1940
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 1940 |
Rozszerzenie: |
1940 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 1940 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 1940 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
1940 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Alistair Maclean
Prze��cz Z�amanego Serca
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1990
Prze�o�yli Gra�yna
i Robert Ginalscy
T�oczono w nak�adzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Ca�o�� nak�adu 100 egz.
Przedruk z wydawnictwa
"MON",
Warszawa 1989
Pisa� J. Podstawka
Korekty dokona�y
K. Markiewicz
i K. Kruk
Osoby:
John Deakin - rewolwerowiec,
Pu�kownik Claremont - oficer
kawalerii,
Pu�kownik Fairchild -
komendant Fortu Humboldta,
Gubernator Fairchild -
gubernator stanu Nevada,
Marika Fairchild - bratanica
gubernatora i c�rka pu�kownika,
Major O'Brien - adiutant
gubernatora,
Nathan Pearce - szeryf,
Sepp Calhoun - os�awiony
bandyta,
Bia�a R�ka - w�dz Pajut�w,
Garrity - hazardzista,
Wielebny Theodore Peabody -
przysz�y kapelan Virginia City,
Doktor Molneux - lekarz
wojskowy,
Chris Banlon - maszynista,
Carlos - kucharz,
Henry - kelner,
Bellew - sier�ant,
Devlin - hamulcowy,
Rafferty - �o�nierz,
Ferguson, Carter, Simpson -
telegrafi�ci wojskowi,
Benson, Carmody, Harris -
bandyci mniejszego kalibru,
Kapitan Oakland, porucznik
Newell - wyst�puj� biernie, cho�
nie bez znaczenia dla akcji.
Osadzenie akcji niniejszej
ksi��ki w roku 1873 podyktowa�y
nast�puj�ce wydarzenia:
Gor�czka z�ota w Kalifornii -
1855_#75
Odkrycie pok�ad�w z�ota w
Comstock - 1859
Bunty Indian w Nevadzie -
1860-80
Proklamowanie stanu Nevada -
1864
Zako�czenie budowy kolei Union
Pacyfic - 1869
Odkrycie wielkiej �y�y z�ota w
kopalni Bonanza - 1873
Epidemia cholery w G�rach
Skalistych - 1873
Skonstruowanie pierwszego
karabinu powtarzalnego typu
"Winchester" - 1873
Za�o�enie Uniwersytetu Stanu
Nevada (w Elko) - 1873
Katastrofalny po�ar w Lake's
Crossing (od 1879 roku zwanym
Reno) - 1873
Notabene: Wys�anie wojska do
zwalczania epidemii cholery jest
tylko z pozoru dziwne - w
Nevadzie s�u�b� zdrowia
zorganizowano dopiero w roku
1893.
Rozdzia� 1
Bar hotelu w Reese City,
g�rnolotnie nazwanego
"Imperial", zion�� atmosfer�
pora�ki i rozk�adu, bezbrze�n�
t�sknot� za �wietno�ci� dni
minionych, dni, kt�re odesz�y na
zawsze. Z pop�kanych i brudnych
�cian, tu i �wdzie otynkowanych,
spogl�da�y wyblak�e podobizny
osobnik�w z sumiastymi w�sami,
nieodparcie kojarz�ce si� z
szajk� bandyt�w. Brak napisu
"Poszukiwany" pod wizerunkami
zakrawa� na ironi�. Ob�upane
deski, kt�re udawa�y pod�og�,
by�y niemi�osiernie wypaczone,
ich barwa za� pozwala�a
przypuszcza�, �e �ciany
odmalowano wzgl�dnie niedawno.
Liczne spluwaczki, w kt�re nikt
jako� nie trafia�, dawa�y si�
zauwa�y� go�ym okiem, czego nie
mo�na powiedzie� o cho�by
najmniejszym nie za�mieconym
kawa�ku pod�ogi - pod nogami
wala�y si� setki niedopa�k�w, a
wypalone �lady na deskach
�wiadczy�y niezbicie, �e palacze
nie zawracali sobie g�owy
gaszeniem cygar. Klosze lamp
naftowych, podobnie jak sufit,
by�y czarne od sadzy, a wisz�ce
nad szynkwasem d�ugie lustro
upstrzone przez muchy.
Strudzonemu podr�nikowi
szukaj�cemu schronienia bar
oferowa� jedynie ca�kowity brak
higieny, nastr�j kra�cowej
dekadencji i obezw�adniaj�ce
poczucie przygn�bienia i
rozpaczy.
Nie inaczej prezentowa�a si�
klientela lokalu, doskonale
pasuj�ca do og�lnej atmosfery.
Przewa�ali nieprzyzwoicie
wiekowi, apatyczni bywalcy,
obdarci i nie ogoleni. Wszyscy
jak jeden m�� kontemplowali nie-
weso�� i beznaddziejn�
przysz�o�� przez dno szklanek z
whisky. Samotny barman -
kr�tkowzroczny jegomo�� w
si�gaj�cym po pachy fartuchu,
kt�ry, przewiduj�c k�opoty z
pralni�, przezornie ufarbowa� na
czarno w zamierzch�ej
przesz�o�ci - wyra�nie podziela�
pod�y nastr�j. Trzyma� w r�ku
pami�taj�c� lepsze czasy
�cierk�, na kt�rej od biedy
mo�na by si� doszuka� �lad�w
bieli, i z ponur� min� usi�owa�
doprowadzi� do po�ysku
straszliwie pop�kan� i
wyszczerbion� szklank�. Porwa�
si� z motyk� na s�o�ce. Jego
�lamazarne ruchy przywodzi�y na
my�l wskrzeszonego nieboszczyka,
kt�ry zapad� na artretyzm.
Hotel "Imperial" i wsp�czesne mu
hulaszcze, go�cinne i przytulne
zajazdy wiktoria�skiej Anglii,
znane z kart powie�ci Dickensa,
dzieli�a nieprzebyta przepa��.
W ca�ym barze istnia�a tylko
jedna oaza �ycia towarzyskiego.
Wok� sto�u przy samych drzwiach
rozsiad�o si� sze�� os�b. Trzy z
nich zajmowa�y biegn�c� wzd�u�
�ciany �aw� z wysokim oparciem.
Siedz�cy po �rodku m�czyzna
niew�tpliwie gra� pierwsze
skrzypce przy stole. Wysoki i
szczup�y, nosi� mundur
pu�kownika kawalerii Stan�w
Zjednoczonych. Ogorza�a twarz i
"kurze �apki" pod oczami
zdradza�y cz�owieka, kt�ry du�o
przebywa na s�o�cu. Mia� oko�o
pi��dziesi�ciu lat, orli nos,
inteligentn� twarz i bujne,
zaczesane do ty�u w�osy, a
ponadto - rzecz na owe czasy
niezwyk�a - by� g�adko ogolony.
W�a�nie patrzy� z niech�ci� na
m�czyzn� stoj�cego po drugiej
stronie sto�u.
Cz�owiek ten, olbrzymi ponurak
ubrany od st�p do g��w na
czarno, nosi� czarny, cienki jak
kreska w�sik, a na piersi mia�
b�yszcz�c� odznak� szeryfa.
- Ale� pu�kowniku Claremont! -
protestowa�. - W tych
okoliczno�ciach...
- Przepisy s� przepisami -
przerwa� mu Claremont uprzejmie,
acz ostrym i ci�tym tonem, kt�ry
znakomicie pasowa� do jego
powierzchowno�ci. - Sprawy
wojskowe le�� w gestii wojska, a
w gestii cywil�w - cywilne.
�a�uj�, szeryfie...
- Pearce. Nathan Pearce.
- A tak, oczywi�cie.
Przepraszam, powinienem
wiedzie�, jak pan si� nazywa. -
Claremont potrz�sn�� g�ow� ze
skruch�, lecz w jego g�osie nie
by�o �ladu skruchy, kiedy m�wi�
dalej: - Nasz poci�g wiezie
wojsko. Cywile nie mog� nim
podr�owa�... chyba �e maj�
specjalne zezwolenie z
Waszyngtonu.
- Czy� nie pracujemy wszyscy
dla rz�du federalnego? - zapyta�
Pearce �agodnie.
- W �wietle przepis�w
wojskowych, nie.
- Rozumiem - b�kn�� szeryf,
cho� najwyra�niej nic nie
rozumia�. Powoli, z namys�em,
zlustrowa� pozosta�� pi�tk� przy
stole, w tym jedn� kobiet�.
Nikt z nich nie nosi� munduru.
Zatrzyma� wzrok na ma�ym, chudym
cz�owieczku w surducie i
koloratce, kt�rego wysokie czo�o
�ciga�o szybko ust�puj�ce pola
w�osy. Duchowny, o wiecznie
wyl�knionej twarzy, wierci� si�
teraz niespokojnie pod badawczym
spojrzeniem szeryfa, a jego
wydatne jab�ko Adama porusza�o
si� w g�r� i w d�, jak gdyby
bez przerwy prze�yka� �lin�.
- Wielebny Theodore Peabody ma
zar�wno specjalne zezwolenie,
jak i kwalifikacje - wyja�ni�
sucho Claremont. By�o jasne, �e
szacunek pu�kownika dla
pastora ma swoje granice. - Jego
krewny jest osobistym
sekretarzem prezydenta. Wielebny
Peabody b�dzie kapelanem w
Virginia City.
- Kim?! - Pearce z
niedowierzaniem przeni�s� wzrok
z pastora na Claremonta. - Chyba
zwariowa�! D�u�ej by si� uchowa�
w�r�d Pajut�w.
Peabody zwil�y� j�zykiem
wargi, a jego grdyka zn�w
zacz�a podskakiwa�.
- Ale... ale podobno Pajuci
natychmiast zabijaj� ka�dego
bia�ego, kt�ry im wpadnie w r�ce
- wyj�ka�.
- Nie tak natychmiast. Zwykle
robi� to powolutku - pocieszy�
go szeryf i spojrza� na
zwalistego, p�katego m�czyzn�,
kt�ry siedzia� obok pastora.
Nosi� on garnitur w krzykliw�
krat�, mia� wydatne,
odpowiadaj�ce jego budowie
szcz�ki i u�miecha� si� wylewnie.
- Doktor Edward Molyneux,
szeryfie, do us�ug - przedstawi�
si� tubalnym g�osem.
- Domy�lam si�, �e pan te�
jedzie do Virginia City. Czeka
tam pana sporo roboty... g��wnie
wystawianie akt�w zgonu. Szkoda
tylko, �e rzadko kiedy powodem
zej�cia b�d� przyczyny
naturalne.
- Nie dla mnie te jaskinie
grzechu - odpar� Molyneux
pogodnie. - Ma pan przed sob�
nowo mianowanego lekarza Fortu
Humboldta. Tyle �e nie znale�li
jeszcze dla mnie munduru.
Pearce skin�� g�ow�, odm�wi�
sobie paru nasuwaj�cych si�
komentarzy i znowu przesun��
wzrok.
- Oszcz�dz� panu zachodu z
przes�uchiwaniem wszystkich po
kolei - odezwa� si� Claremont z
lekka poirytowanym g�osem. - Ale
nie dlatego, �e ma pan prawo
wiedzie�. Ot, tak ze zwyk�ej
uprzejmo�ci. - Nie spos�b
oceni�, czy ta nagana by�a
zamierzona i czy odnios�a
skutek.
Pu�kownik wskaza� na swego
s�siada po prawej r�ce -
m�czyzn� o patriarchalnym
wygl�dzie i faluj�cych siwych
w�osach. Nosi� on w�sy i brod�.
M�g�by ni st�d, ni zow�d wej��
do gmachu senatu Stan�w
Zjednoczonych i zaj�� miejsce na
sali obrad, a nikt by nawet nie
mrugn��. Gdyby nie broda, by�by
uderzaj�co podobny do Marka
Twaina.
- Zna pan zapewne gubernatora
Nevady, pana Fairchilda - rzek�
Claremont.
Pearce sk�oni� g�ow� i z
niejakim zainteresowaniem
spojrza� na m�od�,
dwudziestokilkuletni� kobiet�,
siedz�c� po lewej r�ce
pu�kownika. Mia�a blad� cer� i
niezwykle czarne, zamglone oczy.
Jej mocno �ci�gni�te w�osy,
prawie niewidoczne spod
pil�niowego kapelusza o szerokim
rondzie, by�y r�wnie� czarne.
Siedzia�a skulona, owini�ta
szczelnie w szary p�aszcz o tym
samym odcieniu co kapelusz -
w�a�ciciel hotelu "Imperial"
uwa�a�, �e jego dochody nie
pozwalaj� na tak� rozrzutno��,
jak zakup drewna na opa�.
- Panna Marika Fairchild,
bratanica gubernatora.
- Ach tak? - Pearce oderwa�
wzrok od dziewczyny i spojrza�
na pu�kownika. - Pewnie nowy
kwatermistrz? - zadrwi�.
- Panna Fairchild jedzie do
ojca, komendanta Fortu Humboldta
- wyja�ni� Claremont zwi�le. -
Starsi rang� oficerowie maj� ten
przywilej. - Skin�� r�k� w lewo.
- A to adiutant gubernatora i
oficer ��cznikowy, major Bernard
O'Brien. Major...
Przerwa� wp� zdania i
popatrzy� z zaciekawieniem na
Pearce'a, kt�ry przygl�da� si�
O'Brienowi - t�giemu m�czy�nie
o pulchnej, opalonej i weso�ej
twarzy.
O'Brien r�wnie� przygl�da� si�
Pearce'owi z rosn�cym
zainteresowaniem. Wreszcie,
poznaj�c go, zerwa� si� na r�wne
nogi. U�miechni�ci od ucha do
ucha, obaj skoczyli ku sobie z
wyci�gni�tymi r�kami. �ciskali
si� i klepali po plecach jak
bracia, kt�rzy odnale�li si� po
latach roz��ki. Stali bywalcy
hotelu "Imperial" obserwowali
ich ze zdumieniem - nawet
najstarszy z nich nie pami�ta�,
by szeryf Nathan Pearce
kiedykolwiek okaza� cho�by cie�
wzruszenia...
- Sier�ant Pearce! -
wykrzykn�� O'Brien
rozpromieniony. - Jak mog�em nie
skojarzy� od razu?! Nathan
Pearce we w�asnej osobie! W
�yciu bym ci� nie pozna�.
Cz�owieku, pod Chattanooga
mia�e� brod�...
- Prawie tak d�ug� jak ty,
poruczniku.
- Majorze - poprawi� go
O'Brien z udan� powag� i doda�
ze smutkiem: - Awans
nierychliwy, ale sprawiedliwy. A
niech mnie... Nathan Pearce!
Najlepszy zwiadowca w ca�ej
armii, najwi�kszy pogromca
Indian, najszybszy rewolwer...
- Z wyj�tkiem ciebie, majorze
- wtr�ci� sucho szeryf. -
Pami�tasz, jak... - I
zapominaj�c o reszcie
towarzystwa, dziarskim krokiem
ruszyli obj�ci do szynkwasu.
Tandetny przepych tego
koszmarka projektanckiego by�
tak niebywa�y, �e w�a�ciwie
zas�ugiwa� na podziw. Szynkwas
tworzy�y trzy ogromne - i
ogromnie ci�kie - podk�ady
kolejowe, osadzone bez �adnego
zabezpieczenia na dw�ch koz�ach,
na oko niezdolnych ud�wign��
nawet drobnej cz�ci ci�aru,
jakim je obarczono. Niegdy�
klasyczn� prostot� tego projektu
ukrywa�o zielone linoleum na
wierzchu i wisz�ce z trzech
stron aksamitne zas�ony,
si�gaj�ce pod�ogi. Ale czas
nieub�aganie rozprawi� si�
zar�wno z linoleum, jak z
aksamitem i obecnie ka�dy m�g�
podziwia� tajemnic� zamys�u
projektanta.
Pearce nie zl�k� si� w�t�ej
konstrukcji szynkwasu. Bez
wahania opar� na nim �okcie i
da� stosowny znak czy�cicielowi
szklanek. Dwaj znajomi pogr��yli
si� w cichej rozmowie.
Przy stole ko�o drzwi nikt nie
zabiera� g�osu. Po chwili Marika
Fairchild przerwa�a milczenie.
- Co mia� na my�li szeryf
m�wi�c "z wyj�tkiem ciebie"? -
zapyta�a ze zdziwieniem. -
Rozmawiali o tropieniu, walce z
Indianami, o strzelaniu, a
przecie� major potrafi tylko
wype�nia� formularze, �piewa�
irlandzkie piosenki, opowiada�
te swoje okropne anegdoty i...
i...
- I zabija� sprawniej ni�
ktokolwiek ze znanych mi ludzi,
prawda, gubernatorze?
- Prawda. - Gubernator opar�
d�o� na ramieniu bratanicy. -
Moja droga, podczas wojny
secesyjnej O'Brien nale�a� do
tych oficer�w Unii, kt�rzy
otrzymali najwy�sze odznaczenia.
Trzeba na w�asne oczy zobaczy�,
jak radzi sobie ze strzelb� czy
rewolwerem, �eby w to uwierzy�.
Major O'Brien jest moim
adiutantem, to prawda, ale
adiutantem bardzo szczeg�lnym. W
tych g�rskich stanach polityka -
a w ko�cu jestem politykiem -
przybiera czasami posta�, jak by
to powiedzie�... przemocy
fizycznej. Dop�ki jednak mam go
przy sobie, mog� spa� spokojnie.
- Kto� m�g�by ci� skrzywdzi�?
Chcesz powiedzie�, �e masz
wrog�w?
- Wrog�w! - Gubernator nieomal
parskn��. - Znajd� mi
gubernatora na zach�d od
Missisipi, kt�ry twierdzi, �e
ich nie ma, a poka�� ci wierutnego
k�amc�.
Marika spojrza�a na niego
niepewnie i z niedowierzaniem
przenios�a wzrok na szerokie
bary stoj�cego przy szynkwasie
O'Briena. Chcia�a co�
powiedzie�, lecz rozmy�li�a si�,
bo major i szeryf odwr�cili si�
i ze szklankami w r�kach ruszyli
do sto�u. Rozmawiali teraz z
o�ywieniem. O'Brien stara� si�
uspokoi� rozdra�nionego
przyjaciela.
- Do diab�a, O'Brien - m�wi�
szeryf - wiesz przecie�, co to
za jeden, ten Sepp Calhoun.
Morderca, kt�ry rabowa�
dyli�anse i poci�gi, pod�ega�
do wojen, sprzedawa� Indianom
bro� i alkohol...
- Wszyscy wiemy, co to za
jeden - przerwa� mu major
pojednawczo. - Nikt bardziej od
niego nie zas�u�y� sobie na
stryczek. I b�dzie wisia�.
- Tyle �e najpierw musi wpa��
w r�ce jakiego� przedstawiciela
prawa. Tutaj ja reprezentuj�
prawo, a nie ty i to twoje
wojsko. Calhoun siedzi teraz w
areszcie Fortu Humboldta. Ja
tylko chc� go tu sprowadzi�, nic
wi�cej. Pojad� tam waszym
poci�giem, a wr�c� jakim� innym.
- S�ysza�e�, Nathan, co
powiedzia� pu�kownik. -
Zak�opotany i skr�powany O'Brien
zwr�ci� si� do Claremonta: - Jak
pan s�dzi, czy mogliby�my
odes�a� tego przest�pc� do Reese
City pod eskort�?
- Da si� za�atwi� - odpar�
Claremont bez wahania.
Pearce zmierzy� go wzrokiem.
- Czy mi si� zdawa�o, czy sam
pan twierdzi�, �e ta sprawa nie
le�y w gestii wojska? - wycedzi�
zimno.
- Bo i nie le�y. Robi� panu
tylko grzeczno��. W�z albo
przew�z, szeryfie. - Oficer
wyci�gn�� z kieszeni zegarek i
spojrza� na niego z irytacj�. -
Nakarmiono ju� i napojono te
przekl�te konie? Bo�e jedyny,
dzisiejsze wojsko! Nikt nic nie
zrobi, je�li samemu wszystkiego
si� nie dopilnuje. - Wsta�. -
Wybaczy pan, gubernatorze, ale
za p� godziny musimy rusza�.
Zaraz wracam.
- No prosz�, rozkazuje mi,
jakbym by� na jego �o�dzie, cho�
p�ki co to spo�ecze�stwo na mnie
p�aci - zauwa�y� Pearce po
wyj�ciu Claremonta. - P�
godziny? - Uj�� O'Briena pod
rami� i poprowadzi� go do
szynkwasu. - Troch� to ma�o,
�eby nadrobi� te dziesi�� lat.
- Chwileczk�, panowie -
zatrzyma� ich gubernator
Fairchild. Si�gn�� do teczki i
wyci�gn�� zalakowan� kopert�. -
Chyba o czym� zapomnieli�my,
majorze!
- Wie pan, jak to jest, gdy
dwaj towarzysze broni spotkaj�
si� po latach - usprawiedliwi�
si� jego adiutant, wzi�� kopert�
i poda� j� Pearce'owi. - Szeryf
z Ogden prosi�, �eby ci to
przekaza�.
Pearce podzi�kowa� skinieniem
g�owy i ruszy� z majorem do
szynkwasu. Po drodze O'Brien
rozejrza� si� od niechcenia.
Jego u�miechni�te irlandzkie
oczy niczego nie pomin�y. W
ci�gu ostatnich pi�ciu minut nie
zasz�a tam najmniejsza zmiana,
nikt nawet nie drgn��. Zdawa�o
si�, �e starcy przy ladzie i
sto�ach zastygli na wieki niczym
postacie z gabinetu figur
woskowych. W tej samej chwili
otworzy�y si� drzwi i do baru
wesz�o pi�ciu m�czyzn. Bez
s�owa zaj�li st� w g��bi sali.
Jeden z nich wyci�gn�� tali�
kart.
- Ruchliwe tu macie
towarzystwo, nie powiem -
zauwa�y� O'Brien.
- Ca�e ruchliwe towarzystwo, w
tym tak�e ci, kt�rych trzeba
by�o podsadzi� na konie,
wyjecha�o kilka miesi�cy temu,
kiedy w Comstock odkryto �y��
z�ota. Zostali sami starcy,
cho� B�g �wiadkiem, �e i tych
jest niewielu; w tych stronach
ma�o komu udaje si� do�y�
staro�ci. W��cz�dzy, pijacy,
niedo��gi, nicponie. Ale nie
narzekam. Reese City potrzebuje
szeryfa do utrzymywania spokoju
mniej wi�cej tak, jak tutejszy
cmentarz. - Pearce westchn�� i
uni�s� dwa palce na znak, �e
zamawia nast�pn� kolejk�.
Wyci�gn�� n�, rozci�� nim
kopert�, kt�r� dosta� od majora,
i wydoby� plik list�w go�czych z
kiepskimi podobiznami.
Rozprostowa� je na porysowanym
linoleum przykrywaj�cym
szynkwas.
- Nie wida� po tobie zachwytu
- stwierdzi� O'Brien.
- Dziwisz si�? Wi�kszo�� z
nich zwia�a do Meksyku dobre p�
roku przed rozes�aniem tych
list�w. Zreszt� najcz�ciej
daj� nam zdj�cia i nie takie
jak trzeba, i nie tych co
trzeba.
Stacja w Reese City
przedstawia�a taki sam obraz
n�dzy i rozpaczy, jak bar hotelu
"Imperial". Upalne lata i mro�ne
g�rskie zimy da�y si� we znaki
skleconym z desek �cianom i cho�
budynek nie mia� jeszcze
czterech lat, wygl�da�, jak
gdyby w ka�dej chwili mia� si�
rozlecie�. Z�ota farba na
tablicy z nazw� miasteczka
z�uszczy�a si� i wyblak�a tak
dalece, �e napis by� w zasadzie
nieczytelny.
Pu�kownik Claremont odsun��
skrawek p��tna zast�puj�cy
drzwi, kt�re ju� dawno rozsta�y
si� z przerdzewia�ymi zawiasami,
i zawo�a�, lecz jego wo�anie
pozosta�o bez odpowiedzi. Gdyby
lepiej zna� zwyczaje panuj�ce w
Reese City, nie zdziwi�oby go to
ani troch�. Wiedzia�by, �e
zawiadowca stacji, jedyny
pracownik kolei Union Pacyfic w
miasteczku, o ile akurat nie je,
nie �pi lub nie odprawia
sporadycznie kursuj�cych
poci�g�w - o przybyciu kt�rych
uprzedzali go w por� �yczliwi
telegrafi�ci z s�siednich stacji
- przesiaduje stale w hotelu
"Imperial", gdzie tr�bi whisky w
takich ilo�ciach, jak gdyby go
nic nie kosztowa�a, co zreszt�
by�o zgodne z prawd�. ��czy�a go
bowiem z w�a�cicielem hotelu
milcz�ca przyjacielska umowa,
polegaj�ca na tym, �e chocia�
wszystkie dostawy trunk�w dla
hotelu wysy�ano kolej� z Ogden,
w�a�ciciel nie otrzyma� rachunku
za przew�z od blisko trzech lat.
Claremont z gniewn� min�
odsun�� zas�on�, wyszed� przed
budynek i przebieg� wzrokiem
ca�y sk�ad poci�gu. Za
lokomotyw� z wysokim kominem i
tendrem, na kt�ry za�adowano
por�bane drewno, sta�o siedem
wagon�w pasa�erskich, a na ko�cu
hamulcowy. Wagony czwarty i pi�ty
nie by�y jednak przeznaczone dla
ludzi, o czym dobitnie
�wiadczy�y ��cz�ce je z peronem
dwa solidnie podparte pomosty. U
st�p pierwszego z nich krzepki,
ciemnow�osy m�czyzna w koszuli
i ze wspania�ym w�sem pracowicie
odfajkowywa� kolejne pozycje ze
spisu, kt�ry trzyma� w r�ku.
Claremont szybko ruszy� ku
niemu. Uwa�a� Bellewa za
najlepszego sier�anta w ca�ej
kawalerii Stan�w Zjednoczonych,
Bellew natomiast by� zdania, �e
Claremont jest najwspanialszym
dow�dc�, pod jakim s�u�y�. Obaj
starannie ukrywali, co my�l� o
sobie nawzajem.
Pu�kownik skin�� sier�antowi
g�ow�, wszed� na pierwszy pomost
i zajrza� do wagonu. Blisko
cztery pi�te powierzchni
zajmowa�y w nim boksy dla koni,
a reszta wolnego miejsca
przeznaczona by�a na pasz� i
wod�. Wszystkie boksy by�y
puste. Claremont zszed� na
peron.
- No i gdzie podziali�cie
konie, Bellew? I �o�nierzy?
Szukaj wiatru w polu, co?
Sier�ant z niezm�conym
spokojem zapina� kurtk� munduru.
- Konie nakarmione i napojone,
pu�kowniku. Ludzie wzi�li je
w�a�nie pod siod�o. Po dw�ch
dniach w wagonie nale�y im si�
troch� ruchu.
- Mnie te�, ale ja nie mam na
to czasu. No dobrze, konie to
wprawdzie wasza sprawa, ale
ka�cie ju� wprowadzi� naszych
czworono�nych przyjaci� do
wagon�w. Odje�d�amy za p�
godziny. Starczy prowiantu i
wody dla zwierz�t do samego
fortu?
- Tak, pu�kowniku.
- Dla ludzi te�?
- Te�, pu�kowniku.
- A drewna do wszystkich
piec�w? Tak�e do tych w wagonach
z ko�mi? W g�rach b�dzie
piekielnie zimno.
- Pod dostatkiem, pu�kowniku.
- Lepiej, �eby to by�a
prawda... i dla was, i dla nas
wszystkich. A gdzie jest kapitan
Oakland? I porucznik Newell?
- Byli tu, kiedy zabiera�em
konie i ludzi do stajni.
Widzia�em, jak szli w stron�
lokomotywy, jakby si� wybierali
do miasta. Nie ma ich tam?
- A sk�d mam wiedzie�, u
licha? Gdybym wiedzia�, tobym was
nie pyta�! - Irytacja Claremonta
wskazywa�a, �e jego cierpliwo��
jest na wyczerpaniu. - Wy�lijcie
patrol, �eby ich odszuka�. Niech
si� do mnie zg�osz� w hotelu
"Imperial". Imperial... a to
dobre!
Odwr�ci� si� i skierowa� do
lokomotywy. Bellew wyda� od
dawna powstrzymywane, ciche,
lecz wyra�ne westchnienie ulgi.
Pu�kownik wszed� po �elaznych
schodkach do kabiny. Chris
Banlon, maszynista, by� niski i
chudy jak szczapa. Mia�
niewiarygodnie pomarszczon�,
spalon� na ciemny br�z twarz,
kt�ra stanowi�a ze wszech miar
niestosowne t�o dla jego
chabrowych oczu. Manipulowa�
w�a�nie ci�kim kluczem
francuskim. Widz�c Claremonta,
dokr�ci� sworze�, przy kt�rym
majstrowa�, od�o�y� klucz do
skrzynki z narz�dziami i
u�miechn�� si�.
- Dzie� dobry, pu�kowniku.
Jestem zaszczycony.
- Jakie� k�opoty?
- Nie, zwyk�y przegl�d, tak na
wszelki wypadek.
- Kocio� pod par�?
Banlon otworzy� drzwiczki
paleniska. Claremont cofn�� si�
mimowolnie, gdy buchn�� na niego
�ar z rozpalonego do czerwono�ci
pieca. Maszynista zamkn��
drzwiczki.
- Mo�emy rusza� w ka�dej
chwili, pu�kowniku.
Claremont zerkn�� przez rami�
na tender, gdzie pi�trzy�y si�
starannie u�o�one szczapy.
- Opa�? - zapyta�.
- Wystarczy do najbli�szej
stacji. A nawet zostanie. -
Banlon spojrza� na tender z dum�.
- Za�adowali�my z Henrym ile si�
da�o. Robota pali mu si� w
r�kach.
- Z Henrym? Kelnerem? - Twarz
pu�kownika ani drgn�a, lecz w
jego g�osie zabrzmia�a nuta
gniewu. - A co z tym waszym
pomocnikiem... Jacksonem, czy
jak mu tam? Palaczem?
- Ech, ten m�j d�ugi oz�r -
rzek� Banlon ze smutkiem. -
Nigdy si� nie naucz� trzyma�
j�zyka za z�bami. Henry sam
zaproponowa� pomoc. A Jackson
pom�g� nam, no... p�niej.
- Co znaczy p�niej?
- No, jak ju� wr�ci� z miasta
z piwem. - Wyj�tkowo niebieskie
oczy z niepokojem zerka�y na
pu�kownika. - Chyba si� pan nie
gniewa?
- Jeste�cie pracownikami
kolei, a nie �o�nierzami -
odpar� kr�tko Claremont. - Nie
obchodzi mnie, co robicie...
byleby�cie si� nie popili tak,
�e zlecimy z mostu w tych
piekielnych g�rach. - Ruszy� do
schodk�w, lecz nagle odwr�ci�
si� do maszynisty. - Nie
widzieli�cie czasem kapitana
Oaklanda albo porucznika
Newella?
- W�a�ciwie to widzia�em ich
obu. Wst�pili tu pogada� ze mn�
i z Henrym, a potem poszli do
miasta.
- M�wili, dok�d id�?
- Niestety nie, pu�kowniku.
- No trudno, dzi�kuj�. -
Claremont zszed� na peron i
spojrza� na ty�y poci�gu, gdzie
Bellew siod�a� swojego konia. -
Powiedzcie patrolowi, �e tamci
s� w mie�cie! - zawo�a�.
W odpowiedzi sier�ant
zasalutowa� niedbale.
W hotelowym barze O'Brien i
Pearce odwr�cili si� od
szynkwasu. Szeryf chowa� listy
go�cze do koperty. Nagle obaj
zamarli i popatrzyli w g��b
sali, sk�d dobieg� gniewny
okrzyk.
Pot�ny m�czyzna z ciemnorud�
brod�, ubrany w welwetowe
spodnie i kurtk�, wygl�daj�ce
jakby je odziedziczy� po
dziadku, zerwa� si� na nogi i
pochyli� nad sto�em, przy kt�rym
grano w karty. W prawej r�ce
trzyma� niedu�e dzia�o - bez
zbytniej przesady mo�na tak
bowiem okre�li� colta typu
"Peacemaker" - lew� za�
przyciska� do blatu nadgarstek
cz�owieka, kt�ry siedzia�
naprzeciwko. Wysoko postawiony
ko�nierz z baraniej sk�ry i
nasuni�ty na oczy czarny stetson
tak skutecznie maskowa�y twarz
siedz�cego, �e nie spos�b by�o
rozr�ni� jego rys�w.
- Co za du�o, to nie zdrowo,
przyjacielu - rzek� rudobrody.
- O co chodzi, Garrity? -
spyta� Pearce �agodnie,
podchodz�c do sto�u.
Garrity zbli�y� rewolwer na
pi�tna�cie centymetr�w do twarzy
nieznajomego.
- Mamy tu szulera, szeryfie -
powiedzia�. - W ci�gu pi�tnastu
minut ten dra� okantowa� mnie na
sto dwadzie�cia dolar�w.
Pearce obejrza� si�, bardziej
z przyzwyczajenia ni� z
ciekawo�ci, bo otworzy�y si�
drzwi od ulicy. Pu�kownik
Claremont wkroczy� do baru,
przystan��, w dwie sekundy
zorientowa� si�, �e co� si�
dzieje, i bez wahania podszed�
do sto�u pokerzyst�w. Rola
kibica nie le�a�a w jego
naturze. Pearce odwr�ci� si� z
powrotem do Garrity'ego.
- Mo�e on po prostu dobrze
gra?
- Dobrze? - Garrity chyba si�
u�miechn��, cho� na temat jego
miny ukrytej za rdzaw� g�stwin�
mo�na by�o jedynie snu�
przypuszczenia. - A� za
dobrze... Ju� ja si� na tym
znam. Sam pan wie, szeryfie, �e
przez ostatnie pi��dziesi�t lat
zjad�em na kartach z�by.
Pearce pokiwa� g�ow�.
- Rzeczywi�cie, po naszym
spotkaniu przy pokerze wsta�em
od sto�u ubo�szy - przyzna�.
Garrity wykr�ci� nadgarstek
siedz�cego, kt�ry bezskutecznie
pr�bowa� si� uwolni�. Przycisn��
grzbiet jego lewej r�ki do sto�u
i oczom widz�w ukaza�y si� karty
- same figury z asem kier na
wierzchu.
- Na m�j gust ca�kiem �adna
karta - orzek� Pearce.
- Nie powiedzia�bym tego. -
Skinieniem g�owy Garrity
wskaza� le��c� na stole tali�. -
Mniej wi�cej w �rodku,
szeryfie...
Pearce wzi�� tali� i zacz�� j�
przegl�da�. Nagle przerwa� i
uni�s� praw� r�k� - trzyma� w
niej drugiego asa kier. Po�o�y�
go na stole, zabra� asa
nieznajomemu, po�o�y� go obok
pierwszego i por�wna�. Karty
by�y identyczne.
- Dwie takie same talie -
stwierdzi�. - Kto je przyni�s�?
- Zgadnij pan, szeryfie -
burkn�� Garrity. Jego g�os nie
wr�y� nic dobrego.
- Stary numer - odezwa� si�
nieznajomy. M�wi� cicho, lecz -
bior�c pod uwag� nadzwyczaj
kompromituj�c� sytuacj�, w
jakiej si� znalaz� - wyj�tkowo
spokojnie. - Kto� go pod�o�y� do
talii. Kto�, kto wiedzia�, �e
mam asa.
- Jak si� nazywasz?
- Deakin. John Deakin.
- Wstawaj, Deakin.
Nieznajomy us�ucha�. Pearce
bez po�piechu okr��y� st� i
stan�li twarz� w twarz. Patrzyli
sobie prosto w oczy.
- Masz bro�? - spyta� szeryf.
- Nie.
- Zadziwiasz mnie, Deakin.
My�la�em, �e ludzie twojego
pokroju nie rozstaj� si� z
broni�... chocia�by dla
samoobrony, je�li ju� nie w
innych celach..
- Ja nie uznaj� przemocy.
- Mam wra�enie, �e wkr�tce
do�wiadczysz jej na w�asnej
sk�rze, czy ci si� to podoba,
czy nie. - Pearce lew� r�k�
odchyli� po�� baraniego
ko�ucha szulera, a praw� si�gn�� do jego
wewn�trznej kieszeni. Kilka
sekund p�niej wyci�gn�� i
roz�o�y� w wachlarz
interesuj�c� kolekcj� as�w i
figur.
- No, no - mrukn�� O'Brien. -
Jak to si� m�wi, trzyma� karty
przy orderach.
Pearce pchn�� le��ce przed
Deakinem pieni�dze w stron�
Garrity'ego, ale on nie kwapi�
si�, �eby je zabra�.
- Moje pieni�dze to nie
wszystko - powiedzia� ochryple.
- Wiem o tym. - Szeryf nie
traci� cierpliwo�ci. - Chyba
wynika to jasno z tego, co
powiedzia�em. Znasz moj�
sytuacj�, Garrity. Szulerka nie
jest przest�pstwem federalnym,
wi�c nie mog� si� wtr�ca�. Ale
je�eli kto� wywo�a awantur� w
mojej obecno�ci, to jako
miejscowy str� porz�dku
publicznego b�d� musia�
zareagowa�. Oddaj bro�.
- Z przyjemno�ci� - odpar�
Garrity wyra�nie z�owr�bnym
tonem. Poda� sw�j wielgachny
rewolwer szeryfowi, �ypn�� spode
�ba na Deakina i kciukiem
wskaza� drzwi. Deakin ani
drgn��. Garrity okr��y� st� i
powt�rzy� gest. Widz�c prawie
niedostrzegalny, ale wyra�nie
przecz�cy ruch g�owy szulera, na
odlew uderzy� go w twarz.
Deakin nie zareagowa�.
- Na dw�r! - warkn�� rudobrody.
- Ju� m�wi�em, �e nie uznaj�
przemocy - rzek� Deakin.
Rozw�cieczony Garrity
zamachn�� si� na niego bez
ostrze�enia. Szuler zatoczy�
si�, potkn�� o stoj�ce za nim
krzes�o i run�� jak k�oda na
pod�og�. Le�a� zupe�nie
przytomny, bez kapelusza,
kt�ry spad� mu z g�owy,
wspieraj�c si� na �okciu, ale
bynajmniej nie pr�buj�c wsta�.
Krew ciek�a mu z k�cika ust.
Stali bywalcy hotelu zdobyli si�
na bezprecedensowy wysi�ek -
zerwali si� na r�wne nogi i,
przepychaj�c si�, ruszyli
t�umnie do stolika karciarzy, by
z bliska obserwowa� przebieg
wypadk�w. Maluj�ce si� na ich
twarzach niedowierzanie
stopniowo ust�pi�o miejsca
najg��bszej pogardzie.
Jasnoczerwony strumyczek, ta
oznaka przemocy, by�
nieod��cznym, integralnym
sk�adnikiem �ycia na pograniczu.
Gwa�t nie odwzajemniony,
puszczanie p�azem zniewag i
krzywd bez najmniejszej pr�by
fizycznego odwetu, r�wna�o si�
ostatecznej degradacji -
zaprzeczeniu m�sko�ci.
Zawiedziony Garrity z
niedowierzaniem gapi� si� na
nieruchomego Deakina.
Wzbieraj�cy w nim gniew
b�yskawicznie odbiera� mu
resztki zdrowego rozs�dku.
Widz�c, �e rudobrody jest ��dny
krwi, Pearce zbli�y� si� szybko,
cho� sam wyra�nie �ama� sobie
nad czym� g�ow�. Wtem dozna�
ol�nienia. Kiedy Garrity
zamachn�� si� praw� nog� do
�miertelnego ciosu, odruchowo
zrobi� krok w prz�d i niezbyt
�agodnie wyr�n�� go prawym
�okciem w splot s�oneczny.
Powstrzymuj�c wymioty, rudzielec
j�kn�� z b�lu i zgi�� si� wp�,
trzymaj�c si� za brzuch. Nie
m�g� z�apa� tchu.
- Ostrzega�em ci�, Garrity -
powiedzia� Pearce. - �adnych
awantur w obecno�ci szeryfa
Stan�w Zjednoczonych. Jeszcze
raz, a przenocujesz u mnie w
areszcie. Zreszt� teraz to ju�
niewa�ne. Ten ptaszek wymkn��
ci si� niestety z r�k.
Garrity spr�bowa� si�
wyprostowa�. Wida� by�o, �e
sprawia mu to w�tpliw�
przyjemno��. Jego g�os, kiedy go
wreszcie odzyska�, przypomina�
rechot �aby chorej na zapalenie
krtani.
- Jak to wymkn�� mi si� z r�k?
Co wy mi tu gadacie?
- Teraz to ju� sprawa
federalna.
Pearce wysun�� z koperty listy
go�cze, przerzuci� je szybko,
wybra� jeden, a pozosta�e
schowa� z powrotem. Zerkn�� na
kartk�, potem na Deakina,
odwr�ci� si� i skin�� r�k� na
pu�kownika Claremonta, kt�ry bez
zmru�enia oka podszed� do niego
i O'Briena. Szeryf bez s�owa
pokaza� mu list. Zdj�cie
poszukiwanego, niewiele lepsze
od dagerotypu, by�o szarobr�zowe,
niewyra�ne i zamazane, a jednak
z ca�� pewno�ci� by�a to wierna
podobizna cz�owieka, kt�ry
przedstawi� si� jako John Deakin.
- I co pan na to, pu�kowniku?
- rzek� Pearce. - Zdaje si�, �e
w�a�nie trzymam w r�ku bilet na
pa�ski poci�g.
Claremont spojrza� na niego,
ale si� nie odezwa�. Jego mina
tak�e niewiele m�wi�a, wyra�a�a
jedynie uprzejme oczekiwanie.
- "Poszukiwany za d�ugi
karciane, kradzie�, podpalenie i
morderstwo" - odczyta� szeryf.
- Niez�a kolejno�� - mrukn��
O'Brien.
- "John Houston, alias John
Murray, alias John Deakin,
alias..." Mniejsza z tym, ma
wiele innych alias. "By�y
wyk�adowca na wydziale medycyny
Uniwersytetu Stanu Nevada".
- Uniwersytet? - przerwa�
Claremont. Jego mina i g�os
zdradza�y zdumienie. - W tych
zapomnianych przez Boga i ludzi
g�rach?
- Post�pu si� nie zatrzyma,
pu�kowniku. Za�o�yli go w Elko.
W tym roku. "Zwolniony z pracy
za d�ugi karciane i nielegalny
hazard - czyta� dalej szeryf. -
Przypisuje mu si�
sprzeniewierzenie funduszy
uniwersyteckich, stwierdzone po
jego wyje�dzie. �cigany do
Lake's Crossing, zosta� osaczony
w sklepie z artyku�ami
�elaznymi. Uciekaj�c, obla� go
naft� i podpali� dla odwr�cenia
uwagi. Po�ar rozprzestrzeni�
si� i strawi� centrum miasta.
Zgin�o siedem os�b".
W�r�d s�uchaczy i widz�w s�owa
te wywo�a�y ca�� gam� uczu� - od
niedowierzania do przera�enia,
od gniewu do odrazy. Tylko
Pearce, O'Brien i - co
dziwniejsze - sam Deakin
przyj�li to ze stoickim
spokojem.
- "Wytropiony w warsztatach
kolejowych w Sharps, wysadzi� w
powietrze wagon z materia�ami
wybuchowymi, niszcz�c trzy
baraki i ca�y tabor kolejowy -
czyta� dalej Pearce. - Obecne
miejsce pobytu nie znane".
- To... to jest ten cz�owiek,
kt�ry spali� Lake's Crossing i
wysadzi� Sharps? - odezwa� si�
Garrity. Jego g�os wci��
przypomina� ochryp�y rechot.
- Je�eli wierzy� w to, co tu
jest napisane, a ja wierz�, to
faktycznie on - odpar� szeryf. -
Wiadomo, �e przypadki chodz� po
ludziach, ale to ju� by by�a
przesada. Inaczej teraz patrzysz
na swoje marne sto dwadzie�cia
dolar�w, co, Garrity? Na twoim
miejscu schowa�bym je czym
pr�dzej, bo nie pr�dko zobaczysz
znowu Deakina. - Z�o�y� list
go�czy i spojrza� na pu�kownika.
- I co pan na to?
- Jego winy s� tak oczywiste,
�e nie trzeba b�dzie nawet
zwo�ywa� �awy przysi�g�ych. Ale
to wci�� nie jest nasza sprawa.
Pearce roz�o�y� kartk� i
poda� j� Claremontowi.
- Nie przeczyta�em
wszystkiego, bo za d�ugie. Na
przyk�ad opu�ci�em to... -
Wskaza� na pewien akapit.
- "Wagon z materia�ami
wybuchowymi w Sharps by� w
drodze do sk�adu armii Stan�w
Zjednoczonych w Sacramento, w
Kalifornii" - odczyta� na g�os
pu�kownik. Z�o�y� list go�czy,
odda� go szeryfowi i pokiwa�
g�ow�. - Tak, teraz to ju� nasza
sprawa.
Rozdzia� 2
Pu�kownik Claremont, kt�rego
wybuchowy temperament cz�sto
dawa� o sobie zna�, heroicznie
stara� si� utrzyma� go na wodzy.
By�a to jednak z g�ry przegrana
walka. Pedantyczny i skrupulatny
oficer, dla kt�rego rozkaz i
porz�dek dzienny by�y rzecz�
�wi�t�, nie znosi�, kiedy co� mu
zak��ca�o, a tym bardziej
niweczy�o raz powzi�te plany.
Dodaj�c za� do tego skrajn�
nietolerancj� wobec g�upoty i
nieudolno�ci, trudno si� dziwi�,
�e nie potrafi� on znale��
jakiego� wentyla bezpiecze�stwa,
przez kt�ry m�g�by dawa� upust
swojej jedynej wadzie, niegodnej
tak oficera, jak m�czyzny.
Stopniowe uwalnianie albo
sublimacja gwa�townego - i
gwa�townie narastaj�cego -
gniewu wywo�anego frustracj� w
jego wypadku nie wchodzi�y w
rachub�, mimo i� oscyluj�ca
wok� punktu wrzenia w�ciek�o��
nie wp�ywa�a najlepiej na jego
ci�nienie. Przenosz�c to na
grunt geologii mo�na by
powiedzie�, �e ani nie
wypuszcza� gaz�w wulkanicznych,
ani nie usuwa� nadmiaru energii
poprzez gejzery; niczym
Krakatau, po prostu eksplodowa�,
a rezultaty tej erupcji,
przynajmniej dla najbli�szego
otoczenia, zazwyczaj by�y nie
mniej katastrofalne.
Claremont mia� w�a�nie
o�mioosobowe audytorium.
Wystraszony gubernator, Marika,
lekarz i kapelan stali tu� przed
g��wnym wej�ciem do "Imperialu",
a nieco dalej, na chodniku z
desek, O'Brien, Pearce i Deakin.
Wszyscy obserwowali
rozsierdzonego pu�kownika i
tylko szeryf po�wi�ca� wi�cej
uwagi Deakinowi. Ostatnim
uczestnikiem tego wydarzenia by�
nieszcz�sny sier�ant Bellew.
Sztywno wyprostowany, stara� si�
utrzyma� postaw� zasadnicz� - o
ile to w og�le mo�liwe, je�li
kto� siedzi na mocno narowistym
koniu - i niewzruszenie
wpatrywa� si� w punkt za lewym
ramieniem pu�kownika, oddalony o
dobre par� lat �wietlnych. Mimo
ch�odnego popo�udnia, poci� si�
obficie.
- Wsz�dzie? - Pu�kownik ani
my�la� ukrywa� skrajnego
niedowierzania. - Szukali�cie
wsz�dzie?!
- Tak jest.
- Oficerowie kawalerii to
raczej rzadki widok w tych
stronach. Kto� musia� ich
zauwa�y�!
- Nikt z tych, z kt�rymi
rozmawiali�my. A pytali�my
wszystkich.
- Niemo�liwe, cz�owieku! Po
prostu niemo�liwe!
- Tak jest, pu�kowniku. To
znaczy nie. - Bellew zaprzesta�
kontemplacji wszech�wiata,
spojrza� w oczy swemu dow�dcy i
bliski rozpaczy wykrztusi�: -
Nie mo�emy ich znale��.
Twarz Claremonta przybra�a
niebezpieczny odcie�. Nie
potrzeba by�o szczeg�lnie bujnej
wyobra�ni, by zrozumie�, �e
erupcja jego w�ciek�o�ci
nast�pi lada chwila.
- Mo�e ja ich poszukam,
pu�kowniku - zaproponowa�
Pearce, podchodz�c szybko do
oficera. - Zbior� ze dwudziestu,
trzydziestu ludzi, kt�rzy znaj�
to miasto jak w�asn� kiesze�...
a B�g �wiadkiem, �e zakamark�w
mamy tu niewiele. G�ra
dwadzie�cia minut i znajdziemy
ich. Je�eli tu s�.
- Je�eli?! Co pan chce przez
to powiedzie�?
- Dok�adnie to, co
powiedzia�em. - Wida� by�o, �e
szeryf nie jest usposobiony
pokojowo. - Proponuj� pomoc...
chocia� wcale nie musz�. Nie
oczekuj� podzi�kowania, nie
spodziewam si� nawet, �e
przyjmie pan moj� propozycj�,
cho� troch� uprzejmo�ci sk�din�d
nie zawadzi. Wi�c tak, czy nie?
Claremont zawaha� si�, a jego
ci�nienie co nieco opad�o.
Szorstki ton Pearce'a kaza� mu
si� opami�ta� i pu�kownik
niech�tnie, wr�cz z oporem,
u�wiadomi� sobie, �e ma do
czynienia z cywilem,
przedstawicielem - niestety! -
wi�kszo�ci, kt�ra nie podlega
jego w�adzy i rozkazom.
Claremont ogranicza� swoje
kontakty z cywilami do
niezb�dnego minimum i w
rezultacie prawie zapomnia�, jak
z nimi rozmawia�. Ale g��wn�
przyczyn� jego chwilowego niezdecydowania
by�a irytuj�ca i upokarzaj�ca
perspektywa, �e tym niedomytym,
niezdyscyplinowanym wyrzutkom z
Reese City uda si� to, co nie
uda�o si� jego ukochanemu
wojsku. Ostateczna odpowied�
kosztowa�a go du�o zdrowia.
- A wi�c dobrze, szeryfie.
Prosz� ich poszuka�. I...
dzi�kuj�. Wobec tego odjazd za
dwadzie�cia minut. Zaczekamy na
stacji.
- Wr�c� na czas. Ale
przys�uga za przys�ug�,
pu�kowniku. Czy m�gby pan
wyznaczy� paru swoich ludzi,
�eby odstawili wi�nia do
poci�gu pod eskort�?
- Pod eskort�? - Claremont nie
kry� pogardy. - Zdawa�o mi si�,
szeryfie, �e on nie uznaje
przemocy?
- Zale�y, co pan rozumie przez
przemoc - odpar� Pearce
�agodnie. - Widzieli�my, �e nie
przepada za karczemnymi burdami,
je�li mia�aby na tym ucierpie�
jego sk�ra. Ale je�li s�dzi� po
jego przesz�o�ci, to starczy, �e
spuszcz� go z oka, a podpali
"Imperial"... albo wysadzi w
powietrze pa�ski bezcenny
poci�g.
I zostawiwszy Claremonta sam
na sam z t� radosn� perspektyw�,
po�pieszy� do hotelu.
- Odwo�ajcie ludzi - rozkaza�
pu�kownik sier�antowi. -
Odprowadzi� wi�nia do poci�gu.
Zwi�za� mu r�ce z ty�u, a nogi
sp�ta� p�metrowym sznurem.
Wygl�da na to, �e nasz
przyjaciel ma zwyczaj rozp�ywa�
si� w powietrzu.
- Za kogo pan si� ma? Za Pana
Boga? - W g�osie Deakina
pobrzmiewa�a fa�szywa nuta
gniewu i buntu. - Nie mo�e mi
pan tego zrobi�! Pan nie
reprezentuje prawa. Jest pan
tylko �o�nierzem!
- Tylko?! Ty... - Claremont
opanowa� si� w por�. -
Trzydziestocentymetrowy sznur,
sier�ancie! - poleci� z
satysfakcj�.
- Z najwi�ksz� przyjemno�ci� -
odpar� Bellew, lecz najwyra�niej
jeszcze wi�ksz� przyjemno��
sprawi� mu fakt, �e oto wsp�lny
wr�g, cho�by nawet nieszkodliwy,
�ci�gaj�c na siebie
niezadowolenie pu�kownika
ratowa� go przed gniewem dow�dcy.
Wyci�gn�� gwizdek z kieszeni
munduru, wzi�� g��boki oddech i
zagwizda� przera�liwie trzy
razy. Claremont skrzywi� si�,
skin�� r�k� na pozosta�ych i
poprowadzi� ich ku stacji. Sto
metr�w dalej, z O'Brienem u
boku, zatrzyma� si� i obejrza�.
Potok ludzi, wylewaj�cy si�
przez drzwi hotelu, nale�a�oby
utrwali� w kronikach Reese City
jako zjawisko bez precedensu.
Obserwuj�c wymarsz tych barwnych
postaci chcia�oby si� rzec:
"wi�d� �lepy kulawego", bo te�
nie by�oby to dalekie od prawdy.
Poniewa� doprawianie whisky
wod� sko�czy�oby si� dla hotelu
"Imperial" natychmiastowym i
nieodwracalnym