Cien w poludnie - BARCLAY JAMES

Szczegóły
Tytuł Cien w poludnie - BARCLAY JAMES
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Cien w poludnie - BARCLAY JAMES PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Cien w poludnie - BARCLAY JAMES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Cien w poludnie - BARCLAY JAMES - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAMES BARCLAY Cien w poludnie (NOONSHADE) Przelozyl: Pawel Pyrka Wydanie oryginalne: 2000 Wydanie polskie: 2003 Dla moich rodzicow, Keitha i Thei Barclay. Jak zawsze obok mnie i jak zawsze wspanialych. Dziekuje wszystkim, ktorzy nieustannie obdarzali mnie swoim wsparciem, pomoca i sila. Sa jednak tacy, ktorych chcialbym wymienic tu z imienia: Tara Falk, za zachete do dalszej pracy; Peter Robinson, John Cross, Dave Mutton i Dick Whichelow, na ktorych zawsze moge liczyc; Paul Fawcett i Lisa Edney, za tolerancje i cierpliwosc znacznie przekraczajace ich obowiazki; William Holley, ktory stal sie moim pierwszym fanem; i Simon Spanton, ktorego redaktorska wyrozumialosc ulepsza wszystko, co pisze. Bez was byloby to o wiele mniej zabawne. Dziekuje wam. BOHATEROWIE KRUCY Hirad Coldheart BARBARZYNCABezimienny WOJOWNIK Thraun WOJOWNIK I ZMIENNOKSZTALTNY Will Begman ZLODZIEJ Ilkar JULATSANSKI MAG Denser MAG ZLODZIEJA SWITU Erienne MAG FORMUL XETESK - KOLEGIUM MAGII Styliann WLADCA XETESKUDystran MISTRZ BADACZ Ile, Cil, Rya, Aeb PROTEKTORZY JULATSA - KOLEGIUM MAGII Kerela STARSZY MAGBarras NEGOCJATOR Kard GENERAL GWARDII KOLEGIUM BARONOWIE, LORDOWIE I ZOLNIERZE Ry Darrick GENERAL POLACZONYCH ARMIIBlackthorne BARON Z POLUDNIA Gresse BARON Z POLUDNIOWEGO WSCHODU Tessaya WODZ ZJEDNOCZONYCH PLEMION Senedai DOWODCA ARMII POLNOCNEJ Riasu DOWODCA REZERWY KAMIENNYCH WROT Kessarin ZWIADOWCA WAZNIEJSI CZLONKOWIE MIOTOW Sha-Kaan WIELKI KAANElu-Kaan MLODY KAAN Tanis-Veret STARSZY MIOTU VERET I ALTEMELDE MIOTU KAAN Yasal-Naik PRZYWODCA MIOTU NAIK PROLOG Wibracja w jego glowie nasilila sie. W ciemnosciach Choulu, gleboko pod dzunglami Terasu, odpoczywajacy czlonkowie Miotu poruszyli sie niespokojnie, choc wiekszosc z nich nie rozumiala tego, co odczuwali.Niczym natarczywy owad, ktorego nie mogl dostrzec, brzeczenie szarpalo jego nerwy i napelnialo dusze niepokojem. Otworzyl olbrzymie, niebieskie oko. Zrenica poszerzyla sie, wpuszczajac nikle swiatlo naplywajace z wejscia umieszczonego wysoko w gorze. Slaby blask oswietlal wilgotne, skalne sciany, zwieszajace sie wokol liany i mech pokrywajacy niemal kazda powierzchnie. Zobaczyl rozwijajace sie skrzydla, wyciagniete szyje i leniwy ruch opazurzonych lap. Miot budzil sie z glebokiego snu. Poczul przyspieszenie pulsow, uslyszal szum powietrza wciaganego do poteznych pluc i trzask szeroko otwierajacych sie szczek. Potezny dreszcz przebiegl mu po ciele i serce Sha-Kaana zadrzalo. Wibracja, teraz niczym sygnal alarmu, zabrzmiala mu pod czaszka. Wstal, rozkladajac wielkie skrzydla do lotu, i wydal z siebie potezny ryk przebudzenia. Wzlecial w strone swiatla i na czele Miotu ruszyl ku olbrzymiej plamie na niebie, gdzie wlasnie rozpoczynala sie nowa bitwa. ROZDZIAL 1 To bedzie chwalebny dzien. Lord Senedai, wodz plemion Heystron, stal na gorujacej nad otoczeniem platformie i spogladal na kleby dymu unoszacego sie nad Julatsa, podczas gdy jego ludzie podpalali budynek po budynku. Jego nozdrza wypelnial ostry, lecz jakze przyjemny zapach spalenizny, a przez zaslone dymu dostrzegal jezyki czarnego i bialego ognia. Jego szamani, czerpiac z nieograniczonej mocy WiedzMistrzow, rozrywali na strzepy to, co pozostalo jeszcze z samego serca miasta. I nie bylo sposobu, aby Julatsanczycy mogli ich powstrzymac.Biale jezory wystrzeliwane z palcow setki szamanow gryzly i pozeraly tak kamien, jak i drewno, burzac budynki, mury i barykady. Tam zas, gdzie uciekali przerazeni ludzie, siegal czarny ogien, odrywajac cialo od kosci i wytapiajac oczy z czaszek. Dokola mezczyzni i kobiety padali z przerazliwym wrzaskiem, umierajac w straszliwych meczarniach. Senedai nie odczuwal nawet cienia wspolczucia. Zeskoczyl z platformy i przywolal do siebie oficerow. Tym, co jeszcze powstrzymywalo jego triumfalny pochod na Kolegium Julatsy, byli magowie, oslaniajacy ciagle wiele pasm terenu na granicy miasta, i zolnierze, chroniacy tych pierwszych przed atakami wesmenskich wojownikow. Nadszedl juz czas, by polozyc kres temu irytujacemu oporowi. Wykrzykujac rozkazy, ruszyl w strone pierwszej linii, spogladajac jednoczesnie na sztandary i proporce, ktore poruszyly sie i pochylily - plemiona odpowiedzialy na zew wodza. Nagle z przodu wyrosla sciana plomieni i eksplozja zaklecia wstrzasnela podlozem. Ogien otoczyl i pochlonal stojacych murem szamanow. Umarli, nie zdolawszy wydac zadnego dzwieku. -Napierac! Napierac! - krzyknal Senedai, ale jego glos utonal w ogluszajacej wrzawie walki. Ledwie sto metrow wczesniej odglosy bitwy przypominaly niski, gleboki i jednolity pomruk. Teraz Senedai slyszal pojedyncze uderzenia mieczy, okrzyki przerazenia, paniki i bolu. Slyszal rozkazy wykrzykiwane zachrypnietymi glosami, rozpaczliwe, ale zdecydowane, i gluche, tepe uderzenia metalu o skory, slyszal huk walacych sie kamieni i trzask pekajacego drewna. Otoczony chroniacym go polksiezycem gwardzistow Senedai - tak jak szamani, procz tych najbardziej szalonych - trzymal sie poza zasiegiem wrogich lukow. Linia obrony Julatsanczykow stopniala juz niemal do punktu zalamania i wodz Wesmenow wiedzial, ze kiedy w koncu peknie, jego wojownicy przedra sie prosto do murow samego kolegium. Zagraly rogi i Wesmeni natarli na nowo. Za linia wroga szalal czarny ogien, rozdzierajac ciala magow probujacych rzucic zaklecia ochronne. Senedai smakowal cierpienie Julatsanczykow, patrzac, jak wesmenskie topory wznosza sie i opadaja, posylajac ku zasnutemu dymem niebu fontanny krwi. -Ci magowie z prawej maja byc starci na proch! - krzyknal do jednego z oficerow. - Natychmiast przeslij sygnal. Ziemia znow zadrzala od julatsanskiej magii, powialo lodowatym powietrzem i z nieba splynal deszcz ognia, topiac nacierajacych. Kazdy krok wesmenskiej armii byl okupiony rzeka krwi. Grupa szamanow oderwala sie od glownych sil i posrod gradu padajacych strzal ruszyla na prawo. Jeden z nich padl z drzewcem zatopionym gleboko w udzie, zwijajac sie z bolu. Reszta szla dalej. Senedai poczul dreszcz, kiedy zobaczyl, jak ich usta i dlonie poruszaja sie. Szamani przywolywali ogien wprost z czarnych dusz WiedzMistrzow, aby potem wyzwolic jego straszliwa moc i skierowac ja na bezradne ofiary. Nagle bardziej poczul, niz zauwazyl jakas zmiane. Ogien wyplywajacy z rozcapierzonych palcow szamanow przygasl, rozblysl na chwile, a potem zamigotal i znikl. Szeregi Wesmenow zafalowaly. Z kazdego miejsca pola dochodzily okrzyki zaskoczenia, szamani zas z niedowierzaniem spogladali na swoje dlonie i na twarze towarzyszy, na ktorych malowalo sie zaskoczenie, lek i w koncu rozpacz. Posrod obroncow rozlegaly sie coraz glosniejsze okrzyki radosci. Salwy zaklec momentalnie nabraly intensywnosci, a zolnierze natarli, wykorzystujac zamieszanie ogarniajace szeregi wesmenskich wojownikow. Natarli i odepchneli oblegajacych. -Panie? - zapytal niepewnie jeden z kapitanow. Senedai odwrocil sie i zobaczyl w oczach oficera obawe niegodna wesmenskiego wojownika. Poczul, jak wzbiera w nim gniew i przesunal wzrok z powrotem na pole bitwy. Jego ludzie gineli od morderczej magii i ciosow mieczy Julatsanczykow, ktorzy, choc wyczerpani, uderzali, jakby wstapily w nich nowe sily. Odepchnal kapitana i ruszyl przed siebie, nie zwazajac na ryzyko. -Na moce duchow, czyz nie jestesmy wojownikami? - ryknal w kierunku wrzawy walczacych. - Niech zagraja do szturmu! Atak frontalny. Do diabla z magia, wyrzniemy ich stala naszych mieczy. Do ataku, sukinsyny! Na nich! Wpadl miedzy wojownikow, zatapiajac swoj topor w barku jednego z Julatsanczykow. Mezczyzna padl. Senedai stanal na nim, wyrwal bron z ciala i uderzyl zamachem w twarz kolejnego wroga. Walczacy dokola Wesmeni ruszyli za przykladem wodza i z wojenna piesnia na ustach ruszyli do kontrataku. Rogi zagraly nowe rozkazy, a rozchwiane proporce uniosly sie wysoko i szeregi wojownikow znow ruszyly naprzod. Plemiona, nie zwracajac uwagi na niosace bol i smierc zaklecia i widzac, jak zacieklosc rzezi oslabia ducha julatsanskich obroncow, runely z powrotem w szalenczy wir bitwy. Senedai przesunal wzrok po dlugiej linii natarcia i usmiechnal sie. Wiedzial, jak wielu wojownikow zginie bez wsparcia magii WiedzMistrzow, ale dzisiejszy dzien i tak bedzie nalezal do Wesmenow. Notujac w pamieci polozenie grup magow ofensywnych, bez trudu odbil wymierzone w jego bok niezdarne pchniecie i rzucil sie z powrotem do walki. * * * Krucy stali w milczeniu na centralnym placu Parvy. Bitwa byla wygrana. Zlodziej Switu zostal rzucony, WiedzMistrzowie ulegli zniszczeniu, a ich siedziba na powrot stala sie miastem umarlych. Ponad nimi, wysoko na niebie, widniala pozostalosc po Zlodzieju Switu: obca, zlowieszcza plama o zmieniajacym sie odcieniu brazu, zawieszona niczym drapiezna bestia nad ziemia Balai. Szczelina miedzywymiarowa prowadzaca w nicosc.Po drugiej stronie placu resztki zolnierzy kawalerii czterech kolegiow pod wodza Darricka znosili ciala poleglych na prowizoryczne stosy pogrzebowe. Po jednej stronie skladali wlasnych towarzyszy, po drugiej Wesmenow, straznikow swiatyni i akolitow WiedzMistrzow. Tych pierwszych przenosili z czcia i naleznym poszanowaniem, tych drugich ciagneli po ziemi i rzucali prosto na stosy. Styliann i jego Protektorzy przeszukiwali zrujnowana piramide w nadziei znalezienia czegos, co wyjasniloby powod krotkiego, acz burzliwego powrotu WiedzMistrzow do swiata zywych. Cisza panujaca na placu byla niemal fizycznie wyczuwalna. Ludzie Darricka pracowali przy zwlokach w calkowitym milczeniu, a niebo pod szczelina miedzywymiarowa bylo pozbawione ptakow. Nawet wiatr gwizdzacy na otwartej przestrzeni, wpadajac miedzy zabudowania Parvy, stawal sie szeptem. Dla Krukow bol straty po raz kolejny przycmiewal blask i radosc zwyciestwa. Denser wspieral sie ciezko na ramieniu Hirada, a Erienne podtrzymywala go w pasie. Ilkar stal obok barbarzyncy. Po drugiej stronie grobu Will, Thraun i Bezimienny spogladali na przykryte calunem cialo Jandyra. Luk elfa ulozono wzdluz ciala, a jego miecz spoczywal na piersiach. Cisze panujaca wokol Krukow przepelnial smutek. W chwili tak wielkiego triumfu Jandyr stracil zycie. Po wszystkim, co przeszedl, los okazal sie niezyczliwy. Dla Ilkara strata byla szczegolnie bolesna. Nie bylo zbyt wielu elfow na Balai, wiekszosc wolala zycie pod goracym sloncem Krain Poludniowych. Obecnie niewielu przybywalo na Kontynent Polnocny, zaledwie nieustannie malejaca garstka tych, ktorzy szli za glosem magii. Smierc kogos takiego jak Jandyr byla ciosem dla nich wszystkich. Ale to Will i Thraun odczuwali zal najdotkliwiej. Ich dluga przyjazn z elfem polegla w sluzbie Krukow i Balai. To co zaczelo sie jako zwykla akcja ratunkowa, dobieglo konca na stopniach grobowca WiedzMistrzow po szalenczym poscigu za jedynym zakleciem, ktore moglo uchronic Balaie od starozytnego zla. Jednak Jandyr zginal, nie znajac rezultatu rzucenia Zlodzieja Switu. Zycie bywalo okrutne. Niewczesna smierc szczegolnie. Bezimienny zaintonowal slowa pozegnania Kruka: - Na polnocy, na wschodzie, na poludniu i na zachodzie. Choc odszedles, na zawsze pozostaniesz Krukiem. Balaia nigdy nie zapomni ofiary, jaka zlozyles, a bogowie usmiechac sie beda do twojej duszy. Pomyslnych wiatrow Kruku na twojej drodze, teraz i zawsze. Will pochylil glowe. -Dziekuje, jestesmy wdzieczni za wasz szacunek i czesc. Teraz Thraun i ja chcielibysmy zostac z nim sami. -Naturalnie - odparl Ilkar i odszedl. -Ja jeszcze chwile pozostane - odezwala sie Erienne, puszczajac Densera. - Przybyl przeciez, by ratowac moja rodzine. Will zaprosil ja gestem i Erienne uklekla przy grobie obok Thrauna, laczac sie z nimi w zalu i rozmyslaniach. Bezimienny, Hirad i Denser zrownali sie z Ilkarem i cala czworka zasiadla przy tunelu prowadzacym do piramidy. Szczelina wisiala wprost nad nimi, ogromna i zlowrozbna. Po drugiej stronie placu ludzie Darricka dalej ukladali ciala na stosy. Kaluze zaschnietej krwi pokrywaly kamienny bruk, a tu i owdzie wiatr targal i podrywal kawalki poszarpanych ubran. Styliann i Protektorzy pozostawali wewnatrz grobowca, bez watpienia zmudnie badajac kazdy napis, rysunek i mozaike. General Ry Darrick podszedl i dolaczyl do nich w chwili, gdy Bezimienny konczyl rozdawac kubki z kawa zagotowana w kociolku Willa. -Z zalem o tym mowie - zaczal Darrick, przerywajac ogolne milczenie - ale choc odnieslismy wielkie zwyciestwo, to jest nas teraz najwyzej trzy setki, a na drodze do domu znajduje sie jakies piecdziesiat tysiecy Wesmenow. -Smieszne, prawda? - Ilkar wzruszyl ramionami. - Pomyslec, czego dokonalismy, a i tak wszystko sprowadza sie do tego, ze dalismy Balai szanse. Nadal nic nie jest pewne. -Koniec plawienia sie w chwale - mruknal Hirad. -Nie umniejszajcie tego, co udalo nam sie dokonac - powiedzial Denser, kladac sie z rekami pod glowa. - Pewne jest, ze WiedzMistrzowie nie zdobeda wladzy na Balaia. Wiecej nawet, zniszczylismy ich na dobre i dalismy wszystkim nadzieje na zwyciestwo. Jest sie w czym plawic, Hirad. -Sprobuje - na twarzy barbarzyncy pojawil sie lekki usmiech. -Pamietaj tez - ciagnal Denser - ze Wesmeni nie maja juz magii. -A my nie mamy armii - wtracil gorzko Ilkar. -Zastanawiam sie, czy w ogole bedziemy mieli do czego wracac? - wlaczyl sie Bezimienny. -Mysle, ze Polaczenie mogloby wyjasnic nieco sytuacje - pokiwal glowa Denser. -Dzieki za wklad w rozmowe - mruknal Ilkar. - A moze sie z tym przespisz? -To tylko propozycja - odparl ostro Xeteskianin. -Chyba jestesmy troche za daleko od Kamiennych Wrot, nie sadzisz? - Elf poklepal go po ramieniu. -Selyn sie udalo - zabrzmial glos z tunelu. Krucy poruszyli sie i spojrzeli za siebie. Styliann, wladca Gory Xetesku, wylonil sie z cienia korytarza. Protektorzy pozostali gdzies w srodku. Twarz maga byla blada i zdradzala zmeczenie. Stracil gdzies opaske na wlosy, ktore teraz swobodnie opadaly mu na ramiona. -Moge? - wskazal na kociolek z kawa. Bezimienny wzruszyl ramionami i skinal glowa. Styliann napelnil kubek i usiadl obok Krukow. -Rozmyslalem - odezwal sie. -Ach, tak? - mruknal Denser. - Twoje zdolnosci nie przestaja mnie zaskakiwac. W oczach Stylianna pojawil sie niebezpieczny blysk. -Moze i katalizatory Zlodzieja Switu zostaly zniszczone, Denser, ale ja nadal pozostaje twoim przelozonym. Lepiej dla ciebie, zebys o tym pamietal - przerwal na chwile, a potem ciagnal dalej. - Selyn byla specjalistka od Polaczen. Przekazala mi informacje, na krotko przed jej wejsciem do miasta, o poteznych jednostkach Wesmenow opuszczajacych Parve i udajacych sie w kierunku Kamiennych Wrot. Nie mogli jeszcze dotrzec do przeleczy, wiec spotkamy ich z pewnoscia gdzies po drodze. - Wladca Xetesku zacisnal szczeki, jakby broniac sie przed nadchodzacymi slowami. - Mysle, ze w tej chwili powinnismy wspolpracowac. Atmosfera przy kawie wyraznie sie ochlodzila. W koncu odezwal sie Bezimienny: -Twoja interwencja w czasie bitwy, choc przydatna, raczej nie byla spowodowana checia pomocy. Wczesniej zas chciales zabic nas wszystkich. Probowales zwrocic przeciw mnie Protektorow. A teraz proponujesz wspolprace. - Wojownik spojrzal z ponura mina w glab tunelu. -Dotarlismy tutaj bez twojej pomocy. Tak tez wrocimy - oswiadczyl Hirad. Styliann przyjrzal sie im spokojnie z ledwie widocznym cieniem usmiechu na ustach. -Jestescie dobrzy. Wiem o tym doskonale. Jednak nie dostrzegacie w pelni powagi swojej sytuacji. Bez naszej pomocy Krucy nie dotra na wschod. Pamietajcie, ze Kamienne Wrota zostaly dla was otwarte. Teraz z pewnoscia sa juz zablokowane. Ja mam odpowiedni zasieg Polaczenia, a takze kontakty, ktore umozliwia nam przejscie. Wy nie macie nic, a Darrick i tak odpowiada przede mna i kolegiami. -Wyglada, ze nie jestesmy ci do niczego potrzebni - zdziwil sie Hirad. Styliann usmiechnal sie. -Krucy zawsze sie do czegos przydadza. Bezimienny powoli pokiwal glowa. -A ty juz, jak sadze, masz jakis pomysl? - zapytal. -Tak, jezeli chodzi o trase powrotu. Taktyke pozostawiam generalowi. - Styliann spojrzal na milczacego Darricka. General siedzial nieruchomo niemal przez cala rozmowe, drgnal tylko, kiedy Xeteskianin przypomnial jego miejsce w lancuchu dowodzenia. -Wiec moze opowiedz nam o swoim planie, panie - zaproponowal Darrick. Hirad poczul pod czaszka fale naplywajacego bolu. Musial sie napic. Najlepiej alkoholu, zeby choc na chwile odegnac cierpienie. Poderwal sie na rowne nogi i ruszyl w strone ognia. -Wszystko w porzadku, Hirad? - zapytal Ilkar. -Niezbyt. Glowa mi peka. - Na plecach poczul zimny dreszcz, jakby ktos strzasnal mu za kolnierz snieg z galezi. Dreszcz pojawil sie i znikl. W powietrzu zaszla zmiana, jakby ruch, ktory jednak nie mial nic wspolnego z wiejaca od jakiegos czasu ciepla bryza. Hirad zatrzymal sie, spogladajac na niebo, niebieskie i czyste poza wibrujacym zarysem szczeliny. Nagle brazowawa powierzchnia zjawiska zafalowala gwaltownie, zapadla sie, potem wydela jak babel i na ulamek sekundy pekla! Cisze spokojnego dotychczas popoludnia rozdarl niski, potezny ryk. Ryk straszliwy, triumfalny, rzec by mozna apokaliptyczny. Hirad wrzasnal i na slepo rzucil sie do ucieczki, zmierzajac na wschod, w strone lasu odleglego o kilka kilometrow. Wszystkie leki, jakie od czasu spotkania z Sha-Kaanem kryl gleboko w duszy, w jednej chwili staly sie rzeczywistoscia. Tak szybko, po okupionym krwia i bolem zwyciestwie, znow staneli w obliczu nieuniknionej zaglady i ostatecznego zniszczenia. Na niebie Balai pojawil sie smok. * * * To byla droga, jaka lubil najbardziej - droga miecza. Wesmeni byli wojownikami, a nie magami. I choc moc WiedzMistrzow prowadzila ich szlakiem zwyciestw duzo szybciej i pewniej, niz mogl sobie wymarzyc, lord Tessaya byl przekonany, ze odniosa zwyciestwo nawet bez wsparcia bialego i czarnego ognia.Teraz ta moc, pozyczona, ukradziona, darowana czy jakkolwiek inaczej by ja nazwac, opuscila ich. Szamani nie dzierzyli juz wladzy i lojalnosc Wesmenow znow nalezala do wodzow plemiennych. Bylo to jednoczesnie ekscytujace i przerazajace. Gdyby jednosc plemion sie rozpadla, armie czterech kolegiow zmiotlyby ich daleko za Czarne Szczyty. Gdyby jednak udalo sie ja utrzymac - Tessaya wierzyl, ze zdobyliby Korine, a wraz z nia kontrolowaliby samo serce, dusze i cale bogactwo wschodniej Balai. Teraz jednak musial obawiac sie mocy kolegiow, przed ktora nie mial zadnej obrony. Sen o plonacych wiezycach Xetesku musial zaczekac, przynajmniej na razie. Jego ogorzala, osmagana wiatrem twarz wykrzywila sie w zlowieszczym usmiechu. Byly jeszcze inne sposoby radzenia sobie z magami. Tessaya nawet przez chwile nie myslal o porazce. Szczegolnie, kiedy opijal ostatnie zwyciestwo. Zwyciestwo nad magami. Kiedy rozeszla sie wiadomosc, ze szamani utracili polaczenie z WiedzMistrzami, tysiacom Wesmenow przekraczajacym Kamienne Wrota zagrozila panika. Jednak Tessaya, nie zdajac sobie nawet sprawy, ze czyni tak samo jak Senedai w odleglej Julatsie, uspokoil szeregi i osobiscie poprowadzil oddzialy przez Wrota na wschodnia czesc gor. Armia kolegium wiedziala, ze nadchodza, ale byla w zatrwazajacej mniejszosci. Fala za fala Wesmeni wdarli sie w ich linie. Ich wycie zagluszylo wykrzykiwane rozkazy, wrzaski przerazenia i jeki umierajacych. Z Tessaya na czele byli nie do zatrzymania, opetani zadza krwi i zwyciestwa. Ich topory i miecze rabaly cialo i roztrzaskiwaly kosc. Obroncy byli uparci, ale gdy ciala ich towarzyszy pokryly pole przed przelecza, a wsparcie magow zostalo zniszczone, bitwa przemienila sie raczej w zorganizowana rzez. Tessaya czul nawet lekkie rozczarowanie. Siedzac w karczmie w Kamiennych Wrotach, teraz oczyszczonej z cial, wodz Wesmenow wspominal bitwe, podstawowe bledy obroncow i ich chaotyczne, rozpaczliwe rozkazy. Jakze zaskoczyli go ci, co uciekali, i ci unoszacy ramiona w gescie poddania. Zupelnie inaczej niz po zachodniej stronie Wrot. Tam widzial regularna i zorganizowana armie, gotowa bic sie do ostatniego czlowieka. Przeciwnika, ktory utrzymywal sie dluzej, niz powinien. Wroga zdolnego zdobyc jego szacunek. Najbardziej jednak zawiodla go dramatyczna porazka generala trzymajacego, jak mu doniesiono, piecze nad obrona Kamiennych Wrot. Falszywa reputacja. Wstyd. A mogl byc kolejnym godnym przeciwnikiem. Tymczasem okazal sie takim samym tchorzem jak cala reszta. Imie Darricka przestanie wkrotce budzic u Wesmenow przerazenie. Drzwi karczmy otworzyly sie i do srodka wszedl jeden z jego starszych szamanow. Bez mocy WiedzMistrzow nie byl juz kims, na kogo Tessaya musialby uwazac, ale wodz plemion Paleon nadal darzyl go szacunkiem. Tessaya napelnil drugi kubek i szaman zasiadl naprzeciw niego przy zacienionym stole z tylu karczmy. -Wygladasz na zmeczonego, Arnoanie. -To byl dlugi dzien, panie. -Ale juz dobiega konca, jak slysze. Rzeczywiscie, odglosy swietujacych Wesmenow nasilaly sie. -Co z twoimi ranami, panie? - zapytal Arnoan. -Bede zyl - Tessaya usmiechnal sie, rozbawiony niemal ojcowska troska szamana. Oparzenie na prawym przedramieniu bylo bolesne i pokryte pecherzami, ale zostalo oczyszczone i zabandazowane. Gdyby nie odskoczyl tak szybko od miejsca, gdzie uderzyla Kula-Plomieni, pewnie bylby teraz martwy. Skaleczenia na twarzy, torsie i nogach stanowily tylko trofea z zacieklej walki. Chociaz w jego wieku i przy jego pozycji wyglad nie mial juz takiego znaczenia. Odkryl nawet, ze mecza go zabiegi kobiet. Jego linia i tak przetrwa - mial synow, ktorzy nie umieli jeszcze chodzic i takich, ktorzy byli juz wojownikami. A teraz ich ojciec poprowadzil plemiona do zwyciestwa przy Kamiennych Wrotach. Co dalej? To wlasnie pytanie z pewnoscia nurtowalo Arnoana. -Co przyniesie nam swit? - zapytal szaman. -Odpoczynek i umacnianie sie. Nie pozwole raz jeszcze odebrac sobie przeleczy - odpowiedzial Tessaya, a jego twarz nabrala ponurego wyrazu. - Lord Taomi i sily poludniowe powinny dolaczyc do nas najdalej za jeden dzien. Wtedy zaplanujemy podboj Koriny. -Naprawde wierzysz, ze mozemy tego dokonac, panie? Tessaya pokiwal glowa. -Nie maja juz wojska. Tylko obrone miast i rezerwy. My mamy dziesiec tysiecy ludzi tutaj, pietnascie o dwa dni drogi od przeleczy, kolejne dwadziescia piec tysiecy, ktore przekroczylo zatoke Triverne, zeby zaatakowac kolegia i jeszcze sily z poludnia. Kto nas zatrzyma? -Panie, nikt nie zaprzecza, ze przewaga militarna lezy po naszej stronie. Ale moc magiczna kolegiow jest znaczna. Bledem byloby nie doceniac tego - Arnoan pochylil sie do przodu, skladajac kosciste palce przed soba. Tessaya poruszyl poparzonym ramieniem. -Czy wygladam na kogos, kto popelnia takie bledy? - Oczy zwezily mu sie w szparki. - Arnoanie, jestem najstarszym z lordow, przewodze najwiekszej radzie plemion. A wszystko to dlatego, ze nigdy nie mialem zwyczaju niedoceniac wroga. Tak, magowie sa potezni, a kolegia wystapia przeciw nam z wielka moca. Ale mag szybko sie meczy, a bez ochrony szybko umiera. Utrata naszej magii to powazny cios, ale my urodzilismy sie do miecza, a nie do zaklec. Wesmeni beda rzadzic Balaia, a ja bede rzadzil Wesmenami. * * * Posilki z poludnia nie mialy dotrzec do Tessayi. Wesmeni poszli w rozsypke i wycofywali sie do Blackthorne, podczas gdy baron, do niedawna jeszcze wladca tego miasta, spogladal z wysokich skal na obraz swego zwyciestwa. Wraz z nim byl baron Gresse, poturbowany, ale szczesliwy, oraz okolo pieciuset zolnierzy i magow. Wszyscy marzyli o powrocie do domu.Jednak euforia po zwyciestwie na Sepich Skalach nie mogla trwac dlugo. Ich sytuacja pozostawala nadal niebezpieczna. Zaledwie kilkunastu magow przetrwalo niszczacy atak bialego ognia, rannych bylo wiecej niz sprawnych, a porazke Wesmenow w ogromnym stopniu wywolalo zamieszanie po utracie kontaktu z moca WiedzMistrzow. Blackthorne i Gresse rozdmuchali tylko panujaca panike. Gdyby Wesmeni zdecydowali sie nagle zawrocic i odnalezc swych wrogow, kolejne zwyciestwo byloby o wiele trudniejsze. Mimo wszystko Blackthorne uznawal taki krok za malo prawdopodobny. W zamieszaniu na Sepich Skalach nie dalo sie okreslic liczebnosci zadnej ze stron i baron wiedzial, ze wesmenski dowodca bedzie wolal wycofac sie do miasta, a potem, lizac rany i planujac kolejny atak, oczekiwac na posilki z drugiej strony zatoki Gyernath. Baron podszedl do brzegu zakrytej skalnej polki, ktora wybral na punkt dowodzenia. Wewnatrz nie bylo zbyt duzo miejsca, polka pomiescila male ognisko i kilku z jego zaufanych ludzi. Gresse lezal oparty o sciane. Blackthorne zdawal sobie sprawe, ze przy kazdym ruchu w glowie przyjaciela wybuchalo kolejne ognisko bolu. Kazda zmiana pozycji powodowala fale nudnosci. Przed nimi, z poludnia na polnoc, rozciagaly sie Sepie Skaly. Po zwyciestwie poprowadzil zolnierzy i magow na poludnie, pod wiatr, uciekajac przed wszechobecnym smrodem smierci. Polegli zolnierze sploneli na stosach, ale ciala Wesmenow pozostawiono na pastwe padlinozercow. Polka znajdowala sie na szczycie lagodnego wzniesienia, ponad ostra krawedzia i stromymi stokami. Tu, na niewielkim plaskowyzu, pod zasnutym chmurami niebem, wypoczywali jego ludzie. Mimo zagrozenia ze strony Wesmenow w kilkunastu miejscach plonely ogniska, jednak straze na obrzezach otrzymaly wyrazne polecenie podwyzszonej gotowosci. W kluczowych punktach nadludzki wzrok elfich zwiadowcow przebijal zaslone nocy w poszukiwaniu oznak nadchodzacego ataku i zapewniajac spiacym odrobine spokoju. Obozowisko nie bylo zbyt glosne. Odglosy swietowania szybko ustapily miejsca zywym rozmowom, potem cichym wymianom zdan, a wreszcie zmeczeniu, kiedy zapadla noc. Blackthorne pozwolil sobie na usmiech. Z prawej strony uslyszal chrzakniecie. -Panie? - Odwrocil sie i zobaczyl twarz Luke'a, nerwowego mlodzienca, ktoremu kazal policzyc tych, ktorzy przezyli. -Mow, chlopcze - baron z wysilkiem zlagodzil ostry ton dowodcy i polozyl reke na ramieniu chlopaka. - Skad pochodzisz, Luke? -Z farmy, okolo piec kilometrow na polnoc od Blackthorne, panie. - Wzrok mowiacego byl utkwiony w ziemi. - Teraz ja bede jej dogladal. Jezeli jeszcze cos z niej zostalo. Blackthorne widzial, jak chlopak, szesnastolatek zaledwie, z trudem powstrzymuje lzy, ukrywajac twarz za dlugimi, ciemnymi wlosami. Zacisnal dlon na jego ramieniu, a potem opuscil reke. -Wszyscy tutaj stracilismy tych, ktorych kochamy, Luke - powiedzial - ale odzyskamy wszystko, co sie tylko da, a ci co staneli ze mna i ocalili Wschod przed Wesmenami, beda pamietani jako bohaterowie. Tak zywi, jak i martwi. Przerwal, uniosl podbrodek Luke'a i spojrzal w blyszczace od lez oczy. -Czy dobrze ci sie zylo na farmie? - zapytal. - Powiedz prawde. -Ciezko, panie. - W oczach Luka malowal sie podziw i uwielbienie. - I nie zawsze szczesliwie, jesli mam byc szczery. Ziemia nie co roku jest laskawa, a bogowie nie zawsze blogoslawia nas mlodymi jagnietami i cieletami. Blackthorne pokiwal glowa. -Wiec zawiodlem ciebie i innych tobie podobnych. A jednak byles gotow oddac dla mnie zycie. Kiedy na powrot zdobedziemy Blackthorne, porozmawiamy o tym dokladniej. Teraz jednak masz chyba dla mnie jakies informacje? -Tak jest, panie. - Luke zawahal sie, ale baron skinal glowa, by mowil. - W sumie mamy pieciuset trzydziestu dwoch ludzi, panie. Sposrod nich osiemnastu to magowie, w tym pieciu zbyt ciezko rannych, by rzucac zaklecia. Pozostaje pieciuset czternastu zbrojnych, z ktorych ponad czterystu odnioslo w bitwie jakas rane. Z tych ostatnich - stu pieciu nie jest w stanie walczyc. Nie liczylem tych, co nie doczekaja switu... - Luke urwal. Blackthorne uniosl brwi. -A skad pewnosc, ze ci ludzie umra? -Widywalem juz takie rzeczy czesto, na farmie, panie - odpowiedzial Luke z rosnaca pewnoscia siebie. - Nie roznimy sie az tak bardzo, to znaczy ludzie i zwierzeta, panie, a ja slysze to w ich oddechu, widze w ich oczach, w pozycji, w jakiej leza. W glebi serca wiemy, kiedy nadchodzi nasz czas, tak samo zwierzeta. I to widac, panie. -Musze ci uwierzyc na slowo - odparl Blackthorne, z fascynacja zdajac sobie sprawe, ze podczas swego dlugiego zycia widzial pewnie mniej smierci niz ten wyrostek przed nim. I choc z pewnoscia w ciagu ostatnich dni widywali ja az nadto, on sam nigdy sie jej nie przygladal. Za to dla Luke'a smierc zwierzat na farmie stanowila powazny klopot, decydowala o przyszlosci rodziny. - Kiedy indziej porozmawiamy o tym dluzej, Luke. Teraz proponuje, abys znalazl sobie miejsce spoczynku. Przed nami ciezkie dni i tacy jak ty beda nam potrzebni w najlepszej formie. -Dobrej nocy, panie. -Dobranoc, Luke. - Blackthorne obserwowal, jak chlopak odchodzi: z glowa podniesiona nieco wyzej i zdecydowanie pewniejszym krokiem. Baron lekko pokrecil glowa, a na jego twarz powrocil usmiech. Nieznane byly wyroki losu. Innym razem Luke, syn farmera, moglby urodzic sie jako lord. Blackthorne byl pewien, ze chlopak poradzilby sobie tak samo dobrze na zamku, jak w gospodarstwie. Baron rozmyslal teraz nad informacjami przekazanymi mu przez Luke'a. Mniej niz czterystu piecdziesieciu zdolnych do walki, zatrwazajaco niewielu magow, a posrod nich wszystkich przewazajaca wiekszosc byla ranna. Wesmeni prawdopodobnie nadal przewyzszali ich dwukrotnie. A baron nie mial pojecia, ilu jeszcze pozostalo w miescie, ilu bylo na plazy, ilu w drodze do Gyernath, wreszcie ilu w ogole znajdowalo sie na wschodzie. Zagryzl wargi, uspokajajac bijace nagle gwaltowniej serce. Ciezkie dni. A on musial byc silniejszy niz kiedykolwiek wczesniej. Rzeczywistosc pokazywala, ze jezeli nie dojdzie do jakiejs organizacji chaotycznych dzialan obroncow wzdluz calych Czarnych Szczytow, wkrotce, mimo utraty swojej magii, Wesmeni mogli dotrzec do Koriny. Wtedy wladze musialyby przejac kolegia. I choc takie rozwiazanie nie bylo mu mile, baron wiedzial, ze alternatywa jest nieporownanie gorsza. Tyle ze kolegia byly daleko i problemy Blackthorne'a nie mialy dla nich tak wielkiego znaczenia. Nie oczekiwal zbyt wielkiej pomocy z polnocy, ale mogl przynajmniej liczyc na Polaczenie z Xeteskiem. Komunikacja byla przewaga, ktora ludzie ze Wschodu musieli wykorzystac maksymalnie, jezeli chcieli odniesc zwyciestwo. Baron Blackthorne ziewnal. Nadchodzil czas, by zajrzec do Gresse'a i polozyc sie spac. Jutro nalezalo podjac decyzje. Musial spojrzec na wszystko z szerszej perspektywy. Kamienne Wrota, Gyernath, rozproszone wioski na ladzie i na wybrzezu. Musial wiedziec, skad moze nadejsc pomoc, aby odepchnac Wesmenow za zatoke Gyernath. I musial znalezc sposob, by odzyskac swoje miasto, swoj zamek. Swoje lozko. Tlumiac nagly gniew, baron odwrocil sie tylem do nocy i zniknal pod okapem skalnej polki. * * * Wesmeni nie przestawali nadchodzic. Tysiace wojownikow, stapajac po trupach towarzyszy, wlewalo sie w granice Julatsy, napierajac na slabnaca Gwardie Kolegium. Ze swej Wiezy Barras spogladal na chaos bitwy rozgrywajacej sie w dole. Widzial, jak zaklecia wyrywaja i klada pokotem szeregi nacierajacych, i widzial, jak nastepni wrogowie niewzruszenie pra dalej.Byl srodek popoludnia i jedyna chwile wytchnienia stanowil moment, gdy Wesmenow opuscila ich magia. W tamtej chwili serce Barrasa podskoczylo z radosci, wiedzial bowiem, ze Krukom udalo sie zniszczyc WiedzMistrzow. Plakal wtedy ze szczescia, tak jak teraz moglby plakac z rozpaczy. Albowiem nagla slabosc Wesmenow wydawala sie jedynie bardziej podniecac ich wscieklosc i determinacje. Znow uderzyli, z jeszcze wieksza furia, a ich miecze i topory poruszala niezlomna wola walki. I szli naprzod. Na poczatku wydawalo sie, ze bedzie to rzez: Gwardia Kolegium trzymala front, podczas gdy kolejne fale zaklec dziesiatkowaly linie Wesmenow. Tysiace wojownikow zginelo od potegi julatsanskich salw, bezbronnych wobec Kul-Plomieni, Lodowatego-Podmuchu, Kamiennego-Mlota, Gradu-Zniszczenia, Ognistego-Deszczu i Mordercy-Kosci. Jednak kondycja magiczna rzucajacych bez odpoczynku ma swoje granice i Wesmeni o tym wiedzieli. A Julatsanczycy wykorzystali juz wiekszosc swych sil do ochrony ludzi i budynkow przed atakami szamanow. O tym Wesmeni takze wiedzieli. Teraz wiec, kiedy salwa zaklec zmienila sie w pojedyncze uderzenia taktyczne, Wesmeni parli naprzod, z zelazna konsekwencja wdzierajac sie w szeregi gwardzistow i rezerwistow, bez leku przed kolejnymi magicznymi atakami. Stojacy po lewej stronie Barrasa general julatsanskiej armii przygryzl warge i zaklal. -Ilu ich tam jeszcze jest? - skierowal pytanie w pustke, glosem pelnym leku i wscieklosci. -Zbyt wielu - odrzekl Barras. -Wiem o tym doskonale - odpalil general. - A jezeli to miala byc zniewaga wobec... -Uspokoj sie, moj drogi Kardzie. To zadna zniewaga tylko stwierdzenie faktu. Ile jeszcze wytrzymamy? -Trzy godziny, moze mniej - odparl Kard chrapliwym glosem. Bez murow - nie moge obiecac nic wiecej. Jaki wynik Polaczenia? -Dordover wyslalo wczoraj trzy tysiace ludzi na nasza prosbe. Powinni tu byc przed zmrokiem. -Wiec rownie dobrze mozesz im kazac zawrocic. - Glos generala Karda byl pelen goryczy, a jego twarz wydala sie nagle o wiele starsza. - Do tego czasu Julatsa upadnie. -Nie zdobeda kolegium - twardo powiedzial Barras. Kard uniosl brwi. -A kto ich zatrzyma? Barras otworzyl usta, by odpowiedziec, ale powstrzymal sie. Kard, jako zolnierz, nie byl w stanie tego zrozumiec. Upadek kolegium byl niewyobrazalny. Mysl o tym wydawala sie odrazajaca do tego stopnia, ze stary elf poczul w gardle smak goryczy. Wiedzial, ze ciagle istnial sposob powstrzymania Wesmenow przed zwyciestwem. Jednak kiedy spojrzal z powrotem na walczacych przy granicy miasta i patrzyl, jak jego ludzie gina od ostrzy najezdzcow, Barras modlil sie, by nie musialo do tego dojsc. Albowiem tego, o czym myslal, nie zyczylby nikomu. Nawet Wesmenom szturmujacym bramy jego ukochanego kolegium. ROZDZIAL 2 Scena rozgrywajaca sie na centralnym placu Parvy przedstawiala calkowita, pelna przerazenia dezorientacje. Na pierwszy odglos ryczacego smoka glowy wszystkich, zwierzat i ludzi, uniosly sie w strone szczeliny miedzywymiarowej.Czesc koni stanela deba, zrzucajac jezdzcow. Niektore szarpaly wodze przywiazane do slupow. Wszystkie wydaly z siebie pelen przerazenia kwik zrodzony z najbardziej podstawowego instynktu - przerazenia ofiary w obliczu straszliwego drapieznika. Jednak posrod elfow i ludzi slepy strach ustapil miejsca zrezygnowanej fascynacji, kiedy smok, najpierw bedacy jedynie niewyraznym ksztaltem na niebie, powoli obnizal lot. Jego krzyki i porykiwania wydawaly sie wyrazac zdecydowane zadowolenie z przybycia na niebo Balai. Zwijal sie, obracal i zataczal kola, bijac powietrze nierownymi uderzeniami skrzydel, jakby tanczac na powitanie nowego swiata. W miare jak zblizal sie ku ziemi, jego sylwetka stawala sie wyrazniejsza, a rozmiary przerazajaco realne. Ilkar spogladal na niego z uwaga naukowca, ignorujac drzenie swego ciala, przyspieszone bicie serca i instynktowne pragnienie ucieczki, ukrycia sie, walki, czegokolwiek. Smok nie byl tak ogromny, jak Sha-Kaan, ktorego spotkali w portalu wymiarowym twierdzy Taranspike. Mial tez inny kolor i ksztalt lba, choc sama sylwetka byla niemal identyczna. Dluga, smukla szyja zginala sie i prostowala, leb poruszal sie wolno, jakby szukal czegos w dole, a ogon wolno zamiatal przestrzen za cielskiem. Podczas gdy Sha-Kaan mial dobrze ponad czterdziesci metrow dlugosci, ten smok mierzyl nie wiecej niz dwadziescia piec. Ponadto skora i luska wiekszego smoka polyskiwala zlotem w swietle pochodni, ten zas byl rudawobrazowy, a jego plaska, trojkatna glowa nie przypominala wysokiego masywnego pyska Sha-Kaana. Gleboka cisza, jaka zapadla na glownym placu Parvy, wyparowala w chwili, gdy pierwsi ze stojacych z otwartymi ustami obserwatorow powoli, jakby z wysilkiem, zdali sobie sprawe, ze smok opadal ku ziemi. Szybko. W ulamku sekundy plac ogarnal kompletny chaos. Kawalerzysci Darricka, zazwyczaj karni i zorganizowani, rozpierzchli sie po ulicach. Jezdzcy zderzali sie ze soba, spadali na ziemie, a rzace konie kluczyly wokol placu w poszukiwaniu drogi ucieczki przed nadchodzaca groza. Darrick zachryplym glosem wykrzykiwal rozkazy, starajac sie zaprowadzic porzadek i spokoj, ale daremnie. Tuz za nim Krucy i Styliann zerwali sie na rowne nogi, zapominajac w jednej chwili o zmeczeniu. -Do srodka! Do srodka! - krzyknal Ilkar i rzucil sie w strone wejscia do piramidy. Nagle zatrzymal sie tak gwaltownie, ze biegnacy z tylu Bezimienny wpadl na niego i nieomal przewrocil go na ziemie. Elf odwrocil sie. - Gdzie jest Hirad? Bezimienny obejrzal sie i wykrzyknal imie barbarzyncy, ktory odbiegl juz na dobre kilkaset metrow i nie zwalnial, jego slowa zginely w gwarze i zamieszaniu na placu. -Przyprowadze go - powiedzial Bezimienny. -Nie - wyszeptal Ilkar, zerkajac na zblizajacego sie smoka. Bezimienny chwycil go za ramie. -Przyprowadze go! - powtorzyl. - Rozumiesz? - Ilkar skinal glowa. Bezimienny ruszyl za Hiradem skrecajacym wlasnie za rog budynku i znikajacym z ich pola widzenia. Z wejscia do tunelu Ilkar widzial, jak przyjaciel przypada instynktownie do ziemi. Smok przelecial obok, nie wiecej niz siedem metrow ponad najwyzszymi budynkami. Ilkar zobaczyl ogromne cielsko wielkosci kilkudziesieciu koni, leb wykrzywiony, slepia spogladajace na uciekajacych w dole ludzi, elfow, zwierzeta. Uslyszal ryk. Potezny odglos sprawil, ze elf poczul bol i instynktownie skulil wrazliwe uszy. Smok uniosl sie, zwinal z nieslychana gracja, zawrocil i zanurkowal, rozwierajac szeroko wypelniona bialymi klami ciemna otchlan paszczy. Ilkar zadrzal na ten widok, a potem zbladl, gdy zobaczyl, jak ogromny cien smoka pokrywa sylwetke biegnacego Bezimiennego. Wszystko dzialo sie zbyt szybko. Bezimienny podniosl glowe w chwili, gdy cien bestii pograzyl plac wokol niego w polmroku, skrecil i ruszyl prostopadle do lotu smoka. Wysoko ponad Ilkarem szczelina ponownie zamigotala i rozdarla sie. Zjawisko, tak jak przedtem, spowodowalo niezwykly spokoj w powietrzu i mag wyczul to. Smok wystrzelil gwaltownie w gore, nie atakujac i wydajac ryk przywodzacy na mysl rozczarowanie. Odpowiedzial mu drugi, potezniejszy i pelen furii. Hirad, pedzacy pustymi ulicami na obrzezu Parvy, uslyszal drugi ryk. Wciagnal powietrze i poczul ciezar naciskajacy na czaszke od wewnatrz. Zatrzymal sie gwaltownie i podniosl dlonie, zakrywajac uszy. W jego glowie rozleglo sie potezne, dudniace echem "Stoj!", i barbarzynca padl na ziemie. * * * Wznoszac sie ku znakowi na niebie, Sha-Kaan czul, jak wzbiera w nim gniew. Dla niego minela zaledwie chwila, odkad ostrzegl czlowieka zwanego Hiradem Coldheartem przed niebezpieczenstwem plynacym z wiedzy, jaka posiadal, i z amuletu, ktory tak dlugo spoczywal opleciony wokol jego pazurow. A oto jak mu odplacono.Najpierw skradli mu amulet, potem z pewnoscia wykorzystali jego tekst, az wreszcie w swej ignorancji otworzyli niestrzezony korytarz do jego wymiaru azylu. Do azylu calego Miotu Kaan. Za nim kolejni czlonkowie Miotu opuszczali Choul, niezadowoleni z naglego i gwaltownego przebudzenia. Trzydziestu Kaan dolaczylo do tych juz otaczajacych brame. A ze wszystkich stron - przywolany obecnoscia wrot, ktorych otwarcie bylo wyczuwalne dla kazdego smoka w okolicy - nadlatywal wrog. Gdyby nie udalo sie ostrzec i odegnac wrogich Miotow, rozgorzalaby bitwa, jakiej ten swiat nie widzial od przybycia jedynego wielkiego czlowieka - Septerna. Maga, ktory ocalil Miot Kaan, oferujac im azyl, poszukiwany tak goraczkowo, w czasie, gdy ich spadajacej populacji grozilo calkowite wyginiecie. Sha-Kaan przyspieszyl, slyszac w glowie sygnal ostrzezenia. Zza pasma chmur ponad szczelina wylonil sie jeden ze smokow Miotu Naik i rzucil sie w strone falujacej masy. Szybkosc i zaskoczenie pomogly mu ominac prowizoryczne straze i jego zwycieski ryk urwal sie gwaltownie, gdy przekroczyl brame i zniknal. Straznicy szykowali sie, by ruszyc za nim, ale powstrzymala ich mysl wyslana przez Sha-Kaana. -Ja sie tym zajme - powiedzial. - Powstrzymajcie innych. Nie wolno wam poddac wrot. Nastepnie okrazyl szczeline, oceniajac jej rozmiar i glebokosc, zlozyl skrzydla i zanurkowal w glab korytarza. Podroz przypominala przedzieranie sie przez cuchnaca, gesta mgle. Rwace prady; chwilowe oslepienie, strzepki wiadomosci i mglista swiadomosc tego, co czekalo po drugiej stronie. Sha-Kaan wystrzelil na niebo Balai i w tej samej chwili poczul wyraznie obecnosc dwoch znanych istot. Ksztalt wrogiego smoka wypelnil jego swiadomosc i Sha-Kaan wyryczal wyzwanie do walki, wiedzac, ze Naik nie moze odmowic. Druga obecnosc byla mniejsza, duzo mniejsza, ale nie mniej wazna. Hirad Coldheart. Juz wkrotce beda musieli porozmawiac. Nurkujac jak strzala w strone Naika, Sha-Kaan wyslal rozkaz: "Stoj!" * * * Ilkar drzal ze strachu przemieszanego z bezradnoscia. W kazdej chwili oczekiwal nastepnych straszliwych niespodzianek, nastepnych smokow, nastepnego koszmaru. Wiedzial, ze za nim Styliann i reszta Krukow spogladaja w niebo. Po raz pierwszy w swej dlugiej i pelnej zwyciestw karierze jedyne, co mogli zrobic, to patrzec.Walka byla szybka i brutalna. Smoki zblizaly sie do siebie z zatrwazajaca szybkoscia. Mniejszy nadlatywal z dolu, ten wiekszy zas, duzo wiekszy, zlotoskory, nurkowal w dol. -Sha-Kaan - wyszeptal Ilkar, rozpoznajac charakterystyczna glowe wiekszego potwora. Sha-Kaan pedzil po upstrzonym chmurami niebie Balai z rykiem grozy i wscieklosci. Na chwile przed zderzeniem z rudobrazowym przeciwnikiem, lekko zawinal skrzydla. Manewr ten przesunal go ponizej wroga, tak ze mijajac go, Sha-Kaan zional, pokrywajac plomieniami podbrzusze mniejszego smoka. Powietrze rozdarl krzyk bolu i raniona bestia, wirujac, uniosla sie w gore, wykrecajac szyje, lbem szukajac swego przesladowcy. Jednak szukala w zlym kierunku. Sha-Kaan zamknal paszcze, gaszac plomienie i ostro zawrocil, jednoczesnie wznoszac sie, tak by zajac pozycje za przeciwnikiem. I podczas gdy rudobrazowy smok, zdezorientowany i pelen bolu, rozpaczliwie szukal swego wroga, Sha-Kaan blyskawicznie przebyl dzielaca ich odleglosc, machnal skrzydlami, by ustawic sie rowno ponad ofiara, wygial szyje i uderzyl z niesamowita sila w podstawe czaszki przeciwnika. Liczace wiecej niz dwadziescia metrow rudobrazowe cielsko targane konwulsjami runelo w dol. Skrzydla dziko bily powietrze, pazury darly pustke, a ryk unoszacy sie z gardla zdychajacego potwora przemienil sie w charkot. Ilkar wstrzymal oddech. Sha-Kaan nadal pedzil za swoja ofiara, nie opuszczajac jej, dopoki nie dotarli do wysokosci budynkow. Wtedy, poteznym wyrzutem ciala, z rykiem triumfu, wzbil sie z powrotem w gore, podczas gdy martwy smok uderzyl o glowny plac Parvy z taka sila, ze ziemia pod stopami elfa zadrzala. W powietrze uniosla sie olbrzymia chmura kurzu, a stosy cial poleglych rozsypaly sie jakby w groteskowej probie ucieczki. Parve ogarnelo ponure uczucie niepokoju i zwatpienia. Wywracajace wnetrznosci uczucie, ze stalo sie cos bardzo zlego. W ciszy, jaka zapadla po walce, slychac bylo jedynie odglos miarowych uderzen skrzydel Sha-Kaana, ktory okrazal martwego wroga. Z tej odleglosci zwyciezca wydawal sie zaiste gigantyczny. Niemal dwukrotnie wiekszy od spoczywajacego na ziemi potwora zloty smok pokrywal niebo, zaslaniajac nawet widok szczeliny miedzywymiarowej. Trzy razy okrazyl plac, zanim z niskim pomrukiem obnizyl lot, przelecial doslownie kilka metrow nad martwym cielskiem, zakrecil i ruszyl dokladnie w strone, w ktora odbiegl Hirad. -Nie... - wyszeptal Ilkar i wyszedl z tunelu na plac. -Co mozesz zrobic? - glos Stylianna choc cichy, nadal zachowal swa sile, wladczosc i cynizm. Ilkar odwrocil sie. -A ty nadal nic nie rozumiesz? Tacy jak ty chyba nigdy nie zrozumieja. Nie wiem, co zrobie, ale cos na pewno. Nie pozwole, by sam stawil temu czolo. Jest Krukiem. Mag ruszyl biegiem w strone, gdzie wczesniej popedzil Bezimienny. Po chwili Thraun i Will ruszyli za nim. Denser osunal sie na ziemie wyczerpany, z wzrokiem utkwionym w nieruchomym cielsku smoka, ktorego Sha-Kaan pokonal niemal bez wysilku. Erienne przykucnela obok, obejmujac i podtrzymujac mu glowe. -Bogowie w niebiosach - wyszeptal Xeteskianin - co ja zrobilem? * * * Hirad lezal, zakrywajac dlonmi uszy, slyszac w glowie odglosy walki na niebie. Kiedy ucichly, powoli uniosl sie i kleczac, odwazyl sie spojrzec z powrotem w strone Parvy. Dostrzegl nadbiegajacego i wykrzykujacego cos Bezimiennego, ale niemal cala jego uwaga skupiona byla na olbrzymiej sylwetce Sha-Kaana krazacego nad martwym miastem. Dopiero gwaltowny zwrot smoka wydobyl go z letargu, a kiedy zobaczyl, jak Sha-Kaan wynurza sie ponad pobliskimi budynkami, poczul przerazenie straszniejsze niz kiedykolwiek przedtem. Jego koszmar mial wlasnie stac sie rzeczywistoscia. Nie mogl jednak czekac bezczynnie. Poderwal sie i zaczal uciekac.Biegnac, wyczul, ze smok zbliza sie, jeszcze zanim zakryl go cien potwora. Po raz kolejny musial sie poddac. Smierc byla nieunikniona. Przestal biec i spojrzal w gore. Smok zawrocil, wykrecajac szyje tak, by nawet na sekunde nie stracic swego celu z pola widzenia. Przez chwile wisial w powietrzu, leniwie uderzajac skrzydlami, a potem z gracja wyladowal, wysuwajac cialo do przodu, aby wesprzec sie na wszystkich czterech lapach. Skrzydla ulozyly sie na grzbiecie. Smok wygial szyje do tylu, a potem blyskawicznie, wystrzelil pyskiem przed siebie, poteznym uderzeniem przewracajac Hirada na ziemie. Oszolomiony Hirad wyczul gniew i spojrzal prosto w oczy Sha-Kaana. Ku swemu zaskoczeniu nie zobaczyl w nich odbicia smierci. Glowa wielkiego smoka byla nieruchoma, luska skrzyla sie w sloncu, oblewajac okolice niesamowita chmura blasku. Hirad nie probowal nawet powstac, chcial cos powiedziec, ale wtedy Sha-Kaan wydal nozdrza i wystrzelil mu w twarz dwa strumienie goracego, kwasnego powietrza. Smok przygladal mu sie przez jakis czas, poruszajac tylko niekiedy lapami, ktore bez wysilku ryly glebokie bruzdy w suchej i twardej ziemi. -Powiedzialbym, ze to mile spotkanie, ale to nieprawda. -Ja... - zaczal Hirad. -Zamilcz! - Glos Sha-Kaana rozlegl sie echem po Rozdartych Pustkowiach i z hukiem odbil sie pod czaszka Hirada. - Niewazne jest, to co myslisz. To, co robisz, tak. - Smok zamknal oczy i wolno, jakby z zastanowieniem, wciagnal powietrze. - Ze tez cos tak niewielkiego moglo wyrzadzic tyle szkody. Naraziles na niebezpieczenstwo caly moj Miot. -Nie rozumiem... Oczy smoka otworzyly sie i spojrzenie Sha-Kaana przeszylo Hirada jak wlocznia. -Oczywiscie, ze nie. Ale cos mi ukradles. -Ja nie... -Milcz! - zagrzmial Sha-Kaan. - Milcz i sluchaj. Nie odzywaj sie, dopoki ci nie rozkaze. Hirad oblizal wargi. Slyszal, ze Bezimienny zwalnia, ale jego kroki na popekanej ziemi nadal sie zblizaly. Pomachal reka za siebie, by powstrzymac przyjaciela. Sha-Kaan znowu przemowil. Hirad widzial przed soba niebieskie oczy pelne gniewu, szerokie nozdrza wypuszczajace gorace powietrze, ktore rozwiewalo mu wlosy. Barbarzynca czul sie straszliwie maly, choc nawet to nie bylo dobrym okresleniem. Nic nieznaczacy. A jednak to potezne stworzenie chcialo z nim rozmawiac, zamiast jednym zionieciem stopic jego skore, kosci i miesnie. Z pewnoscia jednak nie pomylil sie co do nastroju Sha-Kaana. Nie byl juz tym, ktory wydawal sie rozbawiony jego obecnoscia podczas spotkania w portalu wymiarowym Dragonitow w twierdzy Taranspike. Spotkania, ktore doprowadzilo ostatecznie do podrozy do Parvy i rzucenia Zlodzieja Switu. Teraz Sha-Kaan byl rozgniewany. Rozgniewany i zaniepokojony. Nie o Hirada, o siebie. Barbarzynca wiedzial, ze nie uslyszy nic dobrego o sobie. Mial racje. -Ostrzegalem cie - mowil Sha-Kaan. - Powiedzialem, ze cos, czego strzege, moze doprowadzic do zniszczenia was i mojego Miotu. Ty jednak nie posluchales. A teraz efekt twoich dzialan splamil niebo w moim i w twoim wymiarze. W tym wlasnie tkwi problem, Hiradzie Coldheart. To typowe dla was, jak sadze, ze ratujecie siebie za wszelka cene, skazujac - niebiosa tylko wiedza jak wielu z mojego Miotu na smierc, na dodatek w waszej obronie. Lecz wasze zbawienie moze sie okazac krotkotrwale. Kiedy bowiem moj Miot zostanie zniszczony, wy bedziecie bezbronni. Wystarczy jeden smok, ktory przybedzie tu z zadza zniszczenia. A sa tysiace, ktore tylko czekaja na okazje, by rozedrzec ten swiat na strzepy. Tysiace. Hirad patrzyl w niesamowita otchlan oczu Sha-Kaana, a jego umysl byl zupelnie pusty. -Nie masz najmniejszego pojecia, co uczyniles, czyz nie? - Sha-Kaan mrugnal bardzo powoli, przerywajac skupienie Hirada. - Odpowiedz. -To prawda. Nie mam - odparl wojownik. - Wiem tylko, ze musielismy odnalezc i rzucic Zlodzieja Switu bo inaczej WiedzMistrzowie i Wesmeni zmietliby nas z powierzchni Balai. Nie mozna nas winic za probe ratowania zycia. -A dalej wasze umysly juz nie siegaja. Dalsze konsekwencje waszych czynow nie maja znaczenia, dopoki mozecie cieszyc sie chwala chwilowego zwyciestwa, czy tak? -Bylismy zmuszeni uzyc wszelkiej broni, jaka dysponowalismy - odparl Hirad, nieco lakonicznie. -Ta bron nie byla do waszej dyspozycji - powiedzial Sha-Kaan. - Uzyliscie jej nieodpowiednio. I ukradliscie ja mnie. -Amulet byl do tego przeznaczony - bronil sie Hirad. - A czy odpowiednio, czy nie, wykorzystalismy go do ratowania Balai. Sha-Kaan rozwarl szeroko paszcze i rozesmial sie. Potezny odglos rozszedl sie po Pustkowiach, ploszac zwierzeta, powstrzymujac nadchodzacego Bezimiennego i przewracajac Hirada na plecy. Smiech zamarl gwaltownie i tylko echo odbilo sie niczym grzmot o budynki Parvy. Smok wyciagnal szyje i przysunal glowe do lezacego Hirada. Z paszczy kapala mu goraca slina. Hirad podparl sie na lokciach i spojrzal prosto w ogromne oczy, pochlaniajace wszelkie swiatlo. Odsunal sie, widzac bliskosc klow zdolnych bez trudu wydrzec z niego zycie. Klow wielkosci niemal j