1940

Szczegóły
Tytuł 1940
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1940 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1940 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1940 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Alistair Maclean Prze��cz Z�amanego Serca Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1990 Prze�o�yli Gra�yna i Robert Ginalscy T�oczono w nak�adzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Ca�o�� nak�adu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "MON", Warszawa 1989 Pisa� J. Podstawka Korekty dokona�y K. Markiewicz i K. Kruk Osoby: John Deakin - rewolwerowiec, Pu�kownik Claremont - oficer kawalerii, Pu�kownik Fairchild - komendant Fortu Humboldta, Gubernator Fairchild - gubernator stanu Nevada, Marika Fairchild - bratanica gubernatora i c�rka pu�kownika, Major O'Brien - adiutant gubernatora, Nathan Pearce - szeryf, Sepp Calhoun - os�awiony bandyta, Bia�a R�ka - w�dz Pajut�w, Garrity - hazardzista, Wielebny Theodore Peabody - przysz�y kapelan Virginia City, Doktor Molneux - lekarz wojskowy, Chris Banlon - maszynista, Carlos - kucharz, Henry - kelner, Bellew - sier�ant, Devlin - hamulcowy, Rafferty - �o�nierz, Ferguson, Carter, Simpson - telegrafi�ci wojskowi, Benson, Carmody, Harris - bandyci mniejszego kalibru, Kapitan Oakland, porucznik Newell - wyst�puj� biernie, cho� nie bez znaczenia dla akcji. Osadzenie akcji niniejszej ksi��ki w roku 1873 podyktowa�y nast�puj�ce wydarzenia: Gor�czka z�ota w Kalifornii - 1855_#75 Odkrycie pok�ad�w z�ota w Comstock - 1859 Bunty Indian w Nevadzie - 1860-80 Proklamowanie stanu Nevada - 1864 Zako�czenie budowy kolei Union Pacyfic - 1869 Odkrycie wielkiej �y�y z�ota w kopalni Bonanza - 1873 Epidemia cholery w G�rach Skalistych - 1873 Skonstruowanie pierwszego karabinu powtarzalnego typu "Winchester" - 1873 Za�o�enie Uniwersytetu Stanu Nevada (w Elko) - 1873 Katastrofalny po�ar w Lake's Crossing (od 1879 roku zwanym Reno) - 1873 Notabene: Wys�anie wojska do zwalczania epidemii cholery jest tylko z pozoru dziwne - w Nevadzie s�u�b� zdrowia zorganizowano dopiero w roku 1893. Rozdzia� 1 Bar hotelu w Reese City, g�rnolotnie nazwanego "Imperial", zion�� atmosfer� pora�ki i rozk�adu, bezbrze�n� t�sknot� za �wietno�ci� dni minionych, dni, kt�re odesz�y na zawsze. Z pop�kanych i brudnych �cian, tu i �wdzie otynkowanych, spogl�da�y wyblak�e podobizny osobnik�w z sumiastymi w�sami, nieodparcie kojarz�ce si� z szajk� bandyt�w. Brak napisu "Poszukiwany" pod wizerunkami zakrawa� na ironi�. Ob�upane deski, kt�re udawa�y pod�og�, by�y niemi�osiernie wypaczone, ich barwa za� pozwala�a przypuszcza�, �e �ciany odmalowano wzgl�dnie niedawno. Liczne spluwaczki, w kt�re nikt jako� nie trafia�, dawa�y si� zauwa�y� go�ym okiem, czego nie mo�na powiedzie� o cho�by najmniejszym nie za�mieconym kawa�ku pod�ogi - pod nogami wala�y si� setki niedopa�k�w, a wypalone �lady na deskach �wiadczy�y niezbicie, �e palacze nie zawracali sobie g�owy gaszeniem cygar. Klosze lamp naftowych, podobnie jak sufit, by�y czarne od sadzy, a wisz�ce nad szynkwasem d�ugie lustro upstrzone przez muchy. Strudzonemu podr�nikowi szukaj�cemu schronienia bar oferowa� jedynie ca�kowity brak higieny, nastr�j kra�cowej dekadencji i obezw�adniaj�ce poczucie przygn�bienia i rozpaczy. Nie inaczej prezentowa�a si� klientela lokalu, doskonale pasuj�ca do og�lnej atmosfery. Przewa�ali nieprzyzwoicie wiekowi, apatyczni bywalcy, obdarci i nie ogoleni. Wszyscy jak jeden m�� kontemplowali nie- weso�� i beznaddziejn� przysz�o�� przez dno szklanek z whisky. Samotny barman - kr�tkowzroczny jegomo�� w si�gaj�cym po pachy fartuchu, kt�ry, przewiduj�c k�opoty z pralni�, przezornie ufarbowa� na czarno w zamierzch�ej przesz�o�ci - wyra�nie podziela� pod�y nastr�j. Trzyma� w r�ku pami�taj�c� lepsze czasy �cierk�, na kt�rej od biedy mo�na by si� doszuka� �lad�w bieli, i z ponur� min� usi�owa� doprowadzi� do po�ysku straszliwie pop�kan� i wyszczerbion� szklank�. Porwa� si� z motyk� na s�o�ce. Jego �lamazarne ruchy przywodzi�y na my�l wskrzeszonego nieboszczyka, kt�ry zapad� na artretyzm. Hotel "Imperial" i wsp�czesne mu hulaszcze, go�cinne i przytulne zajazdy wiktoria�skiej Anglii, znane z kart powie�ci Dickensa, dzieli�a nieprzebyta przepa��. W ca�ym barze istnia�a tylko jedna oaza �ycia towarzyskiego. Wok� sto�u przy samych drzwiach rozsiad�o si� sze�� os�b. Trzy z nich zajmowa�y biegn�c� wzd�u� �ciany �aw� z wysokim oparciem. Siedz�cy po �rodku m�czyzna niew�tpliwie gra� pierwsze skrzypce przy stole. Wysoki i szczup�y, nosi� mundur pu�kownika kawalerii Stan�w Zjednoczonych. Ogorza�a twarz i "kurze �apki" pod oczami zdradza�y cz�owieka, kt�ry du�o przebywa na s�o�cu. Mia� oko�o pi��dziesi�ciu lat, orli nos, inteligentn� twarz i bujne, zaczesane do ty�u w�osy, a ponadto - rzecz na owe czasy niezwyk�a - by� g�adko ogolony. W�a�nie patrzy� z niech�ci� na m�czyzn� stoj�cego po drugiej stronie sto�u. Cz�owiek ten, olbrzymi ponurak ubrany od st�p do g��w na czarno, nosi� czarny, cienki jak kreska w�sik, a na piersi mia� b�yszcz�c� odznak� szeryfa. - Ale� pu�kowniku Claremont! - protestowa�. - W tych okoliczno�ciach... - Przepisy s� przepisami - przerwa� mu Claremont uprzejmie, acz ostrym i ci�tym tonem, kt�ry znakomicie pasowa� do jego powierzchowno�ci. - Sprawy wojskowe le�� w gestii wojska, a w gestii cywil�w - cywilne. �a�uj�, szeryfie... - Pearce. Nathan Pearce. - A tak, oczywi�cie. Przepraszam, powinienem wiedzie�, jak pan si� nazywa. - Claremont potrz�sn�� g�ow� ze skruch�, lecz w jego g�osie nie by�o �ladu skruchy, kiedy m�wi� dalej: - Nasz poci�g wiezie wojsko. Cywile nie mog� nim podr�owa�... chyba �e maj� specjalne zezwolenie z Waszyngtonu. - Czy� nie pracujemy wszyscy dla rz�du federalnego? - zapyta� Pearce �agodnie. - W �wietle przepis�w wojskowych, nie. - Rozumiem - b�kn�� szeryf, cho� najwyra�niej nic nie rozumia�. Powoli, z namys�em, zlustrowa� pozosta�� pi�tk� przy stole, w tym jedn� kobiet�. Nikt z nich nie nosi� munduru. Zatrzyma� wzrok na ma�ym, chudym cz�owieczku w surducie i koloratce, kt�rego wysokie czo�o �ciga�o szybko ust�puj�ce pola w�osy. Duchowny, o wiecznie wyl�knionej twarzy, wierci� si� teraz niespokojnie pod badawczym spojrzeniem szeryfa, a jego wydatne jab�ko Adama porusza�o si� w g�r� i w d�, jak gdyby bez przerwy prze�yka� �lin�. - Wielebny Theodore Peabody ma zar�wno specjalne zezwolenie, jak i kwalifikacje - wyja�ni� sucho Claremont. By�o jasne, �e szacunek pu�kownika dla pastora ma swoje granice. - Jego krewny jest osobistym sekretarzem prezydenta. Wielebny Peabody b�dzie kapelanem w Virginia City. - Kim?! - Pearce z niedowierzaniem przeni�s� wzrok z pastora na Claremonta. - Chyba zwariowa�! D�u�ej by si� uchowa� w�r�d Pajut�w. Peabody zwil�y� j�zykiem wargi, a jego grdyka zn�w zacz�a podskakiwa�. - Ale... ale podobno Pajuci natychmiast zabijaj� ka�dego bia�ego, kt�ry im wpadnie w r�ce - wyj�ka�. - Nie tak natychmiast. Zwykle robi� to powolutku - pocieszy� go szeryf i spojrza� na zwalistego, p�katego m�czyzn�, kt�ry siedzia� obok pastora. Nosi� on garnitur w krzykliw� krat�, mia� wydatne, odpowiadaj�ce jego budowie szcz�ki i u�miecha� si� wylewnie. - Doktor Edward Molyneux, szeryfie, do us�ug - przedstawi� si� tubalnym g�osem. - Domy�lam si�, �e pan te� jedzie do Virginia City. Czeka tam pana sporo roboty... g��wnie wystawianie akt�w zgonu. Szkoda tylko, �e rzadko kiedy powodem zej�cia b�d� przyczyny naturalne. - Nie dla mnie te jaskinie grzechu - odpar� Molyneux pogodnie. - Ma pan przed sob� nowo mianowanego lekarza Fortu Humboldta. Tyle �e nie znale�li jeszcze dla mnie munduru. Pearce skin�� g�ow�, odm�wi� sobie paru nasuwaj�cych si� komentarzy i znowu przesun�� wzrok. - Oszcz�dz� panu zachodu z przes�uchiwaniem wszystkich po kolei - odezwa� si� Claremont z lekka poirytowanym g�osem. - Ale nie dlatego, �e ma pan prawo wiedzie�. Ot, tak ze zwyk�ej uprzejmo�ci. - Nie spos�b oceni�, czy ta nagana by�a zamierzona i czy odnios�a skutek. Pu�kownik wskaza� na swego s�siada po prawej r�ce - m�czyzn� o patriarchalnym wygl�dzie i faluj�cych siwych w�osach. Nosi� on w�sy i brod�. M�g�by ni st�d, ni zow�d wej�� do gmachu senatu Stan�w Zjednoczonych i zaj�� miejsce na sali obrad, a nikt by nawet nie mrugn��. Gdyby nie broda, by�by uderzaj�co podobny do Marka Twaina. - Zna pan zapewne gubernatora Nevady, pana Fairchilda - rzek� Claremont. Pearce sk�oni� g�ow� i z niejakim zainteresowaniem spojrza� na m�od�, dwudziestokilkuletni� kobiet�, siedz�c� po lewej r�ce pu�kownika. Mia�a blad� cer� i niezwykle czarne, zamglone oczy. Jej mocno �ci�gni�te w�osy, prawie niewidoczne spod pil�niowego kapelusza o szerokim rondzie, by�y r�wnie� czarne. Siedzia�a skulona, owini�ta szczelnie w szary p�aszcz o tym samym odcieniu co kapelusz - w�a�ciciel hotelu "Imperial" uwa�a�, �e jego dochody nie pozwalaj� na tak� rozrzutno��, jak zakup drewna na opa�. - Panna Marika Fairchild, bratanica gubernatora. - Ach tak? - Pearce oderwa� wzrok od dziewczyny i spojrza� na pu�kownika. - Pewnie nowy kwatermistrz? - zadrwi�. - Panna Fairchild jedzie do ojca, komendanta Fortu Humboldta - wyja�ni� Claremont zwi�le. - Starsi rang� oficerowie maj� ten przywilej. - Skin�� r�k� w lewo. - A to adiutant gubernatora i oficer ��cznikowy, major Bernard O'Brien. Major... Przerwa� wp� zdania i popatrzy� z zaciekawieniem na Pearce'a, kt�ry przygl�da� si� O'Brienowi - t�giemu m�czy�nie o pulchnej, opalonej i weso�ej twarzy. O'Brien r�wnie� przygl�da� si� Pearce'owi z rosn�cym zainteresowaniem. Wreszcie, poznaj�c go, zerwa� si� na r�wne nogi. U�miechni�ci od ucha do ucha, obaj skoczyli ku sobie z wyci�gni�tymi r�kami. �ciskali si� i klepali po plecach jak bracia, kt�rzy odnale�li si� po latach roz��ki. Stali bywalcy hotelu "Imperial" obserwowali ich ze zdumieniem - nawet najstarszy z nich nie pami�ta�, by szeryf Nathan Pearce kiedykolwiek okaza� cho�by cie� wzruszenia... - Sier�ant Pearce! - wykrzykn�� O'Brien rozpromieniony. - Jak mog�em nie skojarzy� od razu?! Nathan Pearce we w�asnej osobie! W �yciu bym ci� nie pozna�. Cz�owieku, pod Chattanooga mia�e� brod�... - Prawie tak d�ug� jak ty, poruczniku. - Majorze - poprawi� go O'Brien z udan� powag� i doda� ze smutkiem: - Awans nierychliwy, ale sprawiedliwy. A niech mnie... Nathan Pearce! Najlepszy zwiadowca w ca�ej armii, najwi�kszy pogromca Indian, najszybszy rewolwer... - Z wyj�tkiem ciebie, majorze - wtr�ci� sucho szeryf. - Pami�tasz, jak... - I zapominaj�c o reszcie towarzystwa, dziarskim krokiem ruszyli obj�ci do szynkwasu. Tandetny przepych tego koszmarka projektanckiego by� tak niebywa�y, �e w�a�ciwie zas�ugiwa� na podziw. Szynkwas tworzy�y trzy ogromne - i ogromnie ci�kie - podk�ady kolejowe, osadzone bez �adnego zabezpieczenia na dw�ch koz�ach, na oko niezdolnych ud�wign�� nawet drobnej cz�ci ci�aru, jakim je obarczono. Niegdy� klasyczn� prostot� tego projektu ukrywa�o zielone linoleum na wierzchu i wisz�ce z trzech stron aksamitne zas�ony, si�gaj�ce pod�ogi. Ale czas nieub�aganie rozprawi� si� zar�wno z linoleum, jak z aksamitem i obecnie ka�dy m�g� podziwia� tajemnic� zamys�u projektanta. Pearce nie zl�k� si� w�t�ej konstrukcji szynkwasu. Bez wahania opar� na nim �okcie i da� stosowny znak czy�cicielowi szklanek. Dwaj znajomi pogr��yli si� w cichej rozmowie. Przy stole ko�o drzwi nikt nie zabiera� g�osu. Po chwili Marika Fairchild przerwa�a milczenie. - Co mia� na my�li szeryf m�wi�c "z wyj�tkiem ciebie"? - zapyta�a ze zdziwieniem. - Rozmawiali o tropieniu, walce z Indianami, o strzelaniu, a przecie� major potrafi tylko wype�nia� formularze, �piewa� irlandzkie piosenki, opowiada� te swoje okropne anegdoty i... i... - I zabija� sprawniej ni� ktokolwiek ze znanych mi ludzi, prawda, gubernatorze? - Prawda. - Gubernator opar� d�o� na ramieniu bratanicy. - Moja droga, podczas wojny secesyjnej O'Brien nale�a� do tych oficer�w Unii, kt�rzy otrzymali najwy�sze odznaczenia. Trzeba na w�asne oczy zobaczy�, jak radzi sobie ze strzelb� czy rewolwerem, �eby w to uwierzy�. Major O'Brien jest moim adiutantem, to prawda, ale adiutantem bardzo szczeg�lnym. W tych g�rskich stanach polityka - a w ko�cu jestem politykiem - przybiera czasami posta�, jak by to powiedzie�... przemocy fizycznej. Dop�ki jednak mam go przy sobie, mog� spa� spokojnie. - Kto� m�g�by ci� skrzywdzi�? Chcesz powiedzie�, �e masz wrog�w? - Wrog�w! - Gubernator nieomal parskn��. - Znajd� mi gubernatora na zach�d od Missisipi, kt�ry twierdzi, �e ich nie ma, a poka�� ci wierutnego k�amc�. Marika spojrza�a na niego niepewnie i z niedowierzaniem przenios�a wzrok na szerokie bary stoj�cego przy szynkwasie O'Briena. Chcia�a co� powiedzie�, lecz rozmy�li�a si�, bo major i szeryf odwr�cili si� i ze szklankami w r�kach ruszyli do sto�u. Rozmawiali teraz z o�ywieniem. O'Brien stara� si� uspokoi� rozdra�nionego przyjaciela. - Do diab�a, O'Brien - m�wi� szeryf - wiesz przecie�, co to za jeden, ten Sepp Calhoun. Morderca, kt�ry rabowa� dyli�anse i poci�gi, pod�ega� do wojen, sprzedawa� Indianom bro� i alkohol... - Wszyscy wiemy, co to za jeden - przerwa� mu major pojednawczo. - Nikt bardziej od niego nie zas�u�y� sobie na stryczek. I b�dzie wisia�. - Tyle �e najpierw musi wpa�� w r�ce jakiego� przedstawiciela prawa. Tutaj ja reprezentuj� prawo, a nie ty i to twoje wojsko. Calhoun siedzi teraz w areszcie Fortu Humboldta. Ja tylko chc� go tu sprowadzi�, nic wi�cej. Pojad� tam waszym poci�giem, a wr�c� jakim� innym. - S�ysza�e�, Nathan, co powiedzia� pu�kownik. - Zak�opotany i skr�powany O'Brien zwr�ci� si� do Claremonta: - Jak pan s�dzi, czy mogliby�my odes�a� tego przest�pc� do Reese City pod eskort�? - Da si� za�atwi� - odpar� Claremont bez wahania. Pearce zmierzy� go wzrokiem. - Czy mi si� zdawa�o, czy sam pan twierdzi�, �e ta sprawa nie le�y w gestii wojska? - wycedzi� zimno. - Bo i nie le�y. Robi� panu tylko grzeczno��. W�z albo przew�z, szeryfie. - Oficer wyci�gn�� z kieszeni zegarek i spojrza� na niego z irytacj�. - Nakarmiono ju� i napojono te przekl�te konie? Bo�e jedyny, dzisiejsze wojsko! Nikt nic nie zrobi, je�li samemu wszystkiego si� nie dopilnuje. - Wsta�. - Wybaczy pan, gubernatorze, ale za p� godziny musimy rusza�. Zaraz wracam. - No prosz�, rozkazuje mi, jakbym by� na jego �o�dzie, cho� p�ki co to spo�ecze�stwo na mnie p�aci - zauwa�y� Pearce po wyj�ciu Claremonta. - P� godziny? - Uj�� O'Briena pod rami� i poprowadzi� go do szynkwasu. - Troch� to ma�o, �eby nadrobi� te dziesi�� lat. - Chwileczk�, panowie - zatrzyma� ich gubernator Fairchild. Si�gn�� do teczki i wyci�gn�� zalakowan� kopert�. - Chyba o czym� zapomnieli�my, majorze! - Wie pan, jak to jest, gdy dwaj towarzysze broni spotkaj� si� po latach - usprawiedliwi� si� jego adiutant, wzi�� kopert� i poda� j� Pearce'owi. - Szeryf z Ogden prosi�, �eby ci to przekaza�. Pearce podzi�kowa� skinieniem g�owy i ruszy� z majorem do szynkwasu. Po drodze O'Brien rozejrza� si� od niechcenia. Jego u�miechni�te irlandzkie oczy niczego nie pomin�y. W ci�gu ostatnich pi�ciu minut nie zasz�a tam najmniejsza zmiana, nikt nawet nie drgn��. Zdawa�o si�, �e starcy przy ladzie i sto�ach zastygli na wieki niczym postacie z gabinetu figur woskowych. W tej samej chwili otworzy�y si� drzwi i do baru wesz�o pi�ciu m�czyzn. Bez s�owa zaj�li st� w g��bi sali. Jeden z nich wyci�gn�� tali� kart. - Ruchliwe tu macie towarzystwo, nie powiem - zauwa�y� O'Brien. - Ca�e ruchliwe towarzystwo, w tym tak�e ci, kt�rych trzeba by�o podsadzi� na konie, wyjecha�o kilka miesi�cy temu, kiedy w Comstock odkryto �y�� z�ota. Zostali sami starcy, cho� B�g �wiadkiem, �e i tych jest niewielu; w tych stronach ma�o komu udaje si� do�y� staro�ci. W��cz�dzy, pijacy, niedo��gi, nicponie. Ale nie narzekam. Reese City potrzebuje szeryfa do utrzymywania spokoju mniej wi�cej tak, jak tutejszy cmentarz. - Pearce westchn�� i uni�s� dwa palce na znak, �e zamawia nast�pn� kolejk�. Wyci�gn�� n�, rozci�� nim kopert�, kt�r� dosta� od majora, i wydoby� plik list�w go�czych z kiepskimi podobiznami. Rozprostowa� je na porysowanym linoleum przykrywaj�cym szynkwas. - Nie wida� po tobie zachwytu - stwierdzi� O'Brien. - Dziwisz si�? Wi�kszo�� z nich zwia�a do Meksyku dobre p� roku przed rozes�aniem tych list�w. Zreszt� najcz�ciej daj� nam zdj�cia i nie takie jak trzeba, i nie tych co trzeba. Stacja w Reese City przedstawia�a taki sam obraz n�dzy i rozpaczy, jak bar hotelu "Imperial". Upalne lata i mro�ne g�rskie zimy da�y si� we znaki skleconym z desek �cianom i cho� budynek nie mia� jeszcze czterech lat, wygl�da�, jak gdyby w ka�dej chwili mia� si� rozlecie�. Z�ota farba na tablicy z nazw� miasteczka z�uszczy�a si� i wyblak�a tak dalece, �e napis by� w zasadzie nieczytelny. Pu�kownik Claremont odsun�� skrawek p��tna zast�puj�cy drzwi, kt�re ju� dawno rozsta�y si� z przerdzewia�ymi zawiasami, i zawo�a�, lecz jego wo�anie pozosta�o bez odpowiedzi. Gdyby lepiej zna� zwyczaje panuj�ce w Reese City, nie zdziwi�oby go to ani troch�. Wiedzia�by, �e zawiadowca stacji, jedyny pracownik kolei Union Pacyfic w miasteczku, o ile akurat nie je, nie �pi lub nie odprawia sporadycznie kursuj�cych poci�g�w - o przybyciu kt�rych uprzedzali go w por� �yczliwi telegrafi�ci z s�siednich stacji - przesiaduje stale w hotelu "Imperial", gdzie tr�bi whisky w takich ilo�ciach, jak gdyby go nic nie kosztowa�a, co zreszt� by�o zgodne z prawd�. ��czy�a go bowiem z w�a�cicielem hotelu milcz�ca przyjacielska umowa, polegaj�ca na tym, �e chocia� wszystkie dostawy trunk�w dla hotelu wysy�ano kolej� z Ogden, w�a�ciciel nie otrzyma� rachunku za przew�z od blisko trzech lat. Claremont z gniewn� min� odsun�� zas�on�, wyszed� przed budynek i przebieg� wzrokiem ca�y sk�ad poci�gu. Za lokomotyw� z wysokim kominem i tendrem, na kt�ry za�adowano por�bane drewno, sta�o siedem wagon�w pasa�erskich, a na ko�cu hamulcowy. Wagony czwarty i pi�ty nie by�y jednak przeznaczone dla ludzi, o czym dobitnie �wiadczy�y ��cz�ce je z peronem dwa solidnie podparte pomosty. U st�p pierwszego z nich krzepki, ciemnow�osy m�czyzna w koszuli i ze wspania�ym w�sem pracowicie odfajkowywa� kolejne pozycje ze spisu, kt�ry trzyma� w r�ku. Claremont szybko ruszy� ku niemu. Uwa�a� Bellewa za najlepszego sier�anta w ca�ej kawalerii Stan�w Zjednoczonych, Bellew natomiast by� zdania, �e Claremont jest najwspanialszym dow�dc�, pod jakim s�u�y�. Obaj starannie ukrywali, co my�l� o sobie nawzajem. Pu�kownik skin�� sier�antowi g�ow�, wszed� na pierwszy pomost i zajrza� do wagonu. Blisko cztery pi�te powierzchni zajmowa�y w nim boksy dla koni, a reszta wolnego miejsca przeznaczona by�a na pasz� i wod�. Wszystkie boksy by�y puste. Claremont zszed� na peron. - No i gdzie podziali�cie konie, Bellew? I �o�nierzy? Szukaj wiatru w polu, co? Sier�ant z niezm�conym spokojem zapina� kurtk� munduru. - Konie nakarmione i napojone, pu�kowniku. Ludzie wzi�li je w�a�nie pod siod�o. Po dw�ch dniach w wagonie nale�y im si� troch� ruchu. - Mnie te�, ale ja nie mam na to czasu. No dobrze, konie to wprawdzie wasza sprawa, ale ka�cie ju� wprowadzi� naszych czworono�nych przyjaci� do wagon�w. Odje�d�amy za p� godziny. Starczy prowiantu i wody dla zwierz�t do samego fortu? - Tak, pu�kowniku. - Dla ludzi te�? - Te�, pu�kowniku. - A drewna do wszystkich piec�w? Tak�e do tych w wagonach z ko�mi? W g�rach b�dzie piekielnie zimno. - Pod dostatkiem, pu�kowniku. - Lepiej, �eby to by�a prawda... i dla was, i dla nas wszystkich. A gdzie jest kapitan Oakland? I porucznik Newell? - Byli tu, kiedy zabiera�em konie i ludzi do stajni. Widzia�em, jak szli w stron� lokomotywy, jakby si� wybierali do miasta. Nie ma ich tam? - A sk�d mam wiedzie�, u licha? Gdybym wiedzia�, tobym was nie pyta�! - Irytacja Claremonta wskazywa�a, �e jego cierpliwo�� jest na wyczerpaniu. - Wy�lijcie patrol, �eby ich odszuka�. Niech si� do mnie zg�osz� w hotelu "Imperial". Imperial... a to dobre! Odwr�ci� si� i skierowa� do lokomotywy. Bellew wyda� od dawna powstrzymywane, ciche, lecz wyra�ne westchnienie ulgi. Pu�kownik wszed� po �elaznych schodkach do kabiny. Chris Banlon, maszynista, by� niski i chudy jak szczapa. Mia� niewiarygodnie pomarszczon�, spalon� na ciemny br�z twarz, kt�ra stanowi�a ze wszech miar niestosowne t�o dla jego chabrowych oczu. Manipulowa� w�a�nie ci�kim kluczem francuskim. Widz�c Claremonta, dokr�ci� sworze�, przy kt�rym majstrowa�, od�o�y� klucz do skrzynki z narz�dziami i u�miechn�� si�. - Dzie� dobry, pu�kowniku. Jestem zaszczycony. - Jakie� k�opoty? - Nie, zwyk�y przegl�d, tak na wszelki wypadek. - Kocio� pod par�? Banlon otworzy� drzwiczki paleniska. Claremont cofn�� si� mimowolnie, gdy buchn�� na niego �ar z rozpalonego do czerwono�ci pieca. Maszynista zamkn�� drzwiczki. - Mo�emy rusza� w ka�dej chwili, pu�kowniku. Claremont zerkn�� przez rami� na tender, gdzie pi�trzy�y si� starannie u�o�one szczapy. - Opa�? - zapyta�. - Wystarczy do najbli�szej stacji. A nawet zostanie. - Banlon spojrza� na tender z dum�. - Za�adowali�my z Henrym ile si� da�o. Robota pali mu si� w r�kach. - Z Henrym? Kelnerem? - Twarz pu�kownika ani drgn�a, lecz w jego g�osie zabrzmia�a nuta gniewu. - A co z tym waszym pomocnikiem... Jacksonem, czy jak mu tam? Palaczem? - Ech, ten m�j d�ugi oz�r - rzek� Banlon ze smutkiem. - Nigdy si� nie naucz� trzyma� j�zyka za z�bami. Henry sam zaproponowa� pomoc. A Jackson pom�g� nam, no... p�niej. - Co znaczy p�niej? - No, jak ju� wr�ci� z miasta z piwem. - Wyj�tkowo niebieskie oczy z niepokojem zerka�y na pu�kownika. - Chyba si� pan nie gniewa? - Jeste�cie pracownikami kolei, a nie �o�nierzami - odpar� kr�tko Claremont. - Nie obchodzi mnie, co robicie... byleby�cie si� nie popili tak, �e zlecimy z mostu w tych piekielnych g�rach. - Ruszy� do schodk�w, lecz nagle odwr�ci� si� do maszynisty. - Nie widzieli�cie czasem kapitana Oaklanda albo porucznika Newella? - W�a�ciwie to widzia�em ich obu. Wst�pili tu pogada� ze mn� i z Henrym, a potem poszli do miasta. - M�wili, dok�d id�? - Niestety nie, pu�kowniku. - No trudno, dzi�kuj�. - Claremont zszed� na peron i spojrza� na ty�y poci�gu, gdzie Bellew siod�a� swojego konia. - Powiedzcie patrolowi, �e tamci s� w mie�cie! - zawo�a�. W odpowiedzi sier�ant zasalutowa� niedbale. W hotelowym barze O'Brien i Pearce odwr�cili si� od szynkwasu. Szeryf chowa� listy go�cze do koperty. Nagle obaj zamarli i popatrzyli w g��b sali, sk�d dobieg� gniewny okrzyk. Pot�ny m�czyzna z ciemnorud� brod�, ubrany w welwetowe spodnie i kurtk�, wygl�daj�ce jakby je odziedziczy� po dziadku, zerwa� si� na nogi i pochyli� nad sto�em, przy kt�rym grano w karty. W prawej r�ce trzyma� niedu�e dzia�o - bez zbytniej przesady mo�na tak bowiem okre�li� colta typu "Peacemaker" - lew� za� przyciska� do blatu nadgarstek cz�owieka, kt�ry siedzia� naprzeciwko. Wysoko postawiony ko�nierz z baraniej sk�ry i nasuni�ty na oczy czarny stetson tak skutecznie maskowa�y twarz siedz�cego, �e nie spos�b by�o rozr�ni� jego rys�w. - Co za du�o, to nie zdrowo, przyjacielu - rzek� rudobrody. - O co chodzi, Garrity? - spyta� Pearce �agodnie, podchodz�c do sto�u. Garrity zbli�y� rewolwer na pi�tna�cie centymetr�w do twarzy nieznajomego. - Mamy tu szulera, szeryfie - powiedzia�. - W ci�gu pi�tnastu minut ten dra� okantowa� mnie na sto dwadzie�cia dolar�w. Pearce obejrza� si�, bardziej z przyzwyczajenia ni� z ciekawo�ci, bo otworzy�y si� drzwi od ulicy. Pu�kownik Claremont wkroczy� do baru, przystan��, w dwie sekundy zorientowa� si�, �e co� si� dzieje, i bez wahania podszed� do sto�u pokerzyst�w. Rola kibica nie le�a�a w jego naturze. Pearce odwr�ci� si� z powrotem do Garrity'ego. - Mo�e on po prostu dobrze gra? - Dobrze? - Garrity chyba si� u�miechn��, cho� na temat jego miny ukrytej za rdzaw� g�stwin� mo�na by�o jedynie snu� przypuszczenia. - A� za dobrze... Ju� ja si� na tym znam. Sam pan wie, szeryfie, �e przez ostatnie pi��dziesi�t lat zjad�em na kartach z�by. Pearce pokiwa� g�ow�. - Rzeczywi�cie, po naszym spotkaniu przy pokerze wsta�em od sto�u ubo�szy - przyzna�. Garrity wykr�ci� nadgarstek siedz�cego, kt�ry bezskutecznie pr�bowa� si� uwolni�. Przycisn�� grzbiet jego lewej r�ki do sto�u i oczom widz�w ukaza�y si� karty - same figury z asem kier na wierzchu. - Na m�j gust ca�kiem �adna karta - orzek� Pearce. - Nie powiedzia�bym tego. - Skinieniem g�owy Garrity wskaza� le��c� na stole tali�. - Mniej wi�cej w �rodku, szeryfie... Pearce wzi�� tali� i zacz�� j� przegl�da�. Nagle przerwa� i uni�s� praw� r�k� - trzyma� w niej drugiego asa kier. Po�o�y� go na stole, zabra� asa nieznajomemu, po�o�y� go obok pierwszego i por�wna�. Karty by�y identyczne. - Dwie takie same talie - stwierdzi�. - Kto je przyni�s�? - Zgadnij pan, szeryfie - burkn�� Garrity. Jego g�os nie wr�y� nic dobrego. - Stary numer - odezwa� si� nieznajomy. M�wi� cicho, lecz - bior�c pod uwag� nadzwyczaj kompromituj�c� sytuacj�, w jakiej si� znalaz� - wyj�tkowo spokojnie. - Kto� go pod�o�y� do talii. Kto�, kto wiedzia�, �e mam asa. - Jak si� nazywasz? - Deakin. John Deakin. - Wstawaj, Deakin. Nieznajomy us�ucha�. Pearce bez po�piechu okr��y� st� i stan�li twarz� w twarz. Patrzyli sobie prosto w oczy. - Masz bro�? - spyta� szeryf. - Nie. - Zadziwiasz mnie, Deakin. My�la�em, �e ludzie twojego pokroju nie rozstaj� si� z broni�... chocia�by dla samoobrony, je�li ju� nie w innych celach.. - Ja nie uznaj� przemocy. - Mam wra�enie, �e wkr�tce do�wiadczysz jej na w�asnej sk�rze, czy ci si� to podoba, czy nie. - Pearce lew� r�k� odchyli� po�� baraniego ko�ucha szulera, a praw� si�gn�� do jego wewn�trznej kieszeni. Kilka sekund p�niej wyci�gn�� i roz�o�y� w wachlarz interesuj�c� kolekcj� as�w i figur. - No, no - mrukn�� O'Brien. - Jak to si� m�wi, trzyma� karty przy orderach. Pearce pchn�� le��ce przed Deakinem pieni�dze w stron� Garrity'ego, ale on nie kwapi� si�, �eby je zabra�. - Moje pieni�dze to nie wszystko - powiedzia� ochryple. - Wiem o tym. - Szeryf nie traci� cierpliwo�ci. - Chyba wynika to jasno z tego, co powiedzia�em. Znasz moj� sytuacj�, Garrity. Szulerka nie jest przest�pstwem federalnym, wi�c nie mog� si� wtr�ca�. Ale je�eli kto� wywo�a awantur� w mojej obecno�ci, to jako miejscowy str� porz�dku publicznego b�d� musia� zareagowa�. Oddaj bro�. - Z przyjemno�ci� - odpar� Garrity wyra�nie z�owr�bnym tonem. Poda� sw�j wielgachny rewolwer szeryfowi, �ypn�� spode �ba na Deakina i kciukiem wskaza� drzwi. Deakin ani drgn��. Garrity okr��y� st� i powt�rzy� gest. Widz�c prawie niedostrzegalny, ale wyra�nie przecz�cy ruch g�owy szulera, na odlew uderzy� go w twarz. Deakin nie zareagowa�. - Na dw�r! - warkn�� rudobrody. - Ju� m�wi�em, �e nie uznaj� przemocy - rzek� Deakin. Rozw�cieczony Garrity zamachn�� si� na niego bez ostrze�enia. Szuler zatoczy� si�, potkn�� o stoj�ce za nim krzes�o i run�� jak k�oda na pod�og�. Le�a� zupe�nie przytomny, bez kapelusza, kt�ry spad� mu z g�owy, wspieraj�c si� na �okciu, ale bynajmniej nie pr�buj�c wsta�. Krew ciek�a mu z k�cika ust. Stali bywalcy hotelu zdobyli si� na bezprecedensowy wysi�ek - zerwali si� na r�wne nogi i, przepychaj�c si�, ruszyli t�umnie do stolika karciarzy, by z bliska obserwowa� przebieg wypadk�w. Maluj�ce si� na ich twarzach niedowierzanie stopniowo ust�pi�o miejsca najg��bszej pogardzie. Jasnoczerwony strumyczek, ta oznaka przemocy, by� nieod��cznym, integralnym sk�adnikiem �ycia na pograniczu. Gwa�t nie odwzajemniony, puszczanie p�azem zniewag i krzywd bez najmniejszej pr�by fizycznego odwetu, r�wna�o si� ostatecznej degradacji - zaprzeczeniu m�sko�ci. Zawiedziony Garrity z niedowierzaniem gapi� si� na nieruchomego Deakina. Wzbieraj�cy w nim gniew b�yskawicznie odbiera� mu resztki zdrowego rozs�dku. Widz�c, �e rudobrody jest ��dny krwi, Pearce zbli�y� si� szybko, cho� sam wyra�nie �ama� sobie nad czym� g�ow�. Wtem dozna� ol�nienia. Kiedy Garrity zamachn�� si� praw� nog� do �miertelnego ciosu, odruchowo zrobi� krok w prz�d i niezbyt �agodnie wyr�n�� go prawym �okciem w splot s�oneczny. Powstrzymuj�c wymioty, rudzielec j�kn�� z b�lu i zgi�� si� wp�, trzymaj�c si� za brzuch. Nie m�g� z�apa� tchu. - Ostrzega�em ci�, Garrity - powiedzia� Pearce. - �adnych awantur w obecno�ci szeryfa Stan�w Zjednoczonych. Jeszcze raz, a przenocujesz u mnie w areszcie. Zreszt� teraz to ju� niewa�ne. Ten ptaszek wymkn�� ci si� niestety z r�k. Garrity spr�bowa� si� wyprostowa�. Wida� by�o, �e sprawia mu to w�tpliw� przyjemno��. Jego g�os, kiedy go wreszcie odzyska�, przypomina� rechot �aby chorej na zapalenie krtani. - Jak to wymkn�� mi si� z r�k? Co wy mi tu gadacie? - Teraz to ju� sprawa federalna. Pearce wysun�� z koperty listy go�cze, przerzuci� je szybko, wybra� jeden, a pozosta�e schowa� z powrotem. Zerkn�� na kartk�, potem na Deakina, odwr�ci� si� i skin�� r�k� na pu�kownika Claremonta, kt�ry bez zmru�enia oka podszed� do niego i O'Briena. Szeryf bez s�owa pokaza� mu list. Zdj�cie poszukiwanego, niewiele lepsze od dagerotypu, by�o szarobr�zowe, niewyra�ne i zamazane, a jednak z ca�� pewno�ci� by�a to wierna podobizna cz�owieka, kt�ry przedstawi� si� jako John Deakin. - I co pan na to, pu�kowniku? - rzek� Pearce. - Zdaje si�, �e w�a�nie trzymam w r�ku bilet na pa�ski poci�g. Claremont spojrza� na niego, ale si� nie odezwa�. Jego mina tak�e niewiele m�wi�a, wyra�a�a jedynie uprzejme oczekiwanie. - "Poszukiwany za d�ugi karciane, kradzie�, podpalenie i morderstwo" - odczyta� szeryf. - Niez�a kolejno�� - mrukn�� O'Brien. - "John Houston, alias John Murray, alias John Deakin, alias..." Mniejsza z tym, ma wiele innych alias. "By�y wyk�adowca na wydziale medycyny Uniwersytetu Stanu Nevada". - Uniwersytet? - przerwa� Claremont. Jego mina i g�os zdradza�y zdumienie. - W tych zapomnianych przez Boga i ludzi g�rach? - Post�pu si� nie zatrzyma, pu�kowniku. Za�o�yli go w Elko. W tym roku. "Zwolniony z pracy za d�ugi karciane i nielegalny hazard - czyta� dalej szeryf. - Przypisuje mu si� sprzeniewierzenie funduszy uniwersyteckich, stwierdzone po jego wyje�dzie. �cigany do Lake's Crossing, zosta� osaczony w sklepie z artyku�ami �elaznymi. Uciekaj�c, obla� go naft� i podpali� dla odwr�cenia uwagi. Po�ar rozprzestrzeni� si� i strawi� centrum miasta. Zgin�o siedem os�b". W�r�d s�uchaczy i widz�w s�owa te wywo�a�y ca�� gam� uczu� - od niedowierzania do przera�enia, od gniewu do odrazy. Tylko Pearce, O'Brien i - co dziwniejsze - sam Deakin przyj�li to ze stoickim spokojem. - "Wytropiony w warsztatach kolejowych w Sharps, wysadzi� w powietrze wagon z materia�ami wybuchowymi, niszcz�c trzy baraki i ca�y tabor kolejowy - czyta� dalej Pearce. - Obecne miejsce pobytu nie znane". - To... to jest ten cz�owiek, kt�ry spali� Lake's Crossing i wysadzi� Sharps? - odezwa� si� Garrity. Jego g�os wci�� przypomina� ochryp�y rechot. - Je�eli wierzy� w to, co tu jest napisane, a ja wierz�, to faktycznie on - odpar� szeryf. - Wiadomo, �e przypadki chodz� po ludziach, ale to ju� by by�a przesada. Inaczej teraz patrzysz na swoje marne sto dwadzie�cia dolar�w, co, Garrity? Na twoim miejscu schowa�bym je czym pr�dzej, bo nie pr�dko zobaczysz znowu Deakina. - Z�o�y� list go�czy i spojrza� na pu�kownika. - I co pan na to? - Jego winy s� tak oczywiste, �e nie trzeba b�dzie nawet zwo�ywa� �awy przysi�g�ych. Ale to wci�� nie jest nasza sprawa. Pearce roz�o�y� kartk� i poda� j� Claremontowi. - Nie przeczyta�em wszystkiego, bo za d�ugie. Na przyk�ad opu�ci�em to... - Wskaza� na pewien akapit. - "Wagon z materia�ami wybuchowymi w Sharps by� w drodze do sk�adu armii Stan�w Zjednoczonych w Sacramento, w Kalifornii" - odczyta� na g�os pu�kownik. Z�o�y� list go�czy, odda� go szeryfowi i pokiwa� g�ow�. - Tak, teraz to ju� nasza sprawa. Rozdzia� 2 Pu�kownik Claremont, kt�rego wybuchowy temperament cz�sto dawa� o sobie zna�, heroicznie stara� si� utrzyma� go na wodzy. By�a to jednak z g�ry przegrana walka. Pedantyczny i skrupulatny oficer, dla kt�rego rozkaz i porz�dek dzienny by�y rzecz� �wi�t�, nie znosi�, kiedy co� mu zak��ca�o, a tym bardziej niweczy�o raz powzi�te plany. Dodaj�c za� do tego skrajn� nietolerancj� wobec g�upoty i nieudolno�ci, trudno si� dziwi�, �e nie potrafi� on znale�� jakiego� wentyla bezpiecze�stwa, przez kt�ry m�g�by dawa� upust swojej jedynej wadzie, niegodnej tak oficera, jak m�czyzny. Stopniowe uwalnianie albo sublimacja gwa�townego - i gwa�townie narastaj�cego - gniewu wywo�anego frustracj� w jego wypadku nie wchodzi�y w rachub�, mimo i� oscyluj�ca wok� punktu wrzenia w�ciek�o�� nie wp�ywa�a najlepiej na jego ci�nienie. Przenosz�c to na grunt geologii mo�na by powiedzie�, �e ani nie wypuszcza� gaz�w wulkanicznych, ani nie usuwa� nadmiaru energii poprzez gejzery; niczym Krakatau, po prostu eksplodowa�, a rezultaty tej erupcji, przynajmniej dla najbli�szego otoczenia, zazwyczaj by�y nie mniej katastrofalne. Claremont mia� w�a�nie o�mioosobowe audytorium. Wystraszony gubernator, Marika, lekarz i kapelan stali tu� przed g��wnym wej�ciem do "Imperialu", a nieco dalej, na chodniku z desek, O'Brien, Pearce i Deakin. Wszyscy obserwowali rozsierdzonego pu�kownika i tylko szeryf po�wi�ca� wi�cej uwagi Deakinowi. Ostatnim uczestnikiem tego wydarzenia by� nieszcz�sny sier�ant Bellew. Sztywno wyprostowany, stara� si� utrzyma� postaw� zasadnicz� - o ile to w og�le mo�liwe, je�li kto� siedzi na mocno narowistym koniu - i niewzruszenie wpatrywa� si� w punkt za lewym ramieniem pu�kownika, oddalony o dobre par� lat �wietlnych. Mimo ch�odnego popo�udnia, poci� si� obficie. - Wsz�dzie? - Pu�kownik ani my�la� ukrywa� skrajnego niedowierzania. - Szukali�cie wsz�dzie?! - Tak jest. - Oficerowie kawalerii to raczej rzadki widok w tych stronach. Kto� musia� ich zauwa�y�! - Nikt z tych, z kt�rymi rozmawiali�my. A pytali�my wszystkich. - Niemo�liwe, cz�owieku! Po prostu niemo�liwe! - Tak jest, pu�kowniku. To znaczy nie. - Bellew zaprzesta� kontemplacji wszech�wiata, spojrza� w oczy swemu dow�dcy i bliski rozpaczy wykrztusi�: - Nie mo�emy ich znale��. Twarz Claremonta przybra�a niebezpieczny odcie�. Nie potrzeba by�o szczeg�lnie bujnej wyobra�ni, by zrozumie�, �e erupcja jego w�ciek�o�ci nast�pi lada chwila. - Mo�e ja ich poszukam, pu�kowniku - zaproponowa� Pearce, podchodz�c szybko do oficera. - Zbior� ze dwudziestu, trzydziestu ludzi, kt�rzy znaj� to miasto jak w�asn� kiesze�... a B�g �wiadkiem, �e zakamark�w mamy tu niewiele. G�ra dwadzie�cia minut i znajdziemy ich. Je�eli tu s�. - Je�eli?! Co pan chce przez to powiedzie�? - Dok�adnie to, co powiedzia�em. - Wida� by�o, �e szeryf nie jest usposobiony pokojowo. - Proponuj� pomoc... chocia� wcale nie musz�. Nie oczekuj� podzi�kowania, nie spodziewam si� nawet, �e przyjmie pan moj� propozycj�, cho� troch� uprzejmo�ci sk�din�d nie zawadzi. Wi�c tak, czy nie? Claremont zawaha� si�, a jego ci�nienie co nieco opad�o. Szorstki ton Pearce'a kaza� mu si� opami�ta� i pu�kownik niech�tnie, wr�cz z oporem, u�wiadomi� sobie, �e ma do czynienia z cywilem, przedstawicielem - niestety! - wi�kszo�ci, kt�ra nie podlega jego w�adzy i rozkazom. Claremont ogranicza� swoje kontakty z cywilami do niezb�dnego minimum i w rezultacie prawie zapomnia�, jak z nimi rozmawia�. Ale g��wn� przyczyn� jego chwilowego niezdecydowania by�a irytuj�ca i upokarzaj�ca perspektywa, �e tym niedomytym, niezdyscyplinowanym wyrzutkom z Reese City uda si� to, co nie uda�o si� jego ukochanemu wojsku. Ostateczna odpowied� kosztowa�a go du�o zdrowia. - A wi�c dobrze, szeryfie. Prosz� ich poszuka�. I... dzi�kuj�. Wobec tego odjazd za dwadzie�cia minut. Zaczekamy na stacji. - Wr�c� na czas. Ale przys�uga za przys�ug�, pu�kowniku. Czy m�gby pan wyznaczy� paru swoich ludzi, �eby odstawili wi�nia do poci�gu pod eskort�? - Pod eskort�? - Claremont nie kry� pogardy. - Zdawa�o mi si�, szeryfie, �e on nie uznaje przemocy? - Zale�y, co pan rozumie przez przemoc - odpar� Pearce �agodnie. - Widzieli�my, �e nie przepada za karczemnymi burdami, je�li mia�aby na tym ucierpie� jego sk�ra. Ale je�li s�dzi� po jego przesz�o�ci, to starczy, �e spuszcz� go z oka, a podpali "Imperial"... albo wysadzi w powietrze pa�ski bezcenny poci�g. I zostawiwszy Claremonta sam na sam z t� radosn� perspektyw�, po�pieszy� do hotelu. - Odwo�ajcie ludzi - rozkaza� pu�kownik sier�antowi. - Odprowadzi� wi�nia do poci�gu. Zwi�za� mu r�ce z ty�u, a nogi sp�ta� p�metrowym sznurem. Wygl�da na to, �e nasz przyjaciel ma zwyczaj rozp�ywa� si� w powietrzu. - Za kogo pan si� ma? Za Pana Boga? - W g�osie Deakina pobrzmiewa�a fa�szywa nuta gniewu i buntu. - Nie mo�e mi pan tego zrobi�! Pan nie reprezentuje prawa. Jest pan tylko �o�nierzem! - Tylko?! Ty... - Claremont opanowa� si� w por�. - Trzydziestocentymetrowy sznur, sier�ancie! - poleci� z satysfakcj�. - Z najwi�ksz� przyjemno�ci� - odpar� Bellew, lecz najwyra�niej jeszcze wi�ksz� przyjemno�� sprawi� mu fakt, �e oto wsp�lny wr�g, cho�by nawet nieszkodliwy, �ci�gaj�c na siebie niezadowolenie pu�kownika ratowa� go przed gniewem dow�dcy. Wyci�gn�� gwizdek z kieszeni munduru, wzi�� g��boki oddech i zagwizda� przera�liwie trzy razy. Claremont skrzywi� si�, skin�� r�k� na pozosta�ych i poprowadzi� ich ku stacji. Sto metr�w dalej, z O'Brienem u boku, zatrzyma� si� i obejrza�. Potok ludzi, wylewaj�cy si� przez drzwi hotelu, nale�a�oby utrwali� w kronikach Reese City jako zjawisko bez precedensu. Obserwuj�c wymarsz tych barwnych postaci chcia�oby si� rzec: "wi�d� �lepy kulawego", bo te� nie by�oby to dalekie od prawdy. Poniewa� doprawianie whisky wod� sko�czy�oby si� dla hotelu "Imperial" natychmiastowym i nieodwracalnym