Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1926 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
tytu�: "Rzeka �mierci"
autor: Alistair Maclean
Prze�o�y�: Tadeusz Markowski
korekta:
[email protected]
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra� - Warszawa 1993
T�oczono w nak�adzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych
w drukarni PZN Warszawa, ul. Konwiktorska 9.
Pap. kart. 140 g kl. III-B�1
Ca�o�� nak�adu 50 egz.
Przedruk z Wydawnictwa "MON"
Warszawa 1989
Pisa� R. Du�
Korekty dokonali: St. Makowski i K. Kruk
* * *
Prolog
Nadstaro�ytny grecki monaster nadci�ga�y ciemno�ci. Pierwsze wieczorne gwiazdy zaczyna�y migota� na bezchmurnym egejskim niebie. MOrze by�o spokojne. Powietrze, jak to cz�sto opisywano, naprawd� pachnia�o winem i r�ami. ��ty ksi�yc sta� prawie w pe�ni. W�a�Nie wychyli� si� zza horyzontu, k�pi�c w swej �agodnej i delikatnej po�wiacie lekko pofa�dowany krajobraz, co nadawa�o nieco magicznego nastroju ciemnym i odpychaj�cym zarysom monasteru, kt�ry - na przek�r wszystkiemu - drzema� spokojnie tak samo jak przez niezliczone wieki.
W tym momencie trudno by�o jednak uzna� nastr�j panuj�cy wewn�trz monasteru za r�wnie magiczny, jak na zewn�trz. Magia rozwia�a si� i nikt nie drzema�, poniewa� spok�j znikn�� z tego miejsca. Ciemno�� ust�pi�a miejsca smrodliwym lampom naftowym, i trudno by�o uzna� ich zapach za winny i r�any.
O�miu umundurowanych esesman�w nosi�o d�bowe skrzynie przez wy�o�ony kamiennymi p�ytami hall. Okute br�zem skrzynie by�y ma�e, lecz tak ci�kie, �e trzeba by�o czterech m�czyzn, by unie�� ka�d� z nich. Operacj� t� kierowa� sier�ant.
Wszystkiemu za� przygl�da�o si� czterech m�czyzn, z kt�rych dwaj byli wysokiej rangi oficerami SS. Pierwszy z nich, Wolfgang von Manteuffel, wysoki, szczup�y, o zimnych, niebieskich oczach, mimo swoich trzydziestu pi�ciu lat by� ju� w stopniu genera�a majora. Drugim by� Heinrich Spatz; kr�py, �niady m�czyzna, uwa�aj�cy, �e �ycie polega g��wnie na patrzeniu na wszystkich wilkiem. By� w stopniu pu�kownika i mia� tyle samo lat, co jego kolega.
Pozostali widzowie tego spektaklu to dwaj mnisi w zakapturzonych habitach. Byli to starzy i dumni ludzie, cho� w tym momencie duma miesza�a si� ze strachem. NIe odrywali oczu od d�bowych skrzynek. Von Manteuffel szturchn�� sier�anta ko�cem oprawionej w z�oto malachitowej laski, kt�r� z trudem mo�na by�o uzna� za regulaminowe wyposa�enie oficer�w SS.
- Sier�ancie! My�l�, �e zrobimy wyrywkow� kontrol�.
Sier�ant wyda� rozkaz najbli�szej grupie tragarzy, kt�rzy nie bez trudu postawili sw�j ci�ar na pod�odze.
Przykl�kn��, odbi� wbite w �elazne okucia szpilki i uni�s� wieko. Skrzypienie starych �elaznych zamk�w by�o najlepszym �wiadectwem tego, �e wiele lat musia�o up�yn�� od czasu, kiedy po raz ostatni dokonywano takiej operacji. Nawet w �wietle migaj�cych i kopc�cych lamp naftowych zawarto�� skrzyni l�Ni�a, jakby by�a czym� �ywym.
Skrzynia zawiera�a tysi�ce z�otych monet, kt�re b�yszcza�y i wygl�da�y tak �wie�o, jakby wybito je w�a�Nie tego dnia. Von Manteuffel w zamy�leniu poruszy� je ko�cem swojej laski z zadowoleniem przyjrza� si� ich po�yskowi i odwr�ci� si� do Spatza.
- S�dzisz, Heinrichu, �e s� prawdziwe?
- Jestem zaskoczony - odpar� Spatz. NIe wygl�da� jednak na takiego. - A� mi brakuje s��w.
Czy�by� s�dzi�, �e pobo�ni ojczulkowie handlowali �Mieciem?
- W dzisiejszych czasach nikomu nie mo�na ufa� - von Manteuffel ze smutkiem potrz�sn�� g�ow�.
Jeden z mnich�w wykazuj�c wielk� si�� woli, ale i sporo w�o�onego w ten gest wysi�ku, oderwa� wzrok od b�yszcz�cej skrzynki i spojrza� na von Manteuffla. By� to bardzo szczup�y m�czyzna, stary i mocno przygarbiony - musia� mie� bli�ej dziewi��dziesi�tki ni� osiemdziesi�tki. Jego twarz by�a bez wyrazu, ale niewiele m�g� zrobi�, by ukry� "mow�" swoich oczu.
- TE skarby nale�� do Boga - odezwa� si�. - I strzegli�my ich przez stulecia. Teraz z�amali�My nasze �luby.
- Nie powiniene� przypisywa� sobie ca�ej zas�ugi - odpar� von Manteuffel . - Pomogli�my ci.
Ale nie zamartwiaj si�. B�dziemy tego strzec zamiast was.
- To prawda - popar� go Spatz. NIe tra� wiary, Ojcze. Z pewno�ci� oka�emy si� warci tego pos�annictwa.
Wszyscy dalej stali w milczeniu, a� zabrano ostatni� skrzyni�. Dopiero wtedy von Manteuffel wyci�gn�� r�k� w stron� ci�kich, d�bowych drzwi.
- Do��czcie do swoich braci.
Jestem pewien, �e wszyscy zostaniecie uwolnieni, kiedy tylko nasze samoloty odlec�.
Dwaj starzy ludzie wykonali polecenie. Wyra�Nie byli przybici i za�amani nie tylko na duchu, ale i na ciele. Von Manteuffel zamkn�� za nimi drzwi i zablokowa� je dwoma sztabami.
PO chwili weszli �o�nierze, wtaczaj�c pi��dziesi�ciolitrow� beczk� z benzyn�, kt�r� u�o�yli na boku tu� przed drzwiami. By�o jasne, �e wcze�Niej zostali dok�adnie poinstruowani.
Jeden z �o�nierzy wybi� szpunt beczki, a drugi wysypywa� prochem �cie�k� a� do drzwi wej�ciowych. Ponad po�owa zawarto�ci beczki wyla�a si� na posadzk�; cz�� przes�czy�a si� nawet pod d�bowe drzwi. �o�nierz wyra�Nie by� zadowolony, �e troch� benzyny zaoszcz�Dzono.
Ostatni podeszli do drzwi wyj�ciowych von Manteuffel i Spatz. Von Manteuffel zapali� zapa�k� i rzuci� j� na prochowy lont. Z wyrazu jego twarzy mo�na by�o wnioskowa�, �e siedzi w�a�Nie w ko�Ciele...
* * *
L�dowisko znajdowa�o si� w odleg�o�ci zaledwie dw�ch minut marszu. Zanim obaj esesmani dotarli tam, �o�nierze sko�czyli ju� �adowa� i umocowywa� skrzynie w dw�ch wielkich junkersach Ju-88 stoj�cych obok siebie na polu startowym, kt�rych silniki pracowa�y na wolnych obrotach. Na rozkaz von Manteuffla �o�nierze pobiegli do stoj�cego dalej samolotu i weszli na jego pok�ad. Obaj oficerowie, chc�c podkre�Li� swoj� wy�szo��, powoli podeszli do drugiej maszyny. Trzy minuty p�Niej oba Ju-88 by�y ju� w powietrzu. W kradzie�y, szabrze i pl�drowaniu krzy�acka sprawno�� nie mia�a sobie r�wnych.
W ogonie prowadz�cego samolotu, za rz�dami skrzynek starannie owini�tych przymocowanymi do pod�ogi siatkami, siedzieli von Manteuffel i Spatz ze szklaneczkami w d�oniach.
Wygl�dali na spokojnych i beztroskich. Obydwaj mieli miny ludzi zadowolonych z dobrze spe�nionego obowi�zku. Spatz wyjrza� leniwie przez okienko.
NIe mia� najmniejszych k�opot�w ze zlokalizowaniem tego, czego szuka�. Trzysta, mo�e pi��set metr�w pod lekko pochylonym skrzyd�em w�ciekle pali� si� wielki budynek o�wietlaj�c ziemi�, wybrze�e i morze na dobry kilometr. Spatz dotkn�� ramienia von Manteuffla, by podziwia� ten widok. Von Manteuffel wyjrza� na moment przez okno i oboj�tnie odwr�ci� si� w drug� stron�.
- Wojna jest piek�em - powiedzia� s�cz�c sw�j koniak - oczywi�cie zdobyty we Francji, i najbli�ej stoj�c� skrzynk� stukn�� sw� lask�.
- Nasz gruby przyjaciel bierze dla siebie najt�ustsze k�ski. Na ile by� oceni� jego najnowszy nabytek.
- NIe jestem fachowcem, Wolfgangu - Spatz zastanowi� si�. - Sto milion�w marek?
- Ostro�ny szacunek, drogi Heinrichu. Bardzo ostro�ny. I pomy�le�, �e on za granic� zgromadzi� ju� ponad miliard.
- S�ysza�em, �e wi�cej. W ka�dym razie mo�emy powiedzie�, �e marsza�ek polny nie ma apetytu godnego Gargantuy.
Wystarczy na niego spojrze�. Czy naprawd� s�dzisz, �e kt�rego� dnia zobaczy to na w�asne oczy?
- von Manteuffel u�miechn�� si� i upi� �yk koniaku. - Jak d�ugo, twoim zdaniem, to wszystko jeszcze potrwa? - spyta�.
- Jak d�ugo utrzyma si� Trzecia Rzesza?... Tygodnie?
- Nawet tego nie, je�eli nasz ukochany fuhrer pozostanie naczelnym wodzem.
- A ja, niestety, mam do niego do��czy� w Berlinie, gdzie pozostan� a� do gorzkiego ko�ca
- Spatz wygl�da� na zmartwionego.
- Do samego ko�ca, Heinrichu?
- G�upie przej�zyczenie - Spatz skrzywi� si� z niesmakiem. - Prawie do gorzkiego ko�ca.
- A ja b�d� w Wilhelmshaven.
- Naturalnie. Jakie has�o? Von Manteuffel my�la� przez chwil� zanim powiedzia�:
- Walczymy a� do �Mierci.
Spatz wypi� male�ki �yk koniaku i smutno si� u�miechn��.
- Wolfgangu, nigdy nie by�o ci do twarzy z cynizmem.
* * *
Nawet w najlepszych swoich czasach doki Wilhelmshaven nie stanowi�y dobrego miejsca na wyprawy turystyczne. A zw�aszcza ten dzie� nie sprzyja� turystyce. By�o ciemno, zimno i pada� deszcz. Panuj�ce ciemno�ci by�y jak najbardziej zrozumia�e, poniewa� baza okr�t�w podwodnych na Morzu P�nocnym, a w�a�ciwie to, co z niej zosta�o, przygotowywa�a si� do kolejnego nalotu lancaster�w Rafu. Tylko jedno miejsce by�o jako tako o�wietlone rozlanym �wiat�em ze s�abych �ar�wek os�oni�tych kapturami. Mimo �e teren ten by� ledwo widoczny, to i tak wyr�nia� si� z otoczenia, �eby
- dla lec�cych ju� z pewno�ci� eskadr bombowc�w - stanowi� doskona�y punkt zaczepienia, kt�ry uchwyc� le��cy w dziobach bombardierzy. NIkt w Wilhelmshaven nie czu� si� szczeg�lnie uszcz�liwiony tymi �wiat�ami, ale nikt te� nie pali� si� zbytnio, by zakwestionowa� rozkazy genera�a SS. Zw�aszcza, �e ten genera� posiada� pe�nomocnictwa marsza�ka polnego Rzeszy, Goeringa.
Genera� von Manteuffel tkwi� na mostku jednego z ostatnich hitlerowskich uboot�w dalekiego zasi�gu. Za nim sta� kapitan uboota, kt�ry najwyra�Niej nie by� zachwycony perspektyw� przy�apania przez Raf z cumami na nabrze�u. A kapitan mia� pewno��, �e samoloty Rafu wkr�tce si� pojawi�. Mia� min� cz�owieka, kt�rego a� �wierzbi, �eby dla uspokojenia nerw�w pochodzi� sobie tam i z powrotem. Tyle tylko, �e na wysokim mostku �odzi podwodnej nie by�o na to miejsca.
Chrz�kn��, oznajmiaj�c w ten charakterystyczny spos�b, �e zamierza powiedzie� co� szalenie wa�nego.
- Generale von Manteuffel.
Nalegam, by natychmiast odbi� od brzegu. Znajdujemy si� w �Miertelnym niebezpiecze�stwie.
- M�j drogi kapitanie Reinchard. POdobnie jak pan, nie jestem fanatykiem �Miertelnych niebezpiecze�stw - von Manteuffel nie sprawia� jednak wra�enia cz�owieka przejmuj�cego si� niebezpiecze�stwami �miertelnymi lub nie. - Tylko, �e marsza�ek ma zwyczaj szybkiego za�atwiania si� z podw�adnymi nie wykonuj�cymi jego rozkaz�w.
- Wezm� to ryzyko na siebie - nie tylko w g�osie kapitana REincharda wyczuwa�o si� przera�enie. On by� ca�y przera�ony. - Jestem pewien, �e admira� Doenitz...
- Nie mia�em na my�Li pana i admira�a Doenitza. My�la�em o sobie i o marsza�ku Rzeszy.
- Te lancastery maj� na pok�adzie dziesi�Ciotonowe bomby
- zaznaczy� Reinchard ponuro. - Dziesi�ciotonowe! Dwie takie bomby wystarczy�y, �eby wyko�czy� "Tirpitza", najpot�niejszy okr�t wojenny na �wiecie. Czy potrafi pan sobie wyobrazi�...
- Potrafi�. I to a� za dobrze.
Ale potrafi� sobie r�wnie� wyobrazi� w�ciek�o�� marsza�ka.
Druga ci�ar�wka, B�g jeden wie dlaczego, si� sp�Nia. Czekamy.
Odwr�ci� si� w stron� kei, na kt�rej grupy m�czyzn z wojskowej ci�ar�wki w po�piechu wy�adowywa�y skrzynie i wnosi�y je po trapie do otwartego na dziobie luku. By�y to ma�e skrzynie, ale bardzo ci�kie; bez w�tpienia by�y to te same d�bowe skrzynie zrabowane z greckiego monasteru. NIkt nie musia� zmusza� tych ludzi do wi�Kszego wysi�ku. Oni r�wnie� wiedzieli o nadlatuj�cych lancasterach i mieli pe�n� �wiadomo�� niebezpiecze�stwa wisz�cego nad ich g�owami.
Na mostku zadzwoni� telefon.
Kapitan Reinchard podni�s� s�uchawk�, wys�ucha� niewidzialnego rozm�wcy i odwr�ci� si� do von Manteuffla.
- Pilny telefon z Berlina, generale. MO�e pan przyj�� go tutaj, albo na dole.
- MO�e by� tutaj - mrukn�� von Manteuffel i odebra� s�uchawk� z r�k Reincharda. - Ach! Pu�kownik Spatz.
- Walczymy a� do �Mierci.
Rosjanie stoj� u bram Berlina - relacjonowa� Spatz.
- M�j Bo�e! Tak szybko? - von Manteuffel wydawa� si� szczerze zaniepokojony t� informacj�.
Zreszt� naprawd� powinien si� zmartwi�. - B�ogos�awi� pana, pu�kowniku Spatz. Wiem, �e spe�ni pan sw�j obowi�zek wobec ojczyzny.
- Tak jak zrobi�by to ka�dy prawdziwy Niemiec. - Ton g�osu Spatza, s�yszalny na mostku r�wnie� przez kapitana Reincharda, by� kunsztem aktorskiego zdecydowania i pogodzenia si� z losem. - Padamy tam, gdzie walczymy. Ostatni samolot wystartuje st�d za pi�� minut.
- MOje nadzieje i modlitwa b�d� ci� chroni�, drogi Heinrichu! Heil Hitler! Von Manteuffel od�o�y� s�uchawk� i spojrza� na kej�. Na moment zastyg�, po chwili odwr�ci� si� do kapitana.
- Sp�jrz! Tam! Przyjecha�a wreszcie druga ci�ar�wka. Do za�adunku prosz� wys�a� wszystkich, kt�rzy s� zb�dni.
Wszyscy ludzie, kt�rzy byli zb�dni, ju� pracuj� przy za�adunku - kapitan Reinchard wydawa� si� szczeg�lnie zrezygnowany.
- Wszyscy chc� �y�, tak samo jak pan, czy ja.
* * *
Wysoko na niebie nad Morzem P�nocnym, powietrze hucza�o i dr�a�o od przejmuj�cego huku. Na pok�adzie lancastera, prowadz�cego eskadr�, kapitan odwr�ci� si� do nawigatora.
- Jaki jest nasz spodziewany czas przylotu nad cel?
- Dwadzie�cia dwie minuty - odpar� nawigator. - Dzisiejszej nocy niech niebiosa maj� w opiece tych biedak�w.
- Nie przejmuj si� biedakami w Wilhelmshaven - zwr�ci� mu uwag� kapitan. - Po�wi�� troch� czasu biedakom w powietrzu, czyli nam.
Musz� nas ju� mie� na swoich radarach.
* * *
W tej samej chwili do Wilhelmshaven zbli�a� si� ze wschodu inny samolot - junkers Ju88. Na jego pok�adzie znajdowa�o si� tylko dw�ch ludzi, co nie by�o osza�amiaj�c� liczb�, je�eli zwa�y�, �e mia� to by� ostatni samolot odlatuj�cy z obl�onego Berlina.
Pu�kownik Spatz, siedz�cy tu� za pilotem, wygl�da� na bardzo zaniepokojonego i nieszcz�liwego. Ten stan nie by� wywo�any faktem nieprzerwanych wstrz�s�w junkersa powodowanych przez wybuchy pocisk�w przeciwlotniczych. Praktycznie ca�a trasa ich lotu przebiega�a nad terenami nazwanymi zachodni� alianck� stref� okupacyjn�.
Pu�kownik Spatz mia� jednak inny problem. Nerwowo zerkn�� na zegarek i zniecierpliwiony odwr�ci� si� w stron� pilota.
- Szybciej, cz�owieku, szybciej!
- Niemo�liwe, pu�kowniku...
* * *
Zar�wno �o�nierze, jak i marynarze zwijali si� jak szaleni, by przed nalotem upora� si� z przenoszeniem skrzy� ze skarbem z ci�ar�wki na okr�t podwodny. Nagle rozleg�y si� pulsuj�ce d�wi�Ki syren og�aszaj�cych alarm przeciwlotniczy. Jak na komend�, maj�c pe�n� �wiadomo�� tego, �e nalot by� nieunikniony, wszyscy znieruchomieli i z niepokojem spogl�dali w niebo. I r�wnie nagle, r�wnie� jak na komend�, powr�cili do swojej pracy.
Wydawa�oby si�, �e ju� wcze�Niej osi�gn�li maksimum szybko�ci i wydajno�ci, ale dopiero teraz udowodnili, �e sta� ich na wi�cej. Jedna rzecz to pewno��, �e nieprzyjaciel przyleci, ale zupe�nie inna sprawa to �wiadomo��, �e ostatnie nadzieje rozwia�y si�: - lancastery by�y ju� nad g�owami.
Pi�� minut p�Niej spad�a pierwsza bomba.
Po pi�tnastu minutach baza morska w Wilhelmshaven wygl�da�a jak jedno wielkie ognisko. Von Manteuffel m�g�by teraz rozkaza�, by zapalono pot�ne lampy �ukowe, a nawet reflektory, gdyby zasz�a taka potrzeba. Ich �wiat�o nie przyci�gn�oby ju� nikogo. Doki zamieni�y si� w piek�o g�stego i dusz�cego dymu, przez kt�ry przebija�y wielkie s�upy ognia.
W dymie tym chodzili ludzie - wygl�dali jak postacie z poemat�w DAntego. POruszali si� jak we mgle, nie zwa�aj�c na to, co si� wok� nich dzia�o.
POstacie te oboj�tne by�y na huk silnik�w samolotowych, wybuchy bomb rozrywaj�ce b�benki w uszach, suche trzaski dzia� ci�kiej artylerii przeciwlotniczej, jak i nieprzerwany stukot pistolet�w maszynowych; nawet je�eli trudno by�o sobie wyobrazi�, co pragn�li osi�gn�� strzelaj�cy z tych pistolet�w. Esesmani i marynarze, kt�rzy mimo gor�cych pragnie� poruszali si� coraz wolniej pod ci�arem ci�kich skrzynek, kontynuowali swoj� - teraz ju� - fatalistyczn� prac� �adowania okr�tu podwodnego.
Na smuk�ej wie�y okr�tu zar�wno von Manteuffel jak i kapitan Reinchard krztusili si� g�stym, cuchn�cym dymem pal�cej si� ropy. Po policzkach obu m�czyzn p�yn�y �zy.
- Na Boga! - J�Kn�� kapitan Reinchard. - Ta ostatnia bomba to by�a dziesi�cioton�wka. I spad�a prosto na dach schronu okr�t�w podwodnych. Trzy lub sze�� metr�w zbrojonego betonu.
I co z tego? Teraz nie zosta� tam chyba ju� nikt �ywy. Na Boga! Generale! Ruszajmy! I tak dot�d mieli�my diabelskie szcz�cie.
MO�emy wr�ci�, kiedy b�dzie ju� po wszystkim.
- Niech pan spojrzy, kapitanie. Nalot jest ju� w punkcie kulminacyjnym. Niech pan spr�buje wydosta� si� teraz z portu, a trzeba to robi� ostro�nie, jak pan wie. Szanse na to, �e kt�ra� z tych bomb zmiecie nas z powierzchni wody s� takie same, jak na trafienie przy kei.
- By� mo�e, generale, by� mo�e. Ale przynajmniej co� by�My robili. - Reinchard zamilk� na moment; po chwili kontynuowa�: - Nie chcia�bym pana urazi�, generale, ale z pewno�ci� wie pan, �e statkiem dowodzi jego kapitan?
- Jako �o�nierz mam tego �wiadomo��, kapitanie. Wiem r�wnie�, �e przejmuje pan dowodzenie po rzuceniu cum i ruszeniu w drog�. Na razie �adujemy towar...
- Mog� mnie za to postawi� pod s�d wojenny, generale, ale i tak to powiem. Pan jest nieludzki. Siedzi w panu diabe�.
- To prawda - potwierdzi� zamy�lony von Manteuffel. - To prawda...
* * *
Na lotnisku w Wilhelmshaven ledwo widoczny samolot, kt�ry dopiero po d�u�szej chwili uda�o si� zidentyfikowa�: junkers Ju88, tak nieudanie l�dowa�, �e istnia�o powa�ne przypuszczenie, i� jego podwozie nie wytrzyma wstrz�su. Wstrz�s by� jednak zrozumia�y, poniewa� sp�ywaj�cy znad bombardowanej bazy dym by� tak g�sty, �e pilot na �lepo musia� ocenia� wysoko�� samolotu nad pasem startowym. W normalnych warunkach nigdy by si� nawet nie odwa�y� podej�� do l�dowania, ale sytuacja by�a wyj�tkowa. Zanim jeszcze samolot zako�czy� ko�owanie, pu�kownik Spatz - cz�owiek o wielkim darze przekonywania - otworzy� ju� drzwi i z niepokojem rozgl�da� si� po lotnisku, szukaj�c samochodu. Od chwili, gdy wreszcie go dostrzeg�, otwarty osobowy mercedes, po dwudziestu sekundach, by� ju� na jego siedzeniu, ponaglaj�c kierowc� do jak najszybszej jazdy.
* * *
Dym otaczaj�cy okr�t podwodny by� bardziej g�sty i gryz�cy ni� przed kilkoma minutami. Nag�y podmuch porywistego wiatru, wywo�any bez w�tpienia szalej�cym po�arem, dawa� jednak nadziej� na szybkie polepszenie warunk�w. Von Manteuffel dostrzeg� jednak to, co desperacko pragn�� wreszcie dostrzec przy ca�ym swoim pozornym spokoju.
- Nareszcie, kapitanie Reinchard. Nareszcie. Ostatnia skrzynia jest ju� na pok�adzie.
Prosz� wezwa� na pok�ad swoich ludzi i niech diabe� wst�pi teraz w pana.
Kapitan Reinchard by� w takim stanie, �e trudno by�o sobie wyobrazi�, co spowodowa�oby poganianie go. Wreszcie, przekrzykuj�c narastaj�cy wci�� harmider, wezwa� swoich ludzi na pok�ad, rozkaza� rzuci� cumy i ruszy� ma�� naprz�d. Okr�t podwodny powoli zacz�� oddala� si� od kei, nim jeszcze ostatni marynarz wdrapa� si� po chybotliwym trapie. NIe zd��y� jednak dostatecznie odp�yn��, gdy pisk opon i warkot silnika zwr�ci�y uwag� von Manteuffla.
Zanim samoch�d zd��y� si� ca�kiem zatrzyma�, z mercedesa wyskoczy� Spatz. Potkn�� si�. Odzyska� r�wnowag� i wpatrywa� si� w powoli p�yn�cy okr�t.
Twarz mia� wykrzywion� desperackim l�Kiem. - Wolfgangu!
- g�os Spatza nie by� krzykiem, wr�cz rykiem: - Wolfgangu! Na lito�� bosk�, zaczekaj! - Nagle wyraz jego twarzy zmieni� si�.
L�k ust�pi� miejsca ca�kowitemu niedowierzaniu: von Manteuffel mierzy� do niego z pistoletu.
Przez sekund� Spatz trwa� nieruchomo, zszokowany, sparali�owany niewiar�. Wreszcie zrozumia�, w czym mu dopom�g� strza� z pistoletu von Manteuffla, i rzuci� si� na ziemi�. POcisk wzbi� troch� kurzu obok niego. Spatz wydoby� swojego lugera i opr�ni� jego magazynek, strzelaj�c do wolno p�yn�cego okr�tu podwodnego. By� to zupe�nie nieprzemy�lany gest daj�cy jedynie upust jego emocjom. Smuk�a wie�a bojowa okr�tu by�a jednak pusta, gdy� von Manteuffel i Reinchard wykazali si� oczywi�cie ostro�no�ci� i schowali za stalowe �ciany, od kt�rych kule Spatza odbija�y si� bezsilnie.
PO chwili w oparach sk��bionego dymu okr�t podwodny znikn�� zupe�nie z oczu.
Spatz podni�s� si� powoli, spogl�daj�c z gorzkim gniewem w stron� gdzie znikn�� okr�t.
- Niech twoja dusza dusi si� w piekle, generale majorze von Manteuffel - odezwa� si� wreszcie cicho. - Fundusze Nsdap, Ss, cz�� prywatnych skarb�w Hitlera i Goeringa, a teraz jeszcze skarby greckie. M�j drogi i zaufany przyjacielu. U�Miechn�� si� z ironi�.
- Ale �wiat jest ma�y, m�j drogi Wolfgangu, i odnajd� ci�.
Skoro Trzecia Rzesza upad�a, to ty b�dziesz celem mojego �ycia! Nie spiesz�c si� zmieni� magazynek, otrzepa� b�oto z munduru i powoli podszed� do swojego mercedesa.
W junkersie JU88 siedzia� pilot i przegl�da� map�, gdy Spatz wszed� na pok�ad samolotu i zaj�� fotel tu� za nim. PIlot spojrza� na niego z lekkim zdziwieniem.
- Zbiorniki? - spyta� Spatz.
- Pe�ne. NIe spodziewa�em si� pana, pu�kowniku. Mia�em w�a�Nie startowa� z powrotem do Berlina.
- Madryt!
- Madryt? - zdumienie pilota by�o ogromne. - Ale moje rozkazy...
- Oto nowe rozkazy - o�wiadczy� Spatz, wyci�gaj�c z kabury lugera.
* * *
Rozdzia� pierwszy
Kabina tego trzydziestomiejscowego samolotu by�a poobijana, obdrapana i brudna, a ponadto lekko cuchn�a, co do�� wiernie harmonizowa�o z og�lnym wygl�dem jej pasa�er�w, kt�rzy nigdy nie znale�Liby si� w�r�d klient�w mi�dzynarodowych linii.
Tylko dw�ch z nich mo�na by�o uzna� za wyj�tki, a przynajmniej za r�ni�cych si� od innych, chocia� i oni nigdy nie zakwalifikowaliby si� do grona pasa�er�w pierwszej klasy, jako �e �aden z nich nie posiada� tej pseudoarystokratycznej og�ady nabywanej dzi�Ki prawdziwemu bogactwu i nier�bstwu. Pierwszy z nich podaj�cy si� za Edwarda Hillera
- w tych odludnych obszarach po�udniowej Brazylii podawanie prawdziwego nazwiska uchodzi�o za nietakt - mia� oko�o trzydziestu pi�ciu lat; by� silnie zbudowanym blondynem o twarzy twardziela. Wygl�da� na Europejczyka lub Amerykanina.
Wydawa� si� wi�kszo�� lotu sp�dza� na wygl�daniu w zamy�Leniu przez okno, gdzie - prawd� m�wi�c - nie by�o nic wartego uwagi, poniewa� pod spodem zieleni�y si� dziesi�tki tysi�cy kilometr�w kwadratowych tego samego, nie zbadanego jeszcze zak�tka �wiata. Wszystko, co mo�na by�o zobaczy�, to jedynie kr�te rzeki dorzecza Amazonki, wij�ce si� w�r�d r�wnikowego buszu wy�yny Mato Grosso.
Drugim wyj�tkiem - uznanym za taki, poniewa� sprawia� wra�enie, �e nie by�y mu obce podstawowe zasady higieny - by� osobnik podaj�cy si� za Serrana.
Ubrany by� w garnitur, wci�� jeszcze daj�cy si� okre�Li� jako bia�y, i mia� mniej wi�cej tyle samo lat, co Hiller. By� szczup�ym, ciemnow�osym m�czyzn� z w�sikiem i m�g� uchodzi� za Meksykanina. NIe zajmowa� si� ogl�daniem krajobrazu, za to bardzo dok�adnie przygl�da� si� Hillerowi.
- Za chwil� wyl�dujemy w Romono - ha�a�liwie zaskrzecza� g�o�Nik metalicznymi i prawie niezrozumia�ymi s�owami. - Prosimy o zapi�cie pas�w.
Samolot przechyli� si� na skrzyd�o, szybko wytraci� wysoko�� i podszed� do l�dowania bezpo�rednio wzd�u� rzeki.
* * *
Kilkaset metr�w poni�ej ma�a, otwarta ��d�, z przyczepionym do burty silnikiem powoli p�yn�a w g�r� rzeki. ��d� ta - kt�ra po bli�szym przyjrzeniu okaza�a si� zwyk�ym wrakiem - wioz�a trzech pasa�er�w. Najwy�szy z tej tr�jki, JOhn Hamilton, by� barczystym, silnie zbudowanym m�czyzn� dobiegaj�cym czterdziestki. Mia� przenikliwe, br�zowe oczy, kt�re by�y bardzo wyraziste na jego brudnej, nie ogolonej twarzy pokrytej �ladami niedawnych cierpie� i przej��. Wra�enie to pot�gowa�a jeszcze brudna, poszarpana odzie� oraz pokrwawione rami�, kark i twarz.
Dwaj pozostali pasa�erowie w por�wnaniu z nim prezentowali si� zno�nie. Byli chudzi, �yla�ci i dobre dziesi�� lat m�odsi od Hamiltona. Ich twarze, ciemnooliwkowego koloru, o bezspornie latynoskich rysach - �ywe, pe�ne humoru i inteligencji. Bardzo podobni do siebie mogli uchodzi� za bli�Niak�w, kt�rymi w rzeczywisto�ci byli. Z sobie tylko znanych powod�w, lubili, by nazywa� ich Ramon i Navarro.
Przygl�dali si� Hamiltonowi - kt�rego prawdziwe nazwisko dziwnym trafem brzmia�o r�wnie� Hamilton - krytycznym wzrokiem.
- Kiepsko wygl�dasz - stwierdzi� Ramon. Navarro skin�� g�ow� na znak, �e zgadza si� z t� opini�.
- Ka�dy widzi, �e du�o przeszed�. NIe wiem tylko, czy wystarczaj�co �le wygl�da?
- MO�e i nie. Troch� si� poprawi tu i tam... - rozstrzygn�� Ramon.
POchyli� si� do przodu i w ubraniu Hamiltona rozdar� jeszcze wi�ksze dziury.
Navarro przechyli� si� i dotkn�� trupa ma�ego zwierzaka le��cego na dnie ��dki. W g�r� podni�s� zakrwawion� r�k� i doda� troch� artystycznej dekoracji w tonie szkar�atu na twarzy, szyi, klatce piersiowej i barkach Hamiltona. Krytycznie przyjrza� si� swojemu dzie�u.
- M�j Bo�e - ze smutkiem i podziwem potrz�sn�� g�ow�. - Naprawd� przeszed�e� przez piek�o, panie Hamilton.
* * *
Na budynku lotniska - chocia� bud� t� trudno by�o tak nazwa� - �uszczy� si� wytarty i wyblak�y napis: "Witamy w Romono INternational Airport", stanowi�cy swoisty ho�d z�o�ony �Lepemu optymizmowi osoby, kt�ra zezwoli�a na jego umieszczenie lub po prostu odwadze faceta, kt�ry go wymalowa�. �aden bowiem "mi�dzynarodowy" samolot nie m�g� ani nigdy nie pr�bowa� tu wyl�dowa�. I to nie tylko dlatego, �e nikt przy zdrowych zmys�ach nigdy dobrowolnie nie przylecia�by do Romono, ale przede wszystkim dlatego, �e jedyny trawiasty pas startowy by� tak kr�tki, i� �aden samolot wyprodukowany p�Niej ni� czterdziestoletni DC3 nie mia� cienia nadziei na pomy�Lne l�dowanie.
Samolot zrobi� podej�cie z biegiem rzeki, wyl�dowa� i uda�o mu si�, nie bez trudno�ci, zatrzyma� przed wal�cym si� terminalem.
Pasa�erowie wysiadali i podchodzili do czekaj�cego nie opodal autobusu, kt�ry mia� zawie�� ich do miasta.
Serrano ostro�nie oddzieli� si� od Hillera dziesi�cioma pasa�erami, ale podczas wsiadania do autobusu nie mia� ju� tyle szcz�cia. By�y wolne tylko cztery miejsca z przodu przed Hillerem, a - co za tym idzie - nie m�g� ju� d�u�ej go obserwowa�. Teraz HIller bardzo uwa�nie przygl�da� si� Serrana.
* * *
��d� Hamiltona powoli zbli�a�a si� do brzegu.
- NIe ma nic lepszego od domu, cho�by by� nie wiem jaki ubogi - stwierdzi� Hamilton. M�wi�c "ubogi" Hamilton sta� si� mimowolnym sprawc� powa�nego niedom�wienia. Romono by�o najzwyklejsz� d�ungl� slums�w, a na dodatek stanowi�o wyj�tkowo cuchn�cy przyk�ad takich twor�w.
Na lewym brzegu rzeki, celnie nazwanej Rio da Morte, sta�y domy - cz�ciowo na wype�nionych odchodami bagnach, cz�ciowo na wydartych d�ungli przesiekach - otoczone lasem, wciskaj�cym si� z�owrogo w ka�d� luk�, niecierpliwie czekaj�cym na odzyskanie swojej w�asno�ci. Na pierwszy rzut oka wydawa�o si�, �e miasto zamieszkuje oko�o trzech tysi�cy mieszka�c�w.
Prawdopodobnie jednak �y�o w nim dwukrotnie wi�cej; trzy, cztery osoby w pokoju stanowi�y norm� Romono.
To przegrane, przygraniczne miasteczko by�o brudne, zdewastowane i nadzwyczaj szpetne. W labiryncie ciasnych, krzy�uj�cych si� przypadkowo alejek - bo nawet przy wybuja�ej wyobra�Ni nie mo�na ich by�o nawza� ulicami - sta�y szeregi drewnianych cha�up, spelunek hazardowych, burdeli, sklep�w monopolowych, wszystko w op�akanym stanie, a� po wielk� i fa�szyw� fasad� hotelu o nazwie og�aszanej stosownym, krzykliwym neonem jako: "OTEL DE ARIS".
Tylko szczeg�lny splot okoliczno�ci spowodowa� zapewne brak liter H i P.
Nabrze�e wspaniale uzupe�nia�o si� z miasteczkiem. Trudno by�o powiedzie�, gdzie ko�czy si� brzeg rzeki, a gdzie zaczyna rz�d przystosowanych w domy �odzi - powinno si� wymy�Li� jak�� nazw� na te p�ywaj�ce potworki, kt�rych konstrukcja opiera�a si� prawie ca�kowicie na smo�owanym papierze. Pomi�dzy domami-�odziami wida� by�o p�ywaj�ce pale, puszki po oleju, butelki, wszelkiego rodzaju �Miecie, �cieki i olbrzymie mrowie muszek. Fetor by� niesamowity. Higiena, je�eli w og�le kiedykolwiek zab��dzi�a do Romono, musia�a pospiesznie opu�ci� je ju� dawno temu.
Trzej m�czy�Ni przybili do brzegu, wysiedli i przycumowali ��dk�.
- Kiedy b�dziecie gotowi, ruszajcie do Brasilii. Do��cz� do was w Imperialu - poleci� Hamilton.
- Czy mamy przygotowa� twoj� marmurow� wann�, m�j ksi���, i poda� ci tw�j najlepszy smoking?
- spyta� go Nawarro.
- Co� w tym rodzaju. We�cie trzy apartamenty. Najlepsze. W ko�cu nie my p�acimy za to.
- A kto p�aci?
- Smith. On jeszcze o tym nie wie, oczywi�cie, ale zap�aci.
- Znasz pana Smitha? Znaczy, czy go spotka�e� osobi�cie - zainteresowa� si� Ramon.
- NIe!
- Czy nie by�oby wi�c rozs�dnie najpierw zaczeka� na zaproszenie od niego?
- NIe ma powodu, �eby czeka�.
Zaproszenie zagwarantowane. Moim zdaniem nasz przyjaciel musi by� teraz bliski utraty zmys��w.
- Jeste� bardzo okrutny dla tego biednego pana HIllera - z wyrzutem powiedzia� Nawarro. - My�L�, �e musia� chyba oszale� przez te trzy dni, kt�re sp�dzili�my u twoich przyjaci� Indian Muscia.
- On nie! On jest pewny, �e wie. Kiedy dotrzecie do Imperialu, si�d�cie pod telefonem i trzymajcie si� z dala od swoich ulubionych spelun.
Ramon wygl�da� na ura�onego.
- W naszej stolicy nie ma spelunek, panie Hamilton.
- To si� wkr�tce zmieni.
Hamilton zostawi� ich i ruszy� swoj� drog� w nadchodz�cym zmroku przez wietrzne, zanurzone w p�mroku �cie�ki, a� przeszed� ca�e miasto dotar� do jego zachodnich granic. Tutaj, na peryferiach miasta, na samym skraju d�ungli sta�o co�, co niegdy� mog�o uchodzi� za chat� z bali drewnianych, ale obecnie ledwo przypomina�o sza�as, a i to raczej dla zwierz�t ni� dla ludzi. Traw� i mchem poros�y powykrzywiane na wszystkie strony �ciany, drzwi ledwo trzyma�y si� w zawiasach, a w jednym oknie z trudem mo�na by�o znale�� cho�by jedyn� ma�� szybk�. Hamiltonowi uda�o si� - nie bez trudno�ci - wyszarpn�� drzwi z framugi i wej�� do �rodka.
Odnalaz� i zapali� zakopcon� lamp� naftow�, kt�ra dawa�a mniej wi�cej tyle samo dymu, co �wiat�a. Z tego, co z trudem mo�na by�o dostrzec w jej migotliwym blasku wynika�o, �e wn�trze sza�asu �ci�Le odpowiada�o wygl�dowi zewn�trznemu.
Chata by�a sk�po umeblowana, a w�a�ciwie ledwo zaopatrzona w sprz�t niezb�dny do �ycia. Sta�a tam para wyko�lawionych krzese�, st� w op�akanym stanie z dwoma szufladami i kilka p�ek. Na kuchence znajdowa�y si� jeszcze resztki oryginalnej emalii, widocznej na prawie ca�kowicie pokrytej br�zow� rdz� �ciance.
Hamilton r�wnie� przyzwyczajony by� do �ycia w wielkim luksusie.
Usiad� ostro�nie na ��ku, kt�re - jak �atwo mo�na by�o przewidzie� - niepokoj�co zaskrzypia�o. Si�gn�� pod ��ko, wyj�� stamt�d butelk� z trudnym do okre�Lenia p�ynem, poci�gn�� du�y �yk i troch� niepewnie odstawi� j� na st�. Hamilton nie by� sam. Posta�, kt�ra pojawi�a si� za oknem chaty zagl�da�a do �rodka ostro�nie, co prawdopodobnie by�o ca�kiem niepotrzebne. Trudno bowiem zobaczy� z o�wietlonego pomieszczenia, co dzieje si� w ciemno�ciach za oknem, tym bardziej, �e brudne okno utrudnia�o zobaczenie czegokolwiek. Twarz obserwatora by�a niewidoczna, ale nietrudno by�o odgadn�� jej to�samo��.
Serrano by� prawdopodobnie jedynym m�czyzn� nosz�cym bia�y garnitur w Romono - nawet je�eli biel ta by�a obecnie problematyczna. Serrano u�miechn�� si�; by� to u�Miech zadowolenia, rozbawienia i lekcewa�enia.
Hamilton wyci�gn�� z postrz�pionych kieszeni, kt�re kiedy� by�y zapinane, dwie sk�rzane sakiewki i zawarto�� jednej z nich wysypa� na d�o� w niemym uwielbieniu gapi�c si� na gar�� diament�w, kt�re wkr�tce poturla� po stole. Niepewnie si�gn�� po butelk� i pokrzepi� si� sporym �ykiem, po czym zawarto�� drugiej sakiewki r�wnie� wysypa� na st�. Tym razem by�y to monety.
B�yszcz�ce, szczeroz�ote, stare monety. Co najmniej pi��dziesi�t sztuk.
M�wi si�, �e od zarania dziej�w z�oto przyci�ga�o ludzi.
Bez najmniejszej w�tpliwo�ci mia�o ono przyci�gaj�c� moc dla Serrana. Wyra�Nie niepomny ryzyka swojego zdemaskowania, prawie przylepi� si� do jedynej szyby. Tak mocno, �e kto� spostrzegawczy i obdarzony dobrym wzrokiem m�g�by dostrzec ze �rodka blady zarys jego twarzy. Hamilton nie by� jednak ani obdarzony ostrym wzrokiem, ani spostrzegawczy, bo dalej najzwyczajniej w �wiecie z wyra�nym zafascynowaniem ogl�da� le��cy przed nim skarb. To samo zreszt� robi� Serrano.
Rozbawienie i lekcewa�enie znikn�y. Rozszerzonymi oczyma wpatrywa� si� w st� i co chwil� oblizywa� wargi.
Hamilton wyj�� z plecaka aparat fotograficzny, wydoby� kaset� z filmem i dok�adnie obejrza� jego wn�trze. Podczas tych czynno�ci ze �rodka wypad�y dwa diamenty i - najwyra�niej niezauwa�one - potoczy�y si� w k�t. Potem od�o�y� kaset� na p�k�, na kt�rej le�a�o tandetne wyposa�enie aparatu i ca�� swoj� uwag� skupi� na monetach. Wybra� jedn� z nich i podda� tak dok�adnym ogl�dzinom, jakby j� widzia� pierwszy raz w �yciu.
Moneta bez w�tpienia by�a z�ota, cho� nie wygl�da�a na �adn� ze znanych monet Po�udniowej Ameryki - wybita na niej twarz mia�a klasyczne rysy i �lady greckiej lub rzymskiej urody. Obejrza� jej rewers - ostre, nie zatarte litery by�y greckie. Hamilton westchn��, obni�y� poziom tak szybko ubywaj�cego p�ynu w butelce, wsypa� monety z powrotem do sakiewki, zatrzymuj�c sobie kilka z nich; schowa� je do kieszeni razem z sakiewk�. Po chwili diamenty r�wnie� znalaz�y swoje miejsce - w drugiej sakiewce, kt�r� ostro�nie wsun�� do pustej kieszeni. Wypi� du�y �yk z butelki, zgasi� lamp� i wyszed� z chaty. NIe trudzi� si� dok�adnym zamykaniem drzwi z tej przyczyny, �e nawet gdyby by�y zamkni�te i tak mi�dzy zamkiem a framug� pozosta�aby pi�Ciocentymetrowa szpara.
Chocia� zapada� ju� zmrok, nie potrzebowa� �wiat�a, aby znale�� drog�. W ci�gu minuty znikn�� w labiryncie chat wykonanych z falistej blachy i tektury, kt�re tworzy�y przedmie�cie Romono.
Serrano przezornie odczeka� pi�� minut i wszed� do �rodka z ma�� latark� w r�Ku. Zapali� lamp� naftow� i postawi� na p�ce tak, aby nie mo�na by�o jej dostrzec z zewn�trz, a nast�pnie odszuka� le��ce na pod�odze diamenty. POdni�s� je i po�o�y� na stole. Potem podszed� do p�ki, wzi�� kaset�, kt�r� zostawi� tam Hamilton i po�o�y� inn�. W�a�Nie odk�ada� zabran� kaset� do diament�w na stole, kiedy nieoczekiwanie i niemile zda� sobie spraw�, �e nie jest sam. Odwr�ci� si� i stan�� twarz� w twarz z Hillerem, kt�ry zdecydowanie i pewnie mierzy� do niego z pistoletu.
- NO, no! - dobrotliwym tonem powiedzia� Hiller. - KOlekcjoner, jak widz�. Jak si� nazywasz?
- Serrano - odpar�. NIe wygl�da� na zbyt szcz�liwego. - Dlaczego trzymasz mnie na muszce?
- W Romono trudno zam�wi� wizyt�wki, wi�c u�ywam tego zamiast nich. Masz bro�?
- NIe!
- Je�eli k�amiesz i znajd� j�, to ci� zabij� - Hiller by� wci�� jeszcze uosobieniem dobroci. - Czy masz bro�, Serrano? Serrano powoli wsadzi� r�k� do kieszeni.
- W klasyczny spos�b przyjacielu. Spust w dwa paluszki i potem delikatnie po�� j� na stole.
Serrano ostro�nie, wed�ug instrukcji, wyj�� ma�y, obdrapany automatyczny pistolet i po�o�y� go na stole. Hiller podszed� do sto�u i razem z diamentami i kaset� z filmem schowa� bro� do kieszeni.
- �ledzi�e� mnie przez ca�y dzie�. Ju� na kilka godzin wcze�Niej, zanim wszed�em do samolotu. Widzia�em ciebie r�wnie� wczoraj i przedwczoraj.
I prawd� m�wi�c jeszcze kilka razy w poprzednim tygodniu.
Naprawd� m�g�by� kupi� inny garnitur, Serrano. Tajniak, kt�ry chodzi w bia�ym garniturze nie jest �adnym tajniakiem. - Jego ton zmieni� si� na tyle, �e Serrano ogarn�� strach. - NO wi�c, dlaczego mnie �Ledzisz?
- NIe chodzi mi o ciebie - odpowiedzia� Serrano. - Obaj interesujemy si� tym samym facetem.
Hiller podni�s� luf� pistoletu o dobry centymetr. M�g�by j� podnie�� r�wnie dobrze tylko o milimetr, �eby Serrano zrozumia�. By� on i tak coraz bardziej przera�ony.
- NIe jestem pewien - powiedzia� Hiller - czy lubi�, jak si� mnie �ledzi.
- Jezus! - Serrano przera�ony by� nie na �arty. - Czy zabi�by� cz�owieka za co� takiego?!
- Zabicie robaka jest niczym - odpar� Hiller niedbale. - Ale mo�esz przesta� trz��� portkami.
NIe mam zamiaru ci� zabi�, a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Nie zabi�bym faceta tylko za to, �e mnie �Ledzi. Chocia� nie wiem, czy nie po�ama�bym mu n�g, �eby przez par� miesi�cy nie m�g� �azi� za nikim.
- NIkomu nic nie powiem - �arliwie przyrzeka� Serrano. - Kln� si� na Boga, �e nic nie powiem.
- O! To ciekawe. Je�eli ju� mia�by� m�wi�, to komu by� m�wi�?
- Nikomu! KOmu mia�bym powiedzie�? Tak mi si� tylko powiedzia�o...
- Naprawd�? Ale mo�e powiesz, co chcia�by� powiedzie�, gdyby� mia� m�wi�?
- Co ja m�g�bym powiedzie�? Wszystko, co wiem. To znaczy, jestem prawie pewien, �e Hamilton jest na tropie czego� wielkiego. Z�oto i diamenty, co� w tym rodzaju - znalaz� jaki� skarb. Wiem, �e pan r�wnie� jest na jego tropie, panie Hiller. Dlatego pana �ledz�.
- Wi�c wiesz, jak si� nazywam. Sk�d?
- Jest pan bardzo wa�nym facetem w tej cz�ci Brazylii, panie HIller - Serrano pr�bowa� podliza� si�, ale nie by� w tym dobry. Najwyra�Niej niespodziewanie przysz�o mu co� na my�l, bo nagle o�ywi� si� i powiedzia�:
- Skoro obaj chcemy tego samego faceta, panie Hiller, wi�c mo�emy by� wsp�lnikami!
- Wsp�lnikami?
- Ja mog� pom�c, panie Hiller
- Serrano by� uosobieniem gorliwo�ci, ale czy to ze wzgl�du na perspektyw� sp�ki, czy te� ze zrozumia�ego pragnienia, aby nie zosta� po�amanym przez Hillera. - Ja mog� panu pom�c. Przysi�gam, �e mog�!
- Przestraszony szczur b�dzie wszystko obiecywa�.
- Mog� udowodni� to, co m�wi�
- Serrano zdawa� si� odzyskiwa� cie� nadziei. - Mog� zaprowadzi� pana do miejsca w odleg�o�Ci pi�ciu mil od Zaginionego Miasta.
HIller zdziwi� si�, ale zaraz sta� si� jeszcze bardziej podejrzliwy.
- Co ty o nim wiesz? - powoli przychodzi� do siebie. - W porz�dku. Chyba ka�dy s�ysza� o Zaginionym MIe�cie. Hamilton ci�gle o tym k�apie.
- MO�e, mo�e... - Serrano, wyczuwaj�c zmian� nastroju, by� teraz prawie odpr�ony.
- Ale ilu odwa�y�o si� cztery razy go �ledzi� z odleg�o�ci paru kilometr�w? - Gdyby Serrano siedzia� przy stole pokerowym, to teraz wyci�gn��by si� wygodnie na krze�le, jak po do�o�eniu asa.
Hiller coraz bardziej by� zaintrygowany. Do tego stopnia, �e opu�ci� pistolet i nawet go schowa�.
- Czy wiesz, w przybli�eniu, gdzie ono jest?
- W przybli�eniu? - skoro niebezpiecze�stwo zosta�o za�egnane, Serrano pozwoli� sobie na zaakcentowanie swojej wy�szo�ci. - Nawet dok�adnie! Rzek�bym bardzo dok�adnie.
- Je�eli wiesz, jak tam trafi�, to dlaczego nie poszed�e� sam?
- P�j�� tam samemu? - Serrano wygl�da� na zaskoczonego. - Panie HIller! Pan chyba jest szalony! NIe rozumie pan chyba, co pan m�wi. Czy ma pan chocia� og�lne poj�cie o tym, jakie szczepy india�skie zamieszkuj� te tereny?
- Pokojowe - wed�ug Biura Ochrony Indian.
- POkojowe - Serrano pogardliwie si� za�Mia�. - POkojowe? W tym kraju nie ma do�� pieni�dzy, �eby zmusi� tych biurowych brzuchaczy do pozostawienia ich �licznych, klimatyzowanych bi�r w Brasilii i udowodnienia swoich tez. S� przera�eni, po prostu umieraj� ze strachu. Nawet ich agenci terenowi, a jest troch� twardzieli pomi�dzy nimi - s� wystraszeni i nie zbli�aj� si� do tych teren�w. Czterech z nich par� lat temu wybra�o si� tam, ale �aden jeszcze nie wr�ci�.
Je�eli oni si� boj�, to ja r�wnie� si� boj�, panie Hiller.
- To stwarza powa�ny problem.
- NIc dziwnego, �e Hiller zamy�li� si�. - Problem, kt�ry da si� jednak rozwi�za�. A c� jest tak nadzwyczajnego w tych krwio�erczych ludach? Tam zamieszkuje wiele plemion, kt�rych nie obchodz� biali ludzie i kt�re ty i ja uznaliby�my za cywilizowane.
Hiller najwyra�Niej nie dostrzega� nic niew�a�ciwego w nazwaniu siebie i Serrano lud�Mi cywilizowanymi.
- LUdach? Powiem panu, co w nich jest szczeg�lnego. Oni s� najbardziej bestialskimi plemionami w Mato Grosso. Co ja m�wi�? ONi s� najbardziej bestialskimi plemionami w ca�ej Ameryce Po�udniowej! NIe wyszli dot�d z epoki kamienia �upanego, prawd� m�wi�c s� jeszcze gorsi od ludzi z tamtej epoki. Gdyby tamci tak wyrzynali si� nawzajem, do dzisiaj w og�le nie by�oby ludzi na naszej planecie. KIedy te szczepy nie maj� nic lepszego do roboty, to masakruj� si�; chyba po to, aby nie wyj�� z wprawy. �yj� tam trzy plemiona, panie Hiller. PIerwsze to Chapate. B�g �wiadkiem, �e s� oni wystarczaj�co dzicy, cho� u�ywaj� tylko dmuchawek. To, �e sypi� na strza�y troch� kurary nie zmienia faktu, �e kiedy ci� nimi naszpikuj�, to zostajesz tam, gdzie pad�e�. S� niemal cywilizowani, mo�na by rzec.
Plemi� Hornea ma troch� inne zwyczaje. Zatruwaj� strza�y substancj�, kt�ra tylko pozbawia przytomno�ci. Potem wlok� ci� do swojej osady i torturuj�.
S�ysza�em, �e tortury te trwaj� dzie� lub dwa a potem zmniejszaj� ci� o g�ow�.
Ale je�eli chodzi o uosobienie okrucie�stwa to Muscia s� najgorsi. My�l�, �e �aden bia�y nawet ich nie widzia�. Raz czy dwa Indianie, kt�rzy ich spotkali i do tej pory �yj� opowiadali, �e s� oni kanibalami. Je�eli kto� wygl�da wyj�tkowo apetycznie, to wrzucaj� go �ywego do wrz�tku.
Jak na przyk�ad homary.
Chcesz sam szuka� Zaginionego Miasta otoczonego przez te wszystkie potwory? Mog� pokaza� ci nawet kierunek. Ja z zewn�trz lubi� patrze� na gotuj�c� si� wod�.
- Tak, by� mo�e b�d� musia� jeszcze raz zastanowi� si� nad tym - zupe�nie naturalnym gestem odda� bro� Serrano. Hiller nie by� z�ym psychologiem, gdy przysz�o ocenia� rozmiar ludzkiej chciwo�ci. - Gdzie mieszkasz? - spyta�.
- W HOtelu de Paris.
- A gdyby� spotka� mnie w barze?
- Nigdy przedtem pana nie widzia�em.
* * *
Najlepszy przewodnik po dobrych lokalach Ameryki Po�udniowej mia�by k�opoty z umieszczeniem w spisie baru hotelu de Paris w Romono. Bar nie by� dzie�em sztuki. Tynk ze �cian pomalowanych na nieokre�Lony kolor �uszczy� si� i pokryty by� b�blami.
Roz�upuj�ca si� drewniana pod�oga sczernia�a, brudna i nier�wna. Grubo ciosana drewniana lada baru nosi�a �lady up�ywu czasu: tysi�cy rozlanych drink�w i tysi�cy zgaszonych niedopa�k�w. NIe by�o to miejsce dla wybrednych.
KLientela na szcz�cie nie by�a zanadto wymagaj�ca.
Sk�ada�a si� wy��cznie z m�czyzn, w wi�kszo�ci ubranych jak strachy na wr�ble. Byli oni ordynarni, nieokrzesani, brudni i ci�gle pijani. Prawd� powiedziawszy byli tu tylko pij�cy bez umiaru. Jak najwi�cej klient�w - a by�o ich naprawd� du�o - naciera�o na bar i konsumowa�o olbrzymie ilo�ci czego�, co mo�na by�o tylko okre�Li� jako zwietrza�� whisky.
Na sali wala�y si� zdezelowane, powykrzywiane drewniane krzes�a i przewa�nie puste, chwiej�ce si� sto�y. Obywatele Romono ho�dowali piciu na stoj�co.
W�r�d aktualnych klient�w byli Hiller i Serrano, oddzieleni od siebie odpowiedni� odleg�o�ci�.
W takim otoczeniu i atmosferze wej�cie Hamiltona nie wywo�a�o przera�enia, co najprawdopodobniej sta�oby si� w luksusowych lokalach Brasilii czy Rio de Janeiro. Nawet tutaj jednak jego pojawienie si� by�o wystarczaj�cym powodem do wyra�nego wyciszenia si� klienteli w sali. Z potarganymi w�osami, tygodniowym zarostem, pokrwawion� brod� i koszul� poplamion� krwi� wygl�da�, jakby w�a�Nie wr�ci� z jakiej� udanej, cho� niechlujnie wykonanej, akcji potr�jnego morderstwa.
Wyraz jego twarzy - jak zwykle zreszt� - nie sk�ania� bywalc�w do towarzyskich pogaduszek.
Zignorowa� obserwuj�cych go i mimo �e t�um przed barem sk�ada� si� co najmniej z czterech szereg�w ludzi, to ust�powano mu miejsca. W Romono podobne �cie�ki zawsze tworzy�y si� przed Johnem Hamiltonem, kt�ry najwyra�niej - z r�nych zreszt� powod�w - cieszy� si� wyj�tkowym powa�aniem swoich wsp�obywateli.
Du�y, bardzo t�usty barman - szef czterech m�czyzn serwuj�cych non stop alkohol - szybko skierowa� si� ku Hamiltonowi. Jego jajowata, �ysa g�owa l�ni�a w �wietle. MO�e dlatego przekornie nazywano go K�dzierzawy.
- Panie Hamilton!
- Whisky.
- Dobry Bo�e! Co si� sta�o, panie Hamilton?
- Og�uch�e�?
- Ju� si� robi, panie Hamilton.
K�dzierzawy si�gn�� pod lad�, wyj�� butelk� "na szczeg�lne okazje" i nala� hojn� r�k� szklaneczk�. To, �e Hamilton by� tu klientem uprzywilejowanym wyra�Nie nie wzbudza�o zazdro�ci gapi�w. I to bynajmniej nie dlatego, �e wrodzona kurtuazja ka�dego z nich nie pozwala�a im na k��tnie. Hamilton bowiem ju� kiedy� w przesz�o�ci zademonstrowa�, co robi z facetami wtr�caj�cymi si� w sprawy, kt�re uwa�a� za osobiste. Zrobi� to tylko raz, ale ten raz wystarczy�.
Twarz K�dzierzawego, zar�wno jak i twarze jego pozosta�ych klient�w, wyra�a�y wprost b�aganie o zaspokojenie ciekawo�ci. Wszyscy jednak wiedzieli, �e John nigdy nikomu si� nie zwierza. Hamilton rzuci� dwie greckie monety na lad�. Hiller, kt�ry z bliska go obserwowa�, nagle znieruchomia�.
Podobnie jak inni.
- Bank zamkni�ty - powiedzia� Hamilton. - Czy to wystarczy? K�dzierzawy podni�s� dwie b�yszcz�ce monety i przygl�da� si� im z niek�amanym uwielbieniem.
- Czy to wystarczy? Czy wystarczy? Tak, panie Hamilton.
My�L�, �e to wystarczy! Z�oto! Najprawdziwsze z�oto! B�dzie pan m�g� za to mie� olbrzymi� ilo�� szkockiej, panie Hamilton.
Naprawd� du�o. Jedn� z nich zatrzymam dla siebie. Tak, prosz� pana. A drug� zanios� do banku i oszacuj�.
- Jak chcesz - powiedzia� oboj�tnie Hamilton.
K�dzierzawy przygl�da� si� monecie bardzo uwa�nie i w ko�cu zapyta�:
- Chyba greckie?
- Na to wygl�da - odpar� Hamilton z t� sam� oboj�tno�ci�.
Upi� troch� szkockiej i uwa�nie przyjrza� si� K�dzierzawemu.
- Chyba ci si� nie �ni�o zapyta� mnie, czy te monety przywioz�em z podr�y do Grecji?
- Oczywi�cie, �e nie - odpowiedzia� K�dzierzawy �piesznie. - Oczywi�cie, �e nie - powt�rzy�.
- MO�e zawo�am doktora, panie Hamilton?
- Dzi�Ki, ale to nie jest moja krew.
- Du�o ich by�o? To jest, chcia�em zapyta� kto na pana napad�?
- Dok�adnie dw�ch. Horena. Jak zwykle.
Chocia� wielu ludzi przy barze wci�� jeszcze w milczeniu gapi�o si� na Hamiltona lub na monety, to gwar zacz�� narasta�. Hiller ze szklank� w r�Ku, rozpychaj�c si� �okciami, wytrwale torowa� sobie drog� do Hamiltona, kt�ry spojrza� na niego bez entuzjazmu.
- Mam nadziej�, �e mi wybaczysz - powiedzia� Hiller - nie chc� by� natr�tny. Rozumiem, �e po utarczce z �owcami g��w cz�owiek chcia�by mie� troch� spokoju i ciszy. Ale mam ci do powiedzenia co� bardzo wa�nego.
Uwierz mi. Czy mo�na na s��wko?
- O co chodzi? - ton Hamiltona w najmniejszym stopniu nie by� zach�caj�cy. - NIe chc� dyskutowa� o interesach, a zak�adam, �e chodzi o interes, kiedy po�owa ludzi w barze pods�uchuje, o czym m�wi�.
HIller rozejrza� si�.
Rzeczywi�cie. Ich rozmowie przys�uchiwano si� z wielk� uwag�. Hamilton zawaha� si� chwil�, jakby si� nad czym� zastanawia�, po czym zabra� swoj� butelk�, potrz�sn�� g�ow� i skierowa� si� do najbardziej oddalonego od baru stolika w k�cie. Spojrza�, jak zawsze agresywnie i gro�Nie, a ton harmonizowa� z jego wygl�dem.
- Wal - powiedzia� - i nie chrza� g�upot.
HIller nie obrazi� si�.
- To mi odpowiada. Tak si� powinno za�atwia� interesy.
Powiem wi�c od razu, o co chodzi. Jestem przekonany, �e odnalaz�e� Zaginione MIasto.
Znam faceta, kt�ry zap�aci ci sze�ciocyfrow� sum�, je�Li zaprowadzisz go tam. Czy to jest do�� jasne dla ciebie?
- Je�li wylejesz jak najdalej te ohydne siki, kt�re masz w szklance, to dam ci troch� przyzwoitej szkockiej.
HIller zrobi�, jak mu radzono, a Hamilton nape�ni� po brzegi obydwie szklanki. Hiller zdawa� sobie jasno spraw�, �e Hamilton nie tyle by� zainteresowany w okazaniu go�cinno�ci, co chcia� mie� czas do namys�u, a s�dz�c po jego leciutko be�kotliwym tonie mo�na by�o oczekiwa�, �e zastanawia� si� on b�dzie znacznie d�u�ej ni� zwykle.
- W porz�dku - oznajmi� Hamilton. - NIe chrza� g�upot, ale kto powiedzia�, �e odnalaz�em Zaginione Miasto?
- NIkt! Czy oni mog� co� wiedzie�? NIkt nie wie, gdzie si� podziewasz, kiedy opuszczasz Romono, z wyj�tkiem mo�e tych twoich dw�ch przybocznych - HIller u�miechn�� si� porozumiewawczo. - ONi nie wygl�daj� na takich, kt�rzy chcieliby za du�o m�wi�.
- Przybocznych?
- Och! Daj spok�j. Chodzi mi o tych bli�Niak�w. Ka�dy w Romono ich zna. Ale domy�lam si�, �e wolisz by� jedyn� osob�, kt�ra dok�adnie zna po�o�enie Zaginionego Miasta. Opieram si� g��wnie na przeczuciach i na dw�ch z�otych monetach, kt�re licz� sobie tysi�c lub dwa tysi�ce lat. To tylko przeczucie.
- Co przeczuwasz?
- �e odnalaz�e� je, oczywi�cie.
Cruzeiros? Hiller zwykle mia� kamienn� twarz, ale jego wyczyn wywo�a� fal� podniecenia i to uczucie przenika�o go na wskro�. Kiedy cz�owiek m�wi o pieni�dzach, to jest gotowy targowa� si� i dobi� targu. Hamilton w�a�Nie zacz�� si� targowa�, a to mog�o znaczy� tylko jedno: on wiedzia�, gdzie le�y Zaginione Miasto. Z�apa� ryb� na haczyk - HIller nie posiada� si� z rado�ci - teraz nale�a�o tylko �adnie podci�� j� i wyci�gn�� na l�d. To wymaga�o czasu. Wiedzia� o tym, ale r�wnocze�Nie wierzy� w siebie, a - �ci�lej m�wi�c - w swoje umiej�tno�ci w�dkarskie.
- Dolar�w ameryka�skich - odpar�.
Przez chwil� w milczeniu Hamilton rozwa�a� t� propozycj�.
- To atrakcyjna propozycja - stwierdzi�. - Bardzo atrakcyjna.
Ale nie przyjmuj� takich ofert od nieznajomych. Bo widzisz, Hiller, nie znam ciebie. NIe wiem, kim jeste�, co robisz. I kto upowa�ni� ci� do rozmowy ze mn�?
- Naci�gacz?
- MO�liwe.
- Och, przesta�! Wypili�my ju� kilka drink�w w ci�gu tych kilku miesi�cy. Trudno wi�c m�wi� o nieznajomo�ci. Wszyscy wiedz�, dlaczego od czterech miesi�cy przeczesujesz t� przekl�t� d�ungl� i dlaczego w�drowa�e� po ca�ym obszarze dorzecza Amazonki i Parany przez ostatnie cztery lata. Chodzi ci o to Zaginione Miasto w Mato Grosso - je�eli rzeczywi�cie ono tam jest - ze z�otymi lud�Mi, kt�rzy tam �yli i podobno jeszcze �yj�. Ale najbardziej zale�y ci na legendarnym facecie, kt�ry je odnalaz�. Szukasz doktora Hannibala Hustona, s�awnego badacza, kt�ry zagin�� w tych okolicach wiele lat temu i nigdy ju� si� nie pojawi�.
- Opowiadasz komuna�y - stwierdzi� Hamilton.
- Jak dziennikarz, czy� nie? - Hiller u�miechn�� si�.
- Dziennikarz?
- Tak.
- Dziwne. My�la�em, �e jeste� kim� innym.
- Naci�gaczem? Zbiegiem? - Hiller roze�Mia� si�. - NIc bardziej romantycznego. Przykro mi, pochyli� si� nagle do przodu i zacz�� m�wi� serio: - S�uchaj.
Jak m�wi�em, wszyscy wiemy, dlaczego si� tu kr�cisz. Bez obrazy, Hamilton, ale B�g wie, �e sam m�wi�e� o tym wystarczaj�co cz�sto. Dlaczego? NIe wiem. Osobi�cie s�dz�, �e powiniene� zatrzyma� t� tajemnic� dla siebie.
- S� trzy wa�ne powody, przyjacielu. Po pierwsze - musi by� jaki� pow�d mojej obecno�ci tutaj. Po drugie - ka�dy ci powie, �e znam Mato Grosso jak �aden bia�y i nikomu nie przyjdzie do g�owy mnie �ledzi�.
I wreszcie po trzecie - im wi�cej ludzi wie, czego szukam, tym wi�ksze s� szanse na us�yszenie jakiej� plotki, kt�ra mo�e okaza� si� bezcenn� wskaz�wk�.
- Mia�em wra�enie, �e nie interesuj� ci� ju� �adne wskaz�wki.
- By� mo�e tak jest. NIe kr�puj si� i wyrabiaj sobie dowolne pogl�dy.
- NO dobrze.