2185

Szczegóły
Tytuł 2185
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2185 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2185 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2185 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KAROL MAY Benito Juarez DEKRET Zanim zaczniemy �ledzi� dalszy ci�g los�w Czarnego Gerarda i jego przyjaci�, musimy cofn�� si� do pa�dziernika roku 1865, to bowiem, co wtedy nast�pi�o, ma �cis�y zwi�zek z wydarzeniami, kt�re zostan� tu przedstawione. W Palacio Imperia� w stolicy Meksyku cesarz Maksymilian konferowa� z wysokimi dygnitarzami. Oparty o st�, spogl�da� na wielki arkusz papieru, kt�ry trzyma� w r�ku. By� wyra�nie wzburzony, oczy mu b�yszcza�y, a policzki pokry�y si� wypiekami. Przed nim sta� jeden z ministr�w i uwa�nie obserwowa� w�adc�. Niedaleko okna, w fotelu, siedzia�a pi�kna cesarzowa. By�a przeciwie�stwem m�a. Maksymilian z natury mi�kki, marzycielski, refleksyjny, ona za� - przedsi�biorcza realistka, d���ca za wszelk� cen� do w�adzy i zaszczyt�w. - ��da pan natychmiastowej decyzji? - Najja�niejszy panie, prosz� o to. - Postanowi�em... - Odrzuci�! - wtr�ci�a szybko cesarzowa. Maksymilian u�miechn�� si� do niej: - A ty, najdro�sza? - Przedstawione argumenty rozwiewaj� wszelkie w�tpliwo�ci. Zgadzam si� z nimi w zupe�no�ci. Cesarz zwr�ci� si� do ministra: - Jak pan s�ysza�, uprzedzono mnie. O�wiadczam, �e nie tylko got�w jestem do podpisania dekretu, lecz napisz� go w�asnor�cznie i dam do asygnacji ministrom. - Dzi�kuj�, najja�niejszy panie - minister sk�oni� si� g��boko. - Obowi�zkiem moim, wynikaj�cym ze sprawowanej funkcji, jest s�u�enie ze wszystkich si� krajowi i cesarzowi. Jestem przekonany, �e ten dekret pozwoli nam przezwyci�y� wszystkie trudno�ci. W obecnej sytuacji to jedyne s�uszne posuni�cie. - Ma pan racj�, drogi panie, zajm� si�... Wszed� pe�ni�cy s�u�b� oficer i zameldowa�: - Genera� Mejia. - Niech wejdzie. Cesarzowa wsta�a natychmiast i wysz�a. Szybko po�egnawszy cesarza, r�wnie� minister opuszcza� pok�j, gdy w drzwiach stan�� genera�. Przywitali si� ch�odnym uk�onem, nie patrz�c na siebie. - Witam pana, generale! - zawo�a� Maksymilian. - Przychodzi pan w dobr� por�. Zawsze powa�ny Indianin u�miechn�� si� serdecznie i szczerze. - Jestem szcz�liwy, �e s�ysz� te s�owa, najja�niejszy panie. Oby B�g da� i krajowi wi�cej takich chwil! - Wierz�, �e od dzi� tak b�dzie. - Wolno mi zapyta�, co si� sta�o? - Mam zamiar wyda� wa�ny dekret. Niech pan czyta. Poda� genera�owi projekt dekretu i odszed� w g��b komnaty. W miar� czytania twarz Meji zmieni�a si� nie do poznania. Nie m�g� zapanowa� nad sob�. Gniew by� silniejszy. Sko�czywszy, zmi�� nerwowo pismo. - Najja�niejszy panie, kto jest autorem tej... tej n�dznej ramoty? - rozgoryczony, zapomnia� o dworskiej etykiecie. Ton i forma pytania dotkn�y cesarza. - Ale�, generale! - Najja�niejszy panie! - Mejia z�o�y� mu niski uk�on. - Prosz� odda� mi projekt. Genera� wyg�adzi� papier na tyle, na ile by�o to mo�liwe i poda� cesarzowi. - W jakim to stanie pan mi go zwraca?! To nie s� odznaki kotylionowe! Tym razem Maksymilian rozgniewa� si� nie na �arty. Mejia pr�bowa� si� wyt�umaczy�: - Najja�niejszy panie, pokornie prosz� o przebaczenie. Post�pi�em tak, poniewa� tylko pa�skie dobro mam na wzgl�dzie. - To chyba lekka przesada! Na twarzy Meji pojawi� si� dziwny wyraz. Maksymilian zna� swego genera�a, wiedzia�, �e toczy on walk� wewn�trzn�. - Je�eli najja�niejszy pan nie mo�e mi przebaczy�, w takim razie wymierz� sobie najsurowsz� kar� - rzek� Mejia. - Czy wolno mi odej��? - podszed� do drzwi, nie czekaj�c na odpowied�. - Sta�! Na rozkaz cesarza genera� zatrzyma� si�. - Czyta� pan dekret do ko�ca? - Tak jest, najja�niejszy panie. - Nazwa� go pan n�dzn� ramot�. Dlaczego pan tak uwa�a? - Czy mog� m�wi� szczerze? - Prosz�. - Gdyby najzacieklejsi wrogowie cesarstwa, pragn�cy jego zguby, wydali w pa�skim imieniu, najja�niejszy panie, manifest, nie u�yliby innych s��w ni� te, kt�re przeczyta�em w dekrecie. - Co najmniej dziwne stwierdzenie. - Ale s�uszne, najja�niejszy panie. - Moi poddani musz� si� wreszcie przekona�, �e jestem cesarzem. - To ich nie przekona. - Generale, to brzmi jak obraza. - Pozwoli� mi niegdy� najja�niejszy pan m�wi� szczerze. Meksykanie b�d� uwa�ali taki dekret za dzie�o Francuz�w. - C� z tego? - Najja�niejszy panie, zabij mnie, lecz nie og�aszaj tego dekretu! Znam m�j nar�d, znam Meksyk, zdaj� sobie spraw�, jakie skutki to poci�gnie za sob�. Na pewno wywo�a w ca�ym kraju wielkie oburzenie, a tak�e... - Generale! - przerwa� cesarz, patrz�c na Meji� gniewnie. Ten pokornie opu�ci� g�ow�. Maksymilian pami�ta� jednak, co zawdzi�cza Mejii. Po chwili wi�c rzek� ju� spokojnym g�osem: - Niech mi pan pozwoli wypowiedzie� si� na temat dekretu. - Je�eli dekret wymaga komentarza, w takim razie... - Chce mnie pan naprawd� rozgniewa�? - Ale� nie, ju� milcz�. - Niech wi�c pan pos�ucha. Jak panu wiadomo, wszystkie wi�ksze miasta i porty w kraju s� w naszych r�kach. - W posiadaniu Francuz�w, najja�niejszy panie. - To przecie� wszystko jedno! Francuzi s� naszymi sprzymierze�cami. - Mam wra�enie, �e ju� wkr�tce opuszcz� kraj, �e miasta i porty pozostawi� nie nam, a republikanom. - Jak zwykle widzi pan wszystko w czarnych barwach. Jeste�my panami kraju. Juarez uciek� do El Paso. M�wi� nawet, �e opu�ci� Meksyk. Nadszed� wi�c czas, aby og�osi� nasze stanowisko. - S�usznie. Co to za stanowisko, najja�niejszy panie? - Z jednej strony wspania�omy�lnie przebaczam, z drugiej - surowo karz�. Mimo �e kraj jest w mojej mocy, s� tacy, kt�rzy potajemnie knuj�. Nale�y do nich Pantera Po�udnia, Cortejo i jeszcze kilku. O�wiadczam w dekrecie, �e ka�dego republikanina b�d� od dzi� kara� jak zwyk�ego bandyt� i przest�pc�. Od dzi� republikanie wyj�ci s� spod prawa. Og�aszam, �e ka�dy republika�ski oddzia� uwa�a� b�d� za szajk� zbrodniarzy, a ka�dy schwytany cz�onek bandy zostanie w ci�gu dwudziestu czterech godzin rozstrzelany. Mejia zauwa�y� ch�odno: - Bandyci? Przest�pcy? Rozstrzelania? Ponawiam moj� pro�b�, najja�niejszy panie. Ch�tnie z�o�� g�ow� na pie�ku, lecz prosz�, wstrzymaj sw�j dekret! - Nie chc� pa�skiej g�owy, jak i nie chc� wstrzymywa� dekretu. Do�wiadczeni m�owie stanu radzili nad wszystkimi jego szczeg�ami. - Ci do�wiadczeni m�owie nie znaj� Meksyku. Przewidzieli wszystko pr�cz jednego, o czym niestety m�wi� mi nie wolno, a co chcia�bym powiedzie� jak najg�o�niej. - Dlaczego nie wolno? - Bo popadn� w nie�ask�. - Niech pan m�wi bez obawy, generale. - Wi�c dobrze! O�wiadczam, �e og�oszenie tego dekretu b�dzie dla ciebie, najja�niejszy panie, wydaniem na siebie samego wyroku �mierci. Krew odp�yn�a z twarzy cesarza. Czy�by naprawd� si� prze- straszy�? -pomy�la� genera�. Och�on�wszy nieco, Maksymilian stara� si� zbagatelizowa� ostrze�enie Meji. - Wyrok �mierci? Co te� pan m�wi? To przecie� niemo�liwe! To by�oby naruszeniem prawa! - Tak jest, najja�niejszy panie. Mam nadziej�, �e przyzna pan, i� ka�dy Meksykanin jest prawym w�a�cicielem swojej ziemi. - Przyznaj�! - Musi wi�c mie� prawo bronienia tej ziemi przed obc�, niesprawiedliw� okupacj�. - Okupacj�? Niesprawiedliw�? Czy to nie powiedziane nazbyt mocno? - M�wi� teraz tak, jakbym by� republikaninem. Niech najja�niejszy pan spr�buje postawi� si� w sytuacji tych ludzi! Powiadaj�: "Kraj nale�y do nas, czego wi�c chc� Francuzi? Chc� pieni�dzy, bogactw naszej ziemi, chc� nam zabra� �ony i c�rki. S� wi�c rozb�jnikami. Co daj� w zamian? Cesarza! Po co nam cesarz? Nie potrzebujemy go, mamy prezydenta." Napoleon boi si� w�asnego ludu, chc�c wi�c odwr�ci� jego uwag� od swych niecnych poczyna�, zaaran�owa� wojn� w Meksyku za po�rednictwem cesarza Maksymiliana. Spodoba�o si� to Francuzom, my�l�, �e ona przyniesie im s�aw�. Dla zaspokojenia osobistych interes�w Napoleona Meksyk ocieka krwi�, cierpi m�ki, niszczeje. - No, tak �le nie jest! - zaprzeczy� cesarz. - Jest, najja�niejszy panie. Meskykanin musi by� republikaninem, musi broni� kraju i w�asnego domu przed obcym naje�d�c�. Czy dlatego ma by� uznany za bandyt�, kt�rego nale�y rozstrzela� w ci�gu dwudziestu czterech godzin? - Ka�dy Meksykanin powinien podda� si� nowym prawom. - Czy z tego wynika, �e tych, kt�rzy si� nie poddadz�, nale�y traktowa� jak bandyt�w? - Oczywi�cie, �e tak. - Przypu��my, �e to jest s�uszne. Kto jednak mo�e przewidzie�, �e pokonany nie podniesie si� i nie zostanie zwyci�zc�? - Mo�liwo�� taka zawsze istnieje. - A wi�c w takim razie b�dzie on poprzedniego zwyci�zc� uwa�a� za bandyt�. - Tego nie nale�y bra� pod uwag� w Meksyku. - Da�by B�g, aby najja�niejszy pan si� nie myli�. My�l� jednak, �e w�a�nie tutaj wszystko si� mo�e zdarzy�. Lud meksyka�ski jest wulkanem, a Juarez... - Nieszkodliwy. - Chocia� zaszy� si� w najodleglejszym zak�tku kraju, ma jeszcze ogromne wp�ywy. - U�askawi� go. - B�dzie szydzi� z u�askawienia. O�wiadczy, �e to on jako prezydent kraju ma prawo u�askawia� niejakiego Maksymiliana Habsburga. - Wezw� go do siebie. - Nie stawi si�. - Czy nawet wtedy, gdy go mianuj� prezydentem najwy�szego trybuna�u? - By� nim ju� wcze�niej, teraz jest prezydentem kraju. - Generale! Teraz obra�a mnie pan naprawd�. - Ju� milcz�. Chcia�bym tylko jeszcze zapyta�: kiedy dekret b�dzie podpisany? - Jutro. - Najja�niejszy panie, b�agam, nie czy� tego! - To ju� postanowione i tak si� te� stanie, generale. Mejia ukl�k� przed cesarzem. - Najja�niejszy panie! Z chwil� podpisania dekretu b�dzie na ciebie czeka� �mier� pod murami twierdzy, w miejscu, w kt�rym si� kl�czy z przepask� na oczach. Nie opuszcz� ci�, najja�niejszy panie. Dzie� twojej �mierci b�dzie i moim ostatnim dniem. B�agam nie ze wzgl�du na siebie ani na nikogo innego, tylko ze wzgl�du na ciebie, m�j cesarzu: nie czy� tego! - Niech pan wstanie, generale! - Nie wstan�, dop�ki... - Rozkazuj�, by pan wsta�! Zbyteczne to przedstawienie. Nie zmieni� decyzji! Ton g�osu cesarza by� ch�odny, niemal ironiczny. Genera� wsta� z kl�czek, popatrzy� ze smutkiem na Maksymiliana i zawo�a�: - A wi�c nie mog� mie� �adnej nadziei?! - �adnej. Nawet cesarzowa jest tego samego zdania co ja. Mejia zblad�. - Pozostaje mi wi�c tylko milcze�. Aby jednak godzina ta i s�owa moje nie zosta�y zapomniane, przypiecz�tuj� je. Wyci�gn�� sztylet i rzuci� w kierunku �ciany z tak� si��, �e bro� wbi�a si� a� po r�koje��. Potem sk�oni� si� i wyszed�. Maksymilian przygl�da� si� przez chwil� miejscu, w kt�rym utkwi� sztylet, i rzek� do siebie: - Czy to z�y znak? A mo�e to on ma racj�, a ja si� myl�? Nie mia� jednak czasu zastanawia� si� nad tym, bo zameldowa� si� genera� Miramon. Po kr�tkiej rozmowie utwierdzi� on cesarza w przekonaniu, �e podj�� s�uszn� decyzj�. Trzeba doda�, �e Miramon nie by� ani prawym obywatelem, ani lojalnym podw�adnym; zasady moralne by�y mu obce. Dekret zosta� og�oszony. Maksymilian podpisa� go w�asnor�cznie, wydaj�c na siebie wyrok �mierci. Basaine domaga� si� �cis�ego przestrzegania prawa. Rozstrzelano wi�c setki republikan�w, nie darowano nawet genera�om. Zostali straceni genera�owie Salazar i Arteaga, nieustraszeni m�czennicy za niepodleg�o�� kraju. Nemezis, dzia�aj�ca zwykle bardzo opieszale, zem�ci�a si� tym razem szybko. Przez r�wnin� ci�gn�c� si� mi�dzy San Jose opodal wzg�rza Parral a Chihuahua jecha� oddzia� je�d�c�w, z�o�ony z dw�ch szwadron�w szwole�er�w francuskich. Odby� wida� d�ug� podr�, bo konie wygl�da�y na zm�czone, a je�d�cy na wyczerpanych. Gdy jednak w oddali ukaza�y si� zabudowania Chihuahua, wszyscy jak gdyby zapomnieli o zm�czeniu, ruszyli ra�niej i szybciej. Oddzia�owi przewodzi� oficer w �rednim wieku, z twarz� pooran� bliznami. Nosi� oznaki pu�kownika. Dotar�szy do pierwszej ulicy miasta, zatrzyma� konie, by zapyta� o g��wn� kwater�. Wys�a� naprz�d go�ca, a sam ze swymi lud�mi jecha� przez miasto przy d�wi�kach orkiestry, graj�cej skocznego marsza. W niekt�rych oknach pojawi�y si� kobiety, znik�y jednak pr�dko, zobaczywszy, �e to Francuzi. G��wna kwatera mie�ci�a si� w tym samym gmachu, z kt�rego uciek� niegdy� Czarny Gerard. Na spotkanie przyby�ych wyszed� komendant. Szwadrony sprezentowa�y bro�, a ich dow�dca zameldowa�: - Camarade, mam zaszczyt przedstawi� si�. Jestem pu�kownik Laramel. Jad� do Villa del Fuerte, wioz� rozkazy z g��wnej komendy. - Witam pana. Zostanie pan u nas d�u�ej? - Z pana przyzwoleniem dwa, mo�e trzy dni. Gdzie mog� ulokowa� swoich ludzi? - W mie�cie stoi tylko jeden szwadron. Sporo wolnych mieszka� jest do pa�skiej dyspozycji. - �wietnie. Pozwoli pan, �e przedstawi� moich oficer�w? - Prosz�. i �o�nierze pozsiadali z koni i udali si� do wyznaczonych kwater. Komendant zaprosi� oficer�w na szklank� wina. Siedzieli teraz wszyscy trzej w tej samej sali, z kt�rej uciek� Gerard. Pu�kownik Laramel zapyta�: - Panie kolego, dlaczego w mie�cie jest tak ma�o wojska? Przecie� to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc w kraju. - Ma pan racj�, musz� jednak s�ucha� rozkaz�w, cho� nie zawsze bywaj� s�uszne. - Mia� pan jakie� k�opoty? - W�a�ciwie nie. Dyscyplin� w�r�d ludzi utrzymuj� bez trudno�ci, ale jest tu pewien szpieg, kt�ry musi mie� chyba konszachty z samym diab�em. To niezwykle �mia�y i przebieg�y cz�owiek. Starali�my si� go schwyta�, niestety, nie uda�o si�. Jest wsz�dzie i nigdzie, wie o wszystkim. Mam wra�enie, �e to cz�owiek wszechwiedz�cy i wszechobecny. Pu�kownik Laramel potrz�sn�� z niedowierzaniem g�ow�: - To brzmi bardzo nieprawdopodobnie, camarade. Cz�owiek jest tylko cz�owiekiem, cho�by natura wyposa�y�a go w wiele zalet. Schwytanie szpiega nie jest, moim zdaniem, niemo�liwe. - Ma pan racj�, ale nie zna pan Czarnego Gerarda. - A wi�c to Czarny Gerard? Macie w takim razie nie byle jakiego przeciwnika. S�ysza�em o nim du�o, imi� to cz�sto wymieniano nawet w kwaterze g��wnej. A wi�c grasuje teraz w okolicach Chihuahua? - I to od d�u�szego czasu. Wiemy dok�adnie, �e ma w mie�cie zaufanych ludzi i bywa u nich. - Sk�d panu o tym wiadomo? - Od niego samego. - Niemo�liwe! Niech�e pan szybko opowiada! - By� tutaj, w tym pokoju, jako nasz jeniec. - A wi�c schwytali�cie go?! Za g�ow� jego wyznaczono nagrod�. - Wiem, nawet bardzo du��. - W takim razie otrzyma j� pan. Komendant powiedzia� z zak�opotaniem: - Prawie na ni� zas�u�y�em. - Prawie? M�wi� pan przecie�, �e by� waszym je�cem. - Owszem, wzi�li�my go do niewoli, zwi�zanego przes�uchiwa�em go w tym pokoju w obecno�ci wielu oficer�w i pa�. Zachowywa� si� bardzo butnie. W pewnym momencie uwolni� si� z wi�z�w. Powali� mnie na ziemi� na oczach zebranych i wyskoczy� przez okno. - Do pioruna! Uciek�? - Niestety, ci my�liwi z prerii to istne diab�y. Wyzywaj� niebezpiecze�stwo, igraj� ze �mierci�! Wys�a�em pod Guadalupe oddzia� ludzi. Dlatego te� mo�na by�o bez k�opotu zakwaterowa� pa�skich �o�nierzy. A chocia� wybra�em najsprawniejszych �o�nierzy i najdzielniejszych oficer�w, zdaj� sobie spraw�, �e zdobycie fortu b�dzie kosztowa�o wiele ofiar. - Czy Guadalupe ma a� tak pot�ne obwarowania? - Nie. Ale Czarny Gerard zdoby� informacje o naszych planach. Nale�y si� liczy� z tym, �e na czele jakiego� oddzia�u Apacz�w napadnie na naszych �o�nierzy. Gdyby nie seniorita Emilia, musieliby�my ju� dawno opu�ci� Chihuahua. - Seniorita Emilia? - zainteresowa� si� Laramel. - Nie zna pan naszego najlepszego szpiega? - Nie. - W takim razie nie zna pan r�wnie� najpi�kniejszej kobiety Meksyku. - Do licha! Monsieur, powiedzia� pan, �e to najpi�kniejsza kobieta Meksyku? B�d� j� m�g� zobaczy�? Pu�kownik Laramel by� jednym z najbardziej bezwzgl�dnych i okrutnych oficer�w armii francuskiej. Ani on, ani nikt z jego oddzia�u nie mia� lito�ci dla wrog�w. Zamordowa� wielu Meksykan�w, kt�rzy wpadli w jego r�ce, z �yciem ludzkim nie liczy� si� zupe�nie. Dlatego te� wys�ano go do Yilla del Fuerte, gdzie mia� wprowadzi� w �ycie dekret Maksymiliana. Ponadto by� znanym uwodzicielem. Zaintrygowa�o wi�c go bardzo, kiedy us�ysza�, �e w miasteczku mieszka kobieta uwa�ana za najpi�kniejsz� w Meksyku. - To zale�y wy��cznie od pana, camarade - odpar� komendant. - Wydaj� dzi� wieczorem przyj�cie z okazji przybycia pan�w. Zaprosz� kilkana�cie os�b, mi�dzy innymi seniorit� Emili�. - Dzi�kuj� panu. Chcia�bym, wr�ciwszy do ojczyzny, pochwali� si�, �e widzia�em najpi�kniejsz� Meksykank�. Sk�d pochodzi? - Zdaje si�, �e z Francji. - Co za zbieg okoliczno�ci! - W�a�ciwie dok�adnie nie wiadomo. Jedni zapewniaj�, �e jest Meksykank�, inni twierdz�, �e to W�oszka, Hiszpanka lub Francuzka. Ona za� wcale nie stara si� rozwia� tej tajemnicy. Mo�e robi to rozmy�lnie, z kokieterii. - A jakiego pan jest zdania? - S�dz�, �e to Francuzka, w�ada bowiem naszym j�zykiem jak rodowita pary�anka, a przede wszystkim prowadzi nasze sprawy bardzo gorliwie. - Meksykank� tak by nie post�powa�a. Wszystkie one sympatyzuj� z republikanami. - Ona przeciwnie. Chocia� nie darz� kobiet zbyt wielkim zaufaniem, musz� stwierdzi�, �e na ni� mo�na liczy�. Nieraz tego dowiod�a. - Trzeba przyzna�, �e �adna i sprytna kobieta szpieg mo�e by� znacznie bardziej przydatna ni� szpieg m�czyzna. Wracaj�c jednak do Czarnego Gerarda, czy wys�ane zosta�y odpowiednie zarz�dzenia? - Zrobi�em, co uwa�a�em za s�uszne. Kilkudziesi�ciu mieszka�c�w miasta, sprzyjaj�cych republice, jest w moich r�kach. - W charakterze zak�adnik�w? - Tak. Wywo�a�o to oburzenie mieszka�c�w. - Niech si� pan tym nie przejmuje! Co zamierza monsieur zrobi� z tymi zak�adnikami? - Najlepiej by�oby ich rozstrzela�. Ale... - Dlaczego pan si� waha? - Z dw�ch przyczyn. Mog�oby to spowodowa� bunt, kt�rego opanowa� nie by�bym w stanie. Jak panu wiadomo, w mie�cie kwateruje niewielka liczba �o�nierzy. - Pomog� panu. - Ale przecie� musi pan rusza� dalej? - Moje pe�nomocnictwa pozwalaj� mi pozosta� tutaj, dop�ki �ad i porz�dek nie zostan� zaprowadzone, a pa�scy ludzie nie wr�c� z Guadalupe. - Z g�ry dzi�kuj�! Nie wymieni�em jednak jeszcze drugiej przyczyny, kt�ra mnie wstrzymuje od podj�cia zbyt drastycznych krok�w. Jest ni� niepewno��, czy mam prawo skazywa� tyle ludzi na �mier�. Boj� si� odpowiedzialno�ci. - Co do tego, mo�e pan by� zupe�nie spokojny. Ma pan nie tylko prawo, lecz bezwzgl�dny obowi�zek stracenia wszystkich republikan�w. W dekrecie z trzeciego pa�dziernika ubieg�ego roku cesarz Maksymilian wyra�nie rozkazuje uwa�a� ka�dego republikanina, od ksi�cia do �ebraka, za bandyt� i rozstrzeliwa� na miejscu. - Znam ten rozkaz, s�dzi�em jednak, �e nie nale�y go stosowa� zbyt gorliwie. My�la�em, i� wydano go raczej po to, aby zastraszy� przeciwnik�w. - Myli si� pan, cher camarade. G��wna komenda poleci�a mi wr�czy� panu odno�ne rozkazy. Niech pan czyta! - pu�kownik wyci�gn�� z kieszeni munduru wielk�, kilkakrotnie opiecz�towan� kopert� i wr�czy� j� komendantowi. Komendant czyta� z uwag� i przej�ciem. Sko�czywszy, rzek�: - Teraz ju� nie mam �adnych w�tpliwo�ci. Kamie� spad� mi z serca. - Co wi�c pan teraz zrobi? - Spe�ni� sw�j obowi�zek. Ka�� rozstrzela� zak�adnik�w. - Kiedy? - Czy radzi mi pan przeprowadzi� egzekucj� jak najszybciej? - Oczywi�cie. Zapewne s�ysza� pan, �e nie zlitowa�em si� dotychczas nad �adnym Meksykaninem. Nie czuj� do nich nienawi�ci, lecz pogardzam nimi. Moim zdaniem, nie powinni mie� w�asnego pa�stwa. Sprawi mi pan przyjemno��, je�eli b�d� m�g� by� �wiadkiem egzekucji. - Spe�ni� pana pro�b�. - Kiedy? Mo�e ju� jutro? - Trzeba przecie� najpierw zwo�a� s�d i wyda� wyrok. - To zbyteczne, kolego. Ta banda nie zas�uguje na to. - Ma pan racj�, a zreszt� pe�nomocnictwa, kor� mi pan przywi�z�, wyra�nie m�wi�, i� mog� post�powa� wed�ug w�asnego uznania. Bandyt�w nale�y rozstrzeliwa� bez s�du. - A wi�c jutro. - Nie. Trzeba im pozostawi� nieco czasu, aby si� mogli pojedna� z Bogiem. Meksykanie s� bardzo religijni, wiadomo��, �e ludzie ci umarli bez sakrament�w, rozj�trzy�aby ich bardziej od samej egzekucji. - Zgoda. S�dz�, �e jeden dzie� na to wystarczy. A wi�c pojutrze. - Tak, i to wczesnym rankiem. Najlepiej przed nastaniem dnia, aby wszystko odby�o si� w zupe�nej tajemnicy. Nikt nie powinien zna� godziny egzekucji, z wyj�tkiem spowiednika i paru zaufanych os�b. Podczas gdy oddzia� pu�kownika Laramela wkracza� do Chihuahua od po�udnia, od p�nocy zbli�a� si� tam jaki� je�dziec. Jecha� na wymizerowanym koniu. Sam r�wnie� niepozorny i szczup�y, nie wygl�da� na znawc� prerii, chocia� ju� na pierwszy rzut oka mo�na by�o pozna�, �e to my�liwy. Rozgl�daj�c si� dooko�a, zatacza� �uk wok� miasta. Sprawia�o to wra�enie, �e nie ma zamiaru wje�d�a� do niego, chce tylko rozpozna� sytuacj�. By� to Ma�y Andre, czyli Andreas Straubenberger, wys�any przez Juareza na zwiady. W pewnej chwili osadzi� konia w miejscu i spojrza� w kierunku wie�y katedralnej. - Do licha! - mrukn��. - W��cz� si� tu od kilku dni, chc� zasi�gn�� j�zyka w sprawach, kt�re interesuj� Juareza, a nie mog� nikogo spotka�. Chyba Francuzi zabronili mieszka�com wychodzi� za miasto. Juarez ma tu dzi� przyby�. Co mu powiem? Nic nie wiem. Co za kompromitacja! A mo�e wjecha� do miasta? Nie, to by�oby szale�stwo. Gdyby ci messieurs wzi�li mnie za szpiega, to koniec ze mn�. Gdy tak mrucza� pod nosem, ko� zar�a�. - Co to? Jeste� innego zdania? Hm, mo�e masz racj�. Wa��saj�c si� tu nadal, nie dowiem si� niczego, musz� wi�c dosta� si� do �rodka. Zreszt� - z durn� podni�s� g�ow� - jestem przecie� Ma�y Andre i mam bro� przy sobie. Chcia�bym pogada� z t� seniorit� Emili�. No, zobaczymy. W drog�! W por�wnaniu z tym, co uczyni� kiedy� Czarny Gerard, w�lizguj�c si� do Chihuahua pod os�on� nocy i mg�y, krok Ma�ego Andre nie by� ekstra wyczynem. Francuzi znali Gerarda jako swego wroga, Basaine wyznaczy� za jego g�ow� nagrod� w wysoko�ci pi�ciu tysi�cy frank�w. O Ma�ym Andre natomiast co najwy�ej s�yszeli, i to jedynie jako o my�liwym. Gdyby nawet mieli podejrzenie, �e jest szpiegiem prezydenta Juareza, nie znale�liby na to dowod�w. �yciu wi�c jego nie grozi�o niebezpiecze�stwo. Na pierwszej ulicy, przy kt�rej stal dawniej posterunek, nie by�o warty. Komendant kaza� j� odwo�a�, bo bezpiecznie czul si� w murach Chihuahua. Ma�y Andre wjecha� wi�c do miasta bez przeszk�d. Na nast�pnej ulicy skr�ci� w bok. W ma�ym, cichym zau�ku ujrza� szeroko otwart� bram� niewielkiej venty. Wjecha� wi�c tam i zsiad� z konia. Uwag� jego zwr�ci� wysoki, obszerny budynek, wznosz�cy si� naprzeciwko ober�y. Na balkonie siedzia�a jaka� kobieta. Wida� obawia�a si� upa�u i promieni s�o�ca, bo os�oni�a twarz welonem. Gdyby m�g� j� ujrze�, zauwa�y�by zapewne, �e patrzy na niego z pewnym zainteresowaniem. Gdy znik� za bram�, wesz�a do pokoju i zadzwoni�a. Po chwili zjawi�a si� s�u��ca. - Chc� porozmawia� z ober�yst�, ale tak, aby nikt o tym nie wiedzia�. Po chwili do venty uda� si� stary, siwy Meksykanin. Spotka� gospodarza w podw�rzu. - Kogo pan szuka, senior? - W�a�nie pana. Seniorka prosi, aby pan do niej przyszed�. - Urz�dza z pewno�ci� przyj�cie i chce zam�wi� u mnie kolacj�. - Nie. Kaza�a powiedzie�, �e pragnie z panem w tajemnicy zamieni� par� s��w. Ober�ysta zbli�y� si� do starca i zapyta� szeptem: - S� jakie� wie�ci od Juareza? - Nic nie wiem. - Mo�e ja si� dowiem. Niech pan powie senioricie, �e przyjd�. Stary skin�� g�ow� i oddali� si�. Gospodarz wszed� do venty, w kt�rej siedzia� tylko Ma�y Andre. - Dzie� dobry, senior - powiedzia�. Traper obrzuci� go szybkim, badawczym spojrzeniem i odpar� �aman� hiszpa�szczyzn�: - Dzie� dobry, senior. Co ma pan do picia? - Wszystko, czego pan za��da. - Doskonale. Jest piwo? - Nie. - Wino? - Nie. - Kawa? - Nie. - Czekolada? - Nie. Z rana by�a, ale go�cie ju� wypili. - Mo�e lemoniada? - Niestety, brak mi cukru. - A mo�e j ulep? - Niestety, r�wnie� nie ma. - Do licha! Zapewnia� pan przed chwil�, �e mog� dosta� wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Tymczasem nic nie ma. - To pa�ska wina, senior. Dlaczego dusza pa�ska pragnie rzeczy, kt�rych da� nie mog�? Ma�y Andre roze�mia� si� i rzek�: - Powiedz mi, co mog� dosta�? - S�u�� szklank� pulque - (w�dka ze sfermentowanego soku agawy). - Dobrze. Lepszy rydz, ni� nic. Gospodarz nape�ni� szklank�. Ledwie my�liwy skosztowa�, wykrzywi� straszliwie twarz, jak gdyby po�kn�� ogie� i zakl��: - Diabelski trunek! - Chce pan przez to powiedzie�, �e nie smakuje? - dopytywa� si� gospodarz. Ma�y Andre by� ostro�ny. - Doskona�y nap�j, ale dla Meksykan�w. - A dla pana? - Nie jestem przyzwyczajony do trunk�w tego rodzaju. - Nie jest pan Meksykaninem? - Nie. Nie pozna� senior tego po wymowie? - Owszem, mo�na si� jednak myli�. Czy wolno zapyta�, kim pan jest? - My�liwym. - Domy�li�em si� tego. Ale jakim? Na co senior poluje: na bawo�y, w�e?... - Zapomnia�em przez chwil�, �e jestem w Meksyku. U nas my�liwy strzela do wszystkiego, co mu si� nawinie pod r�k�. - Pochodzi pan z P�nocy? - Tak. - Jest pan Jankesem? - Nie. - Kanadyjczykiem? - Tak�e nie. - Tak�e me. - Kim�e wi�c, je�eli przybywa pan z P�nocy? - Czy tylko Jankesi i Kanadyjczycy w��cz� si� po ska�ach? Jestem Europejczykiem, Niemcem. - Niemcem? A wi�c stronnikiem naszego poczciwego cesarza Maksymiliana? Ma�y Andre spojrza� gro�nie na poci�g�� twarz Meksykanina i powiedzia�: - Nie baw si�, senior, moim kosztem! Wiem doskonale, �e mi�dzy sob� zupe�nie inaczej nazywacie tego poczciwego cesarza Maksymiliana. - O, Dios! Nie wierz temu! My�my tutaj wszyscy przychylnie usposobieni do cesarza. - A wi�c i do Francuz�w? - No tak, mniej wi�cej, im bowiem zawdzi�czamy, �e mamy dobrego monarch�. - To mnie bardzo cieszy, senior. Spodziewam si�, �e b�dziecie si� starali odwdzi�czy� Francuzom za to dobrodziejstwo. - Oczywi�cie! Jeste�my im wdzi�czni z ca�ego serca. - Wie senior, jak okaza� sw� wdzi�czno��? Niech pan przygotuje kilkadziesi�t beczek tej pulque, jak� mi poda�e�, i ofiaruje Francuzom. - To si� nie uda. Oni pij� tylko wino. - A dostaj� wino? - Owszem. Je�eli go nie chcemy da�, zabieraj� sami. - To znaczy, �e bior� si��? - Tego nie powiedzia�em. - Ach, tak? Wi�c cesarz Maksymilian jest taki dobry, taki �askawy, �e zmusza was do liczenia si� ze s�owami. - Na mi�o�� bosk�, senior, ciszej! - b�aga� gospodarz. - Trzeba r�wnie� m�wi� cicho? - Drogi panie, nie mam zwyczaju wrzeszcze�. - W�a�nie potrzeba mi ludzi tego rodzaju. A wi�c jest senior przyjacielem Francuz�w? - Hm, to niebezpieczny temat. Nie mo�na zaprzeczy�, �e zdarzaj� si� w�r�d Francuz�w bardzo uczciwi ludzie, do kt�rych usposobiony jestem przychylnie. Reszt� jednak niech diabli porw�! Czy nie mam racji? Wystarczy pomy�le� tylko o tych tysi�cach, kt�re zgin�y, o dzielnych m�ach, kt�rzy gnij� w wi�zieniach. Dopiero przed kilku dniami tutejszy komendant wzi�� trzydziestu zak�adnik�w i zamkn�� ich pod kluczem. - Z jakiego powodu? - Poniewa� jeden z cz�onk�w tajnego stowarzyszenia, do kt�rego nale��, o�wiadczy� publicznie, �e jako nar�d potrafiliby�my rz�dzi� si� sami i �e by�oby znacznie lepiej pracowa� dla siebie zamiast dla innych. - Co si� stanie z tymi zak�adnikami? - Nie wiem, wszyscy czekamy z wielkim niepokojem. Ca�� nadziej� pok�adamy w... w... Gospodarz ugryz� si� w j�zyk. - W czym�e lub w kim�e ta nadzieja? - W Juarezie. Nazwisko to wym�wi� szeptem. My�liwy ledwie je dos�ysza�. - W Juarezie? Dlaczego w�a�nie w nim? - To przecie� nasz prezydent. Wybrali�my go, by�o nam dobrze pod jego rz�dami. - Przecie� uciek�. - Uciek�, aby ca�ego Meksyku nie pogr��y� we krwi. - Naprawd�? Czy nie przeleje morza krwi, gdy wr�ci? - Tak. Ale naje�d�cy nie znaj� naszego kraju. Zaw�adniemy nim pr�dzej, ni� wr�g go zawojowa�. Gdy Francuzi tu przyszli, nie mieli�my ani wojska, ani �adnej pomocy. Teraz po�o�enie nasze jest inne. Pomagaj� nam Stany Zjednoczone, w r�nych pa�stwach Europy rozlegaj� si� w obronie Meksyku g�osy, z kt�rymi Napoleon musi si� liczy�. Juarez czeka tylko na odpowiedni� chwil�. Gdy ruszy, b�dzie to niezbitym dowodem, �e chwila ta nadesz�a. - Gdzie obecnie przebywa? - Podobno w Paso del Norte. - Czy nie ma wie�ci, �e opu�ci� kraj? - Owszem, ludzie m�wi� o tym, ale nie wierzymy. Jeste�my pewni, �e swego narodu w �adnym wypadku nie opu�ci. Je�eli go nie ma w Paso del Norte, znajduje si� gdzie�, gdzie obecno�� jego jest dla naszego dobra konieczna. Zreszt�, je�li idzie o nas, mieszka�c�w Chihuahua, przez jaki� czas Francuzi pozwolili nam odetchn��. Kilkuset �o�nierzy wyruszy�o w pole. Dok�d, nie wiadomo. - Ilu pozosta�o? - Jedna kompania. - Do licha! Gdyby o tym Juarez wiedzia�! - zawo�a� Ma�y Andre. - Ciszej, senior, ciszej! Sam bym mu zakomunikowa� t� wiadomo��, gdybym wiedzia�, gdzie go szuka�. Takich jak ja s� tu setki. - Mo�e dowie si� o tym. S�owa te wypowiedzia� tak powa�nie i z namys�em, �e zastanowi�y gospodarza. Uj�� wi�c r�k� my�liwego i schyliwszy si� nad nim, wyszepta�: - Senior, wie pan dok�adnie, gdzie Juarez si� znajduje, prawda? Wys�a� pana na zwiady do Chihuahua? - Nie zaprz�taj sobie tym g�owy, senior. - A dlaczego nie? Wygl�da mi senior na cz�owieka godnego zaufania. - Phi! Juarez potrzebuje zupe�nie innych ludzi. Jego sprawy nie interesuj� mnie wcale. - Przykro mi, �e mi pan nie ufa. Jak d�ugo zamierza senior pozosta� w Chihuahua? - Prawdopodobnie do wieczora. - Nie przenocuje pan tutaj? - Nie. Kupi� tylko troch� amunicji i ruszam w dalsz� drog�. - A wi�c istotnie si� pomyli�em. Zamierza�em ju� zaproponowa� panu pokoik, w kt�rym m�g�by� pods�ucha�, o czym rozmawiaj� Francuzi. Ale trudno. - Dzi�kuje, master, nie jestem szpiegiem. Gdybym nim by�, ch�tnie przyj��bym pa�sk� propozycj�. - Hm, hm, cz�owiek si� czasem myli. Czy nie wypi�by pan drugiej szklaneczki pulque? - Nie. Nie sko�czy�em jeszcze pierwszej. - Pyta�em tylko z grzeczno�ci. I tak nie m�g�bym pana obs�u�y�, poniewa� musz� wyj��. - Id�, senior, w imi� Boga. Mog� zapewni�, �e do czasu pa�skiego powrotu nie opr�ni� tej szklanki, cho�by� wr�ci� dopiero s�dnego dnia. Gospodarz wyszed�. Ogl�daj�c si� na wszystkie strony, przebieg� przez ulic� i wszed� do bramy wielkiego domu. Oczekiwa� go stary dozorca. - Id� na g�r�, senior! S�u��ca czeka w przedpokoju. Zaprowadzi�a ober�yst� do tego samego pokoju, w kt�rym niegdy� Czarny Gerard rozmawia� z pi�kn� sojuszniczk� Juareza - Emili�. - Wybacz, senior, �e ci� niepokoi�am - powita�a Emilia gospodarza. - Ale� seniorka, jestem zawsze do pani us�ug. - Niedawno przyby� do pana jaki� nowy go��. Czy to Meksykanin? - Nie, seniorita. To my�liwy z P�nocy. - A wi�c Jankes? - Nie, Niemiec. - Wymieni� swoje imi�? - Nie. Nie pyta�em nawet o nie. - Jak d�ugo chce zosta�? - Tylko do wieczora. Posmutnia�a. Gospodarz �ypn�� porozumiewawczo okiem i spyta�: - S�dzi pani, seniorita, �e jest to jeden z naszych? - By�am tego pewna. - Pomyli�a si� pani. Wypytywa�em go dok�adnie, ale nic z niego nie wydoby�em. Albo jest ma�om�wny, albo nam nieprzychylny. - Mimo to chcia�abym si� upewni�. Zapytaj go, czy jest Ma�ym Andre. - Ma�y Andre? Kim jest ten cz�owiek? - To wys�annik Juareza. - �e go�� m�j te� jest ma�y, to fakt. - Par� innych szczeg��w r�wnie� zgadza si� z opisem osoby Ma�ego Andre. Tego tu widzia�am przez chwil�, gdy wchodzi� do venty, dlatego pos�a�am po pana. Je�eli to on, natychmiast przy�lij go do mnie. - Jestem do us�ug. Adios, seniorita! Ober�ysta wyszed�. Na ulicy natkn�� si� na spor� gromad� �o�nierzy francuskich. Rozchodzili si� po kwaterach. Przed gospod� zatrzyma� si� jaki� podoficer. - Czy to venta seniora Montario? - zapyta� po hiszpa�sku. - Tak, jestem gospodarzem. - Kwaterunek! - Na jak d�ugo? - Kto to mo�e wiedzie�? - Ilu ludzi? - Wystarczy na podbicie ca�ej prowincji. Dow�dc� jest pu�kownik Laramel. Gospodarz �ci�gn�� brwi i rzek�: - Znam go. S�ysza�em, �e to... odwa�ny cz�owiek. - Odwa�ny? Ka�dy Francuz jest taki. Wska� mi kwater�, senior. - Prosz� do izby go�cinnej. - Nie znajdzie si� dla mnie osobny pok�j? - Owszem, znajdzie si�, prosz� jednak chwilowo zaczeka� tutaj. Dzwoni�c ostrogami Francuz wszed� do gospody. Obejrza� wn�trze i pogardliwym wzrokiem obrzuci� ma�ego my�liwego. Gdy si� usadowi� na krze�le, gospodarz postawi� przed nim szklank� pulque. Podoficer skosztowa�, wyplu� i cisn�� szklank� o ziemi�. - A fe! - zawo�a�. - Co to za �wi�stwo? Wina! - Nie mam wina. - Przynie�! - rozkaza� Francuz. - Przynios�, ale musi mi pan przedtem odpowiedzie� na jedno pytanie: czy wino to pi� b�dzie jako kwateruj�cy czy te� jako go��? - Do licha! Uwa�a senior, �e mam p�aci� za wino? - Tak. - Nie wiesz, �e mi si� nale�y utrzymanie? - Wiem. Ale wiem r�wnie dobrze, �e wino do utrzymania nie nale�y. - ��dam wina! - Dostarcz�, je�eli pan zap�aci. Dzi� wino u nas bardzo drogie. - Bordo i moselskie kosztuj� niewiele. - Flaszka bordo pi�tna�cie peset�w, czyli siedemdziesi�t pi�� frank�w, moselskiego za� wcale nie ma. - Wska� mi pok�j! Nie chcia�bym by� w twojej sk�rze, je�li nie otrzymam wina. - Pa�ski pok�j na pi�trze. S�u��cy jest w�a�nie na g�rze, zaprowadzi pana. Gdy jedzenie b�dzie gotowe, zawo�am. Czy ma pan siedemdziesi�t pi�� frank�w na wino? - Tyle si� znajdzie. Po tych s�owach podoficer znikn�� za drzwiami. Twarz gospodarza wykrzywi� grymas. - Z tym sprawa za�atwiona. - Jeszcze nie - zauwa�y� traper. - Jestem przekonany, �e niebawem nast�pi fina�. - B�d� go oczekiwa� z ca�ym spokojem. Powiedz mi senior, jak si� nazywasz. - Andreas Straubenberger. - An-dre-as Strrr-rau... Niech diabli porw� te niemieckie nazwiska! Kto to potrafi wym�wi�? Pro�ciej by�oby wym�wi� Andre. - Nazywaj� mnie tak czasami. Andre i Andreas to to samo. - Mo�e jeste� Ma�ym Andre? My�liwy zdumia� si�: - Do licha, sk�d pan zna to moje przezwisko? - A wi�c jeste� naprawd� Ma�ym Andre!? W takim razie sk�ama� senior, gdy pyta�em, czy jeste� zwolennikiem Juareza. - Co te� panu strzeli�o do g�owy! Ani mnie zi�bi, ani parzy wasz prezydent! - Mo�e pan m�wi� ze mn� otwarcie. Jestem gor�cym patriot�, kocham Juareza. Mia� pan tego dow�d przed chwil�, Widzia� senior przecie�, jak traktowa�em tego Francuza. Dam jeszcze lepszy dow�d. Czy s�ysza� pan kiedy� o senioricie Emilii? - Seniorka Emilia? Du�o jest kobiet o tym imieniu... - Powiedz pan, znasz j� czy nie? - S�ysza�em o niej. - Nie widzia� jej pan nigdy? W takim razie, senior Andre, zobaczy j� pan zaraz. - Gdzie? - W jej mieszkaniu. Prosi, aby pan do niej przyszed�. - Kiedy przeje�d�a�em ulic�, jaka� kobieta by�a na balkonie tego wielkiego domu naprzeciw. Czy seniorka Emilia tam mieszka? Sk�d mnie zna? - Nie wiem. Zr�b mi t� �ask� i p�jd� do niej natychmiast. W sieni spotka pan dozorc�, kt�ry wska�e panu jej mieszkanie. Mo�e zostawi pan tu swoj� bro�? - Ani mi to w g�owie. Westman nigdy nie rozstaje si� z broni� - zarzuci� strzelb� na rami� i wyszed�. W domu naprzeciw dozorca skierowa� go na g�r�. Otworzy�a mu s�u��ca i zaprowadzi�a do Emilii. Ujrzawszy j�, Ma�y Andre zawo�a�: - Do licha! Jest pani naprawd� diablo pi�kna! - Naprawd�? - u�miechn�a si�. - Tak pi�knej kobiety jeszcze nigdy w �yciu nie widzia�em! Przysi�gam na Boga. - Schlebia mi pochwa�a znakomitego my�liwego. Przysy�a pana gospodarz venty? - Tak. Sk�d mnie pani zna, seniorka? - Zaraz si� pan dowie. Prosz� jednak najpierw usi���. Chcia� usi��� na krze�le stoj�cym obok drzwi, lecz Emilia zawo�a�a: - Nie, nie tam! Niech pan usi�dzie obok mnie, na kanapie. - Jak�e mog� w sk�rzanych spodniach usi��� na jedwabiach? - Przekona si� pan, �e jedwab i sk�ra mog� by� ze sob� w przyk�adnej zgodzie. Przykucn�� na brzegu kanapy. - Ale� nie tak, nie tak! - usadowi�a go g��boko w mi�kkim siedzeniu. - Do licha! - zerwa� si� na r�wne nogi. - Cz�owiek zapada si� jak w wodzie. Musia�bym si� na tej kanapie nauczy� p�ywa�. - Nie b�j si�, cz�owieku, nie utoniesz - roze�mia�a si�. - Ale gdy ju� mowa o wodzie, mo�e si� pan czego� napije? - Hm. Zapewne chce mnie pani pocz�stowa� dzbanem pulque... - Co te� panu przysz�o do g�owy? - Naprzeciw, w gospodzie, stoi jeszcze na moim stole pe�na szklanka. - Nie smakowa�o panu? - Oj, jak smakowa�o! Mieszanina a�unu, aloesu, salmiaku, witriolu i wody z myd�em mia�aby podobny smak. �miej�c si� serdecznie z tego por�wnania, zapyta�a: - Lubi pan wino? - Bardzo, seniorita. Ale my�liwy tak rzadko ma okazj� do picia wina, �e zapomina niemal o jego istnieniu. - W takim razie wypijmy butelk�... - Na mi�o�� bosk�! - przerwa�. - Przecie� butelka kosztuje siedemdziesi�t pi�� frank�w. - To prawda. Nie zap�aci�am jednak za nie. To podarunek. - Ze wzgl�du na mnie nie powinna pani otwiera� ani jednej butelki. Nie zas�uguj� na to. - Jak�e nie? Jako zwolennik Juareza jest pan moim przyjacielem. Dla przyjaci� za� mam zawsze w domu dobre wino. - W takim razie ch�tnie wypij�. Zadzwoni�a, s�u��cy przyni�s� butelk� wspania�ego tokaju. Nape�ni�a kieliszki, my�liwy zacz�� powoli smakowa�. - No jak�e? - Smakuje o wiele lepiej ni� u nas w Palatynacie. - S�ysza�am, �e tu zostaje pan tylko do wieczora. Czy to prawda? - Tak. Jestem tu w zast�pstwie Czarnego Gerarda, kt�ry musia� pojecha� do Guadalupe, aby obj�� dow�dztwo twierdzy. - Co z fortem? - Nie mam poj�cia. Jestem jednak przekonany, �e Francuzi zostali pobici. Nie spodziewali si�, �e fort b�dzie si� broni�, �e zjawi� si� tam Juarez i Apacze. Ponadto s� w forcie ludzie tak dzielni i do�wiadczeni w sztuce wojennej, �e ka�dy z nich poradzi sobie z dziesi�cioma francuskimi �o�nierzami. - To z pewno�ci� biali? Opowiedzia� Emilii o spotkaniu ze Sternauem i jego towarzyszami. - My�l�, �e pozna ich pani wkr�tce. Juarez powinien przyby� tu jutro lub najp�niej pojutrze. - Tak pr�dko? Czy ju� ustalono miejsce spotkania? - Oczywi�cie. Mam czeka� na niego w miejscu odleg�ym o dwie godziny drogi od rzeki. - Bardzo si� ciesz�, �e przyje�d�a. Czy s�ysza� pan, i� komendant uwi�zi� kilkudziesi�ciu obywateli miasta jako zak�adnik�w? - Opowiada� mi o tym ober�ysta. - Ludzi tych mo�e spotka� jak najgorszy los. - Nie s�dzi pani chyba, �e zostan� zg�adzeni? Przecie� bez s�du i bez wyroku nie mog� zgin��. - Kto z naje�d�c�w przestrzega� w Meksyku prawa i sprawiedliwo�ci? Spodziewam si�, niestety, kochany Andre... Przerwa�a rozpocz�te zdanie, wesz�a bowiem s�u��ca i poda�a jej kopert�. Emilia szybko przebieg�a wzrokiem bilecik: Droga seniorito Na powitanie przyby�ych przed chwil� koleg�w z pu�kownikiem Laramelem na czele mam zamiar urz�dzi� dzi� wspania�� tertuli�. Poniewa� pozwoli�em sobie zaprosi� na to przyj�cie najwi�ksze gwiazdy naszego kobiecego firmamentu, mam nadziej�, �e pani, jako s�o�ce tego niebosk�onu, nie odm�wi swego przybycia. Pu�kownik Laramel bardzo chcia�by osobi�cie pani� pozna�. Komendant U�miechn�a si� lekcewa��co i zapyta�a Ma�ego Andre: - Umie pan czyta� po francusku? - Od biedy. Urodzi�em si� i mieszkam opodal francuskiej granicy, j�zyk francuski nie jest mi obcy. - Czytaj wi�c senior - rzek�a, podaj�c mu kartk�. - Oczywi�cie, p�jd� na tertuli�. Mo�e dowiem si� tam czego�, co przyda si� prezydentowi. - Kiedy pani wr�ci? - O p�nocy. Wtedy b�dzie pan m�g� opu�ci� miasto. - Dobrze, seniorita. - Gdyby przedtem zasz�o co� wa�nego, dam panu zna�. W ka�dym razie czekam na pana o p�nocy. Do widzenia, senior. - Do widzenia, seniorita - uj�� r�k� Emilii i poca�owa�. W go�cinnej izbie venty Ma�y Andre zasta� gospodarza samego. Ten poprosi� go, by usiad� i zapyta�: - M�wi� pan z ni�? My�liwy skin�� twierdz�co g�ow�. - Przyznaje wi�c senior, �e jest wys�annikiem prezydenta? - Tak. Seniorita powiedzia�a mi, �e jest pan pewnym cz�owiekiem. Juarez przyb�dzie tu wkr�tce. Gdy si� z nim �egna�em, rusza� pod Guadalupe, aby odeprze� Francuz�w, kt�rzy chcieli zdoby� fort. - A wi�c s�usznie przypuszczali�my, �e �o�nierze, kt�rzy opu�cili Chihuahua, pojechali do Guadalupe. Czy si� jednak Juarezowi uda ich pokona�? - Bez w�tpienia. A teraz na pewno jest ju� w drodze do Chihuahua. Gospodarz a� podskoczy� z rado�ci. - Przyb�dzie tutaj? Dzi�ki Bogu! Nareszcie sko�czy si� nasza niedola. Kiedy? - Mo�e ju� jutro. - Jutro? Jak si� ciesz�! Nie wiem, jak panu dzi�kowa� za t� nowin�. Przynios� butelk� wina. - Dzi�kuj�. Pi�em przed chwil�. - U seniority? Nie jestem prezydentowi mniej oddany ni� ona i dlatego przynios� dwie. Ale nie mo�emy pi� tutaj. Szkoda, �e zostaje pan tylko do wieczora. Gdyby czas pozwoli�... - Pozostan� troch� d�u�ej - przerwa� my�liwy. - O p�nocy musz� si� jeszcze spotka� z seniorita. - To dobrze. Mam tu takie jedno miejsce w sam raz dla pana. Nikt nie b�dzie nawet podejrzewa�, �e jest pan w vencie. - A m�j ko�? - O niego nie zapyta �aden Francuz. Prosz� i�� za mn�. Nad stajni� znajdowa�o si� ma�e, sekretne pomieszczenie. Gospodarz przyni�s� dwie butelki przedniego wina. Gaw�dzili przy szklaneczkach dop�ty, dop�ki nie zawiadomiono Meksykanina, �e do gospody przyszli Francuzi. - Niestety, musz� teraz odej�� - przeprosi� go�cia. - Przykro mi bardzo, �e zostawiam pana samego. - Nie martw si� o to, senior - u�miechn�� si� traper. - Taki wiek jak ja zawsze znajdzie sobie towarzystwo. - Nie zna pan tu przecie� nikogo. - Przeciwnie, mam towarzysza bardzo poczciwego i przyzwoitego. - Kto to taki? - Ja sam. B�d� si� z nim �wietnie bawi�. P�jd� mianowicie spa�. Prosz� jednak, aby� zbudzi� mnie o p�nocy. - Mo�e senior by� spokojny. Nie zapomn�. Kiedy gospodarz wyszed�, Ma�y Andre przygl�da� si� chwil� zez okno zachodowi s�o�ca. - Z dzisiejszym dniem - mrucza� do siebie - dzieje si� to samo, co ca drug� butelk� wina. I on, i ona maj� si� ku ko�cowi. Trzeba >r�ni� j� do dna. Ale co to si� dzieje? Po g�owie biega mi tabun mi, nogi mam coraz bardziej mi�kkie i my�li mi si� coraz gorzej... - Chwiejnym krokiem podszed� do drzwi, zaryglowa� je, potem zbli�y� si� do le��cego na �rodku pokoju siana, rozci�gn�� si� na nim i o kilku sekundach zapad� w sen. Pod wp�ywem wina, do kt�rego nie by� przyzwyczajony, spa� doskonale. Zbudzi�o go pukanie do drzwi. - Senior, senior! - kto� wo�a� p�g�osem. Zerwa� si� na r�wne nogi. Cho� w pokoju by�o zupe�nie ciemno, natychmiast zorientowa� si�, gdzie jest. - Kto tam? - zapyta�. - To ja, gospodarz. Niech pan otworzy! Meksykanin wszed� do �rodka. W r�ce trzyma� ma�� latark�. - Jak si� panu spa�o? - Wy�mienicie. Kt�ra godzina? - W�a�nie min�a p�noc. - Go�cie wyszli? - Nareszcie. Wiecz�r sko�czy� si� wprawdzie pot�n� bijatyk�, ale nie przejmuj� si� tym. Prezydent jest w pobli�u, wkr�tce pozb�dziemy si� tych intruz�w. Niech pan idzie ze mn�! - Ju� id�. Prosz� mi tylko pom�c oczy�ci� ubranie z siana. Rozumie senior, �e gdy si� idzie do damy... - Rozumiem doskonale. Pom�g� my�liwemu doprowadzi� si� do porz�dku, po czym wyprowadzi� go na ulic�. - Drzwi naprzeciw s� otwarte - wyszepta�. - Seniorita wr�ci�a przed paru minutami. B�d� czeka� w gospodzie na pa�ski powr�t. Andre cicho jak kot przebieg� ciemn� ulic�. Gdy wszed� do sieni, drzwi si� za nim zamkn�y. - Kto tam? - zapyta� przestraszony. - To ja, dozorca. Czeka�em na pana. Zapaliwszy �wiec�, poprowadzi� trapera do pokoju Emilii. Mia�a jeszcze na sobie str�j wieczorowy. - Ciesz� si�, �e pana widz� - rzek�a przyja�nie. - C� pan porabia�? - Spa�em. - Dobrze pan zrobi�. - S�dzi wi�c pani, �e b�d� m�g� zaraz wyruszy�? - Nie tylko pan mo�e, ale musi. - Czy si� co� sta�o, seniorita? Opowiedzia�a mu, �e pu�kownik Laramel przywi�z� rozkaz, na kt�rego podstawie nast�pnej nocy, tu� przed �witem, maj� zosta� rozstrzelani wszyscy zak�adnicy. Ma�y Andre zdenerwowa� si�. - M�j Bo�e, co to za cz�owiek, kt�ry chce i potrafi wzi�� na siebie odpowiedzialno�� za tak� zbrodni�! - Jutrzejszego ranka skaza�cy zostan� zawiadomieni, �e czeka ich �mier�. O drugiej w nocy, w tajemnicy przed mieszka�cami miasta, Francuzi wyprowadz� ich za miasto i dokonaj� egzekucji. Czy Juarez mo�e przyby� do tego czasu? - Seniorita, ruszam natychmiast w drog� i zawiadomi� go o wszystkim! - Gdyby nie przyby� na um�wione miejsce, jed� mu naprzeciw. B�d� czeka�a do jutra, do p�nocy. Je�eli do tego czasu nie otrzymam wiadomo�ci od prezydenta, postaram si� w inny spos�b uratowa� tych nieszcz�liwych. - W jaki? - Odszukam ich krewnych i przyjaci�. B�d� mia�a na to dwie godziny. To chyba wystarczy do zebrania takiej liczby uzbrojonych ludzi, aby zdo�ali pokona� oddzia� egzekucyjny. - Jak ma by� du�y? - To tylko jedna kompania. Ale za to wszyscy obecni w Chihuahua oficerowie chc� by� �wiadkami tego nikczemnego widowiska. - Czy nie powinna pani wcze�niej zorganizowa� tej pomocy? - Zanim wezw� obywateli do buntu i przelania krwi, wyczerpi� wszystkie inne �rodki. Przecie� w ostatniej chwili mo�e przyby� Juarez! - Ma pani racj�, seniorita. Ruszam natychmiast. A wi�c najp�niej do p�nocy. - Do p�nocy. - Adios, seniorita! Zanim Emilia zd��y�a odpowiedzie�, Ma�y Andre wybieg� z pokoju. - Pr�dko, na mi�o�� bosk�, pr�dko! - ponagla� dozorc�, kt�ry wyszed�, by otworzy� bram�. P�dem przebieg� ulic� i wpad� do gospody. W izbie siedzia� gospodarz przy nik�ym blasku �wiecy �ojowej. - I co? - zapyta�. - Jedzie pan? - Tak, i to natychmiast! Czy ko� m�j nakarmiony i napojony? - Oczywi�cie. Ale co si� z panem dzieje? Jest senior ogromnie wzburzony. - Musz� zaraz jecha�. Konia! Pobieg� na podw�rze. B�yskawicznie osiod�a� wierzchowca i przyprowadzi� przed bram�. - Co si� sta�o? - dopytywa� si� ober�ysta. - Dowie si� pan p�niej. Oto pieni�dze za to, co zjad�em i wypi�em - si�gn�� do kieszeni i wyci�gn�� sakiewk�. - Niech pan to schowa - obruszy� si� Meksykanin. - Nie przyjm� od pana pieni�dzy. Ale Ma�y Andre wcisn�� mu co� w r�k�, wskoczy� na konia, spi�� go ostrogami tak silnie, �e stan�� d�ba, i pogna� przed siebie. Gdy gospodarz wyszed� przed bram�, d�wi�k kopyt rozlega� si� ju� na s�siedniej ulicy. - Ale� ten cz�owiek p�dzi - mrukn��. - Wida� co� wa�nego musia�o si� wydarzy�. Kiedy podni�s� r�k� do �wiat�a, a� mu dech w piersi zapar�o. - Santa Madonna, to nugget wielko�ci orzecha laskowego! Wart jest przynajmniej dwadzie�cia duros. Niech tego cz�owieka B�g chroni przed z�amaniem karku! GALOPEM PO POMOC Opu�ciwszy miasto, ma�y traper gna� jak szalony. Na szcz�cie pozna� dobrze okolic� podczas kilkudniowego kr��enia wok� miasta. W ci�gu godziny dotar� do um�wionego miejsca spotkania. Zatrzyma� si� i wyda� kilka okrzyk�w podobnych do wo�ania sowy. Nie by�o �adnej odpowiedzi. - Jeszcze ich nie ma. Ruszam wi�c naprz�d. W dalszym ci�gu p�dzi� wzd�u� rzeki. Oko�o drugiej rozwidni�o si� nieco, oko�o trzeciej dotar� do miejsca, w kt�rym rzeka wpada do Rio Conchos. - Tu mia� Juarez ze swymi lud�mi przeprawi� si� przez wod�. Trzeba zobaczy�, czy nie ma jakich� �lad�w. Zacz�� bada� przej�cie, o ile na to pozwala�o sk�pe �wiat�o brzasku. I tu trop�w nie by�o. Dosiad� znowu konia, przep�yn�� na drugi brzeg i skierowa� si� na p�nocny wsch�d w kierunku Liano de Los Cristianos. Rozja�ni�o si� zupe�nie. Nadaremnie jednak szuka� �lad�w kopyt ko�skich. Ko� ledwie dysza� z wyczerpania. Andre czu�, �e zwierz� padnie, je�li tylko zatrzyma je w biegu, dlatego nie popuszcza� wodzy. Zbli�y� si� do podg�rza, za kt�rym p�ynie Rio Grand� del Norte. Nagle ujrza� jak�� d�ug�, ciemn� lini� wij�c� si� w dolinie w�r�d g�r. Uni�s�szy si� w strzemionach, uwa�nie jej si� przypatrywa�. - To oni! Spi�� konia ostrogami z tak� si��, �e zwierz� ruszy�o ob��dnym galopem. Ciemna linia przybli�a�a si� coraz wyra�niej. Mo�na by�o rozpozna� poszczeg�lne postacie. Z przodu jechali wodzowie: Bawole Czo�o, Nied�wiedzie Serce i Nied�wiedzie Oko, pe�ni�c rol� wywiadowc�w. W pewnej odleg�o�ci za nimi - Juarez poch�oni�ty rozmow� ze Sternauem i hrabi� Fernandem. Za nimi sun�li g�siego biali strzelcy, a nast�pnie Indianie. Od dawna ju� spostrze�ono je�d�ca. - Kto to mo�e by�? - zaciekawi� si� Juarez. - Uff. - zawo�a� Nied�wiedzie Serce. - To kusy cz�owieczek. Przyjrzawszy si� dok�adnie, Sternau potwierdzi�: - Tak, to Ma�y Andre, kt�rego senior wys�a� do Chihuahua. - Dlaczego jedzie tutaj? - zaniepokoi� si� Juarez. - Musia�o zaj�� co� wa�nego. - Zaraz si� dowiemy. Ma�y traper by� ju� blisko. Jego ko� zwiesi� pysk, oczy nabieg�y mu krwi�, st�ka� z wysi�ku i zm�czenia. Od czasu do czasu podrywa� si� w g�r� w okropnych drgawkach. Tu� przed Juarezem wykona� ostatni skok. - Na mi�o�� bosk�, skacz pan na ziemi�! - zawo�a� Juarez. Ma�emu Andre nie trzeba by�o tego powtarza�. B�yskawicznie zeskoczy�. W tym samym momencie zwierz� pad�o na grzbiet i nie mog�o si� podnie��. Chc�c skr�ci� jego m�czarnie, traper wyci�gn�� rewolwer i wpakowa� mu kul� w �eb. - Co si� sta�o, senior Andre? - dopytywa� si� prezydent. - Gna� pan jak wicher. - Za kilka minut - odpar� ma�y je�dziec - ca�y oddzia� musi ruszy� z tak� sam� szybko�ci�. Przysy�a mnie seniorka Emma. Opu�ci�em j� przed dziewi�cioma godzinami. - Nie mo�e by�! - Popatrz senior na mego konia! Zaje�dzi�em go na �mier�. Biali strzelcy otoczyli przybysza ko�em. Indianie pozostali w tyle, nie wykazuj�c zainteresowania jego osob�. - Wyjecha�em wam naprzeciw w zwi�zku z dekretem Maksymiliana, na kt�rego mocy ka�dy republikanin powinien by� karany �mierci� jako bandyta - ci�gn�� Ma�y Andre. Oczy prezydenta zab�ys�y gniewem. - Nigdy nie przypu�ci�bym, �e ten dekret wejdzie w �ycie. Maksymilian podpisa� wyrok �mierci na siebie samego. - Ale przede wszystkim na innych. Wczoraj otrzymano w Chihuahua rozkaz Basaine'a, aby wszyscy schwytani republikanie ponie�li �mier�. - S� tam wi�c je�cy? - zapyta� Juarez. - Jest trzydziestu kilku zak�adnik�w. I to oni dzi� o drugiej w nocy maj� by� rozstrzelani. - Wielkie nieba! Trzeba ich ratowa�! Ale jak? Mamy bardzo ma�o czasu. - Dlatego te� nie mo�emy go traci� - wtr�ci� zawsze rzeczowy Sternau. - Pozwoli pan, �e zadam par� pyta� Ma�emu Andre? - Oczywi�cie. Doktor zwr�ci� si� do trapera: - Prosz� odpowiada� kr�tko i jednoznacznie. Egzekucja ma si� odby� o drugiej? W jakim miejscu? - Pod miastem, niedaleko rzeki. - Jak d�ugo jecha� pan tutaj? - Dziewi�� godzin. - Je�eli wi�c nie chcemy zaje�dzi� koni na �mier�, przyb�dziemy tam w jedena�cie. Jak du�a b�dzie eskorta egzekucyjna? - Jedna kompania oraz oficerowie. - Czy wszystko ma si� odby� w tajemnicy? - Zgad� pan. Jedynie seniorita Emilia jest do niej dopuszczona. - Ona pana przysy�a? - Tak. - Co chce zrobi�, gdyby�my nie zd��yli na czas? - B�dzie czeka� do p�nocy, potem zwo�a republikan�w. - Sko�czy�oby si� to krwaw� rzezi�. Poczciwi obywatele Chihuahua nie s� bohaterami. Jak daleko od miasta do um�wionego mi