Janusz Wójcik Jego BIAŁO-CZERWONI Okładka, karta tytułowa: Janusz Fajto Opracowanie tekstu: Witold Bereś Korekta: Dorota Jovanko-Mentzel Wybór Ilustracji: Tomasz Abramowicz Autorzy zdjęć: Andrzej Machnowski Krzysztof Rogalski Włodzimierz Sierakowski Teodor Walczak Copyright by Janusz Wójcik, Warszawa 1999 Copyright by Krajowa Agencja Promocyjna, Warszawa 1999 ISBN 83-88074-03-2 Skład, łamanie: Biuro Wydawnictw i Reklamy „eMBe" Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne, Wrocław, ul. Piotra Skargi 3/5 JEGO BIALO-CZERWON Kiedy wychodziliśmy z tunelu na ten najsłynniejszy stadion świata, nie było nawet tak źle. Anglicy nie gwizdali podczas naszego hymnu, natomiast bardzo silnie przebijał się doping naszej grupy z kraju. Atmosfera dość niezwykła, niczym na olimpiadzie lub mistrzostwach świata. WEMBLEY NIEZDOBYTE Goool! Jest!!! Kiedy „Franek" Mirosław Trzeciak odegrał ze skrzydła do Jurka Brzęczka, a ten bez namysłu, spokojnym, plasowanym strzałem jako trzeci Polak w historii pokonał angielskiego bramkarza na Wembley, uradowany podskoczyłem aż do linii autowej. Jurek biegł szczęśliwy do środka boiska, całując orła na koszulce. I to też było dowodem, że chłopcom zależy na grze dla reprezentacji. Dla Polski, jakby to szumnie nie zabrzmiało. Ryczące siedemdziesiąt tysięcy Anglików ucichło i słychać było tylko te siedem tysięcy rodaków, którzy przyjechali do Londynu z najrozmaitszych miejsc Polski. Takiego potężnego dopingu naszych nie pamiętam z innych poważnych, eliminacyjnych meczów wyjazdowych. Za to byłem im cholernie wdzięczny. - Psiakrew, pomyślałem sobie, możemy ich dzisiaj mieć! Dziś są naprawdę do ogrania. I rzeczywiście - choć prowadzili nadal 2:1, przez najbliższe minuty praktycznie nie istnieli na boisku. W przerwie w szatni nie było po co wymyślać chłopakom, tym bardziej że teraz doszła dopiero do nas wiadomość, że drugą bramkę rudzielec strzelił ręką. Nie lubię komentować roboty sędziów, ale się wkurzyłem. Ta druga bramka była decydująca dla przebiegu JANUSZ WÓJCK gry w pierwszej połowie, nie mówiąc już o tym, że byłby teraz remis bramkowy, i Anglicy musieliby się odkryć. Powiedziałem więc: - Chłopcy tylko spokojnie. Nie jest źle. Gramy tak jak przedtem i czekamy. Kiedy wychodziliśmy z tunelu na ten najsłynniejszy stadion świata, nie było nawet tak źle. Anglicy nie gwizdali podczas naszego hymnu, natomiast bardzo silnie przebijał się doping naszej grupy z kraju. Atmosfera dość niezwykła, niczym na olimpiadzie lub mistrzostwach świata. W pierwszych minutach „Franek" spalił się psychicznie, słabo i nerwowo strzelając bodaj z trzydziestu metrów. Owszem popełniliśmy kilka głupich błędów. Szczególnie widać było to przy pierwszej bramce, kiedy to podekscytowani Łapa i Zieliński zagrali niepewnie, idąc do Shearera, a pozwalając wejść na czystą pozycję Scholesowi. Inna sprawa - gdzie byli Brzęczek i Bąk, w chwilach gdy rudy strzelał bramki, a oni mieli go pilnować?! Ustawienie drużyny zakładało powtórzenie sukcesu z Bułgarii: jeden napastnik i mocno ofensywny Tomek Iwan, wchodzący ze środka pola. Tym razem zabrakło nam jednak konsekwencji, a przede wszystkim uwagi w grze obronnej. Zabrakło też kogoś takiego jak Sylwek Czereszewski w Burgas. Zabrakło samego Cze-reszewskiego. A tak w ogóle to zabrakło zimnej krwi i opanowania: Tomek Hajto w zupełnie absurdalny sposób dał się sprowokować Anglikowi, a uczulony na nas sędzia od razu pokazał mu żółtą kartkę. Niestety w drugiej połowie, tuż po tym gdy wszedł Kowalczyk, znowu nie upilnowano Scholesa i stało się. 3:1! Jednak to nie był jeszcze koniec meczu. Może zagraliśmy trochę asekurancko? Z drugiej jednak strony Anglicy - w dodatku na swoim boisku! - to nie Luksemburg, kiedy można pójść do przodu, nie ryzykując natychmiastowego skarcenia. Tymczasem to oni mieli walczyć o zwycięstwo za wszelką cenę - nam wygodniej było chłodno obserwować i walić ich z kontry. Najbardziej zabrakło piłkarskiego cwaniactwa. Chłopcy zagrali szlachetnie i czysto, a cwaniakami byli Anglicy, zwłaszcza Scholes, który bez litości wykorzystywał nasze błędy, strzelając nogą, ręką i głową. Piłkarz uniwersalny... JEGO NALO-CZERWOM Może gdybym wcześniej wprowadził „Kowala"? Nie pierwszy już raz udowodnił on, że choćby siedział na ławce w drugoligowej drużynie hiszpańskiej, potrafi jednym wejściem stworzyć zagrożenie pod bramką przeciwnika. Kiedy przy 3:1 uciekł skrzydłem i wszedł w pole karne, a jego partnerzy nie zdążyli dobiec z drugiej strony akcji, strzelił jak mógł najprecyzyjniej w długi róg. Piłka przeszła tuż obok słupka... Choć z drugiej strony... Pytano mnie, czemu od razu nie zagrali Juskowiak i Kowalczyk? Nie lubię takiego gdybania i patrzenia wstecz, gdy trzeba myśleć o przyszłości. A jednak należy sobie postawić pytanie: czy oni rzeczywiście mogli grać od początku? To wspaniali piłkarze - nigdy nie miałem wątpliwości. Ale czy można zagrać cały mecz tylko ambicją? Boję się, że ostatnio nie byli w formie na 90 minut. Inni mówili o Wichniarku. To z pewnością jeden z najbardziej obiecujących piłkarzy młodego pokolenia. Ale na gorących stadionach angielskich trzeba mieć choć trochę rutyny i zimnej krwi. Brak tego doświadczenia to nie była jedyna ważna przyczyna koszmarnej porażki reprezentacji młodzieżowej (0:5), na dzień przed naszym meczem. Tam właśnie zagrał Wichniarek i niewiele mógł zdziałać. A co działoby się na Wembley? Zresztą nie będę czarować. Wiadomość, że olimpijska kadra Pawła Janasa tak strasznie przegrała mecz z Anglikami, na pewno nie była obojętna ani dla mnie, ani dla piłkarzy. Doszły do mnie po meczu głosy, że Anglicy grali w drugim składzie. Takiego „drugiego składu", z MacManamanem, Beckhamem, Shearerem, Andy Cole'm i tym rudzielcem Paulem Scholesem, zazdrościć im może nie tylko polska, ale każda najwybitniejsza drużyna świata, nie wyłączając mistrzów. A to że właśnie mistrzowie świata, Francuzi, dali sobie z nimi radę na Wembley, nie powinno dziwić. Czy ktoś zdrowy na umyśle mógł w Polsce porównywać naszą reprezentację z mistrzami świata? Ktoś po meczu policzył, że angielska jedenastka, która wbiegła na murawę, warta jest 120 milionów dolarów na rynku piłkarskim. 120 milionów! A z Owenem, gdyby zagrał, byłoby to pewnie około półtorej setki. Ilu Juskowiaków musielibyśmy mieć, żeby choć w części równać się z nimi wartością finansową? Nie musimy się zatem tego meczu wstydzić, choć wyniku żal. JANUSZ WOJCIK 27.03.1999, Londyn, Wembley: ANGLIA - POLSKA 3:1 (2:1) bramki: Scholes (11., 22. i 71.) - dla Anglii; Brzęczek (28.) - dla Polski. Żółte kartki: Scholes, Sherwood (Anglia); Ratajczyk, Hajto (Polska). Sędziował Yictor Melo Pereira z Portugalii. Widzów 73 836. POLSKA: Matysek - Hajto, Zieliński, Łapiński, Ratajczyk -Świerczewski (46. Kłos), Bąk, Brzęczek, Siadaczka (67. Kowal-czyk) - Trzeciak (83. Juskowiak), Iwan. Wreszcie mogę odpocząć. Lecę samolotem, siedzę w głębokim fotelu, a jednak jestem wściekły! Tyle pracy i tak głupio stracone gole. Pewnie przegramy jeszcze nie raz, przecież wolałbym mieć poczucie, że przegrałem z przeciwnikiem na boisku, a nie z dziw-nymi układami, i nieudolnością działaczy związkowych. Prawda, że to my - piłkarze i ja - przegraliśmy na Wembley. Jednak to co działo się w miesiącach poprzedzających spotkanie, wołało o pomstę do nieba! Na dziesięć dni przed meczem z Anglią trener pierwszej repre-zentacji nie wiedział, za ile będą grać jego piłkarze, i jak przekupka musiał się wykłócać o pieniądze. Czy taką sytuację miał Kevin Keegan, choć został powołany w biegu i praktycznie tylko na kilka miesięcy? On wiedział od początku, że tylko dla niego przeznaczę-no milion funtów, jeśli wprowadzi reprezentację Anglii do mi-strzostw Europy. U nas się mówi - a bardzo, bardzo jeszcze daleko do ostatecznej decyzji - że dla wszystkich piłkarzy premia ta będzie wynosiła milion dolarów. Honoraria nieporównywalne. Ostatnie miesiące były ogromnie wyczerpujące. Nie tylko z powodu pracy trenerskiej. To w końcu są moje zadania. Ale dlaczego tak odpowiedzialną działalność musiałem łączyć z funkcją menedżera, działacza, sekretarza i Bóg wie jeszcze kogo? Nie doceniłem siły bezwładu Polskiego Związku Piłki Nożnej. I bałaganu w nim panującego. A przede wszystkim nie doceniłem siły celowego oporu działaczy PZPN, a w szczególności niechęci i oporu prezesa Mariana Dziurowicza. Dostajemy z Krzyśkiem Dmoszyńskim zawiadomienia o posiedzeniu Zarządu, ale musimy czekać pod drzwiami, póki nie JEGO BIALO-CZERWON dojdzie do spraw reprezentacji. Czasami trwa to godzinami. Na takie spotkanie opracowuje się materiały dotyczące zasad przygotowania i premiowania piłkarzy. Czekam więc jak ten dureń kilka godzin pod drzwiami, jakby nie można było wcześniej opracować precyzyjnego planu posiedzenia, tak by selekcjoner reprezentacji nie musiał tracić całego dnia pracy. Wreszcie mnie proszą do środka. Mówię, co przygotowałem, zabiera to chwilę, po czym zwykle zaczyna się kłótnia. I to nie o sprawy merytoryczne, bo odnoszę wrażenie, że zna się na nich tylko jako tako Kulesza. Kłótnia idzie oczywiście o pieniądze. Panowie jeden przez drugiego - patrząc co chwilę na prezesa, czy ich wnioski akceptuje - zaczynają wydzierać kadrze złotówka po złotówce. Kiedy na Wembley prawie trzy lata temu grała kadra Antka Piechniczka, za zwycięstwo miała przyobiecane 200 tysięcy dolarów jako premię. Dlatego teraz upierałem się: to muszą być większe pieniądze. Nie chodzi zresztą tylko o sumę. Raczej o zasadę. Pieniądze dziś i trzy lata temu to jednak zupełnie inna bajka, nie mówiąc już o tym, że kadrowicze muszą poczuć, że się na nich stawia, na nich liczy i z nimi gra, na dobre i na złe. W dodatku podobno pieniędzy w PZPN nie brakuje. Przez cały czas mówiłem: chcemy 250 tysięcy do podziału. Tymczasem, co słyszę zaraz na początku posiedzenia? Jeden z mądrych panów wnioskuje 160 tysięcy dolarów, a drugi zaraz go poprawia, że może jednak 180 tysięcy. Że to i tak ogromne pieniądze, a przecież nie wiadomo, czy kadra wygra. Aż mną zatrzęsło. To są ci menedżerowie polskiej piłki! Jeśli już są tacy cwani, żeby nas psychicznie zdołować przed tak ważnym spotkaniem, to przynajmniej nauczyliby się punktować. Przecież jeśli mamy ich zdaniem przegrać na Wembley, to czemu nie zakrzykną do mediów z fantazją: „Trener Wójcik chciał 250 tysięcy, my dla naszych chłopców damy wszystko. Proponujemy dwa razy więcej!". Skoro z góry zakładali, że musimy przegrać, to przynajmniej podreperowaliby sobie swój wizerunek u kibiców. Na razie jednak działacze tylko gadają, kątem oka popatrując, co powie prezes Dziurowicz. A ten powoli podnosi rękę, jakby chciał się zapisać dyskretnie do głosu, co sprawia, że w jednej chwili wszyscy milkną. JANUSZ WOJCK - Zważywszy na argumenty obu stron... - zawiesza głos i już myślę sobie, że będzie coś pomiędzy 180 a 250, no 200 tysięcy -proponuję: 175 tysięcy premii dla drużyny. Nie do wiary! Jak przekupka targować się o pięć tysięcy dolarów?! To się nie mieści w głowie! Stanęło po długiej dyskusji na sumie 200 ty siacy. Jakby tego było mało, jeden z panów działaczy nagle wstaje i mówi mniej więcej tak: „Panie trenerze, wiem, że pański kontrakt jest tak skonstruowany, że dostaje pan dodatkowe pieniądze za zwycięstwa, ale moim zdaniem ostatnio zarabia pan za dużo..." Nie wytrzymałem: - To co mam, może zacząć przegrywać, żeby zasłużyć się dla PZPN?! Tak? Wtedy będzie pan usatysfakcjonowany? Napięcie PZPN - kadra przybierało różne formy. Jak choćby nielojalność i złośliwe nierespektowanie strategii trenera kadry narodowej, rozgrywającego przed ważnym spotkaniem ze swym przeciwnikiem wojnę nerwów. Do ostatniej chwili i ja, i Keegan, trzymaliśmy w tajemnicy swoje składy drużyn na mecz londyński. Po przedstawieniu wybranej kadry w PZPN, zapowiedziałem więc, aby nikt nie odważył się podać żadnego nazwiska, nim na to pozwolę. Niemal w tej samej chwili, kiedy o to prosiłem, z jednego z fak-sów w PZPN nieznana ręka wysyłała 23 nazwiska kadrowiczów do Polskiej Agencji Prasowej. Dziesięć minut po ukazaniu się tego materiału w PAP, Keegan ogłosił publicznie nazwiska swoich zawodników... W takiej atmosferze wyjeżdżaliśmy do Londynu. W poprzedzających miesiącach nie było lepiej. Oto 11 stycznia 1999 roku około wpół do szóstej po południu nadszedł do siedziby PZPN pilny faks ze Szwajcarii. Szef Departamentu Szkolenia FIFA, Jurg Nepfer, wielka szycha w światowym futbolu, wysłał na ręce Michała Listkiewicza zaproszenie dla mnie i dla niego na spotkanie z nim i z trenerami innych reprezentacji, które podobnie jak Polska zanotowały znaczny awans w rankingu FIFA. Spotkanie było zaplanowane na 21 stycznia, było więc dość JEGO B1ALO-CZERWOM czasu na przygotowanie się, tym bardziej że chciał się ze mną również spotkać sam Sepp Blatter, prezydent FIFA. Co robi prezes Dziurowicz? Natychmiast... przesuwa planowane na wcześniejszy termin posiedzenie, tak by rzeczywiście kolidowało z wyjazdem do Zurychu, i za naszymi plecami wysyła stosowną wiadomość do FIFA. Informuje w niej z przykrością, że niestety obaj panowie muszą być obecni na posiedzeniu PZPN w związku z przygotowaniami do meczów eliminacyjnych mistrzostw Europy. A na wszelki wypadek, gdyby FIFA jednak nalegała i umożliwiła nam spotkanie w innym terminie, dodaje, że również w następnych dniach trener Wójcik i pan Listkiewicz nie będą mieli czasu. Ja - dlatego że wyjeżdżam na zgrupowanie kadry na Malcie, Listkiewicz - dlatego, że ... na 20 lutego został zapowiedziany nadzwyczajny zjazd PZPN i aż do tego czasu musi być w kraju, by pomagać w przygotowaniach. Ten zjazd zakończył się, tak jak musiał się zakończyć: zwycięstwem usłużnego wobec prezesa dworu potakiwaczy. Tylko naiwni dziennikarze w sierpniu 1998 roku brali poważnie pod uwagę zapowiedź Mariana Dziurowicza, który - pod groźbą bojkotu ligi i wręcz zawieszenia rozgrywek przez UEFA - zapowiedział zwołanie nadzwyczajnego zjazdu PZPN. l 12 sierpnia 1998 powiedział podczas konferencji prasowej: „Zrobię wszystko, żeby ten zjazd mógł wybrać nowe władze. Wprawdzie nie będzie to zjazd wyborczy, lecz nikt mi nie zabroni złożyć rezygnacji". Za to 20 lutego 1999 w trakcie obrad Nadzwyczajnego Zjazdu PZPN już niczego nie owijał w bawełnę: „Czy się komuś moja buźka podoba czy nie, wyborów dziś nie będzie!". Nic więc dziwnego, że kiedy dziennikarze pytali Krzyśka Dmo-szyńskiego, dyrektora reprezentacji, czy Nadzwyczajny Zjazd PZPN aby nie przypomina mu zjazdów PZPR, ten ze śmiechem odpowiedział: - Panowie, nie obrażajcie PZPR!. W pewnym sensie prezes się jednak przeliczył. Na kilka dni przed wyjazdem na Wembley Światowa Federacja Piłki Nożnej wysłała do PZPN pismo, w którym upominała się o realizację obietnicy złożonej przez Dziurowicza w sierpniu. Wtedy przecież zażądano z jednej strony odwołania zawieszenia Prezydium PZPN przez ministra Dęb-skiego, a z drugiej zobowiązano PZPN do wybrania nowych władz. JANUSZ WÓJCK Tymczasem nieoceniony rzecznik Tomasz Jagodziński wciąż twierdził, że w gruncie rzeczy międzynarodowe władze futbolu nieustannie popierają prezesa Dziurowicza! Jeszcze przed owym niby nadzwyczajnym zjazdem doszło wreszcie do porządnego zgrupowania, jednego z lepiej zorganizowanych zgrupowań w historii mojej kariery. Tyle że PZPN nie miał z organizacją tej imprrezy nic wspólnego. l lutego wylądowaliśmy na Malcie. Mecze zakontraktował i opłacił cały nasz prawie dwutygodniowy pobyt medialny koncern UFA, który jest właścicielem praw do transmisji meczów eliminacyjnych kadry oraz spotkań większości klubów I i kilku II ligi. To nie były małe koszty... Andrzej Placzyński, reprezentant UFA na Polskę, wielki przyjaciel piłki nożnej, a także mój, chętnie przy tej okazji podkreślał, że sprawa pieniędzy w tym wypadku nie jest najważniejsza. UFA w ten sposób chciała pokazać, że choć jej zadaniem jest zarabianie pieniędzy, chce także stworzyć optymalne warunki dla kadry. Jasne było przy tym, że UFA na lepszej grze naszej reprezentacji, a tym samym na większych wpływach z różnych telewizji, raczej nie straci... Niektórzy dziwili się: po co nam mecze z Maltą czy Finlandią? Rzecz w tym, że o tej porze roku graczom brakuje ogrania, dostęp do dobrych płyt trawiastych, dość przyzwoita pogoda, znakomite wyżywienie i zakwaterowanie, są bardzo ważnymi elementami przygotowań każdej kadry. Wyniki sparingów może nie były wybitne, ale udało się nam utrzymać pasmo ośmiu meczów bez porażki, a Wojtek Kowalczyk Finom strzelił 1000. bramkę reprezentacji Polski w oficjalnych meczach. Tym którzy pytali, dlaczego tylko zremisowaliśmy z Finlandią, odpowiadałem: „To nie jest Turniej Czterech Skoczni, by bić rekordy". Co ciekawe, na Malcie zjawił się też prezes Dziurowicz. Zamieszkał w superluksusowym hotelu „Radisson" tuż obok nas i spotkał się... z Maltańczykiem Mifsudem, przedstawicielem UEFA zajmującym się konfliktem w polskiej piłce, gościem specjalnym na Nadzwyczajny Zjazd PZPN. JEGO BIAŁO-CZERWONI Innym spotkaniem kontrolnym, jak z Maltą i Finlandią, był warszawski mecz na Legii z Armenią. Nie ma co ukrywać, tu też gra nie była najlepsza, ale w tym spotkaniu nie chodziło o wynik, lecz o zgranie się drużyny. Dlatego też po wygranej tylko l :0, nie miałem specjalnych pretensji do chłopaków. Zaprosiłem ich na piwo. Tradycja jest taka, że zwykle po meczu spotykamy się na uroczystej kolacji. Po zwycięstwie nad Armenią zaprosiłem chłopaków na piwonio baru „Zbrojownia" w gościnnym hotelu „Sobieski". Nie powinno to nikogo gorszyć. Chłopcy mają absolutny zakaz picia alkoholu przed meczem. Owszem zdarzył się przypadek, kiedy na zgrupowaniu jeden z graczy poczuł się lekko zmęczony, ale była to jego ostatnia chwila w grupie. W tej kwestii w drużynie powinna panować żelazna dyscyplina, do której wszyscy jednakowo muszą się stosować. Oczywiście usunięcie z kadry pociąga za sobą konsekwencje finansowe. Na szczęście to są dorośli ludzie, którzy nauczyli się poważnie traktować i swoje życie, i swoje zarobki. Dotychczas każdy trener przykładał ogromne znaczenie do tego, żeby napisać bardzo precyzyjny regulamin głaskania, karania i w ogóle bycia reprezentantem. U nas taki regulamin nie istnieje. Bo nie musi! Każdy dokładnie wie, co do niego należy, na jaką nagrodę może liczyć, a co się stanie, gdy nawali. Ale dzień meczu z Armenią był jeszcze pod jednym względem wyjątkowy. Kilka dni wcześniej Sławkowi Majakowi urodziło się dziecko - swoje szczęście uczcił po męsku. Może dlatego w meczu z Ormianami nie grał najlepiej. Pomyślałem jednak, że w tak wyjątkowej chwili mogę mu trochę odpuścić. Zaraz po meczu zabrałem głos. Chłopcy zaciekawieni nadstawili ucha. Podziękowałem im za grę, a potem trochę złośliwie przypomniałem Sławkowi, jak to w czasie meczu huknął piłą w trybuny. Przez chwilę widziałem, że był trochę niepewny. Wtedy głośno dorzuciłem: - Panowie, Sławkowi właśnie urodził się dzieciak! Cieszmy się z tego razem z nim, w końcu to nasz wielki przyjaciel. JANUSZWOJCK W tym momencie otwierają się drzwi baru, wchodzi uroczyście dyrektor Sobieskiego, nieoceniony Janek Kowalski, za nim wjeżdża wielki tort ze świeczką, a za tortem trzyosobowa kapela ludowa, z bardzo atrakcyjną solistką. Kiedy zaczęli grać „Sto lat", a ona wraz z nami zaczęła śpiewać, zrobiło się jakoś tak sympatycznie... I już wiedziałem, że na tych chłopakach mogę polegać. Kątem oka spostrzegłem Sławka, jak ociera łzy... Wielu komentatorów i obserwatorów chętnie podkreśla niezwykłą atmosferę w reprezentacji: to że ja walczę o piłkarzy, ale i to, że oni potrafią stanąć za mną murem. Ale przecież bardzo często staram się (muszę!) budzić w nich wściekłość na mnie. Muszę nimi wstrząsnąć, wkurzyć ich, nawet niesprawiedliwie potraktować, żeby tylko ruszyli rozjuszeni na przeciwnika. Tak więc raz jestem ich przyjacielem, a innym razem muszę być najgorszym wrogiem. Tylko że to wszystko zawsze jest kontrolowane. 3.02.1999, La Yaletta: MALTA - POLSKA 0:1 (0:0) Bramka: Kłos (90.). Sędziował C. Trentalange z Włoch. Widzów j 500. ] POLSKA: Matysek (46. Sidorczuk) - Kłos, Bąk (46. Węgrzyn), l Łapiński, Hajto (46. Czereszewski) - Majak (46. Świerczewski), \ Michalski (46. Nowak), Brzęczek (77. Czerwiec), Siadaczka -; Kowalczyk (75. Reiss), Trzeciak (80. Żurawski). 6.02.199, La Yaletta: FC Hibernians - POLSKA 0:1 (0:1). Bramka: Trzeciak (20.) : POLSKA: Sidorczuk (46. Wyparło) - Majak (46. Murawski), Ł! j piński, Hajto - Iwan, Michalski, Czerwiec, Czereszewski (46. l Nowak), Świerczewski - Kowalczyk (62. Żurawski), Trzeciak (46. Reiss). 10.02.1992, La Yaletta, Stadion TaQuali: POLSKA - FINLANDIA 1:1 (1:1) Bramki: Kowalczyk (1.) - dla Polski; Johansson (20.) - dla Finlandii. Czerwona kartka: Węgrzyn - Polska. Żółta kartka: Bąk -Polska. Widzów 100. Sędziował E. Zammit (Malta) JEGO BIAŁO-CZERWONI POLSKA: Sidorczuk (46. Wyparło) - Bąk, Łapiński, Zieliński (46. Michałski), Węgrzyn - Siadaczka (58. Świerczewski), Hajto (70. Kłos), Brzęczek, Iwan - Kowalczyk, Trzeciak (90. Czereszewski). 4.03.1999, Warszawa, Stadion Legii: POLSKA - ARMENIA 1:0(1:0) Bramka: Trzeciak (4.) Sędziował A. Sredak (Słowacja). Widzów 6 tyś. POLSKA: Matysek (46. Sidorczuk) - Kłos (67. Wałdoch), Łapiński, Zieliński, Siadaczka, Hajto (46. Adamczuk), Nowak (46. Czerwiec), Michałski (66. Czereszewski), Iwan - Juskowiak (62. Wichniarek), Trzeciak (46. Majak). Trafu trzeba, że na dziesięć dni przed meczem z Anglią, wtedy, gdy Prezydium Zarządu Polskiego Związku Piłki Nożnej targowało się ze mną o każdego dolara, składałem również informację na temat realizacji przygotowań reprezentacji do spotkań eliminacyjnych. Podkreśliłem, że dzięki pomocy firmy UFA, krajowych mediów, niezwykle życzliwie wspierających sprawę pierwszej reprezentacji, dzięki niezwykłemu zaangażowaniu zawodników - wszyscy zjawiali się wtedy, gdy ich potrzebowałem - podstawowy plan przygotowań został wypełniony, a już zainteresowanie samych kibiców przekracza wszystko, co ostatnio działo się w polskim futbolu. Musiałem też jednak napisać mniej sympatyczne rzeczy: ...Reprezentacje Narodowe są kołami zamachowymi całej polskiej piłki nożnej, w tym także tego masowego zainteresowania. A to w sposób oczywisty przekłada się w działaniach organizacyjnych na różnorodne możliwości generowania (pozyskiwania) środków finansowych. Sądzę, że wszyscy rozumieją funkcjonujące tutaj mechanizmy. Myślę także, że wszyscy zdają sobie sprawę, ze aktualna pozycja naszego piłkarstwa w Europie i na świecie, odbierana jest przez pryzmat wyników uzyskiwanych przez Reprezentację Narodową. I przyjmując taki punkt odniesienia, muszę niestety po raz kolejny stwierdzić, że na szczeblu decyzyjnym PZPN nadal wiele spraw jest nierozstrzygniętych i nieustalonych, co w określony (negatyw- JANUSZ WOJCK ny) sposób przekłada się na sprawność funkcjonowania naszej reprezentacji. Pierwszoplanową sprawą jest tutaj regulamin premiowania za wyniki uzyskiwane przez reprezentację narodową. Pierwszy projekt tego dokumentu przekazałem jeszcze na wiosnę 1998 roku. Każdy trener i menedżer doskonale wie, jak brak jasności i precyzji w takich sprawach niekorzystnie wpływa na morale i motywację piłkarzy. Kolejną, równie ważną sprawą, są uposażenia fachowców współpracujących z reprezentacją narodową. Koledzy Z. Pocialik, D. Śledziewski, T.Derwinis, T.Ściński, A.Frączyk, K.Leszczyński, często kosztem swojej pracy zawodowej i urlopów wypoczynkowych, angażują się w swoje obowiązki przy reprezentacji, za co otrzymują - lub nie - symboliczne kwoty z tytułu umowy-zlecenia. Moje wielokrotne monity o zwiększenie tych wynagrodzeń (nie zmienianych od sierpnia 1997) pozostają bez decyzji. Równie skromnie wyglądają zresztą wynagrodzenia kolegów zatrudnionych etatowo w PZPN, a oddelegowanych do współpracy z reprezentacją narodową. Tutaj także nie ma pozytywnych decyzji. A odpowiedzialność tych osób, w świetle ww. oczekiwań, jest przecież ogromna. Kolejne dwie sprawy także są nieuregulowane od wielu miesięcy. Mam na myśli zagadnienie reprezentacyjnego sprzętu sportowego i personalnego wzmocnienia prac biura reprezentacji narodowej. Pisałem o tych problemach już wielokrotnie w poprzednich sprawozdaniach - bez żadnego efektu. Nie chcemy - czy nie możemy -załatwić najprostszych spraw organizacyjnych? (...) Wszyscy muszą grać w tej samej drużynie. Mam nadzieję, że macie Panowie tego świadomość i, że nie podejmując na czas stosownych decyzji organizacyjnych, bierzecie na swoje barki część odpowiedzialności za wyniki reprezentacji narodowej w nadchodzących meczach. Wkrótce po tym piśmie usłyszałem w mediach, jak Związek chwali się swoją świetną sytuacją - pod tym względem. Najbardziej rozbawiło mnie twierdzenie, że PZPN znakomicie sobie radzi, bo zarobił 37,5 min. złotych. Trochę więcej skromności, panowie! W końcu skąd wzięły się te pieniądze? Czy aby nie z kieszeni klubów ligowych, którym JEGO BIAŁO-CZERWONi w ostatnich miesiącach uniemożliwialiście działanie, że aż musiała interweniować i FIFA i minister sportu? Czy aby nie dzięki meczom reprezentacji, która ciągle nie ma profesjonalnych warunków do pracy? Czy aby nie z transferów, choć sami niemal nic nie uczyniliście, aby przestali na naszych boiskach grasować hochsztaplerzy, załatwiający transfery do drugoplanowych klubów? Czy wiecie, ile pieniędzy ponad te miliony miałaby polska piłka, mielibyście i wy panowie, gdybyście zrobili wszystko, by piłkarze mogli grać w dobrych warunkach, trenerzy mogli pracować, a kluby mogły się rozwijać? Te 37,5 min. to nie jest mało. Dobrze, że są takie pieniądze. Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego wobec tego nie inwestowaliście ich w stworzenie nowoczesnego ośrodka, w zbudowanie porządnego stadionu narodowego w stolicy, w szkolenie młodzieży? Dlaczego nie tak dawno usłyszałem, że nie należy do PZPN wydawanie pieniędzy na szkolenie trampkarzy? Dlaczego nie macie pieniędzy na boiska dla młodzieży, by nie łamała sobie nóg na klepiskach? Czy nie rozumiecie, że to byłyby pieniądze ZAINWESTOWANE, które bardzo szybko przyniosłyby zysk? Opinia publiczna jest cierpliwa, ale tylko do pewnych granic. Jak powiada mój zaprzyjaźniony dziennikarz: historia uczy, że dwór zwykle zmieniano nie w drodze demokratycznych wyborów, tylko rozpędzano go kijami na cztery strony świata. Na szczęście w waszym przypadku, panowie, tak się nie stało. Na szczęście też już was nie ma. JANUSZ WdJCK W Białymstoku zaczęli się wtedy pojawiać przedstawiciele innych klubów, premiując chłopaków tylko za to, żeby nadal grali poważnie i nie odpuszczali żadnego spotkania. Krótko mówiąc - przeciwnicy naszych przeciwników płacili nam za to, żeby tylko nie przyszło nam do głowy sprzedanie jakiegoś meczu. OD POCZĄTKÓW DO JAGIEŁŁOM BIAŁYSTOK W tym samym czasie, kiedy w pierwszej lidze walczono o punkty w obecności dwóch, trzech czy pięciu tysięcy widzów, w Białymstoku na mecze prowadzonej przeze mnie drugoligowej Jagiellonii, gdy gromiliśmy jednego za drugim przeciwnika, waliło drzwiami i oknami po dwadzieścia, trzydzieści a nawet czterdzieści tysięcy ludzi. Już zdawałem sobie sprawę z tego, że jeśli mogę osiągnąć niepowtarzalny sukces sportowy, to nie tylko dzięki ciężkiej pracy własnej i piłkarzy, ale przede wszystkim dzięki niesłychanemu wsparciu kibiców. Tym doświadczeniem chciałbym dziś podzielić się z wszystkimi, którzy myślą, że najważniejsze jest, ile pieniędzy zarobi klub, polska federacja piłkarska, czy któryś z działaczy. Takie myślenie musi się źle kończyć - w piłkę gramy najpierw dla kibiców, a potem dopiero dla pieniędzy. Kto narusza ten porządek, popełnia wielki błąd i w końcu sam przegrywa. To kibice - tak jak to było w Białymstoku w roku 1986 i 1987 - są solą piłki nożnej. Bez nich nasza praca nie ma sensu. To im trzeba się dzisiaj pokłonić. JEGO HALO-CZERWON W Grodzisku pod Warszawą, zaczynałem swoją karierę trenerską. W Pogoni, zjawiłem się zimą z początkiem 1981 roku, zaraz po Bożym Narodzeniu. Właśnie wróciłem z saksów w Kanadzie, w Toronto Falcons. Drużyna zajmowała wtedy piąte miejsce w regionalnej A - klasie i grała tak, jak sobie można wyobrazić śre-dniactwo A - klasy. Panowała bieda. Drużyna zupełnie amatorska - gracze do południa pracowali, mogliśmy trenować tylko parę razy w tygodniu. Męczące dojazdy zawodników kolejką podmiejską do Grodziska, wynajmowanie na treningi sali gimnastycznej w szkole, oczywiście żadnych szatni, natrysków ani świadczeń socjalnych. Już wówczas jednak udało mi się przekonać chłopaków, że wspólnie zrobimy coś fajnego. Od wiosny się zaczęło - ze średnio grającej drużyny zrobiła się paka nie do pobicia. A już w drugiej połowie sezonu wygraliśmy WSZYSTKIE mecze. Awansowaliśmy do ligi okręgowej - historyczna chwila w Grodzisku. Praca z takimi graczami - czysto już piłkarski trening - to zupełnie coś innego niż praca zawodowa. Znacznie więcej problemów miałem z ich życiem pozasportowym, niż z ich treningami. Jak ich zwolnić z pracy, jak dojechać na mecz, co zrobić z żoną, a co z policją. Pamiętam na przykład, jak tuż przed meczem aresztowano mi trzech podstawowych graczy, i jak z miejscowym komendantem musiałem załatwiać, aby wypuścił ich warunkowo na samo spotkanie. Zagrali, wygraliśmy zdecydowanie, a oni wrócili do pudła! Muszę powiedzieć, że były to fajne czasy, i wspominam je z wielkim sentymentem. Praca w tamtym zespole miała jeszcze jedną dobrą stronę - stanowiła dla mnie doświadczalny poligon, gdzie praktykowałem ustawienie treningu, szkolenia, podstaw taktyki w zależności od kondycji grupy, z którą ma się do czynienia. W tym sensie praca w Grodzisku dużo mi dała. Piłką, tak jak każdy chłopak, zajmowałem się od szczenięcych lat. Zacząłem od treningów w Agrykoli. Musiało być nieźle, bo zdobyliśmy tytuł piłkarskiego mistrza Polski szkolnych klubów sportowych. JANUSZ WÓJCK Stamtąd zostałem powołany do reprezentacji Warszawy, gdzie moim trenerem był Waldek Obrębski, potem do reprezentacji Polski juniorów, a wreszcie wylądowałem w Gwardii Warszawa. Tuż przed wyjazdem na mistrzostwa Europy juniorów (w 1972 roku, gdzie Polacy zdobyli brązowy medal, a w drużynie grał na przykład Władek Żmuda, i trenował ją m.in. Jacek Gmoch) złapałem paskudną kontuzję kolana. To mnie wyeliminowało z tego wyjazdu, i choć kontuzja została wyleczona, niestety potem jeszcze wielokrotnie się dokuczała! W Gwardii zadebiutowałem w wieku 17 lat przeciwko ŁKS-owi, grając jako prawy obrońca jeszcze w jednej drużynie z Kraską, Szymczakiem, Małkiewiczem, trenowany przez Ryszarda Konce-wicza i jego asystenta Bogusława Hajdasa. Gwardia zdobyła wówczas trzecie miejsce w lidze, i w ogóle dobrze się spisywała. Były to zresztą jej ostatnie dobre lata. Wkrótce potem okazało się, że muszę iść do szpitala na operację łąkotki, a w rok później na operację drugiego kolana. Jeszcze Jacek Gmoch mnie za sobą pociągnął na kilka miesięcy do Zagłębia Sosnowiec, którego był nieformalnym szefem, dla uratowania zespołu przed spadkiem. Zagłębie się uchroniło: po rundzie jesiennej miało tylko 7 punktów, na wiosnę znalazło się w środku tabeli. Nie mogło zresztą być inaczej, skoro kciuki za piłkarzy trzymał sam towarzysz Edward Gierek, pochodzący z Sosnowca. Niestety Gwardia nie dogadała się z Zagłębiem, czego żałowałem, bo warunki w Sosnowcu rzeczywiście były bardzo dobre, i wylądowałem w drugoligowym wówczas Ursusie. Tu też nie było źle - zakład należał do czołówki polskiego przemysłu i pamiętam, że w ramach transferu Gwardia otrzymała za mnie ciągnik, a i ja dostałem dość duże pieniądze. To był jak na tamte czasy spory transfer. Kupiłem sobie pierwszy samochód. Tymczasem znowu odnowiła się kontuzja, ponadto rozpocząłem zaoczne studia trenerskie i odszedłem do Hutnika Warszawa. Po kolejnym roku zdecydowałem się na piłkarski wyjazd najpierw do Pakistanu, a potem do Kanady, gdzie zresztą zdobyliśmy tytuł amatorskiego mistrza Stanów i Kanady, z takimi zawodnikami między innymi, jak Rześny, Patoła, Jałocha, Żmijewski. Po półtora roku wróciłem do kraju, by od razu wziąć się za pracę trenerską. Ponieważ wszyscy chłopcy z drużyny Pogoni do po- JEGO B1ALO-CZERWONI łudnia pracowali, ja również podjąłem pracę jako nauczyciel wychowania fizycznego w szkole dla dzieci specjalnej troski. Muszę powiedzieć, że było to dla mnie bardzo ważne przeżycie. Z tymi dzieciakami udało mi się zdobyć tytuł mistrza Warszawy w piłce nożnej szkół specjalnych. Po odejściu z Grodziska przez rok trenowałem Huragan Wołomin, a równocześnie społecznie pracowałem w PZPN w komisji młodzieżowej, gdzie byłem odpowiedzialny za organizację ogólnopolskich spartakiad młodzieży w piłce nożnej. Wtedy zaczęła się też moja poważna przygoda trenerska. Na początku bardzo mi pomógł Zbyszek Kaliński, podówczas sekretarz generalny PZPN. Mieszkaliśmy zresztą blisko siebie na Stegnach. To on zaproponował mi pracę w Hutniku Kraków, kiedy właśnie zastanawiałem się, co dalej robić ze swoim życiem. Było lato 1984, i pociągała mnie trochę polityka. Wybrałem jednak piłkę. I chyba dobrze się stało. W ten sposób na wakacje 1984 roku, kiedy właśnie się ożeniłem, zamiast wyjechać w podróż poślubną, ruszyliśmy z żoną do Nowej Huty. Były to czasy, kiedy władze Huty im. Lenina, jak się wówczas ten zakład nazywał, dbały o klub, licząc na jego osiągnięcia propa-gandowo-sportowe. Pamiętam stamtąd na przykład Stefana Nizioł-ka, jednego z dyrektorów, który za te sprawy odpowiadał i rzeczywiście bardzo się starał mi pomóc. Trafiłem do klubu w środku okresu przygotowawczego. W poprzednim sezonie Hutnik uplasował się w dolnej części tabeli II ligi, a i teraz -jak okazało się -jego zawodnicy byli bardzo zapuszczeni. Ostro zabraliśmy się do pracy i już wiosną 1985 roku tylko o włos przegraliśmy rywalizację o wejście do pierwszej ligi! Przegraliśmy ze Stalą Mielec, która wiadomo - lotnicze zakłady, pracujące również dla wojska - w czasach PRL była dużo lepiej - nazwijmy to elegancko - zorganizowana (co w praktyce oznaczało lepsze umocowanie polityczne). Nie pomogło nawet wygranie z nimi na ich boisku 3: l, i remis u siebie 1:1. Jeszcze po rundzie jesiennej zajmowaliśmy pierwsze miejsce z 20 punktami, tylko jedną porażką i wyraźną przewagą nad Stalą. Niestety na finiszu wykończono nas - Stal wygrała jak chciała JANUSZ WOJCK z siostrzaną Avią Świdnik, a my przegraliśmy z Igloopolem Dębica. W rezultacie zajęliśmy trzecie miejsce z 36 punktami (11 zwycięstw, 14 remisów i 5 porażek, stosunek bramek 35-19), podczas gdy Stal była pierwsza z 40 punktami. W każdym razie moja trenerska praktyka w Hutniku - a zaoferowano mi tam miejsce jako jednemu z najmłodszych trenerów I i II ligi - była bardzo pouczająca. Po tym jak przegraliśmy ze Stalą awans, powiedziałem sobie, że pewnych rzeczy organizacyjnych trzeba się nauczyć, jeśli chce się walczyć z najlepszymi. W Nowej Hucie siedziałem dwa lata, po czym wróciłem do PZPN. Z racji tego, że wcześniej zajmowałem się młodzieżą, zacząłem pomagać Władkowi Stachurskiemu w prowadzeniu reprezentacji do lat szesnastu jako jego asystent. Gdy on odszedł, w naturalny sposób przejąłem U-16 i prowadziłem ten zespół do końca eliminacji. Trwało to jednak krótko - bodaj z miesiąc. Powód był prosty - dostałem kolejną poważną ofertę pracy tre-^nerskiej. Z końcem 1985 roku podpisałem kontrakt z Jagiellonią Białystok. Podpisałem, a potem zwiedziłem obiekty, gdzie miałem pracować i trenować zawodników. Szczerze mówiąc, byłem przerażony. Po pierwsze: przyjechałem tam zimą. Krótki dzień, wcześnie robi się ciemno, do tego zima jest tu ostrzejsza niż gdzie indziej w Polsce. Samo miasto wydało mi się jakieś niepokojące, dziwne, bardzo wschodnie w swoich klimatach. Miało w sobie jednak coś pociągającego. Sprawy organizacyjne wyglądały fatalnie. Szatnia, którą mi pokazano, była w dużo gorszym stanie, niż najgorsze szatnie robotnicze w upadających wielkich zakładach przemysłowych. Ściany pokryte mszczącą się olejną farbą, aż czarną z brudu, jedna ławka, jeden wieszak stojący na środku i jedna słaba żarówka wisząca na drucie przy suficie. Zamiast pryszniców - dwie umywalki. Zamiast normalnej ubikacji - przegrodzony cienką ścianką wychodek pochodzący pewnie jeszcze z czasów carskich, do załatwiania się na kucanego. Do tego hotel dla mnie. Robotniczy. Zimny. Ponury. Koszmar. Po prostu koszmar. JEGO BIAŁO-CZERWOM Długo się zastanawiałem, czy dobrze zrobiłem, przyjeżdżając tam, tym bardziej że drużyna była nie tylko fatalnie przygotowana, nie tylko bardzo słaba kadrowo, ale również psychicznie podłamana. Jagiellonia zajmowała wtedy trzecie miejsce od końca i wszyscy byli pewni, że spadnie z drugiej ligi. Nie miałem jednak wyjścia - świeżo założona rodzina, żona i mały synek na utrzymaniu, kiepska pensyjka trenera kadry juniorów do lat 16 w PZPN, to było zdecydowanie za mało. Tak zaczęły się żmudne i ponure dni, wieczory i noce białostockie. Najpierw wolno, a potem coraz szybciej zaczynaliśmy wychodzić z tego organizacyjnego i sportowego bagna. Pamiętam jeden z pierwszych meczów, kiedy jako gospodarze musieliśmy przyjąć sędziów. Przyjechali, wieziemy ich za miasto do zajazdu „Wiking". Myślałem, że udajemy się do restauracji. Wchodzimy i prosto walimy na dół. Myślę sobie - pewnie jakieś „piekiełko". Tymczasem weszliśmy na zaplecze za kotłownią -marna salka z byle jakim jedzeniem, gdzie samemu było wstyd usiąść, nie mówiąc już o przyjęciu sędziów i obserwatora z PZPN. Pomyślałem, że tak być nie może! I pod koniec pierwszego sezonu wszyscy już tylko marzyli o tym, żeby pojechać sędziować mecz w Białymstoku! Nawet sędziowie międzynarodowi chętnie przyjeżdżali do nas, pewni że podjęci zostaną po pańsku... Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że jestem tu nie tylko trenerem zajmującym się przygotowywaniem piłkarzy do gry, ale również - a może przede wszystkim - nieformalnym menedżerem, który musi zdobywać dosłownie wszystko. Począwszy od farby na wymalowanie tej koszmarnej szatni, po pieniądze na premie dla piłkarzy. To była dobra szkoła wszechstronności, i te umiejętności organizacyjne przydają mi się do dziś. Najpierw trzeba było zmienić strukturę sekcji piłkarskiej i radykalnie poprawić zaplecze treningowe dla pierwszej jedenastki. Musiała się też poprawić atmosfera wokół klubu wśród samych działaczy. Od razu trzeba powiedzieć, że najwięcej zła - co zresztą widać do dziś w polskiej piłce - wynika z lekceważenia swoich obowiązków przez działaczy. W Białymstoku było podobnie. Wściekle z tym walczyłem i udało mi się doprowadzić do zwolnienia trzech kolejnych dyrektorów klubu, którzy nie chcieli mnie i piłkarzom pomagać. JANUSZ WÓJCK To był klub miejsko budowlany, ale pieniędzy nikt nie miał, a już na pewno nie chciał dawać. Zacząłem więc od kilkunastu spotkań z przedstawicielami władz miejskich i wojewódzkich. W takich małych klubach jest wiele przekrętów i dobrze, że je poznałem. Na przykład z kilkunastu tysięcy biletów rozprowadzanych przed naszymi meczami sprzedawano tylko tysiąc-dwa. Znaczna część trafiała do zakładów pracy, które zwykle nam nie zwracały pieniędzy, a jeszcze inna część była najzwyczajniej roz-kradana. W końcu ukrócono ten proceder. Udało mi się w porozumieniu z władzami wojewódzkimi doprowadzić do spotkania z wszystkimi dyrektorami największych przedsiębiorstw budowlanych z całego województwa. Rozmowa była krótka: - Panowie, to jest klub budowlany, może wam i miastu przynieść dużo splendoru. Chcemy wiedzieć, w jakim stopniu możecie się złożyć na Jagiellonie. Nikt nie mógł odmówić. Pół godziny przerwy i kolejne spotkanie. Tym razem z dyrektorami największych przedsiębiorstw województwa działających poza branżą budowlaną. I znowu: „Panowie, ile dacie na klub?". Do tego doszło jeszcze kilkunastu prywatnych sponsorów. Udało się! Jeździliśmy podówczas wspaniałym autokarem, którego nam wszyscy zazdrościli. Był darem komunikacji miejskiej. A jeszcze kilka miesięcy wcześniej jechaliśmy z Białegostoku na zimowe zgrupowanie w Wiśle zwykłym miejskim autobusem - przepraszam, pojazdem udającym autobus. Z kasownikami, z nie-domykającymi się drzwiami. Całą drogę marzliśmy. W środku panował sześciostopniowy mróz! Pamiętam pierwszy mecz, który graliśmy na wiosnę 1986 roku po moim przyjściu do Jagiellonii. Jak to w Białymstoku - niby wiosna, ale na boisku zwały śniegu. Mimo to już wówczas przyszło na stadion kilka tysięcy ludzi. Trochę męczyliśmy się, ale mecz zakończył się naszym zwycięstwem 2:1. Tak to się zaczęło. Z dziewiątego, niemal spadkowego, miejsca po rundzie jesiennej sezonu 1985/1986, zakończyliśmy rozgrywki na trzecim miejscu, walcząc do końca o awans! Wystarczy powiedzieć, że kiedy zjawiłem się w Białymstoku, „Jaga" miała za sobą 5 zwycięstw, 4 remisy, 6 porażek, ujemny sto- ____________JEGO BIAŁO-CZERWON1____________ sunek bramek 13:14 i dziesięć punktów straty do prowadzącej Polonii Bytom. W czerwcu, gdy nasza grupa II ligi kończyła rozgrywki, do awansującej Polonii mieliśmy już tylko sześć punktów straty, dodatni stosunek bramek (36:24) oraz w sumie 12 zwycięstw, 11 remisów i tylko 7 porażek. Na wiosnę więc ponieśliśmy tylko JEDNĄ porażkę! (Na wyjeździe z Resovią 0:1). Udało mi się zbudować drużynę, której zawodnicy daliby się pokroić jeden za drugiego. Nie wzmacniałem jej piłkarzami spoza regionu, tylko miejscowymi chłopakami. To też wiązało nas mocniej. Grało wtedy zaledwie kilku obiecujących zawodników: Jacek Mój są, Jacek Bayer (strzelał dla nas najwięcej bramek), Andrzej Ambrożej, Wiesław Romaniuk, Jarosław Michalewicz. Z tej jedenastki czterech zrobiłem reprezentantami młodzieżówki. Chociaż zajęliśmy trzecie miejsce, zaraz po zakończeniu sezonu powiedziałem, że w następnym gramy o ekstraklasę. Działacze byli zszokowani. Jak to o pierwszą ligę? Co my tam będziemy robić? I jak się tam dostaniemy, skoro jesienią ledwo broniliśmy się przed spadkiem? Słowem - nikt nie widział szans. Kibice jednak byli szczęśliwi. To co w nowym sezonie działo się na widowni, przekraczało najśmielsze wyobrażenia czołowych klubów polskiej ligi. Musieliśmy wynajmować stadion Gwardii (późniejszego Hetmana) Białystok, bo na naszym regularnie przychodzące trzydzieści tysięcy się nie mieściło. Początek sezonu wiosennego w Białymstoku wypadał - choćby nie wiem jakie miało być potem „lato stulecia" - w kopach śniegu. Boisko, co prawda, działacze - o ile nie zapomniałem ich pogonić - potrafili przygotować, ale kibice mieli przegwizdane. Kto potrafiłby usiedzieć półtorej godziny na śniegu i lodzie na trybunach? Oni potrafili! Zwykle na półtorej godziny przed meczem stadion był już zapchany do ostatniego miejsca. Mało tego - mieliśmy na przykład stałych kibiców z Hajnówki, dość daleko od Białegostoku. Oni potrafili rano wyjechać saniami (jedyny pewny sposób podróżowania o tej porze roku), by - pijąc cały czas gorzałkę na rozgrzewkę - zjawiać się punktualnie na meczu i wieczorem wracać. Przynajmniej raz w miesiącu spotykaliśmy się całą drużyną z kibicami Jagiellonii. Sale zawsze pękały w szwach. Czasami nawet dochodziło do kłótni. JANUSZ WÓJCK To samo było potem organizowane w Legii Warszawa, tyle że vv stolicy dochodziło już do spotkań bardziej kameralnych, głównie 1 udziałem przedstawicieli Klubu Kibica. Bo doping - kibicom chyba tego tłumaczyć nie trzeba - to podstawowy warunek sukcesu. Kiedy zaczynałem pracę w Jagiellonii, przychodziło od tysiąca do dwóch tysięcy widzów. Kiedy walczyliśmy o pierwszą ligę, regularnie bywało ponad dwadzieścia, trzydzieści, a rekord stanowiło czterdzieści tysięcy widzów! Trudno opisać, co się wtedy działo w mieście. Głównym rywalem Jagiellonii w walce o pierwszą ligę był Górnik Knurów. Już w pierwszej rundzie, na ich boisku, bez problemu wygraliśmy 3:1. Pomógł w tym właśnie doping: do Knurowa przyjechało z dziesięć autokarów z Białegostoku. Z kolei na wyjazdowym meczu z Hutnikiem Warszawa zjawiło się tylu naszych kibiców, że gdy na boisko wchodzili piłkarze Hutnika, usłyszeli tylko wielki gwizd i skandowanie „WI-TA-MY GOŚ-CI". Musieli przegrać, choć niby grali u siebie. Zawsze jeździło z nami przynajmniej kilka tysięcy widzów. Mimo że wzmocnienia nie były poważne i spektakularne, zgniataliśmy przeciwników. Już w rundzie jesiennej zagraliśmy bardzo dobrze - przegraliśmy tylko jeden wyjazdowy mecz z Wisłą w Krakowie, a wygraliśmy aż dwanaście. Nic dziwnego, że na wiosnę już po kilku pierwszych kolejkach faktycznie zapewniliśmy sobie awans do I ligi. Pierwszą bramkę straciliśmy dopiero pod koniec maja w jedenastej kolejce (choć mecz z Avią i tak wygraliśmy, na wyjeździe), a jedyny przegrany pojedynek miał miejsce w ostatniej kolejce na wyjeździe z Igloopolem. Czyli z Edwardem Brzostowskim, ówczesnym prezesem PZPN, jedynym wówczas kapitalistą w socjalistycznej Polsce, w dodatku wiceministrem rolnictwa. Na koniec sezonu mieliśmy bodaj piętnaście punktów przewagi nad drugą drużyną w tabeli. Do tego 51 bramek strzelonych, tylko 13 straconych, 5 zwycięstw za trzy punkty (tak wówczas liczono zwycięstwo, różnicą co najmniej trzech bramek), 17 zwycięstw za dwa punkty, sześć remisów i tylko te dwie porażki. Jacek Bayer został bezdyskusyjnym królem strzelców - 23 bramki! JEGO HALO-CZERWOM Wszyscy przyznawali, że Jagiellonia jest tak znakomicie fizycznie przygotowana do sezonu, że potrafi zabiegać na śmierć każdego przeciwnika. Mało tego, strzelaliśmy przeciwnikom tyle bramek, ile chcieliśmy i jak chcieliśmy. Na meczach w Białymstoku było jak na Maracanie - kiedy wjeżdżaliśmy pod silną eskortą służb porządkowych na stadion, słychać było huk i wycie jak z dna piekła. Nic dziwnego, skoro na jednym naszym meczu zjawiało się tyle ludzi, ile we wszystkich pozostałych meczach w ciągu dwóch kolejek drugiej ligi. Na długo przed końcem sezonu mogliśmy jechać na urlop. Może nawet i tak by się stało, trudno przecież cały czas grać na najwyższych obrotach, zwłaszcza jeśli awans jest już przypieczętowany. Wtedy jednak zaczęli się pojawiać u nas przedstawiciele innych klubów, premiując chłopaków tylko za to, żeby nadal grali poważnie i nie odpuszczali żadnego meczu. Krótko mówiąc - przeciwnicy naszych przeciwników płacili nam za to, żeby tylko nie przyszło nam do głowy sprzedanie jakiegoś meczu! Takim wysłannikom mówiłem: Panowie, jeśli chcecie coś załatwić, to proszę do zawodników. W ten sposób moi piłkarze mieli komfortową sytuację: swoje premie plus jeszcze kilku kontrahentów, których jedynym marzeniem było to, żeby Jagiellonia grała na swoim normalnym poziomie. Prasa już zakładała, że z drużynami szukającymi punktów musi się Jagielloni przytrafić jakaś wpadka. Nawet niektórzy działacze napomykali o rym. Powiedziałem im ostro: Nawet nie myślcie o tym, że drużyna się komukolwiek podłoży! W ten sposób białostoccy piłkarze po raz pierwszy w ogóle awansowali do ekstraklasy. Był rok 1987. Wyniki Jagiellonii Białystok w sezonie 1986/1987 z Wisłą Płock 1:0; 4:0 (d), SandecjąNowy Sącz 3:0 (d); 1:0, Wisłą] Kraków 0:1 (w); 3:0, Bronią Radom 1:0, 2:0 (w), Stalą Stalową] JANUSZ WOJCK Wola 1:0; 0:0 (d) Jagiellonia - Koroną Kielce 2:1; 3:0 (d), Włókniarzem Pabianice 3:2; 0:0 (w), Resovią 0:0; 1:0 (d), Olimpią Elbląg 2:0; 0:0 (d), Hutnikiem Kraków 1:1; 0:0 (d), Avią Świdnik 3:0; 4:2 (w), Hutnikiem Warszawa 2:0; 2:0 (w), Zagłębiem Wałbrzych 3:1; 3:1 (w), Górnikiem Knurów 3:2; 1:0 (d), Igloopolem 2:1; 0:1 (w) (po średniku wynik w rundzie wiosennej; d - dom, w - wyjazd) Wywalczyli awans: Międzyzakładowy KS Budowlanych „Jagiellonia" rok założenia: 1927 prezes: Janusz Szutkiewicz trener: Janusz Wójcik drugi trener: Mirosław Mojsiuszko bramkarze: Mirosław Sowiński (1956), Lucjan Trudnos (1961) obrońcy: Jarosław Bartnowski (1963), Mirosław Car (1961), Antoni Cyl-wik (1960), Robert Fiedorczuk (1964), Andrzej Kulesza (1956), Mariusz Lisowski (1964) pomocnicy: Dariusz Bayer (1964), Dariusz Czykier (1966), Roman Miszew-ski (1961), Henryk Mojsa (1957), Wiesław Romaniuk (1963), Janusz Szugzda (1962), Mirosław Tiszkow (1959) napastnicy: Andrzej Ambrożej (1965), Jacek Bayer (1964), Tomasz Jakiel (1965), Jarosław Michalewicz (1967), Mariusz Szulżycki (1964) Na treningach nie odpuszczałem. Ćwiczyłem z drużyną w oparciu o symulowane fragmenty meczu. Do znudzenia - przeciwnik atakuje, my atak rozbijamy w ten, a ten sposób, i w taki - dokładnie taki - przeprowadzamy kontrę. JEGO HALO-CZERWONI Wieści o cudzie w Jagiellonii bardzo szybko obiegły nasz mały światek piłkarski. Co dopiero, gdy zakwalifikowaliśmy się do ekstraklasy i wzięliśmy udział w tradycyjnym turnieju przed pierwszą ligą w Skarżysku Kamiennej. Tam zjechała się czołówka ligi: Legia, ŁKS, Widzew i my - beniaminek. I wszyscy przerżnęli z nami bezdyskusyjnie! Widzew 3:1, Legia bodaj 2:0. Choć przed turniejem dawało się słyszeć: „Ej chłoptasie, nie dla was pierwszoligowe frukty". Mecz otwarcia sezonu 1986/1987 graliśmy z Widzewem u siebie. Data 8 sierpnia 1987 roku weszła do historii klubu i Białegostoku. Dzikie tłumy, atmosfera niezwykła. Kibice na bieżni, a nawet za bramkami. Stadion wypełniony do ostatniego miejsca już na dwie godziny przed meczem. To był rekord - 40 tysięcy. Łodzianie w mocnym składzie, wiadomo - legendarna drużyna. Wspaniała oprawa. Puchary dla najlepszych zawodników ostatniego drugoligowego sezonu, stroje „Umbro", ufundowane przez naszego wielkiego wielbiciela z Chicago. Miss Podlasia wręczająca wszystkim zawodnikom kwiaty. Wielka feta. Zaczęło się znakomicie. Już w 7 minucie Michalewicz poszedł prawą stroną i trafił do siatki. Goli powinniśmy byli strzelić jeszcze kilka, ale zabrakło doświadczenia. Na kwadrans przed końcem meczu Iwanicki znakomicie wykonał rzut wolny. I wyrównał. 8.08.1987, Białystok: Jagiellonia - Widzew Łódź 1:1(1:0) \ Bramki: Michalewicz (7) - Jagiellonia; Iwanicki (74) - Widzew ' sędzia: T. Diakonowicz (Warszawa) Jagiellonia: Sowiński - Bartnowski, Lisowski, Kulesza, Ambro- żej, Czykier (68, Szugzda), Mojsa, D. Bayer, Leszczyk, J. Bayer, Michalewicz Koszty w ekstraklasie są znacznie wyższe: muszą na przykład wzrosnąć premie za wygrane mecze, a punkty, które są niezbędne do utrzymania się w I lidze powinny kosztować więcej niż te, które zdobywa się przy wchodzeniu do ekstraklasy. JANUSZ WOJCK W Jagiellonii udało mi się zadbać o sprawy drużyny. Hala treningowa została przebudowana, toalety zmienione, założone ogrzewanie. Sezon jesienny kończył się tak, że zajmowaliśmy miejsce w środku tabeli. Kibice nadal walili drzwiami i oknami na mecze. Przez jakiś czas nie wypadało po prostu nie bywać na spotkaniach Jagiellonii. Wszystko to w pewnym momencie zostało roztrwonione: przez samych piłkarzy, którym woda sodowa uderzyła do głowy, przede wszystkim zaś przez bezmyślność działaczy. Zacząłem się męczyć w klubie. Po pierwsze: nadal musiałem biegać za najdrobniejszym głupstwem, zamiast zajmować się prowadzeniem drużyny. Po drugie: zaczęto bezczelnie zaglądać mi do kieszeni. Nie były to jeszcze czasy, gdy sportowcom wypadało zarabiać przyzwoite pieniądze. Zarabiać musi również trener. Kiedyś zaczepił mnie o to jeden z dziennikarzy „Piłki Nożnej" zarzucając, że dostaję znaczną część premii za zdobyte punkty, odpowiedziałem: „Wysokość ptacy musi być związana z wydajnością pracy. Jest to zgodne z zasadami reformy, a ja wymyśliłem ten system premiowania półtora roku temu, czyli założenia drugiego etapu wyprzedziłem. To złe? Poza tym: jeśli ktoś nie potrafi skoczyć dwóch metrów za milion złotych, to nie skoczy ich nawet za dziesięć milionów. A kto słyszał o Jagiellonii przed moim przyjściem.7" Po moim odejściu, po trzech niezbyt udanych sezonach, Jagiel-lonia spadła do II ligi. Wyniki Jagiellonii Białystok w pierwszej rundzie ; sezonu 1987/19881 ligi: j z GKS Katowice 0:1 (w); Lechią Gdańsk 1:2 (d); Lechem Poznań 0:1 (w); Szombierkami Bytom 1:0 (d); Olimpią Poznań 2:1 (d); Śląskiem Wrocław l :2 (w); Stalą Stalowa Wola l: l (d); ŁKS 0:0 (w); Górnikiem Zabrze l :3 (d); Bałtykiem Gdynia 0:2 (w); Górnikiem Wałbrzych 2:0 (d); Pogonią Szczecin 1:0 (w); Zagłębiem Lubin 0:0 (d); Legią Warszawa 0: l (w). W 15 meczach zdobyto 10 punktów, bramki 10-16, najwięcej -7 bramek - Jacek Bayer JEGO BULO-CZERWOM Wróciłem znowu do PZPN, by tym razem objąć reprezentację Polski do lat osiemnastu. Graliśmy eliminacje do mistrzostw Europy - w grupie była Szwecja, Irlandia i Niemcy. Przegraliśmy tylko ze Szwecją - i to zaledwie różnicą bramek. Niemców ograliśmy w Polsce, a na wyjeździe zremisowaliśmy. JANUSZ WOJCIK Jak znaleźliśmy sposób na finansowanie drużyny olimpijskiej FUNDACJA l PRZYGOTOWANIA Moja przygoda z reprezentacją olimpijską zaczęła się jeszcze podczas mistrzostw Europy w Niemczech w roku 1988, na które zaprosił mnie jako obserwatora - poprzez Niemiecki Związek Piłki Nożnej - Eintracht Frankfurt. Te kontakty nawiązałem między innymi dzięki pomocy znanego działacza Henia Loski w czasie jednego z meczów właśnie z Frankfurtem. Widać wpadłem im w oko. Wtedy też dowiedziałem się - nikt o tym jeszcze nie miał pojęcia w Polsce - że właśnie piłkarski rocznik 1972, ówcześni szesna-sto- i siedemnastolatkowie (z którymi miałem kontakt jako trener reprezentacji juniorów) będzie brany pod uwagę jako rocznik reprezentacji dopuszczonych na zbliżające się igrzyska olimpijskie w 1992 roku. Niemcy wiedzieli o tym z wyprzedzeniem i w 1988 roku powiedzieli mi, że sami zaczynają budowę reprezentacji olimpijskiej na Barcelonę. Pomyślałem: „Dlaczego my nie mielibyśmy też tak postąpić?". Podczas wspomnianych mistrzostw Niemcy gościli mnie na tyle wystawnie, że ze środków, które otrzymywałem, mogłem wspierać ludzi wysyłanych z PZPN jako oficjalnych polskich obserwatorów mistrzostw. Wśród nich był Andrzej Zientara. Przekazałem mu informację uzyskaną od Niemców na temat reprezentacji olimpijskiej i metod pracy nad nią. Zacząłem usilnie namawiać, by - korzystając z tych doświadczeń - powtórzyć ich schemat działania: na dwa lata wcześniej powołać w miarę stabilną kadrę i zacząć z nią systematyczną pracę. Stworzyć warunki, ufundować stypendia i spróbować walki JEGO BIALO-CZERWONI o medal. Dotychczas powoływano reprezentację olimpijską w ostatniej chwili, z graczy, którzy akurat byli pod ręką... Przyznać trzeba, że Zientara zapalił się do tego pomysłu. Wróciliśmy do sprawy już po powrocie do kraju, kilkakrotnie rozmawiając o niej i spotykając się z kompetentnymi działaczami PZPN. Wreszcie w lutym 1989 roku zapadła decyzja: zostałem przez Zarząd PZPN powołany na trenera reprezentacji U-21, przygotowującej się do igrzysk olimpijskich w Barcelonie. Już wówczas wiedziałem, że podstawą sprawnego działania jakiejkolwiek reprezentacji - w tym wypadku olimpijskiej - są dwa elementy. Po pierwsze: rzetelna współpraca z trenerami pierwszoligowymi. Po drugie (kto wie, czy nie była to zawsze sprawa najważniejsza): solidne zaplecze organizacyjne. Cały czas podkreślałem, że jeśli chcemy mieć wyniki porównywalne z wynikami najlepszych drużyn światowych, musimy mieć porównywalną organizację pracy, a w szczególności - porównywalne warunki finansowe. Wiedziałem oczywiście, jak niewielkie są możliwości oferowane przez Związek i ówczesne ministerstwo sportu - Główny Komitet Kultury Fizycznej i Sportu. I że szczególnie trudno będzie liczyć na stałe stypendia dla zawodników. A to było jednym z warunków, które według mnie były nieodzowne do stworzenia kadry na poziomie olimpijskim. Skąd zatem wziąć kasę potrzebną na budowę silnej drużyny? Odpowiedź: stworzyć fundację. Na pomysł Fundacji Olimpijskiej, która rozwiązywałaby nasze problemy finansowe, wpadliśmy razem z Heniem Loską. Rzecz polegała się na tym, by umożliwić prywatnym firmom i osobom fizycznym przeznaczanie darowizn na młodych piłkarzy, na stypendia dla nich oraz na zorganizowanie im profesjonalnego zaplecza szkoleniowego, choćby poprzez wyjazdy. W tamtych czasach był to pomysł wart Nobla: fundacja jako sposób budowania czegoś pożytecznego, działania na rzecz sportu, szukania funduszy wspierających działalność niekomercyjną. Potem pojawiło się dużo więcej fundacji, ale w większości służyły albo praniu pieniędzy, albo ich pomnażaniu. My kierowaliśmy się naprawdę szczytną ideą. W dodatku Heniek miał akurat bardzo dobre kontakty ze Zbi-gniewem Niemczyckim, jednym z najbogatszych ludzi w Polsce, JANUSZWOJCK i już wcześniej zaraził go bakcylem piłkarskim. Zdecydowaliśmy się uderzyć właśnie do niego z propozycją zawiązania takiej fundacji. Na pierwszą rozmowę pojechaliśmy we dwóch do ówczesnej małej siedziby Niemczyckiego, na ulicy Marchlewskiego. W kolejnych spotkaniach uczestniczył już także Kazimierz Górski, jako ówczesny prezes Związku. Początkowo szło opornie. Niemczycki przez długi czas zachowywał sceptycyzm, ja za to byłem wielkim optymistą. Kiedy go przekonywałem, że zawojujemy Europę, że pojedziemy na olimpiadę, zdobędziemy złoty medal, patrzył na mnie trochę jak na wariata. Wiedziałem, że bez wsparcia sprawnej, zewnętrznej organizacji z dobrych przygotowań do igrzysk będą nici. Ba, możemy się na nie nawet nie zakwalifikować, bo grupa była bardzo trudna, a już wtedy widziałem, jak bezmyślnie działa PZPN. W końcu pełniłem w Związku wiele funkcji, pozwalających właściwie ocenić jego prace: od trenera szesnastolatków, trenera osiemnastolatków, nietypowej reprezentacji dziewiętnastolatków, do reprezentacji olimpijskiej będącej - wedle przepisów Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego - reprezentacją młodzieżową do lat 21. Właśnie w tej ostatniej mojej działalności rola Fundacji mogła być nieoceniona. Podstawą było ustalenie od razu sztywnych reguł. Comiesięczne stypendium płacone tylko dwudziestu graczom, których co jakiś czas powoływałem do kadry. Co miesiąc miała następować weryfikacja. Pierwsza jedenastka - ci, którzy występowali we wszystkich meczach minionego miesiąca, dostawali najwyższe, stuprocentowe stypendium. Następnych pięciu - rezerwowi z ławki - po 60 procent stawki. Ostatnia czwórka, dobijająca się o miejsce w szesnast-ce, dostawała tylko po 30 procent pełnego stypendium. W ten sposób zostały stworzone podstawy rywalizacji o miejsce w pierwszej jedenastce. Z tego brało się niezwykłe zaangażowanie na treningach i zaciętość w nawet najmniej ważnych meczach towarzyskich. Chłopcy wiedzieli, za ile grają i o co walczą. Byli to młodzi ludzie, dla których liczył się każdy grosz. A jak nieregularnie płacą polscy ligowcy, wszyscy wiemy. Ja ze swojej strony obiecałem im jedno, a wszyscy wiedzieli, że dotrzymam słowa: nie ma najmniejszej szansy, by któryś dostał się JEGO B1ALO-CZERWONI do tej pierwszej jedenastki bocznymi drzwiami, dzięki naciskom, koneksjom czy łapówkom, jak to w innych drużynach czasami bywało. Zawsze miała się liczyć tylko aktualna forma. Bez żadnych wyjątków. Tymczasem szybko okazało się, że Fundacja była solą w oku działaczy PZPN. Zaczęły się podchody przeciwko nam. Nasyłanie dziesiątek kontroli ze Związku i organów skarbowych, a w końcu decyzja zmuszająca nas do wyprowadzenia się z siedziby PZPN. Tak długo kazano nam się gnieść przy jakimś zdezelowanym biurku, aż sam Niemczycki się wkurzył i zaprosił nas do swojej siedziby Curtis International przy Domaniewskiej. Krzysztof Wawrzecki, ówczesny kierownik drużyny i dyrektor zarządzający Fundacją, dostał małe, ale funkcjonalne biuro. Wszystko było tam świetnie zorganizowane. Tak dobrze, że nic nie udało się przeciwko nam zmontować. Sama fundacja była zresztą strzałem w dziesiątkę. Firmy, które dawały pieniądze na naszą Fundację, to był kapitał krajowy i zagraniczny. Na przykład wchodzący w telefonię komórkową. W zamian prezentowaliśmy ich logo. Mieliśmy też kontakty z politykami wspomagającymi Fundację - i to zarówno z lewej, jak i prawej strony. Pamiętam, że na pierwsze gdańskie „Igrzyska Solidarności" w 1990 roku razem z Loską sprowadziliśmy na mecz reprezentacji Polski - Eintracht Frankfurt. Przyleciał, zagrał i wyleciał - działacze PZPN woziliby się z tym problemem pewnie przez kilka miesięcy. Wtedy zresztą byliśmy blisko związani z ks. Henrykiem Jan-kowskim, kapelanem „Solidarności", który przyjaźnił się z Niem-czyckim, a i z nami spotykał się bardzo często. Dziś, pod koniec lat 90., już chyba nie czas na fundacje. Czas raczej, by PZPN zapewniał większość potrzebnych finansów drużynom narodowym. Gdyby przy tym powstała grupa ludzi wspierająca kadrę, na pewno nie byłby to błąd. Myślę o autorytetach, znanych postaciach, które patronowałyby takiej drużynie, i biznesmenach, którzy pomagaliby jej finansowo i organizacyjnie. Na Zachodzie drużyny narodowe są wspierane przez koncerny, wielkie, silne firmy, a ich szefowie zabiegają o to, by być utożsamiani z piłkarską reprezentacją kraju. Może i w Polsce wreszcie do tego dojdzie. JANUSZ WOJCK Latem 1991 roku zaprosiłem na zamknięte spotkanie wszystkich trenerów drużyn, z których pochodzili gracze kadry przygotowującej się do olimpiady. Bez pomocy Zbigniewa Niemczyckiego pewnie nie byłoby to możliwe. Najpierw spotkaliśmy się w jego siedzibie. Potem pojechaliśmy na lotnisko, skąd wojskowy helikopter zawiózł nas do słynnego Arłamowa, gdzie przez dwa dni mieliśmy zastanawiać się, jak wspólnie doprowadzić Polskę do igrzysk i do medalu. Nim wylądowaliśmy, krążyliśmy przez dłuższy czas nad lasami bieszczadzkimi, nie mogąc znaleźć punktu docelowego. Zobaczyłem małą polanę i jakiegoś człowieka. Krzyknąłem do Niemczyckiego, on do pilota i w jednej chwili usiedliśmy tuż koło przerażonego leśnika, by zapytać go o drogę. Coś tam zaczął tłumaczyć, plątać się, aż wreszcie mówię; - Dawać go tu do środka. I porwaliśmy leśnika. Z jego pomocą bez trudu znaleźliśmy Ar-łamów. Wylądowaliśmy, wysiedliśmy, a helikopter, niczym taksówka, odwiózł naszego przewodnika z powrotem. Tamto spotkanie zaowocowało przede wszystkim bardzo dobrą współpracą (nie było niemal żadnych kłopotów z powoływaniem zawodników), a co za tym idzie - olimpijskim sukcesem. Tak zaczęła się długotrwała, mozolna praca, oparta o wzory niemieckie, a i w ścisłej współpracy z naszymi sąsiadami. Często bowiem, niemal non stop, przebywaliśmy z kadrą w Niemczech, w ośrodku Oberoerke nieopodal Frankfurtu. Mieliśmy tam znakomite warunki do pracy, dzięki moim wcześniejszym kontaktom z właścicielami ośrodka. Cztery - sześć razy w roku, po kilkanaście dni, robiliśmy zgrupowania - opłacane przez PZPN, ale i w niemniej szej części finansowane przez Fundację Olimpijską Niemczyckiego. JEGO BIALO-CZERWOM l Do Danii pojechaliśmy niestety zbyt pewni siebie. ELIMINACJE Dochodziła ostatnia minuta meczu z Anglią na stadionie Tottenhamu w Londynie. Mojego pierwszego meczu w roli selekcjonera reprezentacji młodzieżowej. Pierwszego meczu w eliminacjach do mistrzostw Europy, a jednocześnie eliminacyjnego meczu do igrzysk olimpijskich w Barcelonie. Anglicy naciskali, ciągle było 0:0, co zapowiadało wynik niewątpliwie nas satysfakcjonujący. Tuż przed końcowym gwizdkiem sędziego skrzydłem poszedł Darek Adamczuk, strzelił mocno i... trafił! Wygraliśmy 1:0! Kiedy szliśmy potem do szatni, zachwycony Zbigniew Niem-czycki zaproponował chłopcom dodatkową, ponadplanową premię. Po tysiąc dolarów na głowę. „Z podziękowaniem ode mnie" - dodał. Gdybym powiedział: „Może po półtora tysiąca?" na pewno by się zgodził. Powiedziałem jednak: „To są jeszcze młodzi chłopcy, wiele przed nimi i trzeba ich uczyć szacunku dla pracy. Dajmy im po pięćset dolców". W miesiąc później zagraliśmy jeszcze jeden mecz eliminacyjny na trudnym boisku w Turcji. I również wygraliśmy l :0. W ten sposób jesienią 1990 roku niespodziewanie, zaledwie po dwóch meczach eliminacyjnych do olimpiady 1992, pokonaliśmy na wyjeździe dwie trudne drużyny, w tym bezwzględnego faworyta grupy, i prowadziliśmy bez straty punktu i bramki w VII grupie eliminacyjnej. Mimo niechęci wielu działaczy PZPN, nie darzących mnie sympatią za wiele niepopularnych opinii, które wygłaszałem bez ogródek, wbrew rozmaitym pismakom, którzy twierdzili, że źle przygotowuję kadrę. Wbrew dziesiątkom małych polskich zawist- JANUSZ WÓJCK ników, którzy nie mogli się pogodzić z tym, że można zarobić pieniądze w sporcie, uczciwie na nie zapracowawszy. Podstawowym moim założeniem było stworzenie w miarę stabilnej grupy, tak by zawodnicy po pierwsze mogli się poznać i zgrać, a po drugie, by poczuli siłę bodźców finansowych. Najczęściej grywali Kłak w bramce, Adamczuk, Łapiński, Jało-cha i Gęsior w obronie, Wieszczycki, Koseła, Staniek i Wałdoch w linii środkowej oraz Juskowiak i Mielcarski w ataku. W ten sposób można było bez specjalnego przebudowywania jedenastki dokładać, niczym pojedyncze klocki, innych piłkarzy, którzy akurat byli w bardzo dobrej formie. Tak właśnie wszedł do drużyny Wojciech Kowalczyk. „Kowal" - moja miłość? Nie, to byłaby gruba przesada. Obaj jesteśmy przecież normalni. Już bardziej - męska przyjaźń, a i to niezupełnie, bo w naszych kontaktach ja byłem zawsze „panem trenerem", a on Wojtkiem, który musiał mnie słuchać. A jeżeli był innego zdania (bywał), to potem za taką śmiałość cierpiał, pokutował. Ale to prawda, że mam do niego słabość... Wszystko dlatego, że znam się na futbolu, a Kowalczyk to talent, wprost trudno sobie wyobrazić jak wielkiej miary! Godny, aby go postawić w jednym rzędzie z największymi polskimi piłkarzami (nie tylko polskimi) w historii, obok Kazia Deyny, Włodka Lubań-skiego, ja wiem - kogo jeszcze? Tyle, że kariery Kazia i Włodka rozwijały się normalnie. Gołym okiem było od samego początku widać, że oni przerastają o piętro umiejętnościami rówieśników. A „Kowal" wziął się dosłownie znikąd. Deynę wojskowi musieli porywać samochodem z treningu ŁKS, żeby „służbowo" przenieść go do Legii. Lubańskiemu śląscy bonzowie górniczy szantażowali ojca-dyrektora kopalni wyrzuceniem z pracy, jeżeli Włodek nie zgodzi się podpisać karty zgłoszenia do Górnika Zabrze. A nasz Wojtuś po prostu pewnego dnia przyjechał autobusem z Bródna na Łazienkowską i pojawił się na treningu. Po trzech dniach grał już w pierwszym składzie w meczu ligowym, a po dniach dziesięciu pokazał się jako piłkarz europejskiego formatu w spotkaniu z Sampdorią Genua, a po miesiącu (czy może nawet krócej?) Anglicy na Old Trafford przecierali oczy ze zdumienia - „Kowal" był nieuchwytny dla zawodników Manchester United, JEGO BIALO-CZERWONI l reprezentantów Anglii i wszystkich pozostałych drużyn Zjednoczonego Królestwa. W jeden miesiąc z Bródna do Manchesteru! Wtedy przyjrzałem się mu bliżej i byłem w rozterce. Bo wydawało mi się, że mam już w miarę ułożoną reprezentację olimpijską, stabilny skład, którym zdążyłem zresztą wygrać dwa mecze na wyjeździe: z Anglikami i Turkami. A tu nagle pojawił się Wojtek, i idealnie pasował mi nie tylko umiejętnościami, lecz także wiekowo. To był piłkarz w sam raz na Barcelonę. Dodatkowym problemem było zgranie zespołu nie tylko - na, ale i poza boiskiem. Obawiałem się, że jak wprowadzę do ekipy „nowe ciało", czy nawet „ciało obce", napotkam na opór, a przecież zależało mi na jak najlepszych układach z piłkarzami. Wziąłem na rozmowę kapitana - Jurka Brzęczka i jemu pierwszemu zapowiedziałem, że zabieramy „Kowala" na mecz z Irlandią, i tam na miejscu okaże się, czy nam pasuje do paki. Chodzi o to, żeby go nie zniechęcić na wstępie, ale z drugiej strony - nie wprowadzam go do drużyny, tylko o tę daną mu szansę musi zawalczyć. W Dundalk Wojtek przeszedł samego siebie; zagrał koncert! Chłopaki go nie tylko natychmiast zaakceptowali, ale zrozumieli (bo to inteligentni ludzie), że ktoś taki dla drużyny mającej olimpijskie aspiracje to prawdziwy skarb. Wojtek nie tylko przebojem zdobył miejsce w drużynie, ale niemal natychmiast stał się jednym z jej przywódców. Z kolei jego wrodzona inteligencja podpowiadała mu, że nie ma sensu się wywyższać, bo tak samo jak on chłopakom, oni jemu są potrzebni. I tak znalazłem ogromne wzmocnienie i tak już bardzo silnej grupy. W nocy po naszym powrocie z Barcelony Bródno nie spało. Młodzież męska dzielnicy czekała na „Kowala". U niego pod blokiem była taka ni to kawiarenka, ni to pub, mordownia - prawdę mówiąc, i to był Wojtusia uniwersytet, kiedy wracał do domu z pracy, czyli z treningów i meczów Legii. Wtedy zabalowali do rana. W domu rodzinnym, a dokładniej - w typowym socjalistycznym mieszkaniu też bywało wesoło. Łatwiej było tam ugasić pragnienie niż coś konkretnego zjeść. Właśnie z takiego środowiska wziął się jeden z najbardziej utalentowanych napastników w historii polskiego futbolu. W Legii nie miałem z nim kłopotów, przynajmniej nie większe, niż z pozostałą „grupą bankietową". Jednak w pewnym momencie trzeba go było z tego Bródna przeprowadzić (bez rodziców) do wynajętego przez klub mieszkania na Ursynowie. JANUSZ WOJCK Pasowaliśmy wszyscy razem do siebie. Nadeszła jednak chwila, gdy nasze interesy przestały być zbieżne. „Kowal" zaczął dostawać propozycje pracy z klubów zagranicznych. Z mojego punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby został na Łazienkowskiej. Ale oczywiście gdyby się uparł, mnie zabrakłoby argumentów, żeby go zatrzymać w Legii. On jednak wcale nie miał zamiaru opuszczać Warszawy i milionów złotych zamieniać na miliony dolarów. Kiedy naprawdę zainteresowała się nim Barcelona, zapowiedział publicznie, że na żadne testy czy rozmowy do Katalonii nie pojedzie, bo jak chcą z nim gadać, to niech przyjadą na Bródno! I jeszcze koniecznie powinni się nauczyć polskiego, żeby z dogadaniem się nie było problemów. Kiedy mnie już nie było w Polsce, wreszcie zdecydował się na grę za granicą, i to właśnie w Hiszpanii. Dostał, jak na dotychczasowe zarobki, bajkowy kontrakt w Be-tisie Sewilla i... właściwie nie wiem, co się stało? Podstawowym zawodnikiem tego zespołu z Primere Division był tylko przez sezon, może nawet niecały. A potem było już coraz gorzej, łącznie z wypożyczeniem na Wyspy Kanaryjskie, co okazało się kolejnym nieporozumieniem. Naprawdę, nie rozumiem, dlaczego tak szybko z niego Hiszpanie zrezygnowali, a teraz wręcz go nie chcą. Przecież on się nawet nauczył, i to dobrze, mówić po hiszpańsku! Kiedy byliśmy w Osjeku, na meczu z Chorwacją, właśnie w tym języku służył za tłumacza polskim dziennikarzom, którzy chcieli rozmawiać z jego dawnym kolega klubowym z Sewilli - Robertem Jarni. Mnie „Kowal" nie zawiódł nigdy. No, może prawie nigdy. W tym sensie, że nigdy nie odmówił stawienia się na zgrupowanie kadry, przed każdym meczem, jaki by to nie był. I wiedziałem, że zawsze chce grać jak najlepiej, ze wszystkich sił. Częściej się udawało, ale niekiedy nie, jak przeciwko Izraelowi na Ramat Gan w Tel Awiwie. Gdyby to tylko ode mnie zależało, dawałbym mu szansę bez końca. Ale ja nie prowadzę prywatnej drużyny piłkarskiej, tylko reprezentację Polski. Moje prywatne upodobania coś znaczą, ale koszty prowadzenia reprezentacji pokrywa PZPN. Nie mogę nieustannie stawiać na piłkarza, który na co dzień praktycznie nigdzie nie gra, nie istnieje w zawodowym futbolu. Mam jednak niewzruszone przekonanie, że Wojtek prosto z plaży potrafi więcej niż... mniejsza o bardzo nawet znane nazwiska. JEGO BIALO-CZERWONI Prasa irlandzka o Tomku Łapińskim pisała wówczas, że jest to drugi Morten Olsen. W towarzyskim, ale ciężkim meczu z Holandią, po nieprzyjemnej kontuzji Olka Kłaka, już na początku meczu musiał go zastąpić Arek Onyszko. Bronił wręcz znakomicie i stał się prawdziwym odkryciem piłkarskim tamtego sezonu. Niektóre ważniejsze mecze towarzyskie drużyny U-21 w roku 1991 i 1992. 14.02.1991, Ronda, Costa de Soi: HISZPANIA (późniejszy mistrz olimpijski) - POLSKA 1:1 (0:1) bramki: Mielcarski (7) - dla Polski, Roteta (63) - Hiszpania POLSKA: Kłak - Adamczuk, Wałdoch, Koźmiński, Staniek, Ja-łocha (Bukalski), Lewandowski, Brzęczek (Juskowiak), Szubert, Mielcarski, Grad 27.02.1991, Crosseto: WŁOCHY (późniejszy Mistrz Europy) -POLSKA 0:0 27.03.1991, Zabrze: POLSKA - CZECHO-SŁOWACJA 1:1 (1:1) bramki: Gęsior (19) - Polska, Penicka (24) - Czecho-Słowacja 10.09.1991, Utrecht: HOLANDIA - POLSKA 1:1 (1:1) bramki: Ronald de Boer (5) - dla Holandii, Brzęczek (38) - dla Polski POLSKA: Kłak (Onyszko) - Koseła, Gęsior (Wieszczycki), Wałdoch, Staniek, Adamczuk, Brzęczek, Bajor, Mielcarski, Berend, Świerczewski 25.02.1992, Troisdent, Niemcy: RFN - POLSKA 2:1 (1:1) bramki: Poschner (5,k), Kranz (87) - dla Niemiec; Juskowiak (1) - dla Polski POLSKA: Kłak (ż) - Bajor, Wałdoch, Koźmiński (Szubert), Staniek, Łapiński (ż), Gęsior, Brzęczek (Koseła), Kowalczyk (ż), (Grad), Mielcarski (cz), Juskowiak (Lewandowski) Wielu spraw nie udawało się jednak dopiąć. Zwłaszcza kiedy coś zależało nie tyle od sprawności ludzi pracujących w Fundacji JANUSZ WOJCK Olimpijskiej, ale od PZPN. Tak na przykład było, kiedy w maju 1991 roku podjęto decyzję o grze młodzieżówki na prestiżowym turnieju w Tulonie, a jednocześnie mieliśmy grać mecz towarzyski z Walią w Polsce. Jedna nie najsilniejsza reprezentacja musiała zatem zostać podzielona. Tam zebraliśmy baty (ze Szkocją 0:1, z Francją 0:2, z USA l: 1), a i tu druga kadra pod wodzą Janasa nie dała sobie rady z Walią (l :2). Niektórzy działacze z PZPN chcieli zwalić na nas te wyniki: Proszę, zbliżają się decydujące o awansie mecze, a my przegrywamy w głupich meczach towarzyskich. Gdy jednak nadeszła jesień, już w pierwszym meczu z Irlandią u siebie w Bydgoszczy w sposób bezdyskusyjny zapewniliśmy sobie awans. Rewelacyjnie zagrał Andrzej Juskowiak. Wszedł na ostatnie piętnaście minut i strzelił dwie bramki. Wyszedł zresztą wściekły, że go tak długo trzymałem na ławce i postanowił mi pokazać, co potrafi. Mogłem się tylko cieszyć - dobrze nakierowana złość piłkarska może być bardzo pożyteczna. Ten mecz definitywnie zapewnił nam wyjście z grupy, ale i meczu z Anglią nie chcieliśmy odpuszczać. Tym bardziej że zawsze mogło się tak zdarzyć, iż zdobyte punkty się przydadzą w dalszych grach. Co się potem sprawdziło... W meczu z Anglikami Juskowiak wystąpił już od początku i znowu strzelił dwie piękne bramy. Zagraliśmy tak, że nawet zawodowi pojękiwacze, którzy po meczu z Irlandią mówili: „Co z tego, że awans, skoro wywalczony w brzydkim meczu", musieli przyznać, że gramy naprawdę ciekawy i ofensywny futbol. Zawsze mówiłem do chłopaków: - Nieważne czy gracie ładnie. Macie grać skutecznie. Mecze eliminacyjne Polski w roku 1991 Młodzieżowych Mistrzostw Europy i Olimpiady Barcelona'92 17.04.1991, Łódź: POLSKA - TURCJA 2:0 (1:0) bramki: Mielcarski (19), Adamczuk (68) sędzia: Żuk (ZSRR), widzów: 300( JEGO B1ALO-CZERWONI POLSKA: Kłak - Adamczuk, Łapiński, Gęsior (Wałdoch), Koź-miński, Staniek, Jałocha, Swierczewski, Brzęczek, Mielcarski, Grad (Kordyl) 30.04.1991, Dundalk: EIRE - POLSKA 1:2 (0:1) bramki: Kowalczyk (31), Wałdoch (50) - dla Polski, Fitzgerald (57) - dla Eire POLSKA: Kłak - Jałocha (Gęsior), Łapiński, Wałdoch, Koźmiń-ski, Staniek (Bajor), Adamczuk, Brzęczek, Swierczewski, Mielcarski, Kowalczyk 15.10.1991, Bydgoszcz: POLSKA - EIRE 2:0 (0:0) bramki: Juskowiak (78, 89) sędzia: Ostergaard (Szwecja), widzów: 7000. POLSKA: Onyszko - Gęsior (Wieszczycki), Łapiński, Wałdoch, Koźmiński, Staniek, Adamczuk, Brzęczek, Swierczewski, Mielcarski, Grad (Juskowiak) 12.11.1991, Piła: POLSKA - ANGLIA 2:1 (1:0) bramki: Juskowiak (7, 72) - dla Polski, Kitson (54) - dla Anglii sędzia: Eero Aho (Finlandia), widzów: 6000 POLSKA: Kłak - Adamczuk, Bajor, Lewandowski (ż), Koźmiński, Staniek, Gęsior, Brzęczek, Swierczewski (Koseła), Juskowiak, Mielcarski (Berendt - ż) Końcowa tabela grupy VII drużyna zwycięstwa remisy porażki punkty bramki POLSKA Anglia Turcja Irlandia 6 3 1 0 0 1 1 2 0 2 4 4 12 7 3 2 10-2 11-5 6-11 5-14 Wyszliśmy z grupy i nasze szansę awansu do olimpiady były już ogromne. Trzeba było wygrać tylko w ćwierćfinale z następnym przeciwnikiem. JANUSZ WÓJCK Wydawało się, że szczęście nam dopisało: mieliśmy grać z Danią, a nie na przykład z Niemcami, Szkocją, Holandią, Szwecją czy Włochami. To była chyba pierwsza przyczyna naszego odprężenia i zlekceważenia przeciwnika. Przecież tak znakomicie dawaliśmy sobie radę w grupie eliminacyjnej... W ramach przygotowań do meczu (mieliśmy grać w marcu - to dla Polaków nie jest najlepszy termin) wyjechaliśmy na początku lutego 1992 roku na zgrupowanie do Emiratów Arabskich. Warunki mieliśmy tam doskonałe i grało się nam świetnie. Może aż za dobrze i to był być może kolejny element dekoncentrujący nas przed dwumeczem z Duńczykami. Wygraliśmy dwa sparringi z drużynami klubowymi z Emiratów (z AL Ahabah Club Dubaj trenowanym wówczas przez Piechniczka aż 8:0, z Dhaid Sports Club - 6:0). Na koniec zwyciężyliśmy z prowadzoną przez rosyjskich trenerów reprezentacją olimpijską Zjednoczonych Emiratów Arabskich znowu aż 8:0. Piechniczek i Walery Łobanowski, podówczas trener pierwszej reprezentacji Emiratów, chwalili nas bardzo. Piechniczek nawet powiedział, że jest pewien, iż z taką grą zdobędziemy medal na olimpiadzie. Co ciekawe, pierwsza reprezentacja Danii bez piłkarzy występujących za granicą w tym samym czasie była właśnie w Emiratach. Podglądaliśmy ich - nic wielkiego. Tak nam się przynajmniej wydawało. Duńczycy zremisowali z pierwszą reprezentacją Emiratów 1:1, zwyciężyli Oman 3:0 i wygrali tylko 1:0 z olimpijską reprezentacją Emiratów, tą samą którą my pokonaliśmy 8:0. Tak więc nad Zatoką Perską mieliśmy za sobą trzy mecze, 22 bramki strzelone, żadnej straconej. Jeszcze w drodze powrotnej zagraliśmy z olimpijczykami Grecji w Atenach, i choć miejscowy sędzia starał się jak mógł nam mecz obrzydzić, zremisowaliśmy 1:1. Kilka dni przed meczem graliśmy z bardzo dobrymi olimpijczykami niemieckimi i w niezasłużony sposób przegraliśmy z nimi 2:1. Sędzia gwizdał jak chciał, niesłusznie podyktował rzut karny przeciwko nam oraz nie wiadomo czemu wyrzucił z boiska Grzesia Mielcarskiego, a decydującą bramkę straciliśmy na dwie minuty przed końcem gry. Byliśmy więc spokojni. Za spokojni. I za pewni siebie. JEGO BlALO-CZERWWfl W takich nastrojach zjawiliśmy się w Danii. Sędzia gwizdnął i już po dziesięciu minutach straciliśmy głupio bramkę. Chłopców to tak sparaliżowało, że właściwie nie wiedzieli, co się dzieje. Sam zresztą też byłem lekko zszokowany przebiegiem gry. Duńczycy korzystając z naszego załamania, w ciągu kilku minut nas dobili. Kiedy po pierwszej połowie była już klęska, 5:0, dla przeciwnika, wiedziałem, że niewiele można zmienić. I że teraz trzeba tylko zawodników podtrzymać na duchu. W takich sytuacjach zwykle wszyscy są rozgoryczeni: tak się starali, ale coś nie wypaliło. Trzeba więc dotrzeć jakoś do nich i znaleźć sposób, by poprawić ich nastroje. W przerwie więc przede wszystkim starałem się obudzić piłkarzy z letargu. Uzmysłowić im, że to nie jest ostami dzień, że to nie jest ostami mecz, że mamy rewanż, że musimy myśleć o tym, by nie przegrać tego meczu jeszcze wyżej, że możemy zmniejszyć tę porażkę, że możemy jeszcze walczyć... Ciężko było. Tym bardziej, że zejście z bramki Kłaka, z którym byli nieprawdopodobnie zżyci i wiedzieli, że jest silnym punktem drużyny, odebrało im ochotę do wszystkiego. Kiedy coś nie wychodzi, a jest szansa na to, żeby się poprawić, trzeba dawać ostre reprymendy, i indywidualne, i grupowe. Wtedy nie ma już litości i wiadomo, ktoś kogoś musi ograć, ktoś musi przegrać. Do tego celu prowadzą różne drogi. I wszystko, co tylko trafia do świadomości piłkarzy, należy wykorzystać. Wówczas jednak wiedziałem, że nie ma szans na zwycięstwo, więc reprymendy mogą tylko pogorszyć stan drużyny. Przynajmniej w drugiej połowie nie straciliśmy już ani jednej bramki. Zastanawiałem się nad tym, gdzie powstał błąd. Klęska w Aalborgu mogła się wziąć z różnych powodów. Z tego również, że być może nieodpowiednio nastawiłem psychicznie drużynę do tego spotkania. A i z tego, że choć mieliśmy korzystne sytuacje na początku meczu, nie potrafiliśmy ich wykorzystać. Ponadto z powodu fatalnego zbiegu okoliczności - Olek Kłak interweniując przy pierwszej bramce, walnął nie zaleczonym barkiem w słupek i trzeba było go znieść na noszach z boiska. Zamiast niego wszedł zupełnie nierozgrzany i zdenerwowany Onyszko (wszyscy byliśmy -fff JANUSZ WÓJCK zdenerwowani, już po dziesięciu minutach przecież przegrywaliśmy 0:1), który zaczął popełniać głupi błąd za błędem. Inaczej niż głupimi tego nazwać nie można, skoro w ciągu kolejnych dziesięciu minut straciliśmy aż TRZY KOLEJNE BRAMKI. To był psychiczny nokaut. Na porażkę wpłynęło pewnie i to, że na mecz przyjechało zbyt wielu znanych ludzi, z wicepremierami, ministrami, księdzem Jan-kowskim, biznesmenami. Siedzieli w hotelu, w którym i my mieszkaliśmy, oczekiwali od nas Bóg wie jakiego wyniku. Z kolei zawodnicy zamiast się skupić na meczu, widząc siłę, jaka stoi za nimi (finansową, organizacyjną i polityczną) - wprawili się w stan sa-mouspokojenia: „No, jesteśmy silni". Za dużo „oficjałów" kręcących się przy drużynie sprawiło, że ci chłopcy po prostu nie sprostali ciśnieniu. Wszyscy spodziewali się, że po bardzo dobrych występach w poprzednich spotkaniach podtrzymamy dobrą passę. Ks. Henryk Jankowski typował nawet 2:0 dla nas. Również Duńczycy wysoko nas oceniali twierdząc, że nie mieliby nic przeciwko bezbramkowemu remisowi. Przegraliśmy. Więcej - dostaliśmy straszne baty! To był bardzo zły dzień dla nas, dzień nauki, dzień niemalże sądu ostatecznego. Znalazłem się całkiem niespodziewanie w fatalnej sytuacji. Zdawałem sobie sprawę, jak będą mnie atakowali pseudo-przyjaciele, którzy po cichu marzyli, aby „olimpijczycy" zaczęli wreszcie przegrywać, i aby przerwało się to pasmo pochwał, oni zaś (pseudoprzyjaciele) będą mieć w końcu szansę podkreślenia, że jestem kiepskim trenerem. Wtedy jeszcze nie byłem wystarczająco uodporniony na to i bardzo to przeżywałem. Jak żywą, piekącą ranę. Duńczycy w końcu wcale nie byli mocnym zespołem, zagraliśmy po prostu źle i bez odrobiny szczęścia. To się jednak nie mieściło w głowie! Było nam wstyd. Sądzę, że tamto wydarzenie miało też swoje dobre strony, i wpłynęło na nas pozytywnie. Zaszyliśmy się w ośrodku w Buku, aby spokojnie przygotować się do rewanżu. Na szczęście wiedzieliśmy o jeszcze jednej rzeczy: tak, czy owak mamy olbrzymie szansę na wyjazd na olimpiadę. Regulamin przewidywał, że najlepsza z drużyn, które odpadną w ćwierćfinale, JEGO B1ALO-CZERWONI zagra barażowe spotkanie z Australią. A my w meczach eliminacyjnych zdobyliśmy komplet punktów i mieliśmy rewelacyjny bilans bramkowy 10:2. Była jeszcze bardziej optymistyczna możliwość: jeśli w innym ćwierćfinale Szkocja wyeliminuje Niemców, to automatycznie zwalnia się jedno miejsce, ponieważ na olimpiadzie mogą startować tylko reprezentacje samodzielnych państw. Wtedy najlepsza drużyna eliminacji - czyli my - awansowałaby bez barażów, a dopiero druga grałaby z Australijczykami. 11.03.1992, Aalborg: DANIA - POLSKA 5:0 (5:0) bramki: Frandsen (11), Molnar (22, 28), Moeller (24,44) sędzia: Wiesel (Niemcy), widzów: 5000 POLSKA: Kłak (Onyszko) - Lewandowski, Łapiński, Koźmiń-ski, Staniek, Gęsior (Mielcarski), Wałdoch, Brzęczek, Świer-czewski, Juskowiak, Kowalczyk 25.03.1992, Zabrze: POLSKA - DANIA 1:1 bramki: Juskowiak (76) - dla Polski; P. Frank (30) - dla Danii sędzia: Narvik (Norwegia), widzów: 2500 POLSKA: Kłak - Lewandowski (Jałocha), Wałdoch, Bajor, KożĄ miński (Kowalczyk), Adamczuk, Staniek, Brzęczek, Gęsior, Ju-1 skowiak, Mielcarski W rewanżu z Duńczykami byliśmy co prawda spięci, i oni nawet w pierwszej połowie prowadzili. W przerwie doszły do nas wieści, że Szkocja dzielnie walczy z Niemcami, i może z nimi wygrać. Chłopcy postawili się wtedy naprawdę ostro i wreszcie Juskowia-kowi udało się strzelić bramkę na l: l. W ostatnich minutach meczu dotarła do nas informacja, że Szkocja u siebie wygrywa z Niemcami 4:3 (w pierwszym meczu 1:1) i w związku z tym jedziemy na igrzyska bez baraży! W szatni strzelił szampan! Końcowy gwizdek to była już szalona radość. Chociaż zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że weszliśmy do Barcelony kuchennymi drzwiami, mocno wierzyliśmy w to, że dwumecz z Danią będzie dla nas nauczką, i teraz w Hiszpanii naprawdę pokażemy, co potrafimy. JANUSZ WOJCK Przy okazji tamtej porażki warto sobie zadać jeszcze jedno pytanie: jak to się dzieje, że w takiej Danii niby nie było nigdy świetnych piłkarzy, przez wiele lat znajdowali się w ogonie Europy, a polskie drużyny ogrywały ich, jak chciały, i teraz ni stąd ni zowąd wystawiają silną ekipę, groźną nawet dla najlepszych. Z czego to się bierze? Ano z tego, że tam jest zupełnie inna organizacja piłki. Zdecydowanie lepsze warunki, w jakich zawodnicy grają. I wreszcie, że prowadzone jest właściwe szkolenie tych młodych ludzi, którzy przytrzymywani są do momentu osiągnięcia najwyższej formy. Po pierwsze dlatego - że więcej się mogą nauczyć, a po drugie - bo dopiero wtedy można ich sprzedać za wielkie pieniądze. W Polsce nikt nie myśli perspektywicznie: sprzedaje się jak najszybciej na Zachód każdego, kto tylko potrafi lepiej kopnąć piłkę. To samo niestety szybko dotknęło jedenastkę olimpijską. Jej sukcesy spowodowały, że piłkarzami zainteresowali się zarówno menedżerowie zachodnich klubów, jak również nieuczciwi handlarze. Aż do olimpiady chłopcy nie musieli ryzykować wyjazdów na Zachód, gdyż dzięki Fundacji Olimpijskiej byli odpowiednio wynagradzani za sukcesy w reprezentacji. Ale potem... Ja od początku wiedziałem, że moi piłkarzy są tak znakomici, że szybko będą mogli grać w pierwszej reprezentacji Polski. Chciałem, by pozostali w kraju aż do finałów mistrzostw świata w USA, choć pewnie brakowałoby im tutaj piłkarskich wzorów. Młody zawodnik nie może zbyt wcześnie brać na siebie odpowiedzialności za grę całego zespołu. Jest to dla niego zbyt duże obciążenie psychiczne. Gdyby na przykład Kowalczyk czy Mielcarski mieli propozycję gry w najlepszych drużynach hiszpańskiej Pimera Divi-son, mogliby się tam nauczyć dużo więcej niż w kraju. Ale tylko w dobrych drużynach. Chciałem uniknąć wysyłania młodych piłkarzy do klubów trzeciorzędnych tylko dlatego, że zarabia się tam więcej niż w Polsce. W Buku siedzieliśmy już do samego wyjazdu do Barcelony. Trenowaliśmy, zgrywaliśmy się i nadal zbliżaliśmy się do siebie. Naprawdę tworzyliśmy już jedną wielką rodzinę. JEGO BIALO-CZERWONI Ciężko pracowaliśmy. Zagraliśmy też jeden sparring z olimpijską drużyną Egiptu, wygraliśmy 1:0. Prasa od razu pisała, że drużyna jest nieprzygotowana. 14.07.1992, Myślenice: POLSKA - EGIPT 1:0 (1:0) f bramka: Brzęczek (25) f POLSKA: Kłak - Adamczuk (46. Bajor), Wałdoch, Świerczew-1 ski - Mielcarski (46. Waligóra), Gęsior, Brzęczek, Jałocha (76. Jj Wieszczycki), Kowalczyk (44. Kobylański) - Juskowiak, Sta-jjt niek. | Nasi prawdziwi wrogowie - w PZPN, nie zasypiali gruszek w popiele. Najpierw okazało się - to już chyba dożywotni problem polskich reprezentacji - że nie wiadomo, w jakich strojach będziemy grali. PZPN podpisała umowę z Admirałem, ale Polski Komitet Olimpijski nadzorujący całą ekipę jadącą do Barcelony -z Adidasem. Potem, właściwie do dnia wyjazdu, nie mogłem się doprosić sprecyzowania zasad premiowania i finansowania olimpijczyków z kasy PZPN (na szczęście ze strony Fundacji wszystko było dopięte na ostatni guzik). Początkowo każdy zawodnik miał dostać premię za wejście do igrzysk, w wysokości 100 milionów, potem zrobiło się z tego po 40 milionów. Z kolei za każde zwycięstwo mieliśmy obiecane po 40 milionów, a skończyło się na 20 milionach na głowę. Tak już było do końca. Być może właśnie niskie zwycięstwo z Egiptem pociągnęło za sobą jeszcze jeden atak moich przeciwników z Alej Ujazdowskich 22. Oto Jerzy Lechowski, szef warszawskiego Okręgu Związku Piłki Nożnej, a przy tym wiceprezes PZPN, uprzedził mnie, że kilku członków Prezydium Związku postawiło nieoficjalnie wniosek o zmianę trenera reprezentacji olimpijskiej pod pretekstem, że mam za małe doświadczenie i trzeba mi dodać jakiegoś kompetentnego pierwszego trenera! Na szczęście Lechowski mi pomógł: on i jego okręg wystosowali bardzo ważny i sympatyczny list do władz PZPN, stwierdzając że JANUSZ WÓJCK stołeczna organizacja Związku wierzy we mnie i jest przekonana, że jestem najlepszym i gwarantującym wyniki trenerem. Najbardziej oburzające było to, że przez całe dwa tygodnie naszego pobytu w Buku nikt, dosłownie nikt z PZPN osobiście się do nas nie pofatygował, by na przykład zapytać: „Czego wam chłopcy potrzeba?". Nikt. Nawet prezes Kazimierz Górski pojechał sobie na wakacje do Grecji, zjawiając się na zgrupowaniu dopiero w dniu odlotu do Barcelony. Wreszcie 19 lipca rano wylecieliśmy z warszawskiego lotniska Okęcie, razem z pierwszą grupą polskich olimpijczyków: kolarzami, pływakami, ciężarowcami, wioślarzami, strzelcami, kajakarzami i jeźdźcami. Bardzo przejęci, pamiętaliśmy, że ostatni raz polski futbol był reprezentowany na igrzyskach w 1976. Byliśmy naprawdę szczęśliwi. Niemal każdy z chłopaków w wywiadach zapowiadał powrót z medalem. Skład polskiej drużyny na Olimpiadę w 1992 bramkarze: Aleksander Kłak (Pegrotour Dębica), Arkadiusz Onyszko (Zawi-sza Bydgoszcz) obrońcy: Dariusz Adamczuk (Pogoń Szczecin), Marek Bajor (Widzew Łódź), Marek Koźmiński (Hutnik Kraków), Tomasz Łapiński (Widzew Łódź), Tomasz Wałdoch (Górnik Zabrze), Marcin Jało-cha (Wisła Kraków) rozgrywający: Jerzy Brzęczek (Olimpia Poznań), Dariusz Gęsior (Ruch Chorzów), Ryszard Staniek (Górnik Zabrze), Piotr Świerczewski (GKS Katowice), Dariusz Koseła, Tomasz Wieszczycki (ŁKS) napastnicy: Andrzej Juskowiak (Lech Poznań), Wojciech Kowalczyk (Legia Warszawa), Grzegorz Mielcarski (Olimpia Poznań), Mirosław Waligóra (Hutnik Kraków), Andrzej Kobylański Najmniej przyjemne dopiero miało nadejść... JEGO BULO-CZERWOM Pomówienia, że rzekomo trzech graczy „olimpijskiej" brało jakiś „koks" od początku jednoznacznie odbierałem jako krecią robotę sterowaną przez działaczy PZPN, którzy do ostatniej chwili chcieli mi odebrać już nie tylko moralny sukces wprowadzenia po raz pierwszy od ponad piętnastu lat reprezentacji do flnalu olimpijskiego, ale wręcz starali się mnie po prostu odsunąć od prowadzenia kadry i marzyli, by przekazać ją komuś ze swoich. RZEKOMY DOPING Ni stąd ni zowąd na kilka dni przed olimpiadą wybuchła sprawa tzw. dopingu. Najpierw 4 lipca laboratorium przy Instytucie Sportu w Warszawie, za naszą wiedzą i zgodą, przeprowadza kontrolę piłkarzy reprezentacji olimpijskiej. Rzecz się dzieje w hotelu „Solec", z którego dopiero przewożone są próbki do laboratorium (a po drodze można było zrobić z probówkami wszystko). Zresztą sama procedura pobrania moczu była śmieszna. - Niech pan patrzy, bo jeszcze czegoś dosypiemy i będą jaja - żartowali ponoć w rozmowie z Olkiem Kłakiem faceci z Komisji Anty dopingowej. 15 lipca, PO JEDENASTU DNIACH!, „Rzeczpospolita" drukuje informację o tym, że kilku piłkarzy drużyny Wójcika mogło brać środki dopingujące! Tak się dziwnie składa, że tego samego dnia wygasa termin składania list zawodników w biurze organizacyjnym igrzysk w Barcelonie. Piłkarze posądzeni o doping są zgłoszeni do startu na olimpiadzie i już nie można ich wycofać, ani tym bardziej zastąpić innymi. Widać komuś zależało, by z tą wiadomością czekać. JANUSZ WÓJCK Dopiero sekretarz generalny PZPN Marek Pietruszka zwraca się z prośbą do Komisji do Walki z Dopingiem przy PKO1 o udostępnienie wyników badań. Na razie PZPN oficjalnie nie wie o niczym, bo nie został powiadomiony o wynikach badania (choć należy to do obowiązków Komisji Anty dopingowej). Zaczynamy się denerwować - niczego oficjalnie nie wiadomo, a my mamy zaraz lecieć do Hiszpanii. Nie godzimy się na badanie próbki B (jakby kopii pierwszej próbki), ponieważ już czujemy nosem, że coś się święci. Próbki były pobierane w warunkach urągających nie tylko zasadom badania dopingu, ale zwykłej higieny i porządku. Zresztą nawet pracownicy Komisji przyznają, że były nieprawidłowo opisane i źle przechowywane, praktycznie bez zabezpieczenia. Zażądałem natomiast dodatkowego badania - nawet gdyby któryś z zawodników miał coś wziąć, a potem wypłukać, to badania ujawniłyby obecność w organizmie właśnie środków wypłukujących, zakazanych przez przepisy na równi z „koksem". Badanie to wykazało, że w organizmie piłkarzy nie ma ani śladu testosteronu, ani „płukaczy". Piłkarze zostają więc oczyszczeni z podejrzeń przez PKO1, UKFiT i PZPN. Mało tego - prezes Kazimierz Górski mówi w telewizji, że sprawa została rozdmuchana. Wylatujemy lekko zirytowani. Już w Saragossie, dociera do nas wiadomość, że jeden z ekspertów ujawnił w kraju nazwiska trzech graczy posądzonych o branie testosteronu i rzekomo potwierdził ich winę. Niesłychany skandal! Mogłoby to znaczyć, że albo w laboratorium pracują niepoważni ludzie, którzy nie zdają sobie sprawy, że mogą zniszczyć niewinnym piłkarzom życie. Albo... komuś właśnie na tym zależało, by podminować zespół będący z dala od kraju. Nawet Kazimierz Górski, przebywający razem z nami w Hiszpanii, był zaskoczony nieprawdopodobnymi wiadomościami z Polski. To nie wszystko. Teraz najważniejsze. Tak się dziwnie przytrafiło, że w kilka dni po rzekomym stwierdzeniu obecności „koksu" w organizmach Kłaka, Darka Koseły i Piotrka Świerczewskiego, już w Barcelonie, laboratorium antydopingowe wytypowało właśnie tych trzech do rzetelnego przebadania. Dla każdego było jasne, JEGO HAŁO-CZERWOM że cynk wskazujący właśnie na tych trzech graczy musiał przyjść z kraju. Powiem szczerze, że się denerwowałem - w końcu nigdy nie można wziąć za kogoś stuprocentowej odpowiedzialności. Okazało się, że naprawdę znakomite laboratorium olimpijskie potwierdziło wyniki warszawskie. W organizmach nie stwierdzono ani testosteronu, ani anabolików, ani „płukaczy". Wydawałoby się, że sprawa jest już całkowicie czysta. A jednak odgrzano ją w dwa lata później. I znowu - dziwnym trafem działo się to dopiero wtedy, gdy Legii odbierano tytuł mistrza kraju. Przypadek? Pomówienia wychodzące od niektórych działaczy o to, że rzekomo trzech graczy „olimpijskiej" brało jakiś koks od początku jednoznacznie odbierałem jako krecią robotę tych, którzy w ostatniej chwili chcieli mi odebrać już nie tylko moralny sukces wprowadzenia po raz pierwszy od ponad piętnastu lat reprezentacji do finału olimpijskiego, ale wręcz starali się mnie po prostu odsunąć od prowadzenia jej i przekazać ją komuś ze swoich ludzi. Byliśmy ekipą spoza układów PZPN-owskich. Mało tego, nie musieliśmy wisieć na klamce Związku czy Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ponieważ do prowadzenia i patronatu nad kadrą wzięła się Fundacja Olimpijska. Jeśli zrobi się w Polsce coś dobrego, zawsze znajdą się zawistni, którzy za wszelką cenę będą chcieli obniżyć wartość sukcesu. Nie potrafimy się cieszyć, z tego co dobre - dotyczy to zresztą nie tylko sportu. Dziś jestem pewien, że na liście oskarżonych mógł być każdy, i że nie chodziło o konkretne nazwiska, ale o całą drużynę olimpijską, same próbki zaś zostały sfałszowane. Zbyt wielu mieliśmy wrogów, i Fundacja, i ja sam osobiście, by ktoś nie chciał spróbować podważyć znaczenia naszej pracy. Na igrzyskach po każdym meczu wszyscy zawodnicy byli badani, w normalnych, światowej klasy laboratoriach, tutaj zatem w ogóle nie było mowy o jakiejkolwiek próbie dopingu. JANUSZ WOJCK Widziałem, jak Włosi załamani schodzili do szatni. Skończyło się na 3:0, a przecież mogli ten mecz przegrać każdym wysokim wynikiem. Nawet i 5:0. (...) A my po meczu już wiedzieliśmy, że droga do medalu jest otwarta. To był moment przełomowy. OLIMPIADA Jak mało kiedy, właśnie nasza gra na olimpiadzie, uświadomiła mi z całą mocą, że polska piłka to jeszcze większe piekiełko niż polskie życie codzienne. Że osiągnięcie sukcesu musi od razu oznaczać nie tylko bezinteresowną wściekłość konkurentów, ale przede wszystkim zawiść - i rozmaite utrudnienia - ludzi, którzy są powołani do tego by pomagać, i za to biorą pieniądze. Po zakwalifikowaniu się na igrzyska chciano mnie usunąć, w czasie igrzysk narzekano, że źle gramy, choć odnosiliśmy zwycięstwa, a po igrzyskach zrobiono wszystko, by zniszczyć tak wspaniałą drużynę, a mnie samego odsunąć od pracy z kadrą. Polskie piekło. 24 lipca, dzień przed wspaniałą ceremonią otwarcia igrzysk XXV olimpiady, rozpoczął się turniej w piłce nożnej. Nasza grupa go zaczynała. W dwa tygodnie potem, 8 sierpnia, dzień przed końcem, na barcelońskim Stadionie Nou Camp miał się odbyć wielki finał. Czy w nim zagramy? Na razie musiało wystarczyć, że piłka nożna to jedyna gra zespołowa, w której w Barcelonie występowali Polacy. To był wielki sukces polskiej piłki nożnej, drużyny, przyjaciół z Fundacji, wresz- JEGO BUŁO-CZERWOM cię mnie samego. Tym bardziej że na olimpiadę nie zakwalifikowali się Niemcy, Holendrzy, Brazylijczycy czy Anglicy, których sami wyeliminowaliśmy. Graliśmy na tych igrzyskach po raz pierwszy po 16 latach (w Montrealu był srebrny medal), a po sześciu od Mundialu w Meksyku. Na razie nie chciałem myślami wybiegać zbyt daleko i analizować stanu polskiej piłki. Trzeba było się brać do roboty. Pierwsi wybiegli w Barcelonie gracze USA i Włoch. Ci drudzy, choć absolutni faworyci turnieju, z trudem wywalczyli zwycięstwo 2:1. To tylko potwierdzało moje przypuszczenia, że drużyna amerykańska jest znakomicie przygotowana do turnieju, a tak w ogóle to można liczyć się z ofensywą krajów uważanych dotychczas za słabeuszów. Wniosek? Z każdym będzie się nam grało piekielnie trudno. W dodatku w Hiszpanii o tej porze roku jest bardzo gorąco i wilgotno, co dla piłkarzy z naszej strefy klimatycznej musi stanowić dodatkowe obciążenie. Wieczorem wybiegamy na stadion w Saragossie, ledwo, ledwo zapełniony kibicami. Jest parno, a przed nami Kuwejt, drużyna teoretycznie najsłabsza. Poznaliśmy ją w lutym podczas zgrupowania w Emiratach i wówczas wcale nie zrobiła wrażenia drużyny do bicia. W tym meczu jednak byliśmy od nich wyraźnie lepsi i bez najmniejszych kłopotów wygraliśmy 2:0. Mało tego, w ostatniej minucie Mirek Wa-ligóra, król strzelców pierwszej ligi, nie strzelił karnego. Za najlepszego gracza na boisku uznałem Olka Kłaka. Zdobyliśmy pierwsze, jakże ważne, punkty w turnieju. 24.07.1992, Saragossa: POLSKA - KUWEJT 2:0 (1:0) ] bramki: Juskowiak (7, 80) - dla Polski ! sędzia: Escobar (Paragwaj), widzów: 1500 POLSKA: Kłalc - Wałdoch, Łapiński, Koźmiński, Adamczuk (ż), Staniek, Brzęczek, Gęsior (Jałocha), Świerczewski, Juskowiak (ż) (Waligóra), Kowalczyk Krajowa prasa marudziła: a dlaczego tak nisko, a dlaczego w tak kiepskim stylu, a co to będzie dalej. Nikt nie chciał zrozumieć, że olimpiada to turniej i trzeba ostrożnie gospodarować siłami, by nie JANUSZ WÓ JCK wystrzelać się w meczach ze słabszymi przeciwnikami. Na pytanie: co będzie dalej, odpowiedzi udzieliliśmy już trzy dni później. Bo trzy dni później nadszedł najcięższy mecz eliminacji. W Barcelonie, z Włochami. Rok temu w Rosetto zremisowaliśmy z tą drużyną 0:0. Teraz byli jednym z faworytów turnieju, na równi z gospodarzami - Hiszpanią. Ten mecz miał być naszą spektakularną klęską. Przynajmniej tak zapowiadali Włosi. Na trybunach stadionu Sarria w Barcelonie zasiadł sam trener pierwszej jedenastki „sąuadra azzura" Arigo Sac-chi, prezes Włoskiej Federacji Piłki Nożnej, pan Matarrese oraz zaproszony Sepp Blatter - wówczas Sekretarz generalny FIFA. Włosi tuż przed olimpiadą zdobyli tytuł młodzieżowego mistrza. Europy, w tych samych mistrzostwach, w których myśmy dostali takie baty z Duńczykami. W ich składzie były nazwiska, które już zaczynały wiele mówić piłkarskiej Europie. Grali tacy zawodnicy, jak bramkarz Gimluca Pagliuca (dziś wielka gwiazda), Dino Bag-gio (nawet nie trzeba przedstawiać) czy Roberto Buso (Sampdoria Genua), który w ME do lat 21 zdobył w 12 meczach 6 goli i miał rywalizować z Tomasem Dahlinem (gwiazdą Euro '92) o miano pierwszego zawodnika olimpiady. Do tego znakomity i słynny duet trenerski: selekcjoner Cesare Maldini (jego syn grał z wielkim powodzeniem w AC Milan, on sam w czasie mistrzostw świata w Hiszpanii w 1982 roku był asystentem Enzo Bearzota) oraz drugi trener olimpijczyków, Marco Tardelli, przez wiele lat podstawowy gracz reprezentacji. Przed spotkaniem włoskie media podniosły taki raban, jakby już Włosi wygrali tę olimpiadę. Właściwie w ogóle się nami nie przejmowano. Bo dla Włochów mecz na Sarii, stadionie Espagnolu Barcelona, był wydarzeniem szczególnym. Właśnie tu pierwsza reprezentacja tego kraju w drodze po złoty medal mistrzostw świata na turnieju w Hiszpanii'82 pokonała Argentynę 2:1 i Brazylię 3:2. Wówczas grał w Azzurrich Tardelli, a Maldini siedział na ławce trenerskiej. Teraz obydwaj po raz pierwszy od 10 lat mieli wrócić na stadion Espagnolu i przypominali, że Sarria to dla całego pokolenia Włochów stadion-legenda. Zatem inny wynik niż zwycięstwo nawet nie wchodził w grę. JEGO HALO-CZERWOM Tak była wywierana presja na Włochów. Musiał to być więc mecz wielkich nerwów, który mógł zadecydować o naszych dalszych losach na olimpiadzie. Był on też sprawdzianem, na co nas faktycznie stać, i na co możemy na tej olimpiadzie liczyć. Tymczasem liczono na Ghanę, Hiszpanię, Szwecję, Danię i bardzo poważnie - na Włochów. Mecz zaczął się tak, jak najczęściej zaczynały się nasze ówczesne gry - od szybkiej kontry i celnego strzału „Jusko" już w czwartej minucie spotkania. Zdobył swój ą trzecią bramkę w turnieju i został od razu samodzielnym liderem klasyfikacji najskuteczniejszych strzelców, czego już do końca nie oddał... Był to ósmy gol w grze o olimpijski medal naszego najdroższego piłkarza drużyny. Potem włoski dziennik „La Gazetta delio Sport", gdy przedstawiał jego sylwetkę, dziwił się, że za piłkarza tej klasy Sporting Lizbona zapłacił Lechowi Poznań zaledwie 1,4 min dolarów, co było kilkakrotnie taniej, niż kosztował każdy z piłkarzy młodzieżowego mistrza Europy, których większość grała w najbogatszej lidze świata - włoskiej Serie A! Włochów najbardziej zdenerwowało to, że nie cofnęliśmy się po strzeleniu bramki, tylko nadal ich cisnęliśmy. Mecz przebiegał faktycznie pod dyktando polskiej drużyny. Puściły im nerwy, bo byli bezradni wobec naszych płynnych akcji. Stwarzaliśmy mnóstwo ciekawych sytuacji - co akcja, to był smród pod ich bramką. Najgorsze z ich punktu widzenia przyszło zaraz po przerwie, gdy strzeliliśmy kolejną bramkę od razu po gwizdku sędziego. To był nokaut, po którym drużyna Maldiniego nie była się w stanie podnieść. Tak bardzo im zależało na zwycięstwie, że musiało to źle wpłynąć na ich psychikę. W związku z tym zaczęli grać za ostro. W drugiej połowie spotkania Luzardi (60. min) i Ricardi (67.) zostali ukarani przez sędziego czerwonymi kartkami. Aż sześciu innych Włochów zobaczyło żółte. W sumie przegrali 0:3, a mogli ten mecz przegrać każdym wysokim wynikiem. Nawet i 0:5. Tak czy siak - to był pogrom Włochów, którzy załamani schodzili po meczu do szatni. Wiedzieli, że teraz w ćwierćfinale najprawdopodobniej będą musieli wygrać z gospodarzami... (Przegrali z nimi 0:1). A dla nas - droga do medalu była otwarta. To był moment przełomowy. JANUSZ WOJCK 27.07.1992, Barcelona (Stadion Sarria): POLSKA - WŁOCHY 3:0 (1:0) bramki: Juskowiak (4), Staniek (48), Mielcarski (88) sędzia: Don Philip, widzów: 15000. POLSKA: Kłak - Wałdoch (ż), Łapiński, Koźmiński (Bajor), Adamczuk, Staniek, Brzęczek, Jałocha (ż), Świerczewski (ż), Juskowiak (Miełcarski), Kowalczyk Ostatni mecz eliminacji mieliśmy rozegrać 29 lipca ze Stanami Zjednoczonymi. Byliśmy teraz o krok od ćwierćfinału i mogliśmy sobie pozwolić nawet na jednobramkową porażkę w tym ostatnim meczu z USA, a i to kwalifikowalibyśmy się do dalszych gier. Dobrze wiedziałem, że gra minimalistyczna może się dla nas źle skończyć. Gdybyśmy zajęli drugie miejsce w naszej grupie A, to w ćwierćfinale czekałby nas mecz ze zwycięzcą grupy B, czyli Hiszpanią, a tego nie chcieliśmy. Tym razem atakowali Amerykanie i oni pierwsi zdobyli gola, choć na przerwę to my schodziliśmy do szatni z jednobramkowym prowadzeniem. Potem chłopcy chyba lekko odpuścili wiedząc, że już nic złego im się stać nie może. I nie stało się. Wygraliśmy naszą grupę. i 29.07.1992, Saragossa: POLSKA - USA 2:2 (2:1) UJ bramki: Imler (19), Snów (51) - dla USA; Koźmiński (30), JtP8 skowiak (40) - dla Polski POLSKA: Kłak - Łapiński, Koźmiński, Adamczuk (Kobylań-ski), Staniek, Brzęczek, Bajor (Gęsior), Jałocha, Kowalczyk, Juskowiak Ostateczna tabela grupy A: kraj zwycięstwa remisy porażki punkty bramki POLSKA Włochy USA Kuwejt 2 2 1 0 1 0 1 0 0 1 1 3 5 4 3 0 7-2 3^ 6-5 1-6 JEGO BIALO-CZERWONI Wyjście z grupy nie oznacza wcale, że dalej wszystko pójdzie z górki. W ćwierćfinale trafiliśmy na Katar, który wyeliminował Szwecję, gdzie grało czterech aktualnych wtedy wicemistrzów Europy. Katar przysłał -jak zawsze czynią to kraje Trzeciego Świata - ekipę nie w kategorii do 23 lat, tylko normalnych seniorów z przerobionymi dokumentami. Ktoś powie: dzikie kraje. Dobrze byłoby, gdybyśmy my trenowali w takich warunkach jak oni. Właśnie owe warunki, jak i organizacyjna strona futbolu, nie mówiąc o finansowej, ustawione są w krajach Zatoki Perskiej na poziomie wyprzedzającym nas o całe dziesięciolecia. Że łamali przepisy biorąc starszych zawodników? Wiedzieli dobrze, że afera może być tylko wtedy, jeśli się kogoś złapie za rękę. Tymczasem w tamtych rejonach bardzo ciężko dotrzeć do jakiejkolwiek dokumentacji. Nikt nie wie, w jaki sposób udowodnić takiemu facetowi, że ma więcej lat. Na szczęście poradziliśmy sobie z nimi. Ważne może było to, że Wojtek Kowalczyk zdobył swoją pierwszą bramkę na olimpiadzie. i 1.08.1992, Barcelona (Nou Camp): POLSKA - KATAR 2:01 (1:0) j bramki: Kowalczyk (42), Jałocha (75) j POLSKA: Kłak - Łapiński, Wałdoch, Koźmiński, Adamczuk f (Gęsior), Staniek, Brzęczek, Jałocha, Świerczewski, Juskowiak | (Kobylański), Kowalczyk i W półfinale trafiliśmy na sensacyjną Australię, która roznosiła wszystkich przeciwników. Silna, atletyczna, wybiegana drużyna. Każdy tylko patrzył, co to się będzie działo, gdy w finale Australijczycy zagrają z Hiszpanią. Oni sami zapowiadali, że niczego się nie boją, finał będzie ich, a tak w ogóle to swoją siłą fizyczną i rozpędem po drodze rozdepczą Polaków, i nawet tego nie zauważą. JANUSZ WOJCK Pamiętam zresztą, jak równocześnie z nimi - zmieniając miejsce zakwaterowania - jechaliśmy autokarami do Barcelony. Na każdym postoju pokazywali nam kciukami w dół. Że niby padniemy jak kaczki, że jesteśmy bez szans. A to oni zostali zmieceni z powierzchni! Początkowo, w pierwszej połowie graliśmy swoją ulubioną piłkę - może mniej widowiskową, za to bardziej zaciętą. I przede wszystkim skuteczną. Cofnęliśmy się na swoją połowę boiska i pozornie oddaliśmy inicjatywę Australijczykom. Sami staraliśmy się czujnie grać z kontrataku, często podając piłkę wprost z linii obrony do napastników, z pominięciem pomocy. O pierwszych dwóch bramkach zadecydowały błędy obrony. Najpierw australijskiej. W 27. minucie Kowalczyk odebrał piłkę obrońcy, znalazł się sam na sam z bramkarzem Bosnichem i przerzucił nad nim piłkę. Dziesięć minut później podobny błąd popełniła polska obrona -Wałdoch i Łapiński nie upilnowali Yearta, który wyrównał strzałem głową. Nie zmienialiśmy jednak taktyki i nadal polowaliśmy na kontry. Wreszcie się udało na dwie minuty przed końcem pierwszej połowy: do przodu ostro poszedł „Kowal" (w tym dniu kto wie, czy nie najlepszy piłkarz w naszym zespole - potem zdobył jeszcze jednego gola), celnie zcentrował do Juskowiaka, a ten strzelił swoją piątą bramkę w turnieju. Po przerwie zagraliśmy już koncertowo - właściwie każda piłka była rozegrana, a Kowalczyk i Juskowiak znakomicie przechodzili na skrzydłach. „Jusko" strzelił jeszcze dwie bramki i z siedmioma golami stanął zdecydowanie na czele klasyfikacji najlepszych strzelców. J 5.08.1992, Barcelona: POLSKA - AUSTRALIA 6:1 (2:1) i bramki: Kowalczyk (28, 88), Juskowiak (43, 53, 79), Murphy (67 j - sam.) - dla Polski; Yeart (36) - dla Australii. { Sędzia: Rezende (Brazylia), widzów: 41 000 f POLSKA: Kłak - Wałdoch, Łapiński, Adamczuk (ż), Staniek, l Brzęczek (Gęsior), Jałocha (Bajor), Świerczewski, Juskowiak, i Kowalczyk JEGO BIALO-CZERWONI W sumie dzięki trzem bramkom Juskowiaka, dwóm „Kowala" i jednej samobójczej, rozgromiliśmy rewelację turnieju - reprezentację Australii 6:1! Po meczu wpadłem w uniesienie: Polska zagra z Hiszpanią w finale olimpijskiego turnieju! Polska po raz trzeci zagra o olimpijskie złoto! Polska ma ogromną szansę powtórzenia sukcesu z Monachium! To było zdumiewające, jak dojrzale zagraliśmy. Ofensywny styl, odwaga i bardzo dobre wyszkolenie - trudno było nie pomyśleć o znakomitym stylu drużyny Kazimierza Deyny i Włodzimierza Lubańskiego. Może teraz miną chude lata w naszym futbolu? - myślałem. Chłopcy mieli prostsze rozwiązanie moich dylematów. Po meczu, kiedy znaleźliśmy się już w wiosce olimpijskiej, z radości wrzucili mnie do basenu tak jak stałem. W garniturze. Niewątpliwym bohaterem turnieju stał się Andrzej Juskowiak. Superstrzelec. Rok wcześniej razem z Lechem Poznań zdobył tytuł mistrza Polski i już wtedy, w sezonie 1989/1990, został królem strzelców ekstraklasy. Pięć ostatnich goli, które zdobyliśmy w meczach eliminacyjnych przed Barceloną, było właśnie jego dziełem. Strzelił po dwie z Anglią i Irlandią w eliminacjach oraz jedną z Danią w ćwierćfinale młodzieżowych mistrzostw Europy. Jego znakomita gra w lidze i reprezentacji olimpijskiej spowodowała, że w plebiscycie „Sportu" kibice uznali go za najlepszego piłkarza Polski 1991 roku. W Hiszpanii było jeszcze lepiej. Jego głównymi zaletami zawsze były, i są po dziś dzień, dynamika i skuteczność. Jako zawodnik wysoki, dobrze zbudowany, znakomicie gra głową. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że on będzie jednym z pierwszych celów polowań zachodnich menedżerów. Rzeczywiście, zainteresował się nim m.in. angielski Blackburn i holenderski PSY. Właśnie w Holandii poznał trenera Bobby'ego Robsona, który po zakończeniu sezonu 1991/1992 przeniósł się z PSY do portugalskiego Sportingu Lizbona. Robson nie zapomniał Jusko- JANUSZ WÓ JCK wiaka i polecił Portugalczykom Polaka jako gracza - egzekutora, który swój wysiłek podczas meczu skupia wyłącznie na tym, by zdobywać gole. Tuż przed Olimpiadą Juskowiak został jeszcze zaproszony do Francji na towarzyski mecz Sporting - Aston Yilla, gdzie zdobył dwa gole i od razu przekonał do siebie działaczy klubu. Zapłacili za niego 1,4 min dolarów i niemal prosto z Barcelony pojechał do Lizbony. Tak zaczęła się już jego wielka kariera na boiskach Europy, dziś kończona w czołówce strzelców najtrudniejszej - Bundesligi. JEGO BIALO-CZfflWONI Nie jestem przesądny, ale kiedy po pierwszej połowie zobaczyłem wchodzącego na trybunę honorową króla Juana Carlosa, pomyślałem, że teraz Hiszpanie będą się musieli bardzo postarać. FINAŁ W wieczór poprzedzający wielki finał z Hiszpanami piłkarze zaszyli się w ośrodku olimpijskim. Odpoczywali, nie chcieli z nikim rozmawiać, a zwłaszcza z prasą. Koncentrowali się. Wszyscy myśleli tylko o najważniejszym meczu w ich karierze. W pierwszych dniach olimpiady wieczory spędzaliśmy razem, żartowaliśmy, rozmawialiśmy, i o olimpiadzie, i o życiu. Jednak od kilku dni już zauważyłem, że w szczelnie zamkniętej i odciętej od świata wiosce olimpijskiej zawodnicy zaczynali być zmęczeni swoim towarzystwem i brakiem kontaktu ze światem zewnętrznym. Wszyscy raczej szukali samotności. Na szczęście, choć niewątpliwie były to wielkie indywidualności, nie kłócili się między sobą. Byli też zmęczeni całym turniejem. Te popołudniowe wyjazdy z wioski olimpijskiej, już gdzieś koło piątej-szóstej, żeby w korkach dojechać na stadion, na którym mieliśmy grać. Czasami zdarzało się to nawet na cztery godziny przed pierwszym gwizdkiem. Gdy mijaliśmy wielkie termometry umieszczone nad autostradami, widoczne na nich temperatury przerażały. 40 stopni, 39 stopni. I choć wieczorem troszeczkę się ochładzało, słupek rtęci nie schodził poniżej 30 stopni. Najtrudniej było się nam przyzwyczaić w pierwszych dniach pobytu do nieustannej obecności policjantów, ochroniarzy, żandarmów, tajniaków i w ogóle wszelkich służb specjalnych. Hiszpanie JANUSZ WOJCIK do tego Stopnia się obawiali ataku terrorystów z ETA, że nawet nasze okna w hotelach były pod nieustanną obserwacją snajperów. Kiedyś przeraziłem się potwornie, gdy podszedłem w pokoju do okna, a tu nagle na dachu budynku naprzeciwko, zauważyłem leżącego strzelca, który mierzył mi prosto w głowę. Przerażony chciałem rzucić się na podłogę, ale zauważyłem, że życzliwie macha do mnie ręką. Uff, odetchnąłem -jeszcze jeden ochroniarz. W wieczór poprzedzający finał, i ja i ścisłe kierownictwo drużyny - masażysta, trenerzy, lekarz - zdecydowaliśmy się w końcu wyjść w miasto, żeby choć trochę się rozluźnić. Nie mogłem doprowadzić do sytuacji, w której byłbym tak spięty, że pogrzebałbym zwycięstwo. W noc poprzedzającą finał czułem już wielką ulgę. Po latach niesłychanej presji, kiedy starano się mi obrzydzić za wszelką cenę pracę, a nawet zwolnić ze stanowiska trenera, wiedziałem, że już wygrałem. Że finał, to jest już to zwycięstwo, o którym cały czas przekonywałem chłopaków i o którym zapewniałem w mediach. Poważnie myślałem o złocie. Ba, gdyby nie to, że w finale wpadaliśmy na absolutnych faworytów, a w dodatku - gospodarzy olimpiady, tego złotego medalu byłbym pewny w stu procentach. Wiedziałem, że im ściany pomogą, że publiczność będzie dla nas bardzo nieżyczliwa, że być może nawet sędzia okaże się stronniczy. Wbrew wszelkim obawom sędzia był bardzo dobry... Starałem się o tym wszystkim nie myśleć. Musiałem się odprężyć i spokojnie zastanowić, jak ustawić drużynę, by Hiszpanom przeszła chęć do gry. Pewnym kłopotem było wykluczenie Adam-czuka, który otrzymał drugą żółtą kartkę w meczu z Australią i nie mógł zagrać w finale. No i było jeszcze pytanie, jak doprowadzić zmęczonych, poobijanych zawodników do stanu gotowości? Poważną kontuzję miał Marcin Jałocha, a jeszcze nie wiedziałem, co zrobić ze Świerczew-skim. Ostatecznie zagrał z blokadą. Na szczęście w ostatniej chwili przyleciały z kraju, z Instytutu Lotnictwa, specjalnie przygotowane przez tamtejszych lekarzy środki, odżywki i kroplówki, które podaje się wyczerpanym zawodnikom. Był szalony upał i narastało zmęczenie fizyczne i psychiczne. JEGO HALO-CZERWONI Choć bardzo potrzebowaliśmy owych medykamentów dla siebie, to na prośbę doktora Rusina (wówczas pierwszego lekarza całej ekipy olimpijskiej) przekazaliśmy część tych środków pozostałym olimpijczykom, którzy tak jak my mieli jeszcze walczyć w ostatnich dniach igrzysk. Sobota, dzień finału na barcelońskim stadionie Nou Camp, zasadniczo nie różniła się specjalnie od innych dni, które spędziliśmy w wiosce olimpijskiej. Może tylko było mniej intensywnych ćwiczeń fizycznych. Najpierw śniadanie około 8.30. Jak zwykle - każdy z zawodników je to, na co ma ochotę. Każdy z nich był profesjonalistą w tym sensie, że wiedział, ile i na co może sobie pozwolić, żeby nie stracić sił. Potem pół godziny przerwy i poranna przebieżka. Zawsze wyglądało to tak, że siadałem na rower, który dostałem od Cześka Langa i ruszałem po alejkach wioski olimpijskiej. Za mną ruszali wszyscy piłkarze. Goniłem ich tak przez ponad dwie godziny. Chwila przerwy i trochę zabawy z piłką. Potem obiad i aż do wyjazdu na mecz relaks w pokojach. Zwykle o tej porze, a już szczególnie w gorących krajach południa, nie sposób obejść się bez krótkiej drzemki. Wyjechaliśmy prawie trzy godziny wcześniej. Chcieliśmy zdążyć na Nou Camp, na tyle wcześnie, aby mieć czas na rozgrzewkę. Wejście na rozpaloną, wielką michę, pełną podgorączkowanych kibiców było ogromnym przeżyciem. Już wcześniej graliśmy na tej olimpiadzie, na tym stadionie, ale nigdy jeszcze nie przeżywaliśmy takich emocji. No tak, jednak na meczu półfinałowym zjawiło się tu tylko 40 tysięcy widzów. Teraz było ich 100 tysięcy i wypełnili trybuny do ostatniego miejsca. Przyszli oglądać nie tylko ważny - i oby ciekawy mecz finałowy w dyscyplinie, którą kochają- ale mecz SWOJEJ drużyny. Przekonaliśmy się o tym od razu. Całe podziemia stadionu Nou Camp to jakby gigantyczny, absolutnie wyciszony i zamknięty sarkofag. Dopiero gdy drużyny powoli wychodzą z podziemi tego sarkofagu na murawę, na oświetlone ogromnymi reflektorami zielone pole, a wokół tego pola wypeł- JANUSZ WOJCK nione ludźmi trybuny ryczą, wyją, bębnią, z doskonałej ciszy nagle wpada się w dudniący kocioł, i wtedy dopiero człowiek czuje, co to znaczy grać u siebie, a co u obcych. Najpierw więc dochodził nas zaledwie wielki szum, gdy zaś tysiące kibiców ujrzało nas wychodzących z tunelu, zagłuszył wszystko jeden wielki ryk. Słabszych zawodników mógł on przerazić. Nie ma co ukrywać, również dla mnie był to chyba pierwszy mecz przy tak licznej publiczności. Jasne było, że ci ludzie nie darzą nas tu sympatią, i że chcą nas złamać. Nie tylko zresztą w przenośni. Za naszą ławką stanął miejscowy manolo, wierny kibic Hiszpanii, który od samego początku, nawet jeszcze w trakcie naszej rozgrzewki, zaczął z całej siły walić w ogromny bęben. Huk był taki, że nie słyszałem własnych myśli. Nie byłem w stanie spokojnie porozmawiać z piłkarzami. Po jakiś 30 minutach meczu znaleźliśmy na niego sposób. Najpierw „Kowal" strzelił piękną bramkę, co go na chwilę zatkało, a potem kilku naszych przeskoczyło na trybunę i, co tu będziemy dużo gadać - przegoniło go, używając argumentów niekoniecznie parlamentarnych. Jak się już jest na olimpiadzie i żyje w jej szaleńczym rytmie, człowiek się przyzwyczaja. Zdaje się być przygotowany na wszystko, co się może wydarzyć. Przeważają sytuacje stresogenne, wywołujące nieprawdopodobne napięcie. Jakie należy wykonać ruchy, co krzyknąć, co podpowiedzieć, jak przestrzec przed pewnymi zagrywkami. Dlatego też szybko przestałem reagować na to, co kto krzyczy, woła i co mówi. Widziałem tylko swoich chłopaków i żyłem tylko tym, co działo się na kawałku trawy ograniczonym białymi liniami. W pierwszej połowie byłem raczej spokojny. Hiszpanie co prawda wściekle próbowali atakować, ale myśmy panowali nad sytuacją na boisku. Bramka Kowalczyka bezwzględnie się nam należała z przebiegu meczu - a to był pierwszy gol, który Hiszpanie stracili w tych igrzyskach! Gdyby jeszcze Juskowiak miał więcej szczęścia i wykorzystał w pierwszej połowie znakomitą sytuację, kiedy to pięknie strzelił główką tuż koło słupka i piłka o centymetry minęła bramkę, to myślę, że Hiszpanie by się już nie pozbierali. JEGO HALO-CZERWONI Prowadziliśmy więc l :0. W przerwie jednak ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że można się bronić. Nie przygotowywałem chłopców na obronę bramki. Założenia były takie, żeby Hiszpanów kontrować, w pewnych momentach przechodzić na ścisłe krycie, na pressing, nawet na ich połowie. Przede wszystkim chodziło o to, aby chwilę wytrzymać i zobaczyć, jak oni będą grali, jak ułożą grę w stosunku do nas. Bo przecież przez całą pierwszą połowę oni grali asekuracyjnie. Bali się nas. Wiedzieli, że każdy błąd, każde odkrycie może ich kosztować drogo. Tak też było wtedy, gdy Kowalczyk strzelił gola. W przerwie przed zejściem do szatni popatrzyłem na trybuny. Niby jeszcze huczały, ale słyszałem, że słabną. Pomyślałem sobie, że jeśli na początku drugiej połowy walniemy im drugą bramę, to już całkiem ich uspokoimy. Na trybunie honorowej siedział prezes Komitetu Olimpijskiego, Juan Antonio Samaranch. Obok niego - władze państwowe z różnych państw. Kilku premierów, wielu ministrów, jeszcze więcej VIP-ów. Z różnych krajów - tylko nie z Polski. Trudno mi powiedzieć, z jakiego powodu nie przybył, choć przecież był zaproszony prezydent Lech Wałęsa. Nie zechciała się też pofatygować pani premier Hanna Suchocka, a na trybunie zjawił się na przykład Fidel Castro. Wyglądało zatem na to, że nasz sukces nikogo z polityków polskich nie obchodzi. Na szczęście olbrzymie zainteresowanie towarzyszyło nam wśród kibiców w kraju. To zresztą się odczuwało na miejscu, w Hiszpanii, gdzie otrzymywaliśmy dziesiątki, setki listów z gratulacjami z Polski i wyrazami wsparcia i sympatii. Dostrzegłem, że na drugą połowę właśnie wkracza na tę trybunę król Juan Carlos. Nie jestem przesądny (słyszałem, że przynosi on ponoć hiszpańskiej drużynie szczęście), ale pomyślałem, że teraz miejscowi będą musieli ostrzej zaatakować, by się nie zbłaźnić. I rzeczywiście. W drugiej połowie Hiszpanie ruszyli do przodu jak opętani. Trwał nieprzerwany szturm na bramkę znakomicie broniącego Olka Kłaka. Tymczasem chłopcy jakby oklapli, jakby zaczęło brakować im sił. Przeciwnik to natychmiast wyczuł i poszedł za ciosem. W przeciągu kilku minut niemal w ten sam sposób wywiódł w pole parę Koźmiński - Wałdoch, a Abelardo (64. min.) i Kiko (70. min.) wykonali wyrok. JANUSZ WÓJCK Tak się'przynajmniej wtedy wydawało. Ale oto ni stąd ni zowąd chłopcy złapali drugi oddech. Teraz gospodarze się cofnęli, a nasi ich przycisnęli. Kiedy Rysiek Staniek wyrównał (76. min.), wydawało się, że mamy Hiszpanów! Teraz oni byli zmęczeni i załamani psychicznie. Zbliżał się koniec meczu, doszedłem do wniosku, że czas szykować zimne napoje na zbliżającą się dogrywkę. Kątem oka dojrzałem, jak hiszpański masażysta wnosił je w ogromnych pojemnikach. W tym samym momencie widzę też, że Marek Koźmiń-ski, zamiast wybić piłkę normalnie, tak jak chciał, w pole lub na aut, kiksuje, piłka idzie na rzut rożny, jeszcze sobie myślę: „Kurcze, żeby z tego nie było kłopotów", a tu już korner wyegzekwowany, zaczyna się ogromne zamieszanie, Hiszpanie wycofują piłkę, Kiko strzela z rozpaczą i widzę, że Kłak już wyciąga piłkę z siatki. Koniec meczu - koniec pieśni. Aż siadłem. W jednej sekundzie uszło ze mnie całe powietrze. Hiszpanie odstawili taniec radości, a moi chłopcy... szkoda gadać. Wtedy sobie przysiągłem, że jeżeli kiedyś jeszcze dojdzie do takiej sytuacji, i będziemy grali podobną imprezę (a chciałbym grać jeszcze większe, ba - wierzę w to głęboko!), nigdy już nie popełnię błędu, który będzie kosztował decydującą bramkę w ostatniej chwili, właściwie po czasie. Choć zdawałem sobie sprawę, że to tylko futbol i że w meczu dwóch równorzędnych drużyn po prostu szczęście uśmiechnęło się do gospodarzy, a my przegraliśmy, choć zagraliśmy najlepsze spotkanie w turnieju, byłem rozczarowany; więcej - rozżalony. Wiedziałem, że mieliśmy ogromną szansę, żeby wygrać z Hiszpanią. Przede wszystkim zabrakło nam więcej wartościowych zawodników, takich którzy w każdej chwili mogliby zamienić podstawową jedenastkę. A ja opierałem się na szesnastce, która non stop grała. Tacy gracze jak Kłak, Łapiński, Staniek, Kowalczyk, Brzęczek czy Juskowiak wystąpili we wszystkich sześciu meczach w pełnym wymiarze czasu. Prócz zmęczenia i braku wyrównanych zastępców, zabrakło koncentracji, a co za tym idzie - zimnej krwi, którą powinni się odznaczać profesjonaliści. Z tego wziął się wspomniany błąd Koź-mińskiego... JEGO BIALO-CZERWONI 8.08.1992, Barcelona (Estadio Nou Camp): HISZPANIA -POLSKA 3:2 (0:1) bramki: Kowalczyk (30), Staniek (76) - dla Polski; Abelardo (64), Kiko (70, 90) - dla Hiszpanii. sędzia: Jose Torres Cadena (Kolumbia), widzów: 95 tyś. trener: Yicente Mieira POLSKA: Kłak - Wałdoch, Łapiński, Koźmiński, Jałocha (Świerczewski), Staniek, Brzęczek, Gęsior, Kobylański, Jusko- wiak, Kowalczyk trener: Janusz Wójcik Mecz o trzecie miejsce: Ghana - Australia l :0 Najlepsi strzelcy: 7 - Juskowiak (Polska) 6 - Ayew (Ghana) 5 - Kiko (Hiszpania) 4 - Kowalczyk (Polska) Dopiero kiedy podczas ceremonii wręczania nam srebrnych medali hiszpańska publiczność zgotowała nam owację, równie wielką co Hiszpanom, zdałem sobie sprawę z tego, jak wielki sukces odnieśliśmy. Barceloński finał uznano za najlepszy, jaki widziano na igrzyskach od wielu lat, a dla nas był to największy sukces polskiej piłki nożnej od czasu mistrzostw świata w Hiszpanii, gdzie 10 lat wcześniej w meczu o trzecie miejsce jedenastka Piechniczka pokonała Francuzów. Miałem też swoją małą satysfakcję. Ci, którzy po porażce w Aalborgu mówili, że reprezentacja olimpijska nie istnieje, a ja nie mam doświadczenia, którzy starali się mnie i piłkarzom obrzydzić życie, musieli zmienić - choćby publicznie - swe opinie. Przed olimpiadą przeżywałem wraz z zawodnikami ciężkie chwile. Teraz okazało się, że cieszyliśmy się za wcześnie... JANUSZ WOJCK Kowal: „Panie trenerze, teraz zmieniamy szyld i jedziemy dalej!" POWRÓT Z MEDALEM Po powrocie był szał radości, kibice nas oblegali, a przyjaciele - cieszyli się ze mną. Na Okęciu czekały tłumy kibiców -przez półtorej godziny rozdawałem autografy. Wieczorem nasz przyjaciel - a można powiedzieć i współtwórca tego sukcesu -Zbigniew Niemczycki wydał huczne przyjęcie w swojej posiadłości - pod Warszawą. Nie wszyscy się jednak cieszyli. Dziś myślę, że gdybyśmy nawet zdobyli złoty medal, to i tak nie dano by nam spokoju. Od razu po powrocie z Barcelony zaczęły się próby zdezawuowania naszego sukcesu. Przez cały czas podkreślano, że to nie były przecież pierwsze reprezentacje, a zaledwie młodzież. Wtedy zdałem sobie sprawę, że polscy działacze wolą utopić największy sukces, byle tylko ich było na wierzchu! Tymczasem pojawiało się pytanie, co zrobić po takim sukcesie, jak go wykorzystać? Nie chciałem jechać gdzieś na saksy, podobnie jak chciałem jak najdłużej przytrzymać w kraju najlepszych zawodników. Pierwsze propozycje zagraniczne dostawałem już podczas olimpiady. Rozmawiali ze mną ludzie z Emiratów, Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu. Byliśmy wówczas przekonani, że działacze PZPN pójdą po rozum do głowy i dadzą nam szansę. Że postawią na olimpijczyków, wzmocnią tę ekipę kilkoma dobrymi piłkarzami pierwszej reprezentacji (choćby Zioberem i Koseckim) i ruszymy dalej do walki o mistrzostwa Świata w Stanach Zjednoczonych w roku 1994. Wiedziałem, że taka drużyna naprawdę by się mogła rozpędzić, że mogłaby też nakręcić wreszcie koniunkturę w polskim futbolu. JEGO HAŁO-CZERWON Chłopcy mieli po 23 lata. Bałem się, że ich talent zostanie zmarnowany. Dziś widać, że moje obawy nie były bezpodstawne - przez następne lata nie tylko ja, ale i inni trenerzy uważali, że tak się właśnie stało. Kiedy Hiszpanie zdobywali złoto, mieli najlepszy zespół świata do lat 23. Polska miała drugi. Luis Enriąue, Kiko, Guardiola, Fer-rer, Alfonso i kilku innych z tamtej drużyny hiszpańskiej gra w najlepszych klubach Europy, ich polscy koledzy występują w zespołach trzeciej klasy. Choć przecież nasi piłkarze pokazali, co umieją. Wtedy po powrocie Kowalczyk wypowiedział słynne słowa: „To co, panie trenerze, po olimpiadzie zmieniamy szyld i jedziemy dalej". „Kowal" powiedział to publicznie, ale między sobą wszyscy tak mówiliśmy. Takie mieliśmy nadzieje. Zapewne mniej zręczne - choć przecież tak myślała cała piłkarska Polska - było jeszcze jedno jego zdanie wypowiedziane zaraz na lotnisku: „Ze Związku powinny odejść takie osoby jak prezes Kazimierz Górski, wiceprezes Jerzy Lechowski i kilku innych (...) Jak to możliwe, że za olimpijski awans i srebrny medal dostaniemy mniej niż w Legii za dwa mecze z Sampdorią? Gdyby nie obiecane samochody, otrzymalibyśmy grosze. Kto wymyślił, żeby zaczynać ligę przed naszym powrotem? Czyżby w PZPN nikt nie wierzył w to, że zagramy w finale?". To były słowa mocne, ale prawdziwe. Nic więc dziwnego, że rozwścieczyły działaczy, w tym nawet Kazimierza Górskiego, który w niezrozumiały dla mnie sposób zareagował bardzo nerwowo, oraz - niestety - zawodników pierwszej reprezentacji Polski. Górski publicznie twierdził, że byłoby błędem, gdyby młodzi zawodnicy mieli stanowić trzon pierwszej reprezentacji, że pogubiliby się wtedy w zawodowej piłce, że z samych młodych nie udałoby się stworzyć jedenastki. Tak więc zamiast pomocy po powrocie z igrzysk, zamiast deklarowanej przez Górskiego wcześniej, jeszcze w trakcie trwania turnieju olimpijskiego, woli zachowania tej ekipy i wsparcia jej - roztrwoniono, z czynnym udziałem działaczy Związku, cały dorobek prawie czterech lat mojej pracy. Przypuszczam, że w dużej mierze zadecydowała tu, prócz niezadowolenia ze sposobu zarządzania tą drużyną personalna niechęć działaczy do mnie. JANUSZ WOJCK Doszło do tego, że kiedy w rok później, gdy odbierano Legii tytuł mistrza, ponowiono ataki na mnie (robili to ci sami ludzie, którzy walczyli ze mną wcześniej), dodawano w nieoficjalnych rozmowach z działaczami z Łazienkowskiej - „To wszystko wina Wójcika, gdyby nie on i jego trudny charakter, to pewnie tytuł by został przy was". Nie zauważano jakoś przy tym, że być może gdyby nie ja i mój trudny charakter, Legia by w ogóle nie miała szans na tytuł mistrzowski. Nie ukrywam - byłem gotów natychmiast podjąć się prowadzenia kadry. Uważałem, że mam pomysł, mam zawodników, jestem kimś nowym, spoza zastałych układów PZPN. A to akurat była okoliczność obciążająca. Myślałem o reprezentacji jeszcze w 1990 roku, kiedy razem z Andrzejem Strejlauem, ówczesnym selekcjonerem, jechałem na obserwację mistrzostw świata we Włoszech (na Sardynii grała akurat grupa z Anglią i Irlandią, a więc z drużynami, które wylosowaliśmy w eliminacjach do kolejnych mistrzostw Europy w Szwecji w 1992). Już wówczas zaproponowałem mu, żebyśmy razem pracowali nad kadrą: on mógłby być dyrektorem menedżerem, ja bezpośrednim trenerem. Mówiłem, że moglibyśmy razem pociągnąć reprezentację, a także przy wykorzystaniu jego doświadczenia i moich pomysłów, kadrę olimpijską. Razem układalibyśmy taktykę, ja byłbym odpowiedzialny za prowadzenie treningów. Skład ustalalibyśmy wspólnie, tak samo byłoby w sprawach selekcji, choć decydujący głos należałby do mnie. Niestety, nie podjął tego tematu. Powróciłem do tej sprawy po olimpiadzie, ale i wówczas nie doczekałem się żadnej odpowiedzi. Tymczasem srebrna drużyna została rozszabrowana przez pseu-domenedżerów z zachodnich klubów, a PZPN nie zdecydował się na wykorzystanie tej niezwykłej koniunktury na polską piłkę. Koź-miński jako pierwszy podpisał kontrakt z Udinese, a potem Jusko-wiak i inni. Do tego Strejlau publicznie podważył moje słowa stwierdzając, że o koncepcjach zmian na stanowisku trenera pierwszej reprezen- JEGO BiAŁO-CZERWONI \ tacji po igrzyskach w Barcelonie dowiadywał się z prasy, a moim obowiązkiem było złożenie projektu w PZPN i przedyskutowanie go na zebraniu Wydziału Szkolenia. Dodał też, że mój czas jeszcze nie nadszedł. Rozjuszył mnie! W jednym z wywiadów powiedziałem, że jeśli Strejlau nie widział tego dokumentu, to nic na to nie poradzę. Podkreśliłem, że na Zachodzie układ menedżer-trener jest czymś normalnym. A z tym, czyj czas nadszedł, a czyj się kończy, nie zamierzam polemizować. Ponieważ nie było szans na objęcie kadry, zająłem się dopilnowaniem, by chłopcy dostali to, co mieli obiecane. Premię pobraliśmy z trzech źródeł. Jednym była „Fundacja Olimpijska", drugim - PZPN, a trzecim - Fabryka Samochodów Osobowych na Żeraniu. Osobiście podpisałem umowę z dyr. Andrzejem Tyszkiewiczem, która przewidywała przekazanie reprezentacji 20 polonezów po sukcesie na igrzyskach. Oczywiście - były targi, bo początkowo mówiono tylko o złotym medalu, ale ja się uparłem, że samochód musi być „za jeden z medali". I dobrze, że się uparłem. Polonezy dostali wszyscy zawodnicy. Nieprawdą jest to, co pisali moi wrogowie, że jeden z samochodów zabrał Wójcik. Choć może i należałby mi się - do tego zresztą namawiali mnie szefowie FSO - powiedziałem, że obiecałem zawodnikom, i muszę słowa dotrzymać. W ten sposób nawet ci gracze, którzy w Barcelonie nie zagrali ani jednej minuty dostali po samochodzie. A ja się dałem przekonać dyrekcji FSO i otrzymałem ekstra premię finansową - równowartość poloneza. Chciałem przede wszystkim odpocząć. Niestety. Zażądano ode mnie poprowadzenia drugiej reprezentacji Polski w meczu z Rumunią II. To była ta sama reprezentacja, która przedtem wywalczyła zwycięstwo z pierwszą drużyną polską (choć nieco osłabioną) na Turnieju Chińskiego Muru. Teraz przyjechała do nas na rewanż. Były wakacje, olimpijczycy się porozjeżdżali, reszta graczy ligowych również, ja byłem wykończony, i stresem JANUSZ WÓJCK olimpijskim, i wcześniejszymi przygotowaniami. Ale zmuszono mnie. Cel od początku był dla mnie jasny. Kierownictwo PZPN chciało udowodnić opinii publicznej, że facet, który zdobył srebro w Barcelonie, tak naprawdę nie jest wiele wart, bo proszę, u siebie przegrał z drugą Rumunią. Wniosek byłby z tego jasny: Wójcik nie ma najmniejszych szans na prowadzenie pierwszej reprezentacji Byłem wściekły. Powołałem kadrę, choć czułem już, jakie będą kłopoty, v Mecz miał się odbyć w Radomiu. W porze obiadowej na powołanych osiemnastu piłkarzy przyjechało pięciu, wieczorem na kolację - ośmiu. Zaczęły się wściekłe telefony, telegramy,' poszukiwania zawodników. W ten sposób na ranny rozruch było już ich 13, a dopiero na trzy godziny przed meczem dojechało ostatnich czterech. Z wielkim zdenerwowaniem i złością zabierałem się do tego meczu. Na szczęście wygraliśmy z Rumunami l :0 po strzale Piotra Je-gora. Znowu panom działaczom zagrałem na nosie. Musieli zatem ze mną porozmawiać. Kiedy spytałem, jakie wobec mnie ma plany PZPN, usłyszałem, że proponują mi ponowne objęcie nowej drużyny do lat 21, z tym że teraz byliby to dopiero dziewiętnastolatko wie. To było uwłaczające dla człowieka, który odniósł największy sukces piłkarski Polski od czasu Górskiego oraz Piechniczka - i powinien być, jeśli już nie doceniony, to przynajmniej dobrze wykorzystany. Zaproponowano mi ponowne przejście tej samej drogi trenerskiej, po to by za dwa-trzy lata kolejny selekcjoner pierwszej kadry dostał kilkunastu dobrych, ukształtowanych, młodych zawodników i ponownie zrobił z nich wraki piłkarskie, nie osiągając żadnego sukcesu z reprezentacją. Raz jeszcze chciano mnie upokorzyć. Panowie z Alej Ujazdowskich 22: Górski, Kulesza, Dziuro wieź, Zientara, nie mogli mnie i chłopakom - srebrnym medalistom - wybaczyć krytycznych uwag na temat działania PZPN, a już na pewno nie mogli wybaczyć nam sukcesu, po którym nasze żądania przemeblowania kadry i ob- ___\________JEGO B1AŁD-CZERWOM___________ _A__ \ jęcia je^ również przeze mnie, znajdowały coraz większy posłuch u opinii publicznej. Uśmiechnąłem się i spokojnie powiedziałem, że się zastanowię. Następnego dnia potwierdziłem telefonicznie w rozmowie z prezesem Legii Warszawa, Januszem Romanowskim, wolę spotkania i wstępnych rozmów na temat objęcia pierwszej drużyny Legii Warszawa. Po podjęciu pracy w Legii dowiedziałem się, że z PZPN chcą mnie zwolnić dyscyplinarnie, bo przestałem się pokazywać w Alejach. Powiedziałem: - Panowie, należał mi się urlop, a wy wmusiliście we mnie mecz z Rumunią, którego nie chciałem prowadzić. Potem złożyliście mi urągające propozycje zawodowe, a teraz chcecie dalej prowadzić wojnę? Jeśli tak, proszę, ale będę musiał się odwołać do głosu opinii publicznej i do mediów. Poszli po rozum do głowy i rozstaliśmy się za obopólnym porozumieniem. Po powrocie z igrzysk w Barcelonie pojechałem po żonę do Dąbek, gdzie wypoczywała. Wtedy opowiedziała mi, że finał oglądała z 80-letnią staruszką, która przez cały czas przekładała różaniec, modląc się o nasze zwycięstwo. Wzruszyłem się tą opowieścią niemal tak samo jak zawsze wtedy, kiedy przed meczem grają polski hymn. To takie szczególne momenty w pracy trenera. Pomyślałem: pal diabli działaczy! My mamy grać dla ludzi. JANUSZ WOJCK Już po paru kolejkach sezonu 1992/1993, nie miałem wątpliwości, że kilka najpoważniejszych klubów ialo-żylo „spółdzielnię"przeciwko Legii — chodziło o to, by nas wykańczać w każdym meczu ligowym, a na wszelki wypadek wywierać zakulisowe naciski. l WCHODZĘ DO LEGII Legia swoje najlepsze lata miała na przełomie lat 60. i 70. Tytuły mistrzów Polski w latach: 1969 i 1970. Półfinał Pucharu Mistrzów, poprzednika Ligi Mistrzów z Feyenoor-dem Rotterdam, ćwierćfinał w rok później z Atletico Madryt. Potem przez wiele, wiele lat układało się już znacznie gorzej. Niby nadal był to jeden z najlepszych klubów Polski, jeśli nie Europy, niby jakieś sukcesy odnosił, niby najlepszych piłkarzy dawał do reprezentacji, niby kilkakrotnie zdobywał Puchar Polski, ale ciągle nie mógł przełamać jednej bariery. Nie mógł zdobyć ponownie tytułu mistrza kraju. Kibice, działacze, trenerzy, dziennikarze -sympatycy, wreszcie sami piłkarze, starali się jak mogli, marzyli o tym, walczyli i... nic. A przede mną pracowało tam przecież kilku znakomitych trenerów. Choćby Kazimiefz Górski i Andrzej Strejlau. Jednak im też się nie udawało. Dopiero po 23 latach, w roku 1993, już w pierwszym sezonie mojej pracy z nią Legia zdobyła ten upragniony tytuł. I choć odebrano go nam w dość niejasnych okolicznościach, a ja w następnym sezonie odszedłem z klubu, przecież w dwu kolejnych latach Legia tytuł ten znowu zdobyła. Po moim odejściu drużynę prowadził Paweł Janas, mój asystent w poprzednich sezonach, nie będzie więc, jak sądzę, nadużyciem twierdzenie, że część tamtych sukcesów Legia zawdzięczała także mojej pracy. Dlaczego mi się udało? \_________JEGO BIAŁO-CZERWONI Myślę, że jednym z głównych powodów było bardzo silne poparcie Kibiców. Ci są wspaniali. Nie patrzmy na łobuzów, którzy chodzą z\ kijami bejsbolowymi i tłuką, co i kogo się tylko da. Patrzmy na \ych, którzy są z klubem na dobre i na złe. Na wiarę i doping wspaniałych rozumiejących sportową rywalizację ludzi. To właśnie ich obecność czułem cały czas. I to zarówno tych z „żylety", jak i tych z drugiej strony. Spod „krytej", gdzie zasiadali politycy od lewej do prawej, od pana wicepremiera Gory-szewskiego z ZChN, po Aleksandra Kwaśniewskiego, wówczas jeszcze tylko przewodniczącego SdPvP. Zawsze sobie niezwykle wysoko ceniłem obecność dojrzałych kibiców, wspierających nas od lat. Oni dodawali siły mnie i moim chłopakom. 27 sierpnia 1992 roku PAP przynosi wiadomość: Od dzisiaj trenerem piłkarzy warszawskiej Legii jest dotychczasowy szkoleniowiec olimpijczyków Janusz Wójcik. Asystentem, podobnie jak w reprezentacji olimpijskiej, został Paweł Janas. Zaraz zjawili się u mnie dziennikarze, więc złożyłem oświadczenie: Przeprowadziłem kilka rozmów z panem Januszem Romanow-skim, szefem sponsorów sekcji piłkarskiej. Jest to człowiek, który wie czego chce. Stawia sobie i nam określone zadania. Nie boję się jednak tego. Jestem warszawiakiem z krwi i kości. Chcę przywrócić Legii jej dawną świetność. Nadal chcę pracować z pierwszą reprezentacją i myślę, że zdołałbym pogodzić pracę w klubie i pracę z kadrą. Po meczu z Finlandią jasno widać, że zmiany powinny nastąpić. Rzeczywiście w fatalnie rozegranym towarzyskim meczu z Finlandią padł kompromitujący remis 0:0, choć Strejlau wcześniej buńczucznie odpowiadał na dziennikarskie pytania o możliwość porażki: „Przepraszam, nie rozumiem pytania". Od początku podejrzewałem, że ani Strejlau, ani tym bardziej ludzie z PZPN nie chcą, żebym się nawet zbliżał do reprezentacji. Miałem za duże poważanie wśród zawodników, za bardzo sprzyjała mi opinia publiczna i prasa. Miałem za sobą sukces olimpijski. Po co PZPN taki kłopot jak Wójcik? Lepiej bez sukcesów, a spo- JANUSZ WÓJCK kojnie, po cichutku i z trenerem, który jest do tego stopnia zależny od działaczy, że słowa nie piśnie. / Romanowskiego wcześniej spotykałem parę razy na L/egii, gdy przychodziłem na mecze. Nie znałem go osobiście i nie rozmawiałem z nim. Teraz zobaczyłem człowieka, który zdaje się/być wiarygodnym sponsorem, chcącym zrobić z klubu europejsk4 siłę. Któregoś dnia, kiedy cały piłkarski światek huczał tylko o tym, jak potraktował mnie PZPN po powrocie z olimpiady, Romanowski sam zadzwonił do mnie z propozycją spotkania. W parę dni później zjawiłem się u niego w biurze na Mokotowskiej, gdzie przez kilka godzin poważnie rozmawialiśmy na temat klubu i mojej koncepcji prowadzenia drużyny. Zapowiedziałem, że nawet w obecnym składzie zespół ten rokuje nadzieje, i potrafię z niego zbudować drużynę, która będzie walczyć o europejskie puchary. Uważałem że już za kilka miesięcy możemy zająć co najmniej trzecie miejsce w ligowej tabeli. W zamian prosiłem o pełne zaufanie i dużo swobody. Była oczywiście mowa również o pieniądzach. Zapowiedziałem, że podstawowym środkiem motywacyjnym dla piłkarzy są premie, a ja muszę mieć prawo ich rozdzielania. Zgodziliśmy się, że będą to sumy rzędu 100-150 milionów za zwycięstwo. Omówiliśmy wszystkie szczegóły związane z moim ewentualnym przejściem do Legii i dogadaliśmy się we wszystkim. Zostawiłem sobie tylko kilka dni do ostatecznego namysłu, i po to by po raz ostatni porozmawiać w Związku. Kiedy ostatecznie stwierdziłem, że nic nie będzie z mojej współpracy z PZPN, dwa dni później zjawiłem się na Legii. Romanowskiemu spodobała się moja koncepcja prowadzenia drużyny i zaakceptował moje warunki finansowe. Pięć tysięcy dolarów miesięcznie na rękę plus premie. Na ówczesne czasy było to niewątpliwie najlepsze uposażenie trenerskie w Polsce. Romanowski przewidywał też dodatkową premię do podziału dla całej drużyny za zdobycie tytułu Mistrza Polski. Sytuacja w Legii na początku sezonu 1992/1993 była fatalna. Wiosną 1992 roku zdarzyła się nieprzyjemna afera. Oto rzeczy- JEGO B1ALO-CZERWONI wista władzę nad sekcją piłki nożnej przejęła spółka „Arteon", zarządzana przez Jerzego Wojtysiaka. To przez tę firmę sprzedano najlepszego wówczas piłkarza Polski, Romana Koseckiego do Ga-latasaray Stambuł za śmiesznie małe pieniądze, a w dodatku okazało się, że nipmal jedna trzecia transferowej sumy, to jest 200 tysięcy dolarów,\zniknęła z kasy klubu! Nic więc dziwnego, że wiosną 1992 Legia dogorywała. Piłkarze nie dostawał^ wypłat, a klub - znany, zasłużony, ze znakomitymi piłkarzami (witym z Wojciechem Kowalczykiem) - leciał na łeb na szyję w ligowej tabeli. Wystarczy powiedzieć, że na tydzień przed zakończeniem'rozgrywek w 1992 roku Legia zajmowała trzynaste miejsce i tylko trzy punkty dzieliły j ą od strefy spadkowej. Zresztą, co tu dużo gadać o zdobyczach ligowych - poziom gry, który jedenastka z Łazienkowskiej reprezentowała, był żenujący. Kopanie na oślep, bieganina bez sensu i zupełny brak dynamiki. Szczęściem w lipcu 1992 roku duże pieniądze zdecydowała się y zainwestować w Legię - jako główny oficjalny sponsor - firma „Foto World", polska agenda „Kodaka", kierowana przez Janusza Romanowskiego. Na Łazienkowskiej pojawił się Leszek Pisz (wrócił z Motoru Lublin), Maciek Śliwowski i Piotrek Czachowski (kupieni ze Stali Mielec za 5 mld zł), po czym ten drugi natychmiast został sprzedany włoskiemu Udinese za 0,6 min dolarów. W ten sposób klub dobrze zainwestował i szybko zarobił duże pieniądze. Pierwsząjedenastkę prowadził Krzysztof Etmanowicz, facet może i sympatyczny, ale szczerze mówiąc wszyscy się dziwili, w jaki sposób człowiek bez żadnego dorobku i doświadczenia mógł otrzymać do prowadzenia duży klub mierzący w tytuł mistrza Polski. Efekty jego działalności były aż nadto widoczne. Cztery pierwsze mecze to dwa wymęczone zwycięstwa, remis i kompromitująca porażka z Jagiellonią Białystok. Stosunek bramek - pożałowania godny. Legia zajmowała 10 miejsce w tabeli. Janusz Romanowski postanowił mimo to zbudować silny klub, wprowadzić go do Ligi Mistrzów i jeszcze zarobić na tym. Na szczęście, odkąd złotówka zaczęła mieć jakąś wartość i w dodatku ruszyła właśnie Liga Mistrzów, znaleźli się ludzie, którzy zrozumieli, że futbol może się opłacić. JANUSZ WÓJCK Przed każdym meczem trzeba zawodników specjalnie mobilizować. Napięcie narasta z godziny na godzinę. Dużo mówimy o czekającym nas spotkaniu, zarówno w szatni, jak i na boiskfl. Im bliżej godziny rozpoczęcia spotkania, tym więcej uwagi mu poświęcamy. Wieczorem, dzień przed meczem, z każdym piłkarzern/przeprowa-dzam indywidualne rozmowy. Nie zawsze mówię to samo. Zależy to od przeciwnika. Pobudzam zawodników do aktywności i zaangażowania przez cały mecz. l Bardzo ważne jest, by dogadywać się z każdym jz zawodników z osobna. Bez porozumienia nie można przekazać im swojej wiedzy. t ( Już przed sezonem było jasne dla wszystkich ludzi ze środowiska piłkarskiego, kto pręży się na mistrza. Wbrew temu, co myśleli ludzie spoza branży, kiepsko stały szansę aktualnego - Lecha Poznań. Piłkarze sami między sobą wymieniają opinie. Już jesienią mówiono, że poznaniacy mogą mieć kłopoty finansowe. Chyba że awansują do Pucharu Mistrzów - ale to się okazało zbyt trudne. Tymczasem zanosiło się, że zaszaleje ŁKS. Inwestował wiele i od początku wszystkie chłopaki Ligi wiedziały, że ełkaesiacy czują się pewnie w tym sezonie. Na Legię też się stawiało. Nikt nie miał wątpliwości, że zatrudnienie mnie - trenera, który zdobył dopiero co srebrny medal olimpijski, znanego z tego, że potrafi gonić piłkarzy do roboty, podnosi szansę zespołu. Zaczęły się zakulisowe rozgrywki. Powstała „spółdzielnia"-spi-sek jednych klubów przeciwko innym. Tego właściwie nigdy nie da się udowodnić, a za rękę trudno złapać. Ale interesy poszczególnych klubów były jasne. ŁKS na przykład musiał być zainteresowany nie tylko swoją dobrą grą, ale i słabymi występami Legii. Dlatego chodziło o to, by ci, którzy ani nie spadną, ani nie wygrają mistrzostw, z legionistami grali na pełny gaz. Specjalne zgrupowanie, ostry trening, wszystko dopięte na ostatni guzik. I pewnie nie trzeba było nawet przesadzać z dodatkowymi, pozaboiskowymi zachętami dla naszych przeciwników. Chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby były. \________JEGO BAŁO-CZaWONł___________ W dodatku w lidze od lat istnieją stare, rzec można towarzyskie długi i uprzedzenia. Te pierwsze oznaczają to, że kluby (prezesi) są ze sobą zaprzyjaźnione i czasami pożyczają sobie punkty. Komuś nic już nieWozi, bo gra z wieloletnim sojusznikiem, i po prostu bez specjalnego spiskowania odpuszcza mecz. W tym drugim przypadku o żadnycti „dogadywaniach" się z nami nie mogło być mowy. Po latach komuny, gdy każdy dobry piłkarz lądował w wojsku (co zwykle oznaczało od razu Legię), klub ten miał fatalną opinię w lidze. I wielu wrogów, którzy nieraz wspólnie organizowali się przeciwko niemu. Zanosiło się na to, że tym razem będzie tak samo. W dodatku kluby klubami, ale jest jeszcze przecież PZPN, którego działacze też mają - co tu się będziemy czarować - swoje sympatie, uprzedzenia i towarzyskie długi. Niektórzy więc przestrzegali mnie, że jeśli na olimpiadzie paru facetom z PZPN nie udało się mnie utopić, to mogą próbować teraz. Pomyślałem jednak, że sezon jest za długi i meczów za dużo, żeby udało się im wykręcić nam jakiś numer. Wystarczy więc dobrze grać. Kilka spraw postawiłem bardzo ostro. Podałem w skrócie plan, który będziemy realizowali, zadania, które będę egzekwował bez żadnych skrupułów. Pierwsze, co zrobiłem po przyjściu do Legii ze spraw kadrowych, to przebudowałem skład drużyny i zatrzymałem w klubie Krzyśka Ratajczyka, który właściwe już był sprzedany do Polonii Warszawa. Zatrzymałem, wziąłem na pierwszy mecz z Olimpią, i Ratajczyk od razu zaczął świetnie grać, zdobył nawet bramkę. Wszystko dlatego, że znalazłem mu właściwe miejsce w składzie: z linii pomocy (a dokładniej - z ławki rezerwowych) przesunąłem go na lewą obronę. Jak widać - pomogło, bo „Rataj" stał się podstawowym zawodnikiem drużyny. Zmieniłem też ustawienie jedenastki. Prócz Ratajczyka wrócili do pierwszego składu Jacek Kacprzak i Jacek Bąk. Później przedstawiłem również Romanowskiemu listę niezbędnych zakupów, niezbędnych szczególnie w sytuacji, gdybyśmy mieli zakwalifikować się do europejskich pucharów piłkarskich. JANUSZ WOJCK Drużyna przyjęła mnie spokojnie. Kilku z piłkarzy zresztą znało mnie dobrze z poprzednich lat. Np. Pisza i Zbyszka Robakiewicza powoływałem do reprezentacji Polski do lat 16. Pracowałem też wcześniej ze Śliwowskim jako reprezentantem Polski juniorów, był wreszcie Kowalczyk z reprezentacji olimpijskiej. / Zapowiedziałem chłopcom: nie interesuje mnie ich żyjbie prywatne. Poza boiskiem są dorośli, ale na treningach i na meczach wymagam całkowitego podporządkowania i naprawdę ciężkiej prńcy. Dodałem: „Obiecuję wam wyniki i dobre pieniądze. Specjalnie nie zamknąłem drzwi szatni - jeśli komuś nie odpowiadają wymogi, które stawiam zawodowym piłkarzom, to ma pięć minut na wyjście. Jak już zamknę te drzwi, pamiętajcie, że nie będzie zmiłowania". Nie wyszedł nikt. Do Legii wziąłem też ze sobą Pawła Janasa, który współpracował ze mną jako asystent w drużynie olimpijskiej, a i teraz bardzo namawiał mnie na Legię. Jak w każdym klubie, w jakim wcześniej pracowałem, w Legii do mnie należał sposób premiowania i rozdziału środków finansowych. Na przykład w pewnym momencie za zwycięstwo różnicą trzech bramek płaciliśmy dodatkowe pieniądze. Taka sytuacja jest normalna, choć musi to być robione w porozumieniu z zawodnikami, żeby w stu procentach znali i akceptowali ów podział finansowy. Wówczas dobry gracz zarabiał przeciętnie na pewno kilkanaście razy więcej niż wynosiła średnia krajowa. Zawodnicy mieli swoje kontrakty z zagwarantowaną sumą - oczywiście wiedziałem, na ile zostały zawarte i jak są wysokie, bo trener musi mieć wpływ na bodźce finansowe. Do tego dochodziły premie wypłacane miesięcznie za mecze (w zależności od osiągniętych wyników) oraz ewentualne premie specjalne, na przykład za zdobycie miejsca na podium w mistrzostwach Polski. W Legii premie były zróżnicowane, ale bez przesady. Do mnie należało ostatnie słowo przy ich podziale. Czasami tylko któryś pytał: „Panie trenerze, dlaczego tak mało w tym miesiącu?" Odpowiedź była prosta: „Bo nie zasłużyłeś na więcej". Dodatkowym sposobem nacisku były kary finansowe - pozbawianie zawodnika premii. I niejednemu zabrałem. Wśród ukara- JEGO BIALO-CZERWOH nych znalazł się i Ratajczyk, i Kowalczyk, i Marek Jóźwiak, a nawet Leszetk Pisz. Wykroczenia tych zawodników nie były wielkie, ale kary wpływały korzystnie na ich postawę... Czasami były za niewłaściwe zachowanie, czasami za niedostateczne przykładanie się do treningu. Były też takie sytuacje, gdy zawodnicy sami się przyznawali, że mieli ciężki weekend i wtedy trzeba było podejść do tego ze zrozumieniem. Natomiast kiedy zbliżały się ważne mecze, kiedy każdy już wiedział, o co gramy, o co walczymy, jaki mamy wspólny cel, zawodnicy sami się pilnowali. Wtedy bowiem nie byłoby żadnego pobłażania. Starałem się ich nie czepiać, i tego jak postępują poza boiskiem, ale kilku zapłaciło sporo za nierealizowanie założeń taktycznych, czy za marnowanie idealnych sytuacji. Często mnie pytają, co jest podstawą pracy dobrego trenera. Wbrew pozorom, ogromne znaczenie w tej pracy ma znajomość psychologii. Kiedy trzeba, muszą być pogłaskani, kiedy trzeba -zdrowo trzepnięci w skórę. Druga ważna sprawa, to ustawienie drużyny do możliwości poszczególnych piłkarzy. W naszym wypadku zaczęliśmy strzelać bramki i wzmocniliśmy defensywę. Linia pomocy z kolei została oparta w głównej mierze na Piszu, ale cofnęliśmy też lekko z linii ataku Śliwowskiego. W ten sposób mieliśmy linię pomocy z piątym zawodnikiem, wychodzącym często do przodu i strzelającym dużo bramek. Pisza, o którym mówiono, że jest za niski, za słaby i nie wytrzymuje tempa gry, postawiłem na środku linii pomocy i konsekwentnie wymagałem od niego realizacji przedmeczowych założeń - i to nie tylko tych konstruktywnych, ale również defensywnych. Wtedy okazało się, że jest nie tylko mózgiem drużyny, nie tylko potrafi tyrać za dwóch, ale w dodatku jest zawodnikiem bramkostrzelnym, a wykonywane przez niego rzuty wolne - ćwiczone godzinami na treningu - były mocną bronią Legii. Kolejna sprawa to były ofensywne wejścia dwóch bocznych kryjących obrońców, którzy w momencie naszego ataku również szli do przodu. Do tego dużo graliśmy prostopadłą piłką, wówczas jeszcze niezbyt rozpowszechnioną. JANUSZ WÓ JCK Zawodnicy, których miałem do dyspozycji, byli na pewno nieźli, a do tego zupełnie niewykorzystani w poprzednim okresie. Ale też nie były to gwiazdy, toteż sam skład nie gwarantował sukcesu. / Kłopot polegał na tym, że przyszedłem do klubu latem i zastałem graczy potwornie zapuszczonych fizycznie. Było już za późno na odrobienie tej straty i generalnie staraliśmy się w ciągu sezonu przede wszystkim nie stracić cech motorycznych, naturalnych dla piłkarzy. Jestem z tej szkoły trenerskiej, która doceniając szybkość i technikę, obstaje przy tym, że w dzisiejszym futbolu nie ma miejsca na graczy nieprzygotowanych atletycz-nie. *• Tymczasem właśnie na to przygotowanie atletyczne nie było czasu. Dlatego potem w tak wielu meczach po pierwszym czy nawet drugim kwadransie, kiedy wydawało się, że Legia zmiażdży przeciwnika, chłopcy siadali i nie mieli siły. Kazałem im też bez końca - czasami zawodnicy się buntowali twierdząc, że to jest nużące - ćwiczyć najprostsze uderzenia. Bo chociaż techniki już na tym poziomie nie można nauczyć, to jednak wszędzie na świecie szlifuje się ją w ten właśnie sposób, wyrabiając w graczach podstawowe odruchy piłkarskie. 30.08.1992. OLIMPIA POZNAŃ - LEGIA 1:3 (0:2) Bramki: Wojciechowski (59.) - Olimpia; Kowalczyk (24.), Śli-wowski (42.), Ratajczyk (46.) - Legia. Żółta kartka: R. Molew-ski - Olimpia. Sędziował Zbigniew Urbańczyk z Krakowa. Widzów 500. To mój pierwszy mecz z Legią. W poprzednich legionistom szło kiepsko. Co prawda odnoszą dwa zwycięstwa na swoich śmieciach (z Siarką Tarnobrzeg 2:0 i Zagłębiem Lubin 2:1), ale na wyjeździe raz remisują i raz w kompromitującym stylu przegrywają na wyjeździe -1:3 z Jagiellonią w Białymstoku w trzeciej kolejce. W dodatku graj ą bez pomysłu, strzelają mało bramek. Tym razem Olimpia w meczu z nami była bez szans nawet na remis. Przez długi czas nie potrafili oddać nawet jednego strzału na JEGO B1ALO-CZERWONI bramkę\Robakiewicza. Bardzo dobrze zagrał Maciek Śliwowski. Najpierw\precyzyjnie podał do Kowalczyka, a ten strzelił po ziemi w długi róg i zdobył gola. Tuż przed przerwą sam przeprowadził indywidualną akcję i zdobył drugiego gola, a zaraz po przerwie współpracował przy trzecim. To była pierwsza bramka, którą Legia strzeliła dzięki nowym przepisom, zabraniającym podawać do bramkarza. Obrońcy i bramkarz Olimpii zapomnieli o tym i sędzia podyktował rzut wolny pośredni z 7 metrów. Poznaniacy ustawili mur równo na linii bramkowej, „Śliwa" tylko lekko dotknął piłkę, a Ratajczyk wpakował ją do siatki. 03.09.1992. GÓRNIK ZABRZE - LEGIA 0:3 (0:1) | Bramki: Śliwowski (14., 87.), Kowalczyk (77.). Żółte kartki: Ko-f strzewa, Grembocki - Górnik; Ratajczyk, Kowalczyk - Legia. | Sędziował Roman Kostrzewski z Bydgoszczy. Widzów 3546. | * R Drugi mecz i jeszcze bardziej spektakularne zwycięstwo. W dodatku bardzo ważne, bo w świętej wojnie z Górnikiem. Chociaż graliśmy w osłabieniu (bez Pisza), i początkowo przewagę mieli za-brzanie, już po kwadransie prowadziliśmy l :0, znowu dzięki Śli-wowskiemu. Po przerwie nasza przewaga była przygniatająca. Musiało być nieźle, bo miejscowi kibice żegnali nas oklaskami. 07.09.1992. Legia - Stal Mielec 1:0 (1:0) | Bramka: Łętocha (20., samobójcza). Żółte kartki: Zieliński - Le-1 gia, Barnak - Stal. Sędziował Zygmunt Ziober z Przemyśla. Wi-J dzów 2 tyś. l Mecz bez historii toczony w fatalnych warunkach atmosferycznych. 14.09.1992. Ruch - Legia 2:0 (1:0) J Bramki: Śrutwa (36.), Dąbrowski (75.). Żółte kartki: Gęsior -| RuchyBąk, Śliwowski - Legia. Sędziował Z. Przesmycki z Ło-1 dzi. Widzów 3699. f JANUSZ WÓJCK Zaczęło się dla nas fatalnie: na początku „Kowal" zmarnował przynajmniej jedną stuprocentową sytuację, a w 15 minucie w zamieszaniu został sfaulowany bramkarz Zbyszek Robakiewicz. Zamiast niego stanął między słupkami Maciek Szczęsny, ale grał słabo i przyczynił się do naszej porażki. / 27.09.1992. Legia - HUTNIK 2:0 (1:0) Bramki: Śliwowski (35.), Kowalczyk (66.). Żółte kartki: Zieliń-ski - Legia, Kraczkiewicz - Hutnik. Sędziował Stanisław Buksza z Katowic. Widzów 10 tyś. - , Bardzo dobry mecz, przy rekordowej jak na Legię widowni. Znowu pierwsze skrzypce grali Śłiwowski i Kowalczyk, który w drugiej połowie przeprowadził slalom między wszystkimi obrońcami Hutnika i wsunął piłkę do siatki. W tym meczu zadebiutował też nasz znakomity nabytek ze Stoczniowca Gdańsk - Radosław Michalski. 4.10.1992. Widzew - Legia 2:0 (0:0) Bramki: Koniarek (61.), Miąszkiewicz (64.). Żółte kartki: Jóźwiak, Szestakow, Czykier - Legia; Łapiński, Miąszkiewicz -Widzew. Sędziował K. Perek z Poznania. Widzów 6104. Po prostu byli lepsi. Co ciekawe, trzy dni wcześniej doznali kompromitującej porażki w Pucharze UEFA z Eintrachtem Frankfurt na wyjeździe - 0:9! Jednak się podnieśli i wygrali mecz ligowy. 18.10.1992. GKS - Legia 1:1 (1:1) | Bramki: Szewczyk (9.) - GKS; Gmur (6.) - Legia. Czerwona kartka: Ledwoń - GKS. Żółte kartki: Ledwoń, Grzesik - GKS; Kowalczyk, Gmur - Legia. Sędziował Ryszard Wójcik z Widzów ok, 3 tyś. ^^^^^ft^^^^^^^^^^^^^^^^^^M^^^^tt^^^^^tó^S^^^^S^^^^Sto^fi^ JEGO HAŁO-CZERWON Tylko pierwszy kwadrans był ciekawy, gdy niemal zaraz na początku padły obie bramki. Poza tym, szczerze mówiąc, kiepsko. 24.10.1992. Legia- LECH 1:1 (1:1) Bramki: Kowalczyk (7.) - Legia; Podbrożny (22.) - Lech. Żółte kartki: Jóźwiak, Zieliński, Kruszankin - Legia; Rzepka, Kryger, Bereszyński - Lech. Sędziował R. Kostrzewski z Bydgoszczy. Widzów 15 tyś. Na razie idzie nam bardzo dobrze w lidze i ten ważny dziewiąty mecz zaczyna się równie dobrze. Jacek Bąk z Lecha popełnia szkolny błąd w obronie i „Kowal" z bliska pokonuje Kazimierza Sidorczuka. Po kwadransie naszej przewagi mecz się wyrównał, a wreszcie po dośrodkowaniu Jerzego Brzęczka i strzale jednego z napastników Lecha, skutecznie piłkę dobił Jerzy Podbrożny. Widać było, że chłopcy po pierwsze są źle przygotowani fizycznie do sezonu, po drugie - że piłkarze obydwu zespołów grają z respektem wobec siebie. Zresztą na konferencji po meczu i ja, i trener Henryk Apostel, ogólnie jesteśmy zadowoleni z wyniku. Trener Lecha dlatego, że za chwilę miał ważny mecz w Pucharze Europy z IFK Goeteborg, a żaden z zawodników nie odniósł kontuzji, ja -bo widziałem wielką ambicję, z jaką zagrali chłopcy. To pierwszy punkt i pierwsza bramka, którą straciliśmy na Łazienkowskiej, odkąd zostałem trenerem. 2.11.1992. SZOMBIERKI - Legia 1:2 (1:0) Bramki: Orzeszek (26.) - Szombierki; Śliwowski (48. karny), Grzesiak (63.) - Legia. Żółte kartki: Motyka, Kryger, Cichecki -Szombierki. Czerwone kartki: Kryger, Cichecki - Szombierki. Sędziował Z. Ziober z Przemyśla. Widzów 1500. Legia: Robakiewicz - Gmur, Kruszankin, Bąk, Ratajczyk -Jóźwiak (46. Kacprzak), Pisz, Śliwowski, Szestakow (74. Mi-chalski) - Grzesiak, Kowalczyk. Szombierki to był słaby przeciwnik, który słynął z tego, że zamiast dobrze grać, zajmował się wycinaniem zawodników przeciw- JANUSZ WÓJCK nika. Garstka miejscowych kibiców, kilku - bodaj dziesięciu - naszych z Łazienkowskiej i jedna z największych chamskich awantur, jakie widziałem w lidze. Prawie III wojna światowa! Najpierw nasi kibice wywiesili transparent „Przybyliśmy, aby czynić zło". Nie powiem, żeby to było mądre, ale na stadionach widuje się większe chamstwo na plakatach i nikt nie robi z tego sprawy. Na przykład w meczu z Lechem wisiał transparent - w Warszawie! - „Legia to kurwa". Potem miejscowi kibice zaczęli taki festiwal „wiązanek" pod naszym adresem, że można się było poważnie obawiać nawet o tych kilku naszych zwolenników. Kwalifikator PZPN, zamiast nakazać służbom porządkowym uspokojenie publiczriości, polecił ogłosić przez megafony, że jeśli kibice Legii nie zdejmą swego hasła, to zapisze to w karnym protokole i zażąda, by zdjęli je porządkowi. Nasi to zlekceważyli. I wtedy ruszyła awantura. Kibice gospodarzy skandowali: „Ściągnąć szmatę!", spiker poganiał naszych chamskimi odżywkami, a kiedy to nie skutkowało, do tego sektora wpadła grupa policjantów i zaczęło się pałowanie. Potem okazało się, że jednego z warszawiaków trzeba było odwieźć do szpitala. Na boisku bytomianie korzystając z chaosu na tryhjmach, zaczęli nas kopać, ile wlezie. Grali tak ostro, że sędzia pomimo napiętej atmosfery wręczył bytomianom dwie czerwone kartki. Początkowo to poskutkowało. Po pierwszej połowie prowadzili 1:0. Do szatni wpadłem wściekły. Zawodnicy nie powinni pozwolić sobie na to, by banda chuliganów wybijała ich z rytmu. - Nieważne jak, ale macie k.... to wygrać. Bodaj Wojtek Kowalczyk odpowiedział rozładowując moją złość: - Tak jest panie trenerze. Golimy frajerów. I mecz w końcu wygraliśmy. Prawdziwe szaleństwo zaczęło się po meczu. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Najpierw porządkowy z opaską wyzwał mnie od ... Potem kawał plastikowej ściany omal nie rozbił mi głowy. Miejscowi kibice grozili śmiercią mnie, sędziemu i moim chłopakom, rozbijali co się tylko dało, rzucali w nas płytami chodnikowymi, a policji nawet nie było widać. Wkroczyła dopiero w ostatniej chwili. JEGO BIALO-CZERWONI Atmosferę podgrzał jeszcze trener Szombierek, który naiwnie mówił na konferencji pomeczowej, że na tak śliskim terenie można przeciwnika niechcący kopnąć. Miejscowi nie mogli się pogodzić z tym, co się działo na boisku. Legia miała przegrać, a tu nic z tego. Tak więc szybko poczuliśmy na własnej skórze, że „spółdzielnia" została założona. Graliśmy kilka meczy na Łazienkowskiej i na wyjeździe, w których przeciwnicy, nie najmocniejsi, i nie mogący liczyć na jakiekolwiek dobre miejsce - grali tak, jakby od tego zależało ich życie. Tak - sądzę - było na przykład z Szombierkami. Oczywiście żadnych dowodów nie ma -jak zwykle w takich sytuacjach. Musiało się to odbić na jakości meczów, leciały kartki, no i kontuzje. Tu już musiałem ingerować - uspokajałem swoich chłopców tłumacząc, że to tylko taki układ. Że owszem, najpierw musimy ten mecz czysto wygrać na boisku, ale trzeba zrobić wszystko, żeby nie doszło między klubami do jakichś śmiertelnych zatargów. Trzeba wziąć po meczu przeciwnika na kolację, spokojnie porozmawiać, rozbroić. Nie wolno nam dopuścić do tego, by sterowany przez naszych wrogów układ zamienił się w nienawiść i świętą wojnę przeciwko Legii. Choćby dlatego, że po rundzie jesiennej miała przyjść wiosenna... 8.11.1992. Legia - Zawisza Bydgoszcz 5:1 (2:1) Bramki: Kacprzak (10.), Grzesiak (38.), Kowałczyk (47., 77.), Śliwowski (68.) - Legia; Malagowski (44.) - Zawisza. Żółte kartki: Kacprzak, Bąk - Legia; Kot, Modracki - Zawisza. Sędziował P. Werner z Katowic. Widzów 6 tyś. Legia: Robakiewicz - Ratajczyk, Kruszankin, Zieliński (72. Jóźwiak) - Bąk, Czykier (65. Szestakow), Pisz, Kacprzak- Grzesiak, Kowałczyk, Śliwowski. To nasze najwyższe zwycięstwo w sezonie jesiennym. Pewnie je nam trochę ułatwiła trudna sytuacja Zawiszy, którego gracze od początku sezonu nie dostawali pieniędzy. Na pocieszenie pozostało im, że oprócz poznańskiego Lecha są jedynym zespołem, który na Łazienkowskiej - odkąd zostałem trenerem Legii, zdobył bramkę. JANUSZ WOJCK Mogło być jeszcze lepiej, gdyby „Kowal" wykorzystał przynajmniej jedną setkę więcej, a Maciek Śliwowski - rzut karny. 15.11.1992. POGOŃ - Legia 1:1 (1:0) Bramki: Szubert (4.) - Pogoń; Śliwowski (64.) - Legia. Żółte kartki: Adamczuk, Miązek, Kuras - Pogoń; Pisz, Ratajczyk - Le- ; gia. Sędziował S. Redziński z Zielonej Góry. Widzów 8 tyś. Legia: Robakiewi^z - Zieliński, Kruszankin, Ratajczyk - Kac- l przak, Pisz, Śliwowski, Bąk, Czykier - Kowalczyk (od 80 min. ; Łatka i od 88 min. Szestakow), Grzesiak. Przedostatni mecz jesieni - wszyscy myślą już o odpoczynku i przerwie. Portowcy w dodatku grają bardzo dobrze i twardo, a my jesteśmy mało skoncentrowani: gramy ładnie dla oka, ale nieskutecznie. Na szczęście w drugiej połowie uratował nas Śliwowski. JEGO HALO-CZERWOM Wiosną 1993 wiedziałem już, że staniemy na pudle. PRZED WIELKIM SKOKIEM Liderem po rundzie jesiennej został Lech Poznań, ubiegłoroczny mistrz. Rzeczywiście grał dobrze w sezonie, strzelił najwięcej bramek w lidze (42) i stracił najmniej (9). Nie udało mu się jednak zbudować zespołu europejskiej klasy, choć przez chwilę jego szefem był dość dziwny biznesmen, niejaki Górka, który przejął również inne kluby poznańskie. W drugiej rundzie Pucharu Mistrzów, kiedy na rewanż z IFK Goeteborg przyszło 25 tysięcy ludzi, a Lech przegrał 0:3 - wszyscy mogli zobaczyć, ile dzieli go od poziomu europejskiego. Szybko doszło do nas, że choć Lech lideruje, w klubie są takie tarcia i tak brakuje pieniędzy, że wiosną z poznaniakami może być krucho. Drugi był ŁKS Łódź, trzeci Ruch Chorzów, czwarty Widzew (też mieli kłopoty finansowe - właśnie upadała Westa, której prezes Baranowski był jednym z głównych sponsorów klubu). Wreszcie na piątym miejscu my, Legia Warszawa. To że graliśmy coraz lepiej, pokazuje choćby statystyka. Pod moją opieką Legia rozegrała w lidze 13 spotkań (7 zwycięstw, 4 remisy i 2 porażki. Bramki 21-11. (Etmanowicz 2-1-1, bramki: 6-5). U siebie straciliśmy tylko dwa punkty i trzy bramki. Do wyróżniających się zawodników należeli: bramkarz Robakie-wicz, napastnicy Kowalczyk i Śliwowski. Poniżej oczekiwań wypadł Pisz, który nie mógł odzyskać formy po kontuzji. Legii nadal brakowało rasowego pomocnika. Na testach zjawili się Robert Wilk (Zawisza Bydgoszcz) i Grzegorz Wędzyński (Polonia Warszawa). Mieliśmy drugie miejsce pod względem frekwencji kibiców na meczach ligowych po Lechu (średnio prawie siedem tysięcy JANUSZ WOJCIK widzów). Maciek Śliwowski z 12 bramkami był na trzecim miejscu w tabeli strzelców, a Wojtek Kowalczyk za nim z siedmioma. Nie dostaliśmy żadnej czerwonej kartki i tylko 25 żółtych (czwarte miejsce w jesiennej tabeli fair play - to dla tych, którzy twierdzą, że Legia grała ostro). Mieliśmy 23 punkty (9 zwycięstw, 5 remisów, 3 porażki) i różnicę bramek 27 do 16.1 przede wszystkim mieliśmy dobry i ustabilizowany skład: Robakiewicz - Gmur (Jóźwiak), Kruszankin, Ra-tajczyk, Zieliński; Bąk (Czykier), Kacprzak, Pisz, Szestakow; Kowalczyk, Śliwowski. Koniec sezonu to też dwie ważne nagrody dla nas. Wojtek Kowalczyk dostał tytuł „Piłkarza Roku", a ja tytuł „Trenera Roku", przyznawany przez redakcję tygodnika „Piłka Nożna". Na bankiecie w Yictorii „Kowal" sprzedał swoją olimpijską koszulkę z numerem 20, którą za 20 min zł kupił prezes Górnika Zabrze Władysław Kozubal. Pieniądze przeznaczono na konto jednego z domów dziecka. Ostro przepracowaliśmy zimę. To nareszcie była okazja do naprawienia zaległości treningowych. Trening wydolnościowy i siłowy. W grudniu pojechaliśmy na 10-dniowe zgrupowanie do Oberoerke, gdzie wcześniej przebywałem z zespołem olimpijskim. Potem krótka przerwa, a w lutym na zgrupowanie do Włoch, niedaleko Udine (to była część zapłaty za kontrakt Cza-chowskiego - zresztą i on, i Marek Koźmiński grający w Udine-se, często nas odwiedzali). W Magnano di Riviera w hotelu Gre-en było nas 20 piłkarzy, trzech trenerów, lekarz, masażysta i kierownik zespołu. Włosi zapewnili nam doskonałe warunki treningowe, mieszkaliśmy w luksusowym hotelu. Piękna pogoda, temperatura powietrza około 10-15 stopni Celsjusza. Zawodnicy ostro trenowali dwa razy dziennie - rano i po południu. Były też sparringi. Najpierw z Towarzystwem Sportowym Gori-zia. Odnieśliśmy zdecydowane zwycięstwo 6:0 (1:0), a Śliwowski strzelił przepiękna bramkę z przewrotki. JEGO B1ALO-CZERWONI 11.02.1992. Legia - Gorizia 6:0 (1:0). Gole: Grzesiak 2, Czykier, Śliwowski, Kopeć i Głowacki. 13.02.1993. Legia - Yerona 5:2 (3:0) Gole dla Legii: Czykier (6., 67.). Śliwowski (26.) i Kowalczyk (41., 49.), a dla gospodarzy Lunini (58.) i Prytz (67.). Mecz obserwowało ok. 4 tyś. widzów. 20.02.1993. Legia - Udinese O: O, w karnych 5:4 20.02.1993. Legia- Hajduk Split 0:0, w karnych 4:5 Potem była jeszcze wspanialsza - bo z klasowym rywalem -wygrana z Yeroną 5:2. Mecz szybki i emocjonujący. Miejscowa prasa napisała, że zmasakrowaliśmy ten zespół, a najlepsze recenzje otrzymali bramkarz Zbigniew Robakiewicz oraz Krzysztof Ra-tajczyk i Wojciech Kowalczyk (potem już codziennie mieliśmy włoskie media na treningach). Ciekawostkąjest fakt, że w Weronie występował były piłkarz Interu Mediolan Piętro Fanna, po którego golach legioniści w przeszłości dwukrotnie byli wyeliminowani z pucharów. Najpiękniejszą bramkę strzelił Darek Czykier. Zauważył, że bramkarz Werony wyszedł z bramki i przelobował go strzałem z ok. 35 m. Na koniec wzięliśmy udział w błyskawicznym turnieju (grano po 45 minut) z udziałem Udinese oraz Hajduka Split. Pierwszy mecz zakończył się remisem 0:0. W karnych wygraliśmy 4:3. Jednego obronił Zbyszek Robakiewicz, a drugi strzał był niecelny. Udinese wystąpiło w najsilniejszym składzie, z Koźmińskim, Cza-chowskim oraz dwoma Argenryńczykami (Nestorem Sensini i Abelem Balbo). Po kwadransie przerwy, kolejne 45 minut - tym razem z Chorwatami. Podobnie jak w meczu z Włochami padł bez-bramkowy remis. Tyle że w karnych tym razem przegraliśmy z liderem ligi chorwackiej 4:5. W trzecim meczu Udinese pokonało bałkańskich piłkarzy 1:0 i ostatecznie zajęliśmy drugie miejsce, a triumfował gospodarz. Poza ciężkim treningiem obóz we Włoszech zapewnił nam również trochę niezbędnego odpoczynku, zwiedzaliśmy Wenecję podczas karnawału, przyjemnie się bawiliśmy. JANUSZ WÓJCK Po powrocie*do kraju trenowaliśmy w Warszawie i tradycyjnie wzięliśmy udział w Turnieju o Puchar Prezydenta Warszawy. W finale graliśmy z Polonią - ku naszemu zaskoczeniu kibice byli tak spragnieni naszego widoku, że maleńki stadion Okęcia został wypełniony po brzegi. Było też małe spięcie, ja nazwałbym je żartem z kibicami, choć może faktycznie trzeba by mówić o braku organizacji. Oto na boisku pojawił się bałwan ulepiony przez kibiców Legii. Ponieważ policja nie zareagowała' - powstała głupia sytuacja, kto mianowicie tego bałwana rozbierze? - sędzia zakończył spotkanie przed czasem. Liczyło się to, że graliśmy na pełnym gazie; i zwyciężyliśmy. 4.03.1993. LEGIA - POLONIA 4:0 (2:0). Bramki: Czykier (4., 50.)? Śliwowski (21., 53.) Legia: Robakiewicz - Jałocha, Jóźwiak, Kruszankin, Ratajczyk (Szestakow) - Czykier (Wędzyński), Pisz (Przała), Zub (Michal-ski) - Śliwowski, Kacprzak, Grzesiak. Wreszcie ruszyła runda wiosenna. Wiosenna - łatwo powiedzieć. W pierwszym meczu, granym zresztą z ŁKS, poważnym kandydatem na mistrza - wygraliśmy swobodnie dwoma bramkami, a mogliśmy strzelić trzy razy więcej goli. Ełkaesiacy w całym meczu stworzyli tylko trzy dogodne sytuacje, ale świetnie bronił Robakiewicz. 7.03.1993. Legia - ŁKS 2:0 (1:0) Bramki: Śliwowski (5., 81.). Żółte kartki: Ratajczyk, Pisz - Legia; Bendkowski, Leszczyński - ŁKS. Sędziował Z. Ziober z Przemyśla. Widzów 10 tyś. Legia: Robakiewicz - Jałocha, Kruszankin, Jóźwiak - Ratajczyk, Czykier, Pisz, Zub, Śliwowski - Kowalczyk, Grzesiak (88. Kacprzak). i Maciek Śliwowski po meczu nie miał wątpliwości: „Bardzo się cieszę, że zdobyłem dwie bramki. Jest to początek drogi Legii do tytułu mistrzowskiego". W drużynie oficjalnie zadebiuto- JEGO BIALO-CZERWONI wali Jałocha i Zub. Jednak zdecydowanie lepiej zaprezentował się srebrny medalista z Barcelony i tak miało być już do końca sezonu. Rozpoczęliśmy pościg za Lechem, który - jak było do przewidzenia po jego porażce w Pucharze Europy - nie miał pieniędzy i systematycznie tracił przewagę. Było różnie - jak w każdej lidze. Raz na wozie, raz pod wozem. Czasami nijak, smętnie. Jednak systematycznie pięliśmy się do góry. Już w następnej kolejce, po wyjazdowym meczu z Siarką weszliśmy na czwarte miejsce, Śliwowski strzelił kolejną bramkę, choć powinniśmy byli wygrać różnicą przynajmniej czterech goli. Potem było wymęczone zwycięstwo nad Jagiellonią (choć chłopcy przed meczem przemądrzale twierdzili, że zaczną liczyć bramki dopiero od trzeciego gola - i to przytarcie nosa dobrze im zrobiło), następnie głupia porażka z Zagłębiem Lubin, wreszcie spokojne zwycięstwo z Olimpią. 14.03.1993. SIARKA TARNOBRZEG - LEGIA 1:2 (0:2) Bramki: Kucharski - Siarka (89.), Śliwowski (4.), Grzesiak (43.) - Legii. Żółte kartki: Porębny, Dziubel - Siarka, Śłiwowski, Zub - Legia. Sędziował M. Cherjan z Katowic. Widzów 6 tyś. Legia: Robakiewicz - Jałocha, Jóźwiak, Kruszankin, Ratajczyk -Czykier, Pisz, Zub - Śliwowski (85. Michalski), Kowalczyk, Grzesiak. 21.03.1993. LEGIA - JAGIELLONIĄ BIAŁYSTOK 1:0 (1:0) Bramka: Pisz (17.). Czerwona kartka: Piekarski - Jagiellonią. Żółte kartki: Jałocha - Legia; Zajączkowski, Bogusz, Chańko, Piekarski - Jagiellonią. Sędziował M. Kowalczyk z Lublina. Widzów 12 tyś. 28.03.1993. ZAGŁĘBIE LUBIN - LEGIA 3:1 (2:0) Bramki: Jasiński (7.), Majak (35.), Kałużny (69.) - Zagłębie; Kacprzak (90.) - Legia. Żółte kartki: Jasiński - Zagłębie; Jałocha, Kowalczyk - Legia. Sędziował R. Kostrzewski z Bydgoszczy. Widzów 3100. UJ JANUSZ WOJCK 4.04.1993. LEGIA - OLIMPIA POZNAŃ 2:0 (1:0) j Bramki: Czykier (5.), Pisz (88.). Żółte kartki: Grzesiak - Legia; | Sadzawicki, Bocian, Michalewicz - Olimpia. Sędziował W. Ru-1 dy z Katowic. Widzów 5 tyś. Legia: Robakiewicz - Jóźwiak, Kruszankin, Ratajczyk - Jałocha, Czykier, Pisz, Zub (74. Michalski), Grzesiak - Śliwowski (89. Głowacki), Kacprzak. Po tym ostatnim meczu mogłem już spokojnie powiedzieć na pomeczowej konferencji prasowej: „Systematycznie zmierzamy do celu, jakim jest udział w Europejskich Pucharach. Cieszę się z kolejnych punktów". JEGO BIALO-CZRWONI Działacze PZPN tak bardzo chcieli, by ŁKS został mistrzem, że w ostatniej kolejce, choć liderem była Legia, i wszystko wskazywało na jej zwycięstwo, pojechali na mecz do Łodzi, wioząc ze sobą złote medale. JAK OKRADZIONO LEGIE W święta wielkanocne, w kwietniu 1993, po raz pierwszy od siedmiu lat Legia znalazła się - chyba trochę niespodziewanie dla jej wrogów - na pierwszym miejscu w tabeli. I już do końca ligi trzymaliśmy to miejsce. Do końca ligi, granej na boiskach, a nie przy zielonym stoliku. Cała wiosna przebiegała pod znakiem awantur na stadionach. Zawsze byłem zdania, że gorący kibice są niezbędni klubom, że to oni nadają sens walce piłkarzy. Tyle że władze porządkowe, policja, ochroniarze mają za zadanie dbać o porządek i bezpieczeństwo na stadionach. W pierwszych dniach kwietnia w lidze grał Śląsk Wrocław przeciwko Wiśle Kraków. Na trybunach doszło do straszliwych awantur, interwencji policji, a kilkadziesiąt osób zostało rannych. Wojewoda wrocławski (a władze piłkarskie poparły to stanowisko) podjął decyzję o całkowitym zamknięciu w tej sytuacji stadionu Śląska dla kibiców. Wybrano najprostsze i najbardziej bezmyślne rozwiązanie. Zamiast jak najszybciej podjąć działania prewencyjne na wszystkich stadionach, i zwiększyć na nich liczbę sił porządkowych, zdecydowano się działać po fakcie. W cztery dni później odbywały się pierwsze półfinały Pucharu Polski. W jednej parze grał właśnie Śląsk Wrocław z rezerwami JANUSZ WÓ JCK chorzowskiego Ruchu (już przy pustych trybunach), w drugiej, w Warszawie, Legia z GKS Katowice. Przegraliśmy ten mecz. Ludzie Dziuro wieża jak zwykle grali nie tylko na pograniczu faulu, ale daleko tę granicę przekraczając. Efekt był taki, że już po pierwszej połowie musiałem zmienić Wojtka Kowalczyka, który złamał palec u nogi i potem przez sześć tygodni nie mógł grać. Mieliśmy co prawda ogromną przewagę w polu, ale nie potrafiliśmy przebić się przez mur GKS, który tylko raz zagroził naszej bramce. Raz, ale skutecznie. Tuż przed przerwą po do-środkowaniu na nasze pole karne wepchnęli nam piłkę do bramki. 7.04.1993 LEGIA - GKS Katowice 0: l (0:1) Bramka: Wolny (44.). Żółte kartki: Kruszankin - Legia; Szewczyk, P. Świerczewski. Sędziował Z. Ziober z Przemyśla. Widzów 8 tyś. • Nasi kibice dostali szału. Najpierw zaczęli rzucać połamanymi ławkami w kierunku porządkowych, a kiedy bezmyślnie zainterweniowała na „żylecie" policja - rozpoczęli z nią walkę. Jak to w Polsce zwykle bywa - policja najpierw musiała się na długo wycofać, by w końcu raz jeszcze ostrzej zaatakować. Choć spiker prosił o spokój, ostrzegał, że stadion może być zamknięty, wiadomo było, że źle użyte siły porządkowe tylko podburzają kibiców. I stało się. Cała awantura rozegrała się właściwie w trakcie przerwy i nie miała najmniejszego wpływu na wynik meczu. Mimo to PZPN zdecydował się zamknąć stadion Legii na następny mecz ligowy. Miało to być spotkanie o wszystko - z Górnikiem Zabrze. Odwieczna, święta wojna piłkarska w Polsce. Mecz ten był ważny również ze względów finansowych - trybuny na pewno pękałyby w szwach, a spodziewane zyski szacowano w granicach 300 -500 min złotych. Decyzja władz piłkarskich była tym bardziej pikantna, że jeszcze kilka dni wcześniej główny sponsor Legii, Janusz Romanowski, pożyczył związkowi 300 min zł na wypłatę zaległych premii reprezentantom Polski. Mało tego: Prezydium,PZPN nie zgodziło się odtajnić listy obecności z posiedzenia, na którym podjęło tę decyzję. Wyglądało na to, że nad Legią przeprowadzono sąd kapturowy. ___________JEGO BIAŁO-CZERWON1____________ W tej sytuacji można już było mieć poważne podejrzenia, że zdobycie przez Legię tytułu w tym sezonie będzie trudne, niezależnie od tego, jak dobrze by grała. Tragiczną pointę do bezradności PZPN dopisał mecz Polska -Anglia w Chorzowie, przed rozpoczęciem którego skini spod znaku krakowskiej Cracovii zasztyletowali kibica Pogoni Szczecin... W dwa tygodnie później na wyjeździe nie udało się nam wygrać. GKS znowu zastosował taktykę murowania swej bramki, a obie drużyny znowu zagrały bardzo ostro, z tym że kilku piłkarzy Katowic powinno było dostać czerwone kartki. Legia była zespołem zdecydowanie lepszym, katowiczanie ograniczyli się jedynie do przeszkadzania. 25.04.1993.GKS KATOWICE - LEGIA WARSZAWA 0:0 (rewanż) Żółte kartki: Janoszka, M. Świerczewski, P. Świerczewski -GKS; Grzesiak, Jałocha - Legia. Sędziował Z. Urbańczyk z Krakowa. Widzów 5 tyś. Legia: Robakiewicz - Zieliński (82. Zub), Kruszankin, Ratajczyk - Jóźwiak, Jałocha, Pisz, Michalski, Kacprzak (67. Wędzyński) -Śliwowski, Grzesiak. Tak więc odpadliśmy z Pucharu Polski w półfinale. Została jednak liga. I ten szalenie ważny mecz z Górnikiem wygraliśmy w znakomitym stylu w Wielką Sobotę, rozgrywając go bez widzów. Jedynego gola po przepięknym strzale z rzutu wolnego zdobył najlepszy zawodnik na boisku - Leszek Pisz. 12.04.1993. LEGIA WARSZAWA - GÓRNIK ZABRZE 1:0 (1:0). Bramka: Pisz (41.). Żółte kartki: Jóźwiak - Legia; Pikuta, \ Koseła - Górnik. Sędziował R. Wójcik z Opola. Widzów: 0. i Legia: Robakiewicz - Jóźwiak, Kruszankin, Zieliński - Rataj- ! czyk, Jałocha, Pisz, Zub, Czykier - Śliwowski, Grzesiak (46. j Kacprzak, 82. Głowacki). l Aby w ogóle wejść na stadion Legii - szansę mieli tylko działacze i dziennikarze - należało kilkakrotnie pokazywać legitymacje, a porządkowi co chwilę rewidowali wchodzących. JANUSZ WÓJCK Ostatecznie nikt niepowołany nie obejrzał meczu. Nie było dopingu, kibiców, gorącej atmosfery na trybunach. Mimo to spotkanie stało na dobrym poziomie. Przez cały czas przeważaliśmy zdecydowanie, a goście ograniczali się do kontrataków. Kiedy pod koniec meczu spiker oznajmił, że Widzew przegrał w Tarnobrzegu i Legia, po raz pierwszy od siedmiu lat, będzie liderem, ucieszyliśmy się i zmartwili jednocześnie. - Szkoda, że ludzie tego nie widzieli - powiedział zachwycony szef naszej sekcji piłki nożnej, Artur Mazurek. Ja jednak byłem pewien, że sprawa tytułu nie jest przesądzona. Do końca rozgrywek pozostało jeszcze wiele meczów, a mnie najbardziej martwiła kiepska skuteczność piłkarzy. Po zakończeniu spotkania obserwujący z górki przy Trasie Łazienkowskiej tablicę z wynikiem (relacji słuchali w radiu) kibice Legii chcieli podziękować swoim ulubieńcom. Policja znowu zachowała się nieodpowiedzialnie i zaatakowała ich - pod Torwarem doszło do kolejnej awantury. Potem było kilka mniej prestiżowych meczów. Zresztą nie wszystkie udało się nam rozegrać zgodnie z założeniami, jak zwykle nie potrafiąc przełożyć na strzelone bramki gigantycznej przewagi, którą mieliśmy w polu. Kilka punktów straciliśmy głupio. 18.04.1993. STAL MIELEC-LEGIA 0:1 (0:1) Bramka: Grzesiak (3.). Czerwona kartka: Czykier. Żółte kartki: Barnak, Drożdż - Stal; Czykier, Zub - Legia. Sędziował M. Dusza z Katowic. Widzów 4900. 21.04.1993. LEGIA - RUCH CHORZÓW 0:0 Żółta kartka: Probierz - Ruch. Sędziował: K. Perek z Poznania. Widzów 7 tyś. 3.05.1993. HUTNIK KRAKÓW - LEGIA 1:0 (1:0) Bramka: Sermak (17.). Żółte kartki: Sermak - Hutnik, Grzesiak - Legia. Sędziował: S. Redziński z Zielonej Góry. Widzów 1500. Aż wreszcie przyszedł decydujący, psychologiczny mecz: z Widzewem na Łazienkowskiej. •l r ___________JEGO B1AŁO-CZERWONI___________ Przed spotkaniem jak zwykle miałem kłopoty ze składem. „Kowal" dopiero dochodził do siebie po kontuzji odniesionej z Katowicami, ktoś inny był odsunięty za kartki. Mecz ten był dla obu drużyn bardzo ważny. Remis w tym spotkaniu nie urządzał żadnej z drużyn. Zakładałem, że Widzew przyjedzie po dwa punkty. Kiedy przychodziłem do Legii, plany mieliśmy skromniejsze. Teraz sytuacja w lidze tak się ułożyła, że możemy walczyć o tytuł. Na szczęście jesteśmy gospodarzem i możemy liczyć (choć bilety stały się piekielnie drogie po awanturach na pucharowym meczu z GKS) na wściekły doping kibiców. Spodziewałem się, że będzie to dla nas wiatr w plecy. Mecz był wspaniały! 8.05.1993. LEGIA WARSZAWA -WIDZEW ŁÓDŹ 2:1 (1:0) J Bramki: Michalski (2.), Śliwowski (90.) - Legia; Koniarek (75.) i Żółte kartki Jałocha - Legia, MichalcSuk - Widzew. Widzów 181 tyś. Sędziował R. Kostrzewski z Bydgoszczy. | Legia: Robakiewicz - Jałocha, Kruszankin, Jóźwiak, Ratajczyk j (42. Zieliński) - Czykier, Pisz (45. Zub), Michalski, Szestakow -f Śliwowski, Kowalczyk. f S' Najbardziej dramatyczna okazała się końcówka, kiedy w 90. minucie w zamieszaniu podbramkowym piłka trafiła do Śliwowskie-go, który zdobył zwycięskiego gola. Przestałem liczyć na cokolwiek, choć czułem, że piłkarze Widzewa popełnili błąd, kurczowo broniąc wyniku. I nagle taka ulga. Z radości prawie wbiegłem na środek boiska, nasz kierownik drużyny Bogusław Łobacz upadł na kolana, wznosząc do góry dłonie, a prawie 20 tysięcy kibiców na trybunach zupełnie oszalało. Zaczęło się znakomicie już w 2 minucie. Potem Kowalczyk miał przynajmniej ze trzy „setki", ale wyraźnie po kontuzji nie czuł piłki. Zresztą harował tak ciężko, że po meczu dostał torsji. Po meczu i Śliwowski, i Michalski - strzelec pierwszej bramki, i ja - dostaliśmy od kibiców egzemplarze książki Irvina Shawa „Pogoda dla bogaczy". Na dobry znak. Tuż przed zakończeniem pierwszej połowy doznaliśmy dużego osłabienia - najpierw z powodu kontuzji zszedł Ratajczyk, po nim zaraz Pisz. Już niemal przyzwyczaiłem się, że w każdym meczu . \. — ^ 'w JANUSZ WÓJCK trwa na niego polowanie. Ale tego było za dużo, tym bardziej że w przerwie meczu usłyszałem rozmowę dwóch piłkarzy Widzewa: „Wytniemy jeszcze jednego i będą grali w dziesiątkę". To Wyci-szkiewicz miał wtedy za zadanie wyeliminowanie Pisza. Kiedy powiedziałem o tym na konferencji, widzewiacy oczywiście zaprzeczyli, a trener łodzian, Władysław „0:9" Żmuda, wręcz się wściekł. Że kłamstwo, pomówienie, potwarz. Fakty mówiły swoje: Wyciszkiewiczowi udało się zamierzenie, a Pisz po meczu trafił na dwa tygodnie w gips. Bardzo często - niestety - zdarza się tak, że zawodnicy polują jeden na drugiego i celowo faulują, licząc na przykład na to, że przeciwnik ma już jedną żółtą kartkę, za drugim razem uda się go sprowokować do oddania faulu, a tym samym zarobienia drugiej kartki i wyrzucenia z boiska. Trener musi poskramiać takie ciągoty. Zwłaszcza że bardzo często z tego właśnie powodu zaczynają się wszystkie awantury na stadionach. Choć dziś futbol jest grą przede wszystkim siłową, to jednak nie wolno mylić ostrej gry z faulowaniem. Trzeba za to umieć odpowiedzieć ostrą grą na ostrą grę, choćby dlatego by nie pozwolić się przeciwnikowi stłamsić. Zawsze miałem w swoich drużynach raczej ostrych zawodników, takich którzy woleli i potrafili grać nawet na pograniczu faulu, niż pozwolić się faulować. Kiedyś wraz z Legią graliśmy towarzyski mecz z Włochami z Cagliari, które akurat zakwalifikowało się wtedy do półfinału Pucharu UEFA. Silna paka, bodaj ze trzech dobrych Brazylijczyków w składzie. Mecz był twardy i ostry, co zresztą dało się przewidzieć, bo tak zawsze grają Włosi, tam zaś występowali ponadto jako stuprocentowi faworyci, mierzący się z jakimś tam mało znanym klubem. Prowadziliśmy l :0, potem oni wyrównali i zaczęli grać brutalnie, wręcz wściekle. Chłopcy nie odpuścili i odpowiedzieli tym samym. Skończyło się tak, że najpierw dostał czerwoną kartkę Włoch, a potem dwaj nasi, w rym Kowalczyk za uderzenie przeciwnika w twarz. Tyle że to Włoch go uderzył pierwszy, ale tak sprytnie, że sędzia tego nie zauważył. Mecz wygraliśmy 2rl, choć zwycięską bramkę strzeliliśmy, grając już tylko w dziewięciu. ___________JEGO BIAŁO-CZERWONI___________ Oczywiście jeśli zawodnik popełni głupi osłabiający faul i drużyna przez to cierpi, jeśli dostanie kartkę za pyskowanie czy dyskusję z sędzią, muszę go ukarać finansowo, obcinając premię. Ale jeśli - tak jak to było z „Kowalem" - faulował taktycznie, broniąc drużynę przed utratą bramki, lub jeżeli został sprowokowany, a gdyby odpuścił, przeciwnik mógłby się jeszcze bardziej rozzuchwalić, dla trenera nie może to być powód do ukarania gracza. Czasami trzeba zrugać ich, gdy zaczynają się żreć między sobą na boisku. I to zdarzyło mi się dziesiątki, jeśli nie setki razy. Nigdy jednak w żadnej drużynie nie miałem takich kłopotów, by piłkarze byli z sobą w jakimś nieustającym konflikcie. Ich spory zawsze wynikały z nerwów w czasie gry: ot, gdy któryś źle wykończył akcję lub wsadził „na konia", to znaczy nieudolnie podając zmusił do sfaulowania przeciwnika. Nerwowość w takich sytuacjach w jakimś sensie jest nie tylko naturalna, ale i niezbędna, bo podnosi u zawodników adrenalinę. Bywały i takie sytuacje, że na przykład w czasie treningu jeden drugiemu wejdzie zbyt ostro, i biorą się do bójki. Szczerze mówiąc, lubię takich zadziornych graczy, co nie znaczy, że nie wkraczam, zwłaszcza w sytuacji zagrożenia dla wyniku całej drużyny. Wiosną 1993 roku meczu ze Śląskiem, z racji kontuzji właśnie Pisza i Ratajczyka (a po drodze również Kowalczyka), po prostu nie mogliśmy wygrać. 12.05.1993. ŚLĄSK WROCŁAW-Legia WARSZAWA 1:0(1:0)| Bramka: Basów (27.). Żółte kartki: Twardygrosz - Śląsk; Zieliń-1 ski - Legia. Sędziował R. Walczak z Łodzi. Widzów 4,5 tyś. | Naszym kłopotem, tak zresztą jak i całej polskiej ligi, była i jest „krótka" ławka rezerwowych. Po meczach z Widzewem i Śląskiem miałem szpital w drużynie - ledwie jedenastu zdrowych zawodników. Kowalczyk i Pisz - poważne kontuzje. Siergiej Szestakow, Krzysztof Ratajczyk i Andrzej Głowacki - kontuzje lekkie, Jałocha - na zgrupowaniu kadry. Były też dobre wiadomości. Nasze sukcesy przyciągnęły kolejnych sponsorów. Adidas na mocy podpisanej umowy zaopatrzył JANUSZ WÓJCK ' nas w trzy komplety strojów wraz z butami, kurtkami i innym sprzętem sportowym - całą sekcję piłkarską. Pojawił się też na biletach i koszulkach zawodników napis reklamujący FSO. W zamian za to FSO wyłożyło prawie 2,5 miliarda. Mieliśmy dostać całość, gdybyśmy zdobyli mistrzostwo Polski. Jeśli nie zakwalifikujemy się do rozgrywek o europejskie puchary, będziemy musieli połowę zwrócić. Potem przyszło jeszcze jedno zwycięstwo: z GKS-em, z którym mieliśmy niedawne porachunki pucharowe, a z którym Legia od lat już nie umiała wygrać u siebie. Teraz poszło jak po maśle. 22.05.1993. LEGIA - GKS KATOWICE 3:1 (2:0) -j Bramki: Śliwowski (43. i 89.); Grzesiak (45.) - Borawski (73.). j Żółte kartki: Jóźwiak - Legia; Ledwoń, Strojek - GKS. Sędzio- ; wał A. Szczełkun z Jeleniej Góry. Widzów 9 tyś. l Ostatnim z wielkich do ogrania był Lech. To była właściwie jego ostatnia szansa na obronę tytułu, a w dodatku w Poznaniu. Niewielu dawało nam szansę, bo Legia co sezon potrafiła w ostatniej chwili przewalić cały swój dorobek. Tym razem wiedziałem, że będziemy mistrzem Polski, jeśli nie stracimy do zakończenia rozgrywek więcej niż trzech punktów. Dobrze byłoby więc wygrać w tym Poznaniu... Przed meczem zawodnicza rada starszych za moją akcpetacją wydała zakaz udzielania wywiadów przez piłkarzy na tematy poza-sportowe. Wszystko przez to, że Ratajczyk, pochwalił się w „Piłce Nożnej" swoimi zarobkami i rzekomo tym, że przepuszcza je na dziewczynki. Decyzja okazała się słuszna. Walczyliśmy o tytuł mistrzowski i tylko to powinno się liczyć. Nie chcieliśmy, aby młodzi piłkarze opowiadali głupoty dziennikarzom. To zawsze wywołuje w zespole wiele pretensji, a my musieliśmy pracować. 2.06.1993 LECH POZNAŃ - Legia WARSZAWA 2:2 (1:1) Bramki: Brzęczek (45.), Podbrożny (75. z karnego) - Lech; Kru-szankin (21.), Czykier (59. z karnego) - Legia. Żółte kartki: Rzepka, Skrzypczak - Lech; Zieliński - Legia. Sędziował M. Kowalczyk z Lublina. Widzów 13 tyś. ___________JEGO BIAŁO-CZERWOM___________ Przed meczem atmosfera była napięta, bo kibice Lecha zapowiadali krwawe polowanie na warszawiaków. Znając niesprawność policji - trochę nas to niepokoiło. Bardziej bali się poznaniacy -mieli więcej do stracenia, grając na własnym stadionie. Na szczęście skończyło się tylko na wpuszczeniu przez kibiców Lecha na środek boiska prosiaka w koszulce Legii. Prosiaka wyniósł policjant i mecz mógł się zacząć. Graliśmy z kontry i znowu mieliśmy więcej okazji do strzelenia bramek. Ale zabrakło koncentracji. Również w szeregach obronnych - po przerwie prowadziliśmy 2:1. Wystarczyło spiąć się, by utrwalić ten wynik i tytuł mielibyśmy w kieszeni. Niestety jeszcze się nie udało. JANUSZ WOJCK t Kulesza bruździł, a Górski chował głowę w piasek NA FINISZU Tak więc do końca sezonu jeszcze cztery kolejki. Gramy z Szombierkami, Zawiszą, Pogonią i Wisłą. Dwie pierwsze bronią się przed spadkiem. Grają o wszystko. Pogoń i Wisła to silne, nieobliczalne zespoły. Spodziewałem się, że będzie bardzo trudno wygrać wszystkie mecze. Za dużo już wiedziałem, by od czasu do czasu nie rzucić dziennikarzom: „Chciałbym, aby walka o mistrzostwo Polski i pozostanie w lidze rozstrzygnęła się na boisku". Teoretycznie na te cztery kolejki przed końcem sezonu wszystko było możliwe. Układ meczów kandydatów do mistrzostwa był taki: LEGIA (41 punktów): Szombierki (dom), Zawiszą (wyjazd), Pogoń (d), Wisła (w). ŁKS (41): Siarka (w), Jagiellonia (d), Zagłębie (w), Olimpia (d). LECH (40): Stal (w), Ruch (d), Hutnik (w), Widzew (d). RUCH (40): GKS (d), Lech (w), Szombierki (d), Zawiszą (w). WIDZEW (39): Górnik (d), Śląsk (w), GKS (d), Lech (w). Jednak po 30 kolejce I ligi w walce o tytuł liczył się tylko ŁKS i Legia. Z ŁKS-em to była ciekawa sprawa. Bo jak to się stało, że zawodnicy, którzy przedtem mieli problem ze strzeleniem jednej, dwóch bramek, nagle na kilka kolejek przed końcem sezonu zaczęli strzelać nie mniej niż trzy, cztery w meczu? Jak to możliwe, żeby drużyna, która miała tak dużą stratę bramkową do nas, nagle zaczęła nam zagrażać liczbą strzelonych goli w ostatniej kolejce? Skąd takie \________JEGO BJALO-CZERWONI___________ \ przebudzanie w trakcie sezonu, kiedy drużyny są już raczej zmęczone intensywną wiosną i starają się oszczędnie gospodarować siłami, aby dobrze wypaść na finiszu? Jakoś nikt z PZPN wtedy nie reagował, nie zastanawiał się, skąd taka skuteczność. Może trzeba było wcześniej przeprowadzić rozmowy ostrzegawcze, a wówczas nie byłoby wielkiej kompromitacji?! Wy starczy o porównać: od meczu z Górnikiem, kiedy to objęliśmy prowadzenie w lidze, do 30 kolejki ekstraklasy i ŁKS, i Legia szły mniej więcej równo (ale my mieliśmy dużo lepszą różnicę bramek). W każdym razie Legia w siedmiu meczach zdobyła 8 punktów, osiem bramek strzeliła i sześć straciła. ŁKS w tych samych kolejkach ligi zdobył sześć punktów (w tym aż cztery remisy), stracił sześć bramek i tylko pięć strzelił. Wszystko to jednak zmieniło się od 31 kolejki ligi polskiej. W niedzielę 6 czerwca o godz. 19 na stadionie Wojska Polskiego przy Łazienkowskiej w przedostatnim meczu rundy wiosennej na swoim boisku podejmowaliśmy broniące się przed spadkiem bytomskie Szombierki. Wypowiedziałem wtedy prorocze słowa: - „Kiedy rozgrywki ligowe dobiegają końca, w lidze dzieją się ciekawe rzeczy. Można wygrać i przegrać z każdym. Dlatego lepiej uważać. Co prawda ostatnio Szombierki potrafiły niespodziewanie wygrać na wyjeździe, aleja wiem, że zwycięstwo musi należeć do Legii". Bałem się jakichś przekrętów związanych z tym konkretnie meczem, bo dobrze pamiętałem, co się działo w rundzie jesiennej w Bytomiu. : » 06.06.1993. LEGIA- SZOMBIERKI BYTOM 4:0 (2:0) Bramki: Śliwowski (19. z karnego, 73. i 89.) Kruszankin (32.),j Żółte kartki: Jóźwiak - Legia, Mirek - Szombierki. Sędziowałj Z. Urbańczyk z Krakowa. Widzów 6 tyś. Na szczęście mogliśmy już zagrać w najsilniejszym składzie i wygraliśmy bez kłopotu. Coś jednak chyba wykrakałem tą przedmeczową przestrogą. JANUSZ WÓJCK Kapitalnie zagrał Śliwowski, strzelając trzy bramki/i mierząc wyraźnie w króla strzelców. Tymczasem ŁKS wymęczył wyjazdowe zwycięstwo z Siarką Tarnobrzeg 1:0. • Przychodzi kolejna 32 kolejka. Wyjaśnia się pierwsza niewiadoma - po jej zakończeniu ekstraklasę opuszczają Śląsk Wrocław, Olimpia Poznań, Szombierki Bytom i Jagiellonia Białystok. Z żadną z tych drużyn już nie będziemy grać. A ŁKS, i owszem. Zaczynamy się w klubie niepokoić, tym bardziej że łodzianie niespodziewanie zyskują niesłychaną skuteczność: właśnie wygrali z Jagiellonia 5:0 (l :0). My z kolei męczymy się na wyjeździe z Zawiszą Bydgoszcz. 13.06.1993. ZAWISZA-Legia 0:1 (0:0) Bramka: Michalski (87.). Żółte kartki: Wesołowski - Zawiszą, Wędzyński, Michalski - Legia. Sędziował W. Rudy z Katowic. Widzów 5280. Znowu nie wykorzystujemy kilku stuprocentowych sytuacji, a Michalski strzela gola w ostatnich minutach. Mamy też trochę szczęścia - niewiele brakowało, by Zawiszą po kontrach strzelił nam dwie bramki. Przedostatnia kolejka jest nerwowa. Mamy kłopoty z teoretycznie dużo słabszym przeciwnikiem. 16.06.1993. Legia-POGOŃ 1:0 (0:0) Bramka: Śliwowski (65.). Żółte kartki: Studziński, Latała - Pogoń. Sędziował R. Wójcik z Opola. Widzów 13 tyś. Legia: Robakiewicz - Szestakow (46. Wędzyński), Zieliński, Ra-tajczyk - Kruszankin, Czykier, Pisz, Michalski - Śliwowski, Ko-walczyk (73. Kacprzak), Grzesiak. To bardzo kiepski mecz, ale występujemy w osłabionym składzie. Nie nasza jednak gra była tutaj zaskoczeniem, ale postawa szczecinian. Grali i zachowywali się tak, jakby musieli oddać obiecane za remis lub zwycięstwo z Legią pieniądze. Ciekawy zbieg okoliczności - w tej samej kolejce ŁKS znowu zaskakuje. Niespodziewanie strzela trzy bramki na trudnym boisku Zagłębia Lubin i wygrywa 3:2. JEGO BIALO-CZERWONI Zbliża sre ostatnia kolejka. Nasza ogromna przewaga bramkowa nad ŁKS w dziwny sposób topnieje. W dodatku w ostatnią piłkarską niedzielę łodzianie (różnica bramek +21) grają u siebie ze zdegradowaną już do II ligi Olimpią Poznań. Zapewne wygrają różnicą kilku bramek \w ostatnich dwóch meczach strzelili 8, stracili 3). Aby wywalczyć mistrzostwo Polski muszą wygrać różnicą czterech bramek. Oczywiście zakładając nasze wyjazdowe zwycięstwo (bramki +24) z Wisłą. Nie jest to pewne, gdyż pod Wawelem trwa właśnie wielka mobilizacja, a sponsor krakowian Piotr Yoigt obiecuje swoim zawodnikom 300 milionów złotych ekstra za zwycięstwo nad nami. Na szczęście w tym meczu możemy zagrać już w najsilniejszym składzie - z Marcinem Jałochą i Markiem Jóźwiakiem, który pauzował za żółte kartki. Za to ŁKS miał walczyć z drugą, jeśli nie trzecią drużyną Olimpii. Ta wystąpiła bowiem w składzie, delikatnie mówiąc, dziwnym: juniorzy, gracze drugoplanowi i zawodnicy drugiej drużyny. Niemal nikt ze starych graczy nie był obecny. To akurat nie był dowód na to, że Olimpią ten mecz puściła ŁKS-owi. Wręcz przeciwnie - były poważne podejrzenia, że kilku zawodników z pierwszego składu miało jakieś tajemnicze kontakty przed meczem z przedstawicielami ŁKS. Nie ukrywam, że przez cały czas porozumiewałem się z ówczesnym prezesem Olimpii, Bolesławem Krzyżostaniakiem. Zwracałem mu uwagę, by nie dopuścił do tego, że ŁKS nastrzela im nieprawdopodobną liczbę bramek i w ostatniej chwili cudem wyminie Legię, której zasłużenie należał się tytuł mistrza Polski w sezonie 1992/1993. Krzyżostaniak zapewniał, że zrobi wszystko, aby mecz odbył się na uczciwych zasadach. Ba, nawet na kilka godzin przed rozpoczęciem spotkania pytał mnie, co sądzę o postawieniu w bramce Aleksandra Kłaka. Odpowiedziałem, że akurat Kłakowi ufam w stu procentach, znam go przecież dobrze ze srebrnej jedenastki z Barcelony i wiem, iż nie zrobi żadnego przekrętu i zagra uczciwie. Zresztą rozmawiałem z nim telefonicznie, zapewnił mnie, że będzie bronić jak najlepiej. , JANUSZ WÓJCK Tak też się stało - dwoił się i troił, i bez niego w bramce ŁKS na pewno wsadziłby Olimpii parę goli więcej. Tyle że me miał kim grać. Juniorzy to juniorzy. / ; Jestem pewien, że ŁKS już wcześniej był ^ypowany na mistrza w Alejach Ujazdowskich. Pośrednim dowodem na to, iż PZPN planował zdobycie tytułu przez ŁKS jest to, że na ostatnie spotkanie, kiedy prowadziliśmy wyraźnie bramkowe, a tylko teoretycznie wszystko mogło się jeszcze zdarzyć, do Łodzi pojechała cała delegacja Polskiego Związku Piłki Nożnej, z prezesem Kazimierzem Górskim. Oni nawet mieli już przygotowane medale, by po meczu wręczyć je piłkarzom ŁKS. A więc mimo że Legia prowadziła, ktoś był bardziej pewny końcowego układu tabeli. Nic dziwnego, że gdy doszła do nas ta wiadomość, byliśmy wściekli. Trudno opisać, jak wygląda mobilizacja ekipy - i to nie tylko piłkarzy, ale wszystkich ludzi z zaplecza - przed meczem, który ma decydować o mistrzostwie kraju, a w dodatku wiadomo, że pomimo przewagi czterech bramek będą przeciwko nam „kręcone lody". Każdy musiał robić wszystko i nawet jeszcze więcej - nie trzeba było ludzi do niczego specjalnie zachęcać. Każdy pracował ciężko sam z siebie, bez poganiania. Nie czarujmy się: ełkaesiacy w prywatnych rozmowach przed meczem nie kryli, że ile będzie trzeba strzelić bramek, tyle strzelą. To do nas dochodziło, dochodziło do zawodników innych drużyn ligowych, tylko jakoś nie dochodziło do działaczy PZPN. Może tak było wygodniej, może komuś w centrali zależało na tym, żeby wreszcie ŁKS zdobył tytuł mistrzowski? Na boisko wyszliśmy tak zmobilizowani, że mogliśmy roznieść każdy zespół ligi. Na wszelki wypadek cały czas siedziałem na stadionie Wisły z telefonem komórkowym (to była nowość!) i miałem non stop połączenie ze swoim człowiekiem w Łodzi, który na bieżąco informował mnie o sytuacji w meczu z Olimpią. Włożyłem też na siebie ten sam garnitur, w który ubierałem się na wszystkie mecze reprezentacji olimpijskiej. JEGO BIAŁO-CZERWONI Korzystałem ze swojego telefonu, bo wiedziałem, że jak przyjdzie co do czego, nie zostaniemy dopuszczeni do aparatu w Krakowie. PomoglMiam też zaprzyjaźnieni policjanci na stanowisku dowodzenia, którzy niezależnie od telekomunikacji zapewnili mi połączenie ze stadionem ŁKS. Zaczęło się spokojnie. To my objęliśmy prowadzenie. Bodaj po kwadransie telefon - ŁKS prowadzi już 2:0. Kiedy my strzelamy gola, ŁKS też strzela kolejne dwie bramki. My jedną, oni znowu jedną. W tym momencie łodzianie maj ą na koncie pięć bramek, legioniści tylko! trzy. Jeszcze tylko dwife i mają nas. Widzę, co się święci. Wściekły wstaję z ławki i dobiegam do bocznej linii. Krzyczę do chłopaków, żeby się, psiakrew, wcięli do roboty, bo cały sezon ciężkiej pracy pójdzie w diabły. Chfopaki zaczynają naprawdę „gryźć trawę" i Maciek Śliwowski popisuje się klasycznym hat-trickiem, strzelając kolejne trzy bramki. Zresztą Wisła gra kiepsko, i spokojnie moglibyśmy z nią wygrać wyżej niż 6:0. Łodzianie nie odpuszczają, ale na szczęście brakuje im czasu. Ostatecznie my wygrywamy 6:0, po - naprawdę - meczu życia, ŁKS-7:1. Mamy mistrza!!! -j 20.06.1993. WISŁA - Legia 0:6 (0:2) j Bramki: Śliwowski (62. z karnego, 65., 67.), Kowalczyk (7., 23.), I Czykier (55.). Żółta kartka: Grzesiak - Legia. Sędziował M. Du- | sza z Katowic. Widzów: 6 tyś. l 4 t 20.06.1993. ŁKS - OLIMPIA 7: l (3:0) f Bramki: Ambrożej (21., 90.), Cebula (61., 86.), Wieszczycki | (23., 49.), Szymkowiak (45., samobójcza) - ŁKS, Suchomski | (84.) - Olimpia. Żółte kartki: Cebula (ŁKS), Ciliński, Szymko- j wiak (Olimpia). Sędziował Michał Listkiewicz z Warszawy. Wi-1 dzów 9854. l Co prawda już na konferencji prasowej część dziennikarzy i sam krakowski prezes Mięta, zaatakowali nas sugerując, że wymusiliśmy na piłkarzach Wisły puszczenie meczu. Ciekawe, co JANUSZ WÓJCK trzeba zrobić, by udowodnić niektórym ludziom, że/zdarza się i tak, że drużynie wychodzą mecze sezonu? Nie inówiąc już o tym, że cały ten sezon wyraźnie graliśmy najlepszą piłkę w Polsce. • / Może to i wina dawnych, krakowsko-warszawsiich uprzedzeń? Ale dlaczego lepszy za wszelką cenę powinien być ŁKS? Przecież to myśmy w bezpośrednich spotkaniach z łodzianami byli lepsi, to myśmy grali ofensywny i ciekawy futbol przez/cały sezon, to myśmy mieli najciekawszy skład. / Ja byłem bardzo zadowolony z całej afery, jbo - naiwnie - uważałem, że aby kogoś ukarać, trzeba mu udowodnić winę. Więc dopóki ten ktoś nie zostanie złapany za rękę, ijie można mu udowodnić, że sprzedał mecz. Wracamy do Warszawy, a tu już na rogatkach widzimy kibiców z transparentami: „Witamy mistrza Polski!?. Jasne, że było to wielkie święto dla nas, ale też przede wszystkim dla nich - przez 23 lata Warszawa nie miała mistrza Polski. Euforia, huczny bankiet w Konstancinie. Całą noc szaleliśmy, odpuszczając sobie reżim ostatnich tygodni. Tymczasem rozpoczęła się wielka intryga w Alejach Ujazdowskich, w siedzibie PZPN. Szybko docierają do nas słuchy, że zbierają się tam znane nam grupy, które zastanawiają się, jak odebrać tytuł Legii. Przyczyna tak naprawdę była jedna i oczywista - za wszelką cenę uniemożliwić Legii start w Lidze Mistrzów. To były już naprawdę duże pieniądze. Legia w mocnym składzie w połączeniu z tymi pieniędzmi, mogła zmonopolizować i zdominować polską ligę na długie, długie lata. Zapewne obawiano się, że podobnie jak to dziś robi Wisła, będziemy wykupywać wszystkich najlepszych zawodników, zorganizujemy dobrą bazę treningową i przebudujemy tak stadion, że jeszcze będziemy mogli na tym dodatkowo zarabiać. Krótko mówiąc, że nikt nas już nie dogoni. To było całkiem realne zagrożenie. Związek nie chciał i nie mógł do tego dopuścić! JEGO HAŁO-CZfflWONI Wkrótcoi pojawił się jeszcze inny wątek. Mecz ŁKS - Olimpia sędziował Michał Listkiewicz, jednocześnie wtedy wiceprezes PZPN. Prezes ^Olimpii Krzyżostaniak był zdania, że owszem, drużyna złożona niemal w połowie z juniorów musiała wyraźnie przegrać, ale nie aż tyle! W takiej porażce pomógł jej właśnie sędzia. Listkiewicz si^ potwornie zirytował, określił te słowa mianem pomówienia i przypomniał, że nie miał do meczu żadnych zastrzeżeń, co zresztą uwidocznił w stosownym protokole. Uwaga: podobnie postąpił sędzia naszego meczu z Wisłą. Krótko mówiąc, choć jest na to odpowiedni paragraf, żaden z tych dwóch sędziów nie uznał, by coś działo się dziwnego w czasie obu meczów. Sędzia naszego wręcz publicznie deklarował, że bramki padały z sytuacji, w których nic nie mieli do powiedzenia ani obrońcy, ani bramkarz Wisły. Następnego dnia natychmiast zebrało się prezydium PZPN. Ale i ono po kilku godzinach obrad uznało, że nie ma żadnych dowodów na przekręty, że jedyne co można zrobić, to ukarać wysoką grzywną cztery grające z sobą kluby za brak sportowego zaangażowania. Był to oczywisty idiotyzm, bo jeśli nie ma dowodów na oszustwa, to skąd znalazły się dowody na niesportowe zachowanie? Zresztą i my, i ŁKS nawet byliśmy za czymś o wiele bardziej naturalnym - za trzecim meczem między nami na neutralnym boisku. To jednak nie przyszło panom z PZPN do głowy. Pal diabli. Nie zmieniono ostatecznego układu ligowej tabeli. I choć brak sportowego zaangażowania w przypadku Legii był absurdem (bo jak nazwać strzelenie sześciu bramek przeciwnikowi - lenistwem piłkarskim?), to jedna rzecz dla nas była najważniejsza: najwyższe władze uznały, że jesteśmy mistrzem. Teraz tylko to się liczyło. Z tego cieszyliśmy się najbardziej. Wtedy jednak okazało się, że szuka się na nas innego bata. Oto nagle, ni stąd ni zowąd, rzekomo jeden z naszych piłkarzy brał „koks" - prawdopodobnie testosteron! JANUSZ WOJCIK Sprawa śmierdziała od początku - dziwnym trafem ptóydarzyła się właśnie wtedy, kiedy rozstrzygała się kwestia tytułu/i początkowo nawet nie było jasne, kogo dotyczy oskarżenie, \ytadze PZPN najpierw twierdziły, że podejrzanym jest Ma/ek Jóźwiak, potem, że to dotyczy... Zuba. W każdym razie sprawa pełna była sprzecznych informacji, eksperci wypowiadali się w różny sposób, i rzecz cała kisiła się już kilka tygodni. Cztery dni po uznaniu przez PZPN mistrzowskiego tytułu Legii, ktoś (!) wysyła komunikat Komisji ds. Zwalczania Dopingu przy Urzędzie Kultury Fizycznej i Turystyki do mediów. Okazuje się, że jednak Zub coś łykał. Zub był Ukraińcem, piłkarzem ściągniętym do Legii wiosną 1993, transferem - przyznaję się bez bicia - zupełnie nietrafionym, ale też w związku z tym zawodnikiem, który prawie wcale nie grał w pierwszej jedenastce. Dostał właściwie tylko jedną szansę - zagrał w drugiej połowie meczu z Widzewem (zresztą niczym specjalnym się nie wyróżnił, i już było dla mnie jasne, iż nie ma dla niego miejsca w pierwszej jedenastce). Nie wiem, co się stało. Możliwe, że ktoś mu pomógł mieć złe wyniki po kontroli anty dopingowej, co wcale nie było takie nieprawdopodobne, zważywszy na to, jak wściekle kilku działaczy PZPN robiło wszystko, żeby odebrać nam tytuł. Możliwe też, że chłopak walcząc za wszelką cenę o obecność w składzie - wiadomo co złotówki znaczyły wtedy dla ludzi z byłego ZSRR - coś łyknął. Bez naszej wiedzy, tym bardziej zgody. Byliśmy przy zdrowych zmysłach, i nikt z nas nie pozwoliłby sobie na takie ryzyko., Była jeszcze jedna pointa całej tej sprawy: moskiewski instytut medyczny - placówka bardzo doświadczona i o uznanym międzynarodowym autorytecie, przebadał wreszcie Zuba, który twierdził, że może mieć naturalną nadprodukcję testosteronu w organizmie. I choć tej jego wersji nie potwierdził, orzekł stanowczo: polski instytut nie jest kompetentny, by przeprowadzać badania na poziom testosteronu u sportowców. Sprawa Zuba posłużyła ludziom z PZPN do jeszcze jednej rozróby i przypomnienia afery z dopingiem branym rzekomo przez piłkarzy reprezentacji olimpijskiej przed wyjazdem do Barcelony. Ktoś przekazał mediom informację o rzekomo potwierdzonym JEGO BUŁO-CZERWOM ostatecznie! braniu środków dopingujących przez Kłaka, Kosełę i Świercze^skiego wiosną 1992 roku. Pomijając już, komu zależało na odgrzebywaniu wyjaśnionej dawno sprawy sprzed roku, przypomnę, że w ttakcie igrzysk w Barcelonie codziennie piłkarze byli poddawani precyzyjnej kontroli anty dopingowej. Gdyby wcześniej się koksowali, lub usiłowali „koks" wypłukać - wszystko zostałoby natychmiast ujawnione. Chciano przede wszystkim zdyskredytować mnie i moje metody treningowe. - Proszę, oto facet, który szprycuje swoich graczy! Wojna z Legią i ze mną szła na całego. Teraz rzekoma afera Zuba miała stać się pretekstem do odebrania nam tytułu. W Alejach ponownie zebrali się nieżyczliwi nam działacze PZPN. Kiedy dowiedzieliśmy się niespodziewanie, że mają się odbyć obrady w sprawie odebrania jednak Legii tytułu, natychmiast ruszyliśmy z działaczami do siedziby Związku. Na miejscu zobaczyłem coś niezwykłego: morze głów, tysiące ludzi. Najpierw stali pod obu stronach ulicy pod budynkiem PZPN, potem wylali się na jezdnię i zablokowali całkowicie ruch w Alejach, bo po prostu się nie mieścili. Wreszcie gdy popatrzyłem z okna, widziałem morze ludzi prawie od placu Trzech Krzyży. Cały czas słyszałem skandowane hasła: te bardzo dla mnie miłe, choćby: Ja-nusz Wój-cik, Ja-nusz Wój-cik! Le-gia-mistrzem!, aż po bardzo niepochlebne, którymi obrzucano działaczy PZPN. Niesamowitości całej scenerii dodawali blokujący wejście do Związku policjanci z długimi pałkami. Wydawało się, że zaraz stanie się coś niezwykłego. Diabli wiedzą, może jakieś zamieszki. Szczerze mówiąc, obradujący działacze byli pod straszliwą presją, podobnie jak i policja, która zdawała sobie sprawę z tego, że jeden nieprzemyślany krok, jedno głupie słowo, i ten olbrzymi, niesterowany tłum może wymknąć się spod kontroli, na wiele godzin blokując całe centrum miasta. Ta sytuacja, okrzyki, trwały przez cały czas obrad PZPN. Oliwy do ognia dolał pan Kulesza, który dzień wcześniej publicznie powiedział: „Cała Polska widziała |skandaUjak Legia JANUSZ WOJCIK strzelała bramki na zamówienie". Po pierwsze Kulesza^ie był na tym meczu. Po drugie: Polska tego meczu też widzieć nje mogła, bo telewizja nie transmitowała żadnego ze spotkań ostatniej kolejki. Po trzecie wreszcie: dużo mówił o Legii, a»nie dziwiły go bramki strzelane przez ŁKS. To wszystko dawało nam powód do przypuszczenia, że jemu i kilku jeszcze innym działaczom chodziło o to, by podgrzewać atmosferę, służącą odebraniu tytułu Legii. Oczywiście znów wałkowano sprawę Zuba, choć nasz prawnik, mecenas Ryszard Parulski, słusznie zauważał, że jeśli tyle jest znaków zapytania w tej sprawie, a chodzi o wykroczenie indywidualne, to nie powinno się obarczać zbiorową odpowiedzialnością klubu. Tymczasem działacze uznali kolejność w lidze, ale ukarali - bez jakichkolwiek dowodów - zainteresowane kluby, i naganą, i karą finansową, i zakazem transferów. Ten prawny i organizacyjny bałagan był godny pożałowania, a kary absurdalne. Pozostaliśmy jednak mistrzem kraju, i to się dla nas liczyło najbardziej. Nic więc dziwnego, że kiedy dałem znać kibicom, że wszystko jest OK, usłyszałem ogromny aplauz. Na ulicy, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, kibice wzięli mnie na ramiona i ponieśli Alejami. Taki bowiem był plan, że po obradach PZPN spotkamy się z kibicami na Łazienkowskiej, gdzie miano nam wręczyć medale mistrzostw. Ruszyliśmy od razu na stadion Legii: cały ten wielotysięczny tłum, kilku naszych działaczy i ja na ramionach rozentuzjazmowanych ludzi. Ruch uliczny zablokowany, śpiewy i skandowanie haseł niosły się chyba po całej Warszawie. Zupełna euforia. Czułem się naprawdę szczęśliwy. Ale - za szybko i za wcześnie! Wreszcie znaleźliśmy się na stadionie. Cała aż do granic możliwości główna trybuna jest wypełniona ludźmi. Wielu siedzi na zakolach i na „żylecie", gdzie zawsze są najwierniejsi kibice Legii. O takie tłumy nawet trudno czasem na meczach ligowych. Znowu śpiewy, skandowanie haseł. Najpierw po kolei na środek boiska wybiegają piłkarze - każdy witany jest owacją. Potem z rękami podniesionymi w górę na znak zwycięstwa wybiegam ja i zagorzały kibic Legii, podówczas wicepremier, Henryk Goryszewski. Znowu jeden wielki krzyk entuzjazmu płynący z trybun. Za chwilę JEGO HALO-CZERWOM dostajemy medale i kwiaty. Wielkie emocje. Muszę powiedzieć, że to było coś niezwykłego. Tak to jest z kibicami. W tych dniach czułem, że bez nich byłoby nam dużo trudniej. To ich wsparcie dodawało nam wiary w przyszłość i w siebie samych. Oszukani zostaliśmy wszyscy! Najmocniejsze w życiu związki z kibicami przytrafiły się mi właśnie po tym, gdy PZPN zabierał nam tytuł mistrza kraju. W owych lipcowych dniach, gdy przypominałem sobie, jak o kibicach niektórzy piszą per „dzicz, zaraza stadionów", zacząłem się zastanawiać, jak należałoby nazwać Walne Zgromadzenie PZPN? I czy przypadkiem to nie oni czasem są winni temu co złe na stadionach. Cały czas pamiętałem, iż ludzie z Alej nie popuszczą i będą starali się zrobić wszystko, aby ten tytuł nam odebrać. Miałem wszakże nadzieję, że teraz już się nie wycofają- co najwyżej, myślałem sobie, będą starali się obrzydzić nam życie jakimiś grzywnami, obelgami i pomówieniami. Nie przypuszczałem, że pójdą na całość. W PZPN trwał kompromitujący ciąg wzajemnie sprzecznych decyzji. Raz deklarowano, że w ogóle nie będzie Mistrza Polski 1993, raz że będzie nim Legia, jeśli wszystko potoczy się dobrze w sprawie Zuba. Innym jeszcze razem ŁKS domagał się przyznania walkoweru Widzewowi, co pociągnęłoby za sobą właśnie odebranie tytułu Legii. Ferowano rozmaite wyroki, nie zważając na brak jakichkolwiek dowodów. Łamano wewnętrzne procedury, regulamin PZPN i co się tylko dało. Prawnicy wyli ze śmiechu i wściekłości na przemian. Powołano specjalną komisję. Ta orzekła, że nie ma jakiegokolwiek śladu przekupstwa, w związku z tym kolejność tabeli powinna zostać zachowana. Komisja pracowała kilkanaście godzin, ale Kulesza nie ustępował. Znowu zaatakował i znowu uderzył głównie w Legię, a nie w ŁKS. Tym razem został głęboko i życzliwie wysłuchany przez grupę śląskich działaczy, na czele z poczynającym sobie coraz śmielej w Związku Marianem Dziurowiczem. JANUSZ WÓJCK A posłuszni działacze PZPN w ciągu kilku minut odrzucili w głosowaniu wcześniejsze decyzje. / Nieziemski bałagan! / Było lato - zjechaliśmy się akurat w Zakopanem na zgrupowaniu całą drużyną i - choć nieustannie dochodziły nas jakieś złe wieści z PZPN - byliśmy przekonani, że działacze nie odważą się ukraść nam tytułu. Nagle proszą mnie do telefonu z klubu i mówią, że niestety właśnie zostali poinformowani, iż Związek zdecydował się odebrać nam punkty i - by stworzyć wrażenie bezstronności -odebrano też punkty ŁKS-owi. To miało miejsce 12 lipca. Było dla mnie jasne, że wszystko zostało już nagłośnione, działacze muszą się sami wycofać z tego, co nabroili, i ŁKS nie dostanie zamierzonego tytułu. Żeby jednak wyjść z twarzą, zadecydowano, iż przypadnie on trzeciemu w tabeli Lechowi Poznań. Wiele razy w polskiej lidze mówiło się o nieuczciwości, ale nigdy nikomu nie odebrano mistrzostwa Polski. Kiedy przekazałem to chłopakom, pierwszy raz widziałem autentycznie załamanych dorosłych mężczyzn. Nie mogli się pogodzić z decyzją, wielu z nich zastanawiało się, czy w ogóle ma sens kontynuowanie kariery. Ciężka roczna praca poszła na marne. Wtedy też paru zawodników upiło się z żalu. Nie miałem o to do nich pretensji. Sam zresztą miałem też przez chwilę dosyć tego całego piłkarskiego bałaganu w Polsce. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Gdyby przyjrzeć się działaczom i polskiej lidze z bliska, to w końcu jeszcze mogłoby się okazać, że najuczciwsza była Jagiel-lonia. Bo spadła do drugiej ligi. Nasz dyrektor sekcji piłki nożnej, Artur Mazurek, w dwa dni po odebraniu nam tytułu, wystosował do PZPN złośliwe pismo z zapytaniem: Zwracamy się z uprzejmą prośbą o podanie limitu bramek, jaki w sezonie ligowym 1993/1994 nasza drużyna będzie mogła strzelić, albo stracić w jednym meczu, aby nie narazić się na kary ze strony PZPN. W obliczu zbliżającego się początku rozgrywek prosimy o szybką odpowiedź. JEGO BIALO-CZffiWONI Wyrok zapadł, a my ciągle nie wierzyliśmy, że można nas w ten sposób ukarać. Na podstawie podejrzeń o jeden mecz nie można przecież przekreślać dorobku zdobytego w 33 pozostałych! Najbardziej wściekli byli kibice - były nawet dwie próby podpalenia PZPN, w jednej z nich pożar zagasił strażnik, którego płomienie odcięły od wyjścia. Ostro sprzeciwiałem się takiemu załatwianiu spraw i tłumaczyłem przedstawicielom Klubu Kibica, że jeżeli tylko cokolwiek wiedzą o tak planowanej zemście, niech absolutnie zrobią wszystko, żeby j ą uniemożliwić. W końcu w PZPN pracuje wielu przypadkowych ludzi, a taki akt może się naprawdę skończyć tragedią. Choć pełna premia za mistrzostwo Polski (2,7 miliarda złotych do podziału) nie została wypłacona, to Janusz Romanowski, faktyczny właściciel drużyny, wykazał się wielką klasą. Pomimo całej afery i łobuzerstwa, zdecydował się wypłacić zawodnikom znaczną część pieniędzy za zdobycie mistrzostwa. Choć z jego punktu widzenia, z punktu widzenia biznesmena, były to teraz pieniądze wyrzucone w błoto. Największy zawód sprawił nam ówczesny prezes PZPN, Kazimierz Górski, który jak zwykle, nie zajął jasnego stanowiska, chowając się za plecami innych. Przecież mocą swego autorytetu mógł doprowadzić działaczy do porządku i krzyknąć: „Panowie, a gdzie dowody?". Nie zrobił tego. Zawodnicy wpadli na pomysł koleżeńskiego apelu do piłkarzy Lecha, żeby nie przyjmowali tytułu. Mieli nadzieję na to, że może wszystkie kluby ligowe okażą solidarność z nami. Wystosowali nawet list otwarty do drużyn pierwszoligowych, choć ja byłem przekonany, że trudno liczyć na solidarność klubową w takich sytuacjach. Wiadomo jak to jest - kiedy przychodzi do starcia z centralą, każdy klub dba o swoje interesy. Piłkarze napisali między innymi: W związku z decyzjami Walnego Zgromadzenia PZPN ingerującymi w sposób bezzasadny w przebieg i wyniki rozgrywek ekstraklasy, apelujemy do naszych kolegów z drużyn pierwszoligowych o zwrócenie się z wnioskiem do zarządu swoich klubów o solidarne zrzeczenie się punktów zdobytych w ostatniej kolejce rozgrywek. Szczególny apel kierujemy do kolegów z Lecha Poznań, głęboko JANUSZ WdJCK wierząc, że tytuł wywalczony przy zielonym stoliku nie przyniesie im żadnej satysfakcji. Na co było tu jednak liczyć, skoro zaraz po odebraniu nam tytułu i przyznaniu go Lechowi, trener Jakóbczakf jak gdyby nigdy nic powiedział, że co prawda bardziej elegancko byłoby, gdyby tytuł wywalczył na boisku, ale przecież poznaniacy i tak byli najlepszym zespołem. Śmieszne. A raczej - żałosne. Tymczasem wrogowie Legii przeszarżowali i posunęli się za daleko. Napisali donosy do Europejskiej Unii Piłki Nożnej - UEFA, szkalujące klub i przedstawiające go w jak najgorszym świetle. Niestety nie złapałem nikogo za rękę, ale domyśleć się można: to byli ci sami, którzy atakowali nas w PZPN. Tyle że UEFA zareagowała w sposób prosty i skuteczny - wykluczyła ŁKS i Legię z pucharu UEFA. Straciła cała polska piłka, ale stracił również część pieniędzy PZPN. To był wielki cios dla naszej piłki nożnej. Odpowiedzialność za to spada na tych, którym zabrakło wyobraźni i doprowadzili do takiego właśnie finiszu rozgrywek. Rozstrzygali o tej sprawie na Walnym Zgromadzeniu przy zielonym stoliku, zapominając o międzynarodowych implikacjach swojej skandalicznej postawy. W międzyczasie złożono wniosek do prokuratury, żeby zbadała możliwe nadużycia rzekomo popełnione w trakcie naszego meczu - znowu - tylko naszego, a nie ŁKS, nie mówiąc już o tym, że kilka podobnie śmierdzących meczów ligowych zauważyli wszyscy obserwatorzy w ciągu całego sezonu. Później, bodaj w rok po meczu, kiedy już nie byłem trenerem Legii, przyszła wiadomość, że krakowska prokuratura umorzyła sprawę ze względu na brak jakichkolwiek poszlak świadczących o popełnieniu przestępstwa. W tej sytuacji Legia zdecydowała o skierowaniu sprawy do sądu. Sami zresztą zwróciliśmy się do PZPN z prośbą o wszczęcie dochodzenia w sprawie meczu Hutnik - Lech, który również wydawał się nam podejrzany. ____________JEGO BIALO-CZERWONI___________ W sądzie zamierzaliśmy domagać się przywrócenia Legii tytułu mistrza Polski i odszkodowania za to, że nie możemy grać w Pucharze Europy. W każdym normalnym praworządnym państwie, nie mówiąc już o rzekomo niezależnych i autonomicznych związkach piłkarskich, nie tylko by przeproszono za pomówienia, ale również przywrócono bezprawnie odebrany tytuł. U nas wszyscy schowali głowy w piasek, i do dziś Legia bezskutecznie walczy ze Związkiem o przywrócenie tytułu. Oceniam swoją mistrzowską drużynę BRAMKARZE Zbigniew Robakiewicz (ur. 1966). Najlepszy bramkarz w Polsce. Jego atutami są refleks, gra na przedpolu i linii. Mógłby być trochę wyższy. Maciej Szczęsny (65). Obdarzony bardzo dobrymi warunkami fizycznymi. W trakcie sezonu trapiony kontuzjami, które przeszkadzały mu osiągnąć najwyższą formę. OBROŃCY Marek Jóźwiak (67). Obdarzony dobrymi cechami motoryczny-mi. Ma wahania formy. Podczas meczu potrafi popełnić proste błędy. Dobrze gra w obronie. Jacek Zieliński (67). Silny fizycznie i motorycznie. Nie wykorzystuje wszystkich zalet. Dobrze gra głową. Poprawny w obronie, gorzej z atakiem. Krzysztof Rataj czy k (73). Młody zawodnik. Objawienie naszej ligi wśród lewych obrońców. Potrafi wykorzystać siłę fizyczną, gra agresywnie. Słabiej gra prawą nogą. Juliusz Kruszankin (65). Najwyższy zawodnik w zespole. Uniwersalny piłkarz. Może grać w obronie i w pomocy, gdzie dobrze spisywał się pod koniec sezonu. Siergiej Szestakow (61). Najstarszy zawodnik Legii. Trapiony kontuzjami. Potem gracz Polonii. Doświadczony, twardo grający i dobrze główkujący obrońca. Marcin Jałocha (71). Występuje w pierwszej reprezentacji. Przyszedł do Legii w zimie. Jeden z najlepszych transferów tego klubu w ostatnim czasie. Uniwersalny, doświadczony gracz. Wy- JANUSZ WÓJCK grywa większość pojedynków jeden na jeden. Dobry w ataku i obronie. POMOCNICY Dariusz Czykier (66). Ma bardzo duże umiejętności piłkarskie. Nie potrafi ich wykorzystać na boisku. Leszek Pisz (66). Jeden z najlepszych, jeżeli nie najlepszy rozgrywający w Polsce. W prawie każdym meczu jest agresywnie atakowany, przez co nie może w pełni zaprezentować swoich umiejętności. Bardzo dobrze wyszkolony technicznie. Nieźle strzela. Bardzo sympatyczny chłopak. Nie było z nim nigdy problemów. Uważam, że Leszka nie dało się nie lubić, a na boisku był rewelacyjnym rozgrywającym. Potrafił rozruszać całą Legię. A ile bramek padało po egzekwowanych przez niego stałych fragmentach gry: z wolnych, rzutów rożnych. Lepiej nie mówić. Radosław Michalski (69). Kolejne objawienie tego sezonu w Legii. W połowie rundy na stałe wywalczył sobie miejsce w pierwszym składzie. Najlepiej w zespole gra głową, silnie strzela. Jacek Kacprzak (70). Młody, utalentowany zawodnik. Nie spełnia pokładanych w nim nadziei. W trakcie meczu potrafi się zdekoncentrować i popełnić prosty błąd. Grzegorz Wędzyński (70). Słaby w grze kombinacyjnej. Obdarzony silnym strzałem z obu nóg. Ambitny, bardzo chce grać. Pracowity na treningach. NAPASTNICY Andrzej Głowacki (69). Szybki zawodnik. Dysponuje silnym strzałem. Gorzej z grą kombinacyjną i obroną. Kontuzja kości strzałkowej wyeliminowała go z treningów. Maciej Śliwowski (67). Razem z Piszem stanowili o sile Legii. W trakcie meczu potrafi zachęcić kolegów do lepszej gry. Waleczny, ambitny. Duże umiejętności techniczne. Czołowy snajper ligi. Potrafi strzelać gole z bardzo trudnych pozycji, czasami nie wykorzystuje idealnych sytuacji. Jest to podobno cecha najlepszych napastników. Może grać w pierwszej linii, jak i w pomocy. Zbigniew Grzesiak (69). Typowy zawodnik walki. Potrafi strzelać gole z nieprawdopodobnych sytuacji. W końcówce nie wykorzystywał swoich umiejętności. Za mało agresywny. Przestał walczyć na boisku. JEGO BIALO-CZERWONI Wojciech Kowalczyk (72). Obok Jałochy drugi reprezentant Polski i druga wielka gwiazda tamtej Legii. Najdroższy piłkarz polskiej ligi. Rundę jesienną i początek wiosennej miał bardzo dobre, ale potem, po serii kontuzji długo nie mógł wrócić do dawnej dyspozycji. Wielki, ale trochę nieobliczalny piłkarz. Często strzelał nie tam, gdzie chciał, a że wtedy jeszcze miał słabą lewą nogą, więc - bywało - kiksował. Uderzał tak, że piłka skakała, skakała, skakała i w końcu wpadała do bramki. Miał opanowanych kilka znakomitych sztuczek technicznych. O jednej z nich najlepiej mógłby opowiedzieć Ratajczyk, bo ulubiony zwód Kowala to „zwód na zamach", na który na treningach dziesiątki razy nabrał „Rataja". Ten przebiegał obok piłki i potem wrzeszczał na siebie, że przecież wiedział, co ten „Kowal" zrobi. Wojtek miał i ma niesamowite możliwości - prawdziwe cudowne dziecko futbolu. Chłopcy mówili, że gdy on gra, to nie muszą się specjalnie starać. Wystarczy kopnąć piłkę w jego stronę i on coś z nią zawsze zrobił. W całym sezonie bramki dla Legii zdobyli: Śliwowski 24 (3 z karnych), Kowalczyk 9, Grzesiak 6, Czykier 4 (2 z karnych), Pisz 3, Kacprzak 2, Kruszankin 2, Michalski 2, Gmur l, Ratajczyk l, Szestakow l oraz Łętocha (Stal Mielec) samobójcza. JANUSZ WÓJCK PZPN-owi niestety udało się zniszczyć jedną z lepszych jedenastek, jakie w historii pojawiły się w polskiej piłce. KOŃCÓWKA W LEGII 20.11.1993. GÓRNIK ZABRZE-LEGIA 2: l (2:1) Bramki: Jegor (9.), Kubik (36. z karnego) - Górnik; Grzesiak (42.) - Legia. Widzów 6107. Legia: Szczęsny - Mandziejewicz, Kruszankin, Ratajczyk, Mi- chalski - Jałocha, Pisz, Dziekanowski, Fedoruk - Kowalczyk, Grzesiak. Siedemnasta, ostatnia kolejka rundy jesiennej. Kilka dni wcześniej obchodziłem 40. urodziny. Dzień po meczu miałem imieniny. W ostatnim meczu rundy jesiennej - meczu sezonu, jak mówiono -piłkarze nie sprawili mi jednak prezentu i przegrali w Zabrzu. Wszyscy spodziewali się tego, że niezależnie od wyniku będzie to i tak moje ostatnie spotkanie, w którym poprowadzę Legię. Niektórzy zakładali, że zostanę trenerem reprezentacji (decyzja miała być podjęta do końca listopada). Owszem starałem się kolejny raz o to stanowisko, ale też wiedziałem, że przy takich ludziach jak Ku-lesza, który zrobił wszystko, żeby nam odebrać tytuł, nie mam w PZPN szans i cały czas przymierzałem się do innych klubów. Nie miałem pretensji do chłopaków o przegranie meczu z Górnikiem. Mecz rozgrywano na twardym, oblodzonym boisku. O grze obu zespołów decydował więc przypadek. Górnik strzelił bramki po stałych fragmentach gry. Pierwszą z rzutu wolnego (błąd Szczęsnego), drugą z karnego. Nasza honorowa bramka była setnym golem Legii w meczach z Górnikiem. JEGO BIAŁO-CZERWON Nie miałem też żalu dlatego, że Górnik jesienią był rzeczywiście dobry i jego tytuł mistrza jesieni nie był niespodzianką. Silny zespół: do trzech moich srebrnych olimpijczyków z Barcelony doszli kolejni - Kłak, Brzęczek i Mielcarski. Mało tego - skład był tak ustabilizowany, że nawet oni musieli walczyć o miejsce w jedenastce, choć w innych zespołach graliby bez kłopotu. Szczerze mówiąc, dlatego też przez jakiś czas rozważałem przejście po jesieni właśnie do Górnika, a Władysław, prezes Kozu-bal, na lewo i prawo opowiadał, że jestem jego pracownikiem już na sto procent. To było kuszące. Zabrzański trener Apostel właśnie w dziwnych okolicznościach objął kadrę narodową (kolejny konkurs PZPN na trenera - selekcjonera kadry, rozstrzygnięty wedle niejasnych kryteriów). Kozubal ofiarowywał mi bardzo dobre warunki, a w drużynie miałbym kilku dobrych graczy, których odkryłem jeszcze dla reprezentacji olimpijskiej, i w związku z tym dobrze znałem ich możliwości. Nie miałem też pretensji do piłkarzy Legii z zasadniczego powodu. Jasne było, że po takim załamaniu jak niesłuszne odebranie tytułu przez PZPN, nowy sezon właściwie nie miał prawa nam się udać. Mieli serdecznie wszystkiego dosyć, a Kowalczyk nawet odmówił gry w reprezentacji, choć Strejlau parokrotnie prosił mnie, bym wpłynął na zmianę jego decyzji. „Kowal" zaparł się i wcale mnie to dziwiło. Sam byłem wściekły. Strejlau udawał, że nie wie o co chodzi, i żądał od piłkarza oświadczenia na piśmie skierowanego do FIFA i federacji krajowej, że nie chce grać w reprezentacji. Chyba panom z PZPN coś się pomyliło - ludzie są wolni, również piłkarze, i mogą robić, co chcą, jeśli nie łamią prawa. i l W dodatku wystartowaliśmy do nowego sezonu z trzema ujem- || nymi punktami karnymi. • '*• Już w pierwszym meczu sezonu, zremisowanym na swoim boisku z Zagłębiem Lubin (bramki dla nas Fedoruk i Kruszankin) stwierdziłem, że remis jest porażką. I dodałem: „Start z trzema minusowymi punktami obciąża psychikę zawodników, jakby mieli więzienną kulę u nogi". Co prawda miłe było to, że przed spotkaniem kibice wręczyli piłkarzom złote medale oraz puchar za zwycięstwo 1:0 nad GKS Katowice w nieoficjalnym meczu o Su-perpuchar, ale czuć było, że atmosfera w klubie jest nie najlepsza, JANUSZ WÓJCK a sponsor Romanowski już mniej szczodry i chętny do budowania drużyny. Zaczęły się rozmaite kłopoty. Generalnie nie byłem zadowolony z postawy swoich zawodników w rundzie jesiennej. Obok dobrych meczów, na przykład z Za-wiszą 5:0 i Siarką 6:3 (znowu hat-trick Śliwowskiego; czy ten mecz też miałby być kupiony?), zdarzały nam się spotkania słabsze. Najbardziej żal punktów straconych na własnym boisku z Pogonią iŁKS. Zostaliśmy wykluczeni z europejskich pucharów i ponieśliśmy duże straty finansowe. Dlatego nie doszło do spodziewanych transferów (m.in. Brzęczka i Mielcarskiego). Do zespołu doszli tylko Mandziejewicz, Fedoruk i Dariusz Bayer, a w trakcie sezonu (w 12. kolejce, w meczu z Zawiszą) wystąpił u nas, po czterech latach nieobecności, Dariusz Dziekanowski. Niestety wcześniej drużynę opuścił najlepszy strzelec zespołu Śliwowski. Legia miała w miarę ustabilizowany skład pierwszej jedenastki. Gracze nie mieszczący się w 16 zostali wypożyczeni do stołecznych Polonii i Hutnika. I „Dziekan", i „Kowal", i Fedoruk spisywali się słabo. Nie sprawdził się oglądający większość meczów z ławki rezerwowych Bayer. Najrówniejszą formę prezentowali w całym sezonie bramkarz Szczęsny (mimo błędów w dwóch ostatnich meczach z Polonią i Górnikiem), Kruszankin i Michalski. Na koniec 1993 roku zajmowaliśmy siódme miejsce za Górnikiem Zabrze, GKS Katowice, ŁKS Łódź, Lechem Poznań, Pogonią Szczecin, Ruchem Chorzów i mieliśmy aż sześć punktów straty do lidera. Przed rokiem, po zakończeniu rundy jesiennej, tylko o cztery punkty ustępowaliśmy Lechowi i potrafiliśmy odrobić straty. Gdyby nie te trzy karne punkty... Jednak na koniec sezonu Legia znowu, choć już beze mnie, wywalczyła tytuł mistrza Polski, w decydującym meczu remisując u siebie z Górnikiem Zabrze. Akurat byłem wtedy w Polsce, więc zasiadłem na trybunach. Choć mecz był brutalny - sędzia pokazał piłkarzom Górnika aż trzy czerwone kartki, nie ulegało dla mnie wątpliwości, że Legii ten tytuł się należał. W jakiejś części był on i moją zasługą. JEGO HALO-CZERWON Pewien polski trener przyjechał do Emiratów. Pomogłem mu znaleźć pracę. Ale on okres przygotowawczy zaczaj od zajęć w siłowni. A żaden Arab nie zacznie pracować ciężarami! Nie lubią tego i nigdy nie robili. Nic więc dziwnego, że drużyna zaczęła przegrywać mecze. EMIRATY Pierwszy kontakt z Emiratami miałem jeszcze w lutym 1992 roku, kiedy wraz z kadrą olimpijską pojechałem na dwutygodniowe zgrupowanie nad Zatokę Perską. A potem na olimpiadzie w Barcelonie. Któregoś dnia, jeszcze w polskim centrum olimpijskim, niespodziewanie zadzwonił telefon. Powiedziano mi, że z Zatoki Perskiej, od Arabów. Zdziwiłem się, ale podniosłem słuchawkę. To było zaraz po wygranej z Włochami, a wcześniej z Kuwejtem. Nie zdążyłem się zastanowić, o co chodzi (może jacyś dziennikarze?), a już słyszę, jak nieznany mi jeszcze człowiek namawia, abym rozpoczął rozmowy z nim o pracy w jednym z krajów arabskich. Że dobrze by było, gdybyśmy się skontaktowali, że mnie zapraszają. To był Abdullah, pracownik ministerstwa sportu w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, a pewnie i miejscowy szpieg. Utrzymywał szerokie, rozliczne kontakty międzynarodowe. Telefonował z Dubaju. Gdzie zdobył wszystkie potrzebne mu numery moich telefonów? Na razie nic szczególnego sobie nie powiedzieliśmy. Po wyjściu z grupy zagraliśmy w ćwierćfinale z Katarem, kolejnym państwem znad Zatoki, i od razu nastąpił kolejny telefon. JANUSZ WÓJCK Od tego czasu dzwonił co drugi dzień w trakcie całych igrzysk. Trochę go spławiałem, trochę z nim żartowałem, raczej nie brałem jego propozycji poważnie. Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie olimpiada w Barcelonie, gdzie Zatoka Perska? „ Olimpiada się skończyła, wróciłem do kraju i ledwo się znalazłem w domu, już był telefon od Abdullaha. Najpierw złożył mi gratulacje za zdobycie srebrnego medalu, a potem zaraz wrócił do głównego wątku wszystkich naszych rozmów. Że może bym przyjechał, choć na chwilę, może bym zobaczył, jak tam jest wspaniale, jakie to rewelacyjne warunki mi oferują i co mógłbym robić. Po powrocie, kiedy jeszcze decydowały się moje sprawy zawodowe, ale już wiedziałem, że nie zechce mnie PZPN (choć nadal tam formalnie byłem zatrudniony), zanim nie wypaliła do końca Legia (choć byłem już po pierwszym słowie z prezesem Romanow-skim), raz jeszcze mój arabski przyjaciel zaatakował. Zmusił mnie do przebycia jednego szybkiego lotu na trasie kilku tysięcy kilometrów od Polski. Nim jeszcze zacząłem ostre treningi w Legii, znalazłem dosłownie jeden dzień, dokładniej jedną noc (bo wyleciałem w nocy), aby wyjechać na'pierwsze niezobowiązujące rozmowy. Wylądowałem rano w Dubaju, gdzie spotkałem się z przedstawicielami pierwszoligowego klubu z Arabii Saudyjskiej oraz właśnie z tym menedżerem, z którym zresztą później utrzymywałem i utrzymuję do dnia dzisiejszego dość bliskie kontakty. Propozycje wyglądały kusząco, a ja sam jeszcze dobrze nie wiedziałem, co ze mną będzie w kraju, i na co się zdecydować, W dodatku był to czołowy klub tamtego regionu, więc... podpisałem kontrakt wstępny. Po powrocie okazało się, że lepsze warunki i - co ważne - lepsze perspektywy zawodowe mam tu na miejscu w kraju. Dlatego po jakimś miesiącu, kiedy już zadomowiłem się w Legii, oddzwoni-łem i powiedziałem, że niestety przepraszam, ale ja nie dojadę, nie mogę, i w związku z rym kontrakt jest nieaktualny. Po kilkunastu miesiącach pracy w Legii przyjaciel znad Zatoki znowu sobie o mnie przypomniał. Otrzymałem propozycję powtórnego przyjazdu do Dubaju na rozmowy, z jednym z klubów emiratu - El-Ahri, należącym -jak pewnie niemal wszystko w tym kra- JEGO B1AŁO-CZERWON1 ju - do jednego z szejków. Klub z wielkimi tradycjami, mocno osadzony w realiach wojskowo-policyjnych. Zresztą większość klubów tam funkcjonujących działa właśnie wspierane przez wojsko i policję. I znowu mnie przekonano. W którymś momencie wyleciałem w nocy na jeden dzień nad Zatokę, tak że nikt w Polsce nie zauważył mojej nieobecności. Co prawda nie brałem poważnie pod uwagę wariantu, że mógłbym odejść z Legii w trakcie trwania sezonu, ale należę do ludzi, którzy zawsze biorą pod uwagę każdą wersję wypadków. Rano przyleciałem, trzy godziny snu w luksusowym hotelu „In-tercontinental", pobudka i wio! - rozmowy do wieczora, z przerwą na obiad i kolację. Dopiero późnym wieczorem zaplanowany był wylot do Polski. Wtedy już poleciałem z żoną. Przydarzył mi się, jak początkowo się wydawało, zabawny przypadek. Otóż miałem wtedy dwa paszporty: służbowy i prywatny. Powinienem był wziąć służbowy dlatego, że w prywatnym miałem wbitą wizę izraelską po wcześniejszym pobycie w Izraelu. Z taką wizą po prostu nie wpuszczają do krajów arabskich - choćby był to nie wiem jaki VIP, zawracają najbliższym samolotem do kraju, z którego przyleciał. Lecimy sobie spokojnie, wreszcie na dwie godziny przed przylotem do Dubaju wyjmuję paszport, aby wypełnić kwit dla Urzędu Celno-Emigracyjnego w Dubaju. Wyciągam i... zmartwiałem. Okazuje się, że wziąłem paszport z wizą izraelską. Nie wiedziałem, co zrobić. Wyrywać kartkę? Od razu wracać? Cholera wie. Wreszcie pomyślałem: niech się dzieje, co ma się dziać. Jeżeli rzeczywiście właściciele klubu są tak potężni, jak tłumaczył mi w telefonicznej rozmowie agent, to coś na pewno wymyślą. Urzędnicy paszportowi od razu się zorientowali, że mam trefną wizę. Dość długo mnie trzymali przed okienkiem celnym, zastanawiając się co zrobić, ale ci, którzy na mnie czekali, zorientowali się, że coś się dzieje złego. Natychmiast interweniowali u urzędników. Kiedy im powiedziałem, że niestety mam wizę izraelską, zadzwonili po jednego z sekretarzy szejka Dubaju. Ten od ręki załatwił sprawę. Mój paszport co prawda został w „imigration office", ale wydano mi kwit, który służył za paszport i tak wjechaliśmy razem z żoną do Dubaju. JANUSZ WÓJCK Przed podjazdem do portu lotniczego czekały już na nas dwie limuzyny, mercedesy 600. Początkowo myślałem, że jedna dla mnie, druga dla Krysi, ale było jeszcze bardziej interesująco. Otóż jednym wozem pojechałem ja z żonąri sekretarzem szejka, a drugim... nasz bagaż. Ponieważ przyjechaliśmy tylko z jedną sportową torbą podręczną, wyglądało to dosyć śmiesznie. Zajechaliśmy do „Intercontinentalu", od razu zaprowadzono nas do apartamentu hotelowego w skrzydle, które było przeznaczone nie na pokoje dla turystów, nawet najważniejszych, ale na mieszkania dla VIP-ów. Chwila odpoczynku i zaczęły się rozmowy. W ich trakcie mocno sprowokowałem prowadzącego je wysokiego urzędnika państwowego, który był jednocześnie prezydentem klubu. O coś tam się posprzeczaliśmy, na coś tam się nie zgodziłem w sprawach oceny piłki w świecie, miałem własne wizje szkolenia młodych piłkarzy, dość że jemu strasznie się spodobała moja postawa. Bo Arabowie - trzeba wiedzieć - bardzo lubią, gdy ktoś staje im okoniem, nie tak łatwo się sprzedaje, sprzecza się z nimi, dyskutuje, więc od słowa do słowa - nieprawdopodobnie zapalili się do tego, bym z nimi pozostał. Już teraz, natychmiast: willa, basen, limuzyna, służba, pieniądze, byle bym tylko został w ich klubie. Ja na to, że muszę wracać, że mam na drugi dzień rano samolot KLM, bilety wykupione. Oni, że to żaden problem, zwrócą mi za bilety. Ja na to, że mam kłopoty z paszportem i nie mam swoich rzeczy. Oni na to, żebym został, że wszystko załatwią, a zresztą żona niech wraca i później przywiezie mi wszystko, co będę potrzebował. Ja na to, że mam zobowiązania w Polsce i naprawdę muszę wyjechać. Oni znowu - nie, żebym tylko został i już nie wracał do Polski. Najpierw się z tego śmiałem, żartowałem, a oni coraz ostrzej: - Jak pan chce wrócić, skoro pan nie ma paszportu? Pan tu jest nielegalnie, pan złamał przepisy, ale możemy panu pójść na rękę, jeśli i pan nam pójdzie na rękę, podpisze ten oto kontrakt i zostanie u nas w pracy. Wtedy zobaczyłem, że wcale nie żartują, bardzo poważnie przymierzają się do faktycznego przytrzymania mnie w Emiratach. Choćby na siłę! Od tej chwili rozmowy stanęły na ostrzu noża. Tak się zdenerwowałem, że zacząłem na nich wrzeszczeć i wyzywać. Jak sobie JEGO HALO-CZBMOM to wyobrażają, nie wiedzą, kim ja jestem, natychmiast proszę o połączenie z ambasadą polską, to grozi międzynarodowym skandalem itd. Krótko mówiąc - ja muszę wracać. Oni znowu swoje - że to mało prawdopodobne, że owszem, żona może wrócić, bo ona prawa miejscowego nie złamała, natomiast ja muszę zostać. To była prawdziwa próba sił. Kiedy po kilku godzinach utarczek słownych zobaczyli, że naprawdę nie żartuję, że jestem wściekły, i nie wiadomo, co za chwilę zrobię, i że chcąc ich trochę udobruchać, obiecuję, że podpiszę wstępny kontrakt i najprawdopodobniej przyjadę, uspokoili się, odpuścili i załatwili mi bilety. W ten sposób następnego dnia rano wręcz uciekliśmy z żoną z Dubaju. Trochę może i żałowałem, bo to na pewno byłyby bardzo dobre pieniądze i warunki pracy. Mimo wszystko wolałem jeszcze zostać w Legii, gdzie pracowaliśmy dalej, wygrywaliśmy mecz za meczem i kontynuowaliśmy marsz w górę tabeli. Potem non stop rozbrzmiewały telefony od nich: od mojego menedżera, od prezesa klubu. Dlaczego nie przyjeżdżam, że przecież oni czekają, że wszystko jest przygotowane jak trzeba, to nawet wyślą ludzi, by pomogli mi się spakować. Po trzech miesiącach sprawa ucichła, bo znaleźli innego trenera, Brazylijczyka. Wtedy właśnie znowu zadzwonił mój menedżer. Okazało się, że są kolejne propozycje, tym razem z Arabii Saudyjskiej lub z Kuwejtu. Co wybieram? Powiedziałem, że na razie nie mam na nic ochoty, zresztą to Du-baj mi się spodobał. Przepiękny kraj. On na to, że ma wobec tego dla mnie propozycję poprowadzenia reprezentacji olimpijskiej całych Zjednoczonych Emiratów Arabskich i wtedy będę mógł w Dubaju bywać, ile dusza zapragnie. A i pieniądze będą jeszcze większe, i jeszcze większy prestiż. Ja nie i nie, a on swoje. Znowu było przynajmniej kilkanaście telefonów. Wreszcie, żeby się od nich odczepić, bo tak mnie nagabywali i męczyli, powiedziałem: - Dobrze, proszę przysłać bilety, pojadę na negocjacje. Tym razem pojechałem już sam. To był koniec lata 1993, już po tym, jak nam PZPN odebrał tytuł. Mnie trzymała Legia i dobrze mi JANUSZ WÓJCK się współpracowało i z piłkarzami, i z działaczami. Postawiliśmy sobie zadanie zdobycia kolejnego tytułu. Jednak wyleciałem. Trochę dla świętego spokoju, trochę pamiętając o tym, że trzeba też zawsze patrzeć kilka kroków do przodu. Znowu wyleciałem tak, żeby nie było rozgłosu, by nikt o tym nie wiedział i aby przez to nie poniosły uszczerbku treningi na Łazienkowskiej. Wiedział o tym tylko Paweł Janas, ale milczał jak zaklęty. Pomagał mi bardzo - najpierw poprowadziłem jeden trening, a on mnie odwiózł po cichu na lotnisko. Potem, gdy już wracałem z Emiratów, przyjechał po mnie znowu na Okęcie i prosto stamtąd zabrał na zgrupowanie w Konstancinie, tam się przebrałem, umyłem, potem szybkie spotkanie z piłkarzami: co, jak, czy wszyscy zdrowi, odprawa, skład, jeszcze dwie godziny jako-takiego relaksu, wyjazd na Legię i... zdecydowane zwycięstwo. Bodaj 5:0. Wtedy świętowaliśmy podwójnie: mój szczęśliwy przylot i wygrany mecz. Tymczasem spotkanie w Dubaju z ludźmi szejka Abdullaha, jednego z synów szejka Zaida, prezydenta Zjednoczonych Emiratów Arabskich, było wielce pouczające. Kiedy mieli ze mną kłopoty w dogadaniu się, poprosili na rozmowy samego szejka Abdullaha. Miał wówczas dopiero 23 lata, a był już prezesem Federacji Piłkarskiej Emiratów. Potem w wieku 24 lat został ministrem kultury i propagandy, później obejmował jeszcze wyższe stanowiska polityczne. Aktualnie jest jedną z czołowych postaci politycznych w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Tym razem rozmowy były trudniejsze - oni mniej nachalni, ale też bardziej precyzyjni. Znowu chciałem podpisać kontrakt podobny do poprzedniego z klubem El-Dahri, żeby mnie puścili i żebym mógł się w kraju spokojnie zastanowić nad propozycją. Oni już znali doświadczenia tamtych klubów ze mną, więc podali mi kontrakt oficjalny. Teraz musiałem albo podpisać, albo z niczym wracać do kraju. Podpisałem. Z różnych powodów. Między innymi czułem, że w Legii gorzej się już zaczynają układać stosunki między mną a Romanowskim, a poza tym rzeczywiście proponowane warunki były olśniewające. JEGO BIAŁO-CZERWONI Jak się później okazało, ten kontrakt miał swoje poważne prawne następstwa. Bodaj po dwóch, trzech miesiącach oczekiwań, wysłali nawet swojego przedstawiciela do Polski, a mojego późniejszego asystenta Latifa z Tunezji, człowieka, który mówi biegle po polsku, bo tu studiował sześć czy siedem lat po to, aby omówił ze mną szczegóły przyjazdu i objęcia olimpijskiej reprezentacji Emiratów. Władze ZEA zagroziły mi wtedy, że jeżeli nie przyjadę, będą mnie ścigać przez FiFA. To w zasadzie zadecydowało. Plus odebranie nam tytułu i stworzenie podłej atmosfery wokół Legii. Wcześniej zresztą porozmawiałem z prezesem Romanowskim, informując go, że istnieje taka ewentualność. On chyba tego nie brał - podobnie jak zawodnicy - poważnie. Tym bardziej że trwały wtedy poważne rozmowy z Kozubalem, który chciał mnie kupić do Górnika Zabrze. Wreszcie 7 stycznia w sobotę przed południem powiedziałem chłopcom, że już nie idę na trening. Załatwiłem sobie bilety, zadzwoniłem do prezesa Romanowskiego, który bawił w Olimpii Poznań. Akurat mieliśmy wyjaśnić kilka spornych, choć drobnych spraw. Chciał je wyjaśnić dopiero po powrocie w poniedziałek. Powiedziałem: - Przepraszam, panie prezesie, ale ja do poniedziałku nie mogę czekać. Wylatuję do Emiratów. - Wziął to za dobry żart. Powiedziałem, że tak jest naprawdę, że dziękuję za współpracę, i muszę się już pożegnać. Drużyna też nie chciała wierzyć. Wieczorem do mojego mieszkania na Sadybie przyjechało kilku zawodników. Wtedy pożegnaliśmy się naprawdę serdecznie. Następnego dnia „Kowal" wraz z najwierniejszymi legionistami: Piszem, Mandziejewiczem i Pawłem Janasem przyjechali jeszcze na lotnisko. Żegnających zresztą było sporo. Ostatni w moje ramiona wpadł Kowalczyk. - Trzymaj się „Kowal" - powiedziałem tylko. - Musicie wygrywać. I dodałem: - Emiraty to wspaniały kraj, należy go odwiedzać. Na koniec żegnający zaintonowali mi: „Mistrzem Polski jest Legia, Legia najlepsza jest, Legia to jest potęga, Legia CWKS". JANUSZ WÓJCK Pomachałem im ręką i zniknąłem za linią granicy. Nie ukrywani - miałem łzy w oczach. Chłopcy chyba też. Za nami był kawał wspólnej pracy, wspólne przejścia, nieraz dramatyczne, czasem komiczne. Dobrze sobie zdawałem sprawę z tego, ile tu nad Wisłą zostawiam. Powiedzieliśmy, że do zobaczenia, spotkamy się, minie jakiś okres, ale spotkamy się na pewno. To, co nas łączyło, to nas nie rozłączy. I wyleciałem. Nikt się tego nie spodziewał. Nawet wtedy, gdy ktoś z moich bliskich zadzwonił do „Czerwonego telefonu Radia Zet", jeszcze dość dobrze płacącego, że wyjeżdżam, też za bardzo nie chciano w to wierzyć. Dziennikarze jednak pobiegli na lotnisko. Przydarzyła się na sam koniec śmieszna historia. Otóż odprowadzało mnie kilku moich kolegów z Urzędu Ochrony Państwa i kręcący się wokół reporterzy słyszeli wypowiadane półgłosem: UOP, UOP. W następnym tygodniu ukazał się artykuł w „Przeglądzie Sportowym", że Janusz Wójcik musiał wyjeżdżać z Polski, ponieważ ścigał go UOP, który był na jego tropie. Niemalże cudem miałem się im wyniknąć z rąk. Oto, co naprawdę wiedzą i ile są warci niektórzy dziennikarze. Wylądowałem w Dubaju: odebrano mnie, przewieziono do pięknego hotelu w Shardhy. Przez ponad dwa miesiące, które tam spędziłem, szukałem mieszkania dla siebie, musiałem kupić samochód, załatwiać wszelkiego rodzaju formalności związane z osiedleniem się w kraju, w którym miałem spędzić -jak się okazało - trzy i pół roku. Żona przyjechała do mnie dopiero po trzech miesiącach, ale tylko na parę tygodni, a potem wróciła do kraju. Dopiero po pół roku wróciła ponownie z synem, i tak spędziliśmy razem trzy lata. Andrzej chodził do szkoły angielskiej w Dubaju. Przyszły sukcesy. Po raz pierwszy w historii Emiratów wygrałem dla nich wraz z drużyną tradycyjny turniej o Puchar Szejka w silnej międzynarodowej obsadzie (Kostaryka, Egipt, Maroko). To była wielka feta, ___________JEGO BIAŁO-CZERWONI___________ duże poruszenie i jeszcze większe premie od prezesa federacji -szejka Abdullaha. Pracowała ze mną międzynarodowa grupa. Lekarzem był Słowak, masażystą - Polak, bramkarzy szkolił Egipcjanin, a moim asystentem na co dzień był Arab. Największy sukces przyszedł potem, gdy po raz pierwszy w historii Zjednoczonych Emiratów Arabskich awansowaliśmy do finałów azjatyckich „olimpijczyków" w Kuala Lumpur, w Malezji. Żadnemu trenerowi nie udało się wcześniej tego dokonać. A przede mną reprezentację olimpijską prowadził sam Walery Ło-banowski, który też grał w eliminacjach olimpijskich, zanim objął pierwszą reprezentację Emiratów. W naszej grupie eliminacyjnej był Iran i Turkmenistan. Emiraty zresztą miały ciągle pecha do Iranu - coś jak my do Anglii -który permanentnie eliminował ZEA we wszystkich kategoriach wiekowych. Nam udało się przerwać tę fatalną passę. Zremisowaliśmy z Iranem, grając w Teheranie przy 100 tysiącach ludzi na stadionie. Dla mnie szokujące było to, jak te sto tysięcy ludzi zaczęło się modlić do Allacha przed rozpoczęciem meczu (bo zawsze modlitwa rozpoczyna mecz). Z kolei moi zawodnicy byli przerażeni, bo powitała ich taka fala gwizdów, jakiej pewnie jeszcze nie słyszeli. W dodatku stosunki Iran - Emiraty są nienajlepsze, bo Iran zabrał im trzy wyspy leżące w Zatoce Perskiej, przez co oba państwa były w stanie wojny dyplomatycznej. Zmusiłem swoich piłkarzy do tego, aby wybiegli na środek płyty i pomimo tych gwizdów przywitali się z publicznością. Kiedy wychodziliśmy na środek, wydawało się, że nieprawdopodobne gwizdy tych stu tysięcy ludzi wepchną nas z powrotem do tunelu. Piłkarze ukłonili się i zaczęli machać do widzów - stadion zamarł. Irańczycy zgłupieli. Później mówiono, że Janusz (tak zwracano się do mnie przez cały czas w Emiratach) zaczarował tymi tajemniczymi gestami publiczność w Teheranie. Najbardziej zaczarowaliśmy ich swoją grą, ponieważ prowadziliśmy 1:0 w pierwszej połowie. Irańczycy bramkę na 1:1 strzelili dopiero pod sam koniec meczu. JANUSZ WdJCK Przed kolejnym meczem (z Turkmenistanem, u siebie) pojechałem na obserwację meczu Turkmenistan - Iran. Okazało się, że to niesłychanie ciekawy kraj - wydzielona cała dzielnica hoteli prywatnych, włoskich, tureckich, jugosłowiańskich, a w samym mieście nieprawdopodobna bieda. Za pieniądze wszystko jednak można załatwić. Przedstawiciel Emiratów, jeden z byłych ambasadorów w Moskwie (gościł mnie zresztą w jednym z takich hoteli, gdy byłem oglądać ów mecz), miał za zadanie głębokie wniknięcie w sprawy ekonomiczne tego kraju. To było niewątpliwie myślenie perspektywiczne, ponieważ Turkmenistan ma olbrzymie zasoby gazu ziemnego, w związku z tym jest potencjalnym konkurentem Emiratów. Zdaje się, że skuteczne - bo jak się okazało później, ZE A otworzyły tam ambasadę i zaangażowały się w wydobycie gazu ziemnego. Mnie samego przedstawiciel Emiratów przyjął bardzo mile. Zysk był jeszcze jeden z tego wyjazdu, bo potem mecz z Turkmenistanem wygraliśmy u siebie 2:1, choć po ciężkiej walce. A wydawało się, że będzie dość łatwy. Mieliśmy wtedy bardzo dobrą serię: wygrywaliśmy i z pierwszą reprezentacją Malezji, i z drużynami klubowymi Korei itd. Potem nadszedł mecz - horror, w Turkmenistanie. Do 90 minuty przegrywaliśmy 1:0, a przegrana prawie nas eliminowała. Do końca próbowałem pewnych roszad w składzie, zmian w ustawieniu i wreszcie niemalże cudem w 93 minucie strzeliliśmy bramkę i zremisowaliśmy. Nadal więc mieliśmy szansę wyjścia z grupy, ale zdecydowanie w lepszej sytuacji był Iran, który w obu meczach rozgromił Turkmenów. Chcąc zatem awansować, musieliśmy wygrać z Iranem u siebie, co byłoby historycznym zwycięstwem Emiratów. To dopiero było napięcie. Pełny stadion, 60 tysięcy ludzi w Abu--Dhabi (stolicy Emiratów Arabskich). Władze, które niesłychanie dbają o swych - nawet najbiedniejszych - obywateli, dopłacały im do biletów, żeby tylko przyszli. Mecz zaczął się wieczorem o ósmej wszyscy szejkowie na trybunie honorowej z wiceprezydentem kraju na czele, jego braćmi, z szejkami z pozostałych sześciu emiratów. I do tego oczekiwania: tylko zwycięstwo. Ni mniej, ni więcej. I wygraliśmy. 1:0 (strzeliliśmy bramkę w drugiej połowie), ale i tak było to pierwsze, historyczne zwycięstwo. JEGO NALO-CZERWON Po meczu - płacz w szeregach Irańczyków, ich trener został natychmiast zwolniony i musiał wyemigrować, niemal uciekać do Stanów. A ja dostałem potem propozycję z Teheranu, aby objąć pierwszą reprezentację Iranu. Jazda nocą przez Dubaj, z flagami na dachach, ludzie wiszący w oknach. Całą noc trwał ten karnawał. Otrzymaliśmy premię za zwycięstwo, choć i tu musiałem walczyć o jej wysokość, a następnie opracowałem cały program przygotowań do finałów azjatyckich, które również były bezpośrednim turniejem kwalifikacyjnym do olimpiady w Atlancie. Turniej odbywał się w Kuala Lumpur, gdzie mieszkaliśmy, natomiast samo zgrupowanie przed turniejem poprowadziłem w Singapurze. W Kuala Lumpur już niestety nam się nie udało. Nie załapaliśmy się w pierwszej trójce, bo zjawiło się osiem najlepszych drużyn z całej Azji. Japonia, Korea i Arabia Saudyjska były poza zasięgiem. Do dziś niemal cała pierwsza reprezentacja Emiratów to moja była drużyna olimpijska i nieźle mnie tam wspominają. Zresztą wciąż mam arabską resident-visa, na którą muszę co pół roku jeździć nad Zatokę. Więc z żoną albo synem wyjeżdżamy choćby na krótki pobyt do Dubaju, odpoczywamy, spotykam się z kolegami, z „lokalami" (co jest rzeczą rzadką, bo niechętnie nawiązują kontakty z Europejczykami). Choć nie awansowaliśmy do olimpiady w Atlancie, to zastanawiano się poważnie nad moją kandydaturą jako trenera pierwszej reprezentacji Emiratów. Wybrano jednak kogoś innego. Futbol, a co za tym idzie - trening piłkarski - w Emiratach, w ogóle w krajach arabskich, bardzo się różni od europejskiego. Przede wszystkim natężeniem, oni bowiem nie są przyzwyczajeni do dużych obciążeń. Wolą zdecydowanie bardziej zabawowy trening, mniej profesjonalnego, a więcej gier, rozrywki na boisku. Tę specyfikę trzeba uwzględnić. Kiedyś pewien polski trener przyjechał do Emiratów. Pomogłem mu znaleźć pracę. Ale on okres przygotowawczy zaczął od zajęć w siłowni. Żaden Arab nie zacznie pracować ciężarami. Nie lubią tego i nigdy nie robili. Nic więc dziwnego, że drużyna zaczęła przegrywać mecze. rr JANUSZ WĆJCK Natomiast ja miałem z nimi bardzo dobre stosunki, które przynosiły efekty w postaci wyników. Dogadywałem się po angielsku, kierownik drużyny to był zresztą były piłkarz, bardzo dobry, reprezentacyjny i on tłumaczył z angielskiego na afabski. Można powiedzieć, że Emiraty wyśniły mi się już w lutym 1992, gdy mieszkałem z moimi polskimi „olimpijczykami" w „Intercon-tinentalu" w Dubaju, i kiedy to zagraliśmy m.in. oficjalny mecz z reprezentacją olimpijską Emiratów Arabskich, którą prowadził Łobanowski z pomagierem, a co skończyło się dla drużyny emirac-kiej pogromem 8:0. Kiedy do nich przyjechałem, jeszcze mi to wypominano. Jeśli czegoś naprawdę można im zazdrościć, to bazy sportowej. To taka baza, na którą my będziemy musieli czekać jeszcze przynajmniej kilkadziesiąt lat. Emiraty stoją na piachu, natomiast wszędzie widać przepiękne murawy, przepiękne zaplecza, stadiony, klimatyzowane hale, oświetlone wieczorem boiska dla młodzieży, jeszcze piękniej oświetlone boiska, na których grają pierwsze drużyny. Bo gra się tylko wieczorem, ze względu na klimat. Kiedy zaczyna się ramadan, mecze zaczynają się nawet o dwudziestej trzeciej, a kończą około godziny dwunastej, pierwszej w nocy. W czasie tego postu je się, kocha, ale gra i trenuje tylko w nocy; wtedy tam kwitnie życie. Bardzo ciekawe były wizyty u szejków, w ich pałacach. Czasami dzwoniono z Federacji, że w ciągu godziny podeślą samochód albo mam stawić się w określonym miejscu na spotkanie z szejkiem. Nigdy nie było wiadomo, o czym będzie ta rozmowa. Czy na przykład za chwilę nie powie, że jestem zwolniony, bo z niewiadomych przyczyn coś się nie spodobało. Tak jak to zresztą często u Arabów bywa - wystarczyło, że trener gdzieś się uśmiechnął nie tak jak trzeba, pokazali to w telewizji, a potem zaraz szejk zwalniał. Na szczęście miałem dobre stosunki z szejkiem Abdullahem. Kiedy przyjeżdżał na mecze ligowe, zapraszał mnie, żebym usiadł obok niego, co wywoływało nieprawdopodobne poruszenie, a telewizja przez cały czas pokazywała, jak ze sobą rozmawiamy. Tłu- ___________JEGO BIAŁO-CZERWONI___________ maczyłem mu, co będziemy grali, jaki będzie skład, on się pytał o przeciwników. Mieszkałem w centrum Dubaju, w pięknym apartamencie z dwiema sypialniami, dużym living-roomem, dwiema łazienkami, kuchnią, dwoma balkonami, marmurowymi posadzkami, wykwintnymi meblami. Kuchnia za to była polska. Dubaj jest silnie zeuropeizowany, jest tam wszystko: w sklepie można kupić wszelkiego rodzaju mięsa, od cielęciny do wołowiny, ryby. Natomiast szynki i wieprzowina docierały do nas tylko via PLL LOT na trasie Warszawa-Dubaj. Były takie „zrzuty", jak żartowaliśmy, na święta Bożego Narodzenia, kiedy przysyłano nam także zamrożone karpie. Zjeździłem wszystkie Emiraty. To przepiękne miejsca i widoki! Trzy Emiraty są wiodące: Abu-Dhabi, gdzie znajdują się największe złoża ropy naftowej, Dubaj, najbardziej ucywilizowany i nastawiony na turystykę, z olbrzymią liczbą banków, oraz Shardha. Pozostałe cztery są wyraźnie biedniejsze i w zasadzie żyją z tych trzech. W Emiratach spotykało się kobiety zakwefione, ale już młodzież zdecydowanie szła z postępem, bardzo rzadko chodziła w tradycyjnych szatach, zwykle tylko w dżinsach. Poziom życia jest tam bardzo wysoki, a sam kraj nieprawdopodobnie szybko się rozwija. Dubaj to miasto prawie już z XXI wieku. Każde drzewko, każdy krzaczek jest oddzielnie nawadniane, a roczny koszt utrzymania każdego, dzięki komputerowo sterowanym zraszaczom, wynosi 600 dolarów. W końcu po tych dwu i pół roku pracy z olimpijczykami, kiedy w zasadzie nie wiedziałem, czy zostanę, czy nie, zdecydowałem się podpisać roczny kontrakt z pierwszoligowym klubem Al-Khale, tylko że już nie z Dubaju, ale na granicy Omanu. Miejsce rzeczywiście czarowne. Moja willa (za sąsiadów miałem brata szejka, jednego z wyższych urzędników wywiadu arabskiego), leżała nad samym morzem. Kiedy wychodziłem na taras, to z tyłu domu, za plecami, miałem wysokie góry, a przede mną rozpościerał się Ocean Indyjski. JANUSZ WÓJCK Przepiękne widoki, zachody słońca, niesamowita roślinność, dziwne ptaki, śladu przemysłu, niesamowita cisza. Połączenie Oceanu i Morza Arabskiego, a więc najbardziej niesamowite ryby, które łowiłem wraz z synem. * Byłem tam rok. Moje zyski były dużo większe niż tylko te policzalne w dolarach. Zdobyłem nowe doświadczenie. Przekonałem się, że Azjaci potrafią grać w piłkę. A przede wszystkim poznałem szalenie sympatycznych ludzi i niezwykle piękny kraj. JEGO HALO-CZERWOM Nigdy nie zgodzę się z twierdzeniem, że mamy słabych piłkarzy. Czy jesteśmy ułomnym narodem? Czy była u nas jakaś epidemia? Zaraza? Jest mnóstwo utalentowanej młodzieży i wielu niezłych trenerów. Nie zasługujemy na to, by w świecie piłkarskim mówiono o Polsce źle. WRACAM Z EMIRATÓW l PATRZĘ NA POLSKA PIŁKĘ Pod koniec czerwca 1997 roku miałem wreszcie wylądować w Polsce na dłużej. Wracałem z Emiratów, z klubu Al-Kha-le - gdzie właśnie zaczęły się wakacje - i choć dostałem kilkanaście nowych ciekawych propozycji znad Zatoki Perskiej (z Kuwejtu i Arabii Saudyjskiej), a kilka również z Zachodniej Europy, pomyślałem, że może warto w końcu popracować w Polsce. Znowu pomyślałem o pierwszej reprezentacji. Przez ponad trzy lata i sześć miesięcy pobytu w Emiratach codziennie czytałem polską prasę, oglądałem mecze piłkarskie w telewizji satelitarnej i wydawałem średnio 2 tyś. dolarów miesięcznie na telefony do kraju. Wiedziałem więc dobrze, co się dzieje w polskiej piłce nożnej: kolejny fatalny występ w eliminacjach do mistrzostw świata, drużyna skłócona, opinia publiczna wściekła, bałagan w PZPN i kompletna nieudolność organizacyjna działaczy, do tego bardzo niemiłe i zaogniające wypowiedzi Antka Piechniczka. Pierwszy wielki konflikt Piechniczka z piłkarzami zaczął się od meczu z Rosją w Moskwie w 1996 roku, kiedy okazało się, że trener nie potrafi zapewnić kadrze warunków do pracy. Juskowiak wówczas powiedział: Trener jest przeciwko zawodnikom. Gdybyśmy jechali do Moskwy na mecz z Rosją pięć lat temu, kiedy trene- JANUSZ WÓJCK rem drużyny olimpijskiej był Janusz Wójcik, nigdy nie mieszkalibyśmy w tak fatalnym hotelu jak teraz. Ktoś pojechałby do Moskwy wcześniej i wszystko przygotował. Teraz byliśmy nawet głodni. On i Tomek Iwan odeszli wtedy z reprezentacji. «Nawet kiedy Jusko-wiak potem świetnie grał w Borussji, pokonując między innymi w Pucharze UEFA bramkarza Davida Seamana (Arsenał), dwa tygodnie później grającego na Wembley w meczu eliminacji mistrzostw świata z Polską, Piechniczek żądał, by piłkarz w autoryzowanym wywiadzie (•!) stwierdził, że chce wrócić do kadry, wtedy znów go powoła. Nadto publicznie oświadczył, że Polska ma po prostu słabych piłkarzy i trzeba czekać bodaj pięćdziesiąt lat na poprawę sytuacji. To jasne, że brak wyników reprezentacji odbiera zdolność obiektywnej oceny sytuacji, jasne też, że sam trener nie jest winny porażkom, ale zrzucanie jednak całej odpowiedzialności za klęski na zawodników jest i mało eleganckie, i niesprawiedliwe. Nic więc dziwnego, że poza Juskowiakiem, głośne konflikty z trenerem selekcjonerem mieli: Wojciech Kowalczyk, Tomasz Iwan, Piotr Świerczewski, Maciej Szczęsny, Marek Jóźwiak, Jerzy Brzęczek, zawodnicy i trener Widzewa Łódź. Po ostrej wymianie zdań między Piechniczkiem i „Kowalem", piłkarz zagroził nawet, że poda trenera do sądu. Nigdy się nie zgodzę, że mamy słabych piłkarzy. Czy jesteśmy ułomnym narodem? Czy była u nas jakaś epidemia? Zaraza? Jest mnóstwo utalentowanej młodzieży i wielu niezłych trenerów. Nie zasługujemy na to, by w świecie piłkarskim mówiono o Polsce źle. W Polsce mieszka 40 milionów ludzi. Nie wierzę, że nie ma 20 dobrych piłkarzy. To tylko kwestia selekcji. W Ajaksie niedługo będą wybierać dzieci do najmłodszej grupy. Z kilku tysięcy dziesięcio-latków zostanie dwudziestu pięciu. Dostaną pieniądze, wielką torbę ze sprzętem. I będą mieli rok na udowodnienie swojej wartości. Od małego muszą się rozwijać, udowadniać, ile są warci. Mają to we krwi. A u nas? Jest jeszcze jedna ważna sprawa. Trener nie może kierować się własną pychą. Jeśli w jednym z wywiadów mówi: Bo czy Piech-niczkowi jest potrzebna polska piłka? Nie! On już swoje osiągnął i teraz raczej on jest potrzebny polskiej piłce. Tak jak polski teatr nie jest potrzebny Hanuszkiewiczowi, ale Hanuszkiewicz potrzebny JEGO HALO-CZERWOM j jest polskiemu teatrowi. Polski teatr i polska piłka potrzebna jest młodym, zdobywającym pozycję i nazwisko. Jak Wójcik, mimo wszystko Boniek itd. -jest po prostu śmieszny. TRENER ZAWSZE MUSI BYĆ DLA PIŁKI, NIGDY PIŁKA DLA NIEGO. Nic więc dziwnego, że w jednym z materiałów prasowych piłkarze nie szczędzili gorzkich słów trenerowi. Piechniczek jest pyszny. Zbyt wiele wysiłku poświęcił na budowanie atmosfery wokół siebie, za mało serca okazał zawodnikom (bramkarz Maciej Szczęsny). Lubi pokazywać i udowadniać zawodnikom, kto jest najważniejszy (Marek Jóźwiak). To chyba nie przypadek, że tylu piłkarzy obraziło się na trenera. Uważam jednak, że jeśli trener będzie miał wyniki, może robić wszystko. Niech będą kłótnie, zgrzyty. Mnie trener mógłby nawet ubliżać, jak kiedyś Wójcik, byle tylko przyniosło to efekty -czyli awans do mistrzostw świata czy Europy (Piotr Swierczewski). Trochę po cichu usprawiedliwiałem Piechniczka, choć ten publicznie mnie dotknął, twierdząc, że nie mam żadnych osiągnięć. Tłumaczyłem go tym, że jest ostatnim z polskich trenerów, który w seniorskiej piłce odniósł sukces. Tyle że za starego systemu. Potem długo nie było go w kraju, zmienił się ustrój, mentalność piłkarzy, i każdy nauczył się otwarcie mówić, co myśli. Piechniczek tych zmian nie mógł zrozumieć - nadal myślał, że może krzyknąć na piłkarza: - Słuchaj, ty głupku, nic nie potrafisz, jak nie będziesz mnie słuchał, zostaniesz karnie powołany do wojska i nigdy nie wyjedziesz na Zachód! To nie był trener na wolną Polskę. Kiedy wreszcie oficjalnie złożył dymisję (z prowadzenia kadry zrezygnował dzień przed początkiem zgrupowania przed meczem z Gruzją), wiedziałem, że ciągle bardzo daleko jest do tego, bym ja dostał tę nominację. Tym bardziej że w PZPN pomimo fatalnych wyników kadry (za drugiej kadencji Antka rozegrano 14 meczów, z czego połowa była przegranych, a pokonano jedynie Mołdawię, Cypr i Łotwę) nadal namawiali go, by został. Prasa od razu doniosła o wielu innych kandydatach. Sam Piechniczek wskazywał na Krzysztofa Pawlaka, swojego dotychczasowego asystenta, co jednak szybko zostało wyśmiane, JANUSZ WOJCK bo też ładnie by wyglądało, gdyby poddający się trener wymyślał następcę (Pawlak poprowadził tylko pierwszy mecz z Gruzją). Oprócz mnie wskazywano także na Franciszka Smudę (odchodził z Widzewa). Grzegorza Łatę (kandydował*już dwa lata wcześniej, ale nie spełniono jego warunków - m.in. 5 tyś. dolarów pensji), Henryka Kasperczaka (kierującego reprezentacją Tunezji), a nawet Zbigniewa Bońka. A przede wszystkim na cichego faworyta Dziu-rowicza i Jezierskiego - Edwarda Lorensa (trenera młodzieżówki). Co prawda za sprawy personalne w PZPN odpowiadał zawsze prezes i to on musiał podać kandydaturę, a Prezydium ją zatwierdzało bez szemrania, jednak na wszelki wypadek, dla pseudode-mokratycznej zasłony, Związek powołał specjalną komisję, która miała opracować dla prezesa raport w tej sprawie. Zasiedli w niej: Ryszard Kulesza, Andrzej Zientara, Antoni Piechniczek, Jacek Góralczyk - trener okręgu katowickiego, Władysław Żmuda (trener) i Leszek Jezierski. Najważniejszy był ten pierwszy, i zważywszy na jego zaangażowanie w akcję odebrania Legii tytułu, pełen byłem złych przeczuć co do moich szans na objęcie kadry. Zresztą nie ulegało wątpliwości, że była to w całości grupa Dziurowicza. W dodatku zapowiedziano wybór trenera do końca czerwca na nadzwyczajnym prezydium PZPN - a ja do tego czasu miałem jeszcze przebywać w Emiratach. Wszystko wskazywało na Lorensa. Przypominałem sobie wtedy wszystkie moje wcześniejsze podejścia. Pierwsze w 1992 roku po triumfalnym powrocie z Barcelony. W dobrej wierze proponuję Strajlauowi, byśmy pracowali wspólnie z kadrą, ten w cztery oczy mi nie odmawia, natomiast publicznie mnie dezawuuje. Trudno. Potem przegrywa eliminacje do mistrzostw świata w Stanach Zjednoczonych, a jego następcą zostaje - czasowo - Leszek Ćmikiewicz. Fatalne występy Polaków zostają przypieczętowane porażką z Norwegią 0:3 i ostatecznym pogrzebaniem szans na Puchar Świata. W 1993 roku, po odejściu Strejlaua i Ćmikiewicza, PZPN wybierał nowego szkoleniowca. Mówiło się o czterech poważnych kandydatach: Grzegorzu Łacie, Władysławie Stachurskim, Henryku Apo- JEGO BWŁO-CZERWONI stelu i znowu o mnie. Ja naraziłem się wierchuszce PZPN w Barcelonie. Karty więc były rozdane - trenerem musiał zostać Apostel. Ale startowałem w przedbiegach. Ba, wtedy przyjechał nawet do mnie przewodniczący Wydziału Szkolenia PZPN, Zygmunt Lenkiewicz, który prowadził rozmowy z wszystkimi kandydatami na selekcjonerów. Pamiętam, byłem akurat z piłkarzami Legii na zgrupowaniu w hotelu „Lando", koło Piaseczna, i tam też z nim rozmawiałem na temat mojej koncepcji prowadzenia reprezentacji. Wiedziałem, że to tylko mydlenie oczu - w PZPN Dziurowicz od kiedy tylko tam nastał, knuł za plecami Górskiego. Chodziło o to, by opinia publiczna myślała, że chce się wybrać najlepszego - tymczasem zawsze wybierano tylko tego, który akurat był wygodny dla śląskiego Magnata. Wtedy pod Piasecznem rozstaliśmy się po godzinie rozmowy, ustaliliśmy nawet, że kwestie finansowe nie są najważniejsze, i wkrótce miałem dostać oficjalną odpowiedź. Z gazet dowiedziałem się, że trenerem został Apostel, podówczas trener Górnika Zabrze. Wybrany, choć właśnie po ligowym meczu z nami publicznie oświadczył, że praca z reprezentacją go nie interesuje! Potem wyjechałem do Emiratów, a Apostel przegrał sromotnie eliminacje do mistrzostw Europy w grupie z Francją, Rumunią, Słowacją i Azerbejdżanem (ostatni mecz kompromitująco zremiso-waliśmy na wyjeździe z Azerami 0:0). Późną jesienią 1995 roku znowu więc szukano trenera! Akurat kończył mi się kontrakt z Federacją Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Gdybym dostał propozycję z PZPN, na pewno bym jej nie odrzucił. Ba, publicznie deklarowałem podpisanie umowy na wprowadzenie polskiej reprezentacji do finałów mistrzostw świata w 1998 roku. Kontrkandydatami jak zwykle byli Władysław Stachurski, Henryk Kasperczak, Antoni Piechniczek, Grzegorz Lato i Władysław Żmuda. Wybrany został Stachurski - przegrał, co się dało tylko przegrać. Potem Piechniczek - również tragedia. Za każdym razem ja byłem gotów i za każdym razem bez szans, bo panowie z PZPN nie mogli zapomnieć, co o nich mówiłem, gdy odbierali Legii tytuł. JANUSZ WÓJCK Czyżby teraz, gdy odpadł Piechniczek, sytuacja miała się powtórzyć? Na szczęście nastąpiły wydarzenia, które moją kandydaturę postawiły w zupełnie innym świetle, o wiele poważniejszym. Przede wszystkim - odezwali się wielkim głosem kibice i dziennikarze. Okazało się, że choć od ponad trzech lat nie było mnie w kraju, ludzie pamiętają, doceniają osiągnięcia, do których doprowadziłem polską piłkę reprezentacyjną i klubową, a nade wszystko wierzą w moje umiejętności trenerskie. Za objęciem przeze mnie fotela trenera kadry był i „Przegląd Sportowy", i „Piłka Nożna", i „Rzeczpospolita", a nawet „Gazeta Wyborcza". Z wielu redakcji dzwoniono co chwilę nad Zatokę Perską pytając, czy zgodziłbym się objąć reprezentację. Najważniejsi byli kibice: w telewizyjnym programie sportowym poświęconym temu właśnie problemowi, przeprowadzono audiote-le dla telewidzów. Mogli wybierać trenera kadry z czterech nazwisk: Lorensa, Smudy, Kasperczaka i Wójcika. Wygrałem bezapelacyjnie otrzymując ponad 8 tysięcy głosów. Dotychczasowy murowany faworyt Dziurowicza - Lorens (by zbierać doświadczenie w prowadzeniu reprezentacji, właśnie wyjeżdżał do... Malezji na młodzieżowe mistrzostwa świata) - miał najmniejsze poparcie. Bodaj tylko kilkaset głosów. Wtedy też zadzwonił do mnie Darek Szpakowski z prośbą o skomentowanie wyników i kilka słów na temat własnej wizji prowadzenia kadry. Powiedziałem, że to, iż ludzie jeszcze o mnie pamiętają, zobowiązuje, że zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności. Nie chciałem jednak telefonicznie komentować wyników audiotele. Nie było mnie w kraju trzy i pół roku i pouczanie, wymądrzanie się z perspektywy kilku tysięcy kilometrów byłoby niepoważne i niesmaczne. Panowie z PZPN i wówczas nie potrafili się pogodzić z prestiżową porażką. Niemal natychmiast zarzucili telewizji fałszerstwo. Co prawda telewizja szybko udowodniła im, że nie jest to możliwe ze względów technicznych (każde połączenie zlicza komputer), ale ja odebrałem kolejny sygnał, że w Związku nie palą się do zaproponowania mi funkcji szefa kadry. JEGO BUŁO-CZERWON O tym, jak zadecydowało osiem tysięcy głosów w audiotele i poparcie prezydenta Kwaśniewskiego STAJE DO WALKI Wreszcie 23 czerwca, na tydzień przed planowanym początkowo powrotem, i po trzech i pół roku pobytu poza krajem, wracam z Emiratów Arabskich. Brakowało ośmiu dni do wyznaczonego terminu nominacji. Miałem nadzieję, że nie będzie za późno, choć też nie wykluczałem tego, że zastanę już nowego trenera kadry. Zdawałem sobie sprawę z faktu, że w przeszłości popełniałem sporo błędów w obcowaniu z ludźmi. Ale umiałem też dyskutować, i gdy ktoś mnie przekonał, zmieniałem decyzję. Przecież w Związku pracowałem prawie osiem lat. Emocje opadły i przyszła myśl, że zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Miałem też nadzieję, że co nieco zmieniło się w samym Związku. Jak się później okazało - myliłem się, i to bardzo. Teraz trzeba było połączyć siły i zastanowić się, jak wyprowadzić polski futbol na prostą drogę. W końcu jest u nas wielu dobrych piłkarzy, działaczy, trenerów. Może nie za wielu, ale mogłoby wystarczyć. W końcu po medalu reprezentacji olimpijskiej i mistrzostwie Europy juniorów do lat szesnastu z 1993 roku oraz sukcesach Legii i Widzewa w Lidze Mistrzów myślałem, że w piłce jakby coś drgnęło. Silne kluby to silna reprezentacja. Pojawiły się pomysły, by najlepsi polscy piłkarze występowali tylko w kilku najlepszych zespołach. Wreszcie powstały dwa silne: Legia i Widzew. Dlaczego więc kadra wciąż nie miała wyników, a każdy nowy trener zaczynał budować reprezentację od nowa? Miałem wrażenie, że za każdym razem brakowało solidnego fundamentu. Moim zdaniem mogli nim być srebrni medaliści igrzysk w Barcelonie. JANUSZ WÓJCK Kiedy pytano mnie, czy rzeczywiście, tak jak mówił Piechni-czek, możemy mieć szansę pod warunkiem, że nie trafimy w eliminacjach na Anglię i Włochy, do których brakuje nam co najmniej dziesięciu lat, przypominałem, że na olimpiadzie w Barcelonie zmiażdżyliśmy Włochów, a dziś wielu z tamtych zawodników gra w pierwszej jedenastce, i pamięta o tym trener Cesare Maldini. Drugim ważnym - a może najważniejszym elementem - był finał Pucharu Polski. 29 czerwca, w kilka dni po moim przylocie, zjawiłem się w Łodzi na stadionie ŁKS. Akurat grał GKS Katowice z Legią (która kilka dni wcześniej przegrała na finiszu rywalizację o tytuł mistrza kraju z Widzewem), i choćby z tego powodu chciałem ten mecz zobaczyć. Szczerze mówiąc, miałem tam też umówione spotkanie z Prezydentem RP, Aleksandrem Kwaśniewskim. Wiedziałem, że będzie wielu oficjeli, w tym prezes PZPN, ze swoją świtą, i minister sportu, Stefan Paszczyk. Z Kwaśniewskim poznałem się jeszcze w czasach, gdy był ministrem sportu,'a przedtem pracował w „Sztandarze Młodych". Ba, kiedyś, przed wyborami prezydenckimi w 1995 roku, przyjechał do Emiratów na wypoczynek. Nie tylko on czy niektórzy oficjele, ale przede wszystkim publiczność powitała mnie bardzo serdecznie. Prezydent zaprosił do swojej loży. Rozmawialiśmy, w obecności VIP-ów, o fatalnym poziomie polskiej piłki. Co prawda legioniści po raz dwunasty zdobyli Puchar, pokonując katowiczan 2:0, po bramkach Czereszewskiego i Sokołowskiego, ale mecz był zerowy. Sędzia to spotkanie prowadził fatalnie. GKS grał zachowawczo, bez wiary w sukces i przede wszystkim - jak zwykle - bardzo brutalnie. Legia pudło wała w najlepszych z możliwych sytuacjach (Kucharski zmarnował przynajmniej trzy „setki"). Dyskutowaliśmy więc z Panem Prezydentem co zrobić, by coś w końcu zmienić w polskim futbolu. I wtedy Prezydent, częściowo do mnie, częściowo do prezesa Dziurowicza powiedział: - Dlaczego pan nie obejmie, panie Januszu, reprezentacji? Panie prezesie, co pan na to? JEGO BULO-CZERWON Prezes, jak to on, coś tam mruknął, ale światełko mu się w głowie musiało zapalić. Cały czas czuł za mną silne poparcie mediów, kibiców, ministra sportu i szefa PKOL w jednej osobie. Z tym sobie jakoś by dał radę. Teraz jednak usłyszał, że popiera mnie również Pierwsza Osoba w Państwie. Trzeba by się pewnie powoli zacząć wycofywać z decyzji, które już zapadły. Chyba ten Lorens nie będzie najlepszym rozwiązaniem... Moje spotkanie z Prezydentem na pewno wzbudziło wielki niepokój w PZPN. Nieoficjalnie poparł mnie też Zbyszek Boniek. Rola trenera kadry ogranicza się do selekcji piłkarzy, jeżdżenia po Europie, rozmów z zawodnikami, trenerami i mobilizowania ich wszystkich przed pojedynkami eliminacyjnymi - nic odkrywczego. Jedna osoba jednak nic nie zdziała. Musi mieć dobrych fachowców do pomocy. Uważałem, że Boniek powinien być bliżej związany z reprezentacją. On mógłby wiele pomóc. Sam nie chciał być trenerem, ale wstępnie zgodził się zostać menedżerem reprezentacji. Ktoś taki, z jego doświadczeniem i jego kontaktami, byłby rzeczywiście znakomitą kandydaturą. Potem, niestety nic z tego oficjalnie nie wyszło ze względu na opór materii pezetpeenowskiej, ale Zbyszek do dziś pomaga mi bezinteresownie, wkładając w to dużo swego czasu i pracy. To on mnie przestrzegał: „Polska piłka jest w takim kryzysie, że każdy trener będzie miał kłopoty. A można łatwo spalić kolejne nazwisko". Straszył też, że gdyby polską kadrą kierowali naraz Ca-pello, Sacchi i Trapattoni, też nic by nie zdziałali, bo najpierw trzeba się wziąć za reformę PZPN. Na reformę PZPN się nie zanosiło, a ja - w przeciwieństwie do wielu innych kolegów - nigdy nie byłem hipokrytą i nie twierdziłem, że nie jestem pewny, czy chcę prowadzić kadrę. Zawsze chciałem, miałem koncepcję, wiedziałem, jak to robić. Kto pracuje z kadrą, musi znaleźć wspólny język z trenerami klubowymi. To oni maj ą pomagać w prowadzeniu kadrowiczów na co dzień. To ja mam zabiegać o ich względy, a nie oni o moje. Nigdy nie zadowalam się tym, co mam. Zawsze chcę więcej. Teraz chciałem przysporzyć ludziom radości. Nie tylko z jednego miasta czy województwa, ale wszystkim Polakom. Już przeżyłem coś takiego i wiedziałem, że towarzyszy temu bardzo przyjemne JANUSZ WOJCK uczucie. Nie byłem wypalony, miałem dopiero 43 lata i wciąż byłem głodny sukcesu, wierzyłem, że z reprezentacją opartą na olimpijczykach z Barcelony mógłbym wiele osiągnąć. Chciałem osiągnąć sukces za wszelką cenę* | Nadal byłem w rozterce. Należało już się rozejrzeć za jakąś pracą, a czas mijał i żadnych sygnałów ze Związku. Wreszcie w kilka dni po finale Pucharu Polski zadzwonił do mnie Ryszard Kulesza, szef zespołu wybierającego trenera kadry. Powiedział, żebym w formie pisemnej przygotował swoją koncepcję prowadzenia drużyny narodowej. Powiedział mi także, bym na razie nie szukał innego klubu, nie wyjeżdżał na wakacje, bym po prostu czekał. Wiedziałem już, że nie jest źle, chociaż równolegle o takie pisma poproszeni zostali Pawlak, Kasperczak, oczywiście Lorens i Jerzy Engel. Ta ostatnia kandydatura była dość zabawna. Oto Engel zrobił coś dziwnego: sam się wpisał na listę, choć w ostatnich latach był trene-rem-widmem. Prowadził bez sukcesów Legię na początku lat dziewięćdziesiątych, skonfliktował zespół, potem wyjechał na Cypr, gdzie też prochu nie wymyślił. W żadnym kraju na świecie, nawet najbardziej demokratycznym, trener, który nie może się wykazać osiągnięciami w pracy z klubami, nie dostanie drużyny narodowej. Cóż - mamy demokrację, więc póki się nie łamie prawa, każdy może sobie roić w głowie, co mu się żywnie podoba. W trakcie rozmów zrezygnował z kandydowania Pawlak, który postanowił pracować w Lechu Poznań. Stwierdził rozsądnie, że jest jeszcze młody i dopiero w przyszłości będzie się starał o to stanowisko. Teraz już codziennie nagabywali mnie dziennikarze. Czy ktoś z PZPN już z panem rozmawiał? Podobno mają rozmawiać, czy to prawda, że jest pan murowanym kandydatem na selekcjonera? Odpowiadałem, zgodnie z prawdą, że takie oczekiwanie trzyma w dużym napięciu, że jest stresujące, że wkrótce mam się spotkać z przedstawicielami PZPN, że niczego nie jestem jeszcze pewien, że chyba wszyscy kandydaci mają równe szansę. Po cichu dodawałem, że w PZPN nic nie jest pewne - może być poparcie Prezydenta, rządu, kibiców i mediów, ale jeśli Dziuro wieź postanowi coś innego, to nici z moich zamierzeń. ___________JEGO BIAŁO-CZERWOM___________ Mimo to usiadłem do przygotowywania materiału dla PZPN. To było kilka stron, na których znalazło się siedem najważniejszych punktów: 1. Sposób ustawienia i dobrania drużyny (czy gracze z kraju, czy również z zagranicznych lig, preferowany styl gry, najważniejsze nazwiska); 2. Charakter treningów; 3. Praca i organizacja pracy kadry reprezentacji Polski; 4. Perspektywy i plany do osiągnięcia; 5. Współpraca z PZPN; 6. Finansowanie zespołu; 7. Moje wymagania finansowe. Dokument złożyłem - podobnie jak pozostali kandydaci -w Związku w przewidzianym terminie dwóch tygodni. I znowu czekam. Wreszcie telefon. Jestem proszony na rozmowy. Pierwsza - bardzo ogólnikowa. Za stołem siedzą Dziurowicz i Jezierski. Jak widzę swoją - ewentualną, jak podkreślają cały czas - pracę, co w kwestii wymogów finansowych, że owszem, poważnie jestem brany pod uwagę, ale są też wątpliwości, że mam trudny charakter itp. Wreszcie rzecz najważniejsza - pada zawoalowane pytanie: „Czy będę lojalny wobec Związku, a w szczególności wobec prezesa", który rzekomo stawia na mnie. No, pomyślałem sobie - rozmowa jak za czasów PRL. Dużo obietnic, trochę straszenia, żądanie podpisania lojalki i żadnych konkretów. Czuję, że jednak pękają, że naciski mediów, opinii publicznej i pewno również naciski polityczne spowodowały, iż ubyło im pewności siebie. Odpowiedziałem prosto: będę lojalnie dbał o interesy całej polskiej piłki, a nie pojedynczych ludzi. W Polsce jest duży potencjał: ! piłkarzy, trenerów, działaczy z prawdziwego zdarzenia. Trzeba to wykorzystać. Dość kłótni i dość prywaty. Tak, tak. Ano zobaczymy. Rozstaliśmy się uprzejmie, ale bez żadnych ustaleń. Po dwóch dniach znowu telefon. To był chyba 20 lipca. Znowu Dziurowicz prowadzi rozmowę. Teraz dano mi już wyraźnie do zrozumienia, że decyzja zapadła, że JANUSZ WÓJCK zostało jeszcze tylko kilka drobnych szczegółów do uzgodnienia. Pierwszy - kto będzie moim asystentem? Od początku chciałem Pawła Janasa, i nawet od razu wpisałem go do swojego projektu pracy z reprezentacją.*Razem pracowaliśmy na igrzyska w Barcelonie, potem był drugim trenerem, gdy z Legią zdobywałem mistrzostwo, a kiedy ja wyjechałem do Emiratów, on przejął drużynę z Łazienkowskiej i odniósł ogromne sukcesy, a teraz z powodzeniem prowadził nową reprezentację olimpijską. Ma więc umiejętności, a przede wszystkim - znamy się jak łyse konie i świetnie nam się ze sobą współpracuje. Zaraz poczułem mocną kontrę! Janas? Mowy nie ma! Przecież on pracuje z olimpijczykami! Ale to da się ułożyć, zgrać terminy. Prowadzenie obu drużyn jest do pogodzenia, tym bardziej że często bywa przecież tak, iż zawodnik raz gra w jednej, raz w drugiej drużynie. Trzeba mieć rozeznanie wśród wielu graczy. Zresztą w razie czego mógłby Janas nawet całkiem przejść od olimpijczyków do pierwszej reprezentacji, która ma chyba priorytet. Nie, nie ma mowy! Zaczął już pracę i powinien ją kontynuować, a nie zmieniać. Jednoczesny sposób prowadzenia dwóch drużyn nie sprawdził się już wtedy, gdy razem pracowali Apostel z pierwszą drużyną i Broniszewski z olimpijczykami. Tłumaczę, że inne czasy, inni ludzie. Rzecz nie w pomyśle, ale w wykonaniu. Nie, nie ma mowy. Wyszło na to, że warunkiem podstawowym nienegocjowalnym dla PZPN jest, by nie był to Janas. Zacząłem się zastanawiać, jakie są przyczyny tak dużego oporu działaczy. Zapewne nie chcieli mieć do czynienia z silnym, zwartym zespołem ludzi, nad którym nie sprawowaliby nadzoru. Lecz to nie był jedyny powód. Po chwili okazało się, o co chodzi. - Proszę pana, ale pana nie było tu ponad trzy lata, pan potrzebuje kogoś, kto dobrze zna realia krajowe, a jednocześnie ma dobre kontakty z działaczami Związku. Mamy tu znakomitego kandydata na pańskiego asystenta: doświadczony, poważny, solidny. Już nawet rozmawialiśmy z nim wstępnie (!) i okazuje się, że chętnie by z panem współpracował. Co prawda, w tym momencie nie ma go w kraju, jest na urlopie, ale w każdej chwili możemy go ściągnąć. JEGO BMLO-CZERWONI To Edward Lorens. Zrozumiałem. Panowie z PZPN chcą mieć swojego człowieka w kadrze, krótko mówiąc - wtykę. Było to tym bardziej zabawne, że on przecież jednocześnie starał się o stanowisko trenera, a przyzwoitość nakazywała, by w chwili, gdy godzi się być moim asystentem, wycofał swoje dokumenty. Tymczasem po prostu wyjechał na wakacje, a ja siedziałem na miejscu i walczyłem o kadrę. Lorens, szczerze mówiąc, miał mało osiągnięć i niechętnie się na niego godziłem, tym bardziej że nigdy nie byliśmy bliskimi kumplami. Pomyślałem, że może jednak rzeczywiście się zmienił, a poza tym - nie miałem wyboru. Głupio byłoby po tylu zabiegach zawieść kibiców tylko dlatego, że moim asystentem nie będzie ten, na którym mi zależało. Zgodziłem się. Jeszcze mnie uspokojono, że jeśli będę chciał, to Janas będzie mi mógł pomagać w miarę swojego wolnego czasu. Od razu było jasne, że to tylko gadki-szmatki - i faktycznie, nic z tego nie wyszło. Wreszcie po kolejnych dwóch dniach wezwała mnie na Łazienkowską komisja. Wcześniej Dziuro wieź zapewniał, że jeszcze porozmawia ze mną owa komisja, ale ma to być tylko formalność. Spóźniłem się trochę na spotkanie, ale raczej nie to było powodem ostrego powitania. - Jak pan sobie wyobraża EWENTUALNE objęcie reprezentacji w kontekście do dziś nie wyjaśnionych zarzutów o stosowanie dopingu przez piłkarzy reprezentacji olimpijskiej? Czy te zarzuty nie będą rzucały cienia na trenera, a przy tym - na reprezentację Polski? Aż się zagotowałem. Powiedziane to zostało takim tonem, jakby za chwilę ktoś chciał dodać: „Wszystko, co pan teraz powie, może zostać wykorzystane przeciwko panu" oraz „Za składanie fałszywych zeznań grozi tyle i tyle lat więzienia". Po pięciu latach zdecydowano się wrócić do sprawy, która już dawno została rozstrzygnięta i wyjaśniona. Mimo to odpowiedziałem spokojnie i zdecydowanie. Po pierwsze - od początku były zastrzeżenia co do sposobu przeprowadzenia badań. Po drugie - badania te odbyły się na moją i Henryka Loski prośbę, w dodatku wskazaliśmy czas i miejsce ich przeprowadzenia. JANUSZ WÓJCK Po trzecie - próbki B (to jakby kopie pierwszych próbek) były nieprawidłowo opisane i źle przechowywane, praktycznie bez zabezpieczenia. * Po czwarte, najważniejsze - w kilka dni po rzekomym stwierdzeniu obecności „koksu" w organizmach trzech piłkarzy, laboratorium antydopingowe w Barcelonie „przypadkowo" wytypowało właśnie ich do przebadania. Nawet dla dyletanta było jasne, że cynk wskazujący właśnie na tych trzech graczy musiał przyjść z kraju. No i co się okazało? Nic, zero. Ani śladu środków dopingujących, ani śladu - również zakazanych - środków wypłukujących doping. A laboratorium olimpijskie - to chyba nie podlega dyskusji - dysponowało dużo nowocześniejszą techniką niż laboratorium krajowe. Przesłuchanie - bo to trzeba nazwać przesłuchaniem - prowadzone przez komisję powołaną do wytypowania nowego trenera kadry dobiegło końca. Jakoś to zniosłem. Panom z PZPN było jednak tego mało.W tej „czysto formalnej" rozmowie padło kolejne pytanie. - Jak pan wyjaśni tak zwaną „sprawę krakowską" i zarzuty stawiane Legii,-że kupiła z Wisłą mecz w ostatniej kolejce? Odpowiedziałem już lekko zirytowanym tonem: - Co miałbym wyjaśniać, skoro prokuratura prowadziła przez kilka miesięcy postępowanie wyjaśniające i umorzyła je z powodu braku jakichkolwiek dowodów? Mało tego - to ja przed każdym sądem na świecie wygrałbym sprawę o pomówienie, a klub - o przywrócenie tytułu mistrzowskiego. Zrobiono wtedy wielką krzywdę nie tylko Legii, ale i całej polskiej piłce nożnej, bo pozbawiono ją szansy stworzenia nareszcie silnego klubu, liczącego się na forum międzynarodowym. Moja reakcja Ryszardowi Kuleszy bardzo się nie spodobała. W końcu, jak pamiętałem dobrze, to przecież on był najgorętszym orędownikiem odebrania nam tytułu w 1993 roku. Jednak ostra odpowiedź od razu uspokoiła atmosferę. Następne pytania były już standardowe. Zrezygnowano z prowokacji. Pytano o koncepcję pracy z kadrą, dobierania reprezentantów i o to, co sądzę o wsparciu pierwszej drużyny olimpijczykami z 1992 roku. JEGO HALO-CZERWOM Wreszcie raz jeszcze stanęła sprawa asystenta. Tylko Lorens, Ja-nas bez szans. Dalej miałem opory. Czułem, że to iż Lorens nie wycofał papierów, oznacza jego gotowość do objęcia kadry, gdyby tylko powinęła się mi noga. Potem zresztą porozmawiałem z Lorensem. Wymusiłem na nim deklarację lojalności wobec mnie -jak się potem okazało, była psu na budę - oraz ostrzegłem w jednej sprawie. Otóż wcześniej doszły do mnie wieści, że w czasie pobytu z młodzieżówką w Niemczech zmuszał zawodników do podpisywania lojalki, w której oddawali mu oni wszelkie prawa do pośredniczenia w ich ewentualnych transferach. W ten sposób Lorens chciał handlować swoimi zawodnikami! Poinformowałem go zatem, że pierwszy tego typu wybryk i natychmiast się żegnamy, niezależnie od stanowiska PZPN. Zaprzeczał wszystkiemu, ale też obiecał absolutną lojalność. 23 lipca 1997 roku wezwano mnie po raz trzeci. Od razu poinformowano, że moja kandydatura została ostatecznie zaakceptowana. Teraz jeszcze tylko muszą ją przegłosować Prezydium i Zarząd PZPN. Rzeczywiście - to była już czysta formalność. Zjawiłem się więc najpierw (23 lipca) na Prezydium PZPN - zaakceptowali mnie, choć atmosfera była raczej chłodna i przeważał ton: „No, zobaczymy, czy ten Wójcik coś dobrego zrobi". Nie zabrakło też zgrzytu. Zagadnięto mnie o pogłoski, iż planuję powołać Kowalczyka do kadry, i czy to dobrze, bo on przecież kiedyś źle się wypowiadał o Związku. Wkurzyłem się. Nie może być tak, by jacyś siedzący za biurkiem amatorzy mówili mi, kogo mam powołać, a kogo nie. - Poglądy Kowalczyka są jego poglądami, żyjemy w wolnym kraju i każdy może mówić co chce. Nas powinny interesować tylko dwie rzeczy: czy dobrze gra, jest w formie oraz czy przyzwoicie się zachowuje i godnie reprezentuje Polskę. Oba te elementy Kowal-czyk wypełnia, a ich ocena należy do mnie. Prezydium jednogłośnie wybrało mnie na trenera reprezentacji. Tak naprawdę tam nigdy nic do końca nie było pewne. Kiedy parę lat temu trenerem miał zostać Jezierski i przyszedł tylko po odebranie nominacji, okazało się w ostatniej chwili, że Prezydium głosami 6:5 wybrało Strejlaua. JANUSZ WOJCK Kilka dni później poszedłem na spotkanie z Zarządem Związku, i tu - może z tej racji, że jest to dużo większe gremium - było o wiele bardziej sympatycznie. * Gratulacje zaczęły spływać dosłownie z całego świata. Naiwnemu mogłoby się wydawać, że od tej chwili mam samych przyjaciół. Ale widziałem w swoim życiu już kilka worków takich gratulacji, jak też byłem pewien, że niedawni moi wrogowie nadal są moimi wrogami, tyle że teraz myślą: „Weźmiemy go na krótki okres czasu, żeby zatkać gębę opinii publicznej, a później lekko mu podstawimy nogę i z wielkim hukiem padnie". Jak zwykle gorąco przyjęli mnie kibice Legii. Kiedy w kilka dni później zjawiłem się na Łazienkowskiej i zapowiedział mnie spiker, cała „żyleta" wstała i zaczęła skandować „JA-NUSZ WÓJ--CIK". To cholernie podnosiło mnie na duchu. Już wtedy były takie chwile, że poważnie się zastanawiałem, czy znajdę ludzi - nie wśród piłkarzy, ale przede wszystkim wśród działaczy - będących w stanie podjąć wyzwania, które stawiam przed pierwszą reprezentacją. Może jeszcze precyzyjniej: CZY BĘDĄ CHCIELI? Ci, co pracowali ze mną i pracują - wiedzą, że stawiam bardzo wysokie wymagania. Wreszcie 27 lipca zorganizowano konferencję prasową ze mną. Sala była nabita po brzegi, przeważał nastrój sympatii i zrozumienia. Pytano mnie o priorytety reprezentacji, o moją krytykę PZPN, i mój z nim konflikt, w tym z ludźmi, którzy teraz powierzyli mi funkcję selekcjonera, i czy nie za późno nim zostałem. Powiedziałem mniej więcej tyle: Jestem wzruszony i szczęśliwy. I trochę się boję. Często siebie pytam: Jak to będzie? Cel jest jasny: awans do finałów mistrzostw Europy. W styczniu 1998 ma się odbyć losowanie grup eliminacyjnych i wtedy muszą już ruszyć planowe przygotowania do pojedynków o punkty. Jestem konsekwentny. Do bólu. Wszyscy będą musieli podporządkować się mojemu planowi, który ma doprowadzić Polskę do finałów. W kadrze będą grali najlepsi. Przed nikim, starym czy młodym, nie zamykam drzwi. Szansę każdy ma jednakowe. Obojętne, ile ma JEGO HAŁO-CZERWON lat, gdzie grał, czy był na olimpiadzie. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam żadnego wpływu na to, czy piłkarze będą wyjeżdżali z Polski. Dlatego bardzo ważne będą kontakty z trenerami klubowymi w Polsce i za granicą. Będę jeździł po Polsce, Europie i rozmawiał z piłkarzami, trenerami. Chcę, żeby wszystko wróciło do normalności. Zdaję sobie sprawę, że stanąłem przed poważnym wyzwaniem. Czeka mnie ogrom pracy. Nie ma co tracić czasu na układy z ludźmi po to tylko, by nie przeszkadzali. Musimy zmienić wizerunek Związku. To, co było, nie może nas dzielić. W PZPN są ludzie, których doświadczenie można wykorzystać. Trzeba przede wszystkim ugasić wszystkie pożary w PZPN i reprezentacji. Nie stać nas na to, by polska piłka była skonfliktowana. Nie jesteśmy aż tak mocni, by cokolwiek marnować. Polski futbol jest na dnie. Nie może tak być, że Związek jest skłócony z Widzewem. Ja nie dopuszczę do sytuacji, by trener kadry popadł w konflikt ze szkoleniowcem klubowym. Nie powtórzy się sytuacja Piechniczek - Smuda. A jak teraz ktoś zacznie nam przeszkadzać, to sądzę, że szybko się zmieni i przestanie, bo inaczej wciąż będziemy tkwili w błocie po szyję. Nie jestem człowiekiem, który pozwoliłby sobie na jakieś manipulacje lub działanie poza plecami. Ja firmuję coś swoim nazwiskiem, więc i decyduję. I nie mogę pozwolić sobie na pewne rzeczy. Naprawdę dużo ryzykuję. Mam swoją koncepcję, cel i będę go realizował. Poza tym selekcjoner ma wielu asystentów. Są nimi wszyscy trenerzy I i II ligi. Wszyscy są godni, by coś podpowiedzieć. Większość najlepszych piłkarzy narzeka na to, że w polskich klubach jest źle. Ci, co grają za granicą, maj ą profesjonalne wzorce, ale nie potrafią przenieść ich do kadry. Polscy piłkarze ustępują czołówce nie tylko techniką, ale przygotowaniem kondycyjnym, szybkością. A na to trener kadry nie ma wpływu. Co do mnie - lepiej późno niż wcale. Od olimpiady w Barcelonie minęło pięć lat. Nie do mnie zresztą należy ocenianie, czy tępieć lat zostało stracone, czynie. Dziś na pewno jesteśmy starsi, bardziej doświadczeni. Jak dzisiaj zobaczyłem Łapińskiego, to się zdziwiłem, że tak wyłysiał. Ale i bez przesady. Piłkarze są starsi, ale nie na tyle, by nie móc zawiązać butów, wyjść na boisko i dobrze grać w piłkę. Więc nie ma co gdybać, co by było, gdybym wtedy został trenerem. JANUSZ WOJCK Dziś już nie mamy czasu. Coś musi się w nas przełamać. Ludzie czekają na sukcesy. Nie jestem zwolennikiem zatrzymywania na siłę piłkarzy w kraju. To już nie te czasy. Ani prezes Dziurowicz, ani ja, nie mamy żadnego wpływu na ich wyjazdy i musimy się z tym pogodzić. Trzeba rozpocząć współpracę z trenerami klubów zagranicznych i krajowych. Było mi przykro, gdy słyszałem o konfliktach Piechniczka z trenerem Widzewa czy innymi szkoleniowcami. To trzeba zmienić. Trzeba będzie ruszać się po Europie i oglądać kandydatów do reprezentacji. Nie ma innego wyjścia. I jeszcze jedno: w kadrze olimpijskiej panowała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tego samego będę oczekiwał od dzisiaj. Dodałem też, że za zwycięstwa muszą być dobre pieniądze. Nie może być tak, że prowadząc równorzędną grę na przykład z mistrzami Europy zawodnicy będą dostawać jedną dziesiątą tego co tamci. Padło pytanie z sali: - Czy prezes Dziurowicz to rozumie? - Jak nie rozumie, to zrozumie - odparłem. Znalazł się też dziennikarz - a jakże, z Katowic - który zapytał o ostami mecz kolejki w roku 1993 i kwestię rzekomego dopingu olimpijczyków. Wycedziłem sucho: - Wie pan, nie będę na to pytanie odpowiadał, bo są tu również ludzie dużo poważniejsi niż pan, którym zależy rzeczywiście na polskiej piłce i ważnych sprawach z nią związanych. Na szczęście na konferencji prasowej zjawił się też - zupełnie niespodziewanie - Wojtek Kowalczyk. Ucieszyła mnie jego obecność. I jego opinia. - To dobry wybór - powiedział. - Nawet jeśli to będzie ta sama kadra, to na pewno nie taka sama. To zupełnie inna drużyna niż za Piechniczka. Teraz jest Jerzy Brzęczek, Aleksander Kłak. Nawet Kowalczyk jest inny niż był u Piechniczka. Bo kadra Wójcika to zupełnie coś innego. Nie będzie tak, że w drużynie są dwie gwiazdki, a reszta do biegania. Teraz wszyscy będziemy walczyć i to wystarczy do osiągnięcia sukcesów. To jedyny trener, który ceni piłkarzy. Żył z zawodnikami reprezentacji olimpijskiej, wypił z nimi piwo i nie było żadnego próbie- JEGO BIALO-CZERWOM mu. Ale na treningu to się nie liczyło. Kiedy wychodziliśmy na boisko, rugani byli wszyscy, od najmniejszego do największego, od najmłodszego do najstarszego, włącznie z kapitanem reprezentacji Jurkiem Brzęczkiem. Nie było czegoś takiego, że ja jestem ten i ten, gram tu i tu, i dlatego mnie proszę nie tykać. Tak nie było. Rugał wszystkich i wszyscy musieli pracować. Ci, co się nie starali, a jeszcze do tego się stawiając, w reprezentacji nie grali, bo nie byli powoływani na kolejne zgrupowania kadry. Było kilka takich przykładów. Nie pojechali na olimpiadę, a potem tego bardzo długo żałowali. Jestem usatysfakcjonowany wyborem trenera, na którego czekałem od pięciu lat. Od końca olimpiady domagałem się, żeby trenerem reprezentacji był Wójcik. Tylko ten człowiek może osiągnąć sukces z polskimi piłkarzami, dlatego że polskich piłkarzy trzeba zagonić do pracy. Jest to na pewno właściwy wybór. Za trenerem Wójcikiem głosowali wszyscy: zawodnicy, działacze i dziennikarze. Jest to jeden z najszczęśliwszych dni w polskiej piłce nożnej. Nie mamy się czego obawiać, bo na pewno awansujemy do finałów mistrzostw Europy. Inni piłkarze, nagabywani potem przez media, również nie mieli wątpliwości: Jerzy Brzęczek: Nowy trener, nowe nadzieje. Uważam, że w kadrze brakowało dobrego przywódcy, który potrafiłby znaleźć wspólny język ze wszystkimi piłkarzami. Teraz musimy potwierdzić, że nadajemy się do kadry. To wyzwanie dla byłych olimpijczyków. Pokażemy, że nie byliśmy tylko młodymi gniewnymi, gdy mówiliśmy po Barcelonie o zmianie szyldu. Nawet najlepsza armia zawodzi bez wodza. Teraz kadra tego wodza ma. My, olimpijczycy, będziemy mieli szansę udowodnić, że nie zmarnowaliśmy tych pięciu lat. Kłak: Jest inaczej niż wcześniej. Wójcik żartuje, wprowadza luźną atmosferę. A jednocześnie potrafi zmobilizować piłkarzy. Na boisku czujemy, że jest z nami. Co się może zmienić w reprezentacji złożonej z piłkarzy, którzy dotąd nic z nią nie osiągnęli? Wszystko. Dotąd przegrywaliśmy, teraz będziemy wygrywać. Niech pan spojrzy na trenera. Pięć minut go widziałem, a już widzę, że jest ten sam co w Barcelonie. Śmieje się, ale jest twardy i pewny tego, co robi, co chce zdobyć. Nam ta wiara się udziela. Mówię panu, jak on JANUSZ WOJCK potrafi zmobilizować piłkarzy! Oj potrafi. Mówi pan, że trener nie gra. Właśnie, że gra. Jest jak dwunasty piłkarz. Przekona się pan, gdy spojrzy na niego podczas mecfcu. Bo ławka rezerwowych jest częścią boiska. Radosław Michalski: Coś się w tej drużynie dzieje. To już widać. Nie ma marazmu, jest wiara. , Tomasz Wałdoch: Po olimpiadzie grałem u wszystkich trenerów reprezentacji. Brakowało wyników, choć zawsze były nadzieje i oczekiwania. Teraz przyszedł Wójcik. W Barcelonie był prawdziwym przywódcą. On ma ten dar, że potrafi szybko wyłapać i wyeliminować nieprawidłowości. Iwan: Już widzę, że w drużynie Wójcika nie ma miejsca dla pesymistów. A ja jestem optymistą. Niestety, kilku rzeczy od samego początku nie udało mi się konsekwentnie wyegzekwować od działaczy i komisji selekcyjnej. Otóż istotnym punktem moich założeń pracy z kadrą było premiowanie piłkarzy. Zawsze zresztą twierdziłem, że nawet największy zaszczyt szybko staje się uciążliwym obciążeniem, jeśli nie stoją za nim bodźce finansowe. I to tak skalkulowane, że zawodnik dokładnie wie, kiedy, w jaki sposób, a przede wszystkim - za co dostaje pieniądze. Od początku mocno szwankowała też cała reszta spraw organizacyjnych. Przez kilkanaście miesięcy pracowaliśmy w kąciku na piętrze. Pracującym ze mną ludziom powiedziałem, że zatrudniam ich tylko do końca roku, a potem nastąpi weryfikacja ich umiejętności i przydatności. Wreszcie wyrzucono nas na czwarte piętro, gdzie dostaliśmy kilkumetrowy pokój - klitkę, z jednym telefonem, przeważnie nie działającym, i miejscem dla czterech ludzi: w tym dla mnie i dla dyrektora drużyny, Krzyśka Dmoszyńskiego. Jak to wygląda w poważnych federacjach? Już nie powiem, że przede wszystkim jest znakomity ośrodek treningowy, z salami odnowy, boiskami, zapleczem. Są również tak podstawowe rzeczy jak biuro z sekretariatem, osobnym gabinetem dla trenera, nie mówiąc o telefonach, faksach, wideo i komputerach z najnowszym oprogramowaniem. ___________JEGO BIAŁO-CZERWONI___________ U nas za to wszystko musiał wystarczyć hotel „Sobieski", który załatwiłem dzięki zaangażowaniu Dmoszyńskiego. Dzięki tej umowie - ogromna zniżka cen pokoi dla piłkarzy - wszystkie zgrupowania przed ważnymi meczami mogły się odbywać w naprawdę przyzwoitych, może nawet luksusowych warunkach, z bardzo dobrą kuchnią, a dojazd z centrum Warszawy na boiska treningowe, na stadion Legii czy nawet na lotnisko, by lecieć w dowolnym kierunku, jest szalenie ułatwiony Mało tego - załatwiliśmy też dziesięć tysięcy marek na zakup specjalnego programu służącego ustawianiu taktyki. Pieniądze PZPN przyjął, a programu jak nie było, tak nie ma. Może dlatego, że przede wszystkim W OGÓLE NIE MA komputera służącego tylko reprezentacji... A czym zajmuje się PZPN? Ano, na przykład, finansuje siedem zespołów reprezentacyjnych. Poza tym organizuje finał Pucharu Kuchara, Michałowieża, finały mistrzostw Polski juniorów, międzypaństwowy Turniej Syrenki. Związek nie jest dotowany (jako drugi związek sportowy obok PZMot). Główne źródła dochodów: l. Transfery zagraniczne piłkarzy (związek pobiera od klubu ok. 10 proc. sumy transferu), krajowe (3-4 proc.); 2. Prawa do transmisji telewizyjnych z meczów reprezentacji; 3. Organizacja imprez sportowych. PZPN zatrudnia 23 pracowników etatowych (w tym 8 trenerów), wynajmuje lokal, opłaca ochronę. Jest zorganizowany aż w dziewięć wydziałów (m.in. szkolenia, ligi, organizacyjno-prawny, finansowy, zagraniczny). Co cztery lata zwołuje zjazd sprawozdaw-czo-wyborczy (około 200 delegatów z klubów i okręgów, przedstawiciele sędziów i trenerów), który wybiera nowe władze. Zarząd PZPN liczy 34 osoby, zbiera się raz na trzy miesiące. Jedenasto-osobowe prezydium zarządu obraduje co dwa tygodnie. W Polsce jest około 400 tyś. zarejestrowanych piłkarzy, 5 rys. trenerów i instruktorów piłkarskich, 7,5 tyś. sędziów. JANUSZ WdJCK Jak zagrzałem chłopaków do boju jedną wizytą wwiezieniu... * MÓJ PIERWSZY MECZ Zapraszam działaczy centrali piłkarskiej do toalet na niektórych stadionach pierwszoligowych. Tak, wiem, to nie należy do centrali, to sprawa klubów. Dlaczego jednak, gdy dochodzi do awantur, gdy płoną stadiony, gdy policja strzela gumowymi kulami, podnosi się straszny krzyk, że kibice to łobuzy? Czy nie należałoby powiedzieć, że gorszymi łobuzami są ci, którzy nic nie robią, by wprowadzać i promować programy „bezpiecznych stadionów", by prowadzić działalność gospodarczą, która zapewni tym najmłodszym kibicom dostęp do wysokiej klasy zaplecza tre-ningowo-sportowego? Jeżeli spełniamy funkcje kontrolne, to najpierw pamiętajmy, by dobierać się do skóry panom prezesom, gdy w haniebny sposób prowadzą swe drużyny, nie zapewniając minimalnych środków bezpieczeństwa i kultury na stadionach. Zostałem więc wreszcie trenerem kadry z kontraktem do roku 2000. Być może zostanę na eliminacje mistrzostw świata. Wszystko zależy od wyników. Pieniądze? Mój poprzednik zarabiał 10 rys. zł miesięcznie plus premie za mecze. Dziurowicz zapowiedział, że na pewno nie będę zarabiał mniej. Ja chciałem zdecydowanie więcej! Walki o to trwały i trwają cały czas. Jesienią 1998 roku gazety pisały: Glenn Hoddle podpisał w sobotę nowy kontrakt z Angielską Federacją Piłkarską. Trener reprezentacji Anglii poprosił o podwyżkę pensji i dostał ją. Ma zarabiać JEGO BUŁO-CZERWON 100 tysięcy funtów (167,900 dolarów) rocznie. Tyle otrzymują czołowi trenerzy Premier League. Trener reprezentacji Polski Janusz Wójcik zarabia miesięcznie 4,5 tyś. dolarów, czyli prawie trzy razy mniej niż Hoddle. W eliminacjach mistrzostw Europy w grupie V Polska ma sześć punktów (dwa mecze), a Anglia cztery w trzech spotkaniach. To też skala różnicy pomiędzy naszą a brytyjską piłką nożną. Tymczasem trzeba się było wziąć ostro do pracy. Wiedziałem jedno - piłkarzy mamy równie dobrych jak większość liczących się w Europie krajów. Brakuje im tylko jednej, piekielnie ważnej sprawy: motywacji. To, moim zdaniem, jest najważniejsze zadanie trenera: należy dobrać najlepszych graczy, ustawić ich na właściwych dla nich pozycjach, stworzyć z nich pakę i UMOTYWOWAĆ. Atmosfera sprzyjała mi od początku. Nie tylko w mediach - zawodnicy publicznie jeden za drugim oświadczali, że są pewni: teraz to ruszy. Kowalczyk, o którym pyszny Piechniczek jeszcze niedawno mówił per „szczurek" (o całej olimpijskiej jedenastce zdarzyło się temu trenerowi powiedzieć „zniekształcone dzieci Wójcika"), od razu zadeklarował, że za takim trenerem to on stanie w stu procentach i nawet może grać za darmo. Inni mu wtórowali. Teraz trzeba było jak najszybciej zagrać mecz międzynarodowy, taki żeby i przeciwnik był poważny, i żeby była szansa na sukces. Żeby wyzwolić w drużynie pozytywne emocje, napęd, wolę walki. I przede wszystkim - wiarę w siebie. Rywala dość szybko znaleziono. Węgrzy byli co prawda drużyną jakby z drugiego koszyka europejskiego, ale wtedy wznosili się na fali. Wyszli właśnie z grupy eliminacyjnej do mistrzostw świata na drugim miejscu i mieli walczyć z Jugosławią w repesażach (co prawda potem te mecze sromotnie przerżnęli, ale nam przecież już od dawna nie udało się w ogóle nawet otrzeć o wyjście z grupy eliminacyjnej). Chciałem grać w Warszawie: choćby dlatego, że po raz pierwszy od ośmiu lat byłby to mecz reprezentacji w stolicy. Wierzyłem też w warszawskich kibiców - i byłem ich dłużnikiem jeszcze z czasów Legii. JANUSZ WÓJCK Mecz miał jeszcze jeden aspekt. Dochód z niego przeznaczono dla powodzian. W związku z tym PZPN przełożył nawet szóstą kolejkę I ligi z 7 na 3 września. * Mówiłem wtedy prasie, że spodziewam się, iż wszyscy w Polsce, nawet ofiary powodzi, czekają na to, kiedy znów zaczniemy strzelać gole, wygrywać z najlepszymi. Bardzo szybko wybraliśmy się z Dmoszyńskim do Niemiec i do Francji, gdzie m.in. oglądałem Piotrka Świerczewskiego z Bastii. Dla niego samego było to wyróżnienie, a nadto dawało większe szansę na zwalnianie z klubu na zgrupowania i mecze. Zawsze bowiem prywatne kontakty z szefami zachodnich klubów i pokazanie im, że nawet szefowi kadry osobiście zależy na zawodniku, który u nich gra, pomaga. 2 września zaczęło się zgrupowanie. W Warszawie zjawili się dawno nie widziani w piłkarskiej kadrze (bo skłóceni z Piechnicz-kiem): Aleksander Kłak, Krzysztof Ratajczyk, Jerzy Brzęczek, Tomasz Iwan i Wojciech Kowalczyk. Jedynym debiutantem (oprócz mnie) był Mirosław Szymko-wiak z Widzewa. To niestety nie była najsilniejsza reprezentacja, na jaką stać było Polskę, bo w kadrze zabrakło piłkarzy grających w lidze francuskiej oraz Cezarego Kucharskiego ze Sportingu Gi-jon. Skład był raczej rodzajem przeglądu piłkarzy z kraju i zagranicy. Powiedziałem jednak, że piłkarze mają przyjechać i grać, nikt nie może robić łaski, wymagam zawodowstwa. To nie polska liga, gdzie za siedem dni można się poprawić. U mnie poprawek nie będzie. Z PZPN ustaliłem, że za zwycięstwo z Węgrami piłkarze dostaną do podziału miliard starych złotych. Ostatecznie w kadrze się znaleźli: Bramkarze: Aleksander Kłak (FC Antwerp), Grzegorz Szamotulski (Legia-Daewoo Warszawa); obrońcy: Tomasz Łapiński i Mirosław Szymkowiak (obaj Widzew Łódź), Jacek Zieliński (Legia--Daewoo), Tomasz Wałdoch (VfL Bochum), Adam Ledwoń (GKS Katowice), Krzysztof Ratajczyk (Rapid Wiedeń); pomocnicy i napastnicy: Radosław Michalski (Widzew Łódź); Sławomir Wojcie-chowski (GKS), Jerzy Brzęczek (Tirol Innsbruck), Krzysztof Bu-kalski (RC Genk), Sławomir Majak (Hansa Rostock), Tomasz So- JEGO B1ALO-CZERWONI kołowski (Legia-Daewoo), Tomasz Iwan (PSY Eindhoven), Wojciech Kowalczyk (Betis Sewilla), Andrzej Juskowiak (Borussia Moenchengladbach), Jacek Dembiński (HSV). Na kilka dni przed meczem na zgrupowaniu zjawili się wszyscy powołani zawodnicy! To zdarza się naprawdę rzadko - nawet w znakomicie pracujących narodowych federacjach piłkarskich. Cały czas zastanawiałem się, co takiego wymyślić, czym zawodnikom tak przywalić psychicznie, tak nimi wstrząsnąć, żeby się nie mogli pozbierać i zrozumieli, że zaczął się nowy okres w pracy kadry narodowej. Wreszcie wymyśliłem, ale żadnemu nie powiedziałem ani słowa. Zarządziłem wycieczkę... Podśmiewali się: - Co, pojedziemy pewnie do Prezydenta? Albo do Premiera? Prymasa? Zapowiedziałem tylko: - Pojedziemy w takie miejsce, że wycieczki tej nigdy, ale to nigdy nie zapomnicie. Jak który zgadnie, to stawiam butelkę najlepszej whisky. Żaden nie zgadł. Nadszedł dzień meczu. Rano tradycyjne śniadanie, potem rozgrzewka i lekki trening. Podjeżdża autokar z zasłoniętymi oknami i ładuję wszystkich, tak jak stoją, w strojach sportowych i dresach do środka. Zabieram kilku ludzi z drużyny (trenerów, bramkarzy -Mowlika, Pocialika, Bębna, Dmoszyńskiego, Lorensa) i dwóch dziennikarzy. Jedziemy przez miasto. Po kilkunastu minutach autobus wjeżdża przez wielką stalową bramę na dziwne podwórko. Chłopcy wysiadają, rozglądają się wokół i zaskoczeni widzą... więzienie! Urządziłem im wycieczkę do aresztu śledczego na Rakowieckiej i spotkanie z więźniami, w tym również z podejrzewanymi o najgorsze zbrodnie. Świetlica aresztu pękała w szwach. Powitała nas ogromna owacja - chłopcy wręcz mieli trudności, żeby się przepchać przez tłum. Oklaski. Krzyki. JANUSZ WOJCK Nie ukrywam, że ja i nawet najtwardsi chłopcy z ekipy mieli sucho w gardle, gdy ujrzeli z bliska tych ludzi, którzy być może przez wiele najbliższych lat nie zobaczą domu, a najprawdopodobniej mają za sobą czyny, o jakich lepiej nie wiedzieć, którzy na co dzień mogą być naprawdę niebezpieczni. Mordercy. Złodzieje. Ludzie „Organizacji". Powiedziałem od razu, żeby uniknąć głupich pytań: - Jesteśmy reprezentacją Polaków. Obojętnie, gdzie oni są. Zaczęło się dwugodzinne, mocne i gorące spotkanie. Setki pytań: przede wszystkim o reprezentację, plany, nasze szansę w nadchodzących eliminacjach, o mecz z Węgrami. Okazało się szybko, że kilku piłkarzy może mieć z nimi wspólnych znajomych. Kowal-czyk zaraz nawiązał kontakt z jakimiś chłopakami pochodzącymi z Bródna, i już po chwili wymieniali między sobą dziwnie brzmiące ksywki ludzi z tamtej dzielnicy. Pytano też o nieodległą przeszłość: Kto i dlaczego jest winny temu, że Legii odebrano tytuł mistrza kraju? Dlaczego dziennikarze są tak irytująco głupi? Na co szybko odpowiedziałem żartem: - Panowie, tu jest takich dwóch, tyle że chowają się za plecami, tam pod ścianą - a wtedy Paweł Zarzeczny z „Super Ekspressu" aż zapadł się w krześle. I jeszcze: - Czy reprezentacja przestanie stosować obronę Częstochowy? „Kowal" dał szybką odpowiedź: - Ten trener nas tego oduczy. - Ja uważam, że piłkarze za dużo piją piwa. Jakby pan miał jakieś problemy, to zapraszamy. U nas jest oddział odwyku Atlantis! Uprzedziłem chłopaków: - Halo! Słyszeliście koledzy? - Na co sala odpowiedziała śmiechem. - Denerwuje mnie, że polscy piłkarze zamiast wybijać piłkę, najczęściej biegną obok przeciwnika. Ja: - U mnie tego nie będzie. Chcę stworzyć drużynę, w której będzie grało jedenastu zawodników, a nie trzech-czterech. - Jaki styl będzie miała ta reprezentacja? Obronny Gmocha, nijaki Piechniczka czy zwycięski Górskiego i Wójcika? JEGO BALO-CZffiWONI Moja odpowiedź: - Ten ostatni. Moja drużyna olimpijska nie bała się nikogo w Europie. Postaram się, by tak było także w pierwszej reprezentacji. W rankingach zajmujemy miejsce niegodne naszego kraju. Chcemy wygrywać. I jeszcze jedno pytanie powtarzało się cały czas: - Jak układają się stosunki z PZPN-em, czy nadal ma pan kłopoty ze Związkiem? Spokojnie odpowiadałem, że dobrze, poprawnie. - Czy nie boi się pan, że kiedy zaczniecie wygrywać, PZPN zacznie kopać pod panem dołki? Odpowiedź: - Jeśli tak się stanie, dojdzie do konfrontacji. I wreszcie: - Którzy działacze PZPN brużdżą wam najbardziej? Nie chciałem odpowiedzieć, wykręcałem się i wtedy usłyszałem, jak jeden z miejscowych przywódców mówi: - Panie trenerze, jest dość prosty sposób na pana kłopoty ze Związkiem Piłki Nożnej. Pan niech nam załatwi jednodniową przepustkę u naczelnika, my dajemy słowo, że wieczorem wracamy, a pan już nigdy nie będzie miał kłopotów z działaczami PZPN! Wszyscy ryknęliśmy śmiechem. Nie chciano nas wypuścić. Więźniowie mieli po spotkaniu udać się do cel i dopiero wtedy my mogliśmy wyjść z sali. Teraz oni nie chcieli wyjść, my śpieszyliśmy się dalej. Była tak wzruszająca i sympatyczna atmosfera, że wszyscy spokojnie rozproszyliśmy się wśród ludzi z Rakowieckiej, robiliśmy sobie z nimi masę zdjęć, składaliśmy autografy, a chłopcy rozdali swoje koszulki, w których przyjechali na spotkanie, wracać musieli już w samych dresach - dobrze, że było ciepło. Na koniec zaśpiewano nam „Sto lat". Oprowadzono nas po całym więzieniu. Mijaliśmy cele Bagsika, „Dziada" i jeszcze kilku innych. Wreszcie znaleźliśmy się w sektorze specjalnym, gdzie w pojedynczych, zakratowanych celach siedzą szczególnie groźni przestępcy. Odradzano nam zbliżanie się do krat, ale w pewnej chwili, pod wpływem impulsu, sam nie wiem zresztą dlaczego, podszedłem i uścisnąłem rękę więźniowi. Złożyliśmy sobie kilka konwencjonalnych życzeń, a wszyscy wokół patrzyli mocno zdziwieni. JANUSZWOJCK Kiedy mijaliśmy kuchnię, a akurat był czas obiadu, doleciał do nas zapach miejscowej grochówki. Niezbyt oszałamiający. Zażartowałem: * - Chłopaki, w czasie zgrupowań jecie w hotelu „Sobieski". Gdybyście narzekali, to zawsze pan naczelnik może wam tu kilkudniowe wyżywienie załatwić. Wraz z atrakcjami. Piłkarze się zaśmiali, ale jakoś tak niepewnie. Wreszcie doszliśmy do pomieszczenia bardzo popularnego w tego typu miejscach: niewielkiej siłowni. Siłownia, jak to siłownia: przeciętna, zdaje się, że nawet któryś z chłopaków poprzymierzał się do, ciężarów. Już mieli wychodzić, kiedy mimochodem zauważyłem: - Pewnie nie wiecie, ale jeszcze dwadzieścia lat temu właśnie tutaj wykonywano wyroki śmierci. Przez powieszenie. Przez chłopaków jakby zimny wiatr przeszedł. Teraz już naprawdę przestali żartować, beztrosko rozmawiać. Zamilkli. Weszliśmy do autokaru. Przez całą drogę do hotelu wisiała nad nami tamta więzienna cisza. Nikt nie powiedział ani słowa. Chłopcy chyba to mocno przeżyli. Jeszcze długo po tej wycieczce, przy okazji zgrupowania przed następnym meczem podszedł do mnie Łapiński i zapytał: - Panie trenerze, po co to było? Ta wycieczka do więzienia? Przecież pan wie, że nie każdy może to łatwo przejść psychicznie. To jest za duże obciążenie. - I o to chodzi „Łapa", o to chodzi. Dzień przed meczem zostałem zaproszony do Radia Zet. Przyciskany, złożyłem kilka deklaracji. Przede wszystkim zapowiedziałem awans do mistrzostw Europy i świata. Nie wykluczyłem też stanięcia na pudle w którejś z tych imprez. Pytano mnie też o cechy mojego charakteru. Odpowiadałem: - Mój śmiech to nie jest objaw pewności siebie, tylko taka natura. Wiem, kiedy żartować, a kiedy trzeba się skupić, gdy stoi przed nami poważny cel. - Wiem, że trener Strejlau określił mnie mianem trenera-twardziela. Każdy ma jakiś charakter, mniej lub bardziej uległy. Ja sta- ___________JEGO BłAŁO-CZERWONI___________ ram się być konsekwentny zarówno w domu, jak i w pracy. Dowodem - srebrny medal na olimpiadzie. - Na razie za dużo mam pracy papierkowej, organizacyjnej. Nie powinienem tego robić, ale zawsze byłem pedantyczny. Kadra musi być zorganizowana doskonale. Nie zasługujemy, by gdziekolwiek traktowano nas jak nieudaczników. Wreszcie wieczór i mecz. Już dawno żaden występ reprezentacji nie wzbudzał takich emocji - niewielki przecież stadion Legii pękał w szwach. Te 8 tysięcy biletów (na tyle tylko pozwolił wojewoda warszawski ze względu na bezpieczeństwo) sprzedano w ciągu kilku godzin w przeddzień. Cały dochód - z wejściówek, reklam, transmisji telewizyjnych oraz premie dla piłkarzy - został przeznaczony na pomoc dla powodzian. Zawodnicy składali datki do puszek ustawionych w szatniach, a wszystkie VIP-y do skarbonki umieszczonej na trybunie honorowej. Ponoć zebrano ponad miliard starych złotych. W dodatku Węgierski Związek Piłki Nożnej zaprosił dzieci z zalanych terenów do spędzenia wakacji nad Balatonem. Podczas całego minizgrupowania przed meczem towarzyszyło nam nieustannie wielkie zainteresowanie kibiców. Na pierwszym wieczornym treningu na Legii zjawiło się bodaj 800 osób, tak że było trudno przecisnąć się z autokaru na stadion. Ba, na sparringu z Okęciem (też na Legii) zjawiło się 3 tysiące ludzi - cała „żyleta". Doping był jak na jakimś ważnym meczu eliminacyjnym. Dlatego cały czas tłukłem zawodnikom do głowy: - Nie możemy tych ludzi zawieść. Jeśli komuś nie pasuje ciężka harówka, to niech natychmiast pakuje manatki i wyjeżdża do domu. Cała paczka trzymała się solidarnie. Na spotkanie Polska - Węgry zaprosiłem ludzi, którzy i mnie, i piłce polskiej cały czas dobrze życzyli: Prezydenta, wielu posłów SLD, ale także i AWS, choć przecież było jeszcze przed wyborami, JANUSZ WdJCK i nikt nie spodziewał się, że odniosą zwycięstwa. Zjawił się nawet minister spraw zagranicznych Dariusz Rosati. Zaprosiliśmy trenerów klubowych z zagranicy, aby obejrzeli swoich podopiecznych. Atmosfera - niezwykła. Po prostu kocioł. Mała polska Maraca-na. Kiedy tych kilka tysięcy widzów wstało i zaśpiewało hymn narodowy, kiedy potem krzyczało POL-SKA, POL-SKA, kiedy skandowało „JA-NUSZ WÓJ-CIK", pomyślałem sobie przez chwilę, że kto wie, czy to nie jest jedna z najprzyjemniejszych chwil mojego życia. Kiedy tak stałem naprzeciwko trybun i z ręką przyłożoną do serca, kłaniałem się tysiącom prawdziwych kibiców, wiedziałem, że Warszawa to znakomite miejsce, by właśnie tu grała reprezentacja Polski. W dodatku rzecz niezwykła - nie doszło do żadnych awantur na stadionie, chamstwa na trybunach, wojen między kibicami. „Żyleta" mi doniosła, że kibice uznali, iż nowy trener to nowa piłka, a więc i oni muszą być nowi, superkibice. Nowe obyczaje na stadionie. Od tego czasu zaczęło się poparcie, jakiego chyba od kilkunastu lat nie miała żadna wcześniejsza reprezentacja Polski. Chłopcy ruszyli tak, jakby chcieli wdeptać Węgrów w ziemię. Atak za atakiem. Do tego niesamowity jazgot i doping - ta atmosfera niosła nas w niesłychany sposób. Odpowiedzialność jednak krępowała ruchy, chociaż już w pierwszej minucie mogliśmy zdobyć bramkę po akcji Iwana. Tomek grał zresztą znakomicie - od pierwszej chwili widać było, że jest silniejszy i szybszy od przeciwników, i nie dziwiło, że wygrywał na lewym skrzydle wszystkie pojedynki z rywalami. Niezły był też po drugiej, prawej, stronie Adam Ledwoń. Pozostali obrońcy spisywali się równie dobrze. Ratajczyk i Jóźwiak odbierali piłkę, a „Łapa" znakomicie wyprowadzał ją do drugiej linii. Mieliśmy taką przewagę, że Kłak, który bronił tylko w pierwszej połowie, skarżył się po meczu, iż nie miał okazji pokazać, na co go stać. Najlepiej zagrał Jurek Brzęczek. Walczył, i co najważniejsze, dokładnie rozgrywał piłkę. Nie dreptał w miejscu, a jego prostopa- __________JEGO HAŁO-CZaWONI___________ i Idłe podania stwarzały znakomite sytuacje kolegom. Jak przystało Ina kapitana, rozegrał naprawdę świetny mecz. Był najlepszy w ze- | spole. Jurek Brzęczek... Kapitan moich dwu reprezentacji, piłkarz, f który wzbudza swoją grą, postawą jeszcze większe emocje niż f „Kowal". Piłkarz, z którego powodu bywam odsądzany od czci i f wiary. Tylko dlatego, że to „mój" piłkarz i „mój" kapitan. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem „Brzęka" na boisku, liczył so- Ibie nie więcej niż dziewiętnaście wiosen. Jeszcze go nie znałem f osobiście, ale uderzyła mnie jego inteligentna gra. Postanowiłem I mu się przyjrzeć bliżej, więc najszybciej jak się dało powołałem go do kadry. Jurek wygląda niepozornie, ale łeb majak sklep. To oczywiście, tylko przenośnia, chociaż... nie do końca. Jurek jest inteligentnym piłkarzem, bo jest inteligentnym, nawet bardzo, człowiekiem. Od pierwszego poznania był to naturalny przywódca grupy. Miał większą od innych łatwość wysławiania się, szybciej orientował się w skomplikowanym mechanizmie reprezentacji olimpijskiej. No, i szybciej od innych liczył! Pierwszy wiedział, co ssie komu należy. Jakie pieniądze... Było w związku z tym czymś najzupełniej naturalnym, że to on został wybrany kapitanem zespołu. Nie ja go wyznaczyłem, tylko koledzy go wybrali, wiedząc, że stanie się najlepszym mecenasem ich interesów. W meczu też zawsze jest postacią centralną, nie tylko z racji pozycji rozgrywa- jjącego. Brzęczek należy do pewnego typu piłkarzy, którzy grają może ! nieefektownie, ale niezwykle... efektywnie. I bardzo dużo meczów de facto on wygrał dla Polski, chociaż bohaterami tłumów, zdobywcami fantastycznych goli, królami strzelców zostawali całkiem ] inni zawodnicy. Trochę wyprzedzam fakty, ale przypomnę, że kiedy po latach j oczekiwań zostałem wreszcie trenerem narodowym, w pierwszym, dla mnie jako szkoleniowca biało-czerwonych, debiucie, Jurek był znakomity! Jak taran pchał zespół do przodu. A całkiem niedawno, najpierw wypracował sytuację w Burgas, i Czereszewski podwyż- I szył prowadzenie na 2:0 w meczu z Bułgarią, a po paru tygodniach, kiedy nie mogliśmy się jakoś dobrać do Luksemburczyków, wła- ! śnie on zdobył pierwszego, tak strasznie ważnego gola. Na We-mbley był jedynym, który zdołał pokonać Seamana, wykorzystując JANUSZ WÓJCK tym razem sprytne zagranie „Franka". No tak, tq prawda, że zawalił mecz ze Szwedami w Chorzowie, chociaż ja nie obarczam winą za porażkę wyłącznie jego. O tym jednak trochę potem. Ja w każdym razie mogę na Brzęczku polegać jak na Zawiszy. Inna sprawa, iż niewykluczone, że trochę swój ą karierę... przefajnował. Nikt tak mistrzowsko nie zmieniał barw klubowych w obrębie polskiej pierwszej ligi, i za każdym razem z istotnymi dla samego siebie korzyściami finansowymi: Olimpia Poznań, Lech, Górnik Zabrze, GKS Katowice... Może, gdyby się skupił na wejściu do jednego, ale za to bardzo silnego klubu zagranicznego, zamiast uprawiać futbolową turystykę, jego pozycja w rankingu graczy w Polsce albo nawet w Europie byłaby dużo wyższa. Mimo różnorakich namów, podszeptów, judzeń, nie potrafię odnosić się do Jurka inaczej, niż z przyjaźnią. No, dobra, niech będzie, że mam do niego słabość. Do kogoś mieć trzeba. Jestem trenerem, a nie robotem. Osobne uznanie należy się Kowalczykowi. Dwoił się i troił, strasznie chciał strzelić swoją kolejną bramkę. Nie wykorzystał chyba z ośmiu sytuacji, a ja przestałem je liczyć po piątej „setce". Już na początku meczu, minuta po minucie, dwa razy stawał oko w oko z Safarem. Po meczu przyznał mi się, że gdybyśmy przegrali albo zremiso-wali, to on ponosiłby za to winę, a te okazje śniłyby mu się po nocach. Choć łapałem się za głowę po kilku jego zagraniach, pamiętałem, że nigdy, nawet za olimpijskich czasów, nie błyszczał skutecznością. I wiedziałem, że w sumie nie zawiódł. Uwalniał się od przeciwnika, jak chciał, motał na polu karnym cały czas. Brakowało mu tylko ogrania. Był po kilkutygodniowym grzaniu ławy w Hiszpanii i brakowało mu wyczucia piłki, ale widać było, że wiele potrafi. Toteż kibice na Łazienkowskiej skandowali pod adresem Daewoo - sponsora Legii: „Kupcie Kowala, Korea, kupcie Kowala!". Ja sam co chwilę podrywałem się z ławy i biegałem przy bocznej linii. Co widziałem schrzanioną sytuację, to aż mnie skręcało. Czas leciał, pierwsza połowa skończyła się bez bramek. W przerwie, owszem, bardzo ich pochwaliłem za grę, ale od razu bezlitośnie przypomniałem: - Panowie, nie za grę was ludzie rozliczają, tylko za wynik. Macie wygrać. Wygrać za wszelką cenę. JEGO BIALO-CZERWOM Chłopcy ruszyli jeszcze ostrzej. Niestety, Węgrzy nie dopuszczali - ba, choć to był mecz tylko towarzyski, często przekraczali granicę faulu. To dopadło na przykład Juskowiaka, któremu już w czternastej minucie obrońca węgierski na polu karnym tak wjechał w piszczel, że powinien był być murowany karny, przy okazji rozciął mu nogę aż do kości. Zawodnik Bundesligi został ściągnięty z boiska i w kilkanaście minut później w szpitalu założono mu dziesięć szwów. Sędzia tego nie zauważył i nawet nie gwizdnął rzutu pośredniego. Kiedy zobaczył krwawiącą nogę „Jusko", aż się przeraził. Po meczu twierdził, że obrońca wszedł czysto. Takie odpowiedzi najbardziej lubię - czysto, noga nieurwana. Najbardziej charakterystyczne jest to, że Andrzej zdążył jeszcze wrócić przed golem Ratajczyka i - choć wiedział, że jest wyłączony przynajmniej na dwa tygodnie z meczów Borussii Moen-chengladbach - cały czas dopingował kolegów z ławki rezerwowych. Juskowiaka zastąpił Dembiński, który nie grał najlepiej. Jak to często bywa, gdy za bardzo chce się wygrać - mało brakowało, a mogliśmy nie strzelić tego wymarzonego gola. l 07.09.1997: POLSKA - WĘGRY 1:0 (0:0) f Bramka: Ratąjczyk (58.). | Żółte kartki: Jóźwiak - Geress, Farkashazyi. Widzów 8 tyś. Sę-j dziował Josef Krula (Czechy). | POLSKA: Kłak (46. Szamotulski) - Jóźwiak, Łapiński (46. Zie-1 łiński), Ratąjczyk (68. Bukalski) - Michalski (46. Szymkowiak), | Majak (71. Sokołowski), Iwan, Ledwoń (46. Wałdoch), Brzęczek l - Kowalczyk, Juskowiak (14. Dembiński). j - § Wreszcie w drugiej połowie, po rozegraniu piłki z rzutu wolnego, obrońca Krzysiek Ratąjczyk z Rapidu Wiedeń huknął bombę z wolnego z 30 metrów, w same widły bramki Węgrów. Najlepszy na boisku gracz węgierski, bramkarz Safar, nie zdążył się nawet ruszyć. Potem na konferencji prasowej ja i trener Węgrów wybraliśmy Brzęczka i właśnie Safara najlepszymi piłkarzami w swoich zespołach; obaj otrzymali kryształowe puchary. JANUSZ WOJCK To był pierwszy gol „Rataja" w reprezentacji j kto wie, czy nie udało mu się dlatego, że wcześniej długo ćwiczył strzały z wolnych na treningu i został wyznaczony do takiego uderzenia. Podskoczyłem z ławki w górę chyba o pół metra. Stadion oszalał. A chłopcy, rzuciwszy się najpierw na „Rataja", zrobili coś, co było dla mnie szczególnie sympatyczne - wszyscy podbiegli do linii bocznej do mnie. -Ta bramka dla pana, panie trenerze! ś Po meczu jeszcze długo było słychać pełne, świętujące, trybuny na Legii: „Sto lat, sto lat", „Jeszcze Polska nie zginęła". Byliśmy wszyscy szczęśliwi. Przed meczem powiedziałem piłkarzom, że nie ma indywidualności, tylko jedenastu rzemieślników. Nie ma gwiazd - wszyscy są równi. Każdy, kto przyjeżdża do kadry, musi tu zostawić trochę zdrowia: Chłopakom się to bardzo spodobało. Udzieliła im się euforia, która od początku towarzyszyła tej reprezentacji. Po meczu w wypowiedziach dla mediów chwalili nową sytuację. Tomasz Wałdoch: Ten mecz pokazał różnicę między Piechnicz-kiem a Wójcikiem. Wreszcie gra naszej reprezentacji była przyjemna dla oka - potrafiliśmy rozegrać piłkę i stworzyć sytuacje pod bramką rywala. Ostatnie mecze nie wyglądały tak ładnie. W Warszawie potrafiliśmy dobrze rozegrać piłkę od tyłu. Stworzyliśmy dużo sytuacji pod bramką przeciwnika. Wojciech Kowalczyk: Różnica między tą reprezentacją a drużyną trenera Piechniczka jest taka, jak między Niemcami a Azerbejdżanem. Choć nie strzeliłem żadnej bramki, jestem z siebie zadowolony. Nie gram w klubie, jestem po okresie przygotowawczym, grałem więc bez luzu psychicznego. Najważniejsze, że wygraliśmy. Walczyliśmy ze wszystkich sił, tak bardzo byliśmy zmobilizowani. Jerzy Brzęczek: Graliśmy z wielką wolą walki i zwycięstwa. W kolejnych meczach musimy jeszcze pokazać większą dojrzałość taktyczną. Nie uważam się za lidera, liderów jest jedenastu. Każdy bierze na siebie odpowiedzialność. O rym, że będę kapitanem, za- JEGO HAŁO-CZERWOW decydowały demokratyczne wybory w piątek. Czy nie obawiam się powrotu do kadry Piotra Nowaka? Czekamy, niech wróci. Oby tylko nie odnosił kontuzji w każdym meczu, zwłaszcza w momencie, kiedy Polska przegrywa. Jeśli oglądał dzisiejszy mecz, to może się czegoś od nas nauczył. Roman Kosecki (były kapitan reprezentacji Polski): - Bardzo podobała mi się gra polskiej drużyny. Świetnie spisali się Jóźwiak i Brzęczek. Widać, że Jurek naprawdę dowodzi w tym zespole. Wojtek Kowalczyk wykorzystał szansę daną mu przez trenera. Gole będzie zdobywał w następnych meczach. JANUSZWOJCK Jak przy okazji meczów reprezentacji działacze ązkom jeździli na wycieczki KILKA GORSZYCH MIESIĘCY Coraz częściej widzę, że mnie i działaczy PZPN w sposób zasadniczy różnią cele: ja wraz z przyjaciółmi polskiej reprezentacji martwię się, co zrobić, by osiągnąć finał mistrzostw Europy, natomiast działacze - na szczęście nie wszystkich, choć niepokojąco wielu spośród najważniejszych osób w centrali - martwi to, czy i jak długo utrzymają się na stanowiskach, by wyciągnąć z tej polskiej zaniedbanej piłki jeszcze kilka tysięcy złotych jakimś lewym sposobem. Ale to jest bardzo krótka perspektywa. Ja walczę i proponuję wszystkim walkę o to, by polska centrala piłkarska za prawo do transmisji telewizyjnej z meczów reprezentacji dostawała nie półtora miliona dolarów, tylko osiem, a może i dziesięć, bo tyle może dostać reprezentacja, która gra dobrze, odnosi sukcesy i której mecze przyciągaj ą przed telewizory miliony kibiców na całym świecie. Tymczasem, choć daleko było jeszcze do pierwszych poważnych meczów o punkty w eliminacjach mistrzostw Europy, mnie już dwa razy chciano odwołać z funkcji trenera. Niech więc rozsądny człek odpowie: czy praca w takim stresie sprzyja rozwojowi polskiej piłki i ułatwia reprezentacji osiąganie dobrych wyników? Ja chcę wraz z moimi chłopakami pracować nad dobrym wynikiem - przestańcie więc mi rzucać kłody pod nogi, przestańcie się mieszać w nieswoje sprawy, zajmijcie się tym, co do was naprawdę należy! Następne miesiące były dość nietypowe dla pracy selekcjonera pierwszej reprezentacji: graliśmy jeszcze mecze eliminacyjne do JEGO BIALO-CZERWONI mistrzostw świata we Francji, ale szans na te mistrzostwa już nie mieliśmy. Tak, wiedziałem, że publika oczekuje dalszych zwycięstw, a tu tymczasem nie tylko, że były straszliwe zapóźnienia w przygotowaniu taktycznym i organizacyjnym kadry, to przede wszystkim wszystkie mecze były już meczami o pietruszkę. Łatwo się tak mówi, że zawodowcy grają cały czas na pełny gaz, ale nawet najlepszy ma z tyłu głowy myśl: „Przyjechaliśmy tu na wycieczkę". Najpierw był towarzyski mecz z Litwą. Osiemnastoosobowa kadra, którą powołałem, miała aż dziesięciu nowych graczy w porównaniu z Węgrami, i aż w połowie składała się z zawodników polskiej ligi. Bramkarze: J. Dudek (Feyenoord Rotterdam), A. Onyszko (Widzew); obrońcy: J. Bąk (Olympiąue Lyon), J. Zieliński (Legia), T. Łapiński (Widzew), R. Kałużny (Zagłębie Lubin), M. Koźmiń-ski (Brescia); pomocnicy i napastnicy: J. Brzęczek (Tirol Inns-bruck), C. Kucharski (Sporting Gijon), W. Kowalczyk (Betis), S. Majak (Hansa Rostock), R. Gilewicz (Karlsruher SC), T. Iwan (PSY Eindhoven), S. Czereszewski (Legia), R. Michalski (Widzew), M. Zając (Widzew), S. Wojciechowski, A. Ledwoń (obaj GKS Katowice). To nie był zły skład, ale jasne, że wolałem ten z meczu premierowego. Skąd te kłopoty kadrowe? Co prawda, nigdy nie mówiłem, że nie będzie problemów z powoływaniem zawodników z zagranicy, ale sądziłem, że coś można w tej sprawie zrobić. Teraz dotarło do mnie, że trudno liczyć na pomoc i kompetencje PZPN w ściąganiu z Europy wyznaczonych graczy na mecze towarzyskie. Okazało się, że w ogóle - nigdy w ostatnich latach - nie rozmawiano z zachodnimi klubami o ka-drowiczach. To one decydowały o tym, kto i kiedy przyjedzie. Zamierzałem to zmienić. Najpierw Karlsruhe nie puściło Radosława Gilewicza, ponieważ niemiecka drużyna miała kłopoty z napastnikami, a grała ważny mecz w Pucharze Niemiec. Pomyślałem, trudno - Gilewicz dostanie szansę w meczu z Gruzją lub Mołdawią. Z kolei klub Jerzego Dudka - Feyenoord Rotterdam - w tym samym terminie miał grać mecz ligowy. Może by go i puścili, gdy- JANUSZ WOJCK bym naciskał, ale Jurek wcześniej puścił pięć goli w Lidze Mistrzów z Juventusem, i pewnie gdyby przyjechał do Polski - straciłby miejsce w pierwszej jedenastce. Niektórzy jednak przyjechali na zgrupowanie, chociaż ich kluby też grały ligę. Tak na przykład zrobił Jacek Bąk z Olympiąue Lyon. Pamiętał, że przed igrzyskami w Barcelonie w ostatniej chwili wypadł z kadry olimpijskiej i teraz cholernie się bał, że może znowu stracić miejsce. I choć w Lyonie postraszono go odsunięciem od dwóch-trzech meczów, postawił na swoim. Podobnie zachował się Kłak z belgijskiego Royalu Antwerpia powołany w miejsce Dudka (mogłem powołać Grześka Szamotulskiego z Legii, ale jego oglądałem na miejscu, więc raz jeszcze chciałem sprawdzić Kłaka, bo mało miał okazji do pokazania się w meczu z Węgrami). Kłak powiedział trenerowi i prezesowi w Antwerpii, że dla niego najważniejsza jest reprezentacja. Zrozumieli i nie miał problemów z przyjazdem. Dostał zgodę na każdorazowy wyjazd, gdy tylko dostanie powołanie. Po raz pierwszy od lat powołanie do reprezentacji otrzymał Polak grający we włoskiej Serie A - Marek Koźmiński. Co prawda, przedtem gnębiły go kontuzje, ale teraz przyjechał pełen dobrej myśli, w świetnym samopoczuciu i na lewo i prawo opowiadał, że ta drużyna może coś osiągnąć, tylko potrzeba czasu i cierpliwości. Wypadli za to kontuzjowani. Najpierw dwaj Radkowie: Michalski i Kałużny. Potem Soko-łowski, którego powołałem za Gilewicza: pod koniec treningu naciągnął mięsień dwugłowy i zszedł z boiska. Niepewny był też udział Kowalczyka, któremu przytrafił się uraz i musiał trenować indywidualnie (potem nie zagrał całego meczu). Przed spotkaniem trenowaliśmy na stadionie Legii, spaliśmy w „Sobieskim", a kilka godzin przed samym meczem spędziliśmy w ośrodku rządowym w Mierkach. Przed meczem pytano mnie, czy Litwa aby nie jest dla nas za słaba, a przecież wtedy w rankingu FIFA była wyżej od nas: my na 50. pozycji, oni - do meczu - na 43. To była drużyna może mało wyrafinowana technicznie, gorsza od Węgrów, mniej zorganizowana, chaotyczna i żywiołowa, ale na pewno silna fizycznie i wybiegana. Z trzema zawodnikami z polskiej ligi: obrońcą Andrejusem JEGO HALO-CZERWOM Tereskinasem ze Stomilu Olsztyn oraz pomocnikiem Donatasem Vecneviciusem i cenionym już u nas napastnikiem Grażvydasem Mikulenasem (obaj z Polonii Warszawa). Zresztą jeszcze kilka miesięcy wcześniej, w lutym, reprezentacja Polski pod kierunkiem Piechniczka grała już z Litwą w turnieju na Cyprze i... zremisowała 0:0. Co prawda wtedy oba zespoły były słabsze i grały w innych składach, ale przede wszystkim - jak mówili mi gracze - nie potrafiliśmy przeprowadzić ani jednej dynamicznej akcji. Po prostu nie było woli walki. Punktualnie o 15.30 sędzia gwizdnął początek meczu polskiej reprezentacji po raz pierwszy w Olsztynie. Na trybunach znowu komplet - 12 tysięcy kibiców. Samo spotkanie nie stało na najwyższym poziomie. A już na pewno na niższym niż to z Węgrami. Pierwszy kwadrans to słaba gra obu zespołów, choć już na samym początku pięknym strzałem z dystansu popisał się Sławek Majak, ale litewski bramkarz wybił piłkę. Wreszcie po ostrym strzale najlepszego u nas Tomka Iwana Litwin znowu sparował piłkę, tyle że teraz doskoczył do niej „Kucharz" i wbił ją do pustej bramki. Chłopak piekielnie się cieszył. Sędzia nie miał najlepszego dnia. Jeszcze w pierwszej połowie nie podyktował dwóch karnych -jednego dla nas po faulu na „Kowalu" i jednego dla Litwy po faulu na Mikulenasie. Wkrótce po przerwie, po strzale Brzęczka, Poskus znowu odbił piłkę przed siebie, dopadł do niej Kowalczyk i strzelił drugiego gola. Dwie minuty później powinno być 3:0 po podaniu Marcina Zająca. Stojący siedem metrów przed bramką „Kowal" głupio nie trafił w piłkę. Nadal nie grał w swoim klubie i, niestety, było to widać. Do końca meczu jeszcze ostro biegaliśmy i walczyliśmy, ale było w tym za dużo chaosu. Litwini ani razu nie zagrozili poważnie naszej bramce, a ich trener Romas Laurinavicius uznał Jurka Brzęczka (znowu!) za najlepszego piłkarza w polskim zespole. JANUSZ WOJCK 24.09.1997: POLSKA - LITWA 2:0 (l :0). * a f Bramki: Kucharski (18.), Kowalczyk (55.). Sędziował: A. Hancasek (Węgry). Żółte kartki: Zieliński - Poi ska; Novikovas, Dancenka - Litwa. Widzów 12 tyś. POLSKA: Kłak (46. Onyszko) - Bąk (52. Czereszewski), La piński, Zieliński, Koźmiński - Majak (46. Zając), Iwan, Brzę czek, Ledwoń (46. Gąsior) - Kucharski, Kowalczyk (69. Woj' ciechowski). Po meczu powtarzałem, że nie jestem cudotwórcą, że liczy się przede wszystkim praca oraz atmosfera w zespole i wokół niego. Że każdy mecz jest ważny, a piłkarze muszą uwierzyć, że są w stanie walczyć z każdym i wszystkich ograć. Na pewno brakowało nam zgrania, ale nikt nie powie, że ambicji. To był dopiero drugi mecz nowej reprezentacji. Za dużo było prostych strat piłki, niecelnych podań, brakowało skuteczności. Czekała nas jeszcze praca nad wykończeniem akcji i wykorzystywaniem okazji. Trzeba było też popracować nad ustabilizowaniem składu, bo szwankowało zgranie poszczególnych formacji. Dopiero się poznawaliśmy. Ta kadra dopiero się tworzyła. Cieszyliśmy się z wyniku, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że rywale dotychczas nie byli zbyt silni. Ale nasza drużyna potrzebowała na początku takich przeciwników. Dlatego najpierw musieliśmy grać z Węgrami, Litwą, Mołdawią czy Gruzją (choć, jak czas pokazał, ten ostatni wybór nie był najbardziej trafny). Potem przyjdzie czas na lepszych. Najważniejsze było to, że odzyskiwaliśmy zaufanie ludzi. Do Olsztyna przyjechało wielu kibiców nawet z odległych miejscowości. Ta ich euforia, nadzieja, że będzie lepiej, nam się również udzieliła. Mecz z Mołdawią miał być moim debiutem w oficjalnym meczu pierwszej reprezentacji o punkty eliminacyjne mistrzostw świata. Trzy dni potem mieliśmy grać jeszcze z Gruzją... Po porażce z Anglią w Chorzowie (0:2) co prawda straciliśmy wszelkie szansę na awans do finałów, ale walczyliśmy o trzecie miejsce w grupie, punkty w rankingu FIFA, a co za tym idzie - lep- JEGO BUŁO-CZBWOM szy „koszyk", z którego bylibyśmy dobierani podczas zbliżającego się losowania w następnych eliminacjach mistrzostw Europy. Poza tym przed meczem z takim zespołem jak Mołdawia, trudno myśleć o czymkolwiek innym niż o zwycięstwie. Jechałem więc z dużym optymizmem. Choć kadrze towarzyszył entuzjazm kibiców, to kłopotów wcale mi nie ubywało. Pierwszy jak zwykle dotyczył organizacyjnej pracy PZPN i przygotowania wyjazdu. Ta wyprawa na mecze z Mołdawią i Gruzją - jeden po drugim w odstępie trzech dni, kierunek rzadko uczęszczany i kraje dość egzotyczne - na długo pozostanie w mojej pamięci. Niestety, LOT nie latał w tamtym kierunku. Na inne renomowane linie przewozowe władze Związku nie mogły się zdecydować. Najpierw więc ktoś z działaczy (chciałbym wierzyć, że był to tylko przypadek) gorąco zarekomendował znakomitą firmę lotniczą swego przyjaciela z... Estonii. Proponowany samolot: Ił-18. Może i nawet by nas na to namówiono, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności - spotkanie z ministrem transportu Henrykiem Liberadzkim. Kiedy usłyszał, czym mamy lecieć, od razu powiedział: - Ja tego samolotu nie wpuszczę w polską przestrzeń powietrzną. Ten Ił ma dwadzieścia osiem lat i to, że lata, to tylko przypadek. Wymyślono zatem co innego: czarter prywatnej kompanii lotniczej z Mołdawii. Tym razem na płytę lotniska na Okęciu podkołował stary typ Tu-154, do którego miała się zmieścić nasza 102-osobowa ekipa. Samolot, szczerze mówiąc, już na pierwszy rzut oka, sprawiał podejrzane wrażenie. Był jednak dostatecznie obszerny: poza piłkarzami i ludźmi związanymi z nimi bezpośrednio (trenerzy, masażyści itp.) leciało ponad pięćdziesięciu działaczy! Najbardziej się przeraziliśmy, gdy dotarło do nas (najpierw zadziałało powonienie), że piloci są wyraźnie na bani. - Ależ, panowie, jesteście wlani! - Sam byś pan pił, j...t...m..., gdybyś miał pan latać takim rzęchem - usłyszeliśmy w odpowiedzi mało literacką ruszczyzną. Start wyglądał tak, jak pewnie wyglądają starty pionowe myśliwców bombardujących, a lądowanie wyglądało jak pikowanie na JANUSZ WÓJCK cel. Nic więc dziwnego, że kiedy wreszcie lądowaliśmy, wiele osób na pokładzie nie mogło się powstrzymać od oklasków. Ekipa pilotów rzeczywiście godna była docenienia. Przez cały pobyt, czy to w Kiszyniowie, czy to w Tbilisi w ogóle nie opuszczała pokoju. Tacy zaprawieni w boju bohaterowie ZSRR. Złośliwe uwagi nie mogą tylko dotyczyć zmaltretowanych życiem pilotów. Trzeba powiedzieć jedną nieprzyjemną rzecz: oto dla zdecydowanej większości działaczy Związku mecze i piłkarze są szkodliwym obciążeniem. Bardzo dobrze by się czuli i pracowali jeszcze lepiej, gdyby nie piłkarze i mecze reprezentacji. O, przepraszam -wyjazdowe mecze reprezentacji mają jednak swój niepowtarzalny, istotny walor. Można się bezpiecznie napić. Żona nie patrzy, koledzy nie podkablują szefowi, dziennikarze też piją... Tak właśnie wyglądała końcówka roku 1997, kiedy graliśmy ostatnie mecze przegranych już eliminacji. Pierwsza była Mołdawia i wesoły samolot pełny wesolutkich działaczy. Potem Gruzja, kiedy osłabienie biologiczne sięgało zenitu. Najpierw jeden z naszych oficjeli był tak „unplugged", że zgubił się po wyjściu z samolotu (wsiadł do lokalnego autobusu) i pojechał w siną gruzińską dal. Musieliśmy go szukać przez zaprzyjaźnionych polityków i policjantów. Kiedy się wreszcie znalazł, okazało się, że po drodze zdążył poznać smak lokalnych spirytualiów. W efekcie obudził się następnego dnia po meczu i wynik poznał dopiero na pokładzie samolotu! Były też poważniejsze kłopoty niż alkohol w żyłach działaczy: chodziło o ściągnięcie graczy na mecz. Największy skandal wybuchł, gdy Hansa Rostock oskarżyła Sławka Majaka, że pojechał na zgrupowanie bez zgody klubu. Faktycznie: działacze nie chcieli go puścić, więc musiał uciekać. Tymczasem przepisy FIFA mówią, że piłkarz ma prawo wyjechać na zgrupowanie pięć dni przed meczem. Mołdawia była we wtorek, a Majak przyjechał do kraju w poprzedni czwartek, więc wszystko było OK. Mimo to niemiecka agencja DPA poinformowała, że Sławek wyjechał samowolnie. Cytując rzecznika Hansy Rostock, Axela Schulza, podała, że uległ presji wywieranej przez JEGO BIALO-CZERWONI PZPN. Niemcy przypomnieli też, że to oni mu płacą, a jeśli się nie podporządkuje i nadal będzie wyjeżdżał, to poszukają kogoś bar-lit, dziej dyspozycyjnego na jego miejsce. Fakt, że Majak był jednym z najlepszych zawodników Hansy i -chociaż to pomocnik - strzelał dla niej najwięcej goli. Sławek nie chciał odchodzić z Rostocka, bo - jak mówił -pierwszy raz w karierze grał w klubie, gdzie nie zalegają z wypłatami. Wtedy wkurzyłem się i oficjalnie zaprotestowałem. Piłkarz postąpił zgodnie z przepisami FIFA. Czy Hansa wyobraża sobie, że będzie jedynym klubem w Europie, z którego nie można powołać piłkarza do reprezentacji? W kadrze grają piłkarze z kilku lig europejskich, oni także opuścili swoje kluby, choć w sobotę czy niedzielę grane są mecze. Na przykład najmniejszych kłopotów nie miał Juskowiak. Może dlatego, że w Borussii Moenchengladbach gra tylu obcokrajowców, że władze klubu przyzwyczaiły się do ich wyjazdów i przestrzegają regulaminu FIFA. Również działacze Sportingu Gijon chcieli zatrzymać Cezarego Kucharskiego, ale powiedział im, że po zmianie trenera w kadrze panują inne zwyczaje. O postawie Hansy zapewne zadecydowało to, że po raz pierwszy każdy powołany zawodnik po prostu chciał się zjawić na zgrupowaniu. Tego dotychczas nie było - zwykle jako pretekst odmowy przyjazdu na kadrę wystarczało zmarszczenie brwi prezesa klubu. Wystarczało - bo zawodnikom nie chciało się grać z orłem na piersi. W każdym razie: Majak zrezygnował z meczu w Hansie, choć tam miałby więcej forsy. No i kto pamiętał, kiedy ostatnio wszyscy polscy piłkarze przyjechali na czas na zgrupowanie kadry? Mołdawia przegrała wszystkie mecze w eliminacjach mistrzostw świata '98, ale to nie była słaba drużyna. W Kiszyniowie tylko Anglikom udało się zwyciężyć 3:0, Włosi remisowali 1:1, a zwycięstwo zapewnili sobie tuż przed końcem meczu. Rok wcześniej w jesiennym meczu w Polsce było tylko wymęczone 2: l dla kadry kie- JANUSZ WOJCIK rowanej przez Antoniego Piechniczka. Teraz w Kiszyniowie czekał na nas o wiele lepszy zespół niż ten, który grał w Katowicach. Gospodarze co prawda mieli zagrać bez swojego najlepszego piłkarza - rozgrywającego Alexandra Curtiana (rok wcześniej Widzew Łódź zapłacił za niego 800 tyś. dolarów), który został odsunięty od jednego meczu za czerwoną kartkę w spotkaniu z Gruzją, ale kilku ich graczy było całkiem obiecujących. Jeden z zawodników kadry trenera łona Carafa grał poza Mołdawią (Siergiej Nani z drugiej ligi holenderskiej), inny - napastnik Siergiej Kleszczenko - właśnie stamtąd wrócił. Za zwycięstwo chłopcy mieli dostać po 2 tyś. dolarów. Interesowało mnie tylko zwycięstwo. Trochę bałem się tego meczu, fto to był pierwszy sprawdzian mojej reprezentacji na wyjeździe. Zamieszkaliśmy w hotelu „Jolly Alog", najlepszym w centrum Kiszyniowa. Tamtejszy kucharz przywitał nas bardzo miło: - Chciałbym, żebyście wygrali, bo to będzie znaczyło, że dobrze was karmiliśmy. Rzeczywiście - byliśmy miło zaskoczeni warunkami. Bardzo przyjemny hotel, znakomite jedzenie, niby daleko od domu, a nie odczuwaliśmy tego. Choć to ostami mecz Mołdawian w eliminacjach, stadion został niemal w całości wypełniony przez kibiców (a przy średnich zarobkach rzędu 30-40 dolarów, bilet kosztował aż 2 dolary). Już od początku wiedziałem, że nie będzie to najładniejsza gra: boisko było gliniaste, ciężkie. Miejscami bardzo nierówne, z dzie-siątkiem dziur. A Mołdawianie zagrali z wielką determinacją, ostro i agresywnie, choć nie dorównywali nam piłkarskimi umiejętnościami. Zaatakowaliśmy od samego początku. Akcje nie były jednak płynne. Dużo było niecelnych podań, nieudanych dryblingów, choć dość szybko Kowalczyk mógł zdobyć gola, ale obrońcy mu wybili piłkę. Na boisku panował chaos. Wściekałem się przy bocznej linii, próbując ustawić nasz środek pola. Przez dłuższy czas to nie skutkowało i przez to nie mogliśmy wypracować żadnej akcji, za to traciliśmy wiele piłek. JEGO BUŁO-CZERWOM Na szczęście dobrze grali obrońcy: środkowy Łapiński kierował bocznymi: Jóźwiakiem i Koźmińskim. Potrafił też rozegrać piłkę i zaatakować. Wreszcie akcja Jóźwiaka i „Świerszcza" (Świerczewskiego), a potem błąd środkowego obrońcy Mołdawii i zimna krew Jusko-wiaka dały nam bramkę. Później głupio oddaliśmy inicjatywę przeciwnikom, popełnialiśmy błędy, źle pilnowaliśmy rywali, zagapialiśmy się. Zaatakowali Mołdawianie, na szczęście nieskutecznie, choć tuż przed przerwą po strzale jednego z nich piłka trafiła w poprzeczkę, a Kłak obronił dobitkę. W szatni zrugałem chłopaków zdrowo - więcej schodzić do środka, mniej biegać bezproduktywnie przy bocznych liniach („Kowal" i „Jusko" mogli do siebie tylko pomachać z daleka), prędzej strzelać. Nie grać niemal na całym boisku, skracać pole gry, to wtedy nie będzie tak głupio traconych piłek. Do tego więcej zagrożeń ze stałych fragmentów gry. Najwyższy Mołdawianin miał chyba 170 centymetrów wzrostu, a my w ich polu karnym prawie wcale nie graliśmy głową. Poskutkowało. W drugiej połowie mecz był już szybszy i dominowaliśmy. Wreszcie przyszła znakomita akcja: Majak zacentrował na pole karne, Kowalczyk odegrał piłkę głową do tyłu na pamięć, a Jusko-wiak strzelił drugą bramkę. Jeszcze ładniejsza była trzecia. Znowu Andrzeja. Przyjął na pierś znakomite, długie podanie Jurka Brzęczka i strzelił z woleja w krótki róg bramki na 3:0. To nie był przypadek. Na treningach właśnie na przyjęcie dalekiej piłki i strzał z pola karnego poświęcał dużo czasu. Potem do końca meczu atakowali gospodarze. Grali sporo prostopadłych piłek, my łapaliśmy ich na spalonym, a sędzia nie reagował. Dzięki temu Kłak miał kilka okazji do pokazania swego refleksu. I nic się nam już nie stało. W ten sposób w kolejnym meczu nie straciliśmy gola. Okazało się, że nawet kiedy prowadzimy, nie tracimy bramek, bo cała drużyna pracuje na to, żeby utrzymać wynik. Brzęczek zagrał nierówno: kilka świetnych zagrań, ale też kilka kiksów (fatalne rzuty rożne) i kilka niecelnych podań. I tak był wówczas najlepszym z wszystkich dostępnych rozgrywających. JANUSZ WdJCK Teoretycznie równie słabo wypadł Kowalczyk. Nie był tak groźny jak w poprzednich meczach, ale na pewno nie gorszy od Kucharskiego, który go zmienił. Widać było, że ma kłopoty i nie gra w klubie. Ale to taki piłkarz, który zawsze sam może wygrać mecz. Wiedziałem ponadto, że gdyby grał u nas w lidze, byłby jednym z najskuteczniejszych zawodników. Uważałem, że Wojtkowi trzeba podać rękę. Zrobił coś dobrego dla polskiej piłki, jest młody i chce grać w reprezentacji. Chciałem mu pomóc. Juskowiak to osobna opowieść. Dawno nie widziałem zawodnika z takim instynktem łowienia bramek. (Choć żartowałem, że jemu po prostu trzy razy zeszło w trakcie meczu i stąd taki wynik), dwudziestosześcioletni napastnik uzyskał w tym meczu hat-trick, a ostatnim, który tego dokonał w pierwszej reprezentacji, był Zbyszek Boniek na mistrzostwach świata w meczu z Belgią w 1982 roku. Po meczu cieszyłem się z punktów i wyniku. Naszym celem ciągle było zajęcie trzeciego miejsca w grupie. Pojechaliśmy do Gruzji, by znowu wygrać... 7.10.1997: MOŁDAWIA - POLSKA 0:3 (0:1) j Bramki: Juskowiak (23., 55., 60.). Widzów 10 rys. POLSKA: Kłak (ż) - Michalski (72. Wałdoch), Łapiński, Jóźwiak, Koźmiński, Majak, Świerczewski, Iwan (ż), Juskowiak , (78. Bukalski), Kowalczyk (61. Kucharski), Brzęczek. Po meczu, jego niewątpliwy bohater, Andrzej Juskowiak udzielił wywiadu Robertowi Błońskiemu z „Gazety Wyborczej": - Kiedy ostatnio strzelił pan trzy gole dla Polski? - Pięć lat temu w reprezentacji olimpijskiej Janusza Wójcika. Moje najlepsze osiągnięcie to pięć bramek w meczu ligowym Lecha Poznań. Trzy gole zdobywałem również dla Sportingu Lizbona. (...) Jadąc na pierwsze zgrupowanie, wiedziałem, czego mogę się spodziewać, i nie zawiodłem się. Już godzinę po przylocie zwrócono mi pieniądze za bilet. Wypłacono kadrowe i uregulowano zaległości. Nie ma żadnych problemów organizacyjnych. Wcześniej nie wszystko było na czas. I niech nikt nie mówi, że przez ostatnie pół roku PZPN nagle się wzbogacił, a wcześniej nie było pieniędzy. (...) Wójcik stał się jeszcze większym mistrzem mobilizacji. Potrafi ___________JEGO BIAŁO-CZERWOH___________ stworzyć atmosferę i wpoić nam, że z każdym można wygrać. Mam nadzieję, że trzy kolejne zwycięstwa bez straty bramki spowodują, że reprezentacja zacznie wychodzić z kryzysu. Powinniśmy znaleźć się na fali. Tak jak Szwedzi, którzy nie mają wybitnych zawodników, ale odnieśli kilka sukcesów i uwierzyli w siebie. A trener Wójcik? Jakby się ustatkowal, przeklina mniej niż kiedyś. (...) Teraz jednak trener Wójcik ma czas, żeby przygotować zespół do eliminacji mistrzostw Europy. Nie możemy zmarnować tego roku i po ostatnich wynikach widać, że wszystko idzie w dobrym kierunku, bo wygrywamy. A że rywale byli nie za mocni? Przyjdzie czas na lepszych. - Czy tę drużynę można porównać z olimpijską? - Nie. Tutaj jest tylko polowa graczy z tamtej ekipy. Do turnieju w Barcelonie przygotowywaliśmy się cztery lata. Ale Wójcik zawsze odnosił sukcesy i my w niego wierzymy. Po meczach z Węgrami, z Litwą i Mołdawią widać, że nasze nastawienie do gry w kadrze jest inne. Kibice widzą, że walczymy od początku do końca, i zaczęli znowu interesować się reprezentacją, uwierzyli w nią. Chyba miałem złe przeczucia. Przed meczem w Tbilisi powiedziałem któremuś z dziennikarzy: Na razie jest przyjemnie, bo wygrywamy. Nie ma jednak niepokonanych. My również kiedyś przegramy, ale mam nadzieję, że jeszcze nie w Gruzji. Pomyliłem się. W Kiszyniowie żegnały nas chmury. W Tbilisi pomimo jesiennej pory upał: 25 stopni w cieniu. Zainteresowanie meczem ogromne. Ponoć w ciągu kilku godzin sprzedano 60 tysięcy biletów na stadion im. Borysa Paichadze (dawniej Lenina). Wiedziałem, że to będzie najtrudniejszy mecz reprezentacji, od kiedy zostałem jej trenerem. W starciu z Gruzinami ciężko będzie przedłużyć serię zwycięstw. Grają dobry, techniczny futbol. Dużo z pierwszej piłki. Napastnicy otrzymują sporo prostopadłych podań. Ich siła tkwi w świetnym wyszkoleniu technicznym. Mają graczy, którzy sami potrafią wygrać mecz, choć jako reprezentacja nie stanowią silnego zespołu. Pamiętałem, że musimy być skoncentrowani, często szukać miejsca na boisku. JANUSZ WOJCK Trochę się bałem, że jeśli przegramy, to rozpocznie się na nas nagonka. Oficjalnie głosiłem wiarę w zespół. Gruzja to naprawdę była bardzo dobra drużyna. Miesiąc wcześniej zremisowała z Włochami 0:0 i zawodnicy dostali za to po 400 dolarów. Ci grający w kraju zarabiają ok. 3 tyś. dolarów miesięcznie. Ci z klubów zagranicznych - trzy razy więcej. Jeśli nas pokonają, dostaną po tysiąc dolarów premii (my mamy stawkę dwa i pół razy większą). W porównaniu z tym, ile zarabiają na Zachodzie, to niewiele. Ale dla Gruzinów było ważne, że są reprezentantami kraju. Z takimi gra się najtrudniej. Teoretycznie mieli być osłabieni: bez odsuniętych za czerwone kartki Kinkładze (Manchester City) i Kaładze (Dynamo Tbilisi). Grali za to najsłynniejsi: Szota Arweładze (Ajax Amsterdam), jego brat Archił oraz Temur KectJaja (Newcastle). Zamieszkaliśmy w bardzo dobrym hotelu „Hetechi" i od razu po przylocie pojechaliśmy na lekki trening. Wiedziałem już, że będę się musiał obejść bez kontuzjowanych Kowalczyka i Michalskiego. Zdecydowałem się na występ Radka Gilewicza, który bardzo chciał grać już w meczu z Mołdawią, a podobno również Jusko-wiak powiedział kiedyś, że chciałby zagrać z nim w pierwszej linii. Okazało się to nie najlepszym rozwiązaniem, głównie dlatego, że Gilewicz jest niski, a w czasie meczu zawodnicy uparcie grali na niego wysokie piłki. Powiedziałem chłopcom, że musimy ich przestraszyć. I zaczęło się dobrze. Bardzo szybko, po ładnej akcji, Tomek Iwan strzelił ostro, ale bramkarz gruziński złapał piłkę. Nasi przeciwnicy tracili piłkę w środku boiska. Przeważaliśmy tylko kwadrans. Gruzini byli szybsi i wygrywali pojedynki jeden na jednego. Z nami tak zawsze -jedna groźna akcja rywali powoduje, że się cofamy. Mieliśmy jeszcze kilka znakomitych sytuacji, po których łapałem się za głowę, że nie było bramki. Napastnicy - Juskowiak i Gilewicz - dostawali za mało piłek, a i tak nie potrafili wygrać pojedynków z obrońcami. Później raz Majak, znowu Iwan, pod koniec meczu Jóźwiak, i raz jeszcze Jóźwiak, który nawet w ostatnich mi- JEGO BIAŁO-CZERWONI nutach trafił do siatki przeciwnika. Moim zdaniem bramka była absolutnie czysta, ale sędzia odgwizdał spalonego. I tak nie mogło to zmienić obrazu meczu. Pierwszą połowę skończyliśmy bez strat. W przerwie kazałem chłopakom skoncentrować się i skrócić pole gry. Niestety, nie udało się. W pierwszych dwudziestu minutach drugiej połowy przegraliśmy mecz - chłopcy zupełnie się odkryli. Stałem przy bocznej linii i krzyczałem, żeby się cofnęli. Nie posłuchali. W środku pola Gruzini mieli bardzo dużo wolnego miejsca. To musiało się źle skończyć. Najpierw znakomity technicznie Archił Arweładze ośmieszył w polu karnym Koźmińskiego i trafił do siatki. Po raz pierwszy w mojej karierze trenera kadry... Potem nastąpiło coś wyjątkowo głupiego. Majak dostał czerwoną kartkę za bezmyślne, odruchowe zagranie piłki ręką. Został wyrzucony z boiska na własne życzenie. Teraz byliśmy już bez szans. Kolejną bramkę strzelili bardzo szybko, a następnie po głupiej stracie piłki przez Jóźwiaka założył siatkę polskiemu bramkarzowi Kecbaja, ośmieszając wcześniej naszych obrońców. W sumie mecz był słaby: dużo fauli, żółtych kartek, bo też chłopcy - sprowokowani - nie odpuszczali. Jeszcze jedną szansę zaprzepaścił nam sędzia, który nie podyktował ewidentnego rzutu karnego za zatrzymanie piłki ręką w polu karnym przez Gruzina, po strzale z wolnego Adama Ledwonia. Nie zmieniałoby to jednak obrazu całości - przegraliśmy, bo tego dnia byliśmy po prostu słabsi. 11.10.1997: GRUZJA - POLSKA 3:0 (0:0) Bramki: A. Arweładze (53.), Cchadadze (66.), Kecbaja (72.). Sędziował L. Michel (Słowacja). Widzów 25 tyś. GRUZJA: Togonidze - Łobodżanidze (ż), Cchadadze, Czichra-dze, Szelia - Gaczokidze (ż) (63. Jamarauli), Nemsadze (ż), Kecbaja (90. Kiknadze), A. Arewładze (81. Gogiczaiszwili) - Kawe-łaszwili (ż, cz), S. Arweładze POLSKA: Kłak - Jóźwiak, Łapiński (ż), Koźmiński - Świer-czewski (61. Ledwoń), Wałdoch, Brzęczek (ż), Majak (ż, cz), Iwan (ż) - Juskowiak (83. Kucharski), Gilewicz (73. Bukalski) JANUSZ WOJCK Tak czy owak, Gruzini nie dali nam szans. Może to było i niezłe: taki kubeł zimnej wody na rozpalone głowy. Sprowadzenie na ziemię i twarde lądowanie. Przecież ta przegrana nie oznaczała, że nie umiemy grać w piłkę. Trudno wymagać, byśmy zawsze wygrywali, więc nie róbmy z tej porażki tragedii - tłumaczyłem. Kilku piłkarzy nie zagrało na poziomie reprezentantów. Nie zawiedli Brzęczek, Łapiński, Jóźwiak, Majak, Iwan. Porażka z Gruzją miała jedno nieprzyjemne i poważne następstwo - zostaliśmy umieszczeni w czwartym koszyku, z którego 18 stycznia 1998 roku, w Gandawie, ciągnięto drużyny do eliminacji mistrzostw Europy. W czwartym, razem z Węgrami, Irlandią Północną, Bośnią i Hercegowiną, Łotwą, Macedonią, Cyprem, Walią oraz Islandią. Gdybyśmy byli *v koszyku trzecim (a wystarczyło przegrać tylko 0:2 z Gruzją), prawdopodobnie ominęlibyśmy Szwedów (koszyk 3: Irlandia, Szwajcaria, Szwecja, Ukraina, Litwa, Słowacja, Finlandia, Izrael, Gruzja). Oczekiwaliśmy trudności, ale los mógł nas trochę oszczędzić. Po raz kolejny wylosowaliśmy Anglików! Na dodatek zawsze groźnych Szwedów, znakomitych w ostatnich latach Bułgarów i Luksemburg, który wcale nie jest kopciuszkiem europejskiego futbolu. Nie mieli więc szczęśliwej ręki dla Polaków losujący zestawy grup eliminacyjnych byli gwiazdorzy: Holender Johan Cruyff i Belg Paul Van Himst (Belgia wspólnie z Holandią będzie gospodarzem tych mistrzostw). Znów przeciwnikiem polskiej reprezentacji ma być Anglia, z którą rywalizowaliśmy już o awans do mistrzostw świata w 1974,1990,1994 i 1998 roku i do mistrzostw Europy w 1992 roku. Udało się nam tylko raz. Trudno. Ja nie miałem kompleksu Anglii. Cały czas pamiętałem, jak to w czasach gdy trenowałem kadrę do lat 21, dwukrotnie pokonaliśmy Wyspiarzy. W dodatku większość piłkarzy z tamtej zwycięskiej drużyny będzie grała i teraz. Zresztą można było wpaść do gorszej grupy, więc trzeba przyjąć walkę z Anglią, reszta drużyn jest do ogrania. Żeby awansować do mistrzostw Europy, trzeba grać i wygrywać z najlepszymi. JEGO BULO-CZERWON Zwycięzcy grup oraz najlepszy zespół z drugiego miejsca automatycznie kwalifikują się do finałów (udział mają zapewniony gospodarze Holandia i Belgia). Osiem pozostałych zespołów z drugich miejsc zagra w barażach. Pytanie było - z kim i w jakiej kolejności grać, czyli jak ułożyć kalendarz. Bardzo chcieliśmy zagrać w 1998 roku tylko dwa mecze: z Luksemburgiem na wyjeździe i Bułgarią u siebie, a wiosną zacząć późno. Niestety Anglicy próbowali z nami negocjować z pozycji siły, nie przystaliśmy na ich propozycje, co skończyło się komputerowym losowaniem w Lozannie, w Szwajcarii. Wyjaśniona została też kwestia transmisji (o co w przyszłości będzie tyle awantur). Telewizja publiczna nie potrafiła podjąć rękawicy i zdecydowała się pokazywać tylko mecze kadry rozgrywane w Polsce. Natomiast prawa do pojedynków wyjazdowych zakupiła od firmy UFA, właściciela praw do transmisji meczów reprezentacji, prywatna stacja Wizja TV. Koniec roku 1997 przyniósł jeszcze jeden kłopot. Z kim grać towarzysko? Bardzo chcieliśmy z jakimś trudnym przeciwnikiem - przez długi czas mówiło się o Holandii, finaliście mistrzostw świata. Potem w planach była m.in. Bułgaria, Macedonia i Islandia. Ale tylko ci pierwsi chcieli za sam przyjazd do Polski kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Z kolei Macedończycy nie gwarantowali, że zagrają w najsilniejszym składzie. A ze słabszym rywalem nie warto było. Znowu nici z planów. Zdecydowaliśmy zatem tylko czekać na zimowy wyjazd do cieplejszych krajów na południową półkulę. Okazało się, że czas mają tylko piłkarze krajowi. 5 lutego wylecieliśmy na dziesięciodniowe zgrupowanie do Ameryki Południowej. Kadra. B. Wyparło (ŁKS), G. Szamotulski (Legia-Daewoo); T. Kłos (ŁKS), M. Szymkowiak, T. Łapiński (Widzew), R. Ka-łużny (Zagłębie Lubin), J. Zieliński (Legia); D. Gęsior (Widzew), K. Bukalski (Wisła), R. Michalski, M. Zając (Widzew), A. Bąk (Polonia), S. Czereszewski, C. Kucharski, T. Sokołowski (Legia- JANUSZ WOJCK -Daewoo), M. Piekarski (Flamengo), K. Nowak (Atletico Parana- \ ense Kurytyba), M. Saganowski (ŁKS-Ptak) ' Zaczęło się fatalnie. Umoczyliśmy cztery do koła. Koniec roku - porażka z Gruzją. Początek nowego - z Paragwajem. Graliśmy wolno, chaotycznie, bez pomysłu na stworzenie dobrej sytuacji. W pierwszej połowie tylko Krzysztof Nowak strzelił celnie na bramkę Josego Chilaverta. Po przerwie zespół Janusza Wój-cika do 83. minuty nie zagroził bramce gospodarzy. Przegrywając 0:4 miał dwie okazje do strzelenia gola. Tuż przed końcem debiutujący w kadrze „Brazylijczyk" Mariusz Piekarski nie wykorzystał karnego. 8.01.1998, Asimcion: PARAGWAJ - POLSKA 4:0 (2:0) Bramki: Benitez (25.), Arce (27.), Ayala (74.), Ferreira (82.) \ POLSKA: Szamotulski - Ktoś, Łapiński, Kałużny - Szymko- wiak (62. Zając), Michalski, Nowak (65. Czereszewski), Soko-\ łowski (78. Gęsior), Bukalski - Kucharski (40. Bąk), Saganowski i (70. Piekarski). Podczas tego meczu tak się fatalnie czułem, że myślałem, iż siądzie mi serce. Nerwy, zmęczenie, olbrzymia wilgotność, temperatura ponad 30 stopni i przede wszystkim blisko pięćdziesięciogo-dzinna podróż, która zakończyła się w przeddzień rozpoczęcia gry. Zresztą ta cała wyprawa do Ameryki - potrzebna, bo gdzie indziej grać zimą- była bez sensu przygotowana. Paragwaj to parówka. Ja byłem w takim stanie, że całą odprawę musiałem prowadzić na siedząco. Po dwudziestu minutach tylko modliliśmy się, żeby to się już skończyło. Nieważny wynik, nieważne, że mecz ogląda publika w polskiej telewizji, ważne by tylko dotrzeć do szatni i pod prysznic. Po kilku dniach - nareszcie wypoczynek, sen i aklimatyzacja! -wylądowaliśmy w stolicy Chile. 11.02.1998, Santiago de Chile: COLO-COLO - POLSKA 1:3 (0:1). ,* Bramki: Saganowski (l8. i 47.), Kucharski (49.) B JEGO BIALO-CZERWONI POLSKA: Wyparło - Zieliński, Kłos, Kałużny (65. Bukalski) 4 Szymkowiak, Nowak (46. Czereszewski), Gęsior, Wojciechowi ski, Sokołowski - Kucharski (60. Bąk), Saganowski. | Zwycięstwo z czołowym zespołem klubowym Colo-Colo 3:1 miało swoje znaczenie. Co prawda chilijski klub wystąpił w rezerwowym składzie, bez trzech reprezentantów kraju powołanych do kadry na mecz z Anglią, ale przez gospodarzy było to bardzo poważnie potraktowane - na trybunach zjawiło się 20 tysięcy ludzi. Zresztą i tu warunki odbywania meczu były bardzo trudne. Szatnia Colo Colo wyglądała gorzej niż szatnia Jagiellonii w pierwszych dniach mego pobytu: wielkie szczury biegały sobie zupełnie swobodnie pomiędzy naszymi tobołkami. Kiedy wreszcie wybiegliśmy na rozgrzewkę, okazało się, że mecz, który miał rozpocząć się o ósmej wieczorem, zacznie się półtorej godziny później, a na razie ustawiono wielką scenę na środku boiska i właśnie trwa uroczysta prezentacja całego zespołu chilijskiego. I znowu - parno, nie ma się gdzie podziać, nie ma się gdzie rozgrzewać. Potem powrót do dusznego hotelu i wielkie jaszczurki na suficie. Najważniejsze, że mecz nam wyszedł. Dawno już nie widziałem tak dobrze grających zawodników ekstraklasy. Oprócz trzech ładnych bramek, po strzałach Sylwestra Czereszewskiego i Dariusza Gęsiora piłka trafiała w słupek, a Marek Saganowski trafił w poprzeczkę. Teraz wiedziałem już na pewno, że gdyby mecz z Paragwajem odbył się na koniec tournee, wynik byłby zupełnie inny. Zremisowaliśmy też z innym chilijskim zespołem Universidad Catolica. Tuż po przerwie z podania „Sagana" bramkę strzelił z bliska „Kucharz". Przy wyrównaniu udział miał miejscowy sędzia, który cały czas starał się pomóc gospodarzom: cztery minuty po upływie regulaminowego czasu gry piłkarze Universidad zdobyli gola z rzutu wolnego z linii pola karnego. 15.02.1998, Santiago de Chile: POLSKA - Universidad Catolica 1:1 (0:0) Bramką: Kucharski (46). Czerwoną kartka: Dariusz Gęsior (78.) '"""'"'' JANUSZ WOJCK POLSKA: Wyparło (46. Szamotulski) - Łapiński, Zieliński, Ka-łużny - Szymkowiak, Michalski, Gęsior, Bukalski (46. Czere-szewski), Sokołowski (67. Kłos) - Kucharski (86. Wojciechow-ski), Saganowski. Wyjazd do Ameryki Płd. to był egzamin dla najlepszych graczy krajowej ligi. Przekonaliśmy się, jaka jest ta nasza ekstraklasa. Cudów się nie spodziewałem. Nie da się szybko naprawić tego, co było niszczone przez ostatnie lata. Na pytania: „Czy musieliśmy lecieć tak daleko?", odpowiadałem, że mogliśmy pojechać bliżej, ale nie mielibyśmy z kim grać. Zresztą wyjazd w gruncie rzeczy nie przyniósł żadnych strat. Nikt nie połamał nóg, można się było zimą ograć na suchych boiskach i poznaliśmy możliwości najlepszych piłkarzy ligi. To, co napisałem powyżej, jest trochę igraniem z losem. Bo podczas tego właśnie południowoamerykańskiego tournee przeżyliśmy chwile niewyobrażalnej grozy! Nie dość, że złomotali nas 4:0 Paragwaj czy cy, to jeszcze zdani byliśmy na usługi towarzystwa lotniczego „Iberia". Wracaliśmy wreszcie z Chile do Europy. I oto po pół godzinie od wystartowania w Santiago samolot nagle runął w dół. Dosłownie. I... spadał wieczność! Nic nie przesadzam, chociaż wiem, że to było ledwie parę sekund. Ale dostaliśmy się w powietrzną dziurę i lecieliśmy w dół - uwaga, uwaga! - ponad tysiąc metrów, 'dokładnie tysiąc sto. Po wylądowaniu w Madrycie, pilot był równie zielony ze strachu, jak wszyscy pasażerowie. Powiedział nam, że gdybyśmy polecieli jeszcze tylko sto metrów ku ziemi, nie zdążyłby wyprowadzić maszyny z korkociągu i rozbilibyśmy się na sto procent! Tournee było więc nieudane od początku do końca. Co jednak znaczy porażka, nawet 0:4, wobec tego, że przeżyliśmy... To tournee sprawdziło się w sensie szkoleniowym - wypróbowałem wielu zawodników, których w normalnych warunkach nie miałbym czasu i okazji. Teraz planowałem na meczu z Izraelem sprawdzić z kolei piłkarzy z lig zachodnich, tak by już na marzec mieć jasny obraz kadry, skończyć z eksperymentowaniem i określić grupę tych, którzy będą przygotowywać się do jesiennych meczów eliminacyjnych z Bułgarią i Luksemburgiem. JEGO BIALO-CZERWON1 Kibicom najmocniej zapadł w pamięci właśnie ów ciężko przegrany mecz z Paragwajem. I chociaż dopiero zaczynaliśmy przygotowania do eliminacji do mistrzostw Europy, PZPN natychmiast wykorzystał moje potknięcie. Zrobił to w swoim wypróbowanym stylu Marian Dziurowicz, uwielbiający się zawsze zasłaniać rozmaitymi komisjami i specjalnymi zespołami. Powołano więc komisję do spraw oceny postępów reprezentacji. W jej składzie jak zwykle zasiedli ludzie prezesa: Je-zierski, Żmuda, Kulesza i Góralczyk. Wściekłem się. - A może powołamy komisję do oceny pracy komisji? To był tylko skromny początek nieustannego knucia władz Związku. 25 lutego w Izraelu egzamin z gry w kadrze mieli zdać piłkarze z lig zagranicznych. Powołałem m.in. Andrzeja Rudego z Ajaksu Amsterdam i bramkarza Adama Matyska, podówczas z drugoligo-wego niemieckiego Guetersloh. Obaj wracali do kadry po dłuższej, paroletniej nieobecności. Z kraju zamierzałem powołać najwyżej paru zawodników. Ten sprawdzian był niezbędny, choćby z tego powodu, że ciągle nie miałem przeglądu wszystkich potencjalnych kandydatów do reprezentacji. A czas gonił. Chodziło o to, by w kolejnym meczu ze Słowenią zagrali ci, którzy już będą walczyć w eliminacjach. Kadra: Bramkarze: Jerzy Dudek (Feyenoord Rotterdam), Adam Maty-sek (Guetersloh); obrońcy: Krzysztof Ratajczyk (Rapid Wiedeń), Waldemar Kryger (VfL Wolfsburg), Tomasz Łapiński (Widzew), Marek Jóźwiak (Guingamp), Tomasz Wałdoch (VfL Bo-chum), Tomasz Hajto (Duisburg); pomocnicy: Adam Ledwoń (Bayer Leverkusen), Marek Koźmiński (Udinese), Piotr Świer-czewski (Bastia), Tomasz Iwan (PSY Eindhoven), Andrzej Rudy (Ajax Amsterdam), Jerzy Brzęczek (ŁASK Linz), Sławomir Majak (Hansa Rostock); napastnicy: Jacek Dembiński (HSV), Marek Saganowski (ŁKS), Andrzej Juskowiak (Borussia Moen-chengladbach). JANUSZ WOJCIK Owszem była taka groźba, że po kolejnej porażce mogę polecieć. Dziurowicz jednak publicznie zapowiadał: „Trener Wójcik nie ma się czego obawiać". Zresztą, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że tak teoretycznie silny zaciąg zagraniczny może nawalić. Tym bardziej że w drużynie gospodarzy nie grało pięciu najlepszych zawodników występujących w Europie. Jednak się myliłem. 25.02.1998, Tel-Awiw: IZRAEL - POLSKA 2:0 (1:0) Bramki: Talasnikow (28.), Harazi (82.). POLSKA: Matysek (46. Dudek) - Ratajczyk (72. Kryger), Zie-liński, Jóźwiak (52. Hajto) - Ledwoń, Wałdoch, Rudy (62. Świer-czewski), Brzęczek, Iwan - Dembiński (46. Saganowski), Jusko-wiak (75. Majak) Zespół rzeczywiście zagrał bardzo słabo. Właściwie nie oddał ani jednego celnego strzału. I co z tego, że częściej byliśmy przy piłce. Podawano najczęściej wszerz, do najbliższego kolegi. Gospodarze wcale nie byli lepsi, tylko sprytniejsi. W pierwszej i drugiej połowie zagrozili nam po jednym razie. I za każdym razem piłka lądowała w siatce. Natomiast w obronie grali bardzo rozważnie, łatwo rozbijając nasze ataki. Paradoksalnie te dwie porażki udowodniły jedno: żadnych skrajności. W Ameryce Południowe} grali tylko zawodnicy krajowi - i dostaliśmy, w Izraelu - tylko zagraniczni, i nie było le- ej-Trzeba było wszystko zaczynać od nowa. Wreszcie wygraliśmy u siebie ze Słowenią. Nim do tego doszło, czułem coraz mocniejszą presję kibiców i PZPN. Rzeczywiście: trzy kolejne mecze, trzy porażki, bramki 0:9 i spadek w notowaniach FIFA na 61. miejsce - to nie wyglądało najlepiej. • Tym razem zapowiedziałem, że w meczu ze Słoweńcami wystąpią zawodnicy, którzy jesienią będą walczyć o punkty w eliminacjach mistrzostw Europy. Wyboru miałem dokonać spośród piłka- JEGO BIALO-CZERWONI rży ligi, z tournee w Ameryce Południowej oraz gwiazd występujących w zagranicznych klubach. W kadrze znaleźli się też zawodnicy, którzy słabo zagrali w meczu z Izraelem. Nie miałem takiego wyboru jak selekcjonerzy Anglii czy Szwecji. Zrezygnowałem z Andrzeja Rudego, a powołałem, po raz pierwszy od wielu lat, Grzegorza Mielcarskiego z FC Porto. Od razu zapowiedziałem, że to tylko próba i nie ma co upatrywać w nim kolejnego zbawcy naszej piłki. Bramkarze: A. Matysek (Guetersłoh), J. Dudek (Feyenoord); ' obrońcy: K. Ratajczyk (Rapid Wiedeń), T. Wałdoch (Bochum), ; T. Hajto (MSV Duisburg); pomocnicy i napastnicy: A. Ledwoń (Bayer), S. Majak (Hansa Rostock), J. Brzęczek (ŁASK Linz), P. Świerczewski (Bastia), M. Koźmiński (Brescia), T. Iwan (PSY), G. Mielcarski (Porto), A. Juskowiak (Borussia Mgb). Mecz rozegraliśmy na szczęśliwym jak dotąd dla nas stadionie Legii. I być może dlatego odnieśliśmy wyraźne zwycięstwo, choć powiedzieć trzeba, że ani styl gry, ani wysokość wygranej nie budziły mojego zachwytu. Ale było to solidne rzemiosło, które dało wreszcie wygraną, tak potrzebną również w kontekście tego, co knuł PZPN. Wiedziałem dobrze, że na stadionie znaleźli się ludzie, których ta wygrana nie cieszyła, a po spotkaniach z działaczami sami piłkarze mówili mi, że atmosfera wokół kadry wyraźnie się pogarsza i pachnie zmianą trenera. Nasza gra tym razem była za bardzo szarpana, tak jakbyśmy każdą akcję chcieli zakończyć golem. Nie ma na świecie drużyny, która przez cały mecz może biegać w szaleńczym tempie. Poza tym zostawiliśmy przeciwnikowi za dużo swobody, a on był od nas lepszy technicznie. Miło zaskoczył mnie Kowalczyk, który po kilkutygodniowej przerwie w grze pokazał swoje stare dobre cechy - szybkość, za-dziorność, nieustępliwość. No i znowu strzelił bramkę. 25.03.1998, Warszawa, stadion Legii: POLSKA - SŁOWENIA 2:0 (1:0) Bramki: Kowalczyk (38.), Iwan (56.). Widzów 8 tyś. JANUSZ WOJCK ś POLSKA: Matysek - Hajto (ż) (75. Kałużny), Wałdoch (85. i Kłos), Ratajczyk, Zieliński, Majak (80. Świerczewski), Iwan, Brzęczek, Koźmiński (ż) (54. Ledwoń), Saganowski (60. Miel-; carski), Kowalczyk (69. Juskowiak). Po przerwie Tomek Iwan strzelił dość szybko bramkę. Potem mieliśmy jeszcze kilka innych dobrych okazji, ale pod koniec lekko zlekceważyliśmy rywala, co mogło się skończyć strzeleniem przez niego kontaktowego gola. Warto pamiętać, że jeszcze dwa lata temu w Łodzi kadra Władysława Stachurskiego zremisowała z tą samą Słowenią 0:0. Nadszedł wreszcie czas wyjazdu do Chorwacji i najpoważniejszego sprawdzianu tej wiosny. Sprawdzianu z przygotowującą się do mistrzostw świata reprezentacją, która miała stać się rewelacją turnieju. W Osijeku mieliśmy zdać egzamin dojrzałości. Jak poważny miał to być przeciwnik, mówiło już samo spojrzenie na skład kadry, jaką powołał trener Miroslav Blażević na mecz z nami. Bramkarze: D. Ladić (Croatia Zagrzeb), M. Mrmić (Besiktas Stambuł); obrońcy: D. Simic, G. Jurić, D. Krznar (wszyscy Croatia), S. Bilić (Everton), I. Stimac (Derby County), R. Jarni (Be-tis Sewilla), I. Tudor (Hajduk Split); pomocnicy: M. Stanic (AC Parma), Z. Boban (AC Miłan), K. Jurćić, S. Marić, T. Rukavina (wszyscy Croatia), Z. Mamić (VfL Bochum), A. Asanović (Na-poli); napastnicy: A. Boksić (Lazio), I. Cvitanović (Real Socie-dad), D. Śuker (Real Madryt), G. Vlaović (Yalencia), A. Kozniku (Bastia). Skład, w którym finansowo trzech tylko gwiazdorów (Zvonimir Boban, Davor Śuker, Alen Boksić) jest w sumie wartych na rynku piłkarskim więcej niż cała kadra, którą ja powołałem. W dodatku dla każdego było jasne, że Chorwacja ma nie tylko 11 wybitnych zawodników. Jest ich przynajmniej 25. JEGO HALO-CZERWON 22.04.1998, Osijek: CHORWACJA - POLSKA 4:1 (3:0) Bramki: Boban (6.), Stanic (21. i 42.), Boksie (47.) - dla Chorwacji; Ratajczyk (67.) - dła Polski. Żółte kartki: Śuker. Widzów 12 tyś. POLSKA: Matysek - Jóźwiak (Ledwoń 63.), Wałdoch (Bukalsk| 71.), Zieliński, Ratajczyk - Hajto, Świerczewski, Iwan, Koźmiń-j ski - Kowalczyk (Kulawik 80.), Mielcarski (Trzeciak 50.). B Może gdybyśmy tak szybko nie stracili pierwszej bramki, byłoby zupełnie inaczej... Naprawdę nie graliśmy źle, a silne strzały Iwana, Kowalczyka i Świerczewskiego, a po przerwie Wałdocha, bądź tuż--tuż mijały bramkę, bądź były wyłapywane przez bramkarzy. Udało się tylko Ratajczykowi z rzutu wolnego. Kowalczyk z kolei starał się ze wszelkich sił, ale nie mógł znaleźć wspólnego języka z partnerami, choć co chwilę wychodził na pozycję. Po meczu wręcz zasugerował, że niektórym piłkarzom nie chciało się grać, bo już myśleli o piątkowych meczach ligowych. „Nie powiem nazwiska, ale z niektórymi współpraca nie ma sensu" - dodał. Chodziło o to, że paru chłopaków poprosiło mnie, bym ich zmienił po przerwie, bo za kilka dni mają ważny mecz w klubie. To wkurzyło i mnie, i „Kowala". Jak można było popełniać takie błędy w kryciu, ustawieniu?! Dlaczego brakowało zrozumienia i asekuracji? Jak można tracić takie bramki? Wszystkie celne strzały Chorwatów przyniosły im gole. Tymczasem myśmy strzelali aż osiem razy celnie na ich bramkę. Kilka innych uderzeń zostało zablokowanych. A wszystkie bronili znakomicie obaj chorwaccy bramkarze. Popełniliśmy też katastrofalne błędy, zbyt wiele uwagi poświęcając Śukerovi, Boksiciowi i Jarniemu, a zapominając o innych Chorwatach. Przegraliśmy w Osijeku, choć rozegraliśmy jedno z najlepszych spotkań w ostatnich miesiącach. Wyglądało na to, że myśmy grali w piłkę, oni strzelali gole. Po tej porażce znów nasiliła się nagonka na mnie, kierowana przez panów z PZPN i znów uaktywniła się komisja pod kierun- JANUSZ WOJCK kiem Jezierskiego. Nieoficjalnie powiedziano mi, że jeśli przegram następny mecz - z Rosją, zostanę odwołany. Znowu komisja, czyli Nikt. Nie Iksiński, Igrekowski czy Kowalski, ale rzekomo bezstronna komisja. Sam Jezierski w żaden sposób nie próbował się nawet ze mną skontaktować i porozmawiać. Miał szczęście, bo przecież wywaliłbym go na zbity pysk - nie wyobrażam sobie, bym ja odpowiadał za kadrę, był za nią rozliczany, ponosił konsekwencje jej gry, a jakiś facet tylko dlatego, że jest ze Związku, mówiłby mi, co robię dobrze, co źle, i których zawodników powinienem powoływać do reprezentacji. Takich komisji nie ma nigdzie na świecie! JEGO BUUHZfflWOM Jak już przygotowano nowego trenera kadry, który miał mnie zastąpić MOJA WOJNA ZE ZWIĄZKIEM Wielu ludzi mówiło, że prowadziłem wojnę z PZPN. Zdecydowanie oświadczam wszystkim moim kibicom, że to nie jest prawdą. Nie prowadziłem żadnej wojny. Wojnę prowadzono ze mną! Oświadczam natomiast, że walcząc o interesy polskiej piłki i polskich piłkarzy, miałem tysiące kłopotów z PZPN. Przez dwa lata, odkąd zostałem trenerem, żyłem w nieustannym stresie, wywołanym presją stronniczych działaczy, nierozsądnymi posunięciami władz piłkarskich i ogólnym bałaganem panującym w polskiej piłce. Przede wszystkim przez te dwa lata nie ustalono regulaminu premiowania. Po drugie, przez dwa lata nie potrafiono podjąć decyzji, w jakich strojach, jakiej firmy i na jakich warunkach będą grać polscy piłkarze. Pomimo moich rozlicznych monitów, mimo posiadania znacznych środków finansowych przez PZPN, przez dwa lata nie podjęto choćby podstawowych kroków w celu stworzenia dla reprezentacji profesjonalnej bazy treningowej, ośrodka szkoleniowego. Jeśli chcemy odnosić sukcesy, jeśli chcemy zejść z 98. miejsca w światowej klasyfikacji FIFA, jeśli marzymy o udziale w finałach mistrzostw Europy i świata - a marzenia te są całkiem realne, to moim obowiązkiem jest, by wspólnie z kibicami polskiej piłki nożnej, wspólnie z wszystkimi ludźmi dobrze jej życzącymi walczyć do upadłego i bez kompromisów o zapewnienie reprezentacji godziwych i niezbędnych warunków do pracy. Na koniec wreszcie: póki jestem trenerem reprezentacji Polski, nie pozwolę, by ktokolwiek - począwszy od prezesa Związku, aż _____________JANUSZ WOJCK_____________ po szeregowych działaczy, powiedział choćby-jedno złe słowo na moich piłkarzy. Wara im od moich chłopców! Od karania i od nagradzania piłkarzy zawsze jest tylko jedna osoba - trener. To on odpowiada za ich postępowanie i ich wyniki. To on zbiera wraz z nimi nagrody, gdy jest dobrze, ale to tylko on może być karany, gdy coś jest nie tak. Nigdy piłkarze! Nie chcę ich głaskać, a zresztą i oni tego nie chcą. Ale proszę nas rozliczać tylko i wyłącznie z efektów i wyników gry w najważniejszych meczach. A nie z gier towarzyskich, czy -jak to często bywa - wedle widzimisię działaczy. 12 maja 1998 roku przeczytałem w „Gazecie Wyborczej": Edward Lorens wczoraj niespodziewanie zrezygnował z funkcji drugiego trenera piłkarskiej reprezentacji Polski. W piśmie do zarządu PZPN Lorens nie podał powodów swej decyzji. Rok temu pochodzący ze Śląska Lorens był najpoważniejszym kandydatem do objęcia funkcji trenera reprezentacji Polski. Prezes PZPN Marian Dziurowicz pod naciskiem wielu ważnych osób w kraju, m.in. prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, i opinii publicznej zmienił decyzję i mianował Janusza Wójcika, Lorens, na pocieszenie, został jego asystentem. W konflikcie UKFiT - PZPN trenerzy reprezentacji wydają się popierać inne strony. Wójcik ministra Jacka Dębskiego, Lorens prezesa Dziurowicza. „Jestem trenerem. Polityką się nie zajmuję -powiedział „ Gazecie " Lorens. - Nie mam żadnej oferty z klubu ligowego. Zrezygnowałem i koniec. Nie ma co z tego robić sensacji. O decyzji poinformowałem prezesa Dziurowicza. Mówiłem także Januszowi WójcikowF. Pięknie, ale o tym, że Edek Lorens zrezygnował z pracy jako drugi trener kadry, dowiedziałem się właśnie z gazety. Zatrzęsło mną. Niespodziewanie, nie mówiąc nic komukolwiek z reprezentacji, podał się w PZPN do dymisji w niekorzystnym dla nas wszystkich momencie, po meczu z Chorwacją. Owszem, nie przepadaliśmy za sobą, nie najlepiej nam się pracowało, ale najpierw zawracanie głowy, że będzie się lojalnym, a potem rzucanie bez uprzedzenia roboty tuż po ważnym meczu, to prostu skandal! Sabotaż i destrukcja wobec trenera, który ma do- JEGO BUŁO-CZERWON prowadzić drużynę do mistrzostw Europy. W dodatku podejrzewałem jedną rzecz: Lorens wycofał się, bo ludzie z PZPN podpowiedzieli mu, że lepiej teraz wejść w cień, a za chwilę Wójcik się wywali na meczu z Rosjanami (bo wszystko na to wskazywało), światła się zapalają, strzelcy mierzą i - buch!!! - Wójcika nie ma. A wtedy ty, jako ten ostatni sprawiedliwy, wychodzisz z cienia i mówisz: „Odszedłem, bo z tamtym człowiekiem się nie dało pracować, a teraz jestem gotów". Te podejrzenia nie były bezzasadne. Okazało się, że później Prezydium PZPN nie przyjęło jego rezygnacji. Przez cztery miesiące Lorens dostawał pensję (9,5 tyś. złotych miesięcznie) ze Związku, choć nic nie robił! Raz jeszcze wychodzi na to, że dla działaczy PZPN ważniejsze są prywatne interesy niż dobro polskiej piłki nożnej. Lorens już po wiadomości opublikowanej w gazetach, zadzwonił do mnie i poprosił o spotkanie w hotelu „Sheraton". Tłumaczył, że chodzi o sprawy osobiste. Nie wierzyłem w to, ale machnąłem ręką. Teraz miałem poważny kłopot, choć rzecz jasna nie płakałem po facecie, który uciekł z tonącego - jak mu się wydawało - okrętu. Mecz z Rosją, z którą nie wygraliśmy od dwudziestu paru lat, za kilka dni, a tu nie mam asystenta. A to ktoś bardzo ważny - w czasie meczu ma uważać, gdzie, kiedy i komu podesłać lekarza, to on ma pilnować zmian, to on kieruje masażystą i ma w swojej pieczy porządek na ławce. Chciałem najpierw Andrzeja Szarmacha, on też chciał, ale z jakichś powodów nie mógł. Myślałem też o Marku Dziubie, trenerze ŁKS, ale był już zajęty. Znowu postawiono mi zresztą warunek - nie ma zgody na współpracę z Janasem. Po jakimś czasie zresztą doszła do mnie nieprzyjemna wiadomość: kiedy chciano mnie wywalić ze stanowiska trenera-selekcjo-nera, Paweł Janas zgodził się być asystentem Lorensa. Szkoda. Wreszcie zdecydowałem się na Edka Klejndinsta - młodego, sympatycznego chłopaka, z którym kiedyś grałem w Agrykoli i Gwardii Warszawa, a który tuż przed moją propozycją prowadził reprezentację Polski do lat osiemnastu. Do tego meczu z Rosjanami, który miał być rewanżem za wiosenną porażkę Piechniczka rok wcześniej w Moskwie, doszło dzię- JANUSZ WdJCK ki moim osobistym kontaktom z Borysem Ignatiewem, trenerem reprezentacji Rosji. Było tak: zimą spotkaliśmy się z nim i działaczami rosyjskiej Federacji Piłkarskiej w Szwajcarii (Dziurowicz, Listkiewicz i ja). Rozmowy początkowo szły bardzo ciężko. Rosjanie cały czas narzekali, że nie mają terminów, że nie chcą, dawali nam do zrozumienia, że potrzebują bardziej wartościowych sparring partnerów, no i jeszcze do tego dochodziła kwestia pieniędzy, które mieli otrzymać od nas za mecz w Polsce. W pewnym momencie sprawa stanęła w miejscu. Wtedy wstałem, uniosłem kieliszek i powiedziałem: - Drogi Borysie, mój przyjacielu, to teraz wypijmy po kieliszku wódki za mecz, który się odbędzie wiosną w Polsce. Borys zbaraniał, wypiliśmy, i w ten sposób w ciągu jednej minuty załatwiliśmy między sobą to, co działacze próbowali uzgodnić w ciężkich, kilkugodzinnych negocjacjach. Tymczasem w PZPN zaczęła się straszliwa burza: teraz już nie tylko Dziurowicz, ale cały Zarząd został zawieszony. Najpierw w pierwszym tygodniu maja minister sportu Jacek Dębski zawiesił wszystkich członków Prezydium Związku, na czele z jego prezesem. Zastępca sekretarza generalnego FIFA Michel Zen-Ruffinen, w specjalnym piśmie do premiera Jerzego Buźka, zagroził polskim klubom i reprezentacjom wykluczeniem z międzynarodowych rozgrywek. Starałem się nie brać bezpośrednio udziału w konflikcie, chociaż rzeczywiście wydawało mi się, że więcej racji leży po stronie Dęb- i skiego. To wielki miłośnik piłki - już jako szef centrali Ruchu | wspomagał w 1992 roku Fundację Olimpijską. l Natomiast Dziurowicz to działacz polityczny rodem z lat pięćdziesiątych - wszystkie decyzje PZPN były podejmowane jednoosobowo, bez jakichkolwiek konsultacji. Najgorsze, że potrafił zajmować się głupimi i najdrobniejszymi szczegółami, ingerując w nie bez umiaru. Co więcej podejmując decyzje sam, zawsze zasłaniał się rozmaitymi ciałami zbiorowymi, które i tak robiły dokładnie to, co on im nakazuje. Żeby mieć alibi, żeby w każdej JEGO HALO-CZERWOM chwili móc powiedziać: „To nie ja, to specjalna, bezstronna i kompetentna komisja". Krzysztof Mętrak już w 1992 roku pisał w „Piłce Nożnej": Rozkwit kariery pana D. przypada na lata wyjątkowej dżungli w naszym państwie futbolowym. Żeby działać z rozmachem, trzeba kręcić. (...) A to była całkiem niezła metoda kręcenia w majestacie prawa. Polegała ona na wykorzystywaniu luk w przepisach. W sześć lat po tym tekście, pan D. był już prezesem Związku i miał dużo więcej władzy, niż opisywał to śp. Mętrak. Pierwsza rzecz, którą wprowadził, to podpisywanie lojalek -wszyscy pracownicy PZPN muszą najpierw zadeklarować bezwzględne posłuszeństwo prezesowi. Tylko ja i dyrektor drużyny, Krzysztof Dmoszyński, nie podpisaliśmy tych kwitów. Pamiętam, że kiedy Dębski zawiesił Zarząd, PZPN otoczony był ochroniarzami, niczym w jakimś kiepskim filmie gangsterskim: faceci w czerni, drzwi zamknięte, wizjer, najpierw trzeba było się dokładnie przedstawić, wytłumaczyć, w jakiej sprawie się przychodzi, niemalże wydukać hasło, i dopiero potem ludzie Dziurowicza wpuszczali do środka. Pomyślałem sobie wtedy: cóż to się dzieje? Stan wojenny w demokratycznym państwie? Wróg chce najechać nasze domostwa? O co chodzi Dziurowiczowi, że posuwa się aż do tak żenujących i kabaretowych posunięć? Awantury - awanturami, a tu trzeba było się przygotowywać do meczu z Rosjanami. Na początku maja rozegraliśmy pierwszy sparring przygotowawczy przed tym meczem, taki, bym mógł sprawdzić krajowych zawodników. Pomysł był nawet niezły - zagrać z zagranicznymi gwiazdami ligi. Powołałem wtedy i wypróbowałem wielu zawodników krajowych, ale sam mecz nie był szczególnie atrakcyjny. Po części dlatego, że drużyna przeciwników skompletowana była trochę ad hoc i wielu spośród znanych piłkarzy polskiej ligi w niej nie wystąpi- JANUSZ WOJCK ło, tak stało się na przykład z kontuzjowanymi: Nigeryjczykiem Kennethem Zeigbo z Legii i Brazylijczykiem Rodrigo Carbone zŁKS. 6.05.1998, Ostrowiec Świętokrzyski: Reprezentacja Ligi -Gwiazdy Zagraniczne Ligi 2:0 (2:0) Bramki: Śrutwa (3.), Murawski (13.)- Widzów 4 tyś. Liga Polska: Wyparło, Kłos, Wiechowski, B. Zając, Lizak, We-dzyński, Śrutwa, Trzeciak, Wleciałowski, Murawski, Dąbrowski oraz Stróżyński, Szymkowiak, M. Zając, Bogusz, Kuźba, Kali-ciak, Agafon, Kaczorowski, Janus. Do meczu z Rosją nadal jednak nie byłem przekonany co do składu, w jakim powinniśmy wybiec. Właśnie wtedy podczas przygotowań do meczu z Rosją doszło do mojego głośnego spotkania z wojewodą katowickim, Markiem Kempskim. Spotkałem się z nim na początku maja, tuż po pierwszych aferach na linii Dębski - Dziurowicz. Działacze PZPN dostali szału: - Kto pozwolił trenerowi Wójcikowi spotykać się z przedstawicielami władzy? Czy Wójcik chce wspólnie z ministrem Dębskim działać przeciwko Związkowi?! Tymczasem był jeden kłopot związany z meczem: miał się odbyć na stadionie śląskim w Chorzowie (sam tego zresztą chciałem, bo przecież to stadion - legenda), ale obiekt jeszcze nie był całkiem gotowy po przeprowadzonym właśnie remoncie. Gdyby się nie udało zapewnić bezpieczeństwa, musielibyśmy wtedy - taki wariant był poważnie rozważany - przenieść mecz na Legię do stolicy lub w inne miejsce na Śląsku (na przykład do Wodzisławia). W naturalny zatem sposób musiałem się spotkać z wojewodą katowickim, który odpowiada za bezpieczeństwo w takich wypadkach. W dodatku futbolowa wizja Kempskiego była rzeczywiście ciekawa - to on w pewnym momencie wyszedł z propozycją, by starać się o organizację mistrzostw Europy w 2008 roku, by pomóc JEGO BIALO-CZmWONI bezboleśnie zrestrukturyzować Śląsk. Pomijając już, czy byłoby to możliwe, spodobał mi się rozmach takich pomysłów. Pojechaliśmy na stadion, by osobiście sprawdzić, jak wygląda przed meczem. Zdawaliśmy sobie obaj sprawę z tego, że choć być może doszło przy jego rozbudowie do jakichś nieprawidłowości po stronie PZPN (sprawę miała wyjaśnić NIK), to taki stadion polskiej piłce jest niezbędny jak powietrze. Na inny na razie się nie zanosi. Dlatego od naszego meczu z Rosją mogła zależeć przyszłość śląskiego obiektu. Na miejscu okazało się, że wcale nie jest tak różowo. W remontowanej części nagromadzono potężne zwały gruzu, który aż prosił się o to, by wzięli go w ręce chuligani. Jeśli dodać do tego, że mieliśmy grać z Rosją, tym bardziej trzeba było dmuchać na zimne. Gospodarz stadionu zapewniał nas, że zdąży obiekt przygotować. Podkreśliłem, jak bardzo liczymy na doping publiczności. Dyrektor obiektu zapewniał, że zmieści się tam 32 tysiące ludzi. Zwróciłem się do stojącego obok Kempskiego. - Panie wojewodo, ja i moi piłkarze liczymy, że właśnie tylu kibiców będzie nas dopingować. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że mówiliśmy tylko o sprawach technicznych związanych z meczem. Tak przy okazji, za zamkniętymi drzwiami ponad godzinę rozmawialiśmy o sytuacji w polskiej piłce. Czy coś w tym dziwnego? Po pierwsze - trudno w tak trudnej sytuacji nie rozmawiać na takie tematy, zwłaszcza jeśli obaj rozmówcy interesują się piłką i obaj pełnią ważne funkcje. Po drugie - żadnemu z działaczy nic do tego. Dlatego i dziś nie będę się zwierzać, o czym dokładnie rozmawialiśmy z panem wojewodą w trakcie tamtej i następnych rozmów (a było ich jeszcze kilka). W podróży na Śląsk towarzyszył mi Bolesław Krzyżostaniak, były prezes Olimpii Poznań, jeden z największych wrogów prezesa Mariana Dziurowicza. Krzyżostaniak walczył przedtem z PZPN o odzyskanie z Widzewa piłkarza Mirosława Szymkowiaka i znalazł sprzymierzeńca w osobie prezesa Dębskiego. Po wizycie na stadionie śląskim odwiedziłem także ośrodek w Świerklańcu, koło Piekar Śląskich, gdzie kadra miała przygotowywać się do meczu. JANUSZ WOJCK Tymczasem Dziurowicz i jego ferajna, podejrzewając mnie i wszystkich, którzy nie trzymali z nimi, o sprzyjanie Dębskiemu, zaatakowali. 12 maja 1998 podczas trwającego 4,5 godzin posiedzenia Zarządu PZPN padł wniosek o odwołanie trenera kadry narodowej! Co charakterystyczne, gościem honorowym (bo wcześniej zawiesił go minister) był osobiście prezes Marian Dziurowicz. Jeszcze jeden ciekawy zbieg okoliczności - właśnie dzień wcześniej niespodziewanie do dymisji podał się Lorens. To posiedzenie zwołał Zarząd, a przewodniczył mu Kazimierz Górski, prezes honorowy Związku. W obradach uczestniczyło 22 jeszcze niezawieszonych działaczy oraz ośmiu zawieszonych. Głosowano, a jakże. Ponieważ działo się wszystko za zamkniętymi drzwiami Związku, prawnik PZPN Andrzej Wach mógł bezczelnie powiedzieć: „W głosowaniach brali udział tylko ci niezawieszeni". Ciekawe, co podczas tych głosowań robił Dziurowicz? Zamykał oczy? Spośród przedstawicieli Zarządu wybrano pełniącego obowiązki nowego wiceprezesa PZPN, senatora SLD Kazimierza Drożdża, w latach 1986-1989 sekretarza ekonomicznego KW PZPR w Wałbrzychu. Pełniącym obowiązki sekretarzem generalnym został Zdzisław Kręcina. Na spotkaniu Ryszard Dolata z Lecha Poznań zaproponował, by zwołać nadzwyczajny walny zjazd PZPN. Wzięliby w nim udział ci sami delegaci, co dwa lata temu. Nie zgodzono się na to. Wtedy właśnie Feliks Śmietański z Opola zgłosił wniosek o zawieszenie selekcjonera kadry. /Pretekstem dla działaczy PZPN była porażka reprezentacji z Chorwacją w Osijeku. Pretekstem, bo przecież każdy co nieco myślący człowiek wiedział, że z oceną trzeba czekać na wyniki w eliminacjach. Może tych myślących było zbyt mało w PZPN? Dość że komisja badająca moją pracę z reprezentacją miała o czym gadać. Śmietański działał z podpuszczenia Dziurowicza. A prezes Górnika Zabrze i wierny wówczas sługa prezesa, pan Płoskoń, ryczał z trybuny: „Pan Wójcik nadużywa alkoholu, to nieodpowiedzialny człowiek". Płoskoń to facet, który słynął nie tylko ze ślepego posłu- JEGO BIALO-CZERWON szeństwa Dziuro wieżowi, ale i z niezwykle grubiańskiego słownictwa. Kiedy na przykład doszło do bojkotu ligi jesienią 1998 roku, publicznie nie zawahał się powiedzieć o swoich kolegach - prezesach innych klubów: „Przecież to sąpojebusy!". A zawieszony wiceprezes Ryszard Kulesza miał powiedzieć podczas posiedzenia Zarządu: „Wójcik nie ma koncepcji prowadzenia kadry". Najbardziej charakterystyczne było to, że mnie na tym posiedzeniu. .. nie było! W stylu peerelowskim, za plecami, nie zapraszając, nie dając szansy przedstawienia swoich racji, chciano mnie ukrócić. Kiedy dziennikarze pytali, dlaczego tak się stało, panowie z PZPN z zimną krwią kłamali: „Ależ nie, pan Wójcik został zaproszony - widocznie nie miał czasu". Tymczasem nie było nawet śladu pisma, którym by mnie zapraszano. Powtórzyła się zatem sytuacja z kwietnia-maja 1992, tuż przed olimpiadą w Barcelonie, kiedy w podobny sposób, za plecami, chciano mnie usunąć, by załatwić to stanowisko swoim ludziom. Tak więc najpierw, człowieku, napracuj się, zacznij budować kadrę od podstaw, a potem - won!!! Kiedy to wszystko do mnie dotarło, wściekłem się i napisałem oficjalny list do Płoskonia, Zdecydowanie zaprzeczyłem w nim wszystkim jego zarzutom, stwierdziłem, że jest niepoważny, i zdziwiłem się, że taki człowiek może zasiadać we władzach piłkarskich. Na koniec podkreśliłem, że swoim zachowaniem kompromituje nie tylko siebie, na czym ostatecznie w ogóle mi nie zależy, ale cały Związek i przez to - całą polską piłkę nożną. Wniosek jednak nie był głosowany. Choć rzekomo działacze mieli zastrzeżenia do mojej pracy selekcjonera i do mojego warsztatu szkoleniowego, to przecież w gruncie rzeczy chodziło tylko o danie znaku: Wójcik, uspokój się, trzymaj z nami, bo inaczej będziesz miał kłopoty! I pomyśleć, że jeszcze rok temu Kulesza i czterech innych przedstawicieli komisji ds. wytypowania kandydata na selekcjonera reprezentacji polski przedstawiali mnie jako jedynego kandydata na stanowisko trenera, a Prezydium i Zarząd PZPN przyjęły tę kandydaturę bez sprzeciwu. No tak, ale wówczas mieli na głowie prezydenta, a ich własne stołki nie były bezpośrednio zagrożone... JANUSZ WÓJCK Teraz, gdy musieli się trząść o posady, gotowi byli na wojnę ze wszystkimi. Mój los znowu znalazł się w rękach komisji, pod przewodnictwem Leszka Jezierskiego. Rzekomo dano jej dwa tygodnie na ocenę pracy selekcjonera, rozmowę i przedstawienie Zarządowi wniosku o odwołanie lub pozostawienie Wójcika. W sprawie selekcjonera wypowiadał się - a jakże, tylko gościnnie i niezobowiązująco - sam prezes Marian Dziuro wieź, który wedle słów rzecznika PZPN: „Negatywnie ocenił współpracę z trenerem". To jeszcze jedna cecha byłego prezesa: nie powiedział mi prosto w oczy, o co chodzi, jakie ma zastrzeżenia. Nawet nie znalazł okazji, by ze mną porozmawiać. Żeby raz jeszcze pokazać, kto tu rządzi, Zarząd przychylił się do prośby prezesów wszystkich klubów pierwszo-ligowych, i po raz drugi zmienił termin rozpoczęcia sezonu 1998/1999 ekstraklasy. Ja prosiłem (o tym za chwilę), żeby ze względu na mecz z Ukrainą (15 lipca) liga ruszyła już 11 lipca. Zarząd najpierw się zgodził, a potem postanowił, że sezon zacznie się dopiero 26 lipca. Posunięto się do niewybrednych zagrań. Na przykład dyrektorowi reprezentacji Krzysztofowi Dmoszyńskiemu nie pozwolono wysłać faksów z powołaniami reprezentantów na mecz z Rosją (27 maja w Chorzowie): „Dyrektor Dmoszyński miał do dyspozycji całe czwarte piętro PZPN, poza tym powołania można wysłać jeszcze w środę i czwartek" - powiedział rzecznik Związku, Tomasz Jago-dziński. Środa i czwartek to były dni, w których się wysyłało już tylko widokówkę do mamusi, a na czwartym piętrze, gdzie urzędowała reprezentacja, nie było faksu. Dmoszyński musiał biegać z nimi do hotelu „Holidaylnn", by ze wszystkim zdążyć. Na takie posiedzenie Prezydium PZPN, przeprowadzone z udziałem Dziurowicza, a więc wbrew stanowisku ministra Dęb-skiego, szef UKFiT musiał zdecydowanie odpowiedzieć. I odpowiedział. Zawiesił całe władze Związku! Dla mnie było jasne, że nie po raz pierwszy władze PZPN pokazały, że nie piłka się dla nich liczy, ale stanowiska. Że nie tworzenie, ale destrukcja. Że w ogóle nie liczy się opinia kibiców, ulicy, wreszcie władz państwowych. Że dobro futbolu polskiego to tylko frazes. JEGO WALO-CZERWONI Nie wytrzymałem w jednym z wywiadów (udzielonych Robertowi Błońskiemu z „Gazety Wyborczej") powiedziałem: Żaden trener na świecie nie będzie dobrze pracował w atmosferze nieustannego zagrożenia. Nie chcę mówić o tym, co będzie, jak reprezentacja przegra z Rosją. Nie musi tak być. Ale PZPN przystawia mi lufę do skroni. Powołuje jakąś dziwną komisję, która po meczu z Rosją ma mnie weryfikować. Pracuję w atmosferze ciągłego zagrożenia. Żaden trener na świecie nie będzie dobrze pracował w takich warunkach. Rozumiem, gdybyśmy od lat mieli doskonałą drużynę z tradycjami i to napięcie byłoby związane z oczekiwaniem fanów na jakiś wielki, spektakularny sukces. To byłoby zdrowe wymaganie sukcesu. Ale wtedy, gdy kadra od lat gra słabo, a my mamy co naprawiać - reprezentację, ligę - nie można rozliczać trenera za wyniki spotkań towarzyskich. Poza tym nie tylko trener i piłkarze są odpowiedzialni za to, co się dzieje w piłce. Na oceny powinien być czas dopiero po meczach o punkty eliminacji mistrzostw Europy. Tylko takie spotkania mogą być sprawdzianem mojej pracy. (...) Świat się nie zawali, jeśli UEFA i FIFA zawieszą Polskę wprawach członka. Tak się stanie. Na pewno jednak nie byłoby to dla nas dobre. Polskie kluby nie wystąpią w europejskich pucharach, a reprezentacja w eliminacjach do mistrzostw Europy. Jeżeli jednak nie zrobiłoby to zbyt wielkiego spustoszenia w polskiej piłce, lecz na zasadzie wstrząsu, katharsis oczyściłoby atmosferę, to może byłoby to nawet korzystne. Mam nadziej ę jednak, że można się bez tego obyć. Powinniśmy konflikt PZPN - UKFiT załatwić sami, bez pomocy z zewnątrz. Przy okazji afery Urząd Kultury Fizycznej i Turystyki - Polski Związek Piłki Nożnej na wierzch wypłynęły różne podejrzane postacie. W mediach popularnością cieszył się Jagodziński. Poznałem go na przełomie 1991 i 1992 roku, kiedy moja reprezentacja olimpijska walczyła o Barcelonę. Już wtedy dwuznacznie zaistniał w światku sportowo-dziennikarskim: to facet uwielbiający chwalić się swym mocarnym uściskiem dłoni. Rzeczywiście, łapę JANUSZWÓJCK ma jak piec - gdyby taki też miał łeb, to może by do czegoś doszedł, a tak został tylko dożywotnim posługaczem u prezesa Dziu-rowicza i rzecznikiem PZPN, zwanym popularnie niedorzeczni-kiem. Kiedy jeszcze w 1991 roku przymierzał się do napisania książki o polskiej piłce nożnej, to chodził za różnymi ludźmi, działaczami, piłkarzami, trenerami, wkręcał się, smarował wazeliną, ile wlazło. Krótko mówiąc, chciał być wszędzie, choćby go nikt nie prosił. Tu-peciarz. Pewnego razu pokazał mi kilkanaście stron z przygotowanej książki. Chwalił się nimi. Czytam i oczom nie wierzę. Kłamstwo na kłamstwie, kłamstwem pogania. Wszystko jest dokładnie inaczej, niż mu mówiłem - nic się nie zgadza. Dostałem białej gorączki: - Ty chyba zwariowałeś, jeśli myślisz, że ci wolno pisać takie łgarstwa. - Co, gdzie? - Tu, tu i tu. Prawie wszędzie. Musisz to zmienić. - Aha, no dobrze, napiszę to zupełnie inaczej. Jak powinienem był się wcześniej domyśleć - ale zawsze wolę raz choćby uwierzyć komuś, by dać szansę sobie i jemu - Jagodziń-ski okazał się kompletnym łobuzem. Wbrew wszelkim swoim obietnicom zostawił to, co napisał. Pal diabli, że obraził mnie - obraził całe środowisko piłkarskie, a nawet działaczy międzynarodowych. Zbigniew Niemczycki miał robić jakieś niezwykłe przekręty finansowe. Ja sam - szkoda gadać - to hochsztapler i pijak. Kilka osób natychmiast chciało go podać do sądu - niestety, nie było to możliwe. Książkę swoją napisał w stanie „odmiennym" -był bowiem wówczas senatorem RP pierwszej kadencji. Z poparciem PSL. Do sądu więc nie trafił, bo jak dumnie napisał: „Jestem senatorem RP i tylko Senat RP może mnie odwołać". Parlament ówczesny został rychło rozwiązany przez Prezydenta Wałęsę, i trzeba się było starać o ponowny wybór. Jagodzińskiemu się nie powiodło: nie dość że w wyborach dostał baty, to jeszcze przytrafiła mu się fatalna historia. Oto jadąc z nadmierną szybkością potrącił dziecko, które zmarło. Z punktu widzenia etyki dziennikarskiej najobrzydliwsze jest to, co działo się z nim później. JEGO HAŁO-CZERWOM W swej oszczerczej książeczce „Cwaniaczku, nie podskakuj" obraził, jak wspomniałem, wszystkich: Listkiewicza, sekretarza generalnego PZPN, Kalińskiego i oczywiście również mnie. Nie ruszył tylko jednej osoby: Mariana Dziurowicza. Rychło nadeszła zapłata. Kiedy Dziurowicz zrealizował wreszcie swoje marzenie i zaczął już najzupełniej formalnie, jako prezes, trząść Polskim Związkiem Piłki Nożnej, zaoferował Jagodzińskiemu fuchę życia: posadę rzecznika prasowego PZPN. Ciekawe, że choć przecież w Związku niewiele się zmieniło od czasu, gdy Jagodziński pisał książeczkę (jeśli już - to tylko na gorsze), to wcale mu nie przeszkadzało w tym, by teraz zacząć czerpać zyski z tego, co tam się dzieje złego. Mało, kiedy dziennikarze bodaj tygodnika „Wprost" zapytali go, czy nadal podtrzymuje to, co kiedyś napisał, przyznał, że zasadniczo wszystko by dzisiaj powtórzył. Zapowiadając tym samym, że choć jest pracownikiem PZPN, nie zamierza być lojalny, nadal kala własne gniazdo, i w każdej chwili, jak tylko wiatry polityczne się zmienią, znowu wytnie jakiś numer. W okresie rzecznikowania Dziuro wieżowi (bo to jego stanowiska zawsze bronił) Jagodziński najbardziej naraził się dziennikarzom: na zlecenie swego pana zapraszał tylko wskazanych, udzielał wywiadów tylko posłusznym i walczył na Zjeździe Nadzwyczajnym -jak dokładnie pokazała telewizja - z wszystkimi dziennikarzami i ich prawem do informacji. Trudno się dziwić jego gorliwości: Dziurowicz dał mu wysoki, pięcioletni kontrakt. Kiedy zostałem trenerem reprezentacji, jedną rzecz jasno od razu ustaliłem: Jagodziński nie ma żadnego prawa wypowiadać się w imieniu kadry. „Jagoda" karierę w PZPN zakończył równie gwałtownie i równie niechlubnie, jak jego protektor. Dziurowicz w wyborach na prezesa podczas Walnego Zgromadzenia Związku dostał jednak aż (chociaż na szczęście - tylko!) 57 głosów. A pierwszą w ogóle decyzją nowego prezesa Michała Listkiewicza było wyrzucenie z roboty Jagodzińskiego. Z hukiem! Podały tę informację wszystkie gazety, ze złośliwymi komentarzami, bo ten wyjątkowy niedo-rzecznik podobnie jak normalnym ludziom z PZPN, zalazł za skórę dziennikarzom. I jakby zapadł,się pod ziemię! Trzeba być wyjątkowym łotrem, żeby zostać znienawidzonym dokładnie przez wszyst- JANUSZ WÓJCK kich. Chociaż jestem łagodnego usposobienia j wiele wybaczam bliźnim, nie mam dla Jagodzińskiego nawet odrobiny współczucia. Dostał dokładnie to, na co zasłużył. Nie dość że został wykopany, to jeszcze w niesławie. Wtedy też wyciągnąłem publicznie sprawę strojów dla reprezentacji. Ta afera zresztą miała już swoją historię. Ni stąd, ni zowąd prezes Dziurowicz zerwał wieloletnią umowę z Pumą i PZPN podpisał umowę z firmą Nike. A było to tak. Gdy śląski magnat został prezesem, do PZPN zgłosiła się firma Nike. Amerykanie dawali 2 miliony dolarów rocznie: gotówką i w sprzęcie za to, że nasi piłkarze założą ich buty, spodenki, koszulki. Prawnicy Dziurowicza orzekli, że można zerwać umowę z Pumą, bo wyroby były złej jakości i nie przestrzegano terminów dostaw. Co prawda gazety sportowe pisały, że umowa została zerwana, bo starszy z synów Dziurowicza, Marek, miał zostać dealerem sprzętu sportowego firmy Nike, ale na takie zarzuty trzeba mieć choćby ślad dowodów, a przedstawiciele firmy oficjalnie zaprzeczyli, by mieli takie plany. Tak czy owak PZPN działał bezprawnie, co zresztą przyznał potem sąd niemiecki w Norymberdze, który nakazał PZPN zapłacenie miliona marek odszkodowania plus drugie tyle odsetek koncernowi Puma. Okazuje się, że nawet do kostiumów mamy pecha. Teraz Niemcy w zamian za nową umowę obiecują odstąpić od roszczeń. Mnie od początku w ogóle nie interesowało, jaką firmę drużyna będzie reklamować. Jedna rzecz tylko była ważna. To, psiakrew, musi być sprzęt najwyższej jakości!!! Zawsze powtarzałem: nie jestem przeciwko firmie Nike czy jakiejkolwiek innej marce. Zresztą zawodnicy grywają na co dzień w klubach we wszystkich najsłynniejszych strojach. Również firmy Nike - i bardzo sobie je chwalą. JEGO NALO-CZERWONI Tymczasem sprzęt, jaki otrzymywaliśmy od Nike był trzeciej jakości. Buty bardzo niewygodne dla piłkarzy, numeracja nie ta i nie pasująca (wszystkie za ciasne). Przed meczem z Chorwacją otrzymaliśmy tylko cztery pary butów najwyższego gatunku, produkowane we Włoszech. I tak przyszły za późno, żeby się do nich przyzwyczaić. Koszulki na mecz ze Słowenią były za duże, rozciągały się, po jednym praniu zafarbowały. Gacie spadały piłkarzom i prosili o sznurek do związania. Nic więc dziwnego, że ani którykolwiek z zawodników, ani ja sam, nigdy nie nosiliśmy na meczach czy treningach butów zakontraktowanych przez PZPN. Po pierwsze dlatego, że ani te dostarczone nam przez Pumę, ani te dostarczone przez Nike nie spełniały wymogów nowoczesnego, wygodnego obuwia. Po drugie dlatego, że zawodnicy maj ą podpisane kontrakty indywidualne z innymi firmami. Taki konflikt jest rzeczą normalną na Zachodzie i rozwiązuje się go dość prosto - na przykład każdy Francuz za mecz w butach Adidasa w reprezentacji dostaje 3 tyś. dolarów za zrezygnowanie ze swej prywatnej umowy. Z naszymi zawodnikami wystarczyło tylko pogadać. Związek tego nie potrafił przeprowadzić. Natomiast wygodnie mu było mnie oskarżać, że celowo torpeduję pracę Związku, chodząc w butach Adidasa. Skończyło się tak, że od 31 sierpnia 1998 piłkarskie reprezentacje Polski nie grały oficjalnie w strojach Nike. Amerykańska firma wypowiedziała tę umowę w połowie jej trwania, po dwóch latach współpracy. Przymierzano się do Pumy, ale znowu działacze nie potrafili się dogadać i w efekcie od jesieni 1998 roku za darmo reklamowaliśmy nadal firmę Nike, bo zostały ogromne zapasy tego chłamu w magazynach. Tymczasem stroje należało zgłosić do UEFA w celu zatwierdzenia na trzy miesiące przed rozpoczęciem eliminacji. Nasza sytuacja zatem od razu była beznadziejna: magazyn zawalony był strojami treningowymi fatalnej jakości. I kiedy 31 sierpnia 1998 wygasła umowa z firmą Nike, czułem, że władze PZPN, w źle pojętej oszczędności, nie podpiszą nowej umowy, prędzej będą wolały za darmo nadal reklamować Nike, niż zrezygnować z tych ton chłamu. _____________JANUSZ WOJCK_____________ Zawodnik, żeby dobrze grać, musi się dobrze czuć w stroju, nie mówiąc już o tym, że ten strój musi spełniać wymogi technologiczne, by gracz nie zaplątał się we własne gacie, a bramkarz nie obtarł stóp w przyciasnych butach. Co dopiero, gdy chodzi o reprezentację kraju! Przecież z nas się potem śmieją w świecie! Nie możemy chodzić jak szmaciarze! W przeddzień wylotu na mecz z Ukrainą, zaprzyjaźnione krawcowe przerabiały przez całą noc koszulki, zwężały spodenki, wciągały w nie dodatkowe gumki - słowem starały się ze szmat zrobić coś, w czym się da grać i nie będzie to kompletny wstyd. Wróćmy do przygotowań do meczu z Rosją. Na pięć dni przed majowym terminem meczu wyjechaliśmy na krótkie, pięciodniowe zgrupowanie do Świerklańca. Co warto podkreślić, zawodnicy zachowali się wobec mnie niezwykle lojalnie - przyjechali wszyscy powołani piłkarze, niezależnie od tego, czy mieli już wakacje, czy ich zagraniczne drużyny miały akurat ważne mecze. . § Kadra na mecz z Rosją Bramkarze: A. Matysek (FC Gutersołh), K. Sidorczuk (Sturmj Graz), J. Stróżyński (Amica). Obrońcy: J. Bąk (Olympiąue Lyon), i T. Wałdoch (VfL Bochum), K. Ratąjczyk (Rapid Wiedeń), | R Wojtala (HSV Hamburg), T. Kłos (ŁKS), R. Kałużny (Wisła), { J. Zieliński (Legia-Daewoo). Pomocnicy i napastnicy: T. Hajto | (MSV Duisburg), A. Ledwoń (Bayer Leverkusen), S. Majak | (Hansa Rostock), T. Iwan (PSY Eindhoven), R Świerczewski | S (Bastia), J. Brzęczek (Tirol Innsbruck), J. Dembiński (HSV Ham-1 burg), M. Trzeciak (ŁKS), G. Kaliciak i R. Czerwiec (obaj Wisła), S. Czereszewski (Legia-Daewoo), M. Śrutwa (Ruch Chorzów), M. Szymkowiak (Widzew). Wszyscy piłkarze dobrze wiedzieli, co się dzieje i byli zdecydowanie po mojej stronie, choć oni przecież zawsze starają się -i jest to naturalne - trzymać się z daleka od konfliktów wśród działaczy. Działacze bowiem zmieniają się, a zawodnik musi wykonywać swoją pracę najlepiej jak może, niezależnie od tego, kto akurat rządzi. JEGO HAŁO-CZERWONI Oni obserwowali dokładnie, co się działo wokół polskiej piłki, wiedzieli, jaka jest sytuacja, z wielkim niezadowoleniem przyjmowali działania Zarządu PZPN, doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że próbuje się ich skłócić z trenerem. W Świerklańcu przeprowadziliśmy grę szkolną z trzecioligową drużyną (Olimpią Piekary Śląskie), kładąc szczególny nacisk na stałe fragmenty gry (co miało się przydać w najbliższym meczu z Rosją), wygraliśmy 8:0 i bodaj z cztery bramki padły właśnie w ten sposób. Od razu uderzyła nas jeszcze jedna sprawa: niezwykła sympatia i zaangażowanie setek kibiców, którzy nie opuszczali żadnego naszego treningu. O atmosferze wytworzonej przez PZPN wobec nas najlepiej świadczy fakt, że gdy zebraliśmy się przed tym meczem o wszystko na zgrupowaniu w Świerklańcu, nikt, DOSŁOWNIE NIKT ze Związku nas nie odwiedził, by choćby zapytać: „Czego panowie potrzebujecie?". Do Mołdawii potrafili pojechać w pięćdziesięciu - bo chcieli się opić. A na najważniejszy - tradycyjnie - dla Polaków mecz z Rosjanami woleli ustalić jak najwyższe ceny za bilety, by zarobić, co musiało się skończyć klapą i tylko paroma tysiącami widzów, zamiast wpuścić młodzież szkolną, wojsko i zamiast zjawić się wtedy, gdy potrzebowaliśmy wsparcia. Myślę, że nie dlatego, iż mieli akurat swoją wojnę z Dębskim, ale spisali mnie już na straty, i tylko zastanawiali się, z której frakcji przyjdzie nowy trener. Dobrze, że przynajmniej jedna sprawa została załatwiona: reprezentacja za zwycięstwo z Rosjanami miała otrzymać do podziału 200 tyś. złotych. Remis wyceniono na 80 tysięcy. Punktualnie w samo południe w podkrakowskich Balicach wylądował czarter z 54-osobową ekipą rosyjską: osiemnastu piłkarzy, szkoleniowcy i działacze, którzy pojechali autobusem do hotelu „Silesia" w Katowicach. Rosjanie przystępowali do meczu z marszu, ale w ich składzie nie zabrakło nikogo znaczącego. Byli Wiktor Onopko z Realu Oviedo, Igor Simutienkow z włoskiej Reggia-ny, Władimir Biesczastnych z Racingu Santander, Władysław Ra-dimow z Realu Saragossa. JANUSZ WÓ JCK Odpoczywaliśmy przez większą część dnia, dużo spacerując w okolicach Pałacu Kawalera w Świerklańcu. Po* południu przeprowadziłem zajęcia w hotelu. Piłkarze oglądali na wideo grę rywali w ostatnich meczach i omawialiśmy taktykę. Kiedy sędzia gwizdnął, po raz pierwszy tak nerwowo stanąłem przy bocznej linii. Atmosfera rzeczywiście była kiepska. PZPN uparł się przy wysokich cenach biletów, więc te 3 tysiące widzów, które zasiadły na trybunach, kompletnie zniknęły w ogromnym śląskim kotle. Na trybunie honorowej dostrzegłem zawieszonego członka władz PZPN, Ryszarda Kuleszę, który z uśmiechem rozmawiał z Wiktorem Krebokiem, przedstawicielem ministerstwa, które centralę zawiesiło. Na widowni zasiadł również zawieszony szef PZPN Marian Dziuro wieź, ale choć siedział dość blisko wojewody Kempskiego, nie odezwał się do niego. Rosjanie to naprawdę ekstraklasa światowa. Ale najpierw obejmujemy prowadzenie ze stałego fragmentu gry (to jest to, co właśnie ćwiczyliśmy na zgrupowaniu): Tomek Hajto daleko wrzuca na pole karne przeciwnika, Kałużny blokuje i absorbuje obrońców, a Mirek Trzeciak wali z półwoleja piękną bramkę nie do obrony. Potem Rosjanie bardzo szybko opanowują środek pola i zaczynają narzucać nam swój styl gry. Publiczność markotna, popołudnie upalne, a ja wściekły i zdenerwowany chodzę cały czas przy linii bocznej i krzyczę na chłopaków, żeby nie pozwalali się tak spychać. Krzyczę, nerwy puszczają, gra się coraz trudniej i -jak to bywa w takich sytuacjach - spełniają się czarne przypuszczenia. Rosjanie szybko i po pięknej akcji strzelają bramkę wyrównującą. Gierasimienko rozegrał akcję jak na treningu, a Ratajczyk się spóźnił, spóźnił się także Kałużny, zastępujący na stoperze chorego Zielińskiego, i Matysek nie miał żadnych szans. Co gorsza widać z każdą minutą, że Rosjanie mają wyraźną przewagę. Poprzeczka... Jeszcze chwila i wlepią nam kolejnego gola! Denerwuję się. Nawet nie przebiegiem gry i ewentualną porażką, ale tym, jak bardzo będą triumfowali wrogowie - moi i tej kadry. JEGO BIALO-CZERWONI Na szczęście gwizdek na przerwę. W szatni pranie mózgów, sytuacja napięta i nerwowa. Tłumaczę chłopakom, co źle robią, wprowadzam zmiany w ustawieniu, no i oczywiście rugam. Nie za bardzo, by nie wyszli zbytnio zdenerwowani, i żeby nie było jeszcze gorzej, ale tak w sam raz. Krótka przemowa kończy się jak zwykle nasze spotkania w przerwie: wszyscy składają ręce, wznoszą jeden głośny okrzyk: „Jeden za wszystkich...", a chłopcy odpowiadają: „...wszyscy za jednego". Na drugą połowę wchodzimy skoncentrowani, w zupełnie innym ustawieniu taktycznym, i to z kolei dekoncentruje Rosjan. Najważniejsza okazała się mądrość zespołu: uważna gra, skupienie. Idziemy ostro do przodu, chłopcy naprawdę gryzą trawę. Częściej tworzymy sytuacje podbramkowe. Właśnie w drugiej połowie meczu z Rosją postanowiłem przejść z ustawienia 3 - 5 - 2, na ustawienie 4-4-2, umieszczając w jednej parze Zielińskiego i Łapińskiego. Zaczęliśmy wtedy grać bardziej skutecznie, przede wszystkim w obronie, z częstymi prostopadłymi podaniami otwierającymi drogę do bramki. W meczu z Rosją został wykreowany nowy napastnik: Mirek Trzeciak. Zdecydowałem się po ligowym meczu ŁKS - Polonia, kiedy strzelił trzy bramki. Wtedy zszedłem do szatni łodzian i powiedziałem: „Franek (to bowiem ksywka Trzeciaka), powołuję cię do kadry". Bardzo się ucieszył, ale chyba jeszcze bardziej zdziwił. W ten sposób zaczęła się ponowna kariera Trzeciaka w reprezentacji. Tylko pozornie była ponowna - bo naprawdę to zupełnie nowa, nowego zawodnika. Szybki, mądry, doświadczony. Tylko fizycznie stary Trzeciak. Inaczej też w meczu z Rosją został wykorzystywany Iwan: jako lekko cofnięty napastnik, bardziej rozgrywający. Gramy więc coraz lepiej, coraz szybciej. Już widać rezultaty. Jedna bramka, potem druga. Za każdym razem bombarduje Tomek Hajto. To w ogóle pierwsze jego bramki w reprezentacji. Lubię takich silnych, wysokich graczy ja on, jak Ledwoń, Świerczew- JANUSZ WOJCIK ski, Majak, Kałużny, Ratajczyk. Wielkich, silnych, walczących nieustępliwie do końca. Już wiem, że jesteśmy górą. 27.05.1998, Chorzów, stadion śląski: POLSKA - ROSJA 3:1 (1:1) Bramki: Trzeciak (4.), Hajto (57., 87.) - dla Polski; Gierasimien-ko (8.) - dla Rosji. Żółte kartki: Kałużny, Hajto; Pagajew - Rosja. Widzów 3 tyś. POLSKA: Maty sęk (46. Sidorczuk) - Wałdoch, Kałużny, Ratajczyk - Hajto, Swierczewski (46. Czereszewski), Brzęczek, Majak, Iwan - Dembiński (62. Kłos), Trzeciak (85. Śrutwa) Wreszcie jest po meczu. Ogromna ulga. Radość. Wszyscy wiemy, że raz jeszcze udało się nam odsunąć od siebie knujących działaczy. Cały czas czułem na plecach oddech specjalnej komisji PZPN. Wszyscy zawodnicy na szczęście udowodnili, że komisja powinna się zająć sprawdzaniem samej siebie, a nie drużyny. Miałem ochotę zapytać o osiągnięcia trenerskie tych, którzy mieli weryfikować mój ą pracę. Doszło do tego, że kiedy po meczu zjawił się w szatni prezes Dziurowicz, wszyscy gracze ostentacyjnie się od niego odwracali, nie przyjmując gratulacji. Hajto (wybrany na najlepszego piłkarza meczu i nagrodzony od firmy Toto-Lotek 10 tyś. złotych, które przekazał na dom dziecka w Krakowie), tak to skomentował: - Podziękowania prezesa Dziurowicza przyjęliśmy korespondencyjnie. Ale dlaczego miesiąc temu, po porażce z Chorwacją, nikt z PZPN nie przyszedł do nas do szatni? Ta dzisiejsza wygrana była nam potrzebna jak głodnemu chleb i woda. Potem wszyscy jedziemy do Świerklańca, chwila oddech, odpoczynku, przyjeżdżają z nami też Marek Kempski i władze województwa śląskiego (oczywiście nie zapraszamy ludzi z PZPN). Na telebimie raz jeszcze oglądamy mecz. Wielka ulga. . •_ JEGO BIALO-CZERWONI Tak to Stadion Śląski odczarowała moja reprezentacja - po serii słabych występów dochodzi do historycznego zwycięstwa nad Rosją. To pierwszy taki wynik od czasów historycznej drużyny Górskiego i olimpiady w Monachium w 1972 roku (a w ogóle czwarta wygrana w historii 16 pojedynków polsko-rosyjskich). Po drugie: NIGDY jeszcze nie wygraliśmy z nimi w tak wysokim stosunku. Czy to zwycięstwo było jeszcze efektowniejsze niż to czterdzieści jeden lat temu w historycznej potyczce w eliminacjach, gdy Cieślik strzelił dwa gole i wygraliśmy 2:1? Nadchodzą miesiące wakacyjnej przerwy, a wraz z nimi święto kibiców - mistrzostwa świata w piłce nożnej we Francji. Zaczynają się w czerwcu, a finał ma być 12 lipca. Jak każdy trener reprezentacji na świecie, wyjechałem obserwować tę imprezę. Jeśli niemal każdy trener ma za sobą przyzwoicie działającą federację krajową, to ja miałem pecha, bo mój wyjazd przygotowywał PZPN. Zamówiłem kilkanaście biletów na różne mecze, a dostałem tylko kilka. Szczęściem, nie zapomnieli zarezerwować mi miejsca na meczach Anglii i Bułgarii... Tymczasem trener Izraela Shlomo dostał od Federacji Izraela kilka kompletów biletów na wszystkie mecze plus luksusowe warunki pobytu we Francji. W tym samym czasie trwały negocjacje PZPN i Ukraińskiej Federacji Piłki Nożnej w sprawie meczu towarzyskiego. Ukraińcy nie brali udziału w mistrzostwach świata, szybko zaczynali eliminacje, dość że zgodzili się tylko na termin lipcowy, dokładnie na 15 lipca. W trzy dni po finale. W takim terminie nigdy w Europie nikt nie gra - są wakacje i zawodnicy muszą odpocząć pomiędzy sezonami. Tym razem dodatkowo trwały mistrzostwa. Nikt normalny nie powinien się godzić na taki termin. Nikt normalny, ale nie działacze PZPN... Proponowałem im dwa wyjścia: albo zaczynamy wcześniej sezon jesienny w pierwszej lidze, albo ustalamy, że z Ukrainą gra druga reprezentacja Polski. Jak grochem o ścianę - choć tym razem nawet Kulesza i Zienta-ra przyznawali mi rację, twierdząc, że ewentualna porażka może poważnie osłabić pęd budowanej właśnie drużyny. JANUSZ WOJCK Nikogo to nie obchodziło. W pewnym momencie wysłałem z Francji kolejny faks, pytając, kto naprawdę w tym Związku ma podejmować decyzje? Czy trener, który ryzykuje swoją głową - a przy tym wynikami polskiej piłki, czy ci, którzy zawsze chowają się w cieniu i zasłaniają innymi ważnymi powodami i zwierzchnikami? Zadzwoniłem do Warszawy i mówię: - Raz jeszcze oświadczam, że mecz z Ukrainą nie powinien się odbyć w proponowanym terminie, bo inaczej może dojść do kompromitacji i zaprzepaszczenia całego dorobku reprezentacji pod moim kierownictwem, że sprowadza się to do dobrowolnego wystawienia się do pobicia. Na takie mecze powinna iść reprezentacja kraju, a nie ci, którzy akurat mają wolne. W dodatku mecz będzie prestiżowy, bo to pierwsze oficjalne spotkanie Polska - Ukraina. Jaką dostałem odpowiedź? Do hotelu w Paryżu przyszedł faks zwrotny z Warszawy, z PZPN, w którym ni mniej, ni więcej przeczytałem, że jeśli nie podejmuję się prowadzenia pierwszej drużyny, to zostanie ona poprowadzona przez kogoś innego. Życzliwi ludzie natychmiast donieśli mi o szczegółach. Otóż Edek Lorens, choć formalnie nie był już moim asystentem (bo zrezygnował) na wszelki wypadek był „na chorobowym". Czekał na sygnał z PZPN, by objąć reprezentację. Co jeszcze mniej sympatyczne, i ważniejsze, na Janasa - który jak mówiłem - zgodził się być asystentem, niespodziewanie przystał Dziuro wieź! Teraz PZPN czekał tylko na to, bym się poddał i zrezygnował z pracy, a ci dwaj mieli natychmiast podać nazwiska kadrowiczów. W ten sposób w miękki sposób Lorens jako jeszcze formalnie mój zastępca objąłby reprezentację. Oficjalnie zapowiedziałem, że poprowadzę drużynę w meczu z Ukrainą. Porozumiałem się też z Jezierskim (powiedział, że o niczym nie wie) oraz z Zientarą (który mnie poparł w tym starciu). Umówiliśmy się, że zaraz po moim przyjeździe do Warszawy spotkamy się na jakimś neutralnym gruncie i obgadamy szczegóły. Przerwałem więc na chwilę pobyt we Francji i zjawiłem się w kraju, żeby zorientować się z grubsza, którym z zawodników będę mógł dysponować. JEGO BIAŁO-CZERWOW Pomimo wakacji, udało mi się zestawić kadrę. W zespole znalazło się siedmiu zawodników z klubów francuskich i austriackich. Zabrakło piłkarzy z Bundesligi. Znowu wszyscy wytypowani przyjechali. Przynajmniej to był dobry znak. Kadra na Ukrainę: Bramkarze: Kazimierz Sidorczuk (Sturm Graz), Bogusław Wyparło (ŁKS-Ptak Łódź). Obrońcy: Krzysztof Ratajczyk (Rapid Wiedeń), Jerzy Brzęczek (ŁASK Linz), Jacek Bąk (Olympiąue Lyon), Tomasz Kłos (Auxerre), Radosław Kałuż-ny (Wisła Kraków), Tomasz Łapiński (Widzew Łódź), Jacek Zieliński (Legia-Daewoo Warszawa). Pomocnicy i napastnicy: Piotr Świerczewski (Bastia), Marcin Kuźba (Auxerre), Mirosław Trzeciak (ŁKS-Ptak), Radosław Michalski, Mirosław Szymkowiak (obaj Widzew Łódź), Sylwester Czereszewski (Legia -Daewoo), Mariusz Śrutwa (Ruch Chorzów), Grzegorz Ka-liciak (Wisła), Andrzej Jaskot (Aluminium Konin) Finał Praneja-BrazyHa zobaczyliśmy już wszyscy w trakcie krótkiego zgrupowania w Warszawie, a następnego dnia, w poniedziałek, dwoma starymi, rządowymi jakami (tak ciasnymi, że bagaże stały w przejściu, a steward musiał stać przez całą drogę) polecieliśmy do Kijowa. A jeszcze odlot opóźnił się bardzo, bo piloci powiedzieli, że bez potwierdzenia przelewu dokonanej przez PZPN wpłaty za transport, nie startują. I trzeba było czekać, aż odpowiedni człowiek zjawił się na płycie lotniska z wiarygodnym potwierdzeniem... Takim oto zaufaniem cieszy się Polski Związek Piłki Nożnej. Atmosfera Kijowa nie nastraja zbyt optymistycznie - ma się wrażenie, że tam czas zatrzymał się jeszcze przed 1989 rokiem. Restauracje -jako tako, sklepy puste. Hotel w Kijowie wyglądał jak żywcem przeniesiony z epoki radzieckiej: szary, ciężki, farba olejna na ścianach i na każdym piętrze etażnaja, która opiekuje się jedyną - zamkniętą na kłódkę! -lodówką, a przede wszystkim pilnuje, czy niepowołane kobiety nie zakradają się do hotelowych gości. Co ciekawe, jest jedna rzecz w Kijowie, która wkracza w XXI wiek, a której my w Polsce pewnie jeszcze długo, długo się nie do- JANUSZ WOJCIK robimy. To ogromny kompleks sportowo-wyczynowy. Stadion, hale treningowe, zaplecze... Wszystko na najwyższym poziomie światowym. Kosztowało ponoć 25 milionów dolarów. Skąd taka wielka forsa na biednej Ukrainie? Siedzieliśmy więc tylko w tym ponurym hotelu, czasami wyjeżdżaliśmy na trening i mogliśmy się gryźć własnymi myślami. Zdawałem sobie sprawę, że już samo wytypowanie na obserwatorów z ramienia PZPN ludzi, którzy atakowali mnie w Zarządzie, oznacza jedno: najmniejsze potknięcie i będzie postawiony kolejny wniosek o odwołanie mnie z funkcji selekcjonera. Bo choć nasz skład był zupełnie - wydawało się - kulawy i osłabiony, to przecież mecz liczył się jako oficjalny i pierwszej reprezentacji. W wypadku porażki nikt nie będzie pytał o skład, niefortunny termin i kłody rzucane nam pod nogi przez PZPN. Natomiast każdy będzie złorzeczył na fatalną grę i kolejną prestiżową porażkę. Po stronie przeciwników super skład, oparty o Dynamo Kijów, które łoiło nawet najlepsze drużyny w Lidze Mistrzów. Tandem napastników Rebrow-Szewczenko należy do jednych z najlepszych w Europie i wart jest co najmniej 50 milionów dolarów. A cały nasz skład był może wart w pieniądzach transferowych z połowę tej sumy... Na ten nasz rezerwowy skład psioczył zresztą Walery Łobanow-ski, trener Dynama Kijów i reprezentacji Ukrainy, którego poznałem przed laty jeszcze w Emiratach, gdy przede mną trenował olimpijską reprezentację tego kraju. Tak się wkurzał, że w pierwszej połowie, lekceważąc nas wystawił słabszych zawodników. A kiedy w drugiej wysłał wszystkich najlepszych, było już za późno. 15.07.1998, Kijów: UKRAINA - POLSKA 1:2 (0:1). Bramki: Szewczenko (87.) - dla Ukrainy oraz Trzeciak (11.), Czereszewski (54.) - dla Polski. Widzów 7 tyś. POLSKA: Sidorczuk (34. Wyparło) - Kłos (Michalski), Łapiff ski, Zieliński, Siadaczka (Zając) - Czereszewski, Bąk (Dąbrowski), Brzęczek, Świerczewski (Kaliciak) - Trzeciak, Kuźba (Wę-dzyński). JEGO BIALO-CZERWONI Z Ukrainą, może też trochę ze zdenerwowania, ale przede wszystkim po głębokim namyśle, po raz pierwszy od początku meczu ustawiłem naszą jedenastkę w systemie 4-4-2, który wprowadziłem w drugiej połowie meczu z Rosją, a którego później już się cały czas trzymałem, z dwójką stoperów Zieliński—Lapiński, o których cały czas mówiono, że ponoć nie mogą ze sobą grać. Postanowiłem z każdym z nich indywidualnie pogadać przed meczem. Argumentacja była prosta -jesteście najlepsi na tej pozycji, albo się zgracie i dogadacie, albo zrezygnuję z was obu. Wszyscy chłopcy znowu się bardzo postarali, choć sędzia nie nazbyt nam sprzyjał -już w 38. minucie, kiedy prowadziliśmy l :0, wyrzucił z boiska Tomka Kłosa za rzekomą grę na czas. Mimo to w drugiej połowie, w osłabieniu, strzeliliśmy jeszcze jedną bramkę. Trzeciak lubi żarty. Kiedy śmialiśmy się z niego po meczu, jak to możliwe, że gracz tej klasy nie wykorzystuje stu procentowych sytuacji (a był sam na sam z bramkarzem ukraińskim), odpowiedział: - Muszę się przyznać, że nigdy nie wykorzystuję sytuacji sam na sam. Owszem, gdzieś tam w tłoku, piersią, tyłkiem czy nawet ręką. .. Ale tak, sam na sam? To byłoby zbyt łatwe. Może po tej wygranej chłopcy uwierzą, że mogą wygrywać na wyjazdach nie tylko z Mołdawią. Zwyciężyliśmy na bardzo trudnym terenie. Przypomnę, że w Kijowie w barażach o awans do mistrzostw świata Chorwacja zremisowała 1:1. O wygranej zadecydowała cała drużyna. W sumie zagraliśmy bardzo mądrze. Gdyby nie czerwona kartka Kłosa, wygralibyśmy jeszcze bardziej zdecydowanie. Niestety żadna telewizja nie transmitowała tego meczu. Powód był dosyć prozaiczny: na Ukrainie telewizja nie musi płacić klubom i reprezentacji za transmisje meczów, ale kluby i reprezentacja - telewizji. Największym osiągnięciem meczu był fakt, że ci piłkarze, którzy nie przyjechali, usłyszeli, że są ich znakomici następcy. JANUSZ WÓJCK Mecz z Izraelem musiał się odbyć w Krakowie na usilne naleganie władz PZPN, na które prawdopodobnie z kolei naciskali Izrael-czycy, ze względu na łatwy dojazd z Krakowa do Oświęcimia, obowiązkowego punktu każdej ich wizyty w Polsce. Niestety, w Krakowie bardzo brakowało atmosfery wielkiej imprezy, dopingu, brakowało wreszcie widzów. To między innymi przyczyniło się do tego, że mecz nie przebiegał na najwyższym poziomie. Niewielu zauważyło, że do meczu z nami w sierpniu Izrael od początku roku nie przegrał ani razu. Kiedy kilkanaście dni potem byłem na konferencji trenerów we Frankfurcie nad Menem, spotkałem się z trenerem Sharfem, który publicznie powiedział, że polska reprezentacja gra bardzo dobrze i przepowiedział mi zwycięstwo z Bułgarią w Burgas. Muszę powiedzieć, że i ja, i sami zawodnicy najbardziej lubimy grać w Warszawie, na Legii. Niestety, i to kolejny skandal, Polska nie ma ani jednego stadionu, na którym może rozgrywać mecze reprezentacyjne. Zwycięstwo w Krakowie było nam potrzebne dla podtrzymania dobrej passy, ze względów propagandowych i po to, by zemścić się za tę fatalną lutową porażkę. Przed samym meczem doprowadziłem do spotkania z kardynałem Glempem. Na Miodowej znalazła się cała kadra, cały zespół techniczny, dostaliśmy po książce i zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia z Prymasem. Sam mecz nie był porywający, choć druga bramka, gdy Sia-daczka strzelił jak z armaty, wykonując rzut wolny, była naprawdę piękna. 18.08.1998, Kraków: POLSKA - IZRAEL 2:0 (1:0) *9j Bramki: Trzeciak (24.), Siadaczka (71.). P Sędziował V. Krankl z Czech. Czerwona kartka: Tikva. Żółte kartki: Iwan, Kłos, Wałdoch. Widzów 3 tyś. KADRA POLSKI: Bramkarze: Kazimierz Sidorczuk (Sturm Graz), Adam Matysek (Bayer Leverkusen). Obrońcy: Tomasz Hajto (MSV Duisburg), JEGO BtAŁO-CZERWOM Krzysztof Ratajczyk (Rapid Wiedeń), Jacek Bąk (Ołympiąue Ly-f on), Tomasz Wałdoch (VfL Bochum), Tomasz Kłos (Auxer-j re);.Pomocnicy i napastnicy: Jerzy Brzęczek (ŁASK Linz), Piotr| Świerczewski (Bastia), Tomasz Iwan (PSY Eindhoven), Sławo-| mir Majak (Hansa Rostock), Mirosław Trzeciak (Osasuna Pam-j peluna), Jacek Dembiński (Hamburger SV). Dla nas miała to być próba generalna przed pojedynkiem z Bułgarią w Burgas, a Izraelczycy tego samego dnia mieli grać w Wiedniu mecz eliminacyjny z Austrią. To było dziewiąte zwycięstwo, odkąd objąłem kadrę. Przypominał mi się okres, kiedy nie potrafiliśmy wygrać kilku kolejnych spotkań. Zrobiliśmy postęp, ale to jeszcze nie to, o co chodzi. Tak jak wszyscy miałem zastrzeżenia do stylu, w jakim wygraliśmy. Wiedzieliśmy, że gramy słabo. Co z tego? Woleliśmy w beznadziejnym stylu wygrywać, niż przegrywać po wielkich widowiskach. Dość już pięknych klęsk. JANUSZ WÓ JCK Jak Bułgarzy starali się mnie struć serkiem ZWYCIĘSKA JESIEŃ Czy polscy działacze piłkarscy zdają sobie sprawę, z kim graliśmy w dniu 6 września 1998 roku w Burgas? Pierwsza odpowiedź brzmi: z Bułgarią. Ale druga, o wiele bardziej poprawna brzmi: z drużyną losowaną do naszej grupy eliminacyjnej z drugiego koszyka (my z czwartego). Z drużyną, która w ostatnich latach nie miała problemów z zakwalifikowaniem się do mistrzostw świata czy do mistrzostw Europy. Z drużyną notowaną o kilkanaście miejsc wyżej niż Polska w światowym rankingu FIFA. Z drużyną, w której co prawda nie zagrali już tak słynni gracze Krasimir Bałakow (VfB Stuttgart), Lubosław Penew (Celta Vigo) czy Trifon Iwanów (CSKA Sofia), ale w której mimo wszystko znalazły się inne wielkie gwiazdy światowego piłkar-stwa: bramkarz Zdrawko Zdrawkow, pomocnicy Dymitr Borimi-row z TSV Monachium i Janko Jordanów ze Sportingu Lizbona czy napastnik Ilie Iliew z AEK Ateny. No i przede wszystkim -legenda współczesnego futbolu, zdobywca Złotej Piłki France Football przed kilku laty, niekwestionowany lider reprezentacji Bułgarii - Christo Stoiczkow. Tylko on sam, choć akurat grał w japońskiej J-League, wyceniany był na około 8 milionów dolarów; cała pierwsza jedenastka Bułgarii była szacowana na jakieś dwadzieścia kilka milionów dolarów. Znowu znacznie wyżej, niż nas szacowano. Moim głównym zadaniem było więc przekonanie chłopaków: „Oni może są wyżej cenieni, oni może zarabiają w swych klubach więcej, ale my udowodnimy swoimi umiejętnościami, że jesteśmy więcej warci! Ten mecz to nie tylko będzie zwycięstwo dla kraju, ale i podniesienie waszej ceny w Europie". JEGO BUŁO-CZERWOM I zdeklasowaliśmy ich! Zwycięstwo w Burgas z pewnością było zwycięstwem historycznym. Bułgarię zapamiętamy również z innego powodu - jak mało gdzie, poznaliśmy na własnej skórze, co to znaczy, że gospodarzom pomagają ściany. Przepisy UEFA nakazują, by drużyna przyjezdna w przeddzień meczu miała prawo odbycia jednego dwugodzinnego treningu na boisku, na którym mecz się odbędzie, i to w tej samej porze, co planowane spotkanie. Zatem niczego się nie spodziewając, spokojnie udaliśmy się w sobotę wieczorem na płytę stadionu. Chłopcy już się rozebrali. Kilku, bodaj Iwan, Świerczewski i Wałdoch, już wybiegło na środek i zaczęło się bawić piłką. Raptem wypada z budynku kilku ochroniarzy i dyrektor stadionu, przy okazji szef klubu. - Nie wolno, nie nada - drą się już z daleka. Dobiegają, ochroniarze spychaj ą nas z trawy. Bułgar krzyczy, że on nie wydał zgody na nasze wejście na boisko, i w tej chwili wydaje zakaz treningu. Jeśli się nie podporządkujemy, to nas ochroniarze wyprowadzą siłą. O, cholera! Będzie mi tu urągał i jeszcze straszył, co może nam zrobić?! Krzysiek Dmoszyński zaczął mnie uspokajać -przepisy są po naszej stronie. Wezwaliśmy obserwatora UEFA i wiceprezesa Bułgarskiej Federacji Piłki Nożnej. Ten pierwszy bez dyskusji natychmiast zażądał włączenia światła i udostępnienia boiska. Ten drugi zaczął przekonywać miejscowego kacyka. Początkowo nie nawiele to się zdawało. Kacyk wyraźnie dał do zrozumienia, gdzie on ma wiceprezesa Federacji i kto tu w Burgas rządzi. Dopiero kiedy przedstawiciel UEFA zagroził poważnymi sankcjami, z walkowerem włącznie, trochę zmiękł. Dalej jednak kombinował. A to, że boisko jest rozmiękłe, i nie można go zniszczyć. A to, żeby ćwiczyć na połowie, a jeszcze lepiej na ćwiartce pola. A to wreszcie, by trening skrócić o połowę. Więc znowu wyzwiska, kłótnia, szarpanina. Wreszcie ustąpił. Zapalił światło, delegat UEFA poszedł sobie, a wokół boiska stanęli ochroniarze i starali się z całych sił JANUSZWÓJCK obrzydzić nam trening. Nie ustawały docinki, zaczepki, wyzwiska. W tak miłej atmosferze minęło czterdzieści minut naszego treningu, gdy... Wzięli się na sposób - światło zostało wyłączone, a dyrektor stadionu zniknął. Nawet nie było z kim pogadać. Zaparliśmy się. Zgromadziliśmy się na płycie w tym miejscu, gdzie było stosunkowo najjaśniej - bo padało światło z wielkiego bloku stojącego tuż za stadionem i wydreptaliśmy jeszcze przysługującą nam godzinę. Trening to może nie był najzupełniej udany, ale w ten sposób już przed meczem pokazaliśmy Bułgarom, że nie pójdzie im z nami łatwo. Drugą sprawą było wyżywienie. Kuchnia bułgarska, powiedzmy to elegancko, już sama w sobie jest dość specyficzna i ciężkostraw-na dla polskich żołądków, ale tu wyraźnie zapragnęli pomóc jej miejscowi kucharze. Serek przeterminowany, wędlina koloru sino--kasztanowatego i parę innych specjałów ciężkogorzkich. Byłoby z nami naprawdę krucho, gdyby nie obecność - po raz pierwszy od wielu lat - kucharza reprezentacji, znakomitego Roberta Sowy z „Sobieskiego". Bułgarzy mocno przemeblowali swoją drużynę po mistrzostwach świata. Co prawda Stoiczkow nadal był liderem reprezentacji, ale w kadrze Christo Bonewa zabrakło miejsca dla innych doświadczonych piłkarzy, którzy zdobyli czwarte miejsce na mistrzostwach świata w 1994 roku. My swoją dopiero budowaliśmy. Kadra Polski: Bramkarze: Adam Marysek (Bayer Leverkusen), Kazimierz Si-dorczuk (Sturm Graz), Bogusław Wyparło (ŁKS-Ptak). Orońcy: Tomasz Wałdoch (VfL Bochum), Tomasz Kłos (Auxerre), Jacek Bąk (Olympiąue Lyon), Jacek Zieliński (Legia-Daewoo Warszawa), Tomasz Łapiński, Rafał Siadaczka (obaj Widzew Łódź), Tomasz Hajto (MSV Duisburg), Krzysztof Ratajczyk (Rapid Wiedeń). Pomocnicy: Piotr Świerczewski (Bastia), Mirosław Szym- JEGO BIAŁO-CZERWOM kowiak, Radosław Michalski (obaj Widzew), Jerzy Brzęczek] (ŁASK Linz), Sylwester Czereszewski, Maciej Murawski (obaj! Legia-Daewoo), Tomasz Iwan (PSY Eindhoven). Napastnicy:) Andrzej Juskowiak (VfL Wolfsburg), Mariusz Śrutwa (Ruch) Chorzów), Mirosław Trzeciak (Osasuna Pampeluna). Do kategorii kłopotów tworzonych przez PZPN jak zwykle należały sprawy finansowe. Prezes Dziurowicz z wielką pompą oznajmił, że za ewentualne zwycięstwo z Bułgarią otrzymamy największą premię w historii polskiej piłki nożnej - 100 tyś. dolarów. Ale przecież najwyższą premię przyobiecano piłkarzom za czasów Piechniczka, za zwycięstwo nad Anglią na Wembley - całe 200 tyś. dolarów! Mało tego, za zwycięstwo tego samego trenera z Mołdawią u siebie (wymęczona wygrana 2:1), piłkarze dostali 125 tyś. dolarów, a więc nadal dużo więcej niż my za zdecydowane zwycięstwo z szalenie trudną, w dodatku grającą u siebie, Bułgarią. Premie dzielone są przez trenera - z uwzględnieniem najrozmaitszych rzeczy: czasu przebywania na boisku, wkładu pracy, wypełniania zadań taktycznych, ale też tego, czy piłkarz nie popełnił jakiegoś kompromitującego błędu. Żeby coś dzielić, najpierw trzeba mieć. Te pieniądze tylko pozornie były duże -w gruncie rzeczy dzieliły się na całą, niemal trzydziestoosobową ekipę. Na temat wysokości premii zawsze muszę negocjować osobiście z Dziurowiczem. W cztery oczy - to bardzo trudne rozmowy. Magnat bał się świadków, którzy mogliby ujawnić jego notoryczne kłamstwa. Przed meczem PZPN przywrócił również startowe. Wszyscy reprezentanci, którzy przyjechali do Warszawy na zgrupowanie, otrzymali po tysiąc marek. Ze startowego wycofano się kilka miesięcy wcześniej, gdy zaczęliśmy przegrywać. Tak jakby sobie nie zdawano sprawy, że zwrot podstawowych kosztów podróży jest minialnym przejawem przyzwoitości. Albo to, co nazywa się przedmeczowymi prezentami. Kolejna wielka kompromitacja polskiej piłki. JANUSZ WOJCK Bułgarom wręczyliśmy stary puchar, z wałbrzyskiego OZPN, jeszcze z roku 1976! Kiedy indziej - stare zapalniczki z napisem PZPN. Albo zetlałe proporczyki, z orłem jeszcze bez korony. Albo przeterminowane kosmetyki dla mężczyzn. Żeby nie zapominać o prozie życia - ze względów oszczędnościowych prezes Dziurowicz nie ustąpił, gdy przez kilka godzin prosiłem go, abyśmy do Bułgarii polecieli dopiero w dniu meczu. Lot czarterowy był przewidziany na czwartek i nie było „zmiłuj się". Inaczej przecież Związek poniósłby dodatkowe straty. Wszyscy zamartwiali się jednak nie pieniędzmi, lecz spodziewanym wynikiem. Sam zresztą, szczerze mówiąc, miałem trochę pietra. Przed meczem położyłem się późno spać i gryzłem się składem. Kogo wprowadzić? Czereszewskiego czy Mielcarskiego? A co z Juskowiakiem? Na prawej dać Hajtę, a na lewej Świerczewskie-go? Obronę chyba taką, jaka stanęła na Ukrainie, z parą Zieliński -Łapiński? Dmoszyński, czy to z przypadku, czy z wyrachowania założył spodnie z dresu na lewą stronę. Na szczęście. Na szczęście, skończyło się bardzo dobrze. Zadecydowało ustawienie. Czereszewski w przodzie, Iwan cofnięty, Siadaczka ostro wchodził do przodu (zresztą raz nie strzelił z czystej pozycji), a nasza środkowa linia odcięła Bułgarów od tlenu, zamęczyła i zarżnęła. Początkowo obawiałem się również o sędziego. Bardzo szybko zaczął nas obdarowywać kartkami, jakby chciał ostudzić, powstrzymać nasz pęd. Kiedy zaczęliśmy strzelać bramki, niejasności zniknęły. W przerwie kazałem chłopakom dalej tak trzymać, ale jeszcze nie byłem pewien ostatecznego sukcesu. Na ławce było (zresztą zawsze tak jest) bardzo nerwowo. Muszę kontrolować, co się dzieje na boisku, ale też (choć mam dobrych współpracowników), pilnować i poganiać tych, co grzej ą ławę. Oni też rnuszą być cały czas skoncentrowani. Na szczęście nie palę, bo taki Dmoszyński to potrafi wypalić i dwie paczki w ciągu jednego meczu. JEGO B1ALO-CZERWOM 6.09.1998, Burgas: BUŁGARIA - POLSKA 0:3 (0:2) Bramki: Czereszewski (18. i 44.), Iwan (47.). Sędziował M. Batta z Francji. Żółte kartki: Zagorczicz, Kisziszew - Bułgaria; Bąk, Iwan, Brzę-| czek, Hajto, Świerczewski - Polska. Widzów 20 tyś. | POLSKA: Sidorczuk - Bąk, Zieliński, Łapiński, Siadaczka — | Hajto (69. Kłos), Świerczewski (74. Michalski), Brzęczek, Cze-1 reszewski, Iwan - Trzeciak (84. Juskowiak). f Kiedy padła trzecia bramka dla nas, zaraz po gwizdku rozpoczynającym drugą połowę, już wiedziałem, że ten mecz mamy w kieszeni. Po meczu w Burgas zadzwonił do mnie na komórkę Dziurowicz z gratulacjami. Nie brzmiały szczerze, ale i tak mnie zaskoczył. W miesiąc potem mieliśmy grać z rzekomymi kelnerami naszej grupy - Luksemburgiem. Tyle że dzisiaj skończyły się czasy słabeuszy w europejskim futbolu. Nawet Cypr czy Wyspy Owcze są w stanie urwać punkt średniej drużynie europejskiej. Co dopiero mówić o reprezentacji całkiem pokaźnego, a przede wszystkim - zamożnego księstwa. Oni trzy lata temu pokonali w eliminacjach mistrzostw Europy Czechów, którzy potem zdobyli wicemistrzostwo! Mecz z Luksemburgiem, kiedy już wszyscy o nas ciepło mówili i nie było tego stresu, że za chwilę może nastąpić katastrofa, pozwolił obserwatorom zwrócić uwagę na organizacyjny aspekt naszych zgrupowań. Więc przede wszystkim: niezwykła rola hotelu „Sobieski", którego szef, Kazimierz Kowalski zaoferował nam aż 40-procento-wy upust, a przede wszystkim stworzył takie warunki pobytu, że nawet ci zawodnicy, którzy na co dzień mają kontakt z najlepszymi obiektami Europy, byli zachwyceni. Olbrzymia również rola kucharza reprezentacji, Roberta Sowy, drugiego w historii kucharza piłkarskiej reprezentacji Polski. Kiedy JANUSZ WOJCK w latach siedemdziesiątych kadra miała swojego kucharza z*hotelu „Yictoria", odnosiła wspaniałe sukcesy. Teraz - jak żartuje Robert - musi być podobnie. Kolejny szczegół organizacyjny to ten, że dyrektor reprezentacji Krzysiek Dmoszyński załatwił, iż wszyscy zawodnicy otrzymali nowe garnitury z Bytomia i koszule Wólczanki. Niby rzecz drobna, ale po pierwsze łącząca zawodników, a po drugie pokazująca, że potrafimy dbać nawet o tak drugoplanowe sprawy. Samo zgrupowanie rozpoczęło się na kilka dni wcześniej i po raz pierwszy powołani zostali do kadry dwaj napastnicy, prowadzący w tabeli strzelców ligi polskiej: Bartosz Karwan z Legii i Piotr Reiss z Lecha. Zaczęło się od sparringu z trzecioligowym Okęciem. Tym razem bez żadnych wątpliwości pokazaliśmy swoją przewagę, a najważniejszymi punktami spotkania były złote buty Diadora, które założył Tomasz Hajto (specjalnie robione na jego nogę, choć trochę z tego podkpiwaliśmy) oraz niezwykłe zainteresowanie kibiców. Na stadion przyszło 3 tysiące ludzi! Prawdziwe tłumy waliły dopiero na mecz eliminacyjny. Władze UEFA ze względów bezpieczeństwa pozwoliły sprzedać tylko 7,5 tysiąca biletów na Legię. Bilety poszły jak woda w ciągu godziny i nawet nie było wejściówek u koni. Ponoć mecz chciało zobaczyć 30 tysięcy ludzi! To jeszcze jeden dowód na to, że jeśli drużyna gra bardzo dobrze, to jej gra może przynosić szybkie i wymierne zyski - choćby płynące ze sprzedaży biletów na mecze. Ale najpierw musi działać Związek, tak by stworzyć kadrze miejsce do grania, a nie żebyśmy musieli się dusić na nawet najsympatyczniejszych, ale lilipucich stadionach. Sam mecz, choć rozgrywany w wielkim tempie i przy niezwykle sympatycznym dopingu widowni (publiczność biła brawo podczas odgrywania hymnu gości i oklaskiwała także akcje ich piłkarzy), JEGO B1ALO-CZERWON1 był spotkaniem bez większych napięć. Nasze zwycięstwo od początku nie ulegało dyskusji, pytanie było tylko takie, kiedy zdołamy przełamać murowaną obronę Luksemburga. i 10.10.1998, Warszawa, stadion Legii: POLSKA - LUKSEMBURG 3:0 (2:0) Bramki: Brzęczek (18.), Juskowiak (33.), Trzeciak (63.). Sędziował Bujar Pregja z Albanii. Czerwona kartka: Birsens -Luksemburg. Żółte kartki: Zieliński - Polska; Ferron, L. Deville - Luksemburg. Widzów 8 tyś. POLSKA: Matysek - Hajto (62. Majak), Łapiński, Ziełiński, Ra-| tajczyk (69. Siadaczka) - Iwan, Czereszewski (75. Bąk), Brzę-j czek, Świerczewski - Juskowiak, Trzeciak. Jedyny zgrzyt był taki, że chyba po raz pierwszy zagraliśmy w dziwacznych czarnych strojach. Wszystko z tego powodu, że goście przywieźli tylko jeden komplet kostiumów - czerwony z białymi rękawami. Chcieliśmy grać w białych koszulkach, ale nie zgodził się na to sędzia. Za to na trybunach było biało-czerwo-no, wyglądało, jakby Luksemburg grał u siebie. Czuliśmy się dziwnie. Po raz pierwszy od czerwca mecz reprezentacji oglądał na żywo prezes PZPN Marian Dziuro wieź. Został wyzwany przez kibiców. Po meczu kibice śpiewali: „Już za cztery lata Polska będzie mistrzem świata". Tego jeszcze nie byłbym pewien, choć trzeba przyznać, że takiego startu piłkarzy w eliminacjach najstarsi górale nie pamiętają: sześć punktów, sześć strzelonych goli, zero straconych. Nie do wiary. - Po meczu zabrałem kadrę do Pałacu Prezydenckiego na spotkanie z Aleksandrem Kwaśniewskim. Wręczyliśmy mu koszulkę reprezentacji i bluzę od dresu z autografami. Złożył nam życzenia sukcesów, a któryś z chłopaków bystro zauważył, że za rok odwiedzimy go jako reprezentacja, która po raz pierwszy w historii wywalczyła awans do mistrzostw Europy. Marian Dziurowicz nie został zaproszony. JANUSZ WOJCK Sezon zamykaliśmy towarzyskim meczem ze Słowacją na wyjeździe. Jeszcze trzy lata temu Polska sromotnie przegrała ostatni mecz eliminacji do mistrzostw Europy ze Słowacją właśnie w Bratysławie. Spotkanie na stadionie Slovana Bratysława - Tehelne Pole, i ta zadra w wielu zawodnikach tkwiła. Wiedziałem, że już za chwilę ją wspólnie usuniemy. Ten mecz miał się odbyć z okazji 60-lecia Słowackiego Związku Piłki Nożnej. Nim do niego doszło, działacze PZPN raz jeszcze zapragnęli okazać mi swe lekceważenie i arogancję. Chodziło o to, że mecz powinien był się odbyć w oficjalnym terminie UEFA. Wówczas kluby europejskie mają wolne w swych grafikach, a ja mógłbym powołać do kadry rzeczywiście zawodników, na których mi zależało. Ale nie - działacze chcieli pokazać, że oni mają ważniejsze plany, których nie wolno zmieniać. Podobnie jak z Ukrainą, miało to również swoje dobre strony -nie mogłem powołać wszystkich najlepszych, więc zabrałem do Bratysławy tych, których się dało. A oni zagrali właśnie bardzo dobrze. Pogoda była wyjątkowo paskudna, nic więc dziwnego, że zainteresowanie było mniej niż zerowe. Sprzedano 15 (!) wejściówek, a po dwóch stronach stadionu stały kilkunastoosobowe grupki kibiców, z tym że nasza była dużo liczniejsza. Też o wiele bardziej rozrabiała. Nasiąknięte wodą boisko Slovana nie nadawało się do gry już po pierwszym kwadransie. Gdyby to była liga, mecz zostałby odwołany. Pomimo takich fatalnych warunków pokazaliśmy, co potrafimy. Co prawda na początku Wyparło kilka razy nas uratował, ale już później bezwzględnie przeważaliśmy na boisku. W drugiej połowie istniała tylko jedna drużyna na boisku. Nasza. A Kowalczyk znowu zagrał znakomicie po powrocie do kadry. 10.11.1998, Bratysława: SŁOWACJA - POLSKA 1:3 (0:0) Bramki: Janczuła (57.) - Słowacja; Reiss (56.), Kowalczyk (66. i 75.)-Polska. Sędziował M. Schuttengruber z Austrii. Widzów 500. SŁOWACJA: Koenig - Kozak, Yarga, Karhan (20. Szpilar), Leit-ner (67. Timkb) - Dzurik, Hrnczar, Tomaschek, Majorosz (89. Fabusz) - Ujlaky (58. Balisz), Janczuła (76. Pintelg JEGO BIALO-CZERWONI POLSKA: Wyparło - Węgrzyn, Zieliński, Łapiński, Siadaczka (85. Krzynówek), - Czereszewski (76. Szymkowiak), Michalski, Czerwiec, Koźmiński (60. B. Zając) - Reiss (69. Żurawski), Ko-walczyk (81. Karwan) Do przerwy zimowej zabieraliśmy się wszyscy pełni optymizmu. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej lecieliśmy na łeb na szyję w rankingach FIFA. Po sześciu miesiącach awansowaliśmy o 32 pozycje! Ponad połowę. Wiosnę mieliśmy powitać miejscem w czołowej trzydziestce. Na 29. miejscu! Teraz przyszedł czas na podsumowania tego ważnego 1998 roku. Złożyłem nawet specjalne opracowanie Zarządowi PZPN. W 1998 roku reprezentacja narodowa rozegrała 10 oficjalnych spotkań międzypaństwowych - 8 gier towarzyskich oraz 2 mecze eliminacyjne do finałów mistrzostw Europy'2000. (...) Bilans sportowy reprezentacji narodowej w roku 1998 jest bardzo korzystny: 7 zwycięstw, 3 porażki, bramki - 19:13. Na wyjeździe graliśmy 6 razy, odnosząc 3 zwycięstwa i przegrywając 3 mecze — bilans bramek: 9:12. W Polsce wszystkie cztery mecze wygraliśmy - bramki: 10:1. Ostatnich sześć spotkań to ciąg samych zwycięstw (bilans bramek w tych meczach 16:3). W 10 meczach wzięło udział aż 54 piłkarzy. To dużo. Znaczny wpływ na taki stan rzeczy miały mecze z Paragwajem, Ukrainą i Słowacją, w których z różnych przyczyn nie mogłem korzystać ze wszystkich kadrowiczów. W grupie 54 piłkarzy aż 23 wzięło udział tylko w jednej grze. Zadebiutowało w kadrze 14 zawodników - 12 z kraju i 2 z zagranicy. (...) Proporcje te dobrze obrazuj ą f akt, że znaczna część potencjału polskiego piłkarstwa gra nadal w Polsce i relacje na linii trener selekcjoner - trenerzy klubowi są bardzo istotne w kontekście potrzeb reprezentacji narodowej (...). Szczególne znaczenie w 1998 r. miały wyniki spotkań eliminacyjnych do finałów mistrzostw Europy'2000. Zwycięstwa 3:0 nad Bułgarią i Luksemburgiem pozwalają mieć nadzieję na pierwszy w historii awans do finałów tej wielkiej i prestiżowej imprezy. Żeby jednak osiągnąć ten cel, trzeba się perfekcyjnie przygotować do kolejnych gier eliminacyjnych. Proces przygotowań powi- JANUSZ WOJCK nien objąć zarówno elementy szkoleniowe, jak i organizacyjne. M.in. w tym celu zorganizowano w Konstancinie w dniu 20 listopada 1998 r. spotkanie z trenerami drużyn pierwszoligowych. Omówiono podczas tej roboczej narady program organizacji szkolenia reprezentacji narodowej w pierwszym półroczu 1999 r. analizowano termin rozpoczęcia rozgrywek l ligi w br., dyskutowano o licznych zagadnieniach szkoleniowych, fizjologicznych i medycznych. (...) To olbrzymi kapitał, który nie może zostać zmarnowany. Na taki stan rzeczy niemały wpływ miała praca moich współpracowników, którzy konsekwentnie realizowali stawiane przed nimi zadania. Pozwolę sobie ich wymienić: II trener - Edward Klejdinst, trener asystent - Dariusz Śledziewski, trener bramkarzy - Zbigniew Pocialik, dyrektor reprezentacji — Krzysztof Dmoszyński, kierownik drużyny — Wiesław Ignasiewicz, lekarz - Tadeusz Ściński, masażyści - Artur Frączyk i Krzysztof Leszczyński Poza słowami dumy, zadowolenia i pochwał było nie mniej pretensji. (...) chciałbym nawiązać do analogicznej informacji, którą składałem prezydium PZPN po zakończeniu sezonu w 1997 r. Spośród tzw. spraw do załatwienia, które wtedy zostały wyszczególnione, większość jest niestety nadal aktualnych. Nie powstała w Warszawie kompleksowa baza treningowa dla potrzeb reprezentacji, spełniająca wymogi najwyższego wyczynu. Nie rozwiązano zagadnienia jakości specjalistycznego sprzętu sportowego dla piłkarzy (a na dzień dzisiejszy nawet firmy dostarczającej ów sprzęt). Nie stworzono właściwej obsługi biurowej (sekretariatu) kierownictwa i zespołu szkoleniowego reprezentacji, w tym m.in. nie zakupiono komputerowego programu SIMI Motion do analizy gry. Jeżeli do tego dodamy ogólnopolskie problemy z właściwym dla potrzeb gier reprezentacyjnych stadionem oraz nierozstrzygnięte do dnia dzisiejszego zasady premiowania (regulamin eliminacji mi- l =• ___________JEGO HAŁO-CZERWONI___________ strzostw Europy) - to widać ogrom pracy organizacyjnej, którą powinny wykonać m.in. statutowe władze PZPN, aby stworzyć niezbędne warunki do następnych, ewentualnych sukcesów sportowych reprezentacji narodowej. W innym dokumencie, opisującym plan przygotowań do eliminacji w 1999 roku, pisałem: Miarą złożoności sytuacji szkoleniowej, na jaką natrafiamy w trakcie przygotowań do meczów marcowych, niech będzie infor-t macja o terminach rozpoczęcia wiosennych rozgrywek ligowych w tych państwach, w których występują nasi zawodnicy. || Hiszpania - 3 stycznia, Francja -16 stycznia, Holandia - 6 lutego, Niemcy - 19 lutego, Polska - 27 lutego, Austria - 5 marca. Terminy te decydują o odmiennejperiodyzacji szkolenia, czyli m.in. o różnym czasie wystąpienia tzw. formy sportowej. Bardzo istotne znaczenie w tej sytuacji będą miały różnorodne badania diagnostyczne, pozwalające obiektywnie określać aktualną dyspozycję piłkarzy. Badania takie wymagają nowoczesnej aparatury kontrolno-pomiarowej. Stąd pilna potrzeba wzbogacenia wyposażenia szkoleniowego reprezentacji narodowej o takie elementy jak: telemetryczne mierniki tętna, elektroniczny miernik prędkości biegu (fotokomórki), przenośny komputer z właściwym oprogramowaniem, zestaw do terenowego określania stężenia mleczanu u piłkarzy (mini-fotometr drą Lange'a). Dodatkowo należy zakupić nowoczesne odżywki farmakologiczne. (...) Jedynie kompleksowe zrealizowanie nakreślonego powyżej programu doprowadzić powinno reprezentację narodową do strategicznego celu 1999 roku - awansu do finałów mistrzostw Europy'2000". W kolejnym dokumencie przypominałem o najpoważniejszym kłopocie - braku regulacji finansowych. Wyniki uzyskiwane przez reprezentację narodową to efekt wielu działań. Oczywiście najważniejsi są tutaj piłkarze, ale również istotna jest kwestia atmosfery, w jakiej działa grupa osób bezpośrednio współpracujących z pierwszą reprezentacją. Stąd, na zakończę- JANUSZ WÓJCK nie, kilka spraw, których uregulowanie z całą pewnością zdopinguje piłkarzy do lepszej gry, a pozostałym członkom ekipy stworzy komfort pracy. L Nie zatwierdzono na dzień dzisiejszy systemu premiowania w układzie gier eliminacyjnych mistrzostw Europy. Zawodnicy nie znając tych regulacji, mogą mieć krytyczne uwagi do Sprawności organizacyjnej naszej federacji. 2. Nie jest wyjaśniona sprawa sprzętu sportowego, w jakim docelowo ma grać reprezentacja narodowa. Kluczowym zagadnieniem jest tutaj problem butów piłkarskich. Nikt z władz PZPN nie rozmawia na te tematy z naszymi piłkarzami. 3. Nie stworzono sztabowi reprezentacji narodowej deklarowanych warunków pracy. Od ponad roku nie sfinalizowano zakupu niemieckiego programu komputerowego do analizy gry, nie zakupiono niezbędnego do ww. programu komputera, ciągle szwankuje wyposażenie trenerów w wysokiej klasy sprzęt dydaktyczny do zajęć teoretycznych, nie posiadamy w Związku nowoczesnej kamery wideo, itd. Uregulowanie'tych spraw - wydawałoby się drobnych, nieustannie napotyka na problemy decyzyjne, co z całą pewnością nie sprzyja tworzeniu właściwej atmosfery wokół pierwszej reprezentacji. Kończąc chciałbym wyrazić nadzieję, iż tylko optymalizacja naszych wspólnych działań (piłkarzy, kierownictwa reprezentacji i Związku) może zaowocować awansem do finałów EURO'2000, czego realnym akcentem stał się wygrany mecz z Bułgarią. JEGO BIALO-CZERWOM SZOK W CHORZOWIE Ożywczy, suchy i dość ciepły wieczór, a księżyc właśnie w pełni. Trybuny szumią, tysiące flag łopocze w górze, światła dodaj ą murawie dodatkowego uroku. Nareszcie wiem, co to znaczy „stadion śląski", nareszcie wiem, co to znaczy „stadion narodowy". Tu, w Chorzowie, grywali nasi najwięksi: od Ernesta Pohla i Gerarda Cieślika, przez Lubańskiego, Deynę, Łatę i Szarmacha, aż po Zbyszka Bońka. Tu odnosiliśmy nasze najwspanialsze zwycięstwa: nad Anglią, nad Holandią, wreszcie nad Związkiem Radzieckim - bardzo dawno, w 1957 roku, jeszcze z Cieślikiem - co udało się powtórzyć po wielu, wielu latach dopiero moim chłopcom, którzy w 1998 roku wygrali z pierwszą reprezentacją Rosji 3:1. Wtedy jednak, rok temu, trybuny świeciły pustkami. Dziś, już na kilka godzin przed meczem ze Szwecją, zajętych jest ponad 30 tysięcy miejsc. Tłum kibiców co chwilę podnosi się z miejsc, idzie meksykańska fala, nie milkną śpiewy i skandowane hasła. Już od godziny gra też moja ulubiona orkiestra z Legii - grają tak ostro, tak znakomicie, że nawet w czasie rozgrzewki myślę: „To szczęśliwe miejsce. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy nie zwyciężyli Szwedów". I jeszcze pomyślałem sobie - niezależnie od wyników, które osiągniemy w tych eliminacjach, jest pewne: że już dziś wygrali je polscy kibice. Niezwykły doping na Wembley i teraz ta Maracana na Śląskim. Przed meczem miałem spory kłopot - jak zmienić skład, by chłopcy zagrali ofensywniej, twardziej. Wreszcie zdecydowałem się zmienić praktycznie połowę jedenastki z Wembley. W Chorzo- JANUSZ WOJCłK wie od początku w podstawowym składzie ma zagrać pięciu nowych graczy: Sidorczuk, Michalski, Wałdoch, Juskowiak, Majak. Część tych zmian wymuszona jest nienajlepszą postawą w Londynie (Matysek puścił jednak połowę strzałów zmierzających na bramkę), część - decyzjami sędziego (najgłupsza w świecie kartka Tomka Hajto, od razu wiedziałem, że będzie go brakowało), a część - koniecznością ofensywnej gry. Ale ku mojemu przerażeniu chłopcy wcale nie potrafią od początku ruszyć do przodu. Nie grają dynamicznie, zdecydowanie, szybko. Są wolni, bojaźliwi. Silni fizycznie Szwedzi szybko zaczynają dominować i grając na bardzo małym polu, nie pozwalają nam narzucić swego tempa gry. Miałem wrażenie, jakbyśmy psychicznie ulegli im już na początku meczu. Najpierw Jurek Brzęczek mógł strzelić, ale fatalnie przyjął piłkę i zmarnował okazję. „Franek" Trzeciak i Tomek Iwan ogrywali bocznych obrońców, jak chcieli. Wreszcie mieliśmy „setkę": Brzęczek centrował z rzutu wolnego, a nieobstawiony Tomek Wałdoch z siedmiu metrów walnął piłkę za mocno, odbijając ją od ziemi, tak że przeszła tuż nad poprzeczką. Na kilka minut przed końcem pierwszej połowy znowu fatalnie przyjął piłkę Brzęczek. Tym razem odebrał mu ją Szwed Ljundberg i dynamicznie poszedł skrzydłem. Jasne, że Jurek zawalił. Ale gdzie byli ci, którzy mogliby Szweda na odcinku bodaj czterdziestu metrów zatrzymać (choćby faulem)?! Odnosiło się wrażenie, że chłopcy kompletnie olali przeciwnika. I tak przyszedł zimny prysznic. Brzęczek biegł wolniej niż Szwed z piłką, nikt nie przyszedł mu z pomocą, Ljundberg wszedł w pole karne jak w masło i strzelił pod nogami Sidorczuka. Piłka wolno wtoczyła się do naszej bramki. Poczułem, jak uginają się pode mną nogi... W przerwie zastanawiam się, czy i kogo mogę zmienić. Tylko: jeśli zmieniłem niemal połowę składu z meczu z Anglikami, na kogo mam postawić, teraz, w drugiej połowie? Wrócić do składu z Wemblay? Zdecydowałem się dać chłopakom szansę - w pierwszej połowie, gdyby nie fatalna wpadka Brzęczka, grali ze Szwedami jak równy z równym. JEGO HAŁO-CZERWON Może teraz się ockną? Ale w miarę upływu czasu coraz bardziej jestem przerażony. Aż nie chce mi się wierzyć, że możemy przegrać. Owszem, wiem, że dziś w Europie każdy może stracić punkty z każdym, ale też wiem, że porażka ze Szwedami oznacza praktycznie, iż będziemy mogli walczyć tylko o drugie miejsce w grupie z Anglią. Chłopcy grają dużo słabiej niż na Wembley. Przede wszystkim nie widać tej zaciętości, walki do końca. Druga połowa w wykonaniu reprezentantów dużo słabsza niż pierwsza. Przecież oni nawet nie potrafią zarobić na żółtą kartkę! Grają jakby nie byli sobą, dają narzucić Szwedom ich styl gry. Nie wolno mi jednak zwalać winy na zawodników - to ja jestem selekcjonerem i przede wszystkim ja ponoszę odpowiedzialność za ich grę. Pewnie popełniłem jakiś błąd w kompletowaniu jedenastki, pewnie czegoś nie dopilnowałem w przygotowaniach. Ale też przeciwnik jest dziś dużo lepszy niż Anglicy na Wembley. Wygląda na to, że dziewięć miesięcy ciężkiej pracy, dziewięć miesięcy sukcesów i wielkich nadziei zaprzepaściliśmy w ciągu czterech dni marca 1999 roku. Wychodzimy ze stadionu jak kibice, ze spuszczonymi głowami. Zawiedliśmy ich. To szok. |f l.03.1999, Chorzów, stadion śląski: POLSKA SZWECJA łt:1 (°:1> ' '"cus Merk z Niemiec. Bramka: Ljungberg (37.). m* Jednak najgłupsze, co wtedy mogłem powiedzieć: „Ee, nie wyszło, zbieram zabawki i idę do domu. Przepraszam kibiców i piłkarzy, trudno, nie udało się nam. Może w przyszłości". Żadnych takich bzdur! Walczy się do końca, a nawet czasami jeszcze dłużej. JANUSZ WÓJCK Przed nami cztery mecze. Co prawda sądzę, że Szwedzi wygrają tę grupę, ale kto wie, jak będzie wyglądała ich forma w lecie, kiedy przyjdzie im jeszcze zagrać i z nami, i z Bułgarią, a przede wszystkim - z Anglikami na Wembley. Diabli wiedzą, ile stracić mogą punktów. A przede wszystkim - zostały jeszcze nasze mecze. To nie jest tak, że cała nadzieja w nogach rywali, że tamten się potknie, ów skręci kostkę, a w ogóle sędziowie będą gwizdać dla nas. PRZED NAMI JESZCZE CZTERY MECZE. DWANAŚCIE PUNKTÓW DO WZIĘCIA. Jedną rzecz warto przypomnieć: tuż przed olimpiadą w Barcelonie, graliśmy również ze Skandynawami, również wczesną wiosną i również na pewniaka. Skończyło się wynikiem pięć do kółka dla Duńczyków w Aalborgu, a potem wymęczonym remisem u nas. Ale tak naprawdę, to skończyło się w Barcelonie, gdzie Duńczycy odpadli w grupie, a my zdobyliśmy srebro. Kiedy wtedy wróciłem wreszcie do domu, by choć trochę nadrobić chwile nieobecności z żoną i synem, by nareszcie choć przez kilka dni wypocząć jak się patrzy po tych kilku parszywych i pechowych dniach, choćbym nie chciał, przypomnałem sobie ostatnie miesiące. Sukcesy. Porażki. Nadzieje. Rozczarowania. Na razie - powtarzam: na razie - nam się nie powiodło, ale to nie powód, bym miał zapomnieć o tych dziesiątkach ludzi, którzy mi pomogli oraz o wielu tych, którzy dla mnie i dla chłopaków są wzorami sportowców. Kto mi najbardziej starał się pomóc? Przede wszystkim ogromna była rola samych piłkarzy. Zawsze podkreślałem, że choć może nie mamy dziś wielkich gwiazd, to mamy jednak drużynę szalenie rzetelnych „robotników". Takich szewców, którzy może nie projektują niezwykłej, najmodniejszej linii obuwia, podbijającej swym kształtem cały świat, ale robią naj-solidniejsze w świecie buty, w których można bardzo daleko zajść. A w polskich warunkach właśnie takie buty były potrzebne - może gra bywała niezbyt efektowna, może i mało strzelaliśmy bramek, ale przeciwnicy bramek strzelali nam tych jeszcze mniej. Aż do dwumeczu z Anglią i Szwecją to po prostu była gra szalenie efek- JEGO HALO-CZERWOM tywna. Miałem - i piłkarze zresztą też - już serdecznie dosyć tych dziesiątków pięknych meczów, w których przegrywaliśmy w ostatniej chwili, dzięki jednemu głupiemu błędowi kogoś tam. Szkoda, że tego nastawienia nie udało się nam zachować do ostatnich dni marca. Trudno też nie sięgnąć pamięcią w nieodległe czasy. Nigdzie na świecie nie ma futbolu bez tradycji. Musi być jakiś punkt odniesienia z przeszłości dla współczesnych pokoleń. Ja też nigdy nie uciekałem od historii. Przed nami byli tak wspaniali ludzie jak na przykład Ryszard Koncewicz, jeden z moich wzorów trenerskich. Kiedy zaczynałem karierę trenera, takim punktem odniesienia, wzorem był Kazimierz Górski. Ach, osiągnąć tyle, ile on osiągnął! Byłem już prawie dorosły, kiedy - podobnie jak miliony Polaków -płakałem przed telewizorem, silnie wzruszony, że piłkarska reprezentacja Polski zdobyła złoty medal olimpijski i na stadionie w Monachium grają „Mazurka Dąbrowskiego". Kiedy dwadzieścia lat później sam byłem bardzo blisko takiej samej ceremonii, miałem uczucie niedosytu, nie tylko dlatego, że w ostatniej chwili pokonali nas jednak Hiszpanie. Odczuwałem niedosyt, gdyż zdawałem sobie sprawę, że jednak moja drużyna miała znacznie trudniejsze zadanie do wykonania. „Złota jedenastka Górskiego" tak naprawdę wygrała w RFN... mistrzostwa tzw. krajów demokracji ludowej: NRD, Związek Radziecki, Węgry - tacy to byli przeciwnicy, w prawdziwym, profesjonalnym futbolu (poza Rosjanami) nie liczący się w konkurencji międzynarodowej. Moi chłopcy -już zawodowcy - rywalizowali z naprawdę najlepszymi rówieśnikami na całym świecie. Zgoda, to była piłka młodzieżowa (bo taki wprowadzono regulamin), ale z tej młodzieży mieli wyrosnąć piłkarze najwyższej światowej klasy, jak na przykład Paolo Maldini czy Louis Enriąue. Tak że w Barcelonie'92 toczyła się całkiem inna gra niż w Monachium'72. Kazimierz Górski dopiero w dwa lata później stawał do konfrontacji z rzeczywiście najlepszymi na świecie i też poradził sobie znakomicie. Kto wie, może (wierzę, że tak) poszedłbym dokładnie jego śladem, gdybym dostał szansę. Ale takiej szansy nie dostałem, na taką szansę... nie miałem szans i nie mogę zapomnieć, JANUSZ WdJCK że jednym z ludzi (ba, najważniejszym!), który mnie jej pozbawił, v był... Kazimierz Górski! Chcę wierzyć, że tylko na skutek nieporozumienia, złych podszeptów, braku orientacji... Nie zmienia to w niczym faktu, że Górski i jego piłkarze to był najlepszy wzór do naśladowania. Ale też -jakże doskonałych miał on zawodników! Kazimierz Deyna... - wspaniały gracz, ale nie wiedzieć czemu sprawiający na ludziach wrażenie zarozumialca. Tymczasem wcale nie - on był po prostu człowiekiem wygodnym. Kiedy wszyscy jechali w to samo miejsce, to koledzy z drużyny siadali we czterech do jednej taksówki, a on osobno. Bo tak po prostu było wygodniej. Wielki indywidualista. Jemu pośrednio zawdzięczam swój pierwszy kontakt z piłką na najwyższym poziomie: kiedy byłem jeszcze juniorem od magazyniera na Legii kupiłem znoszone już buty właśnie Deyny! Znałem go słabo, i pocieszam się tylko tym, że z bardzo nielicznymi wyjątkami wszyscy go właściwie nie znali. A jednocześnie - nie waham się użyć słów wielkich - prawdziwy geniusz! Do znudzenia mógłbym opowiadać o golach, jakie zdobywał. O fenomenalnym strzale z powietrza zza linii „szesnast-ki" w meczu przeciwko Włochom w 1974 roku, albo wcześniej -w finale wspomnianej olimpiady' 72, kiedy to najpierw po jego ki-ksie Węgrzy uzyskali prowadzenie, a potem on po przerwie zdołał wyrównać, aby wreszcie przesądzić o naszej wygranej. Cenię zwłaszcza tego wyrównującego gola. Strzał po zwodzie, niby niespecjalnie silny, nawet sygnalizowany, ale Kazio umiał jednym ruchem buta nadać piłce nieprawdopodobną rotację, a w dodatku spadła ona przed samym nosem bramkarzowi, odbiła się od murawy i Ge-czi już był bezradny. Na takie strzały, po prostu, nie ma i nie było lekarstwa. Czasami zastanawiam się, jakby się Deyna odnalazł w nieporównywalnie szybszym i znacznie bardziej atletycznym współczesnym futbolu? Czy nadal mógłby kręcić te swoje „kółeczka" na środku boiska, zwalniać akcje zespołu, rozglądać się... I sądzę, że akurat on znalazłby sobie miejsce w najściślejszej elicie. Miał bowiem dwa ogromne walory: niebywałą intuicję, wręcz nieprawdopodobną inteligencję piłkarską (w tym względzie za przykład następcy mógłby służyć Wojtek Kowalczyk) i fantastyczny strzał, mocny kiedy trze- JEGO HAŁO-CZERWONI ba, albo kąśliwy, albo zaskakujący, jak przesławne „rogale" Kazia, które razem z nim przeszły do historii. Jeszcze do teraz, kiedy któremuś z graczy uda się zdobyć gola w nieprzewidywalnych okolicznościach, fachowcy chwalą: „Strzelił jak Deyna...". Nie będę oryginalny, wspominając jeszcze jeden niezapomniany mecz Kazia. Pod sam koniec sezonu 1968 na Łazienkowskiej Legia grała przeciwko ŁKS-owi. Miała zwyciężyć, ale tak naprawdę wynik był bez znaczenia, gdyż „śląska spółdzielnia" już zadziałała i nawet 12:0 w Warszawie nie zmieniłoby układu tabeli - mistrzem Polski miał zostać i został Ruch Chorzów. Pozostała więc tylko sztuka dla sztuki. Łodzianie polegli 7:0!, a Deyna zdobył cztery gole, jeden piękniejszy od drugiego. Na marginesie - czy to rzeczywiście takie dziwne (jak chciał tego pan Kulesza), że zespół „na fali" deklasuje równorzędnego, w innych warunkach, rywala? W rok później Legia bezapelacyjnie „szła na mistrza", a na jej drodze stanęła zaprzyjaźniona Pogoń Szczecin. Było już 5:0, gdy na trzy minuty przed końcem spotkania sędzia podyktował rzut wolny tuż zza linii pola karnego. Kazio podszedł do piłki jakby nonszalancko, jakoś tak nawet niezdarnie, i zanim się ktokolwiek zorientował, wpakował „rogala" w same „widły"! Bramkarz szczecinian, chyba Białek, ani drgnął. Ale arbiter przecząco pokiwał głową. Gola nie ma! Deyna pośpieszył się, zamiast karnie czekać na gwizdek. Inny piłkarz by protestował, odstawiał cyrk, wymachiwał sędziemu przed nosem rękoma. A Kazio tylko się skłonił, dokładnie w tym samym miejscu po raz drugi ustawił piłkę, wycofał się kilka kroczków, nabrał rozpędu i... idealnie wpakował piłę w „widły"! Bramkarzowi znowu nie pozostało nic innego, jak odprowadzić ją wzrokiem. Stadion oniemiał z wrażenia. Ale nie dlatego, że Deyna skopiował wolnego. Bo on nie skopiował... Pierwszego wpakował w spojenie prawego słupka z poprzeczką, a tego następnego - w „widły" z przeciwnej strony! To było genialne ! Gdybym miał Deynę na igrzyskach, w Legii, w pierwszej reprezentacji ? Nie tylko ja, ale każdy trener świata byłby szczęśliwy, bo o połowę zmartwień lżejszy... Włodek Lubański... Traktuję go jak przyjaciela, i mam nadzieję, że mi to odwzajemnia. Znakomity napastnik, już się takich nie spotyka albo spotyka niezwykle rzadko. Mógłbym napisać, że na dzisiejsze standardy wytrzymuje porównanie z Ronaldo. Bo Włodek, JANUSZ WdJCK podobnie jak genialny Brązy lij czy k, sam jeden potrafił wygrać mecz dla całej drużyny i za całą drużynę! Tak, jak w pamiętnym meczu w Ronią w Chorzowie. Wydawało się, że przeciwnikami Manchester City w finale Pucharu Zdobywców Pucharów zostaną Włosi. Ale oni mieli zespół, a Górnik Zabrze Lubańskiego. Remis uratował strzałem z nieprawdopodobnego kąta, jakby z samej linii końcowej boiska, w pełnym biegu, a mimo to, mierzona co do centymetra piłka wpadła do siatki. Albo inny mecz, którego powtórzenie jest moim marzeniem: jedyne polskie zwycięstwo nad Anglikami. Rok 1973, czerwiec, stadion śląski w Chorzowie. Żeby ograć jak dziecko Bobby'ego Moore'a, trzeba było stać tam, gdzie stał Włodek, ruszyć do piłki i podświadomie czuć, że kapitan Anglików popełni błąd. To się w naszym języku nazywa „instynktem strzeleckim", to jest dar od Boga. Całkiem niedawno graliśmy na Legii przeciwko Czechom i podobnym talentem wykazał się Artur Wichniarek. Idealnie trafił w tempo, nie dał się rywalom złapać na spalonym, i po jednym zwodzie był już naprzeciwko Srnicka, a cała obrona za nim. Wystarczyło tylko przerzucić piłkę z jednej nogi na drugą, ominąć bramkarza i posłać ją nad ziemią do pustej siatki. Kiedy mi różni ludzie gratulowali takiego napastnika, to mówili (a dziennikarze napisali nazajutrz w sprawozdaniach): „strzelił jak Lubański... ". Wichniarek nie mógł zasłużyć na lepszy komplement. Włodek Lubański, chociaż na stałe mieszka w Belgii, kibicuje polskiej piłce i mnie jako trenerowi. W czerwcu nie omieszkał odwiedzić nas w Luksemburgu, w hotelu „Eden au Lać", żeby dodać otuchy. Bardzo sobie cenię tę przyjaźń. Zbyszek Boniek... To piłkarz z mojego pokolenia. Niewykluczone, a nawet całkiem prawdopodobne, że jako juniorzy graliśmy przeciwko sobie: on w Zawiszy -ja w Gwardii. Nigdy nie porównywałem własnych umiejętności boiskowych z najlepszymi piłkarzami, bo za wcześnie z tego grona wyeliminowała mnie kontuzja. Ale na grę Bońka zawsze patrzyłem z boku, z trybun, z wielką przyjemnością. On miał wyjątkową smykałkę do tego sportu. I bardzo wiele osiągnął, bez żadnej przesady - wdrapał się na sam szczyt. Pamiętam wiele znakomitych meczów w jego wykonaniu, w barwach Widzewa i w reprezentacji Polski. Na przykład, niesłusznie zapomniany w Lipsku, wiosną 1979 roku przeciwko Niem- JEGO KAŁO-CZERWOM com z NRD. Przegraliśmy 1:2 tylko na skutek szachrajstw sędziego, ale prowadzenie l :0 już w pierwszych minutach było zasługą inteligencji i umiejętności Zbyszka. Nie będę oryginalny, uważając, że najlepszy jego występ w biało-czerwonych barwach to mecz z Belgią na mistrzostwach świata '82 w Hiszpanii i trzy gole „Zibie-go". Ale to przecież równie dobrze mógł być koniec jego międzynarodowej kariery. Przecież zaraz po mistrzostwach przechodził do Juventusu Turyn, gdzie już czekały największe futbolowe gwiazdy tamtych czasów: Michel Platini i Paolo Rossi. Każdy inny piłkarz powinien i nawet musiał znaleźć się w ich cieniu. Każdy, ale nie Boniek! On bardzo szybko został gwiazdą nr 3. Nie! Pomyliłem się. Tam nie mogło być mowy o żadnej numeracji. Zbyszek stał się jedną z trzech największych gwiazd albo nawet... dwóch, bo Rossi już nigdy, do końca kariery nie powtórzył wielkiej formy z Mundia-lu. A „Zibi" był coraz lepszy. Nazywali go w Turynie „pięknością nocy", bo jeżeli nawet we włoskiej lidze grał przeciętnie, to w najważniejszych meczach Juve - o europejskie puchary, w świetle jupiterów, był bezbłędny. Wielki piłkarz! Kiedy on był bardzo sławny, ja jako trener stawiałem pierwsze kroki, podróżując z Grodziska do Wołomina. Ale nie zapomnę, że dziesięć lat później był już Zbyszek fanem reprezentacji olimpijskiej i po trosze moim. I potrafił docenić naprawdę fachowym okiem sukces w Barcelonie. A kiedy zostałem wreszcie selekcjonerem kadry narodowej, też brał mnie cały czas w obronę i tłumaczył, że w takiej sytuacji, w jakiej znalazł się cały polski futbol, nawet największy trener świata by sobie od razu nie poradził. Ani Sacchi, ani Beckenbauer, Cruyff, ani nikt inny. Właśnie myśląc o poprawie sytuacji w polskiej piłce zgodził się zostać doradcą Dziurowicza w PZPN, a kiedy poznał bliżej tego człowieka i jego metody, miał odwagę odejść i głośno piętnować to, co się w PZPN wyrabiało. Moim kibicem, krytycznym, ale życzliwym pozostał. Bardzo się cieszę, że znowu jest w Związku i to aż wiceprezesem. On czuje reprezentację i wie, że nie wolno jej rzucać kłód pod nogi. Mając takiego człowieka w ścisłych władzach PZPN, sam czuję się mocniejszy. Dziękuję ci za wszystko, Zbyszku... Przed nimi był - kto wie, czy nie największa gwiazda futbolu krajowego - Gerard Cieślik. Nie zdążyłem go zobaczyć na żywo w akcji na boisku, ale poznałem go już później - niezwykle miły, JANUSZ WdJCK rozsądny starszy pan, od którego wielu działaczy i trenerów nadal mogłoby się sporo nauczyć. Albo Grześ Lato. Piłkarz, który zrozumiał podstawową cechą nowoczesnej piłki - nie należy przekombinowywać, za dużo filozofować, trzeba po prostu maksymalnie wykorzystać swoje naturalne predyspozycje. U Grzesia zawsze była to szybkość, na tym oparł swoją wielką karierę. Albo Stanisław Oślizło - wielki spokój w liniach defensywnych, precyzyjne podania, myśląca, inteligentna gra. Miałem okazję i przyjemność pracować też -już na treningach Legii - z Lucjanem Brychczym. Trenował bramkarzy i nadal był w wielkiej formie: takich dryblingów i tak celnych strzałów już później chyba nie oglądałem. Piłka bardzo się zmieniła od tamtych czasów: jest mniej techniczna, bardziej atletyczna, nawet brutalna. I jest jeden zawodnik z przeszłości, którego na pewno widziałbym dziś w swojej drużynie. To Andrzej Szarmach, piłkarz, który nie bał się wsadzić głowy tam, gdzie inni bali się wsadzać nogę, gracz silny, dynamiczny, twardy, taki, jakich dzisiaj lubię. To oni wszyscy przez całe lata budowali polską piłkę. Szalenie pomogli mi ci, którzy mi zaufali i od początku we mnie wierzyli. Tacy ludzie jak prezydent Rzeczypospolitej Aleksander Kwaśniewski, bez wsparcia którego pewnie bym nie został trenerem kadry w lipcu 1997. Jak prezes Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu, Jacek Dębski, który jest wybitnym kibicem piłki nożnej, i w czasach gdy szło nam gorzej, a pewni działacze PZPN raz po raz usiłowali mnie odwołać, właśnie dodawał otuchy. Do niczego byśmy doszli, gdyby nie pełna poświęcenia praca dyrektora drużyny, Krzyśka Dmoszyńskiego (choć pewnie czasami było mu ciężko ze mną), mojego asystenta, Edka Klejndinsta, trenera bramkarzy Zbyszka Pocialika, lekarzy Tadka Ścińskiego, Darka Śledziewskiego, Tomka Derwinisa, masażystów Artura Frączy-ka i Krzyśka Leszczyńskiego. Nie mogę też nie pamiętać o znakomitej większości mediów, która wreszcie zdała sobie sprawę z tego, że piłkarze nie są automatami i muszą czuć za sobą poparcie oraz wiarę w swe możliwo- JEGO BIALO-CZERWONI ści. To właśnie media zrobiły wiele, by wspierać nas w przygotowaniach. Dziennikarze... Miałem z nimi do czynienia od samego początku trenerskiej kariery. Różnie bywało. Trafiali się zaciekli przeciwnicy, ale generalnie to moje kontakty z mediami były i są znakomite. Chociaż... Pismaki -jak ich bardziej żartobliwie niż pejo-ratywnie określam - mieli swój udział w usuwaniu mnie z Białegostoku. Potem cała najęta grupa „rozrabiała" mnie i piłkarzy, kiedy na jaw wyszła afera rzekomego dopingu przed wyjazdem olimpijczyków na igrzyska do Barcelony. Kiedy PZPN odbierał Legii tytuł mistrza Polski, podzieliło się środowisko dziennikarskie. Niemiłosiernie kąsała mnie grupa „krakowsko-śląska", ale broniła do samego końca znacznie liczniejsza grupa warszawska. A kiedy wróciłem z Emiratów, miałem już bardzo wielu sojuszników w tym towarzystwie. Mam też w tym gronie autentycznych przyjaciół, z którymi spotykam się częściej niż z pozostałą resztą. Wtedy muszę mieć dużo cierpliwości, gdyż moi przyjaciele żądają, żebym posłuchał ich rad, co powinienem robić, kogo powołać do kadry, a z kogo koniecznie i nieodwołalnie zrezygnować. Ja te rady, oczywiście, traktuję z przymrużeniem oka, ale też nie całkiem lekceważę. Ze szczególną sympatią chciałbym wspomnieć o jednym z nich. Redaktor Janusz Atlas. Więcej niż kontrowersyjny, ale profesjonalista wyjątkowej klasy. Potrafi walić prosto w oczy, ale także hołubić, być wyjątkowo wrażliwym, namawiać do wielkich zmian. Janusz jest trudny, konfliktowy, ale jednocześnie potrafi wzruszać, imponować talentem i wiedzą. Jestem mu wdzięczny za jedno i za drugie. Kiedyś wpadł w konflikt z „Żyletą" i został przez nią wygwizdany i za to czuje się obrażony. Nawet przestał przychodzić na stadion Legii. Nie mógł wymyślić nic bardziej głupiego. „Żyleta" jest kapryśna, emocjonalna i nikt nie ma prawa odebrać jej ochoty na wygwizdywanie, nawet Atlasa. „Żyleta" jest superfanem z piekła rodem i trzeba ją za to podziwiać - bez niej nie ma radości i wspaniałej atmosfery na meczu. Ona podnosi stopień adrenaliny piłkarzom, potrafi współtworzyć największe sukcesy, ale także rozumieć porażki. Po prostu „Żylety" oszukać się nie da. JANUSZ WdJCK Dziennikarze, zwłaszcza ci najlepsi (co łatwo sprawdzić, bo albo się czyta ich teksty, ogląda programy, albo nie), to ludzie o szerokich horyzontach. Czuję ich życzliwe poparcie i staram się tym samym odwzajemniać. Nie zapominam, że to dziennikarze i kibice wbrew Dziuro wieżowi wykreowali mnie na selekcjonera reprezentacji Polski. Ale zawsze najważniejsi byli kibice, do których ja i wszyscy moi piłkarze mamy - chwalić Boga - niezwykłe szczęście. Kiedyś w Ja-giellonii, potem w Legii, teraz w reprezentacji. Ci sami, którzy potrafili przychodzić tysiącami na nasze mecze i do końca, choć może byliśmy w nienajlepszej formie, głośno krzyczeli: „Kto wygra mecz? Polska!", a na Wembley potrafili chwilami zagłuszyć kibiców angielskich. JEGO BIALO-CZERWON Bo to nie był deszcz, ale ulewa, jakiej dawno nie widziałem! W ciągu czterdziestu minut murawa stadionu na Łazienkowskiej przyjęła takie ilości wody, że wszystkim chlupotało w butach. I tak lało jeszcze przez cztery najbliższe godziny. ZNOWU NADZIEJA Nagle, zupełnie niespodziewanie, po dniu pełnym słońca i duszności, niebo nad Warszawą na godzinę przed rewanżowym meczem z Bułgarią zrobiło się całkiem czarne. Była siódma wieczorem. Może to i dobrze, że przejdzie jakiś deszcz, bo przecież można się podusić w tak ciężkim powietrzu - pomyślałem. Chyba w złą godzinę. Bo to nie był deszcz, ale ulewa, jakiej dawno nie widziałem! W ciągu czterdziestu minut murawa stadionu na Łazienkowskiej przyjęła takie ilości wody, że wszystkim chlupotało w butach. I tak lało jeszcze przez cztery najbliższe godziny. Przypuszczam, że takiej wody nie przyjęłaby większość przyzwoitych stadionów europejskich. W Polsce Legia ma jeden z lepszych stadionów. Dlatego starania gospodarzy obiektu, aby na pół godziny przed meczem próbować zdjąć tę wodę kilkoma łopatami, szufelkami i wiadrami, w jakieś pięć czy sześć osób, były naprawdę żenujące. Boisko przypominało tak naprawdę płytkie jezioro. Zawodnikom trudno było przewidzieć, kiedy piłka stanie w kałuży, a kiedy nabierze poślizgu. Kiedy wybiegliśmy na rozgrzewkę, było zimno jak diabli, piłka stawała co chwilę w wodzie, chłopcy ślizgali się jak na łyżwach, wzbijając jednocześnie fontanny wody spod nóg. Jednakże pomimo tej niesłabnącej ulewy i nagłego chłodu na stadionie było już 10 tysięcy kibiców, którzy nie ustawali w dopingu! JANUSZ WOJCIK Ale już jasne dla mnie było, że to pogoda, w czasie której zdarzyć się może wszystko. Na szczęście badania wydolnościowe i zdrowotne piłkarzy wskazywały, że są w dobrej formie fizycznej. A przede wszystkim oni sami, widząc co się dzieje w polskiej piłce i jak rzuca się nam kłody pod nogi, gotowi byli walczyć do upadłego. Adam Matysek co chwilę - myśląc, że nie wierzę w nich (a wierzyłem w moich chłopaków jak nigdy dotąd!), pocieszał: „Panie trenerze, niech się pan nie martwi, wygramy ten mecz, utrzemy komu trzeba nosa!". Mówiłem przed meczem: „Panowie, Bułgarzy to nie byle przeciwnik, są szalenie ambitni i chcą się zrewanżować za tę porażkę w Burgas, od początku więc trzeba zaatakować, ale nie bez głowy, z rozsądkiem, patrząc do tyłu". Stało się tak, jak mówiłem. Chłopcy od razu ruszyli do przodu i już od pierwszych minut wiadomo było, że ten mecz nie będzie ani trochę podobny do wiosennych potyczek z Anglią i Szwecją. Teraz była i siła, i szybkość, i niezwykłe zaangażowanie, a przede wszystkim - myślenie na boisku. Mało co zresztą, a zdobylibyśmy gola już w pierwszej minucie, kiedy po rzucie rożnym bułgarski obrońca o mało co nie wpakował piłki do własnej siatki. Wreszcie po kwadransie zaskoczyło jeszcze lepiej. Stały fragment gry, rzut rożny w wykonaniu Iwana, wpada pod nogi Tomka Wałdocha, ten z zimną krwią odgrywa do tyłu, przed pole karne. Wtedy dobiega Tomek Hajto i z kopyta - tak, jak to on potrafi - z ponad szesnastu metrów wali w bramkę. Jest! Jest! Jest! Hurra! Grają, tak jak mówiłem! W takiej pogodzie stałe fragmenty gry, zimna krew i strzały z dystansu to połowa sukcesu. Teraz dopiero widać, jak nam brakowało Tomka Hajty w meczu ze Szwedami. Ten chłopak nie tylko gra ostro i zdecydowanie. Nie tylko ma jeden z najdalszych wyrzutów autowych być może w całej Europie. Ale przede wszystkim ma dynamit w nodze i czasami jak przyłoży (a tak przecież było już w zwycięskim meczu z Rosjanami), to bramkarz naprawdę jest bez szans. Po chwili mamy jeszcze jedną okazję. Potem jeszcze jedną. Wreszcie „Franek" Trzeciak dogrywa do Krzyśka Nowaka, ale ten trafia w słupek! Szkoda, byłoby już po meczu. A tak zdarzyć się może jeszcze wszystko. W dodatku w miarę upływu czasu widać, że Bułgarzy nie przyjechali do Warszawy, by JEGO HAŁO-CZERWOM komukolwiek robić prezent. Wręcz przeciwnie, Słoiczków kończy karierę i chce się pokazać z jak najlepszej strony. Dziewięć miesięcy temu udało się nam ich zaskoczyć - było nie było czwartą drużynę mistrzostw świata w USA. Na przedmeczowej konferencji prasowej mówiłem, że boję się, aby teraz oni nas czymś nie zaskoczyli. My jesteśmy faworytem tego spotkania, ale tylko dlatego, że gramy w Warszawie, a na Legii, odkąd prowadzę tę reprezentację, jeszcze nie przegraliśmy, nawet nie zremisowaliśmy. Bułgarzy teraz są skupieni i zacięci. I klną na potęgę! Nie wiadomo, kto bardziej - ci, siedzący na ławce rezerwowych czy Chri-sto Stoiczkow. Od niego zależy wiele, jest przywódcą drużyny. Jeśli jednak mu nie idzie, staje się impulsywny, kłóci się z sędziami, fauluje. W ciągu kilku minut pod koniec pierwszej połowy najpierw Adam Matysek efektownie broni strzał Bułgara z 16 metrów, a potem z linii bramkowej - znów po strzale Stoiczkowa - wybija piłkę Siadaczka. Lekko się denerwuję - wygląda na to, że chłopcy, uspokojeni prowadzeniem, oddali gościom pole. Wołam do linii bocznej Tomka Iwana - krzyczę mu, że ma znowu zacząć ostro wchodzić do przodu, a w jego miejsce z lewej strony pomocy niech zajmie Siadaczka, by mieć miejsce na swoje „kopyto" z dystansu. W przerwie meczu tłumaczę chłopakom, że nie ma co kombinować na tyłach - w takiej pogodzie jedyne co można, to grać dokładną półgórną piłkę. Po przerwie, choć nadal leje jak z cebra, Bułgarzy zaczynają puchnąć ze zmęczenia, a moi chłopcy teraz już konsekwentnie zamykają ich co chwilę na połowie boiska. Tomek Iwan dostaje znakomite podanie z głębi pola, ucieka obrońcy, na pełnym gazie mija bramkarza, piłka lekko kiksuje w błocie, ale Tomek jest graczem doświadczonym: trąca ją końcem buta i już jest 2:0! Iwan szaleje z radości - po chwili drużyna rzuca się na niego. Teraz wiemy, że ten mecz na pewno źle się nie skończy. Po kilku minutach Trzeciak pięknie przedziera się przez pole karne, ale piłka dosłownie o centymetry mija bramkę Iwankowa. A że Bułgarzy do końca walczą, więc cały czas jest co oglądać, choć warunki są coraz gorsze. Ostatni gwizdek. Chłopcy są uradowani i biegną w kierunku trybuny „Żylety". Wiedzą dobrze, że to na tych miejscach się- JANUSZ WO JCIK dzieli w strugach deszczu przez ponad półtorej godziny ci, którzy są z polską piłką najmocniej jak tylko można - prawdziwi polscy kibice. Moja satysfakcja jest właściwie potrójna. Jasne jest, że cieszę się z trzech punktów i zachowania szans na awans do mistrzostw Europy. Po raz kolejny udowodniłem też, że do pierwszej jedenastki dobieram tych, którzy mogą być w danym dniu najbardziej przydatni, a nie kieruję się sympatiami. Dlatego na przykład dopiero ostatni kwadrans zagrał Jurek Brzęczek, którego naprawdę cenię, ale po doskonałym meczu z Czechami uważałem, że powinienem postawić na Krzyśka Nowaka z Vfl Wolfsburg. Tak więc nie tylko grają u mnie zawodnicy ze srebrnej jedenastki z Barcelony. Ale najbardziej cieszę się z utarcia nosa tym wszystkim, którzy już zacierali ręce, że tuż, tuż a Wójcik odpadnie. „Balon pękł", krzyczeli radośnie. To, cholera, jest takie bardzo polskie. Najbardziej się cieszymy wtedy, gdy rodakom coś nie wychodzi... Ale najgorsze, że wśród tych, którzy źle nam życzyli, była znakomita większość centralnych władz Zarządu. Dla nikogo nie było tajemnicą, że jeśli byśmy przegrali mecz z Bułgarami, natychmiast by mnie odwołano. p.06.1999; Warszawa: POLSKA - BUŁGARIA 2:0 (1:0) f:Bramki: Hajto (16.), Iwan (61.). Sędziował S. Braschi (Włochy). fŻółte kartki: Zieliński - Polska; Jowow - Bułgaria. f!Widzów 12 tyś. fPOLSKA: Matysek - Wałdoch, Łapiński, Zieliński, Siadaczka - |Hajto (80. Majak), Michalski, Nowak (73. Brzęczek). Iwan -,;/ jTrzeciak, Wichniarek (58. Frankowski). Nieustanne kłopoty ze Związkiem to już stały fragment gry w mojej kadencji trenerskiej. Ale to, co działo się ostatnio, należałoby nazwać celowym rozbijaniem wizytówki polskiej piłki -pierwszej reprezentacji. Najpierw na pięć dni przed tak ważnym meczem z Bułgarami odbyło się posiedzenia Zarządu PZPN. Znowu po kilku godzinach upokarzającego czekania pod drzwiami pozwolono łaskawie selekcjonerowi pierwszej reprezentacji wreszcie wejść na salę obrad. Ledwo usiadłem, a tu słyszę, że będzie teraz głosowane zamrożenie JEGO BIAŁO-CZERWON! 50 procent premii przeznaczonych dla zespołu na wypadek zwycięstwa nad Bułgarią i Luksemburgiem. Uszom i oczom nie wierzę. Już bez osłonek przyznali się, dlaczego, pomimo moich próśb, od ponad roku nie ustalono regulaminu premiowania dla drużyny narodowej za mecze w eliminacjach mistrzostw Europy. A zresztą... I tak co byłoby wart ów regulamin, jeśli już ustaliliśmy wcześniej sumy pieniężne za ewentualne zwycięstwa z Bułgarią i Luksemburgiem, a na kilkanaście godzin przed tymi meczami, arbitralnie i bez dyskusji, po prostu w chamski i nie-elegancki sposób, zmienia się te zasady? Co myśleć o ludziach, którzy tak postępują, jakby ich słowo nie było warte funta kłaków? I to tym bardziej w sytuacji, kiedy potrzebujemy wsparcia, kiedy mamy jeszcze szansę na awans, kiedy chłopcy powinni słyszeć z każdej strony: walczcie, bo wierzymy w was. Ale nie, panom z PZPN bardziej zależy na tym, żeby nie udało się reprezentacji, żeby nie udało się Wójcikowi. Kiedy panowie Jezierski, Żmuda i Kulesza złożyli tę propozycję i wniosek przegłosowano, jedyne co mogłem powiedzieć na pytanie, co o tym sądzę, to: „Kogo obchodzi moje zdanie, skoro wniosek już przeszedł? Jestem bardzo zdziwiony, bo miesiąc temu ustalono co innego". Ta obłuda! Jeśli wygramy z Bułgarią, dostaniemy połowę z obiecywanych 170 tyś. dolarów, podobnie w przypadku wygranej w Luksemburgu, gdzie premia miała wynosić 150 tyś. dolarów. A reszta ma zostać wypłacona, dopiero jeśli zakwalifikujemy się do mistrzostw Europy w Belgii i Holandii. Zakwalifikujemy! Czyli jeśli na przykład wyjdziemy z grupy na drugim miejscu (a to się jeszcze w eliminacjach mistrzostw Europy nie zdarzyło polskiej reprezentacji), jeśli pokonamy Anglię, jeśli urwiemy jeszcze punkt Szwedom (swoją drogą ciekawe, jak będą wyceniane te właśnie mecze), a przegramy w barażach dajmy na to z Francją, która też może zająć drugie miejsce w swojej grupie, to nie dostaniemy pieniędzy, na jakie się umawialiśmy! Pieniędzy, dodajmy od razu, nieporównywalnych z tymi, które dostają Szwedzi, Anglicy czy Francuzi. Nie mówiąc już o tym, że oni nie tylko wiedzą od roku, za ile grają, ale też mowy nie ma, by jacyś działacze bez honoru starali się im odebrać umówione premie. Tym między innymi różni się piłka na poważnie, od piłki robionej ciągle w stylu PRL. JANUSZ WOJCIK Inna sprawa. Po raz kolejny drukuje się przed ważnym meczem międzynarodowym oficjalny program zawodów, którego chyba jedynym zadaniem jest skłócenie drużyny, obrażenie przeciwników i wytrącenie nas z równowagi. Przed meczem towarzyskim z Czechami, wpisano do programu słowa trenera Josefa Chovanca, rzekomo przyrównującego nas do poziomu Estonii, co oczywiście - z całym szacunkiem dla Estoń-czyków - niezbyt oddaje stan nawet tej biednej polskiej piłki. I tak jak przypuszczałem, zaraz po wylądowaniu, pierwsze co trener Chovanec powiedział, to właśnie, że nigdy nie porównywał Polaków z Estończykami! I ja mu wierzę, bo żaden trener na świecie, a już na pewno taki, który osiąga sukcesy, nie pozwoli sobie na złośliwe porównywanie reprezentacji różnych krajów. Na konferencji prasowej przed meczem z Bułgarią rzecznik Ja-godziński pokazał mi oficjalny program piątkowego meczu, cytujący rzekomą wypowiedź trenera Bułgarów Dymitra Dymitrowa o tym, że „wygramy rewanż z Polską, bo nasi przeciwnicy są zbyt pewni siebie. Bo zgubi ich zadufanie przechodzące w bufonadę". Od razu ripostowałem, że jakoś nie bardzo wierzę, żeby Dymitrow tak powiedział. „Trenerzy raczej nie mówią takich rzeczy przed meczem. Podejrzewam, że ten cytat to produkt miejscowych twórców ludowych, pieśniarzy i bajarzy. Ktoś chciał nas sprowokować. Dziwię się, że taka wypowiedź znalazła się w oficjalnym programie firmowanym przez PZPN". Bo nie było mowy o lekceważeniu Bułgarów. Traktowaliśmy ich od początku z należytym respektem i powagą. A już do wściekłości absolutnej doprowadza mnie sprawa stadionów, na których mamy grać. Od początku swojej kariery powtarzam, że najlepiej grać na stadionie Legii przy Łazienkowskiej. Z różnych powodów. Owszem, ważne jest i to, że po zdobyciu z Legią pierwszego po wielu, wielu latach tytułu mistrza Polski, tamtejsi kibice darzą i mnie, i wszystkich moich piłkarzy szaloną sympatią. Sprawa polega także na tym, że stadion śląski, w tym momencie największy w Polsce (a przy okazji obiekt, który pan prezes Dziurowicz chce wybudować sobie jako pomnik), jest po prostu źle skonstruowany. To stary typ oparty na konstrukcji sypanych wałów, a nie tak, jak się to robi dziś - na konstrukcji wznoszonej nad boi- JEGO BIAŁO-CZERWOtfl skiem. To nie zarzut pod adresem widowni, która się tam zjawia -owszem, dopinguje nas stale i bardzo głośno. Tyle że chociaż na trybunach zasiada tam pięć razy więcej kibiców niż na Łazienkowskiej, to na murawę stadionu nie dociera prawie żaden doping: po drodze jest szeroka bieżnia, trybuny są zbyt oddalone, a w dodatku nie są sklepione w górę nad płytą, tylko mocno odchylone do tyłu. Piłkarze (i to nie tylko nasi) mówią, że na Śląskim gra się bardzo źle i ponuro. Nawet Tomek Iwan, niechętny do stawiania ocen, powiedział, że w meczu z Bułgarami wygraliśmy dlatego, że byliśmy w dwunastu. Dwunastym graczem była właśnie doskonała publiczność warszawska. To na Legii niezależnie od tego, że kilkanaście dni wcześniej Widzew w dziwnych warunkach odebrał jej wicemistrzostwo, witano entuzjastycznie Artura Wichniarka z Widzewa i skandowano jego imię. To na Legii, w chwili gdy któryś z kibiców puścił racę na trybunach, natychmiast pozostali go uciszyli. To na Legii kibice się nie biją między sobą i nie załatwiają międzyklubowych porachunków, jak to się dzieje na stadionie śląskim. To na Legii bije się brawo gościom, gdy odgrywany jest ich hymn. Może więc należałoby wspierać takie właśnie zachowania kibiców? Pozostaje jeszcze dodać do tego statystykę. We wszystkich moich siedmiu meczach reprezentacji, które toczyliśmy na Łazienkowskiej, odnieśliśmy siedem zwycięstw i straciliśmy tylko jedną (z Czechami) bramkę. Oczywiście, nikt rozsądny nie jest przesądny. To prawda, że w sumie graj ą piłkarze, a nie stadiony. Tylko niech mi powie rzecznik Jagodziński, który tę mądrą dewizę ułożył, dlaczego wobec tego w piłce nożnej jest tak ważny mecz na własnym boisku, a w pucharach to nawet bramki strzelone na wyjeździe liczy się podwójnie? Więc jaki jest ten związek między grą a miejscem, gdzie się gra? Kilka miesięcy temu PZPN ustami rzecznika Jagodzińskiego poinformował, że nie będzie dotował szkół mistrzostwa sportowego ze specjalnością piłka nożna, bo to rzekomo do obowiązków PZPN nie należy. Tymczasem na chwilę przed naszym sukcesem z Bułgarią juniorzy pod wodzą trenera Michała Globisza zdobyli srebrny medal na mistrzostwach Europy. Zdecydowana większość z nich gra właśnie w szkołach mistrzostwa sportowego, a nie w klu- JANUSZ WOJCIK bach. I co się okazało: pierwszy, który wyrwał się do składania im gratulacji i wręczania pamiątkowych medali, był właśnie były prezes Marian Dziurowicz. Kiedy spytano mnie na jednej z konferencji prasowych, czy chciałbym pracować w Legii Warszawa, bez wahania odparłem, że tak. Że pogodziłbym pracę w klubie i reprezentacji, podobnie jak to czynią selekcjoner Izraela Shlomo Sharf prowadzący klub Brzęczka Maccabi Hajfa, jak Walery Łobanowski pracujący jednocześnie w Dynamie Kijów czy Oleg Romancew - w Spartaku Moskwa. Ale prawda jest też taka, że dotychczas nikt z Legii, którą darzę sympatią, ze mną nie rozmawiał. Te ostatnie miesiące były ciężkie dla pierwszej reprezentacji. Co prawda oczekiwania sportowe nie były najgorsze. Wiadomo było, że - powoli, bo powoli - ale wydolność fizyczna wyraźnie rośnie. Że rośnie piłkarska forma kadrowiczów. Ale nie ma co udawać, wszyscy byli jakoś podłamani po porażkach z Anglią i - szczególnie - ze Szwecją. Do tego doszły bardzo szybko kontuzje Jurka Brzęczka i Ryśka Czerwca z Wisły, graczy, którzy mieli poprowadzić naszą drugą linię. A tymczasem zbliżał się mecz z Czechami. A niech tam - pomyślałem sobie. Niech grają młode wilki. Mam nadzieję, że są wygłodniałe i pokąsają Czechów. Do kadry trafili Tomasz Frankowski (jako jedyny debiutant), „Szamot" - Grzegorz Szamotulski (jako rezerwowy bramkarz), Artur Wichniarek, Grzegorz Kaliciak i Maciej Żurawski. Mecz z tak trudnym rywalem jak wicemistrzowie Europy to wielka szansa dla nich, bo przecież już niedługo będą pewnie filarami drużyny narodowej. A na razie są dobrzy, ale trochę brakuje im doświadczenia i wieku, by na nich budować pierwszą jedenastkę. Zdecydowałem się też na postawienie na jednego bramkarza reprezentacji. O ile gracze z pola muszą czuć rywalizację, o tyle bramkarz musi być jeden, choćby dlatego, że pod niego gra obrona i on musi się z nią zgrywać. W dodatku postawienie na jedno nazwisko eliminuje niepotrzebne konflikty w kadrze, choćby takie, jakie były udziałem Kazimierza Sidorczuka, który miał pretencje do mnie po meczu na Wembley, że go nie biorę pod uwagę w skła- Zawód trener. Pracuję na boisku ... prowadzę oficjalne treningi przed wszystkimi spotkaniami mojej drużyny ... ... przedstawiam założenia taktyczne ... , omawiam błędy ... ... zawsze do zajęć jestem przygotowany ... ... zawodnicy wykonują moje polecenia po zajęciach wieczorem odprawa ... analizujemy sposób gry przeciwnika ... , telefon podczas pracy dzwoni nieustannie ... ... również w domu do późnych godzin nocnych konferuję, załatwiam tysiące spraw ... 4 •• • • ł- Zarząd PZPN spał, a ja .... n-. rozmawiałem z orzedstawicielami władzy (J. Debski ) .. przyjmowałem gości (spotkanie z Premierem J. Buzkiem)... ... uczestniczyłem w konferencjach ... ... spotykałem się z dziennikarzami ... ... rozmawiałem z przedstawicielami świata kultury (J. Zaorski)... z uwagą słuchałem rad działaczy (M. Listkiewicz) niektórzy członkowie władz piłkarskich byli mi życzliwi (A. Pawelec) ... i moich współpracowników (K. Dmoszyński)... ... zawsze z uwagą wysłuchuję tego, co mają do powiedzenia kibice, pasjonaci piłki nożnej. W rozmowie z Wydawcą Romanem Górskim... ... występowałem tez w roli św. Mikołaja ... ... wspierałem działalność totalizatora ... mój trud i piłkarzy czasami bywa dostrzeżony (T. Frankowski, M. Trzeciak)... ... wydaje mi się, że w ostatniej chwili zdążyliśmy (M. Listkiewicz) ... spotykały mnie i takie wyróżnienia ... z uwagą obserwuję, jak układa się mecz ... gdy wygrywamy, jestem spokojny ... gdy zaczynamy popełniać błędy, wstaję ... ... jeszcze się nie denerwuję ... ... udzielam wskazówek ... decyduję się na zmiany... , zagrzewam chłopaków do walki podczas meczu żywiołowo reaguję na wydarzenia ... krzyczę... ... wrzeszczę §5 . ' • ^^^| lii' protestuję ... W pracy te chwile lubię najbardziej... dla tych chłopaków zawsze muszę mieć czas ... ... z radością rozdaję autografy... ... dla mojej rodziny nie mam czasu ... (z synem Andrzejem podczas pokazów lotniczych w Dęblinie) Olimpiada 1992 r. bramkarze: A. Kłak, A. Onyszko, obrońcy: D. Adamczuk, M. Bajor, M. Koźmiński, T. Łapiński, T. Wałdoch, M. Jałocha, rozgrywający: J. Brzęczek, D. Gęsior, R. Staniek, P. Świerczewski, D. Koseła, T. Wieszczycki, napastnicy: A. Juskowiak, W. Kowalczyk, G. Mielcarski, M. Waligóra, A. Kobylański. Olimpiada 1992 r., 5 sierpnia, Barcelona, Polska - Australia 6:1 (2:1) T. Wałdoch, P. Świerczewski, W. Kowalczyk, T. Łapiński, M. Jałocha, A. Kłak, A. Juskowiak, R. Staniek, J. Brzęczek, M. Koźmiński, D. Adamczuk. Olimpiada 1992 r, 5 sierpnia, Barcelona, Polska - Australia W. Kowalczyk. Olimpiada 1992 r., 8 sierpnia, Barcelona mecz finałowy Hiszpania - Polska 3:2 (0:1) A. Kłak, D. Gęsior, T. Łapiński, W. Kowalczyk, A. Juskowiak, T. Wałdoch, M. Jałocha, J. Brzęczek, M. Koźmiński, R. Staniek, A.Kobylański. Olimpiada 1992 r., 8 sierpnia Barcelona, Hiszpania - Polska T. Łapiński, D. Gęsior, A. Kłak w walce o piłkę z L.Enriąue. Olimpiada 1992 r. 8 sierpnia Barcelona. Srebrna Drużyna. Legia Warszawa 1992/1993 r. Bramkarze: Z. Robakiewicz, M. Szczęsny. Obrońcy: M. Jóźwiak, J. Zieliński, J.Kruszankin, S. Szestakow, M. Jałocha, K. Ratajczyk. Pomocnicy: D.Czykier, L. Pisz, R. Michalski, J. Kacprzak, G. Wędzyński. Napastnicy: M. Śliwowski, Z. Grzesiak, W. Kowalczyk. 20 czerwca 1993 r., Kraków. Zdobycie mistrzowskiego tytułu świętowaliś-my już w szatni, jak się później okazało, nasza radość była przedwczesna. /sfeSf^SSwfgj 1995 r., Emiraty Arabskie. Piękne stadiony, wspaniała baza treningowa, doskonała organizacja. 1995 r., Emiraty Arabskie. Po pracy czas na relaks... 7 września 1997 r., Warszawa. Polska -Węgry 1:0 (0:0). M. Jóźwiak, S. Majak, K. Ratajczyk, T. Łapiński, R.Michalski, A.Kłak, T. Iwan, A. Juskowiak, A. Ledwoń, J. Brzęczek. 24 września 1997 r., Olsztyn. Polska -Litwa 2:0(1:0). C. Kucharski, A. Kłak, T. Iwan, J. Bąk, S. Majak, T.Łapiński, J. Zielński, M. Koźmiński, A. Ledwoń, J. Brzęczek, W. Kowalczyk. 24 września 1997 r., Olsztyn. Mecz Polska - Litwa. W. Kowalczyk, T. Iwan, M. Koźmiński. » 2. o 5 S w ,L--f jUK-fc -. ł-.Jfc • l J. AA * -« , ł X J ' JIJLJL AA* A *» ii •- *-«• » *• i^J T "^ 10 8 4 27 maja 1998 r., Chorzów. Polska - Rosja 3:1 (1:1). A. Matysek, R. Kałużny, S. Majak, Dembiński, T. Wałdoch, K. Ratajczyk, P. Swierczewski, T. Hajto, J. Brzeczek, M. Trzeciak, T. Iwan. 27 maja 1998 r., Chorzów. Mecz Polska - Rosja . Dziękuję zdobywcy dwóch bramek, Tomkowi Hajto. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że on i cała drużyna uratowali mi posadę trenera kadry... ••ilu 18 sierpnia 1988 r., Kraków. Polska - Izrael 2:0 (1:0). J. Dembiński, K. Ratajczyk, J. Bąk, J. Zieliński, M. Trzeciak, K. Sidorczuk, T. Kłos, S. Czereszewski, P. Swierczewski, T. Hajto, J. Brzęczek. 18 sierpnia 1988 r., Kraków. Mecz Polska - Izrael. J. Brzeczek, J. Dembiński. W ____ - L II II iTlIi.l! .••••••Y " j i 1111 i l \ *f ii IV ,§ s Eliminacje mistrzostw Europy. 6 września 1998 r., Burgas. Bułgaria - Polska 0:3 (0:2). [R. Siadaczka, T. Łapiński, J. Bąk, S. Czereszewski, P. Świerczewski, J. Zieliński, T. Hajto, M. Trzeciak, T. Iwan, K. Sidorczuk, J. Brzęczek. Eliminacje mistrzostw Europy. 10 października 1998 r., Warszawa. Polska - Luksemburg 3:0 (2:0). A. Matysek, J. Zieliński, T.lwan, M. Trzeciak, A. Juskowiak, T. Łapiński, P. Świerczewski, T. Hajto, K. Ratajczyk, S. Czereszewski. 10 listopada 1998 r., Bratysława. Słowacja - Polska 1:3 (0:0). J. Zieliński, R. Michalski, K. Węgrzyn, S. Czereszewski, T. Łapiński, B. Wyparło, W. Kowalczyk, R. Czerwiec, M. Koźmiński, R. Siadaczka, P. Reiss. i S Eliminacje mistrzostw Europy. 27 marca 1999 r., Londyn. Anglia - Polska 3:1 (2:1). A. Matysek, K. Ratajczyk, J. Zieliński, T. Łapiński, J. Bąk, T. Iwan, R. Siadaczka, T. Hajto, P. Świerczewski, M. Trzeciak, J. Brzęczek. O*'! A*»ii3 4* *•**+'• o* "^*L *v f Jf ^v» ** '^- ^k "ł''1^ .^k »• f .h S 41 " JŹ'-* •\ * ~Ł» Eliminacje mistrzostw Europy. 31 marca 1999 r., Chorzów. Polska - Szwecja 0:1 (0:1). R. Michalski, T. Wałdoch, S. Majak, T. Łapiński, J. Zieliński, T. Iwan, K. Sidorczuk, R. Siadaczka, M. Trzeciak, J. Brzęczek, A. Juskowiak. Mecz Polska - Szwecja w Chorzowie. J. Brzęczek. Mecz Polska - Szwecja w Chorzowie. A. Juskowiak. w S _L E 2. «> ~ L Z =; O O 3-"^ S W s Ł »' m* Eliminacje mistrzostw Europy, Luksemburg. 9 czerwca 1999 r. Luksemburg - Polska 2:3 (0:2). A. Matysek, T. Lapiński, T.lwan, R. Michalski, M. Trzeciak, T. Wałdoch, K. Nowak, T. Kłos, R. Siadaczka, A. Wichniarek, T. Hajto. Mecz z Luksemurgiem. T. Iwan. Mecz z Luksemburgiem A. Wichniarek. Mecz z Luksemburgiem R. Siadaczka. ^ j ^ f • \ą J- f ,», «t f Ł' -— •— --^ •"•- i. -————-TT 1- ~ \ _.'. , , V < :- * \ / V *-*-*--*» A, -f \ i. *Ś^ł ....... _vrjter- - i& -••* *&vrr*&-:"'. *v ~ *:\- 'A^SPK,'- c-vfcfc^ we*^/..~«L- ^ 'flT~a4if.y «««^*v ** v^«L?.nL _, Utt»' sufcf•/r —.\» «a ^C,> •*•*•- fc. •'* i-u-"', A, -^jsA i^L&^, lU-" .r*=i* ss ag '% *"% ^^^•^^^^S^-^SJ*^. • »* "^'~ ^YL