16598

Szczegóły
Tytuł 16598
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16598 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16598 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16598 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz Wójcik Jego BIAŁO-CZERWONI Okładka, karta tytułowa: Janusz Fajto Opracowanie tekstu: Witold Bereś Korekta: Dorota Jovanko-Mentzel Wybór Ilustracji: Tomasz Abramowicz Autorzy zdjęć: Andrzej Machnowski Krzysztof Rogalski Włodzimierz Sierakowski Teodor Walczak Copyright by Janusz Wójcik, Warszawa 1999 Copyright by Krajowa Agencja Promocyjna, Warszawa 1999 ISBN 83-88074-03-2 Skład, łamanie: Biuro Wydawnictw i Reklamy „eMBe" Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne, Wrocław, ul. Piotra Skargi 3/5 JEGO BIALO-CZERWON Kiedy wychodziliśmy z tunelu na ten najsłynniejszy stadion świata, nie było nawet tak źle. Anglicy nie gwizdali podczas naszego hymnu, natomiast bardzo silnie przebijał się doping naszej grupy z kraju. Atmosfera dość niezwykła, niczym na olimpiadzie lub mistrzostwach świata. WEMBLEY NIEZDOBYTE Goool! Jest!!! Kiedy „Franek" Mirosław Trzeciak odegrał ze skrzydła do Jurka Brzęczka, a ten bez namysłu, spokojnym, plasowanym strzałem jako trzeci Polak w historii pokonał angielskiego bramkarza na Wembley, uradowany podskoczyłem aż do linii autowej. Jurek biegł szczęśliwy do środka boiska, całując orła na koszulce. I to też było dowodem, że chłopcom zależy na grze dla reprezentacji. Dla Polski, jakby to szumnie nie zabrzmiało. Ryczące siedemdziesiąt tysięcy Anglików ucichło i słychać było tylko te siedem tysięcy rodaków, którzy przyjechali do Londynu z najrozmaitszych miejsc Polski. Takiego potężnego dopingu naszych nie pamiętam z innych poważnych, eliminacyjnych meczów wyjazdowych. Za to byłem im cholernie wdzięczny. - Psiakrew, pomyślałem sobie, możemy ich dzisiaj mieć! Dziś są naprawdę do ogrania. I rzeczywiście - choć prowadzili nadal 2:1, przez najbliższe minuty praktycznie nie istnieli na boisku. W przerwie w szatni nie było po co wymyślać chłopakom, tym bardziej że teraz doszła dopiero do nas wiadomość, że drugą bramkę rudzielec strzelił ręką. Nie lubię komentować roboty sędziów, ale się wkurzyłem. Ta druga bramka była decydująca dla przebiegu JANUSZ WÓJCK gry w pierwszej połowie, nie mówiąc już o tym, że byłby teraz remis bramkowy, i Anglicy musieliby się odkryć. Powiedziałem więc: - Chłopcy tylko spokojnie. Nie jest źle. Gramy tak jak przedtem i czekamy. Kiedy wychodziliśmy z tunelu na ten najsłynniejszy stadion świata, nie było nawet tak źle. Anglicy nie gwizdali podczas naszego hymnu, natomiast bardzo silnie przebijał się doping naszej grupy z kraju. Atmosfera dość niezwykła, niczym na olimpiadzie lub mistrzostwach świata. W pierwszych minutach „Franek" spalił się psychicznie, słabo i nerwowo strzelając bodaj z trzydziestu metrów. Owszem popełniliśmy kilka głupich błędów. Szczególnie widać było to przy pierwszej bramce, kiedy to podekscytowani Łapa i Zieliński zagrali niepewnie, idąc do Shearera, a pozwalając wejść na czystą pozycję Scholesowi. Inna sprawa - gdzie byli Brzęczek i Bąk, w chwilach gdy rudy strzelał bramki, a oni mieli go pilnować?! Ustawienie drużyny zakładało powtórzenie sukcesu z Bułgarii: jeden napastnik i mocno ofensywny Tomek Iwan, wchodzący ze środka pola. Tym razem zabrakło nam jednak konsekwencji, a przede wszystkim uwagi w grze obronnej. Zabrakło też kogoś takiego jak Sylwek Czereszewski w Burgas. Zabrakło samego Cze-reszewskiego. A tak w ogóle to zabrakło zimnej krwi i opanowania: Tomek Hajto w zupełnie absurdalny sposób dał się sprowokować Anglikowi, a uczulony na nas sędzia od razu pokazał mu żółtą kartkę. Niestety w drugiej połowie, tuż po tym gdy wszedł Kowalczyk, znowu nie upilnowano Scholesa i stało się. 3:1! Jednak to nie był jeszcze koniec meczu. Może zagraliśmy trochę asekurancko? Z drugiej jednak strony Anglicy - w dodatku na swoim boisku! - to nie Luksemburg, kiedy można pójść do przodu, nie ryzykując natychmiastowego skarcenia. Tymczasem to oni mieli walczyć o zwycięstwo za wszelką cenę - nam wygodniej było chłodno obserwować i walić ich z kontry. Najbardziej zabrakło piłkarskiego cwaniactwa. Chłopcy zagrali szlachetnie i czysto, a cwaniakami byli Anglicy, zwłaszcza Scholes, który bez litości wykorzystywał nasze błędy, strzelając nogą, ręką i głową. Piłkarz uniwersalny... JEGO NALO-CZERWOM Może gdybym wcześniej wprowadził „Kowala"? Nie pierwszy już raz udowodnił on, że choćby siedział na ławce w drugoligowej drużynie hiszpańskiej, potrafi jednym wejściem stworzyć zagrożenie pod bramką przeciwnika. Kiedy przy 3:1 uciekł skrzydłem i wszedł w pole karne, a jego partnerzy nie zdążyli dobiec z drugiej strony akcji, strzelił jak mógł najprecyzyjniej w długi róg. Piłka przeszła tuż obok słupka... Choć z drugiej strony... Pytano mnie, czemu od razu nie zagrali Juskowiak i Kowalczyk? Nie lubię takiego gdybania i patrzenia wstecz, gdy trzeba myśleć o przyszłości. A jednak należy sobie postawić pytanie: czy oni rzeczywiście mogli grać od początku? To wspaniali piłkarze - nigdy nie miałem wątpliwości. Ale czy można zagrać cały mecz tylko ambicją? Boję się, że ostatnio nie byli w formie na 90 minut. Inni mówili o Wichniarku. To z pewnością jeden z najbardziej obiecujących piłkarzy młodego pokolenia. Ale na gorących stadionach angielskich trzeba mieć choć trochę rutyny i zimnej krwi. Brak tego doświadczenia to nie była jedyna ważna przyczyna koszmarnej porażki reprezentacji młodzieżowej (0:5), na dzień przed naszym meczem. Tam właśnie zagrał Wichniarek i niewiele mógł zdziałać. A co działoby się na Wembley? Zresztą nie będę czarować. Wiadomość, że olimpijska kadra Pawła Janasa tak strasznie przegrała mecz z Anglikami, na pewno nie była obojętna ani dla mnie, ani dla piłkarzy. Doszły do mnie po meczu głosy, że Anglicy grali w drugim składzie. Takiego „drugiego składu", z MacManamanem, Beckhamem, Shearerem, Andy Cole'm i tym rudzielcem Paulem Scholesem, zazdrościć im może nie tylko polska, ale każda najwybitniejsza drużyna świata, nie wyłączając mistrzów. A to że właśnie mistrzowie świata, Francuzi, dali sobie z nimi radę na Wembley, nie powinno dziwić. Czy ktoś zdrowy na umyśle mógł w Polsce porównywać naszą reprezentację z mistrzami świata? Ktoś po meczu policzył, że angielska jedenastka, która wbiegła na murawę, warta jest 120 milionów dolarów na rynku piłkarskim. 120 milionów! A z Owenem, gdyby zagrał, byłoby to pewnie około półtorej setki. Ilu Juskowiaków musielibyśmy mieć, żeby choć w części równać się z nimi wartością finansową? Nie musimy się zatem tego meczu wstydzić, choć wyniku żal. JANUSZ WOJCIK 27.03.1999, Londyn, Wembley: ANGLIA - POLSKA 3:1 (2:1) bramki: Scholes (11., 22. i 71.) - dla Anglii; Brzęczek (28.) - dla Polski. Żółte kartki: Scholes, Sherwood (Anglia); Ratajczyk, Hajto (Polska). Sędziował Yictor Melo Pereira z Portugalii. Widzów 73 836. POLSKA: Matysek - Hajto, Zieliński, Łapiński, Ratajczyk -Świerczewski (46. Kłos), Bąk, Brzęczek, Siadaczka (67. Kowal-czyk) - Trzeciak (83. Juskowiak), Iwan. Wreszcie mogę odpocząć. Lecę samolotem, siedzę w głębokim fotelu, a jednak jestem wściekły! Tyle pracy i tak głupio stracone gole. Pewnie przegramy jeszcze nie raz, przecież wolałbym mieć poczucie, że przegrałem z przeciwnikiem na boisku, a nie z dziw-nymi układami, i nieudolnością działaczy związkowych. Prawda, że to my - piłkarze i ja - przegraliśmy na Wembley. Jednak to co działo się w miesiącach poprzedzających spotkanie, wołało o pomstę do nieba! Na dziesięć dni przed meczem z Anglią trener pierwszej repre-zentacji nie wiedział, za ile będą grać jego piłkarze, i jak przekupka musiał się wykłócać o pieniądze. Czy taką sytuację miał Kevin Keegan, choć został powołany w biegu i praktycznie tylko na kilka miesięcy? On wiedział od początku, że tylko dla niego przeznaczę-no milion funtów, jeśli wprowadzi reprezentację Anglii do mi-strzostw Europy. U nas się mówi - a bardzo, bardzo jeszcze daleko do ostatecznej decyzji - że dla wszystkich piłkarzy premia ta będzie wynosiła milion dolarów. Honoraria nieporównywalne. Ostatnie miesiące były ogromnie wyczerpujące. Nie tylko z powodu pracy trenerskiej. To w końcu są moje zadania. Ale dlaczego tak odpowiedzialną działalność musiałem łączyć z funkcją menedżera, działacza, sekretarza i Bóg wie jeszcze kogo? Nie doceniłem siły bezwładu Polskiego Związku Piłki Nożnej. I bałaganu w nim panującego. A przede wszystkim nie doceniłem siły celowego oporu działaczy PZPN, a w szczególności niechęci i oporu prezesa Mariana Dziurowicza. Dostajemy z Krzyśkiem Dmoszyńskim zawiadomienia o posiedzeniu Zarządu, ale musimy czekać pod drzwiami, póki nie JEGO BIALO-CZERWON dojdzie do spraw reprezentacji. Czasami trwa to godzinami. Na takie spotkanie opracowuje się materiały dotyczące zasad przygotowania i premiowania piłkarzy. Czekam więc jak ten dureń kilka godzin pod drzwiami, jakby nie można było wcześniej opracować precyzyjnego planu posiedzenia, tak by selekcjoner reprezentacji nie musiał tracić całego dnia pracy. Wreszcie mnie proszą do środka. Mówię, co przygotowałem, zabiera to chwilę, po czym zwykle zaczyna się kłótnia. I to nie o sprawy merytoryczne, bo odnoszę wrażenie, że zna się na nich tylko jako tako Kulesza. Kłótnia idzie oczywiście o pieniądze. Panowie jeden przez drugiego - patrząc co chwilę na prezesa, czy ich wnioski akceptuje - zaczynają wydzierać kadrze złotówka po złotówce. Kiedy na Wembley prawie trzy lata temu grała kadra Antka Piechniczka, za zwycięstwo miała przyobiecane 200 tysięcy dolarów jako premię. Dlatego teraz upierałem się: to muszą być większe pieniądze. Nie chodzi zresztą tylko o sumę. Raczej o zasadę. Pieniądze dziś i trzy lata temu to jednak zupełnie inna bajka, nie mówiąc już o tym, że kadrowicze muszą poczuć, że się na nich stawia, na nich liczy i z nimi gra, na dobre i na złe. W dodatku podobno pieniędzy w PZPN nie brakuje. Przez cały czas mówiłem: chcemy 250 tysięcy do podziału. Tymczasem, co słyszę zaraz na początku posiedzenia? Jeden z mądrych panów wnioskuje 160 tysięcy dolarów, a drugi zaraz go poprawia, że może jednak 180 tysięcy. Że to i tak ogromne pieniądze, a przecież nie wiadomo, czy kadra wygra. Aż mną zatrzęsło. To są ci menedżerowie polskiej piłki! Jeśli już są tacy cwani, żeby nas psychicznie zdołować przed tak ważnym spotkaniem, to przynajmniej nauczyliby się punktować. Przecież jeśli mamy ich zdaniem przegrać na Wembley, to czemu nie zakrzykną do mediów z fantazją: „Trener Wójcik chciał 250 tysięcy, my dla naszych chłopców damy wszystko. Proponujemy dwa razy więcej!". Skoro z góry zakładali, że musimy przegrać, to przynajmniej podreperowaliby sobie swój wizerunek u kibiców. Na razie jednak działacze tylko gadają, kątem oka popatrując, co powie prezes Dziurowicz. A ten powoli podnosi rękę, jakby chciał się zapisać dyskretnie do głosu, co sprawia, że w jednej chwili wszyscy milkną. JANUSZ WOJCK - Zważywszy na argumenty obu stron... - zawiesza głos i już myślę sobie, że będzie coś pomiędzy 180 a 250, no 200 tysięcy -proponuję: 175 tysięcy premii dla drużyny. Nie do wiary! Jak przekupka targować się o pięć tysięcy dolarów?! To się nie mieści w głowie! Stanęło po długiej dyskusji na sumie 200 ty siacy. Jakby tego było mało, jeden z panów działaczy nagle wstaje i mówi mniej więcej tak: „Panie trenerze, wiem, że pański kontrakt jest tak skonstruowany, że dostaje pan dodatkowe pieniądze za zwycięstwa, ale moim zdaniem ostatnio zarabia pan za dużo..." Nie wytrzymałem: - To co mam, może zacząć przegrywać, żeby zasłużyć się dla PZPN?! Tak? Wtedy będzie pan usatysfakcjonowany? Napięcie PZPN - kadra przybierało różne formy. Jak choćby nielojalność i złośliwe nierespektowanie strategii trenera kadry narodowej, rozgrywającego przed ważnym spotkaniem ze swym przeciwnikiem wojnę nerwów. Do ostatniej chwili i ja, i Keegan, trzymaliśmy w tajemnicy swoje składy drużyn na mecz londyński. Po przedstawieniu wybranej kadry w PZPN, zapowiedziałem więc, aby nikt nie odważył się podać żadnego nazwiska, nim na to pozwolę. Niemal w tej samej chwili, kiedy o to prosiłem, z jednego z fak-sów w PZPN nieznana ręka wysyłała 23 nazwiska kadrowiczów do Polskiej Agencji Prasowej. Dziesięć minut po ukazaniu się tego materiału w PAP, Keegan ogłosił publicznie nazwiska swoich zawodników... W takiej atmosferze wyjeżdżaliśmy do Londynu. W poprzedzających miesiącach nie było lepiej. Oto 11 stycznia 1999 roku około wpół do szóstej po południu nadszedł do siedziby PZPN pilny faks ze Szwajcarii. Szef Departamentu Szkolenia FIFA, Jurg Nepfer, wielka szycha w światowym futbolu, wysłał na ręce Michała Listkiewicza zaproszenie dla mnie i dla niego na spotkanie z nim i z trenerami innych reprezentacji, które podobnie jak Polska zanotowały znaczny awans w rankingu FIFA. Spotkanie było zaplanowane na 21 stycznia, było więc dość JEGO B1ALO-CZERWOM czasu na przygotowanie się, tym bardziej że chciał się ze mną również spotkać sam Sepp Blatter, prezydent FIFA. Co robi prezes Dziurowicz? Natychmiast... przesuwa planowane na wcześniejszy termin posiedzenie, tak by rzeczywiście kolidowało z wyjazdem do Zurychu, i za naszymi plecami wysyła stosowną wiadomość do FIFA. Informuje w niej z przykrością, że niestety obaj panowie muszą być obecni na posiedzeniu PZPN w związku z przygotowaniami do meczów eliminacyjnych mistrzostw Europy. A na wszelki wypadek, gdyby FIFA jednak nalegała i umożliwiła nam spotkanie w innym terminie, dodaje, że również w następnych dniach trener Wójcik i pan Listkiewicz nie będą mieli czasu. Ja - dlatego że wyjeżdżam na zgrupowanie kadry na Malcie, Listkiewicz - dlatego, że ... na 20 lutego został zapowiedziany nadzwyczajny zjazd PZPN i aż do tego czasu musi być w kraju, by pomagać w przygotowaniach. Ten zjazd zakończył się, tak jak musiał się zakończyć: zwycięstwem usłużnego wobec prezesa dworu potakiwaczy. Tylko naiwni dziennikarze w sierpniu 1998 roku brali poważnie pod uwagę zapowiedź Mariana Dziurowicza, który - pod groźbą bojkotu ligi i wręcz zawieszenia rozgrywek przez UEFA - zapowiedział zwołanie nadzwyczajnego zjazdu PZPN. l 12 sierpnia 1998 powiedział podczas konferencji prasowej: „Zrobię wszystko, żeby ten zjazd mógł wybrać nowe władze. Wprawdzie nie będzie to zjazd wyborczy, lecz nikt mi nie zabroni złożyć rezygnacji". Za to 20 lutego 1999 w trakcie obrad Nadzwyczajnego Zjazdu PZPN już niczego nie owijał w bawełnę: „Czy się komuś moja buźka podoba czy nie, wyborów dziś nie będzie!". Nic więc dziwnego, że kiedy dziennikarze pytali Krzyśka Dmo-szyńskiego, dyrektora reprezentacji, czy Nadzwyczajny Zjazd PZPN aby nie przypomina mu zjazdów PZPR, ten ze śmiechem odpowiedział: - Panowie, nie obrażajcie PZPR!. W pewnym sensie prezes się jednak przeliczył. Na kilka dni przed wyjazdem na Wembley Światowa Federacja Piłki Nożnej wysłała do PZPN pismo, w którym upominała się o realizację obietnicy złożonej przez Dziurowicza w sierpniu. Wtedy przecież zażądano z jednej strony odwołania zawieszenia Prezydium PZPN przez ministra Dęb-skiego, a z drugiej zobowiązano PZPN do wybrania nowych władz. JANUSZ WÓJCK Tymczasem nieoceniony rzecznik Tomasz Jagodziński wciąż twierdził, że w gruncie rzeczy międzynarodowe władze futbolu nieustannie popierają prezesa Dziurowicza! Jeszcze przed owym niby nadzwyczajnym zjazdem doszło wreszcie do porządnego zgrupowania, jednego z lepiej zorganizowanych zgrupowań w historii mojej kariery. Tyle że PZPN nie miał z organizacją tej imprrezy nic wspólnego. l lutego wylądowaliśmy na Malcie. Mecze zakontraktował i opłacił cały nasz prawie dwutygodniowy pobyt medialny koncern UFA, który jest właścicielem praw do transmisji meczów eliminacyjnych kadry oraz spotkań większości klubów I i kilku II ligi. To nie były małe koszty... Andrzej Placzyński, reprezentant UFA na Polskę, wielki przyjaciel piłki nożnej, a także mój, chętnie przy tej okazji podkreślał, że sprawa pieniędzy w tym wypadku nie jest najważniejsza. UFA w ten sposób chciała pokazać, że choć jej zadaniem jest zarabianie pieniędzy, chce także stworzyć optymalne warunki dla kadry. Jasne było przy tym, że UFA na lepszej grze naszej reprezentacji, a tym samym na większych wpływach z różnych telewizji, raczej nie straci... Niektórzy dziwili się: po co nam mecze z Maltą czy Finlandią? Rzecz w tym, że o tej porze roku graczom brakuje ogrania, dostęp do dobrych płyt trawiastych, dość przyzwoita pogoda, znakomite wyżywienie i zakwaterowanie, są bardzo ważnymi elementami przygotowań każdej kadry. Wyniki sparingów może nie były wybitne, ale udało się nam utrzymać pasmo ośmiu meczów bez porażki, a Wojtek Kowalczyk Finom strzelił 1000. bramkę reprezentacji Polski w oficjalnych meczach. Tym którzy pytali, dlaczego tylko zremisowaliśmy z Finlandią, odpowiadałem: „To nie jest Turniej Czterech Skoczni, by bić rekordy". Co ciekawe, na Malcie zjawił się też prezes Dziurowicz. Zamieszkał w superluksusowym hotelu „Radisson" tuż obok nas i spotkał się... z Maltańczykiem Mifsudem, przedstawicielem UEFA zajmującym się konfliktem w polskiej piłce, gościem specjalnym na Nadzwyczajny Zjazd PZPN. JEGO BIAŁO-CZERWONI Innym spotkaniem kontrolnym, jak z Maltą i Finlandią, był warszawski mecz na Legii z Armenią. Nie ma co ukrywać, tu też gra nie była najlepsza, ale w tym spotkaniu nie chodziło o wynik, lecz o zgranie się drużyny. Dlatego też po wygranej tylko l :0, nie miałem specjalnych pretensji do chłopaków. Zaprosiłem ich na piwo. Tradycja jest taka, że zwykle po meczu spotykamy się na uroczystej kolacji. Po zwycięstwie nad Armenią zaprosiłem chłopaków na piwonio baru „Zbrojownia" w gościnnym hotelu „Sobieski". Nie powinno to nikogo gorszyć. Chłopcy mają absolutny zakaz picia alkoholu przed meczem. Owszem zdarzył się przypadek, kiedy na zgrupowaniu jeden z graczy poczuł się lekko zmęczony, ale była to jego ostatnia chwila w grupie. W tej kwestii w drużynie powinna panować żelazna dyscyplina, do której wszyscy jednakowo muszą się stosować. Oczywiście usunięcie z kadry pociąga za sobą konsekwencje finansowe. Na szczęście to są dorośli ludzie, którzy nauczyli się poważnie traktować i swoje życie, i swoje zarobki. Dotychczas każdy trener przykładał ogromne znaczenie do tego, żeby napisać bardzo precyzyjny regulamin głaskania, karania i w ogóle bycia reprezentantem. U nas taki regulamin nie istnieje. Bo nie musi! Każdy dokładnie wie, co do niego należy, na jaką nagrodę może liczyć, a co się stanie, gdy nawali. Ale dzień meczu z Armenią był jeszcze pod jednym względem wyjątkowy. Kilka dni wcześniej Sławkowi Majakowi urodziło się dziecko - swoje szczęście uczcił po męsku. Może dlatego w meczu z Ormianami nie grał najlepiej. Pomyślałem jednak, że w tak wyjątkowej chwili mogę mu trochę odpuścić. Zaraz po meczu zabrałem głos. Chłopcy zaciekawieni nadstawili ucha. Podziękowałem im za grę, a potem trochę złośliwie przypomniałem Sławkowi, jak to w czasie meczu huknął piłą w trybuny. Przez chwilę widziałem, że był trochę niepewny. Wtedy głośno dorzuciłem: - Panowie, Sławkowi właśnie urodził się dzieciak! Cieszmy się z tego razem z nim, w końcu to nasz wielki przyjaciel. JANUSZWOJCK W tym momencie otwierają się drzwi baru, wchodzi uroczyście dyrektor Sobieskiego, nieoceniony Janek Kowalski, za nim wjeżdża wielki tort ze świeczką, a za tortem trzyosobowa kapela ludowa, z bardzo atrakcyjną solistką. Kiedy zaczęli grać „Sto lat", a ona wraz z nami zaczęła śpiewać, zrobiło się jakoś tak sympatycznie... I już wiedziałem, że na tych chłopakach mogę polegać. Kątem oka spostrzegłem Sławka, jak ociera łzy... Wielu komentatorów i obserwatorów chętnie podkreśla niezwykłą atmosferę w reprezentacji: to że ja walczę o piłkarzy, ale i to, że oni potrafią stanąć za mną murem. Ale przecież bardzo często staram się (muszę!) budzić w nich wściekłość na mnie. Muszę nimi wstrząsnąć, wkurzyć ich, nawet niesprawiedliwie potraktować, żeby tylko ruszyli rozjuszeni na przeciwnika. Tak więc raz jestem ich przyjacielem, a innym razem muszę być najgorszym wrogiem. Tylko że to wszystko zawsze jest kontrolowane. 3.02.1999, La Yaletta: MALTA - POLSKA 0:1 (0:0) Bramka: Kłos (90.). Sędziował C. Trentalange z Włoch. Widzów j 500. ] POLSKA: Matysek (46. Sidorczuk) - Kłos, Bąk (46. Węgrzyn), l Łapiński, Hajto (46. Czereszewski) - Majak (46. Świerczewski), \ Michalski (46. Nowak), Brzęczek (77. Czerwiec), Siadaczka -; Kowalczyk (75. Reiss), Trzeciak (80. Żurawski). 6.02.199, La Yaletta: FC Hibernians - POLSKA 0:1 (0:1). Bramka: Trzeciak (20.) : POLSKA: Sidorczuk (46. Wyparło) - Majak (46. Murawski), Ł! j piński, Hajto - Iwan, Michalski, Czerwiec, Czereszewski (46. l Nowak), Świerczewski - Kowalczyk (62. Żurawski), Trzeciak (46. Reiss). 10.02.1992, La Yaletta, Stadion TaQuali: POLSKA - FINLANDIA 1:1 (1:1) Bramki: Kowalczyk (1.) - dla Polski; Johansson (20.) - dla Finlandii. Czerwona kartka: Węgrzyn - Polska. Żółta kartka: Bąk -Polska. Widzów 100. Sędziował E. Zammit (Malta) JEGO BIAŁO-CZERWONI POLSKA: Sidorczuk (46. Wyparło) - Bąk, Łapiński, Zieliński (46. Michałski), Węgrzyn - Siadaczka (58. Świerczewski), Hajto (70. Kłos), Brzęczek, Iwan - Kowalczyk, Trzeciak (90. Czereszewski). 4.03.1999, Warszawa, Stadion Legii: POLSKA - ARMENIA 1:0(1:0) Bramka: Trzeciak (4.) Sędziował A. Sredak (Słowacja). Widzów 6 tyś. POLSKA: Matysek (46. Sidorczuk) - Kłos (67. Wałdoch), Łapiński, Zieliński, Siadaczka, Hajto (46. Adamczuk), Nowak (46. Czerwiec), Michałski (66. Czereszewski), Iwan - Juskowiak (62. Wichniarek), Trzeciak (46. Majak). Trafu trzeba, że na dziesięć dni przed meczem z Anglią, wtedy, gdy Prezydium Zarządu Polskiego Związku Piłki Nożnej targowało się ze mną o każdego dolara, składałem również informację na temat realizacji przygotowań reprezentacji do spotkań eliminacyjnych. Podkreśliłem, że dzięki pomocy firmy UFA, krajowych mediów, niezwykle życzliwie wspierających sprawę pierwszej reprezentacji, dzięki niezwykłemu zaangażowaniu zawodników - wszyscy zjawiali się wtedy, gdy ich potrzebowałem - podstawowy plan przygotowań został wypełniony, a już zainteresowanie samych kibiców przekracza wszystko, co ostatnio działo się w polskim futbolu. Musiałem też jednak napisać mniej sympatyczne rzeczy: ...Reprezentacje Narodowe są kołami zamachowymi całej polskiej piłki nożnej, w tym także tego masowego zainteresowania. A to w sposób oczywisty przekłada się w działaniach organizacyjnych na różnorodne możliwości generowania (pozyskiwania) środków finansowych. Sądzę, że wszyscy rozumieją funkcjonujące tutaj mechanizmy. Myślę także, że wszyscy zdają sobie sprawę, ze aktualna pozycja naszego piłkarstwa w Europie i na świecie, odbierana jest przez pryzmat wyników uzyskiwanych przez Reprezentację Narodową. I przyjmując taki punkt odniesienia, muszę niestety po raz kolejny stwierdzić, że na szczeblu decyzyjnym PZPN nadal wiele spraw jest nierozstrzygniętych i nieustalonych, co w określony (negatyw- JANUSZ WOJCK ny) sposób przekłada się na sprawność funkcjonowania naszej reprezentacji. Pierwszoplanową sprawą jest tutaj regulamin premiowania za wyniki uzyskiwane przez reprezentację narodową. Pierwszy projekt tego dokumentu przekazałem jeszcze na wiosnę 1998 roku. Każdy trener i menedżer doskonale wie, jak brak jasności i precyzji w takich sprawach niekorzystnie wpływa na morale i motywację piłkarzy. Kolejną, równie ważną sprawą, są uposażenia fachowców współpracujących z reprezentacją narodową. Koledzy Z. Pocialik, D. Śledziewski, T.Derwinis, T.Ściński, A.Frączyk, K.Leszczyński, często kosztem swojej pracy zawodowej i urlopów wypoczynkowych, angażują się w swoje obowiązki przy reprezentacji, za co otrzymują - lub nie - symboliczne kwoty z tytułu umowy-zlecenia. Moje wielokrotne monity o zwiększenie tych wynagrodzeń (nie zmienianych od sierpnia 1997) pozostają bez decyzji. Równie skromnie wyglądają zresztą wynagrodzenia kolegów zatrudnionych etatowo w PZPN, a oddelegowanych do współpracy z reprezentacją narodową. Tutaj także nie ma pozytywnych decyzji. A odpowiedzialność tych osób, w świetle ww. oczekiwań, jest przecież ogromna. Kolejne dwie sprawy także są nieuregulowane od wielu miesięcy. Mam na myśli zagadnienie reprezentacyjnego sprzętu sportowego i personalnego wzmocnienia prac biura reprezentacji narodowej. Pisałem o tych problemach już wielokrotnie w poprzednich sprawozdaniach - bez żadnego efektu. Nie chcemy - czy nie możemy -załatwić najprostszych spraw organizacyjnych? (...) Wszyscy muszą grać w tej samej drużynie. Mam nadzieję, że macie Panowie tego świadomość i, że nie podejmując na czas stosownych decyzji organizacyjnych, bierzecie na swoje barki część odpowiedzialności za wyniki reprezentacji narodowej w nadchodzących meczach. Wkrótce po tym piśmie usłyszałem w mediach, jak Związek chwali się swoją świetną sytuacją - pod tym względem. Najbardziej rozbawiło mnie twierdzenie, że PZPN znakomicie sobie radzi, bo zarobił 37,5 min. złotych. Trochę więcej skromności, panowie! W końcu skąd wzięły się te pieniądze? Czy aby nie z kieszeni klubów ligowych, którym JEGO BIAŁO-CZERWONi w ostatnich miesiącach uniemożliwialiście działanie, że aż musiała interweniować i FIFA i minister sportu? Czy aby nie dzięki meczom reprezentacji, która ciągle nie ma profesjonalnych warunków do pracy? Czy aby nie z transferów, choć sami niemal nic nie uczyniliście, aby przestali na naszych boiskach grasować hochsztaplerzy, załatwiający transfery do drugoplanowych klubów? Czy wiecie, ile pieniędzy ponad te miliony miałaby polska piłka, mielibyście i wy panowie, gdybyście zrobili wszystko, by piłkarze mogli grać w dobrych warunkach, trenerzy mogli pracować, a kluby mogły się rozwijać? Te 37,5 min. to nie jest mało. Dobrze, że są takie pieniądze. Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego wobec tego nie inwestowaliście ich w stworzenie nowoczesnego ośrodka, w zbudowanie porządnego stadionu narodowego w stolicy, w szkolenie młodzieży? Dlaczego nie tak dawno usłyszałem, że nie należy do PZPN wydawanie pieniędzy na szkolenie trampkarzy? Dlaczego nie macie pieniędzy na boiska dla młodzieży, by nie łamała sobie nóg na klepiskach? Czy nie rozumiecie, że to byłyby pieniądze ZAINWESTOWANE, które bardzo szybko przyniosłyby zysk? Opinia publiczna jest cierpliwa, ale tylko do pewnych granic. Jak powiada mój zaprzyjaźniony dziennikarz: historia uczy, że dwór zwykle zmieniano nie w drodze demokratycznych wyborów, tylko rozpędzano go kijami na cztery strony świata. Na szczęście w waszym przypadku, panowie, tak się nie stało. Na szczęście też już was nie ma. JANUSZ WdJCK W Białymstoku zaczęli się wtedy pojawiać przedstawiciele innych klubów, premiując chłopaków tylko za to, żeby nadal grali poważnie i nie odpuszczali żadnego spotkania. Krótko mówiąc - przeciwnicy naszych przeciwników płacili nam za to, żeby tylko nie przyszło nam do głowy sprzedanie jakiegoś meczu. OD POCZĄTKÓW DO JAGIEŁŁOM BIAŁYSTOK W tym samym czasie, kiedy w pierwszej lidze walczono o punkty w obecności dwóch, trzech czy pięciu tysięcy widzów, w Białymstoku na mecze prowadzonej przeze mnie drugoligowej Jagiellonii, gdy gromiliśmy jednego za drugim przeciwnika, waliło drzwiami i oknami po dwadzieścia, trzydzieści a nawet czterdzieści tysięcy ludzi. Już zdawałem sobie sprawę z tego, że jeśli mogę osiągnąć niepowtarzalny sukces sportowy, to nie tylko dzięki ciężkiej pracy własnej i piłkarzy, ale przede wszystkim dzięki niesłychanemu wsparciu kibiców. Tym doświadczeniem chciałbym dziś podzielić się z wszystkimi, którzy myślą, że najważniejsze jest, ile pieniędzy zarobi klub, polska federacja piłkarska, czy któryś z działaczy. Takie myślenie musi się źle kończyć - w piłkę gramy najpierw dla kibiców, a potem dopiero dla pieniędzy. Kto narusza ten porządek, popełnia wielki błąd i w końcu sam przegrywa. To kibice - tak jak to było w Białymstoku w roku 1986 i 1987 - są solą piłki nożnej. Bez nich nasza praca nie ma sensu. To im trzeba się dzisiaj pokłonić. JEGO HALO-CZERWON W Grodzisku pod Warszawą, zaczynałem swoją karierę trenerską. W Pogoni, zjawiłem się zimą z początkiem 1981 roku, zaraz po Bożym Narodzeniu. Właśnie wróciłem z saksów w Kanadzie, w Toronto Falcons. Drużyna zajmowała wtedy piąte miejsce w regionalnej A - klasie i grała tak, jak sobie można wyobrazić śre-dniactwo A - klasy. Panowała bieda. Drużyna zupełnie amatorska - gracze do południa pracowali, mogliśmy trenować tylko parę razy w tygodniu. Męczące dojazdy zawodników kolejką podmiejską do Grodziska, wynajmowanie na treningi sali gimnastycznej w szkole, oczywiście żadnych szatni, natrysków ani świadczeń socjalnych. Już wówczas jednak udało mi się przekonać chłopaków, że wspólnie zrobimy coś fajnego. Od wiosny się zaczęło - ze średnio grającej drużyny zrobiła się paka nie do pobicia. A już w drugiej połowie sezonu wygraliśmy WSZYSTKIE mecze. Awansowaliśmy do ligi okręgowej - historyczna chwila w Grodzisku. Praca z takimi graczami - czysto już piłkarski trening - to zupełnie coś innego niż praca zawodowa. Znacznie więcej problemów miałem z ich życiem pozasportowym, niż z ich treningami. Jak ich zwolnić z pracy, jak dojechać na mecz, co zrobić z żoną, a co z policją. Pamiętam na przykład, jak tuż przed meczem aresztowano mi trzech podstawowych graczy, i jak z miejscowym komendantem musiałem załatwiać, aby wypuścił ich warunkowo na samo spotkanie. Zagrali, wygraliśmy zdecydowanie, a oni wrócili do pudła! Muszę powiedzieć, że były to fajne czasy, i wspominam je z wielkim sentymentem. Praca w tamtym zespole miała jeszcze jedną dobrą stronę - stanowiła dla mnie doświadczalny poligon, gdzie praktykowałem ustawienie treningu, szkolenia, podstaw taktyki w zależności od kondycji grupy, z którą ma się do czynienia. W tym sensie praca w Grodzisku dużo mi dała. Piłką, tak jak każdy chłopak, zajmowałem się od szczenięcych lat. Zacząłem od treningów w Agrykoli. Musiało być nieźle, bo zdobyliśmy tytuł piłkarskiego mistrza Polski szkolnych klubów sportowych. JANUSZ WÓJCK Stamtąd zostałem powołany do reprezentacji Warszawy, gdzie moim trenerem był Waldek Obrębski, potem do reprezentacji Polski juniorów, a wreszcie wylądowałem w Gwardii Warszawa. Tuż przed wyjazdem na mistrzostwa Europy juniorów (w 1972 roku, gdzie Polacy zdobyli brązowy medal, a w drużynie grał na przykład Władek Żmuda, i trenował ją m.in. Jacek Gmoch) złapałem paskudną kontuzję kolana. To mnie wyeliminowało z tego wyjazdu, i choć kontuzja została wyleczona, niestety potem jeszcze wielokrotnie się dokuczała! W Gwardii zadebiutowałem w wieku 17 lat przeciwko ŁKS-owi, grając jako prawy obrońca jeszcze w jednej drużynie z Kraską, Szymczakiem, Małkiewiczem, trenowany przez Ryszarda Konce-wicza i jego asystenta Bogusława Hajdasa. Gwardia zdobyła wówczas trzecie miejsce w lidze, i w ogóle dobrze się spisywała. Były to zresztą jej ostatnie dobre lata. Wkrótce potem okazało się, że muszę iść do szpitala na operację łąkotki, a w rok później na operację drugiego kolana. Jeszcze Jacek Gmoch mnie za sobą pociągnął na kilka miesięcy do Zagłębia Sosnowiec, którego był nieformalnym szefem, dla uratowania zespołu przed spadkiem. Zagłębie się uchroniło: po rundzie jesiennej miało tylko 7 punktów, na wiosnę znalazło się w środku tabeli. Nie mogło zresztą być inaczej, skoro kciuki za piłkarzy trzymał sam towarzysz Edward Gierek, pochodzący z Sosnowca. Niestety Gwardia nie dogadała się z Zagłębiem, czego żałowałem, bo warunki w Sosnowcu rzeczywiście były bardzo dobre, i wylądowałem w drugoligowym wówczas Ursusie. Tu też nie było źle - zakład należał do czołówki polskiego przemysłu i pamiętam, że w ramach transferu Gwardia otrzymała za mnie ciągnik, a i ja dostałem dość duże pieniądze. To był jak na tamte czasy spory transfer. Kupiłem sobie pierwszy samochód. Tymczasem znowu odnowiła się kontuzja, ponadto rozpocząłem zaoczne studia trenerskie i odszedłem do Hutnika Warszawa. Po kolejnym roku zdecydowałem się na piłkarski wyjazd najpierw do Pakistanu, a potem do Kanady, gdzie zresztą zdobyliśmy tytuł amatorskiego mistrza Stanów i Kanady, z takimi zawodnikami między innymi, jak Rześny, Patoła, Jałocha, Żmijewski. Po półtora roku wróciłem do kraju, by od razu wziąć się za pracę trenerską. Ponieważ wszyscy chłopcy z drużyny Pogoni do po- JEGO B1ALO-CZERWONI łudnia pracowali, ja również podjąłem pracę jako nauczyciel wychowania fizycznego w szkole dla dzieci specjalnej troski. Muszę powiedzieć, że było to dla mnie bardzo ważne przeżycie. Z tymi dzieciakami udało mi się zdobyć tytuł mistrza Warszawy w piłce nożnej szkół specjalnych. Po odejściu z Grodziska przez rok trenowałem Huragan Wołomin, a równocześnie społecznie pracowałem w PZPN w komisji młodzieżowej, gdzie byłem odpowiedzialny za organizację ogólnopolskich spartakiad młodzieży w piłce nożnej. Wtedy zaczęła się też moja poważna przygoda trenerska. Na początku bardzo mi pomógł Zbyszek Kaliński, podówczas sekretarz generalny PZPN. Mieszkaliśmy zresztą blisko siebie na Stegnach. To on zaproponował mi pracę w Hutniku Kraków, kiedy właśnie zastanawiałem się, co dalej robić ze swoim życiem. Było lato 1984, i pociągała mnie trochę polityka. Wybrałem jednak piłkę. I chyba dobrze się stało. W ten sposób na wakacje 1984 roku, kiedy właśnie się ożeniłem, zamiast wyjechać w podróż poślubną, ruszyliśmy z żoną do Nowej Huty. Były to czasy, kiedy władze Huty im. Lenina, jak się wówczas ten zakład nazywał, dbały o klub, licząc na jego osiągnięcia propa-gandowo-sportowe. Pamiętam stamtąd na przykład Stefana Nizioł-ka, jednego z dyrektorów, który za te sprawy odpowiadał i rzeczywiście bardzo się starał mi pomóc. Trafiłem do klubu w środku okresu przygotowawczego. W poprzednim sezonie Hutnik uplasował się w dolnej części tabeli II ligi, a i teraz -jak okazało się -jego zawodnicy byli bardzo zapuszczeni. Ostro zabraliśmy się do pracy i już wiosną 1985 roku tylko o włos przegraliśmy rywalizację o wejście do pierwszej ligi! Przegraliśmy ze Stalą Mielec, która wiadomo - lotnicze zakłady, pracujące również dla wojska - w czasach PRL była dużo lepiej - nazwijmy to elegancko - zorganizowana (co w praktyce oznaczało lepsze umocowanie polityczne). Nie pomogło nawet wygranie z nimi na ich boisku 3: l, i remis u siebie 1:1. Jeszcze po rundzie jesiennej zajmowaliśmy pierwsze miejsce z 20 punktami, tylko jedną porażką i wyraźną przewagą nad Stalą. Niestety na finiszu wykończono nas - Stal wygrała jak chciała JANUSZ WOJCK z siostrzaną Avią Świdnik, a my przegraliśmy z Igloopolem Dębica. W rezultacie zajęliśmy trzecie miejsce z 36 punktami (11 zwycięstw, 14 remisów i 5 porażek, stosunek bramek 35-19), podczas gdy Stal była pierwsza z 40 punktami. W każdym razie moja trenerska praktyka w Hutniku - a zaoferowano mi tam miejsce jako jednemu z najmłodszych trenerów I i II ligi - była bardzo pouczająca. Po tym jak przegraliśmy ze Stalą awans, powiedziałem sobie, że pewnych rzeczy organizacyjnych trzeba się nauczyć, jeśli chce się walczyć z najlepszymi. W Nowej Hucie siedziałem dwa lata, po czym wróciłem do PZPN. Z racji tego, że wcześniej zajmowałem się młodzieżą, zacząłem pomagać Władkowi Stachurskiemu w prowadzeniu reprezentacji do lat szesnastu jako jego asystent. Gdy on odszedł, w naturalny sposób przejąłem U-16 i prowadziłem ten zespół do końca eliminacji. Trwało to jednak krótko - bodaj z miesiąc. Powód był prosty - dostałem kolejną poważną ofertę pracy tre-^nerskiej. Z końcem 1985 roku podpisałem kontrakt z Jagiellonią Białystok. Podpisałem, a potem zwiedziłem obiekty, gdzie miałem pracować i trenować zawodników. Szczerze mówiąc, byłem przerażony. Po pierwsze: przyjechałem tam zimą. Krótki dzień, wcześnie robi się ciemno, do tego zima jest tu ostrzejsza niż gdzie indziej w Polsce. Samo miasto wydało mi się jakieś niepokojące, dziwne, bardzo wschodnie w swoich klimatach. Miało w sobie jednak coś pociągającego. Sprawy organizacyjne wyglądały fatalnie. Szatnia, którą mi pokazano, była w dużo gorszym stanie, niż najgorsze szatnie robotnicze w upadających wielkich zakładach przemysłowych. Ściany pokryte mszczącą się olejną farbą, aż czarną z brudu, jedna ławka, jeden wieszak stojący na środku i jedna słaba żarówka wisząca na drucie przy suficie. Zamiast pryszniców - dwie umywalki. Zamiast normalnej ubikacji - przegrodzony cienką ścianką wychodek pochodzący pewnie jeszcze z czasów carskich, do załatwiania się na kucanego. Do tego hotel dla mnie. Robotniczy. Zimny. Ponury. Koszmar. Po prostu koszmar. JEGO BIAŁO-CZERWOM Długo się zastanawiałem, czy dobrze zrobiłem, przyjeżdżając tam, tym bardziej że drużyna była nie tylko fatalnie przygotowana, nie tylko bardzo słaba kadrowo, ale również psychicznie podłamana. Jagiellonia zajmowała wtedy trzecie miejsce od końca i wszyscy byli pewni, że spadnie z drugiej ligi. Nie miałem jednak wyjścia - świeżo założona rodzina, żona i mały synek na utrzymaniu, kiepska pensyjka trenera kadry juniorów do lat 16 w PZPN, to było zdecydowanie za mało. Tak zaczęły się żmudne i ponure dni, wieczory i noce białostockie. Najpierw wolno, a potem coraz szybciej zaczynaliśmy wychodzić z tego organizacyjnego i sportowego bagna. Pamiętam jeden z pierwszych meczów, kiedy jako gospodarze musieliśmy przyjąć sędziów. Przyjechali, wieziemy ich za miasto do zajazdu „Wiking". Myślałem, że udajemy się do restauracji. Wchodzimy i prosto walimy na dół. Myślę sobie - pewnie jakieś „piekiełko". Tymczasem weszliśmy na zaplecze za kotłownią -marna salka z byle jakim jedzeniem, gdzie samemu było wstyd usiąść, nie mówiąc już o przyjęciu sędziów i obserwatora z PZPN. Pomyślałem, że tak być nie może! I pod koniec pierwszego sezonu wszyscy już tylko marzyli o tym, żeby pojechać sędziować mecz w Białymstoku! Nawet sędziowie międzynarodowi chętnie przyjeżdżali do nas, pewni że podjęci zostaną po pańsku... Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że jestem tu nie tylko trenerem zajmującym się przygotowywaniem piłkarzy do gry, ale również - a może przede wszystkim - nieformalnym menedżerem, który musi zdobywać dosłownie wszystko. Począwszy od farby na wymalowanie tej koszmarnej szatni, po pieniądze na premie dla piłkarzy. To była dobra szkoła wszechstronności, i te umiejętności organizacyjne przydają mi się do dziś. Najpierw trzeba było zmienić strukturę sekcji piłkarskiej i radykalnie poprawić zaplecze treningowe dla pierwszej jedenastki. Musiała się też poprawić atmosfera wokół klubu wśród samych działaczy. Od razu trzeba powiedzieć, że najwięcej zła - co zresztą widać do dziś w polskiej piłce - wynika z lekceważenia swoich obowiązków przez działaczy. W Białymstoku było podobnie. Wściekle z tym walczyłem i udało mi się doprowadzić do zwolnienia trzech kolejnych dyrektorów klubu, którzy nie chcieli mnie i piłkarzom pomagać. JANUSZ WÓJCK To był klub miejsko budowlany, ale pieniędzy nikt nie miał, a już na pewno nie chciał dawać. Zacząłem więc od kilkunastu spotkań z przedstawicielami władz miejskich i wojewódzkich. W takich małych klubach jest wiele przekrętów i dobrze, że je poznałem. Na przykład z kilkunastu tysięcy biletów rozprowadzanych przed naszymi meczami sprzedawano tylko tysiąc-dwa. Znaczna część trafiała do zakładów pracy, które zwykle nam nie zwracały pieniędzy, a jeszcze inna część była najzwyczajniej roz-kradana. W końcu ukrócono ten proceder. Udało mi się w porozumieniu z władzami wojewódzkimi doprowadzić do spotkania z wszystkimi dyrektorami największych przedsiębiorstw budowlanych z całego województwa. Rozmowa była krótka: - Panowie, to jest klub budowlany, może wam i miastu przynieść dużo splendoru. Chcemy wiedzieć, w jakim stopniu możecie się złożyć na Jagiellonie. Nikt nie mógł odmówić. Pół godziny przerwy i kolejne spotkanie. Tym razem z dyrektorami największych przedsiębiorstw województwa działających poza branżą budowlaną. I znowu: „Panowie, ile dacie na klub?". Do tego doszło jeszcze kilkunastu prywatnych sponsorów. Udało się! Jeździliśmy podówczas wspaniałym autokarem, którego nam wszyscy zazdrościli. Był darem komunikacji miejskiej. A jeszcze kilka miesięcy wcześniej jechaliśmy z Białegostoku na zimowe zgrupowanie w Wiśle zwykłym miejskim autobusem - przepraszam, pojazdem udającym autobus. Z kasownikami, z nie-domykającymi się drzwiami. Całą drogę marzliśmy. W środku panował sześciostopniowy mróz! Pamiętam pierwszy mecz, który graliśmy na wiosnę 1986 roku po moim przyjściu do Jagiellonii. Jak to w Białymstoku - niby wiosna, ale na boisku zwały śniegu. Mimo to już wówczas przyszło na stadion kilka tysięcy ludzi. Trochę męczyliśmy się, ale mecz zakończył się naszym zwycięstwem 2:1. Tak to się zaczęło. Z dziewiątego, niemal spadkowego, miejsca po rundzie jesiennej sezonu 1985/1986, zakończyliśmy rozgrywki na trzecim miejscu, walcząc do końca o awans! Wystarczy powiedzieć, że kiedy zjawiłem się w Białymstoku, „Jaga" miała za sobą 5 zwycięstw, 4 remisy, 6 porażek, ujemny sto- ____________JEGO BIAŁO-CZERWON1____________ sunek bramek 13:14 i dziesięć punktów straty do prowadzącej Polonii Bytom. W czerwcu, gdy nasza grupa II ligi kończyła rozgrywki, do awansującej Polonii mieliśmy już tylko sześć punktów straty, dodatni stosunek bramek (36:24) oraz w sumie 12 zwycięstw, 11 remisów i tylko 7 porażek. Na wiosnę więc ponieśliśmy tylko JEDNĄ porażkę! (Na wyjeździe z Resovią 0:1). Udało mi się zbudować drużynę, której zawodnicy daliby się pokroić jeden za drugiego. Nie wzmacniałem jej piłkarzami spoza regionu, tylko miejscowymi chłopakami. To też wiązało nas mocniej. Grało wtedy zaledwie kilku obiecujących zawodników: Jacek Mój są, Jacek Bayer (strzelał dla nas najwięcej bramek), Andrzej Ambrożej, Wiesław Romaniuk, Jarosław Michalewicz. Z tej jedenastki czterech zrobiłem reprezentantami młodzieżówki. Chociaż zajęliśmy trzecie miejsce, zaraz po zakończeniu sezonu powiedziałem, że w następnym gramy o ekstraklasę. Działacze byli zszokowani. Jak to o pierwszą ligę? Co my tam będziemy robić? I jak się tam dostaniemy, skoro jesienią ledwo broniliśmy się przed spadkiem? Słowem - nikt nie widział szans. Kibice jednak byli szczęśliwi. To co w nowym sezonie działo się na widowni, przekraczało najśmielsze wyobrażenia czołowych klubów polskiej ligi. Musieliśmy wynajmować stadion Gwardii (późniejszego Hetmana) Białystok, bo na naszym regularnie przychodzące trzydzieści tysięcy się nie mieściło. Początek sezonu wiosennego w Białymstoku wypadał - choćby nie wiem jakie miało być potem „lato stulecia" - w kopach śniegu. Boisko, co prawda, działacze - o ile nie zapomniałem ich pogonić - potrafili przygotować, ale kibice mieli przegwizdane. Kto potrafiłby usiedzieć półtorej godziny na śniegu i lodzie na trybunach? Oni potrafili! Zwykle na półtorej godziny przed meczem stadion był już zapchany do ostatniego miejsca. Mało tego - mieliśmy na przykład stałych kibiców z Hajnówki, dość daleko od Białegostoku. Oni potrafili rano wyjechać saniami (jedyny pewny sposób podróżowania o tej porze roku), by - pijąc cały czas gorzałkę na rozgrzewkę - zjawiać się punktualnie na meczu i wieczorem wracać. Przynajmniej raz w miesiącu spotykaliśmy się całą drużyną z kibicami Jagiellonii. Sale zawsze pękały w szwach. Czasami nawet dochodziło do kłótni. JANUSZ WÓJCK To samo było potem organizowane w Legii Warszawa, tyle że vv stolicy dochodziło już do spotkań bardziej kameralnych, głównie 1 udziałem przedstawicieli Klubu Kibica. Bo doping - kibicom chyba tego tłumaczyć nie trzeba - to podstawowy warunek sukcesu. Kiedy zaczynałem pracę w Jagiellonii, przychodziło od tysiąca do dwóch tysięcy widzów. Kiedy walczyliśmy o pierwszą ligę, regularnie bywało ponad dwadzieścia, trzydzieści, a rekord stanowiło czterdzieści tysięcy widzów! Trudno opisać, co się wtedy działo w mieście. Głównym rywalem Jagiellonii w walce o pierwszą ligę był Górnik Knurów. Już w pierwszej rundzie, na ich boisku, bez problemu wygraliśmy 3:1. Pomógł w tym właśnie doping: do Knurowa przyjechało z dziesięć autokarów z Białegostoku. Z kolei na wyjazdowym meczu z Hutnikiem Warszawa zjawiło się tylu naszych kibiców, że gdy na boisko wchodzili piłkarze Hutnika, usłyszeli tylko wielki gwizd i skandowanie „WI-TA-MY GOŚ-CI". Musieli przegrać, choć niby grali u siebie. Zawsze jeździło z nami przynajmniej kilka tysięcy widzów. Mimo że wzmocnienia nie były poważne i spektakularne, zgniataliśmy przeciwników. Już w rundzie jesiennej zagraliśmy bardzo dobrze - przegraliśmy tylko jeden wyjazdowy mecz z Wisłą w Krakowie, a wygraliśmy aż dwanaście. Nic dziwnego, że na wiosnę już po kilku pierwszych kolejkach faktycznie zapewniliśmy sobie awans do I ligi. Pierwszą bramkę straciliśmy dopiero pod koniec maja w jedenastej kolejce (choć mecz z Avią i tak wygraliśmy, na wyjeździe), a jedyny przegrany pojedynek miał miejsce w ostatniej kolejce na wyjeździe z Igloopolem. Czyli z Edwardem Brzostowskim, ówczesnym prezesem PZPN, jedynym wówczas kapitalistą w socjalistycznej Polsce, w dodatku wiceministrem rolnictwa. Na koniec sezonu mieliśmy bodaj piętnaście punktów przewagi nad drugą drużyną w tabeli. Do tego 51 bramek strzelonych, tylko 13 straconych, 5 zwycięstw za trzy punkty (tak wówczas liczono zwycięstwo, różnicą co najmniej trzech bramek), 17 zwycięstw za dwa punkty, sześć remisów i tylko te dwie porażki. Jacek Bayer został bezdyskusyjnym królem strzelców - 23 bramki! JEGO HALO-CZERWOM Wszyscy przyznawali, że Jagiellonia jest tak znakomicie fizycznie przygotowana do sezonu, że potrafi zabiegać na śmierć każdego przeciwnika. Mało tego, strzelaliśmy przeciwnikom tyle bramek, ile chcieliśmy i jak chcieliśmy. Na meczach w Białymstoku było jak na Maracanie - kiedy wjeżdżaliśmy pod silną eskortą służb porządkowych na stadion, słychać było huk i wycie jak z dna piekła. Nic dziwnego, skoro na jednym naszym meczu zjawiało się tyle ludzi, ile we wszystkich pozostałych meczach w ciągu dwóch kolejek drugiej ligi. Na długo przed końcem sezonu mogliśmy jechać na urlop. Może nawet i tak by się stało, trudno przecież cały czas grać na najwyższych obrotach, zwłaszcza jeśli awans jest już przypieczętowany. Wtedy jednak zaczęli się pojawiać u nas przedstawiciele innych klubów, premiując chłopaków tylko za to, żeby nadal grali poważnie i nie odpuszczali żadnego meczu. Krótko mówiąc - przeciwnicy naszych przeciwników płacili nam za to, żeby tylko nie przyszło nam do głowy sprzedanie jakiegoś meczu! Takim wysłannikom mówiłem: Panowie, jeśli chcecie coś załatwić, to proszę do zawodników. W ten sposób moi piłkarze mieli komfortową sytuację: swoje premie plus jeszcze kilku kontrahentów, których jedynym marzeniem było to, żeby Jagiellonia grała na swoim normalnym poziomie. Prasa już zakładała, że z drużynami szukającymi punktów musi się Jagielloni przytrafić jakaś wpadka. Nawet niektórzy działacze napomykali o rym. Powiedziałem im ostro: Nawet nie myślcie o tym, że drużyna się komukolwiek podłoży! W ten sposób białostoccy piłkarze po raz pierwszy w ogóle awansowali do ekstraklasy. Był rok 1987. Wyniki Jagiellonii Białystok w sezonie 1986/1987 z Wisłą Płock 1:0; 4:0 (d), SandecjąNowy Sącz 3:0 (d); 1:0, Wisłą] Kraków 0:1 (w); 3:0, Bronią Radom 1:0, 2:0 (w), Stalą Stalową] JANUSZ WOJCK Wola 1:0; 0:0 (d) Jagiellonia - Koroną Kielce 2:1; 3:0 (d), Włókniarzem Pabianice 3:2; 0:0 (w), Resovią 0:0; 1:0 (d), Olimpią Elbląg 2:0; 0:0 (d), Hutnikiem Kraków 1:1; 0:0 (d), Avią Świdnik 3:0; 4:2 (w), Hutnikiem Warszawa 2:0; 2:0 (w), Zagłębiem Wałbrzych 3:1; 3:1 (w), Górnikiem Knurów 3:2; 1:0 (d), Igloopolem 2:1; 0:1 (w) (po średniku wynik w rundzie wiosennej; d - dom, w - wyjazd) Wywalczyli awans: Międzyzakładowy KS Budowlanych „Jagiellonia" rok założenia: 1927 prezes: Janusz Szutkiewicz trener: Janusz Wójcik dr