16317
Szczegóły |
Tytuł |
16317 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16317 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16317 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16317 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ks. Mariusz Szram
Wierzę, Panie, że Ty wszystko możesz!
Rozważania rekolekcyjne dla środowiska akademickiego
Uniwersytetu Warminsko—Mazurskiego w Olsztynie
Instytut Kultury Chrześcijańskiej im. Jana Pawła II w Olsztynie
Olsztyn 2003
Spis treści
Wstęp
Wejdź do siebie (wprowadzenie do rekolekcji)
Otwórz się na Bożą miłość
Powierz swoją grzeszność Bożemu miłosierdziu
Walcz z tym, co oddala cię od Boga
Weź Pismo Święte i czytaj
Módl się tak, jakbyś sam nie mógł nic uczynić
Wyrusz ku zmartwychwstaniu (podsumowanie rekolekcji)
Wybrana literatura.
Z dziejów Olsztyńskiego Duszpasterstwa Akademickiego.
Formy działalności
Tomik ten stanowi zapis wielkopostnych rozważań głoszonych dla środowiska akademickiego Olsztyna w roku 2003. Wygłosił je olsztynianin ks. dr hab. Mariusz Szram, profesor KUL, w kaplicy akademickiej św. Franciszka z Asyżu w Kortowie i w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa.
Rekolekcjonista, sięgając do starożytności chrześcijańskiej, przywołał Ojców Kościoła, szczególnie św. Augustyna. Dało to możliwość obcowania z tamtym Kościołem, który jest tym samym, do którego i my dziś należymy. Prawda wiary nie starzeje się, objawia się na nowo w życiu nowych pokoleń wyznawców.
Prezentowane przemyślenia rekolekcyjne przemawiają swoją mądrością i aktualnością.
ks. Mirosław Hulecki
Wejście do siebie
(wprowadzenie do rekolekcji)
Wejdź do siebie i zasiądź
na skromnym zydelku
otrzyj pot trudów dnia
zrzuć ozdobną szatę
zdejmij maskę krzywą
poczuj się mały
taki jaki jesteś
i pooddychaj prawdą duszy
bez udawania i bez pośpiechu
zostań u siebie
sam
gdy spostrzeżesz żeś już nie sam
wiedz że zmartwychwstałeś
Zmartwychwstanie to nie tylko nasz powrót do życia, w co głęboko wierzymy po powstaniu z martwych Jezusa Chrystusa. Zmartwychwstanie to także trwający całe życie duchowy proces wchodzenia do siebie, czyli szukania na dnie własnej duszy bardzo intymnej prawdy o sobie i o Bogu; proces porzucania własnych słabości, czyli tego, co prowadzi do duchowej śmierci; wreszcie proces wychodzenia do ludzi już przemienionym, jakby zmartwychwstałym, promieniejącym dobrem pochodzącym od samego Boga. Jeżeli wśród studenckich zajęć i rozrywek, szczególnie w dzisiejszym pędzącym na łeb na szyję świecie, zabraknie czasu na zatrzymanie się i refleksję w ciszy, można powoli ulec duchowej śmierci. Można, jak mówił jeden z wczesnochrześcijańskich myślicieli, wracający ze studiów w Atenach, stać się
okrętem przepełnionym tylko wiedzą, ale nie mądrością. W pierwszych wiekach Kościoła do powszechnych zjawisk należało uzupełnianie akademickiej edukacji pobytem na pustyni.
Jako zachętę do naszego wchodzenia w głąb siebie podczas tych rekolekcji chciałbym przywołać prorocze słowa wybitnego rosyjskiego reżysera filmowego, zmarłego w 1986 r. w Paryżu, Andrieja Tarkowskiego. W wywiadzie dla szwajcarskiej prasy, udzielonym w 1983 r. mówił on m.in.: „Jeśli człowiek żyje nie znając przyczyny swego istnienia, nie wiedząc w jakim celu przyszedł na świat i dlaczego musi tu żyć kilkadziesiąt lat, to świat musiał dojść do położenia, w którym obecnie się znajdujemy. Od czasów Oświecenia człowiek zaczął przesadnie zajmować się sprawami świata materialnego, zawładnęła nim żądza wiedzy. Gdyby równocześnie ludzkość dążyła do wartości duchowych, człowiek rozwijałby się w sposób bardziej harmonijny, pod kontrolą procesu duchowego. Dzisiejsza cywilizacja znalazła się w ślepej uliczce. Ludzie, politycy stali się niewolnikami systemu, który sami stworzyli. Komputer przejął już władzę nad ludźmi. Do zatrzymania tego procesu potrzebna jest praca duchowa, na którą nie mamy już wystarczającej ilości czasu. Pozostaje jedyna nadzieja, że człowiek w tej ostatniej chwili, w której może jeszcze wyłączyć komputer, zostanie oświecony z góry. Tylko to może nas jeszcze uratować".
Pragnę, aby te rekolekcje stały się próbą ratowania naszego życia duchowego, które, jak mówi Tarkowski, jest zaniedbanym skarbem zdolnym do przywrócenia w człowieku pokoju i harmonii. Będę starał się prowadzić ku sprawom najistotniejszym, ku znalezieniu na nowo własnego odniesienia do Boga, ku zrozumieniu, że tylko Chrystus może nas poprowadzić bezpiecznie drogą życia. W naszych rozważaniach będę często odwoływać się do myśli Ojców Kościoła, czyli wybitnych chrześcijan pierwszych siedmiu wieków. Na szczególnego przewodnika duchowego w tej rekolekcyjnej wędrówce wybrałem św. Augustyna, studenta z drugiej połowy IV w., który po latach, już jako biskup oraz wybitny filozof i teolog, opisał w słynnych Wyznaniach swoją młodzieńczą drogę poszukiwania Boga i prawdy. O tym,
jak bardzo aktualne sąjego życiowe doświadczenia, świadczy fakt, że znany francuski aktor Gerard Depardieu czyta od pewnego czasu Wyznania i stwierdza, że strona lektury daje mu więcej niż wieloletnie wizyty u psychoanalityka.
Nasze wchodzenie w głąb siebie rozpoczniemy od omówienia relacji miłości łączącej Boga i człowieka. Zastanowimy się następnie nad naszą grzesznością i nad sposobami jej przezwyciężenia. Z pomocą św. Augustyna spróbujemy przyjrzeć się tym słabościom, które mogą dotknąć zwłaszcza młodego człowieka — studenta. Zatrzymamy się wreszcie przy dwóch filarach życia duchowego: lekturze Pisma świętego i modlitwie.
Poddajmy się z pokorą i wiarą Bożemu prowadzeniu. Pozwólmy działać Temu, dla którego wszystko jest możliwe. Niech towarzyszy nam w tym rekolekcyjnym czasie wyznanie starotestamentalnego męża Bożego, Hioba: „Wiem, Panie, że Ty wszystko możesz, co zamyślasz, potrafisz uczynić" (Hi 42, 2).
Otwórz się na Bożą miłość
W naszej świadomości funkcjonują różne obrazy Boga: Stwórcy, Sędziego, Władcy, Ojca. Zapominamy jednak często lub w ogóle nie wierzymy w to, że podstawowa i najkrótsza definicja Boga to ta, którą zostawił nam św. Jan Ewangelista: „Bóg jest miłością" (1J 4, 8). Jak zauważył trafnie św. Augustyn, „cała Biblia nie czyni nic innego, jak tylko opowiada o miłości Boga". On „kocha i nie spala się". Najpierw zupełnie bezinteresownie stworzył ludzi i obdarzył ich wolnością. Gdy nadużyliśmy tego daru, nie przestał nas miłować, ale posłał swojego własnego Syna jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy (1 J 4, 10). To niezwykłe, wręcz szalone, że Bóg przybierając ludzką postać przychodzi sam osobiście, aby szukać człowieka i okazać swoją solidarność z każdym z nas, wbrew poglądom niektórych starożytnych filozofów, dziś często odświeżanym, że bogowie zajmują odległe miejsca w zaświatach i nie interesują ich sprawy ludzkie.
Jan Paweł II napisał w encyklice o miłosierdziu Bożym, że nasz Bóg jest jak ojciec i matka równocześnie. Jak dobry ojciec zapewnia bezpieczeństwo, zachęca i wymaga; wie, że czasem trzeba ukarać ze względów wychowawczych - dla naszego dobra. Jak wierna matka jest czuły i wyrozumiały, zawsze gotowy do przebaczania. W genialny sposób ilustruje tę dwojaką miłość Boga istotny, choć przez wielu nie zauważany, szczegół ze znanego obrazu Rembrandta Syn marnotrawny. Na ramionach klęczącego syna spoczywają dwie dłonie miłosiernego Ojca: jedna męska - spracowana, druga kobieca - delikatna.
Wielu zapyta z niedowierzaniem: Gdzie ta miłość Boga jest widoczna dzisiaj w moim codziennym życiu? Otóż jest, trzeba tylko mieć oczy szeroko otwarte, trzeba umieć się zadziwić. O miłości Boga świadczy przede wszystkim fakt, że ja istnieję i że istnieje wokół mnie piękny świat. Pisze Jan Paweł II w Tryptyku rzymskim:
Zatoka lasu zstępuje w rytmie górskich potoków Ten rytm objawia mi Ciebie, Przedwieczne Słowo. Potok się nie zdumiewa, gdy spada w dół I lasy milcząco zstępują w rytmie potoku - lecz zdumiewa się człowiek!
Trzeba nauczyć się zdumiewać także z powodu codziennych zdarzeń. Każdy z pewnością przeżył już w życiu niejedną sytuację pomyślną, udaną, wyjątkową. Na takie pozytywne wydarzenia mamy zwyczaj patrzeć racjonalnymi oczyma zdrowego rozsądku. Tłumaczymy je bądź oczywistymi ziemskimi przyczynami, bądź zwykłym przypadkiem czy zrządzeniem losu. A przecież przy odrobinie dobrej woli i wiary można dostrzec obecność i działanie Boga we wszystkim: w udanej rozmowie, w zdanym egzaminie, w nieoczekiwanym spotkaniu, w wyzdrowieniu z choroby czy w pokonaniu nałogu. Ja osobiście nie uznaję przypadków, usunąłem to słowo z mojego słownika. Staram się w każdej pozytywnej sytuacji dostrzec działanie kochającego, pamiętającego o mnie Boga.
Ktoś powie: A co ze sprawami trudnymi, chorobą, wypadkami, różnymi tragediami życiowymi? Co ze złem, które nawiedza nas nagle i bez przyczyny, jak na przykład wojna czy kataklizm? Jak to wszystko ma się do miłości Boga? Otóż doznawanie różnych cierpień również nie jest przypadkiem. Wiele zła w naszym życiu jest winą naszego błędnego wyboru. Kto nie dbał o swoje zdrowie nie może mieć przecież pretensji o to, że je utracił. Cierpienie może być również doświadczeniem i próbą naszej wierności Bogu, który przez różne trudne, nieoczekiwane wydarzenia uczy nas pokory, uświadamia naszą bezsilność, zachęca do zejścia z błędnej drogi. Generalnie rzecz biorąc jednak zło, które nawiedza nas w życiu, jest tajemnicą nie poddającą się racjonalnym wytłumaczeniom. Chrystus podczas swojej ziemskiej misji nie dostarczył żadnych intelektualnych argumentów usprawiedliwiających istnienie zła i cierpienia. Z drugiej strony, nie usunął ich też definitywnie z naszego obecnego życia. Uczynił jednak coś o wiele trudniejszego. Pokazał na własnym przykładzie, że cierpienie trzeba cierpliwie znosić w nadziei ostatecznego zwycięstwa. To właśnie z wyjątkowej miłości do człowieka cierpiącego, słusznie lub niesłusznie, Syn Boży wydał się w nasze ręce i dał się przybić do krzyża. Jego niewinne cierpienie z miłości zamyka w sobie całe cierpienie świata. Aby w sytuacji trudnej nie zwątpić w istnienie i miłość Boga, trzeba więc spoglądać na krzyż. Szczególnie na taki krzyż, jaki można oglądać w bazylice w Świętej Lipce na jednym z obrazów ofiarowanych przez króla Jana III Sobieskiego jako wotum po zwycięstwie pod Wiedniem. Jest to wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa triumfującego, który wznosi ręce i pogodną twarz ku niebu w nadziei rychłego zmartwychwstania. Gdy dotyka nas bolesne doświadczenie, warto też posłuchać rady św. Grzegorza Wielkiego, papieża z końca VI wieku. Dawał on za przykład Hioba, starotestamentalnego starca, który utracił wszystko, ale pozostał wierny Bogu. Zalecał, aby tak jak Hiob, w momentach trudnych przypominać sobie chwile radosne, w których działanie Boga i Jego miłość do nas były widoczne jak na dłoni i nie podlegały dyskusji. Trzeba wówczas powiedzieć sobie: „To cierpienie przejdzie, to tylko czas próby".
To, co powiedziałem dotąd o miłości Boga do człowieka, można streścić w jednym pięknym zdaniu św. Pawła, które warto ciągle sobie powtarzać: „On umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie" (Ga 2, 20). Taka miłość nie może pozostać bez odpowiedzi. Ona przyzywa naszej miłości. Jak ją odwzajemnić? Co czynić i w jaki sposób czynić, by pozostać w więzach miłości z Bogiem, by nie przejść przez życie obok Jego niezwykłej propozycji? Na te pytania spróbujemy odpowiedzieć rozważając znaną ewangeliczną scenę spotkania Chrystusa z bogatym młodzieńcem (Mk 10, 17-27).
Pytanie młodzieńca skierowane do Chrystusa - „Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" -jest równoznaczne z pytaniem: „Co mam czynić, aby odpowiedzieć na Twoją miłość, Panie?". Jezus odpowiada w sposób krótki i konkretny: „Żyj według znanych ci przykazań Bożych". Zazwyczaj przykazania Boże kojarzą się nam z jakimś trudnym do wypełnienia obowiązkiem, z jakimś ograniczeniem wolności, z jakimś ciężarem. Dzieje się tak, ponieważ nie potrafimy spojrzeć na nie w świetle Bożej miłości. Bóg pozostawił je nam dlatego, że Go obchodzimy, że nas kocha, a nie dlatego, żeby nas bezsensownie umartwiać lub czegoś pozbawiać. Celem przykazań jest tylko nasze dobro. W codziennym życiu uważamy za coś normalnego, że instrukcje obsługi urządzeń technicznych ustalają ich twórcy. Jeżeli więc Bóg jest istotnie Stwórcą człowieka, jeśli to On nas wymyślił - to w takim razie On zna nas najlepiej i ma prawo do formułowania zasad służących dobru ludzkiemu. Można na przykazania Boże odpowiedzieć „nie", ale czy to jest sensowne? Chyba równie pozbawione sensu jak próba wyjścia z piątego piętra przez okno lub uznanie, że prawo grawitacji ogranicza naszą wolność.
Chrystus oczekuje od nas, podobnie jak od spotkanego młodego człowieka, odpowiedzi na swoją miłość w postaci zachowywania przykazań. Ale wypełnianie Dekalogu to nie wszystko. Chrystus spogląda na młodzieńca z miłością i formułuje jeszcze radykalniejsze oczekiwania. Każe mu zostawić wszystko i pójść za sobą. To powołanie do służby Bożej, które odnosi się tylko do nielicznych. Ale w słowach tych zawarta jest także prośba odnosząca się do każdego człowieka: „Postaw mnie, Chrystusa, w swoim życiu na pierwszym miejscu. Usuń wszystko, co ci w tym przeszkadza. Zrozum, że to, co masz nie decyduje o tym, kim jesteś". Bogactwo zasłaniające Boga może być różnego rodzaju. W omawianej scenie Jezusowi chodziło przede wszystkim o bogactwo materialne, które czyni nas niewolnikami posiadania oraz zamyka na sprawy duchowe i na drugiego człowieka. Ojcowie Kościoła podkreślali dobitnie, iż rzeczy podwójne lub posiadane w nadmiarze są własnością ubogich, którą niejako im kradniemy. Możemy być jednak bogaci także w inny sposób. Można cenić bardziej niż Boga własną pracę, własne zdrowie, własne hobby, własne pomysły, własne plany, ogólnie rzecz biorąc - własne, ja". Można być bogatym sobą i nie zostawiać już w swoim życiu miejsca dla Jezusa, czyli żyć tak jakby Bóg nie istniał. To właśnie zdarzyło się w życiu młodego Augustyna, który po latach pisał z żalem, że długo nie pozwalał się Bogu znaleźć i zbyt późno Go umiłował. Nauczony tym smutnym doświadczeniem przestrzegał innych, formułując następującą złotą myśl: „Postaw Boga na pierwszym miejscu, a wtedy wszystko znajdzie się na miejscu właściwym". To zdanie idealnie wyraża istotę odpowiedzi, jakiej powinniśmy udzielić na Bożą miłość.
Z pewnością wielu powie, że wymagania Jezusa są zbyt trudne i zechce, tak jak młodzieniec z Ewangelii, odejść ze smutkiem w przekonaniu, że może bym i chciał, ale boję się i nie potrafię. A przecież rada na to, skąd wziąć siły do udzielenia odpowiedzi na Bożą miłość, jest też zawarta w tej ewangelicznej scenie. Gdyby młodzieniec był bardziej otwarty na słowa Chrystusa, gdyby był mniej przejęty sobą, gdyby zechciał do końca posłuchać, gdyby zechciał Jezusowi uwierzyć, gdyby dostrzegł, że Ten patrzy na niego z miłością i pragnie tylko jego dobra... Nie popełniajmy błędu tego młodego człowieka i posłuchajmy Chrystusa do końca. Gdy młodzieniec odszedł, uczniowie zapytali Jezusa: „Któż może się zbawić, skoro to takie trudne i wymaga ofiary z siebie?" A On odpowiedział: „U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga, bo u Boga wszystko jest możliwe". To jest kluczowe zdanie tej ewangelicznej sceny. Bóg zna słabość człowieka po grzechu pierworodnym. Wie, jak trudno jest nam nieraz zdobyć się na dobre czyny o własnych siłach, jak wiele kosztuje nas stawianie zawsze Chrystusa i Jego woli na pierwszym miejscu. Dlatego właśnie posłał swojego Syna, aby na krzyżu wyjednał nam to, co dla nas było niemożliwe do osiągnięcia - zbawienie od grzechu i śmierci. I nadal, zawsze, także teraz przychodzi nam z konieczną pomocą. Przynosi co najmniej dwa dary niezbędne do udzielenia naszej odpowiedzi na Bożą miłość: łaskę do wypełnienia każdego dobrego czynu oraz miłosierdzie, bo przecież już wiele razy upadliśmy i z pewnościąnierazjeszcze upadniemy, a sami nie możemy udzielić sobie rozgrzeszenia i przebaczenia. Im trudniejsze jest wymaganie Boże, im poważniejsze doświadczenie życiowe, tym bardziej możemy być pewni otrzymania tych dwóch wyjątkowych darów.
Już na samym początku rozmowy z młodzieńcem Jezus rzekł: „Czemu nazywasz mnie dobrym nauczycielem, dobry jest tylko sam Bóg". To tak, jakby chciał powiedzieć: „To, co we mnie dobre, zostało uczynione nie tylko ludzkimi siłami. To sam Bóg sprawia we mnie wielkie rzeczy i może sprawić je w tobie, jeżeli się na nie otworzysz. Jeżeli mi siebie zawierzysz, jeżeli mi pozwolisz, ja Chrystus, jako Syn Boży, będę w tobie działał. To nic, że czasem będzie ciężko i że upadniesz. To właśnie znak, że dla ludzi samozbawienie jest niemożliwe, że we własnych siłach nie możesz pokładać ufności, że Ja - Chrystus jestem ci stale potrzebny. Zanim więc zaczniemy odpowiadać na miłość Boga, trzeba z wiarą błagać o Jego moc, która nas do tego uzdolni. Tę konieczność otwarcia się przez wiarę na Bożą pomoc ilustruje znakomicie ewangeliczna scena burzy na jeziorze (Mk 4, 35-41). Uczniowie płynęli z Jezusem łodzią po jeziorze, gdy nagle zerwała się burza. Jezus spał, a oni wpadli w przerażenie, widząc, że mimo ich wysiłków, łódź zaczyna tonąć. Przebudzony Chrystus uciszył natychmiast wiatr i fale i powiedział do uczniów: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak wiary?". W odniesieniu do naszego życia powyższa scena może oznaczać jakąś „burzliwą" sytuację, którą staramy się rozwiązać sami lub z pomocą innych ludzi, a zapominamy o Jezusie, który czeka na dnie naszej duszy, abyśmy go obudzili naszą wiarą, zapytali, co mamy czynić, i poprosili o niezbędne umocnienie.
Wiara jest niezbędnym warunkiem do przyjęcia mocy, którą Bóg pragnie nam ofiarować, abyśmy byli zdolni do odpowiadania na Jego miłość. Często pojmujemy wiarę w sposób bardzo uproszczony i niewystarczający, podczas gdy jest ona złożonym procesem podlegającym ciągłemu rozwojowi. Otóż wiara to nie tylko uznanie, że Bóg istnieje i że Jego Syn umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Od takiej teoretycznej wiary w Boga trzeba przejść do wiary Bogu, czyli wejść z Nim w osobisty kontakt; uznać, że to, co On mówi jest prawdziwe i dla mnie dobre. Z wiary Bogu rodzi się zawierzenie, czyli złożenie całego swojego życia w ręce Tego, który zna nas najlepiej i zapewnia nam bezpieczeństwo. Wreszcie przypieczętowaniem prawdziwej wiary jest wierność i wytrwanie przy Bogu do końca mimo rozmaitych trudności.
Idealnie ujęła istotę wiary św. Teresa od Dzieciątka Jezus, karmelitanka ogłoszona niedawno doktorem Kościoła, wielka w swojej dziecięcej miłości do Chrystusa. Mówiła ona, że wiara to nie liczenie na siebie, ale spodziewanie się wszystkiego od Boga. Przez pierwsze lata swojego życia zakonnego Teresa była przekonana, że to ona powinna Chrystusowi dawać coś od siebie, jakieś własne czyny miłości. W końcu doszła jednak do wniosku, że to co daje Bogu, jest w gruncie rzeczy nieudolne, słabe, bo czynione jej własnymi siłami. Zrozumiała wtedy, że to Chrystus pragnie jej wszystko dać i że chce uzdolnić ją do wypełniania rzeczy jeszcze większych. Zaczęła więc prosić Boga, aby sam dawał jej wszystko - i wymagania, i łaskę potrzebną do ich realizacji, i miłosierdzie dla błędów, które popełni - a ona by Mu w rym nie przeszkadzała.
Można odnieść wrażenie, że takie zdanie się na Jezusa i Jego Boską moc działającą w naszym życiu sprzyja naszej bierności i nakazuje nam tylko czekać, aż Pan Bóg zacznie działać. Nic bardziej mylnego! W życiu Boża łaska musi nierozdzielnie splatać się z naszymi wysiłkami. Fakt, że zdolności jakimi dysponujemy, są darami Boga, nie zwalnia nas z podejmowania wysiłku w celu ich właściwego wykorzystania. Samo stopniowe otwieranie się na Boga, które pozwoli Mu działać w nas i przez nas, to trudna umiejętność, kosztująca sporo wyrzeczeń i walki z własną pychą i samowystarczalnością. Zawsze jednak trzeba pamiętać, że każdą pracę należy rozpoczynać z Chrystusem, bo tylko On może ją skutecznie doprowadzić do końca. Tę ścisłą zależność między działaniem Boga a naszym własnym wysiłkiem idealnie wyraził św. Augustyn, a powtórzył to po nim w polskiej literaturze Franciszek Karpiński: „Pracuj tak, jakbyś mógł sam wszystko zrobić; módl się tak, jakbyś sam nic nie mógł uczynić".
Ta złota myśl, która mogłaby być mottem naszych rekolekcji, jest ściśle zakorzeniona w Ewangelii. W przypowieści o winnym krzewie Chrystus wypowiada następujące zdania: „Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic uczynić nie możecie" (J 15, 5). Słowa te są jakby kontynuacją zakończenia rozmowy z młodzieńcem: „U Boga wszystko jest możliwe". Uzmysławiają one, że już nie tylko rzeczy trudne i nadzwyczajne, ale wszystko co czynimy, poza grzechem i złem, wspierane jest przez Boga. WNim, to znaczy dzięki Niemu, myślimy, mówimy, poruszamy się i jesteśmy. Matka Teresa z Kalkuty, której beatyfikacja została zaplanowana na październik 2003 r., mówiła, że gdyby nie Bóg, nie utrzymałaby w ręku nawet pióra. Bardzo mocno zwracali uwagę na tę prawdę greccy Ojcowie Kościoła, twierdząc, że trudno oddzielić w człowieku to co naturalne, od tego co nadprzyrodzone, ponieważ i łaska, i natura u swych podstaw zakorzeniona jest w Bogu jako Stwórcy i Dawcy życia. Niestety, o tym, że wszystko, co mamy, ostatecznie od Boga pochodzi, bardzo często zapominamy i nie okazujemy Mu za to naszej wdzięczności.
Zachęcam do częstego świadomego wyznawania, że bez Boga nic nie możemy uczynić. Najpierw każdego ranka, gdy rozpoczynamy dzień, próbujmy złożyć wszystko, co nas czeka, w ręce Jezusa, prosząc, by zajął się tym zgodnie ze swoją wolą. Następnie w różnych momentach dnia wzywajmy Go w głębi serca w krótkich aktach modlitewnych, np.: „Jezu, jeśli chcesz, możeszto uczynić", albo gdy zrobimy jakieś głupstwo - „Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną grzesznikiem". Zwłaszcza gdy mamy trudne sprawy do rozwiązania czy ważne decyzje do podjęcia, musimy być bardzo ostrożni, by nie działać sami. Wczesnochrześcijańscy mnisi zalecali w takich sytuacjach wewnętrzne wyciszenie, krótką modlitwę o właściwe rozeznanie oraz trzykrotne obejście spokojnie własnej celi, zanim się cokolwiek zrobi.
W rekolekcyjnym rachunku sumienia spróbujmy odpowiedzieć sobie na kilka zasadniczych pytań:
- Czy wierzę w miłość Chrystusa do mnie i czy chcę ją odwzajemnić w moim życiu?
- Czy znam i staram się wypełniać przykazania z przykazaniem miłości Boga i bliźniego na czele?
- Czy jestem gotów w różnych sytuacjach pójść z wiarą za Chrystusem, a jeśli nie, to co najbardziej mi w tym przeszkadza?
- Czy wierzę Jezusowi; czy zawierzam Mu codziennie swoje życie?
- Czy wierzę, że Jezus pragnie działać we mnie i przeze mnie, i że bez Jego wsparcia nie mogę nic dobrego uczynić?
- Czy wierzę, że Chrystus jest pełen miłosierdzia i czeka wciąż na moje powroty i na moje pełne nawrócenie?
Św. Paweł napisał w liście do Rzymian, że miłość Boża rozlana jest w naszych sercach przez Ducha Świętego (Rz 5, 5). Ten strumień Bożej miłości czeka na ożywienie przez naszą wiarę. Wtedy sam Bóg będzie mógł swobodnie kochać i działać w nas i przez nas, nadając pełną skuteczność naszym nieudolnym wysiłkom.
Powierz swoją grzeszność Bożemu miłosierdziu
Syn Boży zszedł na ziemię i oddał za nas swoje życie, ponieważ nieskończenie ukochał każdego człowieka. Co więcej, Jezus sam nas oczyszcza z naszego braku miłości i uzdalnia do udzielenia odpowiedzi na swoją miłość. Scena spotkania Chrystusa z młodzieńcem kończy się zapewnieniem, że dla Boga nie ma nic niemożliwego - każdego może przemienić i zbawić swoją łaską. Aby przyjąć te niezwykłe Boże dary, człowiek musi jednak spełnić istotny wstępny warunek: uznać z pokorą swoją grzeszność, powiedzieć „potrzebuję miłosierdzia i przebaczenia" - tak jak to uczynili: celnik zdzierca Zacheusz, cudzołożnica Maria Magdalena czy apostoł Piotr po zaparciu się swojego Mistrza. Już niektórzy przedchrześcijańscy greccy filozofowie podkreślali, że początkiem nawrócenia jest poznanie swoich grzechów. Tylko te rany, które pokażemy szczerze Jezusowi podczas spowiedzi mogą być przez Niego uzdrowione. Trzeba to zrobić dobrowolnie, ponieważ Bóg nie chce wchodzić w nasze życie na siłę i bez zaproszenia, nie chce do niczego nas zmuszać. Trzeba to zrobić jak najprędzej, by kanał naszej duszy został oczyszczony i stał się wolny dla przepływu Bożej miłości. Bóg bowiem nie wlewa nowego wina swojej łaski do starego bukłaka, którym jest serce zniewolone grzechem. Posłuchajmy, co mówi na ten temat nasz przewodnik duchowy w czasie tych rekolekcji, św. Augustyn: „Powinieneś być napełniony dobrem, wyzwól się więc od zła. Pomyśl, że Bóg chce napełnić cię miodem. Jeśli jesteś pełen octu, gdzie umieścisz miód? Trzeba wyrzucić zawartość naczynia, co więcej, trzeba oczyścić naczynie energicznie i wydrapać do dna, by było zdolne do przyjęcia nowej rzeczywistości".
Problem polega na tym, że my najczęściej nie widzimy własnych słabości lub je bagatelizujemy. A tymczasem św. Jan Ewangelista w swoim liście wytrąca nas z samozadowolenia i dobrego samopoczucia przypominając: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy" (1 J 1, 8). Wielu z nas z pewnością powie: „Ale przecież Chrystus sam powiedział, że przyszedł wzywać grzeszników, a nie sprawiedliwych". Czy jednak ktokolwiek może szczerze i z całym przekonaniem powiedzieć, że jest w pełni sprawiedliwy? Czy ktoś jest na tyle wolny od grzechów, że może z czystym sumieniem rzucić kamieniem w jawnogrzesznicę? Wydaje się nam tylko, że jesteśmy sprawiedliwi, bo może nie popełniliśmy wielkiej zbrodni. W rzeczywistości nawet sprawiedliwy grzeszy siedem razy na dzień, choćby tylko przez zaniedbanie. Chrystus powiedział dosadnie, że zdamy sprawę z każdego wypowiedzianego słowa.
Nawet najdrobniejsze zło obraża Boga, szkodzi w jakiś sposób bliźniemu, osłabia nas wewnętrznie. Ojciec wschodniej ascezy św. Bazyli zachęcał, abyśmy oceniając nasze grzechy, zawsze mieli przed oczami, oprócz rodzaju i rozmiarów popełnionego zła, również osobę Tego, którego naszym występkiem obraziliśmy. Ta świadomość sprawi, że nawet najmniejszy grzech będzie bolał i domagał się naprawy, bo popełniając go wystąpiliśmy przeciw kochającemu nas Stwórcy i Ojcu. Tak właśnie, jako poważne wykroczenie wobec dobrego Boga, wspominał po latach Augustyn młodzieńczą kradzież owoców z cudzego ogrodu.
Zauważmy, że wielcy święci, mimo iż nie mają wielkich i ciężkich grzechów, im bliżej są Pana Boga, tym częściej mówią o swojej grzeszności. Wczesnochrześcijańscy mnisi mówili do swoich uczniów, że starają się mieć zawsze przed oczami swoje grzechy. To nie jest tylko kokieteria czy fałszywa pokora. Kiedy stoi się bliżej wielkiego światła, najmniejsza plamka jest widoczna i psuje obraz całości. A trzeba jeszcze pamiętać o tym, na co zwróciła uwagę św. Teresa od Dzieciątka Jezus, że jesteśmy zdolni do różnych grzechów, z których nie zdajemy sobie sprawy, a nie popełniamy ich tylko dlatego, że nie nadarza się ku temu okazja oraz przede wszystkim dlatego, że chroni nas od tego wielkie miłosierdzie Boże.
Nie można uciec od świadomości, że jesteśmy skłonni do upadków. W różnych sytuacjach życiowych przeciwstawiamy się woli Boga, zwracamy się ku rzeczom złym, które pozornie wydają się nam dobre i korzystne. W ten sposób wyrządzamy też krzywdę samemu sobie, bo żły wybór prędzej czy później obróci się przeciw nam. Stanowiące istotę grzechu odwracanie się od miłującego nas Boga musi nas w końcu zaboleć i pobudzić do wielkiego żalu. Z drugiej strony jednak, to rozpoznanie własnej słabości nie może stać się powodem rozpaczy czy zwątpienia. Każdy grzech jest złem, ale jest też szkołą, z której można i trzeba wyciągnąć wnioski na przyszłość.
O tym, co można zrobić z naszą grzesznością i jaką postawę zajmuje Bóg wobec człowieka, który upadł, mówi znana przypowieść o synu marnotrawnym (Łk 15, 11-32). Młody człowiek zaczął prowadzić życie na własny rachunek. Pogubił się i zszedł na dno. Zdobył się wówczas na akt pokory i poszedł błagać ojca o litość. Zaryzykował i nie zawiódł się. Ojciec czekał nań z otwartymi rękami. Każdy z nas może być pewny podobnego przyjęcia.
Ogrom grzechu i związany z tym lęk przed surowym i karzącym Bogiem czy wstyd przed spowiednikiem, czasami odstraszają nas od spowiedzi, powodują jej odkładanie lub, co jest najgorsze, skłaniają do zatajania w konfesjonale pewnych grzechów. Tymczasem Bóg czeka cierpliwie na każdy nasz powrót i na naszą szczerą skruchę, bo rozumie naszą słabość i chce nam pomóc. Jego pasją i radością jest wyprowadzanie człowieka z ciemnej doliny. W sposób szczególny kocha człowieka grzesznego, wie bowiem jak jesteśmy wtedy biedni, bezradni i jak bardzo Go potrzebujemy.
Oczywiście, Pan Bóg czeka na powrót połączony z chęcią poprawy z naszej strony. Miłosierdzie nie jest bowiem pobłażliwością, ale daniem szansy na zmianę życia i udzieleniem mocy, która dopełni nasze pragnienie powstania z upadku. Jeżeli człowiek otworzy się na szansę nawrócenia, może, dzięki darom możliwym do otrzymania tylko od Boga, porzucić grzech i jeszcze bardziej przylgnąć do Chrystusa, jeszcze bardziej Go ukochać. Tak jak to zrobiła Maria Magdalena, która po swoim nawróceniu towarzyszyła wiernie Jezusowi do końca aż po krzyż, a nawet otrzymała łaskę oglądania Go jako pierwsza po zmartwychwstaniu. Tak więc grzech, z którego wyciągniemy właściwe wnioski, może stać się „błogosławioną winą". Niezwykłość niekończącego się dialogu żalu i przebaczenia między mną- grzesznikiem a miłosiernym Bogiem ujęła wspaniale św. Teresa od Dzieciątka Jezus w takim wyznaniu: „Choćby moje sumienie było obciążone wszystkimi możliwymi grzechami, poszłabym z sercem złamanym żalem rzucić się w ramiona Jezusa, ponieważ wiem, jak czule On kocha marnotrawne dziecko, które powraca do Niego". Z taką właśnie wiarą młoda Teresa modliła się o nawrócenie skazanego na śmierć zabójcy trzech osób - Pranziniego i została wysłuchana, bo zbrodniarz przed egzekucją okazał skruchę i ucałował krzyż.
Jawnogrzesznica, której Jezus przebaczył grzechy, usłyszała od Niego słowa „Idź, a od tej chwili już nie grzesz" (J 8, 11). Wszyscy słyszymy po spowiedzi te same słowa, a jednak często wracamy do poprzednich błędów. Dlaczego tak się dzieje? Może dlatego, że nie wierzymy w moc rozgrzeszenia. Może dlatego, że tylko mechanicznie wyznaliśmy grzechy, a wcale nie podejmujemy jakiegokolwiek wysiłku, by z nimi walczyć. Może dlatego, że pewne postawy są w nas tak mocno zakorzenione, że stały się już niemal „drugą naturą" i trzeba czasu, by je całkowicie wykorzenić. Może wreszcie dlatego, że Pan Bóg pozostawia w nas jeszcze na pewien czas jakąś słabość, jakiś „oścień", aby nas upokorzyć, aby nam pokazać, jak bardzo potrzebujemy Jego miłosierdzia i umocnienia. Bo nieraz bywa tak, że ktoś pokonanie jakiejś słabości natychmiast przypisuje sobie, nie umie za to podziękować Bogu, popada w pychę, uważa, że Bóg jest mu już niepotrzebny, i w efekcie, wierząc w swoją własną moc, upada po pewnym czasie jeszcze niżej. Św. Augustyn długo miał niespokojne serce. Tułał się po różnych szkołach filozoficznych i sektach. Odczuwał w sercu przyciąganie ku Chrystusowi i pragnienie czystego życia, ale nie miał odwagi porzucić złych przyzwyczajeń, które sprawiały mu przyjemność. Z wielkim bólem, określanym jako wewnętrzne krwawienie, przeżywał rozstanie z kobietą, z którą żył przez kilkanaście lat w nieformalnym związku. Po latach dziwił się sobie i ubolewał, że tak późno ukochał Chrystusa, który nigdy nie przestawał go szukać. Ale może właśnie te lata tułaczki nauczyły go jeszcze bardziej cenić i kochać Tego, którego wreszcie odnalazł, poznał i zrozumiał. Może właśnie to osobiste upokorzenie grzechem sprawiło, że mówił o Bogu z ogromnym uniżeniem i wdzięcznością.
Pan Bóg na pewno nie chce, żebyśmy grzeszyli. Dopuszcza jednak nasze upadki właśnie po to, aby nauczyć nas pokory. Tak więc nasze nawrócenie może trwać długo i łączyć się z nawrotami grzechu. Najważniejsza jednak jest gotowość do duchowej walki, do ciągłego zaczynania od nowa, do natychmiastowego, a nie odkładanego w nieskończoność, przeproszenia Boga w sakramencie pokuty. Znana średniowieczna mistyczka, św. Katarzyna ze Sieny, zapytała kiedyś Jezusa w dialogu duchowym: „Panie, gdzie byłeś, gdy walczyłam z takim trudem z pokusami i upadałam?", a Chrystus odparł: „Byłem właśnie w tej walce". Jak mówił kiedyś Jan Paweł II do młodzieży: „Życie jest walkąw obronie jakiegoś własnego Westerplatte". Często brakuje nam właśnie tej woli walki. Odstraszają nas liczne niepowodzenia w pokonywaniu grzechów. Nie wierzymy w to, że naszą mocą w wewnętrznych zmaganiach jest sam Jezus. Powodem niepodejmowania walki może być też wyjątkowe przywiązanie do pewnych słabości. Przyznajemy się wprawdzie do nich, ale bez rzeczywistej woli powiedzenia „dość". Nie możemy wyzwolić się z jakiegoś grzechu, bo w rzeczywistości polubiliśmy go i tak naprawdę nie chcemy się z niego wyzwolić. A przynajmniej nie chcemy go porzucić natychmiast, teraz, zaraz. Pewnemu wczesnochrześcijańskiemu mnichowi myśli doradzały: „Daj spokój dziś, już jutro zaczniesz czynić pokutę", na co ów mnich odparł w duchu zdecydowanie: „Nie, dziś będę pokutował, a jutro niech się dzieje wola Boża". Podobne rozterki przeżywał młody św. Augustyn. Zanim się w pełni nawrócił, wielokrotnie modlił się do Boga, mówiąc: „Udziel mi czystości i wstrzemięźliwości", ale dodawał w sercu: „Nie teraz!". Doszedł jednak w końcu do takiej chwili, w której zawołał do siebie samego: „Dlaczego jutro? Dlaczego nie teraz? Dlaczego to nie ta chwila ma wyznaczać koniec mojego haniebnego życia?". Po latach, wciąż na podstawie własnych doświadczeń, ale już bez emocji, Augustyn pouczał z naciskiem: „Początkiem dobrego postępowania jest wyspowiadanie się ze złego postępowania. W ten sposób czynisz prawdę i przychodzisz do światła. Nie pieścisz się z sobą, nie zwodzisz się, nie schlebiasz sobie. Nie mówisz: Jestem uczciwy, podczas gdy jesteś niegodziwcem. Zaczynasz czynić prawdę. I dziękujesz Bogu za to, że pokazał ci, czego masz w sobie nienawidzić". To może właśnie dzisiaj jest ta okazja, żeby pokazać Panu Jezusowi swoje rany i powiedzieć: „Chcę walczyć. Między mną a grzechem, który Ty znasz, wszystko skończone. Ja mówię ,dość. A Ty, Boże, który przecież nie chcesz mojego grzechu, pomóż mi przez Twojego Ducha".
Zapytajmy siebie w rekolekcyjnym rachunku sumienia:
- Czy zdaję sobie sprawę z tego, że czyniąc nawet najdrobniejsze zło, odpowiadam nienawiścią na miłość Boga i szkodzę samemu sobie?
- Czy nie jestem przywiązany do pewnych grzechów, wręcz „zakochany"w nich?
- Czy staram się w częstym rachunku sumienia rozpoznawać swoje słabości i bez zwlekania pokazywać je Bożemu miłosierdziu w sakramencie pojednania?
- Czy po grzechu nie zamykam się w sobie, lekceważąc popełnione zło lub popadając w rozpacz, zamiast rzucić się z wiarą w przepaść Bożego miłosierdzia?
- Czy tego miłosierdzia, z drugiej strony, nie nadużywam, wyznając grzechy bezmyślnie i mechanicznie lub odkładając spowiedź w nieskończoność?
- Czy traktuję każdą spowiedź jako moment nowego odbicia od dna i kolejną szansę na nawrócenie?
- Czy wierzę w wielką miłość, jaką Bóg ofiaruje zawsze po grzechu słabemu człowiekowi i czy pragnę na nią odpowiadać, podejmując walkę z tym, co jeszcze oddziela mnie od Boga?
Tego, kto przyznaje się do grzechu i żałuje zań Pan Bóg obdarza wielką miłością i przebaczeniem - darami niemożliwymi do osiągnięcia przez człowieka o własnych siłach.. Przypomniał to w naszych czasach w orędziu skierowanym do całej ludzkości za pośrednictwem prostej zakonnicy św. siostry Faustyny Kowalskiej, którą wybrał sobie na apostołkę Bożego miłosierdzia. Otwórzmy się jak najprędzej i ponawiajmy jak najczęściej to otwarcie na Miłość miłosierną. Chrystus czeka z niecierpliwością i boleje nad naszym zwlekaniem i zamykaniem się na Jego przebaczenie. Do każdego z nas, tak jak niegdyś do siostry Faustyny, kieruje z wyrzutem i żalem słowa: „Pragnę się udzielać duszom i napełniać je swoim miłosierdziem, ale mało jest dusz, które chciałyby przyjąć łaski, które moja miłość im przeznaczyła".
Walcz z tym, co oddala cię od Boga
Bóg kocha nas niegasnącą miłością i dlatego chce uwolnić nas od tego, co zniewala najbardziej - od zła i grzechu. Sam przynosi lekarstwo na nasze rany w postaci przebaczenia i umocnienia. Otacza miłosierdziem upadki, którym ulegliśmy i za które żałujemy, i okazuje ciągłą gotowość do podnoszenia nas po grzechu. Udziela nam równocześnie na przyszłość umocnienia swoją niezbędną łaską, abyśmy mogli podjąć walkę o coraz lepsze odpowiadanie na Jego miłość, o coraz wyraźniejsze stawianie Go w naszym życiu na pierwszym miejscu. Walka z tym, co oddziela nas od Boga trwa do końca naszych dni. Nikt nie może o sobie powiedzieć, że jest już na tyle doskonały, iż nie musi w sobie nic więcej poprawiać. Spróbujemy w tym rozważaniu, wspólnie ze św. Augustynem, studentem z lat siedemdziesiątych IV w., zastanowić się nad tym, z czym powinien walczyć szczególnie młody człowiek - student. Nie chodzi tu o jakieś drobne zewnętrzne zaniedbania, na których, niestety, najczęściej zatrzymujemy się w naszych rachunkach sumienia. Pragnę natomiast, abyśmy sięgnęli do korzeni, czyli do głęboko utrwalonych wewnętrznych przekonań i zachowań, które są przyczyną widocznych na zewnątrz słabości. Równocześnie będzie to refleksja nad walką o przeciwstawne im pozytywne postawy, często zasadnicze dla naszego wzrostu duchowego. W spisanych po latach Wyznaniach Augustyn ukazał co najmniej 4 poważne niebezpieczeństwa, którym uległ, dziwnie podobne do tych, jakie czyhają na współczesnego studenta. Przyjrzymy się im według porządku chronologicznego, w jakim pojawiają się w relacji samego Augustyna.
1. Odrzuć fałszywy obraz miłości
Augustyn tak rozpoczyna opis swojego pobytu na studiach: „Przybyłem do Kartaginy i od razu znalazłem się we wrzącym kotle erotyki. Jeszcze się nie zakochałem, a już kochałem samą myślą o zakochaniu. Bardzo mnie wtedy pociągały widowiska teatralne, bo były pełne obrazów mojej niedoli i jeszcze podsycały ogień, jaki mnie palił".
Jest czymś normalnym, że człowiek potrzebuje miłości. Często jednak młody człowiek nie bardzo rozumie, czym miłość naprawdę jest i stara się ją ograniczyć do cielesnego pożądania i zaspokojenia swoich własnych przyjemności. W takim błędnym rozumowaniu pomagają doskonale współczesne media, w których aż roi się od erotyki. Ostatnio ktoś nawet napisał, że reklama zawierająca treści erotyczne skierowana jest przede wszystkim do ludzi młodych, ponieważ do nich inne argumenty już nie trafiają. To bardzo przykre, że świadomie wpaja się młodzieży zubożony obraz człowieka, a następnie przewrotnie kpi się z nich, że pozostają tylko na zwierzęcym poziomie zmysłów.
Do niezrozumienia tego, czym jest prawdziwa miłość, przyczynia się ubóstwo języka. Powoduje ono, że tym samym terminem „miłość" nazywa się dzisiaj mnóstwo różnych zjawisk. Już jeden z uczniów Freuda pisał, że miłość i seks to nie to samo, mimo że często używamy dla nich tej samej nazwy. Języki starożytne były w tej kwestii o wiele bardziej precyzyjne. Wjęzyku greckim istniały co najmniej cztery słowa, ukazujące różne niuanse związane ze zjawiskiem miłości. Eros oznaczał miłość zmysłową, zwłaszcza pożądliwość płciową, żądzę, pragnienie. Storge oznaczała czułość, przywiązanie. Filia oznaczała przyjaźń, serdeczność. Wreszcie termin agape - używany szczególnie w literaturze chrześcijańskiej - oznaczał miłość Boga do człowieka i odwrotnie, miłość męża i żony, miłość braterską, miłosierdzie. Dopiero to ostatnie greckie słowo agape ukazuje w pełni zjawisko miłości, to, co w nim istotne i nadrzędne. Pozostałe słowa, ukazują tylko pewne cząstki tego zjawiska, które niesłusznie utożsamia się z całością. Oderwana od istoty miłości, ubóstwiana sama erotyka staje się wypaczeniem i zagrożeniem prawdziwej
Na czym polega istota miłości agape między dwojgiem ludzi, czyli istota wzorca, do którego należy wciąż dorastać? Otóż prawdziwa miłość polega na afirmacji drugiej osoby jako całości, nie tylko na zachwycie nad pięknem jej ciała. Wyraża się ona w postawieniu na pierwszym miejscu dobra osoby kochanej, na zdolności do dzielenia z nią wszelkich radości i smutków, a nawet na gotowości do poświęceń, do ofiary z siebie. Z tak rozumianą miłością wiąże się nierozerwalnie trudna postawa, o którą apelował zawsze w swym nauczaniu Karol Wojtyła, najpierw jako biskup krakowski i wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, a później jako papież. Chodzi o odpowiedzialność za drugą osobę i za cały związek, a więc także za dzieci, które mogą być jego owocem, które trzeba przyjąć i wychować. Wykorzystywanie drugiej osoby jak rzeczy i porzucanie jej, stawianie własnej przyjemności ponad dopuszczeniem do życia nowego człowieka i zapewnieniem mu właściwego wychowania, to właśnie przejawy ogromnej niedojrzałości i nieodpowiedzialności. Jan Paweł II przypomniał to znowu w Tryptyku rzymskim:
A kiedy będą stawać się Jednym ciałem"
- przedziwne zjednoczenie -
za jego horyzontem odsłania się
ojcostwo i macierzyństwo.
Wiedzą, że przeszli próg największej odpowiedzialności.
„Stajesz się odpowiedzialny za to, co oswoiłeś" - mówi lis do Małego Księcia w słynnej książce Saint-Exupery'ego. A w innym miejscu ten sam autor przytacza taką piękną definicję miłości: „Kochać to nie znaczy patrzeć na siebie nawzajem, lecz patrzeć razem w tym samym kierunku".
Św. Augustyn, który podczas swoich studiów doświadczył życia w wolnym związku, myląc erotykę z miłością, przestrzegał później, że prawdziwa miłość musi być uporządkowana. Tym człowiek różni się od zwierząt, że potrafi wprowadzać ład w swoje postępowanie, że umie rozumnie nim kierować, a nie pochopnie ulegać emocjom. Z pewnością dojrzewanie do prawdziwej miłości, zachowanie wstrzemięźliwości przed ślubem, wytrwałe i odpowiedzialne prowadzenie życia rodzinnego, przyjęcie i wychowanie dzieci nie są sprawami łatwymi, ale w naszym ludzkim wysiłku zawsze mamy wsparcie Jezusa. On wie, że człowiek jest słaby i właśnie dlatego uczynił małżeństwo sakramentem, w którym przychodzi zawsze z wystarczającą łaską. Wszystko we wspólnym życiu zależy od tego, na ile świadomie zaprasza się do wygłoszenia przysięgi małżeńskiej samego Boga i na ile wzywa się Go jako stróża swojego związku w codziennym życiu.
W rekolekcyjnym rachunku sumienia spróbujmy rozeznać:
- Czy rozumiem, co to jest miłość?
- Czy zdaję sobie sprawę z tego, że wymaga ona odpowiedzialności i ofiary?
- Czy nie mylę prawdziwej miłości z erotyką?
- Czy nie szukam w relacji z drugim człowiekiem tylko własnej przyjemności?
- Czy Jezus jest dla mnie wzorem prawdziwej miłości i czy zapraszam Go, aby mnie takiej miłości nauczył?
2. Poniż swoją pychę
Augustyn tak pisze dalej o swoich studiach w słynnych Wyznaniach: „Gdy byłem u szczytu studiów retorycznych, cieszyłem się tym i nadymałem się wielką pychą".
Pycha, próżność, skupienie uwagi na sobie grozi wszystkim ludziom, ale szczególnie tym, którzy zdobyli wiedzę, ukończyli studia, zrobili stopnie naukowe, zajmują wysokie stanowiska. Wśród nich można znaleźć wielu takich, którzy nie szukają prawdy, ale starająsię być za wszelką cenę oryginalni i myślą tylko o własnej karierze, albo takich, którzy zdobyli jakiś urząd, aby kierować innymi, słabszymi od siebie, albo takich, których Saint-Exupery ukazał w Małym Księciu w postaci próżniaka, ciągle oczekującego pochwał i oklasków. Po latach św. Augustyn, już jako biskup, da taki plastyczny obraz pyszałka: „Człowiek pyszny tak się podnosi przeciwko Bogu, jak dym przeciw niebu. I tak samo niczego nie osiągnie i zginie rozproszony wiatrami własnej próżności. Wznosi się pyszny, nadyma nieprawdziwą wielkością. Taki właśnie jest dym: widzisz wielkie kłęby, a nie ma co uchwycić".
Rzetelne zdobywanie wiedzy pokazuje jak wiele jeszcze nie wiemy. Każde głębsze wejście w jakiś temat rodzi coraz więcej wątpliwości. Obszerne bibliografie pokazują, ile pokoleń badaczy ślęczało nad rozwiązaniem różnych zagadnień, a wciąż jeszcze istnieją luki, które można zapełniać własnymi badaniami. Studia muszą nauczyć pokory, inaczej są zmarnowane. Muszą nauczyć tego, że zanim zacznie się wymagać od innych, należy najpierw wymagać od siebie. Prawdziwie mądry człowiek zna swoją wartość, ale jest przy tym skromny. Bardzo mi imponuje postać wybitnego polskiego kompozytora Wojciecha Kilara. Człowiek znany na całym świecie, autor muzyki do ponad 100 filmów, nagrodzony wieloma nagrodami, potrafi w każdym wywiadzie, jakiego udziela, być dziecięco skromny, zawstydzony, gdy się go chwali. Woli mówić o dziedzinie, którąsię zajmuje niż o swojej osobie. Odwraca uwagę od siebie, a kieruje ją na Boga jako dawcę talentów.
Nasza pycha w stosunku do innych ludzi może przejawiać się nie tylko w postawie wyższości związanej ze zdobytym wykształceniem czy zajmowaną pozycją społeczną. Może ona również uzewnętrznić się w braku wyrozumiałości dla cudzych błędów i w nieumiejętności przebaczania tym, którzy coś przeciw nam zawinili. Postępujemy wówczas tak, jakbyśmy sami byli zawsze bez winy. A przecież codziennie w modlitwie „Ojcze nasz" wypowiadamy słowa, które, o ile są wymawiane mechanicznie i bezmyślnie, mogą być jednym z największych kłamstw: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Pan Bóg jako miłosierny Ojciec może odpuszczać nam winy zupełnie bezinteresownie, uzależnił to jednak od naszego miłosierdzia wobec bliźnich. Zarówno Ewangelie, jak i najstarsze pisma chrześcijańskie przypominają nieustannie, żeby zostawić swój dar przed ołtarzem, wrócić i pojednać się ze swoim bratem. Musiało to być i wówczas poważnym problemem. Przykładem jest postawa brata syna marnotrawnego ze znanej przypowieści. Nie potrafił on, tak jak ojciec, uradować się z powrotu grzesznika. Wpatrzony we własną sprawiedliwość spoglądał na brata z pychą i pogardą. Ale my czasami postępujemy jeszcze gorzej. Idąc do spowiedzi czy odchodząc od konfesjonału, mamy przecież świadomość, że Chrystus przyjmuje nas z otwartymi ramionami mimo naszych słabości. Oczekujemy od Niego wyrozumiałości, rozgrzeszenia, pocieszenia, a potem... sami zapominamy darować taką postawę innym. Galijski kaznodzieja z V w., Cezary z Arles, mówi jasno i dosadnie: „Dwa są rodzaje jałmużn: jeden dobry, drugi lepszy; jeden - byś ubogiemu podał kromkę chleba, drugi - byś przebaczył zaraz bratu twojemu, gdy przeciw tobie zawinił. Od tego rodzaju duchowej jałmużny, jaką jest przebaczenie win bliźniemu nikt nie potrafi się wymówić i nikt nie będzie mógł znaleźć racji, dla której nie mógłby jej wypełnić. Ta bowiem jałmużna, polegająca na darowaniu krzywd tym, którzy występują przeciw nam, wydawana jest nie z magazynu, nie ze stodoły, nie z portfela, ale ze skarbca serca". Odmawiając modlitwę „Ojcze nasz", idąc do konfesjonału czy przychodząc na Eucharystię módlmy się więc, aby nasze serce z wdzięczności za odpuszczone nam grzechy stało się pokorne wobec braci i hojne w przebaczenie dla innych. W przeciwnym razie skarbiec miłosierdzia niebiańskiego zostanie i dla nas zamknięty.
Pychę można okazywać nie tylko wobec ludz