpowiedz. - Nie wiem. Porwanie z
powietrza odpada. Holt zauważyłby pojazd czy istotę latającą. Poza tym,
ofiara porwania wrzeszczałaby wniebogłosy przez radio.
- Radio mogłoby przypadkiem ulec uszkodzeniu.
- Jest drugi niezależny obwód. Prawdopodobieństwo uszkodzenia obu jest
znikome.
- Mógłby je ktoś wyłączyć.
- A, owszem, mógłby. Ale musiałby wiedzieć jak. Pozostanie jednak
automatyczny nadajnik sygnału alarmowego, który działa w przypadku utraty
przytomności.
- Załóżmy, że był przytomny.
- No, to... miał jeszcze rakietnicę...
- Załóżmy, że był obezwładniony.
- Hm... - Milde zastanowił się. - Nie podjąłbym się przeprowadzić
takiego porwania, nie znając w dodatku całego systemu zabezpieczeń... A
poza tym, latający obiekt musiałby zostać zarejestrowany przez lokalny
radar. Wszystko działo się w odległości pięciu kilometrów od stacji.
- Racja. Więc Terri nie został uniesiony w powietrze. Nie wleczono go
także po ziemi, bo nie było żadnych śladów. Chyba że uniesiono go tuż nad
ziemią - zbyt nisko, by radar zarejestrował obecność pojazdu, a
równocześnie - bez śladów na ziemi. Na przykład poduszkowcem.
- Przytomny, obezwładniony, z wyłączonymi dwoma nadajnikami... - Milde
kręcił głową z powątpiewaniem.
- Więc co proponujesz, jeśli nie to?
- Że... pod ziemię? To chciałeś usłyszeć? - Chyba tak.
- Ale tam nie ma żadnej szczeliny, jamy, w ogóle roślinność porasta
wszystko dokładnie. Przeszliśmy teren ciasną tyralierą. Chodziły tamtędy
roboty, zdeptały wielki obszar. Żadnej dziury, w którą mógłby wpaść.
- Chyba że jest tam zamaskowana zapadnia. - Specjalnie po to, by
złapać Terriego? Bo inni chodzili tamtędy wielokrotnie. Ludzie i
automaty.
- No, nie... - Jan zastanawiał się przez chwilę. - Chociaż...
- Co? - Milde spojrzał na Jana pytająco.
- Nie wiem. Ale... chciałbym odtworzyć sytuację, przeprowadzić wizję
lokalną. Wezwij Holta i każ mi dać takie wyposażenie, jakie miał ze sobą
Terri.
Milde wzruszył ramionami z powątpiewaniem. Robili to już przecież nie
raz. Odtwarzali sytuację z wszystkimi szczegółami...
- Skąd wyruszyliście?
- Łazik stał tutaj! - Holt podprowadził pojazd o kilka metrów dalej i
wysiadł.
- Szedłem tędy, o tutaj, koło tego krzewu. A Terri ruszył w lewo.
- Tędy?
- Tak. Szliśmy powoli. Wolniej, jeszcze wolniej. W ciągu pół godziny
doszedłem do tamtego pagórka. Terri migał mi od czasu do czasu poprzez
wysokie łodygi. Był oddalony o kilkadziesiąt metrów. Potem na chwilę
straciłem go z oczu, obchodząc pagórek z prawej...
Jan szedł powoli, słuchając wyjaśnień Holta i rozglądając się wokoło.
Ziemia porośnięta była gęstym dywanem niskich roślin, podobnych do mchu,
z którego sterczały długie witki przypominające sitowie.
- W tym miejscu zorientowałem się, że nie ma sygnału kontrolnego -
zabrzmiał w słuchawce głos Holta.
- Stop. -- Jan zaczął krążyć po rozwijającej się linii spiralnej wokół
miejsca, w którym się zatrzymał.
Teren był jednolity, płaski, pokryty taką samą roślinnością jak
wszędzie dokoła. Jan zauważył, że zdeptane rośliny prawie natychmiast
prostują się, zacierając ślady butów.
- Ważna wiadomość z bazy - zahuczało w słuchawce Jana. - Przekazuję
radiogram od Mildego. „Zwiadowca trzeciej stacji dostarczył próbkę
geologiczną, w której znaleziono kilkucentymetrowy odcinek wielożyłowego
kabla elektrycznego. Próbka pobrana z głębokości 130 cm pod powierzchnią
gruntu, w odległości 300 km od bazy, współrzędne: 35° 40' północ, 24°
20' wschód".
Jan gwizdnął przez zęby.
- Wracamy! - powiedział do mikrofonu.
Milde podał Janowi na dłoni mały przedmiot, który bez wątpienia był
odcinkiem izolowanego, wielożyłowego przewodu elektrycznego. Wyglądało na
to, że świder urządzenia do pobierania prób trafił na podziemny kabel i
wyciął z niego ten kawałek.
- Dwanaście cienkich miedzianych przewodów - powiedział Milde. --
Niech to diabli wezmą. Miedzi nie zlokalizujemy. Poza tym całość jest
ekranowana miedzianą siatką. Gdyby nawet obwód nie był przerwany, też
byśmy nie zdołali ustalić trasy kabla. Chyba że rozkopiemy... Ale ile
kilometrów trzeba by przekopać, żeby dotrzeć do jednego z końców...
Beznadziejna sprawa.
- To nie wygląda na kabel energetyczny, prawda? Raczej sygnalizacja lub
sterowanie. Przewody są dość cienkie. Więc jednak...
- Wycofałem załogi ze stacji terenowych, wszyscy są w bazie. Kazałem
wydać sprzęt specjalny.
Jan kiwnął głową niezdecydowanie. Obracał w palcach kawałek kabla i
próbował skojarzyć wszystkie fakty. Obecność rozumnych cywilizowanych
istot na planecie potwierdzała się teraz ponad wszelką wątpliwość.
Jednakże poza znalezionym kablem, żadnych innych śladów działalności
tych istot nie zauważono. Przynajmniej na powierzchni planety. Czyżby żyli
pod jej powierzchnią? Jeśli są produktem ewolucji świata organicznego tej
planety, to brak rozsądnych powodów, by mieli kryć się pod ziemią,
maskując w dodatku tak dokładnie swoją obecność. Może są przybyszami jak
my?
- Czy zbadano zwierzę, które przyniosłem rano? - spytał Jan.
- Zdaje się, że tak. - Milde ujął mikrofon i wywołał szefa biologów. -
Co z tym zwierzakiem, Toms?
- Jeszcze nie zrobiliśmy sekcji.
- Nie uśmiercajcie go na razie. Zaraz tam będę - wtrącił Jan i wyszedł.
Zwierzątko siedziało spokojnie w klatce z gęstej drucianej siatki. Nie
zdradzało niepokoju nawet wówczas, gdy Jan podszedł blisko.
- Dziwne, że jest tak spokojne) - powiedział Toms. - Na wolności
wszystkie uciekają jak szalone. Do tej pory nie udało się nam żadnego
złapać, chociaż zastosowaliśmy automatyczne pułapki.
- Pułapki? - zdziwił się Jan.
- Tak, skonstruowaliśmy pułapki, bo nie wpadliśmy na lepszy pomysł. O,
proszę, tu jest tablica kontrolna. Każda pułapka sygnalizuje, czy coś w
nią wpadło. Wszystkie są puste.
- Pułapki są wyposażone w kontrolne nadajniki? - Jan chwycił Tomsa za
łokieć. -Człowieku! To jasne! Niczego w ten sposób nie złapiecie! Wyjmij
to zwierzę z klatki! No, wyjmij!
Toms stał przez chwilę nie rozumiejąc, o co chodzi. Jan zamknął
dokładnie drzwi pracowni, rozejrzał się po pomieszczeniu i wziął do ręki
przenośny radiotelefon.
Totus założył grubą rękawicę, otworzył klatkę i wyjął zwierzątko. Było
nadal spokojne, gdy brał je do ręki.
- A teraz uważaj! - powiedział Jan i włączył radiotelefon.
Zwierzak jednym susem smyrgnął z ręki Totusa i jak oszalały zaczął
biegać wokół ścian laboratorium. Jan wyłączył nadajnik, zwierzę uspokoiło
się natychmiast, pozwoliło się złapać i umieścić w klatce.
- Dobre, co? - zaśmiał się Jan. - Wleźliście tutaj z takim piekielnym
hałasem elektromagnetycznym, że wszystko co żyje, ucieka od was jak
najdalej. Rano wyszedłem bez nadajnika, a radiostacja bazy była
wyłączona...
Jan zamknął się w kabinie i rozmyślał. Zagadka zamiast się wyjaśnić,
zaczynała rozszczepiać się na kilka nowych, a sprawa odnalezienia
zaginionego człowieka nie posunęła się ani trochę naprzód. Więc te
zwierzęta mają wyczulony zmysł odbierający fale elektromagnetyczne o
częstotliwościach radiowych. Sygnały płoszą je i zmuszają do ucieczki.
Dlaczego? Nad tym problemem zastanowią się specjaliści. Może pewne
częstotliwości ostrzegają je przed niebezpiecznymi zjawiskami naturalnymi,
na przykład - przed wzrostem aktywności gwiazdy centralnej tego układu?
Mniejsza o to. Faktem pozostaje, że nasze urządzenia radiowe, radarowe i
cała nasza technika wprowadzają poważne zakłócenia naturalnego środowiska
planety. A to uniemożliwia badania. Zwierzęta tutejsze nie boją się
ludzi, tylko fal elektromagnetycznych. Wynika stąd, że nie znają
drapieżników i nikt na nie nie poluje.
Według jednej z teorii rozwoju cywilizacji planetarnych ewolucja, która
nie stworzyła drapieżników, nie może stworzyć istot rozumnych. Więc albo
na tej planecie nie ma rodzimej rasy rozumnej, albo... albo teoria jest
do bani.
Teoria - teorią, a ten kawałek kabla świadczy o obecności... Ależ tak,
to jasne! Oni tu przybyli, aby zbadać planetę, ale zabrali się do tego
mądrzej niż my. Nie posłużyli się urządzeniami radiowymi! Stąd podziemny
system kabli, do tego jeszcze dobrze ekranowanych, aby nie płoszyć
miejscowej fauny!
Tylko - gdzie są badacze? Gdzie ich aparatura, laboratoria, statki
kosmiczne? Czyżby ukryli wszystko pod ziemią? Możliwe. To też jest sposób
na uniknięcie zakłócenia środowiska. No dobrze. I co dalej? Siedzą w
mysich dziurach, nie pokazując się na powierzchni? Albo może wyłażą
czasami, by porwać takiego Terriego na przykład?
Jeśli to prawda, że pochodzą z innego układu, to jednak muszą mieć
jakieś środki łączności z macierzystą planetą... Mogą używać ich
sporadycznie, ale gdzieś musi być jakaś antena nadawczo-odbiorcza,
radioteleskop... Trzeba dokładnie przeszukać z powietrza tereny górskie.
A jeśli mieszkają we wnętrzu planety? Jeśli polują na te zwierzaki,
ponieważ żywią się ich mięsem Jeśli upolowali Terriego...
Jan otrząsnął się z makabrycznych myśli, wstał z fotela i wyszedł
przespacerować się po bazie. W korytarzu spotkał Tomsa, który wracał
właśnie z zewnątrz z dwoma innymi biologami, taszczącymi kilka klatek
wypełnionych drobną zwierzyną.
- Wyłączyliśmy sygnalizację radiową pułapek tylko na dwie godziny, i
oto rezultat! Toms pokazał klatki. Nałapało się mnóstwo drobiazgu.
Niestety, to przedstawiciele tylko trzech gatunków. Te są najpospolitsze,
łapią się najczęściej i blokują pułapki. Gdyby tak udało się zrobić
pułapkę działającą selektywnie, tylko na takie zwierzę, którego jeszcze
nie znamy... Ale to chyba skomplikowana sprawa, muszę to przekonsultować
z cybernetykami.
- Zastawiasz pułapkę na lwa, a łapią ci się same króliki - zaśmiał się
Jan, ale w tej samej chwili spoważniał nagle, przystanął, obrócił się na
pięcie i pobiegł do kabiny radiostacji.
- Łącz mnie zaraz z dowódcą ekspedycji! krzyknął nad uchem dyżurnemu
operatorowi, który właśnie się zdrzemnął.
- Ze starym
- Tak, z Krotonem. Błyskawicznie!
- No, to potrwa kilka minut... - mruknął radiowiec. - Prędkości światła
nie przekroczę.
- Nadaj radiogram tej treści: „Szefie, koniecznie potrzebuję twojego
Azora. Pożycz mi go na parę dni. Przyślij błyskawiczną rakietą w kagańcu i
obroży. Jan Link." No, co się gapisz Nadawaj! Odpowiedź przekaż mi do
mojej kabiny telefonicznie. - Jan spojrzał z ironicznym uśmieszkiem na
ogłupiałego dyżurnego i wyszedł.
Azor znał Jana, lecz widocznie nowe otoczenie pełne obcych zapachów
rozdrażniło go nieco, bo powarkiwał przez kilka godzin, wietrzył na
wszystkie strony i dopiero słowna perswazja, poparta porcją wieprzowej
konserwy, udobruchała go ostatecznie. Azor był pięknym okazem doga.
Kiedy stał na tylnych łapach, opierając przednie o barki Jana,
przewyższał go o głowę. Jan z trudem skłonił Azora do zajęcia miejsca w
łaziku i razem z Mildem ruszyli ku stacji, w pobliżu której zaginął Terri.
Towarzyszył im drugi pojazd z czterema ludźmi, uzbrojonymi we wszelkie
możliwe urządzenia obronne.
- Sądzisz, że Azor coś wywęszy? - Milde kręcił głową z powątpiewaniem.
- Po kilku dniach
- Wcale na to nie liczę.
- Więc co zamierzasz zrobić
- Poczekaj, sam zobaczysz albo nic z tego nie będzie...
Jan zarządził ogólną ciszę radiową. Łaziki osiadły miękko na ziemi w
pobliżu miejsca, które oglądał poprzedniego dnia. Drobne zwierzęta
przemykały tu i ówdzie, nie zdradzając zaniepokojenia. Azor węszył
ciekawie, ale posłusznie siedział w pojeździe.
- No, piesku, pospaceruj sobie trochę powiedział Jan, wiążąc jeden
koniec długiej linki do obroży. Trzymając w dłoni drugi koniec sznura,
podążał za Azorem. Pies biegł zygzakiem w różne strony i Jan musiał od
czasu do czasu przywoływać go do siebie, by wskazać mu odpowiedni
kierunek. Przeszli w ten sposób całą trasę, którą przypuszczalnie przebył
Terri w dniu swego zniknięcia. Potem Jan zawrócił i ruszył w drogę
powrotną. Powtórzył to kilkakrotnie, za każdym razem przemierzając
kilkunastometrowy odcinek równoległy do poprzedniego. Wreszcie Azorowi
widać znudziło się bieganie tam i z powrotem. Usiadł, wywaliwszy jęzor.
Jan również zmęczył się bieganiną, podczas której albo ciągnął psa, albo
był przez niego ciągniony po zaroślach. Nie wypuszczając linki z dłoni,
odwrócił się w kierunku, gdzie stały oba pojazdy. Włączył osobisty
nadajnik.
- Na razie nic... - powiedział do mikrofonu.
Prawie w tej samej chwili usłyszał za sobą przejmujący psi skowyt.
Odwrócił się gwałtownie. Nieco w lewo dostrzegł kątem oka jakby lekki
ruch trawy. Psa nie było, lecz linka, którą trzymał, napięła się
gwałtownie. Stracił równowagę, lecz nie puścił sznura, który wpił mu się
boleśnie w rękę i wlókł go po ziemi.
- Do mnie! - wrzasnął w mikrofon. Usłyszał wycie silników obu pojazdów
odległych o niespełna trzysta metrów. Próbował wstać, ale linka ciągnęła
go brzuchem po ziemi. Kilkoma ruchami dłoni udało mu się uwolnić przegub.
Popędził za uciekającym końcem sznura. Zdążył jeszcze zobaczyć, że znika
on błyskawicznie w gęstwie porostów, obficie pokrywających w tym miejscu
grunt, jak spłoszona dżdżownica pospiesznie kryjąca się w ziemi.
- Tutaj! Prędko! - krzyknął do wyskakujących z pojazdu ludzi. -
Zdzierać poszycie! - Wskazał końcem buta miejsce, gdzie zniknął koniec
sznura.
Pięć par rąk błyskawicznie obnażyło brunatny grunt. Spod kożucha
roślinności ukazał się zarys kolistej szczeliny, obwiedzionej metalową
ramą o ponad metrowej średnicy.
- Trzeba się tam dostać - komenderował Jan. - To wygląda na rodzaj
donicy, zakrywającej wylot szybu czy studzienki. Trzeba wybrać ziemię i
spróbować palnikami...
Po kilku minutach łopata zazgrzytała o dno metalowego „rondla"
wpuszczonego w okuty obręczą otwór.
- Ostrożnie! - ostrzegł Milde.
- Nie trzeba! - Jan machnął ręką. - Tam ich nie ma. To urządzenie
automatyczne.
- Skąd wiesz
- A nie zapytasz, skąd wiedziałem, że musi tu być coś takiego? - Jan
spojrzał na Mildego z ironicznym uśmieszkiem.
- Niech cię diabli. Intuicję to ty masz! - To nie intuicja. To tylko
geniusz - powiedział Jan skromnie.
Pokrywę szybu udało się sforsować bez większych trudności przy pomocy
palnika plazmowego. Okazało się, że była poruszana od wewnątrz prostym
urządzeniem hydraulicznym, które unosiło ją na pewną wysokość na
walcowatej podporze. Równocześnie wysuwały się mechaniczne chwytaki,
zgarniające zdobycz z powierzchni ziemi do wnętrza otworu. Studzienka
była metalową rurą wkopaną w ziemię na głębokość dwóch metrów. Jej dno
pokrywało miękkie porowate tworzywo. W dolnej części rury zaczynał się
ukośny kanał, prowadzący nieco niżej, do obszernej niszy.
Azora znaleziono unieruchomionego na czymś w rodzaju stołu
operacyjnego. Automatyczne urządzenie, wyposażone w sondy i czujniki,
rozpoczęło właśnie szczegółowe badanie przerażonego zwierzęcia. Pad jedną
ze ścian niszy stały rzędem prostopadłościany z przejrzystego tworzywa. W
największym, zanurzony w zielonkawej cieczy, pływał Terri w pełnym
rynsztunku zwiadowcy planetarnego. W innych znajdowały się drobniejsze
okazy borelijskiej fauny.
- Przypuśćmy, że pozostaniemy tu przez miesiąc, dwa... - mówił Jan,
popijając kawę w wygodnym fotelu w kabinie Bazy Głównej. - Cóż zdołamy
zaobserwować? Migawkowe zdjęcie, statyczny obraz życia planety... Oni są
sprytniejsi. Pozostawili tu automatyczny system badawczy. Ta pułapka na
zwierzęta jest tylko małym fragmentem tego systemu, ale według niej
możemy sobie wyobrazić metodę ich działania. Ciągła informacja o życiu tej
planety uzyskiwana jest przy quasi-zerowym zakłóceniu warunków
naturalnych. Gdzieś w głębi ziemi, albo w skalnej grocie, ukryty jest
centralny układ dyspozycyjny, połączony siecią podziemnych łącz z
różnego rodzaju czujnikami, pułapkami, urządzeniami pobierającymi próbki i
gromadzącymi eksponaty. Centralny układ zbiera informacje, opracowuje i
przesyła do swoich twórców, którzy siedzą sobie wygodnie w domu, zamiast
włóczyć się po obcych planetach...
- A próbki, eksponaty takie jak te, które znaleźliśmy w pułapce -
wtrącił Milde.
- Świadczą o tym, że jednak od czasu do czasu przylatują tutaj, by je
zabrać...
- Dobrze, że nie konserwują ich w formalinie, tylko przechowują w
stanie anabiozy dodał Barow, lekarz wyprawy.
- Jak się czuje Terri?
- Już zupełnie dobrze. Za dwa dni go wypuszczę.
- Trzeba poszukać tego centrum dyspozycyjnego.
- Nie liczcie na moją pomoc - mruknął Jan - nie jestem wandalem. I tak
zepsuliśmy im parę urządzeń, przecięliśmy kabel. Oni wrócą i bez trudu
dojdą, kto tu buszował. W przeciwieństwie do nich zostawiamy po sobie
mnóstwo śladów, jak niesforna wycieczka mieszczuchów w podmiejskim
lesie.
Milde zamyślił się, wpatrzony w podłogę.
- Może masz rację... - powiedział po chwili. - Przecież oni byli tu
przed nami. Chyba są mądrzejsi i bardziej doświadczeni.
- Nie jest aż tak źle... Toms też wymyślił selektywną pułapkę, która
chwyta tylko takie okazy, jakich układ centralny jeszcze nie
zarejestrował. Nie potrafił jej tylko zrealizować w praktyce. Właściwie
to Toms podpowiedział mi rozwiązanie problemu. Pomyślałem, że jeśli
pułapka zna już człowieka, to należy sprowokować ją przy pomocy psa. Poza
tym starałem się wczuć w ich mentalność...
- Jednym słowem, do naszych rozumnych a nieznanych braci dotrze wkrótce
informacja o pojawieniu się na Borelii dwóch nowych gatunków zwierząt -
uśmiechnął się Toms. Ciekawe, jak nas potraktują?
- Jak watahę dzików ryjących w kartoflisku - powiedział Jan z
niesmakiem.