JAMES BARCLAY Cien w poludnie (NOONSHADE) Przelozyl: Pawel Pyrka Wydanie oryginalne: 2000 Wydanie polskie: 2003 Dla moich rodzicow, Keitha i Thei Barclay. Jak zawsze obok mnie i jak zawsze wspanialych. Dziekuje wszystkim, ktorzy nieustannie obdarzali mnie swoim wsparciem, pomoca i sila. Sa jednak tacy, ktorych chcialbym wymienic tu z imienia: Tara Falk, za zachete do dalszej pracy; Peter Robinson, John Cross, Dave Mutton i Dick Whichelow, na ktorych zawsze moge liczyc; Paul Fawcett i Lisa Edney, za tolerancje i cierpliwosc znacznie przekraczajace ich obowiazki; William Holley, ktory stal sie moim pierwszym fanem; i Simon Spanton, ktorego redaktorska wyrozumialosc ulepsza wszystko, co pisze. Bez was byloby to o wiele mniej zabawne. Dziekuje wam. BOHATEROWIE KRUCY Hirad Coldheart BARBARZYNCABezimienny WOJOWNIK Thraun WOJOWNIK I ZMIENNOKSZTALTNY Will Begman ZLODZIEJ Ilkar JULATSANSKI MAG Denser MAG ZLODZIEJA SWITU Erienne MAG FORMUL XETESK - KOLEGIUM MAGII Styliann WLADCA XETESKUDystran MISTRZ BADACZ Ile, Cil, Rya, Aeb PROTEKTORZY JULATSA - KOLEGIUM MAGII Kerela STARSZY MAGBarras NEGOCJATOR Kard GENERAL GWARDII KOLEGIUM BARONOWIE, LORDOWIE I ZOLNIERZE Ry Darrick GENERAL POLACZONYCH ARMIIBlackthorne BARON Z POLUDNIA Gresse BARON Z POLUDNIOWEGO WSCHODU Tessaya WODZ ZJEDNOCZONYCH PLEMION Senedai DOWODCA ARMII POLNOCNEJ Riasu DOWODCA REZERWY KAMIENNYCH WROT Kessarin ZWIADOWCA WAZNIEJSI CZLONKOWIE MIOTOW Sha-Kaan WIELKI KAANElu-Kaan MLODY KAAN Tanis-Veret STARSZY MIOTU VERET I ALTEMELDE MIOTU KAAN Yasal-Naik PRZYWODCA MIOTU NAIK PROLOG Wibracja w jego glowie nasilila sie. W ciemnosciach Choulu, gleboko pod dzunglami Terasu, odpoczywajacy czlonkowie Miotu poruszyli sie niespokojnie, choc wiekszosc z nich nie rozumiala tego, co odczuwali.Niczym natarczywy owad, ktorego nie mogl dostrzec, brzeczenie szarpalo jego nerwy i napelnialo dusze niepokojem. Otworzyl olbrzymie, niebieskie oko. Zrenica poszerzyla sie, wpuszczajac nikle swiatlo naplywajace z wejscia umieszczonego wysoko w gorze. Slaby blask oswietlal wilgotne, skalne sciany, zwieszajace sie wokol liany i mech pokrywajacy niemal kazda powierzchnie. Zobaczyl rozwijajace sie skrzydla, wyciagniete szyje i leniwy ruch opazurzonych lap. Miot budzil sie z glebokiego snu. Poczul przyspieszenie pulsow, uslyszal szum powietrza wciaganego do poteznych pluc i trzask szeroko otwierajacych sie szczek. Potezny dreszcz przebiegl mu po ciele i serce Sha-Kaana zadrzalo. Wibracja, teraz niczym sygnal alarmu, zabrzmiala mu pod czaszka. Wstal, rozkladajac wielkie skrzydla do lotu, i wydal z siebie potezny ryk przebudzenia. Wzlecial w strone swiatla i na czele Miotu ruszyl ku olbrzymiej plamie na niebie, gdzie wlasnie rozpoczynala sie nowa bitwa. ROZDZIAL 1 To bedzie chwalebny dzien. Lord Senedai, wodz plemion Heystron, stal na gorujacej nad otoczeniem platformie i spogladal na kleby dymu unoszacego sie nad Julatsa, podczas gdy jego ludzie podpalali budynek po budynku. Jego nozdrza wypelnial ostry, lecz jakze przyjemny zapach spalenizny, a przez zaslone dymu dostrzegal jezyki czarnego i bialego ognia. Jego szamani, czerpiac z nieograniczonej mocy WiedzMistrzow, rozrywali na strzepy to, co pozostalo jeszcze z samego serca miasta. I nie bylo sposobu, aby Julatsanczycy mogli ich powstrzymac.Biale jezory wystrzeliwane z palcow setki szamanow gryzly i pozeraly tak kamien, jak i drewno, burzac budynki, mury i barykady. Tam zas, gdzie uciekali przerazeni ludzie, siegal czarny ogien, odrywajac cialo od kosci i wytapiajac oczy z czaszek. Dokola mezczyzni i kobiety padali z przerazliwym wrzaskiem, umierajac w straszliwych meczarniach. Senedai nie odczuwal nawet cienia wspolczucia. Zeskoczyl z platformy i przywolal do siebie oficerow. Tym, co jeszcze powstrzymywalo jego triumfalny pochod na Kolegium Julatsy, byli magowie, oslaniajacy ciagle wiele pasm terenu na granicy miasta, i zolnierze, chroniacy tych pierwszych przed atakami wesmenskich wojownikow. Nadszedl juz czas, by polozyc kres temu irytujacemu oporowi. Wykrzykujac rozkazy, ruszyl w strone pierwszej linii, spogladajac jednoczesnie na sztandary i proporce, ktore poruszyly sie i pochylily - plemiona odpowiedzialy na zew wodza. Nagle z przodu wyrosla sciana plomieni i eksplozja zaklecia wstrzasnela podlozem. Ogien otoczyl i pochlonal stojacych murem szamanow. Umarli, nie zdolawszy wydac zadnego dzwieku. -Napierac! Napierac! - krzyknal Senedai, ale jego glos utonal w ogluszajacej wrzawie walki. Ledwie sto metrow wczesniej odglosy bitwy przypominaly niski, gleboki i jednolity pomruk. Teraz Senedai slyszal pojedyncze uderzenia mieczy, okrzyki przerazenia, paniki i bolu. Slyszal rozkazy wykrzykiwane zachrypnietymi glosami, rozpaczliwe, ale zdecydowane, i gluche, tepe uderzenia metalu o skory, slyszal huk walacych sie kamieni i trzask pekajacego drewna. Otoczony chroniacym go polksiezycem gwardzistow Senedai - tak jak szamani, procz tych najbardziej szalonych - trzymal sie poza zasiegiem wrogich lukow. Linia obrony Julatsanczykow stopniala juz niemal do punktu zalamania i wodz Wesmenow wiedzial, ze kiedy w koncu peknie, jego wojownicy przedra sie prosto do murow samego kolegium. Zagraly rogi i Wesmeni natarli na nowo. Za linia wroga szalal czarny ogien, rozdzierajac ciala magow probujacych rzucic zaklecia ochronne. Senedai smakowal cierpienie Julatsanczykow, patrzac, jak wesmenskie topory wznosza sie i opadaja, posylajac ku zasnutemu dymem niebu fontanny krwi. -Ci magowie z prawej maja byc starci na proch! - krzyknal do jednego z oficerow. - Natychmiast przeslij sygnal. Ziemia znow zadrzala od julatsanskiej magii, powialo lodowatym powietrzem i z nieba splynal deszcz ognia, topiac nacierajacych. Kazdy krok wesmenskiej armii byl okupiony rzeka krwi. Grupa szamanow oderwala sie od glownych sil i posrod gradu padajacych strzal ruszyla na prawo. Jeden z nich padl z drzewcem zatopionym gleboko w udzie, zwijajac sie z bolu. Reszta szla dalej. Senedai poczul dreszcz, kiedy zobaczyl, jak ich usta i dlonie poruszaja sie. Szamani przywolywali ogien wprost z czarnych dusz WiedzMistrzow, aby potem wyzwolic jego straszliwa moc i skierowac ja na bezradne ofiary. Nagle bardziej poczul, niz zauwazyl jakas zmiane. Ogien wyplywajacy z rozcapierzonych palcow szamanow przygasl, rozblysl na chwile, a potem zamigotal i znikl. Szeregi Wesmenow zafalowaly. Z kazdego miejsca pola dochodzily okrzyki zaskoczenia, szamani zas z niedowierzaniem spogladali na swoje dlonie i na twarze towarzyszy, na ktorych malowalo sie zaskoczenie, lek i w koncu rozpacz. Posrod obroncow rozlegaly sie coraz glosniejsze okrzyki radosci. Salwy zaklec momentalnie nabraly intensywnosci, a zolnierze natarli, wykorzystujac zamieszanie ogarniajace szeregi wesmenskich wojownikow. Natarli i odepchneli oblegajacych. -Panie? - zapytal niepewnie jeden z kapitanow. Senedai odwrocil sie i zobaczyl w oczach oficera obawe niegodna wesmenskiego wojownika. Poczul, jak wzbiera w nim gniew i przesunal wzrok z powrotem na pole bitwy. Jego ludzie gineli od morderczej magii i ciosow mieczy Julatsanczykow, ktorzy, choc wyczerpani, uderzali, jakby wstapily w nich nowe sily. Odepchnal kapitana i ruszyl przed siebie, nie zwazajac na ryzyko. -Na moce duchow, czyz nie jestesmy wojownikami? - ryknal w kierunku wrzawy walczacych. - Niech zagraja do szturmu! Atak frontalny. Do diabla z magia, wyrzniemy ich stala naszych mieczy. Do ataku, sukinsyny! Na nich! Wpadl miedzy wojownikow, zatapiajac swoj topor w barku jednego z Julatsanczykow. Mezczyzna padl. Senedai stanal na nim, wyrwal bron z ciala i uderzyl zamachem w twarz kolejnego wroga. Walczacy dokola Wesmeni ruszyli za przykladem wodza i z wojenna piesnia na ustach ruszyli do kontrataku. Rogi zagraly nowe rozkazy, a rozchwiane proporce uniosly sie wysoko i szeregi wojownikow znow ruszyly naprzod. Plemiona, nie zwracajac uwagi na niosace bol i smierc zaklecia i widzac, jak zacieklosc rzezi oslabia ducha julatsanskich obroncow, runely z powrotem w szalenczy wir bitwy. Senedai przesunal wzrok po dlugiej linii natarcia i usmiechnal sie. Wiedzial, jak wielu wojownikow zginie bez wsparcia magii WiedzMistrzow, ale dzisiejszy dzien i tak bedzie nalezal do Wesmenow. Notujac w pamieci polozenie grup magow ofensywnych, bez trudu odbil wymierzone w jego bok niezdarne pchniecie i rzucil sie z powrotem do walki. * * * Krucy stali w milczeniu na centralnym placu Parvy. Bitwa byla wygrana. Zlodziej Switu zostal rzucony, WiedzMistrzowie ulegli zniszczeniu, a ich siedziba na powrot stala sie miastem umarlych. Ponad nimi, wysoko na niebie, widniala pozostalosc po Zlodzieju Switu: obca, zlowieszcza plama o zmieniajacym sie odcieniu brazu, zawieszona niczym drapiezna bestia nad ziemia Balai. Szczelina miedzywymiarowa prowadzaca w nicosc.Po drugiej stronie placu resztki zolnierzy kawalerii czterech kolegiow pod wodza Darricka znosili ciala poleglych na prowizoryczne stosy pogrzebowe. Po jednej stronie skladali wlasnych towarzyszy, po drugiej Wesmenow, straznikow swiatyni i akolitow WiedzMistrzow. Tych pierwszych przenosili z czcia i naleznym poszanowaniem, tych drugich ciagneli po ziemi i rzucali prosto na stosy. Styliann i jego Protektorzy przeszukiwali zrujnowana piramide w nadziei znalezienia czegos, co wyjasniloby powod krotkiego, acz burzliwego powrotu WiedzMistrzow do swiata zywych. Cisza panujaca na placu byla niemal fizycznie wyczuwalna. Ludzie Darricka pracowali przy zwlokach w calkowitym milczeniu, a niebo pod szczelina miedzywymiarowa bylo pozbawione ptakow. Nawet wiatr gwizdzacy na otwartej przestrzeni, wpadajac miedzy zabudowania Parvy, stawal sie szeptem. Dla Krukow bol straty po raz kolejny przycmiewal blask i radosc zwyciestwa. Denser wspieral sie ciezko na ramieniu Hirada, a Erienne podtrzymywala go w pasie. Ilkar stal obok barbarzyncy. Po drugiej stronie grobu Will, Thraun i Bezimienny spogladali na przykryte calunem cialo Jandyra. Luk elfa ulozono wzdluz ciala, a jego miecz spoczywal na piersiach. Cisze panujaca wokol Krukow przepelnial smutek. W chwili tak wielkiego triumfu Jandyr stracil zycie. Po wszystkim, co przeszedl, los okazal sie niezyczliwy. Dla Ilkara strata byla szczegolnie bolesna. Nie bylo zbyt wielu elfow na Balai, wiekszosc wolala zycie pod goracym sloncem Krain Poludniowych. Obecnie niewielu przybywalo na Kontynent Polnocny, zaledwie nieustannie malejaca garstka tych, ktorzy szli za glosem magii. Smierc kogos takiego jak Jandyr byla ciosem dla nich wszystkich. Ale to Will i Thraun odczuwali zal najdotkliwiej. Ich dluga przyjazn z elfem polegla w sluzbie Krukow i Balai. To co zaczelo sie jako zwykla akcja ratunkowa, dobieglo konca na stopniach grobowca WiedzMistrzow po szalenczym poscigu za jedynym zakleciem, ktore moglo uchronic Balaie od starozytnego zla. Jednak Jandyr zginal, nie znajac rezultatu rzucenia Zlodzieja Switu. Zycie bywalo okrutne. Niewczesna smierc szczegolnie. Bezimienny zaintonowal slowa pozegnania Kruka: - Na polnocy, na wschodzie, na poludniu i na zachodzie. Choc odszedles, na zawsze pozostaniesz Krukiem. Balaia nigdy nie zapomni ofiary, jaka zlozyles, a bogowie usmiechac sie beda do twojej duszy. Pomyslnych wiatrow Kruku na twojej drodze, teraz i zawsze. Will pochylil glowe. -Dziekuje, jestesmy wdzieczni za wasz szacunek i czesc. Teraz Thraun i ja chcielibysmy zostac z nim sami. -Naturalnie - odparl Ilkar i odszedl. -Ja jeszcze chwile pozostane - odezwala sie Erienne, puszczajac Densera. - Przybyl przeciez, by ratowac moja rodzine. Will zaprosil ja gestem i Erienne uklekla przy grobie obok Thrauna, laczac sie z nimi w zalu i rozmyslaniach. Bezimienny, Hirad i Denser zrownali sie z Ilkarem i cala czworka zasiadla przy tunelu prowadzacym do piramidy. Szczelina wisiala wprost nad nimi, ogromna i zlowrozbna. Po drugiej stronie placu ludzie Darricka dalej ukladali ciala na stosy. Kaluze zaschnietej krwi pokrywaly kamienny bruk, a tu i owdzie wiatr targal i podrywal kawalki poszarpanych ubran. Styliann i Protektorzy pozostawali wewnatrz grobowca, bez watpienia zmudnie badajac kazdy napis, rysunek i mozaike. General Ry Darrick podszedl i dolaczyl do nich w chwili, gdy Bezimienny konczyl rozdawac kubki z kawa zagotowana w kociolku Willa. -Z zalem o tym mowie - zaczal Darrick, przerywajac ogolne milczenie - ale choc odnieslismy wielkie zwyciestwo, to jest nas teraz najwyzej trzy setki, a na drodze do domu znajduje sie jakies piecdziesiat tysiecy Wesmenow. -Smieszne, prawda? - Ilkar wzruszyl ramionami. - Pomyslec, czego dokonalismy, a i tak wszystko sprowadza sie do tego, ze dalismy Balai szanse. Nadal nic nie jest pewne. -Koniec plawienia sie w chwale - mruknal Hirad. -Nie umniejszajcie tego, co udalo nam sie dokonac - powiedzial Denser, kladac sie z rekami pod glowa. - Pewne jest, ze WiedzMistrzowie nie zdobeda wladzy na Balaia. Wiecej nawet, zniszczylismy ich na dobre i dalismy wszystkim nadzieje na zwyciestwo. Jest sie w czym plawic, Hirad. -Sprobuje - na twarzy barbarzyncy pojawil sie lekki usmiech. -Pamietaj tez - ciagnal Denser - ze Wesmeni nie maja juz magii. -A my nie mamy armii - wtracil gorzko Ilkar. -Zastanawiam sie, czy w ogole bedziemy mieli do czego wracac? - wlaczyl sie Bezimienny. -Mysle, ze Polaczenie mogloby wyjasnic nieco sytuacje - pokiwal glowa Denser. -Dzieki za wklad w rozmowe - mruknal Ilkar. - A moze sie z tym przespisz? -To tylko propozycja - odparl ostro Xeteskianin. -Chyba jestesmy troche za daleko od Kamiennych Wrot, nie sadzisz? - Elf poklepal go po ramieniu. -Selyn sie udalo - zabrzmial glos z tunelu. Krucy poruszyli sie i spojrzeli za siebie. Styliann, wladca Gory Xetesku, wylonil sie z cienia korytarza. Protektorzy pozostali gdzies w srodku. Twarz maga byla blada i zdradzala zmeczenie. Stracil gdzies opaske na wlosy, ktore teraz swobodnie opadaly mu na ramiona. -Moge? - wskazal na kociolek z kawa. Bezimienny wzruszyl ramionami i skinal glowa. Styliann napelnil kubek i usiadl obok Krukow. -Rozmyslalem - odezwal sie. -Ach, tak? - mruknal Denser. - Twoje zdolnosci nie przestaja mnie zaskakiwac. W oczach Stylianna pojawil sie niebezpieczny blysk. -Moze i katalizatory Zlodzieja Switu zostaly zniszczone, Denser, ale ja nadal pozostaje twoim przelozonym. Lepiej dla ciebie, zebys o tym pamietal - przerwal na chwile, a potem ciagnal dalej. - Selyn byla specjalistka od Polaczen. Przekazala mi informacje, na krotko przed jej wejsciem do miasta, o poteznych jednostkach Wesmenow opuszczajacych Parve i udajacych sie w kierunku Kamiennych Wrot. Nie mogli jeszcze dotrzec do przeleczy, wiec spotkamy ich z pewnoscia gdzies po drodze. - Wladca Xetesku zacisnal szczeki, jakby broniac sie przed nadchodzacymi slowami. - Mysle, ze w tej chwili powinnismy wspolpracowac. Atmosfera przy kawie wyraznie sie ochlodzila. W koncu odezwal sie Bezimienny: -Twoja interwencja w czasie bitwy, choc przydatna, raczej nie byla spowodowana checia pomocy. Wczesniej zas chciales zabic nas wszystkich. Probowales zwrocic przeciw mnie Protektorow. A teraz proponujesz wspolprace. - Wojownik spojrzal z ponura mina w glab tunelu. -Dotarlismy tutaj bez twojej pomocy. Tak tez wrocimy - oswiadczyl Hirad. Styliann przyjrzal sie im spokojnie z ledwie widocznym cieniem usmiechu na ustach. -Jestescie dobrzy. Wiem o tym doskonale. Jednak nie dostrzegacie w pelni powagi swojej sytuacji. Bez naszej pomocy Krucy nie dotra na wschod. Pamietajcie, ze Kamienne Wrota zostaly dla was otwarte. Teraz z pewnoscia sa juz zablokowane. Ja mam odpowiedni zasieg Polaczenia, a takze kontakty, ktore umozliwia nam przejscie. Wy nie macie nic, a Darrick i tak odpowiada przede mna i kolegiami. -Wyglada, ze nie jestesmy ci do niczego potrzebni - zdziwil sie Hirad. Styliann usmiechnal sie. -Krucy zawsze sie do czegos przydadza. Bezimienny powoli pokiwal glowa. -A ty juz, jak sadze, masz jakis pomysl? - zapytal. -Tak, jezeli chodzi o trase powrotu. Taktyke pozostawiam generalowi. - Styliann spojrzal na milczacego Darricka. General siedzial nieruchomo niemal przez cala rozmowe, drgnal tylko, kiedy Xeteskianin przypomnial jego miejsce w lancuchu dowodzenia. -Wiec moze opowiedz nam o swoim planie, panie - zaproponowal Darrick. Hirad poczul pod czaszka fale naplywajacego bolu. Musial sie napic. Najlepiej alkoholu, zeby choc na chwile odegnac cierpienie. Poderwal sie na rowne nogi i ruszyl w strone ognia. -Wszystko w porzadku, Hirad? - zapytal Ilkar. -Niezbyt. Glowa mi peka. - Na plecach poczul zimny dreszcz, jakby ktos strzasnal mu za kolnierz snieg z galezi. Dreszcz pojawil sie i znikl. W powietrzu zaszla zmiana, jakby ruch, ktory jednak nie mial nic wspolnego z wiejaca od jakiegos czasu ciepla bryza. Hirad zatrzymal sie, spogladajac na niebo, niebieskie i czyste poza wibrujacym zarysem szczeliny. Nagle brazowawa powierzchnia zjawiska zafalowala gwaltownie, zapadla sie, potem wydela jak babel i na ulamek sekundy pekla! Cisze spokojnego dotychczas popoludnia rozdarl niski, potezny ryk. Ryk straszliwy, triumfalny, rzec by mozna apokaliptyczny. Hirad wrzasnal i na slepo rzucil sie do ucieczki, zmierzajac na wschod, w strone lasu odleglego o kilka kilometrow. Wszystkie leki, jakie od czasu spotkania z Sha-Kaanem kryl gleboko w duszy, w jednej chwili staly sie rzeczywistoscia. Tak szybko, po okupionym krwia i bolem zwyciestwie, znow staneli w obliczu nieuniknionej zaglady i ostatecznego zniszczenia. Na niebie Balai pojawil sie smok. * * * To byla droga, jaka lubil najbardziej - droga miecza. Wesmeni byli wojownikami, a nie magami. I choc moc WiedzMistrzow prowadzila ich szlakiem zwyciestw duzo szybciej i pewniej, niz mogl sobie wymarzyc, lord Tessaya byl przekonany, ze odniosa zwyciestwo nawet bez wsparcia bialego i czarnego ognia.Teraz ta moc, pozyczona, ukradziona, darowana czy jakkolwiek inaczej by ja nazwac, opuscila ich. Szamani nie dzierzyli juz wladzy i lojalnosc Wesmenow znow nalezala do wodzow plemiennych. Bylo to jednoczesnie ekscytujace i przerazajace. Gdyby jednosc plemion sie rozpadla, armie czterech kolegiow zmiotlyby ich daleko za Czarne Szczyty. Gdyby jednak udalo sie ja utrzymac - Tessaya wierzyl, ze zdobyliby Korine, a wraz z nia kontrolowaliby samo serce, dusze i cale bogactwo wschodniej Balai. Teraz jednak musial obawiac sie mocy kolegiow, przed ktora nie mial zadnej obrony. Sen o plonacych wiezycach Xetesku musial zaczekac, przynajmniej na razie. Jego ogorzala, osmagana wiatrem twarz wykrzywila sie w zlowieszczym usmiechu. Byly jeszcze inne sposoby radzenia sobie z magami. Tessaya nawet przez chwile nie myslal o porazce. Szczegolnie, kiedy opijal ostatnie zwyciestwo. Zwyciestwo nad magami. Kiedy rozeszla sie wiadomosc, ze szamani utracili polaczenie z WiedzMistrzami, tysiacom Wesmenow przekraczajacym Kamienne Wrota zagrozila panika. Jednak Tessaya, nie zdajac sobie nawet sprawy, ze czyni tak samo jak Senedai w odleglej Julatsie, uspokoil szeregi i osobiscie poprowadzil oddzialy przez Wrota na wschodnia czesc gor. Armia kolegium wiedziala, ze nadchodza, ale byla w zatrwazajacej mniejszosci. Fala za fala Wesmeni wdarli sie w ich linie. Ich wycie zagluszylo wykrzykiwane rozkazy, wrzaski przerazenia i jeki umierajacych. Z Tessaya na czele byli nie do zatrzymania, opetani zadza krwi i zwyciestwa. Ich topory i miecze rabaly cialo i roztrzaskiwaly kosc. Obroncy byli uparci, ale gdy ciala ich towarzyszy pokryly pole przed przelecza, a wsparcie magow zostalo zniszczone, bitwa przemienila sie raczej w zorganizowana rzez. Tessaya czul nawet lekkie rozczarowanie. Siedzac w karczmie w Kamiennych Wrotach, teraz oczyszczonej z cial, wodz Wesmenow wspominal bitwe, podstawowe bledy obroncow i ich chaotyczne, rozpaczliwe rozkazy. Jakze zaskoczyli go ci, co uciekali, i ci unoszacy ramiona w gescie poddania. Zupelnie inaczej niz po zachodniej stronie Wrot. Tam widzial regularna i zorganizowana armie, gotowa bic sie do ostatniego czlowieka. Przeciwnika, ktory utrzymywal sie dluzej, niz powinien. Wroga zdolnego zdobyc jego szacunek. Najbardziej jednak zawiodla go dramatyczna porazka generala trzymajacego, jak mu doniesiono, piecze nad obrona Kamiennych Wrot. Falszywa reputacja. Wstyd. A mogl byc kolejnym godnym przeciwnikiem. Tymczasem okazal sie takim samym tchorzem jak cala reszta. Imie Darricka przestanie wkrotce budzic u Wesmenow przerazenie. Drzwi karczmy otworzyly sie i do srodka wszedl jeden z jego starszych szamanow. Bez mocy WiedzMistrzow nie byl juz kims, na kogo Tessaya musialby uwazac, ale wodz plemion Paleon nadal darzyl go szacunkiem. Tessaya napelnil drugi kubek i szaman zasiadl naprzeciw niego przy zacienionym stole z tylu karczmy. -Wygladasz na zmeczonego, Arnoanie. -To byl dlugi dzien, panie. -Ale juz dobiega konca, jak slysze. Rzeczywiscie, odglosy swietujacych Wesmenow nasilaly sie. -Co z twoimi ranami, panie? - zapytal Arnoan. -Bede zyl - Tessaya usmiechnal sie, rozbawiony niemal ojcowska troska szamana. Oparzenie na prawym przedramieniu bylo bolesne i pokryte pecherzami, ale zostalo oczyszczone i zabandazowane. Gdyby nie odskoczyl tak szybko od miejsca, gdzie uderzyla Kula-Plomieni, pewnie bylby teraz martwy. Skaleczenia na twarzy, torsie i nogach stanowily tylko trofea z zacieklej walki. Chociaz w jego wieku i przy jego pozycji wyglad nie mial juz takiego znaczenia. Odkryl nawet, ze mecza go zabiegi kobiet. Jego linia i tak przetrwa - mial synow, ktorzy nie umieli jeszcze chodzic i takich, ktorzy byli juz wojownikami. A teraz ich ojciec poprowadzil plemiona do zwyciestwa przy Kamiennych Wrotach. Co dalej? To wlasnie pytanie z pewnoscia nurtowalo Arnoana. -Co przyniesie nam swit? - zapytal szaman. -Odpoczynek i umacnianie sie. Nie pozwole raz jeszcze odebrac sobie przeleczy - odpowiedzial Tessaya, a jego twarz nabrala ponurego wyrazu. - Lord Taomi i sily poludniowe powinny dolaczyc do nas najdalej za jeden dzien. Wtedy zaplanujemy podboj Koriny. -Naprawde wierzysz, ze mozemy tego dokonac, panie? Tessaya pokiwal glowa. -Nie maja juz wojska. Tylko obrone miast i rezerwy. My mamy dziesiec tysiecy ludzi tutaj, pietnascie o dwa dni drogi od przeleczy, kolejne dwadziescia piec tysiecy, ktore przekroczylo zatoke Triverne, zeby zaatakowac kolegia i jeszcze sily z poludnia. Kto nas zatrzyma? -Panie, nikt nie zaprzecza, ze przewaga militarna lezy po naszej stronie. Ale moc magiczna kolegiow jest znaczna. Bledem byloby nie doceniac tego - Arnoan pochylil sie do przodu, skladajac kosciste palce przed soba. Tessaya poruszyl poparzonym ramieniem. -Czy wygladam na kogos, kto popelnia takie bledy? - Oczy zwezily mu sie w szparki. - Arnoanie, jestem najstarszym z lordow, przewodze najwiekszej radzie plemion. A wszystko to dlatego, ze nigdy nie mialem zwyczaju niedoceniac wroga. Tak, magowie sa potezni, a kolegia wystapia przeciw nam z wielka moca. Ale mag szybko sie meczy, a bez ochrony szybko umiera. Utrata naszej magii to powazny cios, ale my urodzilismy sie do miecza, a nie do zaklec. Wesmeni beda rzadzic Balaia, a ja bede rzadzil Wesmenami. * * * Posilki z poludnia nie mialy dotrzec do Tessayi. Wesmeni poszli w rozsypke i wycofywali sie do Blackthorne, podczas gdy baron, do niedawna jeszcze wladca tego miasta, spogladal z wysokich skal na obraz swego zwyciestwa. Wraz z nim byl baron Gresse, poturbowany, ale szczesliwy, oraz okolo pieciuset zolnierzy i magow. Wszyscy marzyli o powrocie do domu.Jednak euforia po zwyciestwie na Sepich Skalach nie mogla trwac dlugo. Ich sytuacja pozostawala nadal niebezpieczna. Zaledwie kilkunastu magow przetrwalo niszczacy atak bialego ognia, rannych bylo wiecej niz sprawnych, a porazke Wesmenow w ogromnym stopniu wywolalo zamieszanie po utracie kontaktu z moca WiedzMistrzow. Blackthorne i Gresse rozdmuchali tylko panujaca panike. Gdyby Wesmeni zdecydowali sie nagle zawrocic i odnalezc swych wrogow, kolejne zwyciestwo byloby o wiele trudniejsze. Mimo wszystko Blackthorne uznawal taki krok za malo prawdopodobny. W zamieszaniu na Sepich Skalach nie dalo sie okreslic liczebnosci zadnej ze stron i baron wiedzial, ze wesmenski dowodca bedzie wolal wycofac sie do miasta, a potem, lizac rany i planujac kolejny atak, oczekiwac na posilki z drugiej strony zatoki Gyernath. Baron podszedl do brzegu zakrytej skalnej polki, ktora wybral na punkt dowodzenia. Wewnatrz nie bylo zbyt duzo miejsca, polka pomiescila male ognisko i kilku z jego zaufanych ludzi. Gresse lezal oparty o sciane. Blackthorne zdawal sobie sprawe, ze przy kazdym ruchu w glowie przyjaciela wybuchalo kolejne ognisko bolu. Kazda zmiana pozycji powodowala fale nudnosci. Przed nimi, z poludnia na polnoc, rozciagaly sie Sepie Skaly. Po zwyciestwie poprowadzil zolnierzy i magow na poludnie, pod wiatr, uciekajac przed wszechobecnym smrodem smierci. Polegli zolnierze sploneli na stosach, ale ciala Wesmenow pozostawiono na pastwe padlinozercow. Polka znajdowala sie na szczycie lagodnego wzniesienia, ponad ostra krawedzia i stromymi stokami. Tu, na niewielkim plaskowyzu, pod zasnutym chmurami niebem, wypoczywali jego ludzie. Mimo zagrozenia ze strony Wesmenow w kilkunastu miejscach plonely ogniska, jednak straze na obrzezach otrzymaly wyrazne polecenie podwyzszonej gotowosci. W kluczowych punktach nadludzki wzrok elfich zwiadowcow przebijal zaslone nocy w poszukiwaniu oznak nadchodzacego ataku i zapewniajac spiacym odrobine spokoju. Obozowisko nie bylo zbyt glosne. Odglosy swietowania szybko ustapily miejsca zywym rozmowom, potem cichym wymianom zdan, a wreszcie zmeczeniu, kiedy zapadla noc. Blackthorne pozwolil sobie na usmiech. Z prawej strony uslyszal chrzakniecie. -Panie? - Odwrocil sie i zobaczyl twarz Luke'a, nerwowego mlodzienca, ktoremu kazal policzyc tych, ktorzy przezyli. -Mow, chlopcze - baron z wysilkiem zlagodzil ostry ton dowodcy i polozyl reke na ramieniu chlopaka. - Skad pochodzisz, Luke? -Z farmy, okolo piec kilometrow na polnoc od Blackthorne, panie. - Wzrok mowiacego byl utkwiony w ziemi. - Teraz ja bede jej dogladal. Jezeli jeszcze cos z niej zostalo. Blackthorne widzial, jak chlopak, szesnastolatek zaledwie, z trudem powstrzymuje lzy, ukrywajac twarz za dlugimi, ciemnymi wlosami. Zacisnal dlon na jego ramieniu, a potem opuscil reke. -Wszyscy tutaj stracilismy tych, ktorych kochamy, Luke - powiedzial - ale odzyskamy wszystko, co sie tylko da, a ci co staneli ze mna i ocalili Wschod przed Wesmenami, beda pamietani jako bohaterowie. Tak zywi, jak i martwi. Przerwal, uniosl podbrodek Luke'a i spojrzal w blyszczace od lez oczy. -Czy dobrze ci sie zylo na farmie? - zapytal. - Powiedz prawde. -Ciezko, panie. - W oczach Luka malowal sie podziw i uwielbienie. - I nie zawsze szczesliwie, jesli mam byc szczery. Ziemia nie co roku jest laskawa, a bogowie nie zawsze blogoslawia nas mlodymi jagnietami i cieletami. Blackthorne pokiwal glowa. -Wiec zawiodlem ciebie i innych tobie podobnych. A jednak byles gotow oddac dla mnie zycie. Kiedy na powrot zdobedziemy Blackthorne, porozmawiamy o tym dokladniej. Teraz jednak masz chyba dla mnie jakies informacje? -Tak jest, panie. - Luke zawahal sie, ale baron skinal glowa, by mowil. - W sumie mamy pieciuset trzydziestu dwoch ludzi, panie. Sposrod nich osiemnastu to magowie, w tym pieciu zbyt ciezko rannych, by rzucac zaklecia. Pozostaje pieciuset czternastu zbrojnych, z ktorych ponad czterystu odnioslo w bitwie jakas rane. Z tych ostatnich - stu pieciu nie jest w stanie walczyc. Nie liczylem tych, co nie doczekaja switu... - Luke urwal. Blackthorne uniosl brwi. -A skad pewnosc, ze ci ludzie umra? -Widywalem juz takie rzeczy czesto, na farmie, panie - odpowiedzial Luke z rosnaca pewnoscia siebie. - Nie roznimy sie az tak bardzo, to znaczy ludzie i zwierzeta, panie, a ja slysze to w ich oddechu, widze w ich oczach, w pozycji, w jakiej leza. W glebi serca wiemy, kiedy nadchodzi nasz czas, tak samo zwierzeta. I to widac, panie. -Musze ci uwierzyc na slowo - odparl Blackthorne, z fascynacja zdajac sobie sprawe, ze podczas swego dlugiego zycia widzial pewnie mniej smierci niz ten wyrostek przed nim. I choc z pewnoscia w ciagu ostatnich dni widywali ja az nadto, on sam nigdy sie jej nie przygladal. Za to dla Luke'a smierc zwierzat na farmie stanowila powazny klopot, decydowala o przyszlosci rodziny. - Kiedy indziej porozmawiamy o tym dluzej, Luke. Teraz proponuje, abys znalazl sobie miejsce spoczynku. Przed nami ciezkie dni i tacy jak ty beda nam potrzebni w najlepszej formie. -Dobrej nocy, panie. -Dobranoc, Luke. - Blackthorne obserwowal, jak chlopak odchodzi: z glowa podniesiona nieco wyzej i zdecydowanie pewniejszym krokiem. Baron lekko pokrecil glowa, a na jego twarz powrocil usmiech. Nieznane byly wyroki losu. Innym razem Luke, syn farmera, moglby urodzic sie jako lord. Blackthorne byl pewien, ze chlopak poradzilby sobie tak samo dobrze na zamku, jak w gospodarstwie. Baron rozmyslal teraz nad informacjami przekazanymi mu przez Luke'a. Mniej niz czterystu piecdziesieciu zdolnych do walki, zatrwazajaco niewielu magow, a posrod nich wszystkich przewazajaca wiekszosc byla ranna. Wesmeni prawdopodobnie nadal przewyzszali ich dwukrotnie. A baron nie mial pojecia, ilu jeszcze pozostalo w miescie, ilu bylo na plazy, ilu w drodze do Gyernath, wreszcie ilu w ogole znajdowalo sie na wschodzie. Zagryzl wargi, uspokajajac bijace nagle gwaltowniej serce. Ciezkie dni. A on musial byc silniejszy niz kiedykolwiek wczesniej. Rzeczywistosc pokazywala, ze jezeli nie dojdzie do jakiejs organizacji chaotycznych dzialan obroncow wzdluz calych Czarnych Szczytow, wkrotce, mimo utraty swojej magii, Wesmeni mogli dotrzec do Koriny. Wtedy wladze musialyby przejac kolegia. I choc takie rozwiazanie nie bylo mu mile, baron wiedzial, ze alternatywa jest nieporownanie gorsza. Tyle ze kolegia byly daleko i problemy Blackthorne'a nie mialy dla nich tak wielkiego znaczenia. Nie oczekiwal zbyt wielkiej pomocy z polnocy, ale mogl przynajmniej liczyc na Polaczenie z Xeteskiem. Komunikacja byla przewaga, ktora ludzie ze Wschodu musieli wykorzystac maksymalnie, jezeli chcieli odniesc zwyciestwo. Baron Blackthorne ziewnal. Nadchodzil czas, by zajrzec do Gresse'a i polozyc sie spac. Jutro nalezalo podjac decyzje. Musial spojrzec na wszystko z szerszej perspektywy. Kamienne Wrota, Gyernath, rozproszone wioski na ladzie i na wybrzezu. Musial wiedziec, skad moze nadejsc pomoc, aby odepchnac Wesmenow za zatoke Gyernath. I musial znalezc sposob, by odzyskac swoje miasto, swoj zamek. Swoje lozko. Tlumiac nagly gniew, baron odwrocil sie tylem do nocy i zniknal pod okapem skalnej polki. * * * Wesmeni nie przestawali nadchodzic. Tysiace wojownikow, stapajac po trupach towarzyszy, wlewalo sie w granice Julatsy, napierajac na slabnaca Gwardie Kolegium. Ze swej Wiezy Barras spogladal na chaos bitwy rozgrywajacej sie w dole. Widzial, jak zaklecia wyrywaja i klada pokotem szeregi nacierajacych, i widzial, jak nastepni wrogowie niewzruszenie pra dalej.Byl srodek popoludnia i jedyna chwile wytchnienia stanowil moment, gdy Wesmenow opuscila ich magia. W tamtej chwili serce Barrasa podskoczylo z radosci, wiedzial bowiem, ze Krukom udalo sie zniszczyc WiedzMistrzow. Plakal wtedy ze szczescia, tak jak teraz moglby plakac z rozpaczy. Albowiem nagla slabosc Wesmenow wydawala sie jedynie bardziej podniecac ich wscieklosc i determinacje. Znow uderzyli, z jeszcze wieksza furia, a ich miecze i topory poruszala niezlomna wola walki. I szli naprzod. Na poczatku wydawalo sie, ze bedzie to rzez: Gwardia Kolegium trzymala front, podczas gdy kolejne fale zaklec dziesiatkowaly linie Wesmenow. Tysiace wojownikow zginelo od potegi julatsanskich salw, bezbronnych wobec Kul-Plomieni, Lodowatego-Podmuchu, Kamiennego-Mlota, Gradu-Zniszczenia, Ognistego-Deszczu i Mordercy-Kosci. Jednak kondycja magiczna rzucajacych bez odpoczynku ma swoje granice i Wesmeni o tym wiedzieli. A Julatsanczycy wykorzystali juz wiekszosc swych sil do ochrony ludzi i budynkow przed atakami szamanow. O tym Wesmeni takze wiedzieli. Teraz wiec, kiedy salwa zaklec zmienila sie w pojedyncze uderzenia taktyczne, Wesmeni parli naprzod, z zelazna konsekwencja wdzierajac sie w szeregi gwardzistow i rezerwistow, bez leku przed kolejnymi magicznymi atakami. Stojacy po lewej stronie Barrasa general julatsanskiej armii przygryzl warge i zaklal. -Ilu ich tam jeszcze jest? - skierowal pytanie w pustke, glosem pelnym leku i wscieklosci. -Zbyt wielu - odrzekl Barras. -Wiem o tym doskonale - odpalil general. - A jezeli to miala byc zniewaga wobec... -Uspokoj sie, moj drogi Kardzie. To zadna zniewaga tylko stwierdzenie faktu. Ile jeszcze wytrzymamy? -Trzy godziny, moze mniej - odparl Kard chrapliwym glosem. Bez murow - nie moge obiecac nic wiecej. Jaki wynik Polaczenia? -Dordover wyslalo wczoraj trzy tysiace ludzi na nasza prosbe. Powinni tu byc przed zmrokiem. -Wiec rownie dobrze mozesz im kazac zawrocic. - Glos generala Karda byl pelen goryczy, a jego twarz wydala sie nagle o wiele starsza. - Do tego czasu Julatsa upadnie. -Nie zdobeda kolegium - twardo powiedzial Barras. Kard uniosl brwi. -A kto ich zatrzyma? Barras otworzyl usta, by odpowiedziec, ale powstrzymal sie. Kard, jako zolnierz, nie byl w stanie tego zrozumiec. Upadek kolegium byl niewyobrazalny. Mysl o tym wydawala sie odrazajaca do tego stopnia, ze stary elf poczul w gardle smak goryczy. Wiedzial, ze ciagle istnial sposob powstrzymania Wesmenow przed zwyciestwem. Jednak kiedy spojrzal z powrotem na walczacych przy granicy miasta i patrzyl, jak jego ludzie gina od ostrzy najezdzcow, Barras modlil sie, by nie musialo do tego dojsc. Albowiem tego, o czym myslal, nie zyczylby nikomu. Nawet Wesmenom szturmujacym bramy jego ukochanego kolegium. ROZDZIAL 2 Scena rozgrywajaca sie na centralnym placu Parvy przedstawiala calkowita, pelna przerazenia dezorientacje. Na pierwszy odglos ryczacego smoka glowy wszystkich, zwierzat i ludzi, uniosly sie w strone szczeliny miedzywymiarowej.Czesc koni stanela deba, zrzucajac jezdzcow. Niektore szarpaly wodze przywiazane do slupow. Wszystkie wydaly z siebie pelen przerazenia kwik zrodzony z najbardziej podstawowego instynktu - przerazenia ofiary w obliczu straszliwego drapieznika. Jednak posrod elfow i ludzi slepy strach ustapil miejsca zrezygnowanej fascynacji, kiedy smok, najpierw bedacy jedynie niewyraznym ksztaltem na niebie, powoli obnizal lot. Jego krzyki i porykiwania wydawaly sie wyrazac zdecydowane zadowolenie z przybycia na niebo Balai. Zwijal sie, obracal i zataczal kola, bijac powietrze nierownymi uderzeniami skrzydel, jakby tanczac na powitanie nowego swiata. W miare jak zblizal sie ku ziemi, jego sylwetka stawala sie wyrazniejsza, a rozmiary przerazajaco realne. Ilkar spogladal na niego z uwaga naukowca, ignorujac drzenie swego ciala, przyspieszone bicie serca i instynktowne pragnienie ucieczki, ukrycia sie, walki, czegokolwiek. Smok nie byl tak ogromny, jak Sha-Kaan, ktorego spotkali w portalu wymiarowym twierdzy Taranspike. Mial tez inny kolor i ksztalt lba, choc sama sylwetka byla niemal identyczna. Dluga, smukla szyja zginala sie i prostowala, leb poruszal sie wolno, jakby szukal czegos w dole, a ogon wolno zamiatal przestrzen za cielskiem. Podczas gdy Sha-Kaan mial dobrze ponad czterdziesci metrow dlugosci, ten smok mierzyl nie wiecej niz dwadziescia piec. Ponadto skora i luska wiekszego smoka polyskiwala zlotem w swietle pochodni, ten zas byl rudawobrazowy, a jego plaska, trojkatna glowa nie przypominala wysokiego masywnego pyska Sha-Kaana. Gleboka cisza, jaka zapadla na glownym placu Parvy, wyparowala w chwili, gdy pierwsi ze stojacych z otwartymi ustami obserwatorow powoli, jakby z wysilkiem, zdali sobie sprawe, ze smok opadal ku ziemi. Szybko. W ulamku sekundy plac ogarnal kompletny chaos. Kawalerzysci Darricka, zazwyczaj karni i zorganizowani, rozpierzchli sie po ulicach. Jezdzcy zderzali sie ze soba, spadali na ziemie, a rzace konie kluczyly wokol placu w poszukiwaniu drogi ucieczki przed nadchodzaca groza. Darrick zachryplym glosem wykrzykiwal rozkazy, starajac sie zaprowadzic porzadek i spokoj, ale daremnie. Tuz za nim Krucy i Styliann zerwali sie na rowne nogi, zapominajac w jednej chwili o zmeczeniu. -Do srodka! Do srodka! - krzyknal Ilkar i rzucil sie w strone wejscia do piramidy. Nagle zatrzymal sie tak gwaltownie, ze biegnacy z tylu Bezimienny wpadl na niego i nieomal przewrocil go na ziemie. Elf odwrocil sie. - Gdzie jest Hirad? Bezimienny obejrzal sie i wykrzyknal imie barbarzyncy, ktory odbiegl juz na dobre kilkaset metrow i nie zwalnial, jego slowa zginely w gwarze i zamieszaniu na placu. -Przyprowadze go - powiedzial Bezimienny. -Nie - wyszeptal Ilkar, zerkajac na zblizajacego sie smoka. Bezimienny chwycil go za ramie. -Przyprowadze go! - powtorzyl. - Rozumiesz? - Ilkar skinal glowa. Bezimienny ruszyl za Hiradem skrecajacym wlasnie za rog budynku i znikajacym z ich pola widzenia. Z wejscia do tunelu Ilkar widzial, jak przyjaciel przypada instynktownie do ziemi. Smok przelecial obok, nie wiecej niz siedem metrow ponad najwyzszymi budynkami. Ilkar zobaczyl ogromne cielsko wielkosci kilkudziesieciu koni, leb wykrzywiony, slepia spogladajace na uciekajacych w dole ludzi, elfow, zwierzeta. Uslyszal ryk. Potezny odglos sprawil, ze elf poczul bol i instynktownie skulil wrazliwe uszy. Smok uniosl sie, zwinal z nieslychana gracja, zawrocil i zanurkowal, rozwierajac szeroko wypelniona bialymi klami ciemna otchlan paszczy. Ilkar zadrzal na ten widok, a potem zbladl, gdy zobaczyl, jak ogromny cien smoka pokrywa sylwetke biegnacego Bezimiennego. Wszystko dzialo sie zbyt szybko. Bezimienny podniosl glowe w chwili, gdy cien bestii pograzyl plac wokol niego w polmroku, skrecil i ruszyl prostopadle do lotu smoka. Wysoko ponad Ilkarem szczelina ponownie zamigotala i rozdarla sie. Zjawisko, tak jak przedtem, spowodowalo niezwykly spokoj w powietrzu i mag wyczul to. Smok wystrzelil gwaltownie w gore, nie atakujac i wydajac ryk przywodzacy na mysl rozczarowanie. Odpowiedzial mu drugi, potezniejszy i pelen furii. Hirad, pedzacy pustymi ulicami na obrzezu Parvy, uslyszal drugi ryk. Wciagnal powietrze i poczul ciezar naciskajacy na czaszke od wewnatrz. Zatrzymal sie gwaltownie i podniosl dlonie, zakrywajac uszy. W jego glowie rozleglo sie potezne, dudniace echem "Stoj!", i barbarzynca padl na ziemie. * * * Wznoszac sie ku znakowi na niebie, Sha-Kaan czul, jak wzbiera w nim gniew. Dla niego minela zaledwie chwila, odkad ostrzegl czlowieka zwanego Hiradem Coldheartem przed niebezpieczenstwem plynacym z wiedzy, jaka posiadal, i z amuletu, ktory tak dlugo spoczywal opleciony wokol jego pazurow. A oto jak mu odplacono.Najpierw skradli mu amulet, potem z pewnoscia wykorzystali jego tekst, az wreszcie w swej ignorancji otworzyli niestrzezony korytarz do jego wymiaru azylu. Do azylu calego Miotu Kaan. Za nim kolejni czlonkowie Miotu opuszczali Choul, niezadowoleni z naglego i gwaltownego przebudzenia. Trzydziestu Kaan dolaczylo do tych juz otaczajacych brame. A ze wszystkich stron - przywolany obecnoscia wrot, ktorych otwarcie bylo wyczuwalne dla kazdego smoka w okolicy - nadlatywal wrog. Gdyby nie udalo sie ostrzec i odegnac wrogich Miotow, rozgorzalaby bitwa, jakiej ten swiat nie widzial od przybycia jedynego wielkiego czlowieka - Septerna. Maga, ktory ocalil Miot Kaan, oferujac im azyl, poszukiwany tak goraczkowo, w czasie, gdy ich spadajacej populacji grozilo calkowite wyginiecie. Sha-Kaan przyspieszyl, slyszac w glowie sygnal ostrzezenia. Zza pasma chmur ponad szczelina wylonil sie jeden ze smokow Miotu Naik i rzucil sie w strone falujacej masy. Szybkosc i zaskoczenie pomogly mu ominac prowizoryczne straze i jego zwycieski ryk urwal sie gwaltownie, gdy przekroczyl brame i zniknal. Straznicy szykowali sie, by ruszyc za nim, ale powstrzymala ich mysl wyslana przez Sha-Kaana. -Ja sie tym zajme - powiedzial. - Powstrzymajcie innych. Nie wolno wam poddac wrot. Nastepnie okrazyl szczeline, oceniajac jej rozmiar i glebokosc, zlozyl skrzydla i zanurkowal w glab korytarza. Podroz przypominala przedzieranie sie przez cuchnaca, gesta mgle. Rwace prady; chwilowe oslepienie, strzepki wiadomosci i mglista swiadomosc tego, co czekalo po drugiej stronie. Sha-Kaan wystrzelil na niebo Balai i w tej samej chwili poczul wyraznie obecnosc dwoch znanych istot. Ksztalt wrogiego smoka wypelnil jego swiadomosc i Sha-Kaan wyryczal wyzwanie do walki, wiedzac, ze Naik nie moze odmowic. Druga obecnosc byla mniejsza, duzo mniejsza, ale nie mniej wazna. Hirad Coldheart. Juz wkrotce beda musieli porozmawiac. Nurkujac jak strzala w strone Naika, Sha-Kaan wyslal rozkaz: "Stoj!" * * * Ilkar drzal ze strachu przemieszanego z bezradnoscia. W kazdej chwili oczekiwal nastepnych straszliwych niespodzianek, nastepnych smokow, nastepnego koszmaru. Wiedzial, ze za nim Styliann i reszta Krukow spogladaja w niebo. Po raz pierwszy w swej dlugiej i pelnej zwyciestw karierze jedyne, co mogli zrobic, to patrzec.Walka byla szybka i brutalna. Smoki zblizaly sie do siebie z zatrwazajaca szybkoscia. Mniejszy nadlatywal z dolu, ten wiekszy zas, duzo wiekszy, zlotoskory, nurkowal w dol. -Sha-Kaan - wyszeptal Ilkar, rozpoznajac charakterystyczna glowe wiekszego potwora. Sha-Kaan pedzil po upstrzonym chmurami niebie Balai z rykiem grozy i wscieklosci. Na chwile przed zderzeniem z rudobrazowym przeciwnikiem, lekko zawinal skrzydla. Manewr ten przesunal go ponizej wroga, tak ze mijajac go, Sha-Kaan zional, pokrywajac plomieniami podbrzusze mniejszego smoka. Powietrze rozdarl krzyk bolu i raniona bestia, wirujac, uniosla sie w gore, wykrecajac szyje, lbem szukajac swego przesladowcy. Jednak szukala w zlym kierunku. Sha-Kaan zamknal paszcze, gaszac plomienie i ostro zawrocil, jednoczesnie wznoszac sie, tak by zajac pozycje za przeciwnikiem. I podczas gdy rudobrazowy smok, zdezorientowany i pelen bolu, rozpaczliwie szukal swego wroga, Sha-Kaan blyskawicznie przebyl dzielaca ich odleglosc, machnal skrzydlami, by ustawic sie rowno ponad ofiara, wygial szyje i uderzyl z niesamowita sila w podstawe czaszki przeciwnika. Liczace wiecej niz dwadziescia metrow rudobrazowe cielsko targane konwulsjami runelo w dol. Skrzydla dziko bily powietrze, pazury darly pustke, a ryk unoszacy sie z gardla zdychajacego potwora przemienil sie w charkot. Ilkar wstrzymal oddech. Sha-Kaan nadal pedzil za swoja ofiara, nie opuszczajac jej, dopoki nie dotarli do wysokosci budynkow. Wtedy, poteznym wyrzutem ciala, z rykiem triumfu, wzbil sie z powrotem w gore, podczas gdy martwy smok uderzyl o glowny plac Parvy z taka sila, ze ziemia pod stopami elfa zadrzala. W powietrze uniosla sie olbrzymia chmura kurzu, a stosy cial poleglych rozsypaly sie jakby w groteskowej probie ucieczki. Parve ogarnelo ponure uczucie niepokoju i zwatpienia. Wywracajace wnetrznosci uczucie, ze stalo sie cos bardzo zlego. W ciszy, jaka zapadla po walce, slychac bylo jedynie odglos miarowych uderzen skrzydel Sha-Kaana, ktory okrazal martwego wroga. Z tej odleglosci zwyciezca wydawal sie zaiste gigantyczny. Niemal dwukrotnie wiekszy od spoczywajacego na ziemi potwora zloty smok pokrywal niebo, zaslaniajac nawet widok szczeliny miedzywymiarowej. Trzy razy okrazyl plac, zanim z niskim pomrukiem obnizyl lot, przelecial doslownie kilka metrow nad martwym cielskiem, zakrecil i ruszyl dokladnie w strone, w ktora odbiegl Hirad. -Nie... - wyszeptal Ilkar i wyszedl z tunelu na plac. -Co mozesz zrobic? - glos Stylianna choc cichy, nadal zachowal swa sile, wladczosc i cynizm. Ilkar odwrocil sie. -A ty nadal nic nie rozumiesz? Tacy jak ty chyba nigdy nie zrozumieja. Nie wiem, co zrobie, ale cos na pewno. Nie pozwole, by sam stawil temu czolo. Jest Krukiem. Mag ruszyl biegiem w strone, gdzie wczesniej popedzil Bezimienny. Po chwili Thraun i Will ruszyli za nim. Denser osunal sie na ziemie wyczerpany, z wzrokiem utkwionym w nieruchomym cielsku smoka, ktorego Sha-Kaan pokonal niemal bez wysilku. Erienne przykucnela obok, obejmujac i podtrzymujac mu glowe. -Bogowie w niebiosach - wyszeptal Xeteskianin - co ja zrobilem? * * * Hirad lezal, zakrywajac dlonmi uszy, slyszac w glowie odglosy walki na niebie. Kiedy ucichly, powoli uniosl sie i kleczac, odwazyl sie spojrzec z powrotem w strone Parvy. Dostrzegl nadbiegajacego i wykrzykujacego cos Bezimiennego, ale niemal cala jego uwaga skupiona byla na olbrzymiej sylwetce Sha-Kaana krazacego nad martwym miastem. Dopiero gwaltowny zwrot smoka wydobyl go z letargu, a kiedy zobaczyl, jak Sha-Kaan wynurza sie ponad pobliskimi budynkami, poczul przerazenie straszniejsze niz kiedykolwiek przedtem. Jego koszmar mial wlasnie stac sie rzeczywistoscia. Nie mogl jednak czekac bezczynnie. Poderwal sie i zaczal uciekac.Biegnac, wyczul, ze smok zbliza sie, jeszcze zanim zakryl go cien potwora. Po raz kolejny musial sie poddac. Smierc byla nieunikniona. Przestal biec i spojrzal w gore. Smok zawrocil, wykrecajac szyje tak, by nawet na sekunde nie stracic swego celu z pola widzenia. Przez chwile wisial w powietrzu, leniwie uderzajac skrzydlami, a potem z gracja wyladowal, wysuwajac cialo do przodu, aby wesprzec sie na wszystkich czterech lapach. Skrzydla ulozyly sie na grzbiecie. Smok wygial szyje do tylu, a potem blyskawicznie, wystrzelil pyskiem przed siebie, poteznym uderzeniem przewracajac Hirada na ziemie. Oszolomiony Hirad wyczul gniew i spojrzal prosto w oczy Sha-Kaana. Ku swemu zaskoczeniu nie zobaczyl w nich odbicia smierci. Glowa wielkiego smoka byla nieruchoma, luska skrzyla sie w sloncu, oblewajac okolice niesamowita chmura blasku. Hirad nie probowal nawet powstac, chcial cos powiedziec, ale wtedy Sha-Kaan wydal nozdrza i wystrzelil mu w twarz dwa strumienie goracego, kwasnego powietrza. Smok przygladal mu sie przez jakis czas, poruszajac tylko niekiedy lapami, ktore bez wysilku ryly glebokie bruzdy w suchej i twardej ziemi. -Powiedzialbym, ze to mile spotkanie, ale to nieprawda. -Ja... - zaczal Hirad. -Zamilcz! - Glos Sha-Kaana rozlegl sie echem po Rozdartych Pustkowiach i z hukiem odbil sie pod czaszka Hirada. - Niewazne jest, to co myslisz. To, co robisz, tak. - Smok zamknal oczy i wolno, jakby z zastanowieniem, wciagnal powietrze. - Ze tez cos tak niewielkiego moglo wyrzadzic tyle szkody. Naraziles na niebezpieczenstwo caly moj Miot. -Nie rozumiem... Oczy smoka otworzyly sie i spojrzenie Sha-Kaana przeszylo Hirada jak wlocznia. -Oczywiscie, ze nie. Ale cos mi ukradles. -Ja nie... -Milcz! - zagrzmial Sha-Kaan. - Milcz i sluchaj. Nie odzywaj sie, dopoki ci nie rozkaze. Hirad oblizal wargi. Slyszal, ze Bezimienny zwalnia, ale jego kroki na popekanej ziemi nadal sie zblizaly. Pomachal reka za siebie, by powstrzymac przyjaciela. Sha-Kaan znowu przemowil. Hirad widzial przed soba niebieskie oczy pelne gniewu, szerokie nozdrza wypuszczajace gorace powietrze, ktore rozwiewalo mu wlosy. Barbarzynca czul sie straszliwie maly, choc nawet to nie bylo dobrym okresleniem. Nic nieznaczacy. A jednak to potezne stworzenie chcialo z nim rozmawiac, zamiast jednym zionieciem stopic jego skore, kosci i miesnie. Z pewnoscia jednak nie pomylil sie co do nastroju Sha-Kaana. Nie byl juz tym, ktory wydawal sie rozbawiony jego obecnoscia podczas spotkania w portalu wymiarowym Dragonitow w twierdzy Taranspike. Spotkania, ktore doprowadzilo ostatecznie do podrozy do Parvy i rzucenia Zlodzieja Switu. Teraz Sha-Kaan byl rozgniewany. Rozgniewany i zaniepokojony. Nie o Hirada, o siebie. Barbarzynca wiedzial, ze nie uslyszy nic dobrego o sobie. Mial racje. -Ostrzegalem cie - mowil Sha-Kaan. - Powiedzialem, ze cos, czego strzege, moze doprowadzic do zniszczenia was i mojego Miotu. Ty jednak nie posluchales. A teraz efekt twoich dzialan splamil niebo w moim i w twoim wymiarze. W tym wlasnie tkwi problem, Hiradzie Coldheart. To typowe dla was, jak sadze, ze ratujecie siebie za wszelka cene, skazujac - niebiosa tylko wiedza jak wielu z mojego Miotu na smierc, na dodatek w waszej obronie. Lecz wasze zbawienie moze sie okazac krotkotrwale. Kiedy bowiem moj Miot zostanie zniszczony, wy bedziecie bezbronni. Wystarczy jeden smok, ktory przybedzie tu z zadza zniszczenia. A sa tysiace, ktore tylko czekaja na okazje, by rozedrzec ten swiat na strzepy. Tysiace. Hirad patrzyl w niesamowita otchlan oczu Sha-Kaana, a jego umysl byl zupelnie pusty. -Nie masz najmniejszego pojecia, co uczyniles, czyz nie? - Sha-Kaan mrugnal bardzo powoli, przerywajac skupienie Hirada. - Odpowiedz. -To prawda. Nie mam - odparl wojownik. - Wiem tylko, ze musielismy odnalezc i rzucic Zlodzieja Switu bo inaczej WiedzMistrzowie i Wesmeni zmietliby nas z powierzchni Balai. Nie mozna nas winic za probe ratowania zycia. -A dalej wasze umysly juz nie siegaja. Dalsze konsekwencje waszych czynow nie maja znaczenia, dopoki mozecie cieszyc sie chwala chwilowego zwyciestwa, czy tak? -Bylismy zmuszeni uzyc wszelkiej broni, jaka dysponowalismy - odparl Hirad, nieco lakonicznie. -Ta bron nie byla do waszej dyspozycji - powiedzial Sha-Kaan. - Uzyliscie jej nieodpowiednio. I ukradliscie ja mnie. -Amulet byl do tego przeznaczony - bronil sie Hirad. - A czy odpowiednio, czy nie, wykorzystalismy go do ratowania Balai. Sha-Kaan rozwarl szeroko paszcze i rozesmial sie. Potezny odglos rozszedl sie po Pustkowiach, ploszac zwierzeta, powstrzymujac nadchodzacego Bezimiennego i przewracajac Hirada na plecy. Smiech zamarl gwaltownie i tylko echo odbilo sie niczym grzmot o budynki Parvy. Smok wyciagnal szyje i przysunal glowe do lezacego Hirada. Z paszczy kapala mu goraca slina. Hirad podparl sie na lokciach i spojrzal prosto w ogromne oczy, pochlaniajace wszelkie swiatlo. Odsunal sie, widzac bliskosc klow zdolnych bez trudu wydrzec z niego zycie. Klow wielkosci niemal jego ramienia. -Ratowania Balai - powtorzyl Sha-Kaan cichym i zimnym glosem. - Nic podobnego nie uczyniliscie. Zamiast tego otworzyliscie przejscie miedzy naszymi swiatami. Przejscie, ktorego Kaan nie moga bronic przez wiecznosc. A kiedy my padniemy, kto uratuje was przed calkowitym zniszczeniem albo odrazajacym niewolnictwem, jak sadzisz? Glowa Sha-Kaana uniosla sie. Hirad podazyl za jego wzrokiem i zobaczyl Bezimiennego i Ilkara, a takze Willa i Thrauna stojacych nieco dalej, przerazonych, ale nie zlamanych. Hirad usmiechnal sie, pelen dumy. -Kim oni sa? - zapytal Sha-Kaan. -To Krucy. -Przyjaciele? -Tak. Sha-Kaan wygial szyje do tylu, by moc objac spojrzeniem wszystkich. -Sluchaj zatem, Hiradzie Coldheart, i wy, Krucy. Sluchajcie uwaznie, a powiem wam, co trzeba uczynic, by uratowac nas wszystkich. * * * Lord Tessaya spacerowal ulicami Kamiennych Wrot, trzymajac w reku butelke wodki z bialych winogron. Czarny od krwi i spalenizny bruk smazyl sie teraz w sloncu, ktore zamienialo kaluze blota w zaschniete ksztalty przypominajace groteskowe rzezby. Pietna smierci.Zewszad dochodzily odglosy swietowania, odbijajac sie od zielonych stokow otaczajacych miasto. Tuzin ognisk trzaskal radosnie, posylajac ku nieco zachmurzonemu niebu snopy iskier i spirale dymu. Okrzyki trenujacych wojownikow i gromki smiech przy ogniskach, gdzie ciagle opowiadano o bitwie, zagluszaly inne odglosy. Brakowalo jednak dzwiekow zwykle towarzyszacych wesmenskim triumfom - wrzaskow torturowanych jencow, placzu gwalconych kobiet i blagania umierajacych. Tessaya byl jednak zadowolony. Nie zjawil sie bowiem w Kamiennych Wrotach, by niszczyc i rujnowac. Taki los zarezerwowal juz dla kolegiow. Nie, do przeleczy przybyl, by zdobywac i rzadzic. To byl pierwszy krok do kontroli nad cala Balaia. Kontroli, ktora teraz, po odejsciu WiedzMistrzow, mogl sie cieszyc sam. I nie zamierzal rzadzic za pomoca terroru. Ten kraj byl zbyt duzy, by wladac nim strachem, tak postapilby glupiec. On planowal co innego. Miec po kontrola skupiska ludnosci dzieki zwyklej przewadze liczebnosci. Wprowadzic zaufanych ludzi, by rzadzili poddanymi i egzekwowali prawa i dyscypline, jaka on nakaze. Kontrolowac zgromadzenia, spotkania, wiece. Byc widocznym. Rzady zelaznej reki. Nie pozostawic zadnej nadziei, ale nie prowokowac konfliktu. Tessaya zagryzl warge. Wszystko to oznaczalo odejscie od tradycji Wesmenow, ale wedlug niego te zwyczaje prowadzily jedynie do walk i podzialow. Jezeli Wesmeni chcieli wladac Balaia, beda musieli sie przystosowac. Dotarlszy do kranca wioski, Tessaya zatrzymal sie i upil kilka lykow z butelki. Przed nim rozciagal sie trakt prowadzacy gleboko w serce wschodniej Balai. Droga, ktora pomaszeruje do zwyciestwa. Po obydwu stronach wznosily sie lagodne, zielone wzgorza ciagnace sie az do rozleglych rownin bedacych lennem lorda Denebre, dawnego partnera handlowego. Tam ziemia byla zyzna, a lasy pelne zwierzat. I panowal pokoj. Na razie. Czekaly go powazne decyzje, ale najpierw musial zadac kilka pytan. Tessaya skrecil w lewo, na wzgorze, gdzie obroncy zbudowali koszary, ktore teraz staly sie ich wiezieniem. Dwa tuziny barakow z drewna i plotna, mogace pomiescic po dwustu ludzi. Szesc z nich goscilo teraz okolo trzystu wiezniow, co pozostawialo duzo miejsca dla jego ludzi, tych nielicznych, ktorzy zapragneli schronienia. Kobiety i mezczyzni zostali rozdzieleni, a ranni Wesmeni lezeli razem z ludzmi ze Wschodu. Mimo iz byli wrogami, to wybrali mezna walke zamiast tchorzliwego poddania, zaslugiwali wiec na szacunek i szanse przezycia. Zblizajac sie do koszar, Tessaya z przyjemnoscia stwierdzil, ze postawa straznikow okazala sie wzorowa. Stali wyciagnieci jak struny, w rownych odleglosciach, wokol pomieszczen wiezniow. Skinal glowa wojownikowi, ktory otworzyl mu drzwi. -Panie - mezczyzna sklonil z szacunkiem glowe. Wewnatrz budynku bylo tloczno, goraco i duszno. Ludzie lezeli na pryczach i na golej ziemi, niektorzy grali w karty albo rozmawiali cicho w malych grupkach. Laczyl ich wyraz twarzy pokonanych, ponizenie i hanba poddania. Kiedy Tessaya wszedl do srodka, w calym baraku zalegla cisza i wszyscy obecni utkwili w nim przestraszony wzrok, oczekujac wyroku. Nienawisc, jaka go darzyli, byla niemal wyczuwalna. -Czas porozmawiac - odezwal sie najczystszym dialektem Wschodu. Z tlumu wiezniow wysunal sie jeden mezczyzna. Gruby, siwowlosy i za niski na zolnierza. Byc moze w przeszlosci byl poteznym wojownikiem, teraz jednak jego zablocona zbroja nie ukrywala niczego groznego poza zwisajacym brzuchem. -Jestem Kerus, dowodca garnizonu Kamiennych Wrot. Mozesz kierowac swe pytania do mnie. -A ja jestem Tessaya, wodz zjednoczonych plemion. Bedziesz sie do mnie zwracal "panie". Kerus nie odpowiedzial, pochylil tylko lekko glowe. Tessaya widzial strach w jego oczach. To bylo typowe dla ludzi Wschodu, ta pycha, ktora pozwalala im mianowac niedoleznego urzednika na dowodce najwazniejszego obiektu taktycznego w calej Balai. -Jestem zaskoczony, ze to z toba musze rozmawiac - zaczal Tessaya. - Czy wasz general jest tak przerazony, ze nawet teraz chce, byscie go kryli? -General, ktory bronil Kamiennych Wrot nie zyje, panie - odpowiedzial Kerus, wyraznie zaskoczony. - Z tych, ktorzy przezyli, ja jestem najwyzszym ranga oficerem. Tessaya zmarszczyl brwi. Jego szpiedzy doniesli, ze wojsko poddalo sie na dlugo, zanim padl punkt dowodzenia. Byc moze plotki byly prawdziwe i Darrick zginal na pierwszej linii, ale w tak krytycznym starciu wydawalo sie to niezbyt prawdopodobne. -Zginal? -Po zachodniej stronie przeleczy. -Ach. - Bruzda na czole Tessayi poglebila sie. Cos sie nie zgadzalo. Niewazne. Wkrotce i tak dowie sie prawdy. Darrick byl czlowiekiem, ktorego polozenie musial znac. - Powiedz mi, jestem ciekaw, czy jakies jednostki wkroczyly na moje ziemie przed zajeciem Kamiennych Wrot? - Tessaya znal odpowiedz, ale nie wiedzial nic o liczebnosci. -Czemu mnie o to pytasz, panie? - zdziwil sie Kerus. -Bo jestes tu najstarszym oficerem. A poza tym moim wiezniem, wiec odradzalbym probe odmowy. -Wiesz rownie dobrze jak ja, ze nasi ludzie zdobyli cytadele WiedzMistrzow. To dlatego utraciliscie magie. - Kerus bardzo staral sie zabrzmiec dumnie i z wyzszoscia. -Ale wygralismy te bitwe, co Kerusie? - twarz Tessayi wykrzywila sie w dzikim, pogardliwym grymasie. - Zas ty juz drugi raz nie zwracasz sie do mnie w nalezyty sposob. Nie zmuszaj mnie, bym doliczyl do trzech - wodz rozluznil sie nieco i pociagnal z butelki, spogladajac na rozgniewane twarze przed soba. - Imponujace - wrocil do spraw walki. - Jestem pod wrazeniem. Choc przyznam, ze mialem watpliwosci co do liczebnosci sil zostawionych do obrony Parvy. Jednak zbyt wielu starszych szamanow uwazalo, ze to marnowanie dobrych wojownikow. Ilu wyslaliscie? -Niewielu... panie. -Ilu? -Czterystu jezdzcow, kilku Protektorow, garstke magow i Krukow, panie. Tessaya w milczeniu ocenial sily. Z pewnoscia bylo ich za malo, by pokonac obrone Parvy, a co dopiero WiedzMistrzow. Wzial gruba poprawke na kontyngent magow i nadal nie mialo to sensu. W jego umysle pojawil sie niepokoj. Widzial potege zaklecia, ktore spowodowalo utrate przeleczy, magie wody pochlaniajacej tak wielu z jego wspolplemiencow. Czyzby uzyli czegos rownie, a moze nawet bardziej straszliwego, by pokonac WiedzMistrzow? Poczul dreszcz. Pogloski o probie odnalezienia zaklecia o legendarnej mocy, ktore jego szamani nazywali "Tia-fere" - "Zmierzch", rzucily cien watpliwosci na powodzenie inwazji juz trzy miesiace temu. Ale przeciez, gdyby nieprzyjaciel odzyskal zaklecie, jego - Tessayi - nie byloby teraz tutaj. "Krucy". Wodz plemion zamyslil sie. Dobrzy wojownicy. Nie nalezalo ich niedoceniac, tak jak to uczynili WiedzMistrzowie i ich rada szamanskich pochlebcow. -Po co Krucy wyruszyli do Parvy? - zapytal. -Czyz to nie oczywiste? - Twarz Kerusa znowu nabrala dumnego wyrazu. - Posiadali srodki do zniszczenia twych wladcow i najwyrazniej im sie to udalo. Panie. Tessaya nie byl przekonany, czy prawdopodobne zniszczenie WiedzMistrzow rzeczywiscie jest dla niego problemem. Byl za to pewien, ze teraz szamani znajdowali sie z powrotem na wlasciwym miejscu, w cieniu wodzow plemiennych i wojownikow. Tym co go martwilo, byl fakt, ze kilkuset ludzi i magow dotarlo do samego serca wesmenskiej wiary. Czyn ten wymagal sporo odwagi, sily i zdolnosci taktycznych. Tessaya znowu poczul dreszcz. Elementy ukladanki zaczynaly pasowac. Pogloski nabieraly sensu: oddzial-widmo na wzgorzach, potezna sila na poludnie od Parvy i jezdzcy, ktorzy nigdy sie nie zatrzymywali. To wszystko zdarzylo sie po zaatakowaniu przeleczy magia wody. Dreszcz stal sie silniejszy. Tylko jeden czlowiek mial odwage wierzyc, ze uda mu sie dotrzec do Parvy z kilkoma setkami ludzi. -Kim byl dowodca, ktory zginal na przeleczy? - zapytal ostro. -Neneth, panie. -A kawaleria, ktora sie przedarla, dowodzil Darrick? -Tak, panie. I on tu wroci, mozesz byc tego pewien. Slowa Kerusa dudnily Tessayi w glowie przez cala droge powrotna do glownej ulicy Kamiennych Wrot. ROZDZIAL 3 Barras cieszyl sie chwila szczescia, niczym oaza na pustyni beznadziejnosci, w chwili gdy Wesmeni przerwali zewnetrzna obrone Julatsy.Dla starego elfa nie bylo nic bardziej pokrzepiajacego niz widok slonca wstajacego ponad Wieza Kolegium Julatsy. Patrzec, jak ciemnosc umyka z kazdego kata kazdego budynku, jak swiatlo skrzy sie i tanczy na szczytach dachow, moc spojrzec na zachod w strone jeziora Triverne, ujrzec, jak miejsce narodzin magii na Balai odbija migoczacy blask na ciemnej scianie Czarnych Szczytow. Kiedys wierzyl, patrzac na ten widok, ze nic na swiecie nie jest w stanie go zranic. Teraz jednak brutalna sila Wesmenow zlamala obrone Julatsy i wiedzial, ze jesli nie podejmie ostatecznych krokow, nigdy juz nie ujrzy takiego wschodu slonca. Przez krotka chwile spogladal z odraza i lekiem na Wesmenow wlewajacych sie na ulice miasta i podejmujacych nierowne potyczki z resztkami gwardii. Rzucanie zaklec bylo zle zorganizowane i nie dawalo wiekszego efektu. Po pierwszym peknieciu w obronie pojawily sie nastepne i teraz Wesmeni parli jak burza wprost na mury kolegium. A on nie mogl na to pozwolic. Odwrocil sie do generala Karda i zobaczyl lzy na policzkach starego zolnierza. Polozyl reke na ramieniu mezczyzny. -Generale - powiedzial lagodnie - pozwol mi chociaz uratowac kolegium. Kard spojrzal na niego, jakby odbierajac sens slow z opoznieniem, poruszyl ustami i zmarszczyl czolo. -To niemozliwe. -Mozliwe. Potrzebuje jedynie pana pozwolenia. -Ma je pan - odparl Kard bez chwili zastanowienia. Barras skinal glowa i przywolal adiutanta. -Kaz zagrac na alarm, przywolaj straznikow z zewnetrznych posterunkow do srodka kolegium, rozstaw poczworne sily przy bramach. Ja schodze do Serca Wiezy i zwolam Rade. Zaczniemy rzucac zaklecie natychmiast. Spiesz sie. Adiutant spogladal przez chwile na Barrasa, przetrawiajac slowa, jakich najwyrazniej nigdy nie spodziewal sie uslyszec. -W tej chwili, mistrzu Barrasie. Elf raz jeszcze rzucil okiem na blanki, na mury kolegium i na ulice Julatsy. Fala nacierajacych rosla, panika rozprzestrzeniala sie, a wrzawa byla ogluszajaca. Wesmeni zawyli, czujac nadchodzace zwyciestwo, obroncy wykrzykiwali rozpaczliwie, starajac sie przegrupowac, a zwykli mieszkancy probowali po prostu ratowac zycie. Na dzwiek dzwonow oglaszajacych alarm obywatele Julatsy ruszyli w strone bram kolegium. Barras wyszeptal ciche slowa przeprosin dla tych, ktorzy pozostac mieli na zewnatrz. -Chodzmy, Kard. Lepiej, zebys tego nie widzial. -Nie widzial czego? -Uzyjemy Calunu-Demonow. - Barras przeszedl przez drzwi otwarte przez adiutanta. Ruszyl schodami na dol, przeskakujac co drugi stopien, z energia i zrecznoscia niezwykla dla podeszlego wieku. Majac za soba zadyszanego juz Karda, dotarl do Serca Wiezy i dolaczyl do Rady, zajmujac stale miejsce. Jego oddech nie byl nawet ciezki. Tego Kard nigdy nie rozumial. Mag musial pozostac w dobrej formie niezaleznie od wieku. Silne serce i uklad krazenia stanowily niezbedny warunek skutecznego rzucania zaklec i odzyskiwania many. -Czy bedziesz trzymal straz przy drzwiach, generale? - zapytal Barras. -To dla mnie honor - odpowiedzial zolnierz, zatrzymujac sie przy wejsciu. Skupienie many w Sercu Wiezy powodowalo, ze czul sie nieswojo, choc nie potrafil niczego dostrzec. Sklonil sie przed Rada i zamknal drzwi. Musial postarac sie, zeby magom nikt nie przeszkodzil. Serce Wiezy Kolegium Julatsy stanowila komnata umieszczona na parterze, zlozona z osmiu segmentow wygladzonego kamienia zbiegajacych sie na wysokosci przekraczajacej wzrost dwoch ludzi, dokladnie ponad srodkiem podlogi ulozonej na wzor spirali. Kamienne plyty tworzyly pojedyncza linie biegnaca od wejscia i zawijajaca sie coraz scislej, by w koncu stracic calkiem odrebnosc konturow w samym centrum komnaty. W tym punkcie plonelo swiatlo many, jasna lza rozmiarow plomienia swiecy, ktora nigdy nie migotala i nie rzucala blasku, pomimo swej zoltej barwy, bowiem tylko magowie mogli ja ujrzec. Inni nie potrafili dostrzec niczego. Pozostalych siedmiu magow skinelo glowami, kiedy Barras zajal miejsce miedzy nimi. Teraz kazdy czlonek Rady znajdowal sie dokladnie przy jednym z kamiennych segmentow. Kiedy Kard zamknal drzwi, zapadla calkowita ciemnosc. Barras czul zdenerwowanie towarzyszy, tych mlodszych i tych starszych. Nie bylo w tym nic zaskakujacego. Calun-Demonow byl najtrudniejszym, najniebezpieczniejszym i najpotezniejszym zakleciem, jakie znano w Julatsie. Wczesniej uzyto go tylko dwukrotnie, w obydwu przypadkach na dlugo przed narodzinami ktoregokolwiek z obecnych czlonkow Rady i w momentach wyjatkowego zagrozenia dla kolegium. Wszyscy znali powage czekajacego ich zadania. Wszyscy tez przygotowali sie na potencjalna koniecznosc rzucenia zaklecia, kiedy tylko rozpoczal sie atak Wesmenow. I wszyscy byli swiadomi, ze tylko siedmiu z nich opusci Serce, kiedy to sie skonczy. Nikt jednak nie wiedzial, kto zostanie wybrany. -Czy przywolamy swiatlo, by towarzyszylo naszemu zakleciu? - zapytala Rade Kerela, Starszy Mag, znajdujaca sie dokladnie naprzeciw Barrasa. Jeden po drugim czlonkowie rady odpowiadali tradycyjna formula. -Tak. Swiatlo pozwoli nam widziec siebie i to da nam moc. -Barrasie, magu, ktory sprowadziles nas do Serca, przywolaj nam swiatlo - powiedziala Kerela. -Tak sie stanie - odparl Barras. Zgodnie z rytualem przygotowal ognisko many dla Kuli-Swiatla. Byl to prosty ksztalt, nieruchoma polkula, utkana sprawnie z many przeplywajacej przez Serce. Wysilek byl minimalny. Barras umiescil Kule tuz nad swiatlem many. Jej delikatny blask rozproszyl cienie i oswietlil sylwetki czlonkow Rady. Barras rozejrzal sie powoli, wykonujac uklon przed kazdym z magow i obserwujac ich oblicza. Wiedzial, ze jednego z nich nie zobaczy juz nigdy i ze on sam moze takze zostac zabrany przez demony. Po jego lewej stronie Endorr, najmlodszy, uznany pelnoprawnym czlonkiem Rady zaledwie siedem tygodni wczesniej w Wielkiej Komnacie. Niezwykly talent. Endorr byl niski, brzydki i potezny. Szkoda byloby go utracic. Patrzac dalej, Barras zobaczyl Vilifa, wiekowego sekretarza Rady, zgarbionego, lysego i zblizajacego sie juz do konca swych dni. Dalej Seldane, jedna z dwoch kobiet w Radzie, w srednim wieku, siwowlosa i zgorzkniala. Kerela, Starszy Mag, bedaca elfem jak Barras i jego bliska przyjaciolka. W takiej sytuacji z pewnoscia nie mogli sobie pozwolic na jej strate. Wysoka i dumna Kerela przewodzila Radzie z zelazna konsekwencja, zdobywajac szacunek calego kolegium. Deale, kolejny elf, starzejacy sie i niekiedy nierozwazny. Jego pociagla twarz byla przepelniona strachem, blada i napieta. Cordolan, lysiejacy, w srednim wieku, korpulentny i jowialny. W swietle rzucanym przez Kule widac bylo pot na jego czole. Przydaloby mu sie wiecej cwiczen, jego wytrzymalosc malala. Wreszcie na prawo od Barrasa - Torvis. Stary i pomarszczony, ale wysoki, porywczy i pelen zycia. Wspanialy czlowiek. -Czy mozemy zaczynac? - Glos Starszego Maga wyrwal go z rozmyslan. - Dziekuje ci, Barrasie, za ten dar swiatla. - Tutaj zazwyczaj konczyly sie formalnosci. Zazwyczaj. -Czlonkowie Rady Julatsy - mowila dalej Kerela - zebralismy sie tu, albowiem nasze kolegium znalazlo sie w wielkim niebezpieczenstwie. Jezeli nie podejmiemy zaproponowanych dzialan, wkrotce upadnie. Czy ktos z obecnych nie zgadza sie z ta interpretacja sytuacji? Cisza. -Bedac swiadomym ryzyka zwiazanego z uzyciem Calunu-Demonow, czy ktos z Rady pragnie pozostac poza Sercem Wiezy podczas rzucania zaklecia? Na prawo od Barrasa Torvis parsknal smiechem, na krotka chwile rozladowujac przesycone mana napiecie. -Kerela, prosze - glos starego maga brzmial jak stapanie po suchych lisciach. - Jesli bedziemy bawic sie w ostrozne slowa i ostrzezenia, wkrotce przyjda szamani, zeby nam pomoc w rzucaniu. Nikt sie nie wycofuje i wiesz o tym. Kerela zmarszczyla czolo, ale w jej oczach pojawil przelotny blask zadowolenia, a Barras pokiwal glowa w potwierdzeniu. -Torvis nie moze sie doczekac, kiedy polaczy sie z nowym wymiarem - dodal. - Powinnismy zaczac natychmiast. -Mialam obowiazek zapytac - odparla Kerela. -Wiem - powiedzial Barras. - Wszyscy wiemy - usmiechnal sie. - Prowadz nas, Kerelo. Kobieta wziela gleboki oddech i raz jeszcze objela wzrokiem cala Rade. -Ty, ktory poswiecisz swe zycie dla ratowania tego kolegium i magii Julatsy, obys szybko odnalazl spokoj obok dusz tych, ktorych kochales - zrobila krotka pauze, a potem ciagnela dalej. - Sluchajcie uwaznie mych slow i bardzo dokladnie wypelniajcie polecenia. Niech nic procz mego glosu nie zakloca waszego skupienia. - Glos Kereli nabral mocnego, wladczego tonu. - Ulozcie dlonie na kamieniach za soba i niech wasze oczy przyjma spektrum many. Barras przycisnal dlonie do kamiennej sciany za plecami i dostroil wzrok, skupiajac go na przeplywajacej wokol manie. Widok byl tak samo niesamowity, jak przerazajacy. Serce Wiezy Julatsy bylo poteznym zbiornikiem many - ksztalt i material, z jakiego zbudowano komnate, powodowaly gromadzenie sie magicznej energii i skupienie jej wewnatrz pomieszczenia. Kamienne segmenty pelnily role przesylaczy, przez ktore stale przeplywala mana, odbijajac sie i skupiajac wokol osi w centrum Serca. Barras wyczuwal ten przeplyw - osiem poteznych strumieni zbiegajacych sie w jedna kolumne mocy na srodku kamiennej podlogi. Wiedzial tez, ze pod jego stopami znajduje sie pomieszczenie identyczne jak to, w ktorym stali, rowniez bedace czescia magicznego obwodu. Kladac dlonie na szarej, kamiennej scianie Barras, tak jak inni, stawal sie kolejnym elementem tego systemu. Czlonkowie Rady drgneli, a niektorzy nawet westchneli, kiedy poczuli przeplyw energii. Mana przyspieszala puls, rozjasniala umysl, przygotowujac go do maksymalnej koncentracji, i przenikala miesnie, przystosowujac je do szybkiego i sprawnego dzialania. -Oddychajcie mana - rozlegl sie glos Kereli, silny i czysty. - Zrozumcie jej przeplyw. Cieszcie sie jej moca. Poznajcie jej potencjal. Kiedy bedziecie gotowi do przywolania, wymowcie swe imiona. Wszyscy czlonkowie Rady, jeden po drugim, wypowiedzieli swoje imiona. Glos Barrasa byl donosny i pewny, Torvisa nieco zniecierpliwiony, Deale'a cichy i pelen leku. -Dobrze - oswiadczyla Kerela. - Zatem nadszedl czas, by otworzyc droge i przywolac wladce Calunu. Badzcie gotowi na jego przybycie. Stworzmy krag. Osiem glosow cicho zaintonowalo slowa majace zogniskowac mane i rozpoczac przywolanie. Serce Barrasa zabilo szybciej i mocniej przycisnal dlonie do kamiennej sciany. Slowa - starozytne i potezne - plynely z jego ust rownym, nieprzerwanym strumieniem. Przeplyw many zmienial sie. Na poczatku, jakby delikatne pociagniecie zaklocilo jej ksztalt i ruch w gore kamiennych segmentow. Potem nastapily kolejne, silniejsze szarpniecia i nagle, w ulamku sekundy, strumien many odskoczyl od scian, kierowany teraz nie przez nature, lecz przez wole magow. Niewielka czesc strumienia krazyla nadal, jednak na poziomie oczu powstal teraz krag many podtrzymywany przez wszystkich osmiu magow, niczym pas szeroki na dlon, jednolicie zolty i absolutnie nieruchomy. -Doskonale - mruknela Kerela. Jej glos byl cichy, a uwaga calkowicie skupiona na przygotowywanym zakleciu. - Mamy calosc. Teraz uformujemy ognisko w kolumne, ktora ucaluje kamien pod naszymi stopami. Czlonkowie Rady Julatsy zdjeli dlonie ze scian i pozwolili, by koniuszki ich palcow zanurzyly sie w kregu many. Barras czul, jakby dotykal miekkiego materialu, delikatnego i pieknego. Nastepnie, w idealnej synchronizacji z innymi magami, pociagnal dlonie w dol, formujac za pomoca umyslu i obdarzonych nadnaturalnym czuciem palcow idealny cylindryczny ksztalt. - Ostroznie - powtarzal sobie. - Delikatnie. Rozdarcie cylindra oznaczaloby nie tylko utrate zaklecia, ale i uszczerbek na zdrowiu dla czlonkow Rady. Na tak zaawansowanym etapie kazdy blad czy spalone zaklecie wiazalo sie z bolami glowy, krwotokami z uszu, a nawet czasowa slepota. Lecz ci magowie zostali wybrani do Rady Kolegium ze wzgledu na swoj kunszt, dlatego tez w czasie krotszym niz sto uderzen serca Barrasa kolumna byla gotowa i doskonala, a rzucajacy przykucneli wokol niej, zabezpieczajac ognisko. -Doskonale - westchnela Kerela. - Czy wszyscy sa przygotowani? - Nikt nie zareagowal. - Endorr, Seldane, Deale i Torvis. Wy bedziecie stabilizowac kolumne. Na moj znak reszta sie wycofa. Nie opierajcie sie dodatkowemu obciazeniu. Pozostawcie otwarte umysly - urwala na chwile. - Odliczam. Wycofujemy sie za trzy, dwa, jeden... Barras, Vilif, Kerela i Cordolan wycofali dlonie i wstali. Barras usmiechnal, gdy zobaczyl, jak Endorr reaguje na gwaltownie wzrastajacy napor many jedynie wydeciem policzkow. Stary elf musial sie oprzec pokusie poklepania mlodego maga po ramieniu. Jak na swoj wiek byl naprawde dobry. Czworka stabilizujacych kolumne magow szybko przystosowala sie do dodatkowego obciazenia. Az do zakonczenia przywolania mieli za zadanie utrzymywanie cylindra w doskonalej rownowadze. Gdyby pekla przed zakonczeniem rytualu, uwolnione moce rozdarlyby mury Serca na strzepy. Kerela rozejrzala sie po komnacie, kiwajac glowa z podziwem. -Jestesmy silna Rada - powiedziala. - Nasze nieuniknione oslabienie jest tragedia dla Julatsy - westchnela i zlozyla dlonie. - Chodzcie. Rozpoczynamy przywolanie. Barrasie, ty bedziesz uwazal, by portal pozostal otwarty. Barras skinal glowa, rozczarowany, ale nie zaskoczony ulga, jaka poczul. Demony nie mogly porwac straznika portalu, nie ryzykujac uwiezienia w zabojczej atmosferze Balai. Czworka magow podeszla do kolumny many tak, ze ich twarze znalazly sie ledwie kilka centymetrow od jej gladkiej, nieruchomej powierzchni. Kazdy z nich spogladal prosto przed siebie, w oczy towarzysza znajdujacego sie naprzeciwko. Z polaczenia plynela moc. Kerela zaczela mowic. -Choc ja wypowiadam slowa, razem tworzymy magie. Uzyczcie mi swej sily - chrzaknela, by wzmocnic glos. - Heilara diun thar. - Temperatura w komnacie gwaltownie spadala. Kolejnym slowom Kereli towarzyszyly kleby pary. - Heilera diun thar, mext heiron duin thar. Czworka magow pobrala jeszcze troche many z powietrza i utworzyla zolty dysk przetykany niebieskimi pasmami. Dysk unosil sie nad cylindrem, wirujac tak szybko, ze jego krawedzie pozostawaly zamazane. -Powoli - ostrzegla Kerela. - Wciagnijcie go do wewnatrz cylindra. Magowie - niemal dotykajac nosami gladkiej, zoltej kolumny - przesuneli dysk do srodka. W miare jak opadal, czuli, jak jego krawedzie maca powierzchnie ustabilizowanego ogniska many. -Heilere, duin, scorthos erida - zaintonowala Kerela. Blekit wewnatrz dysku nabieral intensywnosci, posylajace blyski odbijajace sie wewnatrz kolumny i powodujace drzenie miesni magow, ktorzy ja utrzymywali. Jednak ich uchwyt pozostal niewzruszony. Dysk opadal. Barras i trojka pozostalych starali sie utrzymac go poziomo i nie pozwolic, by poruszal sie szybciej. Jednak sila wciagajaca go w dol rosla. Demony wiedzialy, ze sa niepokojone. -Rowno - nalegala Kerela, glosem oslabionym przez koncentracje. - Rowno. Cordolan, wyprostuj. - Dysk, ktory minimalnie przechylil sie na jedna strone, natychmiast powrocil do rownowagi. Blyski wewnatrz kolumny nabieraly intensywnosci, w miare jak dysk opadal, mijal plomyk many i zblizal sie do kamiennej podlogi. -Barras, badz gotowy - powiedziala Kerela. - Heilera, senduin, scorthonere an estolan. - W srodku dysku pojawil sie czarny punkt i zaczal sie gwaltownie poszerzac. Z wewnatrz wyplywal niebieski blask many. Z trzaskiem dysk zamienil sie w cienki okrag julatsanskiej many otaczajacy gwaltowny strumien blekitnego swiatla, ktory rozbil sie o os Serca Wiezy i splynal kamiennymi segmentami. Przestrzen wokol magow wypelnily szepty. Grozby, obelgi, zadania, lagodne propozycje przesycone zlem. Slowa mialy odebrac im odwage - szeleszczacy odglos przenikal ich ciala, powodowal dreszcze, zawroty glowy i suchosc w ustach. Wrota do wymiaru demonow zostaly otwarte. -Wytrzymasz, Barrasie? - zapytala Kerela. Barras skinal glowa, niezdolny wypowiedziec slowa. Kazdy miesien w jego ciele byl napiety, a jego mozg wydawal sie obracac pod czaszka, lecz wiedzial, ze jest w stanie utrzymac portal przez bardzo dlugi czas. Sily, ktore pragnely zniszczyc jego kontrole i zalac Serce, nie byly wystarczajaco potezne. W miare jak to przekonanie roslo, jego miesnie sie rozluznialy, a nacisk w glowie zmalal. Elf usmiechnal sie. -Tak, Kerelo, wytrzymam. Wezwij wladce Calunu. -Tak. - Kerela skinela glowa. - Cordolan, Vilif, odsuncie sie od kolumny. To wylacznie moje zadanie. Kobieta zanurzyla glowe w materii kolumny, zatapiajac twarz w niebieskim, demonicznym swietle. Barras widzial, jak rysy jej twarzy wyostrzaja sie, nadajac jej wyraz trupiej czaszki. Stary elfi mag utrzymywal portal w kompletnym bezruchu. Nie dla Julatsy, ale dla swego Starszego Maga, dla Kereli. Ona tymczasem spojrzala prosto w twarz huraganowi demonow i glosem tak mocnym jak wtedy, gdy rozpoczynala zaklecie, przemowila: -Heilera, duis... Ja, Kerela, Starszy Mag Rady Julatsy, wzywam ciebie, Heilo, wielki wladco Calunu. Przybadz do mnie, wysluchaj naszej prosby i wyjaw swa cene. Przez chwile nie bylo zadnej reakcji. Szepty nie ustaly, jakby wezwanie Starszego Maga zostalo zignorowane. -Uslysz mnie - powtorzyla Kerela. - Heilo, uslysz mnie. Nagle wszystkie glosy urwaly sie gwaltownie jak uciete nozem. -Slysze - glos, ktory rozlegl sie w Sercu Wiezy, byl miekki i przyjazny. Czlonkowie Rady drgneli, ale zarowno portal, jak i kolumna pozostaly nienaruszone. Wtedy nagle sie pojawil. Sam. Unosil sie ponad swiatlem many, wirujac powoli, ze zlozonymi rekoma i skrzyzowanymi nogami. Wraz z jego przybyciem kolumna zniknela, a utrzymujacy ja magowie przebudzili sie z glebokiego skupienia. Strumien many wznowil swoj naturalny bieg. Jedynie Kerela stala w bezruchu tak blisko wladcy Calunu, ze moglaby go dotknac. -Cieszymy sie z twego przybycia - powiedziala. -Watpie - odparl Heila. - Bardzo watpie. Slowa te zabrzmialy, jakby demon rzeczywiscie czul zal z powodu swej obecnosci wsrod nich. Barras cofnal sie, ale jego umysl pozostal skupiony na wrotach miedzywymiarowych. Ich zamkniecie oznaczaloby katastrofe. Przed smiercia, ktora w tym wrogim dla niego swiecie bylaby nieunikniona, Heila rozszarpalby ich dusze na strzepy. Dlatego pozostali czlonkowie Rady, nie wydajac z siebie nawet westchnienia, cofneli sie pod kamienne segmenty. Jakby odleglosc miala jakiekolwiek znaczenie. Posrodku Serca unosil sie demon. Najbardziej niepojetym dla Barrasa byl fakt, ze wyglad i zachowanie istoty nie budzily zadnych skojarzen ze zlem. Heila mial nieco ponad metr trzydziesci wzrostu, a jego nagie humanoidalne cialo bylo ciemnoniebieskie. Lysa czaszke pokrywaly ciemne, pulsujace zyly, a policzki, usta, podbrodek i szyje zdobila schludnie przycieta broda. Oczy, male i zapadniete, byly zupelnie czarne i dopiero kiedy wzrok demona napotkal spojrzenie Barrasa, elf dostrzegl cala otchlan zla, ktora skrywaly. Heila zwrocil sie ku Kereli i przestal wirowac. Zmarszczyl brwi, a te zbiegly sie ku sobie, nadajac jego twarzy zaciety i gniewny wyglad. -Odpoczywalem - powiedzial. - Powiedz, czego chcesz i omowimy cene. Barras poczul wewnetrzny dreszcz. Cena byla dusza jednego z czlonkow Rady, na tak dlugo, jak Heila tego pragnal. Kerela twardo spojrzala w oczy demona. -Naszemu kolegium zagraza inwazja. Nie mozemy pozwolic, by wrog przedostal sie za mury. Chcemy okryc je Calunem, ktory ochroni wszystkich znajdujacych sie wewnatrz i zabierze tych, ktorzy odwaza sie go dotknac. Calun musi tez otoczyc glowny strumien many kolegium. Nie mozemy go utracic. -A jak dlugo bedziecie potrzebowac Calunu? - zapytal Heila. -Az oblezenie zostanie przerwane. Kilka tygodni. Nie potrafimy okreslic dokladnie. Heila uniosl brwi. -Naprawde? No coz. - Demon ponownie zaczal sie obracac, wtapiajac wzrok czarnych oczu w twarze czlonkow Rady. -To ma swoja cene - oznajmil w koncu. - Rozumiecie, ze nasza energia wyczerpuje sie przy podtrzymywaniu Calunu. Potrzebujemy paliwa, aby ja odzyskac. Barrasa przeniknal lod. Zycie ludzkie sprowadzone do poziomu paliwa dla demonicznych przywolan. Bylo to barbarzynskie, ohydne. Byla to tez jedyna szansa Julatsy. Heila zatrzymal sie i patrzyl na niego. Barras staral sie, jak mogl, nie stracic koncentracji na portalu. -A ty jestes szczesliwcem - mag poczul na sobie wzrok Heili. - Ciebie nie moge tknac. Szkoda. Gdybym mogl, wybralbym twoja elfia dusze. -Nikt z nas nie jest szczesliwy - spokojny glos Barrasa nie oddawal jego wewnetrznego wzburzenia. - Dzis wszyscy poniesiemy straty. Wybieraj i odejdz. Heila usmiechnal sie i gwaltownie zwrocil sie z powrotem w strone Starszego Maga. -Ty, Kerelo. Ty zostalas wybrana. Ty zapewnisz energie dla Calunu, ktorego twoje kolegium tak rozpaczliwie potrzebuje - Heila zasyczal, wciagajac powietrze. Zadnemu demonowi nie wolno bylo zabierac Starszego Maga. To oznaczalo scinanie drzewa, zanim jeszcze wyda owoce. Ale Kerela tylko sie usmiechnela. -Niech tak... -Nie! - wykrzyknal Deale, blady i drzacy. - Jesli ja zabierzesz, ratowanie kolegium nie ma znaczenia. Nie badz zadny krwi, Heilo. Jesli chcesz elfa, zabierz mnie. Wkraczajac do tej komnaty, wiedzialem, ze zostane wybrany. Kiedy zostales przywolany, tez o tym wiedziales. Zabierz wlasciwa ofiare. Wez mnie. Heila zwrocil sie do Deale'a: -Niezwykle. Obawiam sie jednak, ze nie znajdujesz sie w dobrej pozycji do targowania. -W kazdej chwili mozemy cie odeslac tam, skad przybyles, bez zadnej zaplaty - odparl Deale spokojnie, choc jego twarz byla mokra od potu. -Wtedy nie dostaniecie Calunu. -A ty nie otrzymasz duszy czlonka Rady Kolegium Julatsy, a juz na pewno nie Starszego Maga. -Deale, ja... - zaczela Kerela. -Nie, Kerela. Nie dostanie cie. Heila spogladal na Deale'a lodowatym wzrokiem. -Nie przywyklem do sprzeciwu. Deale wzruszyl ramionami. -Dobrze - zgodzil sie demon, znow zaczynajac sie obracac. - Uslyszcie mnie, magowie Julatsy. Oto moja propozycja. Dusza Deale'a, elfa, nie jest dla mnie tyle warta co dusza Kereli, Starszego Maga, albo Barrasa, Negocjatora. Zgodze sie jednak zabrac go zamiast ktoregokolwiek innego z was, ale pod jednym warunkiem. Jezeli po uplywie piecdziesieciu dni waszego czasu bedziecie nadal potrzebowac Calunu, by powstrzymac wrogow, Barras lub Kerela dobrowolnie wkrocza w niego, aby dostarczyc swiezej energii. Decyzje, ktore z nich to zrobi, pozostawiam wam. Jesli jednak zadne z nich tego nie uczyni, Calun zostanie usuniety i zostaniecie sami. Czy zgadzacie sie na takie warunki? -Cena za Calun-Demonow jest zawsze tylko jedna dusza - odparla Kerela - jezeli moja jest warta wystarczajaco... -Kerelo, kolegium nie moze sobie pozwolic na utrate ciebie - przerwal jej Deale. - Nie w tej sytuacji. Potrzebujemy przywodcy. Ty nim jestes. Musisz tu pozostac. - Deale spojrzal na twarze towarzyszy. Barras widzial, jak kazdy z nich stara sie uniknac jego wzroku. - Czyz nie zgadzacie sie? Ja powinienem odejsc, a Kerela powinna zostac? Czyz nie? Stary mag patrzyl, jak najpierw jeden z nich, a potem kolejni kiwaja glowami. Wszyscy niechetnie, wszyscy swiadomi, ze zgadzajac sie, ratuja wlasne zycie, choc zaden nie mial odwagi skazac na smierc Deale'a. -Spojrz - glos elfa byl mocny, ale jego cialo nadal drzalo. - Zgadzamy sie - spojrzal na Heile, ktory przygladal mu sie surowo. Lekko rozchylone usta demona odslanialy szereg malych, ale ostrych jak brzytwa zebow. - Heilo, wladco Calunu, zgadzamy sie na twoje warunki. Heila pokiwal glowa. -Nigdy dotad nie slyszalem, by czlowiek lub elf tak zazarcie wyklocal sie o wlasna smierc. -Kiedy zostanie podniesiony Calun? - zapytala Kerela, nie patrzac na Heile, tylko na Deale'a, oczami pelnymi lez. -W chwili, kiedy odejde i portal zostanie zamkniety. Calun stanie przed waszymi murami i zgodnie z zyczeniem otoczy tez glowne pasma many. Kerela skinela glowa. -Dotrzymaj slowa, Heilo. Nasz przyjaciel poswieca sie w naszej obronie. Deale, blogoslawienstwa kolegium beda ci towarzyszyc. Ja... Twoja ofiara jest... - przerwala i usmiechnela sie do Deale'a. Byl to najsmutniejszy usmiech, jaki Barras kiedykolwiek widzial. - Obys szybko znalazl spokoj. -Czas ucieka - odezwal sie Heila. - Macie piecdziesiat waszych dni. Odliczajcie je. Ja bede - jego wzrok spoczal na postaci Deale'a. - Tobie zas, przyjacielu, te dni i jakiekolwiek inne, jesli zechce, beda sie zdawac wiecznoscia. Chodz do mnie. - Reka demona wyciagnela sie poza granice portalu i przeszla przez piers Deale'a, oblewajac cale cialo niebieskim swiatlem. W ostatecznym momencie elf byl spokojny. Jego twarz nie wyrazala strachu. Drgnal raz, kiedy jego dusza opuszczala cialo, ktore zaraz potem bezwladnie opadlo na posadzke bez jakichkolwiek sladow przemocy. Heila zawirowal i wpadl w portal, ktory Barras natychmiast zamknal. Przez krotki moment slychac bylo znow szepty, a potem wszystko ucichlo. -Dokonalo sie - powiedziala Kerela i glos jej sie zalamal. Lzy poplynely jej po policzkach i osunela sie na posadzke. Seldane podeszla szybko do ciala Deale'a i zamknela mu oczy. -Musimy... Drzwi do komnaty otworzyly sie z hukiem i do srodka, zataczajac sie, wpadl Kard, zaslaniajac dlonmi uszy, z trupioblada twarza i szeroko otwartymi oczyma. Napor many wewnatrz Serca byl tak potezny, ze general nie powinien byc w stanie przekroczyc progu komnaty. Jednak dzwiek, jaki wdarl sie do Serca Wiezy wraz z nim, mowil cos innego. Obezwladniajace skupienie energii magicznej bylo niczym w porownaniu z przerazliwymi wrzaskami Wesmenow i Julatsanczykow, wrzaskow, jakie unosily sie nad polem bitwy, zagluszajac calkowicie szczek broni i zbroi. Byl to dzwiek niepodobny do niczego, co znane w swiecie Balai. Przeszywajace, smiertelne krzyki dobiegajace z glebi cial ludzi, ktorym wyszarpywano dusze, krzyki odbijajace sie echem w glowach wszystkich sluchajacych, mrozace krew w zylach i wywolujace bol zebow. Kerela podniosla wzrok i napotkala spojrzenie Barrasa. W jej oczach stary elf zobaczyl odbita cala groze tego, co uczynili. Calun-Demonow powstal. ROZDZIAL 4 Jak to zwykle bywa, ciekawosc wziela w koncu gore nad strachem. Wraz z powrotem Sha-Kaana do swojego wymiaru zniknelo bezposrednie zagrozenie i kiedy Krucy powrocili na centralny plac Parvy, wokol ciala martwego smoka gromadzil sie juz tlum.-Zaraz wracam - rzucil Bezimienny, skrecajac w strone zgromadzonych. Jak zawsze wojownik i taktyk, pomyslal Hirad, patrzac, jak przyjaciel przepycha sie wsrod kawalerzystow Darricka. Grupa stojacych tylem Protektorow rozsunela sie, instynktownie przepuszczajac go do smoka. Bezimienny nie poszedl tam, by gapic sie i krecic z podziwem glowa. Chcial poszukac slabych punktow, szczelin w smoczym pancerzu, ktore moglyby im pomoc. Hirad nie byl przekonany, ze jakies w ogole istnieja, a poza tym naogladal sie juz wystarczajaco duzo smokow jak na jeden dzien. Wlasciwie to wystarczyloby mu na cale zycie, tyle ze przestalo to juz, niestety, byc kwestia jego wyboru. Zawrocil w strone kociolka Willa umieszczonego przy wejsciu do tunelu piramidy. Potrzebowal czegos na uspokojenie nerwow i mial nadzieje, ze na dnie zostala jeszcze choc odrobina kawy. Ilkar szedl, caly czas wspierajac sie na ramieniu barbarzyncy i milczac. Kiedy zblizyli sie do tunelu, Hirad poczul, ze elf jest spiety. W cieniu wejscia stal Styliann. Denser lezal obok na ziemi, a nad nim kleczala Erienne. -Czy ten sukinsyn nie moze sobie gdzies pojsc? - szepnal Julatsanczyk. - Jego obecnosc tu - to jak obelga. -Nie sadze, zeby po tym, co mamy do powiedzenia, zbyt dlugo sie tu krecil. Ilkar parsknal. -Ja tez chcialbym myslec, ze teraz po prostu uda sie najkrotsza droga do Xetesku. Niestety, wszyscy zmierzamy w te sama strone. Hirad milczal przez chwile, zanim odpowiedzial: -Juz nie moglem sie doczekac, by przylaczyc sie do wojny z Wesmenami. To oznaczalo powrot do tych prostych, zolnierskich rzeczy. Ale teraz, to... -Wiem, co masz na mysli - przerwal mu Ilkar, dochodzili juz bowiem do ogniska. - Siadaj. Ja sprawdze, co z kawa. Denser podniosl sie, choc z trudem, i wsparl na ramieniu Erienne. Z jego bladej, wycienczonej twarzy w rownym stopniu promieniowala obawa, co i oczekiwanie. -Lepiej podejdzcie tu i posluchajcie - zawolal Hirad. - To dotyczy takze ciebie, Styliann. Sprawy nie stoja najlepiej. -Zdefiniuj "nie najlepiej" - poprosil Styliann, wynurzajac sie do swiatla i poprawiajac bezwiednie kolnierz. -Poczekajmy, az bedziemy w komplecie, dobrze? - poprosil Ilkar, podajac Hiradowi kubek kawy i siadajac obok niego. Skinal glowa w strone cielska smoka, skad nadchodzili Will i Thraun. Bezimienny nie skonczyl jeszcze ogledzin. - Nie chcialbym przekazac niczego niedokladnie. * * * Dopoki nie pojawil sie Bezimienny, nikt nie odwazyl sie nawet wyciagnac reki i dotknac smoka. Wojownik kucnal przy lbie i podniosl ciezka powieke gada. Smok mogl sobie pochodzic z innego wymiaru, ale Bezimienny potrafil rozpoznac martwe zwierze, patrzac na jego oko. To zwierze z pewnoscia bylo martwe.Puscil powieke, ktora opadla, zakrywajac na powrot mlecznobiale oko, i przykucnal z boku, uwaznie przygladajac sie potworowi. Z bliska widac bylo, ze rudobrazowa barwa byla wynikiem ulozenia dwoch rodzajow lusek, jednej ciemnoczerwonej i drugiej bladobrazowej, zdecydowanie rzadszej. Bezimienny rzucil okiem na trojkatna glowe mierzaca niemal metr od nozdrzy, znajdujacych sie ponad pyskiem, do podstawy szyi. Spod faldow grubej skory sluzacych za usta wygladal kiel. Drugi, odlamany, lezal pare metrow dalej. Odlamek mial jakies dziesiec centymetrow. Bezimienny podniosl go, obrocil w dloniach i schowal. Leb rozszerzal sie ku tylowi, prawdopodobnie w celu ochrony wrazliwej czesci ciala, jaka byla szyja. Niewystarczajacej ochrony, pomyslal Bezimienny, ogladajac klute rany zadane z taka latwoscia przez Sha-Kaana. Pochylil sie do przodu i sprobowal rozewrzec szczeki bestii, korzystajac z calej sily miesni. Rozchylily sie lekko, ale kiedy sprobowal zajrzec do srodka, zwarly sie z klapnieciem. Rozejrzal sie i napotkal wzrok Protektorow i dwoch zolnierzy z grupy okolo trzydziestu otaczajacych cielsko. -Pomozcie mi tu! - zawolal. Kawalerzysci pospiesznie ruszyli na wezwanie Kruka. We trojke ulozyli smoczy leb na boku, a potem, podczas gdy ludzie Darricka przytrzymywali gorna szczeke, Bezimienny odciagnal dolna i zajrzal do wnetrza paszczy. Cuchnace powietrze sprawilo, ze zakaszlal. W smoczych zebach nie bylo nic specjalnie nadzwyczajnego. Cztery olbrzymie kly, rozmieszczone po dwa, w gornej i dolnej szczece, byly charakterystyczne dla drapieznika, podobnie jak rzedy krotszych, waskich siekaczy. Zgniatacze wypelnialy tylna czesc paszczy, jednak uwage Bezimiennego przykuly dziasla wokol i ponizej nich. Naliczyl pol tuzina sztywnych skornych wypustek zakrywajacych otwory rozmieszczone w dziaslach. Poruszajac jedna z nich poczul ruch miesnia przywodzacego i na dlon kapnela mu kropla czystego plynu, ktory szybko wyparowal. To bylo wszystko, co musial wiedziec, by zrozumiec, skad pochodzil ogien. Skinieciem glowy podziekowal kawalerzystom i wstal, puszczajac paszcze i pozwalajac jej zamknac sie z glosnym plasnieciem. Objal spojrzeniem cale cielsko i ruszyl wolno wzdluz niego. Lekko skrecona szyja miala dlugosc niecalych trzech metrow. W sumie smok wygladal nieco zgrabniej niz Sha-Kaan, a jego budowa wskazywala na wieksza szybkosc i zwrotnosc, ale biorac pod uwage latwosc, z jaka zostal pokonany, byl z pewnoscia niedoswiadczony. Mlody. Wyposazone w lokcie przednie lapy konczyly sie niewielkimi szponami, co wskazywalo na ewolucyjna potrzebe osiagniecia stosunkowo wiekszej delikatnosci i precyzji. Jednak kazdy szpon byl zakrzywiony, ostry i, w przeciwienstwie do paznokci, zbudowany z kosci. Nieco ponad przednimi konczynami wyrastaly skrzydla i Bezimienny nie musial patrzec z bliska, aby dojrzec zespoly grubych miesni, ktore rozpedzaly lecace stworzenie do niesamowitych szybkosci. Na kolejna prosbe Kruka dziesieciu ludzi rozciagnelo skrzydlo, wytezajac sily, by pokonac posmiertny skurcz. Zewnetrzny luk skrzydla mial dlugosc okolo dziesieciu metrow i zbudowany byl z elastycznej kosci, grubosci uda Bezimiennego. Kolejnych dwanascie kosci przyczepionych bylo do niego za pomoca skomplikowanych stawow, a pomiedzy nimi wszystkimi widniala rozpieta gruba, oleista blona. -Trzymajcie je napiete. - Bezimienny wyciagnal sztylet i zaglebil go w blonie, kreslac ryse, z ktorej wyplynal ciemny plyn. Nie byla to krew, tylko jeszcze wiecej oleju. Przeciagnal po nim palcem i rozsmarowal plyn pomiedzy kciukiem i palcem wskazujacym, czujac jego gladka konsystencje. - Ciekawe - powiedzial. A jednak blona, choc nie grubsza niz poltora centymetra, nie rozdarla sie. - Dziekuje juz - skinal glowa w strone mezczyzn, by wypuscili skrzydlo. Zwinelo sie blyskawicznie i z trzaskiem uderzylo o bok smoka niczym dzialajacy nawet po smierci mechanizm obronny. Podmuch wzbil z ziemi tuman kurzu, podkreslajac jedynie potege bestii. Szyja stanowila jedna piata dlugosci korpusu, ktory, nawet spoczywajac na boku, gorowal nad Bezimiennym. Wojownik przeciagnal palcami po miekszych i bledszych luskach podbrzusza, wyczuwajac jednoczesnie szorstkosc tych pokrywajacych grzbiet i boki. Znowu wyciagnal sztylet i przykucnal przy podbrzuszu. Jednak ostrze po raz kolejny nie uczynilo cielsku wiekszej szkody. Zmarszczyl brwi i skupil uwage na sladach oparzenia na boku biegnacych przez jakies siedem metrow. Tutaj skora byla sczerniala i pokryta pecherzami, w kilku miejscach znajdowaly sie glebsze rany, a wszelkie powazniejsze poparzenia i pekniecia wypelnial czarny, gesty plyn. Jednak nawet to nie bylo smiertelna rana. Nawet pelna moc oddechu Sha-Kaana nie byla w stanie zadac takich obrazen w jednym ataku. -Na bogow, twarde z was sukinsyny - mruknal Bezimienny. Poszukiwanie slabych punktow trwalo nadal. * * * -Co on do cholery robi? - zapytal ponuro Denser. Patrzyli, jak Bezimienny idzie po smoczym boku w kierunku cienkiego siedmiometrowego ogona, uderzajac i wbijajac gdzieniegdzie miecz i za kazdym razem krecac glowa.-Mysle, ze zastanawia sie, jak zabic cos takiego - odpowiedzial Ilkar. -Male szanse - dodal Hirad. -To po co marnuje na to czas? - Denser wydal wargi i z powrotem polozyl sie, tracac zupelnie zainteresowanie. -Bo tym wlasnie zajmuje sie Bezimienny - podjal Hirad. - Lepiej czy gorzej, ale musi poznac wroga, z ktorym ma sie zmierzyc. Zawsze twierdzil, ze wazniejsze jest, by zdac sobie sprawe z tego, czego nie uda sie zrobic, niz wiedziec, co jest mozliwe do wykonania. -Jest w tym jakis sens - zgodzil sie Thraun. -To wszystko bardzo zajmujace - mruknal Styliann - ale czy naprawde musimy na niego czekac? -Tak - odpowiedzial prosto Hirad. - Jest Krukiem. Tymczasem Bezimienny zmierzal juz w ich kierunku. Odpial lancuch utrzymujacy pochwe, tak by rekojesc znajdowala sie nad prawym barkiem, a koniec ostrza ponizej lewego kolana, i wsunal do niej miecz. Kiedy podszedl do ognia, rzucil bron pod stopy i usiadl ze zmarszczonym czolem. -No i? -Sha-Kaan mial racje. Nawet gdyby udalo nam sie bardzo zblizyc, to jedyna miekka tkanka znajduje sie w pysku, a jakos nie wyobrazam sobie smoka, otwierajacego paszcze tylko po to, zeby dac sie zabic. Jedyna szansa to wysuszenie skrzydel. Wydzielaja jakas forme oleju, bez ktorego, jak sadza, popekalyby pod wplywem goraca. Tyle ze ilosc ognia, jaka trzeba by je pokryc, moglaby pochodzic jedynie od innego smoka. -A oczy? - Hirad wzruszyl ramionami. -Maly cel. Nic z tego, jezeli glowa jest w ruchu. Kazdy z nich moglby w tym wymiarze zabic kazde stworzenie i to w dowolnej ilosci. -Nie zapominaj o potedze magii - wtracil sztywno Styliann. Bezimienny zignorowal go. -Skora jest niezwykle twarda i odporna. Nawet na brzuchu i skrzydlach. Kwas moglby jakos zadzialac, podobnie jak pewne zaklecia oparte na ogniu czy mrozie. Ale tak jak we wszystkich innych przypadkach pozostaje tu problem zblizenia sie do niego. - Bezimienny odetchnal ciezko. - Prawda jest taka, ze jezeli jeden z nich zaatakuje, a ty nie masz sie gdzie ukryc, jestes juz trupem. -To nie jest odpowiedz, ktorej szukalismy - stwierdzil Ilkar. -A wiec wyprawa tam oznacza samobojstwo - Hirad rozejrzal sie po twarzach przyjaciol. -Tak samo jak, najwyrazniej, pozostanie tutaj - dodal Will. Denser uniosl dlon. -Zaraz, zaraz. Czekajcie. O czym wy teraz mowicie? - Ciemny Mag patrzyl prosto na Hirada. Ilkar szturchnal barbarzynce. -Powiedz im. W koncu Sha-Kaan to twoj przyjaciel. -On nie jest moim przyjacielem - speszyl sie Hirad. -No, to kims najblizszym przyjacielowi - zgodzil sie elf. -Ach, tak. Oczywiscie. Zauwazylem juz jak bardzo sie stara, zeby nie usmazyc mnie na wegiel albo nie przegryzc na pol. Jezeli to nie przyjazn, to juz nie wiem co. Ilkar rozesmial sie. -Widzisz? - powiedzial. - Przyjaciele na smierc i zycie? -A wiec tylko dlatego, ze... -Czy musicie? - glos Densera przerwal nastepna tyrade Hirada. - Chcemy sie tylko dowiedziec, co sie dzieje. -Wcale nie chcecie - odpowiedzial Hirad - ale prosze. Sytuacja, jak sadze, przedstawia sie tak: - Hirad odetchnal gleboko i wskazal palcem za nimi - ta szczelina w niebie to bezposredni korytarz do wymiaru smokow. Najwyrazniej po drugiej stronie niebo wyglada podobnie. Problem polega na tym, ze rodzina Sha-Kaana, ktora on nazywa Miotem, Miotem Kaan, musi teraz bronic tej szczeliny przed innymi Miotami, bowiem chca tu przyleciec i nas zniszczyc. - Hirad skinal glowa w strone martwego smoka. - Poniewaz oni nie maja sposobu na zamkniecie przejscia, Sha-Kaan twierdzi, ze to my musimy je zamknac. -Aha, to zaden problem - zachnal sie Denser. - Pstrykniemy palcami i po klopocie. Jak, do cholery, mamy to osiagnac? -Taka mniej wiecej byla nasza reakcja - odparl Ilkar. - Sha-Kaan wyraznie zasugerowal, ze to juz nasza sprawa, ale lepiej zebysmy nie zawiedli. -Bo inaczej? - zapytala Erienne. -Bo inaczej jakiemus Miotowi uda sie w koncu tu przedrzec w wystarczajacej sile, zeby zrobic to, co zechca - wyjasnil Ilkar. - A ci z nas, ktorzy przekroczyli portal Septerna, doskonale wiedza, co to znaczy. - Julatsanczyk zbyt dobrze pamietal sczerniala, zniszczona ziemie, rozszalaly klimat i powietrze przesycone zapachem gwaltownej smierci. Jakis ruch zwrocil uwage Hirada. Darrick powrocil na plac, zebrawszy swoich rozproszonych ludzi i teraz kierowal sie w strone martwego smoka. Zobaczywszy jednak, ze Hirad macha do niego reka, zmienil kierunek. -Sadze, ze on tez powinien o wszystkim wiedziec - zaproponowal barbarzynca. W miare jak sluchal, twarz Darricka zasepiala sie coraz bardziej, nabierajac w koncu tak ponurego wyrazu, jak twarze otaczajacych go Krukow. -A zatem - odezwal sie Styliann, ktory pozostawal milczacy i nie okazywal zadnych uczuc - zgadzam sie, iz ta, jak ja nazywacie, szczelina stanowi powazne zagrozenie. Zgadzam sie rowniez, ze smoki sa niezwykle poteznymi istotami i musimy znalezc srodki mogace posluzyc do ich zneutralizowania i zniszczenia z dystansu. Nie rozumiem jednak, czemu inne Mioty mialyby chciec sie tu przedostac i wszystko zniszczyc, a przede wszystkim dlaczego, na wszystkie zaklecia Xetesku, tak bardzo obchodzi to tego waszego Sha-Kaana? -To rzeczywiscie dobre pytanie - powiedzial Darrick. -Ilkar? - Hirad zwrocil sie do elfa. - W tym punkcie moje pojmowanie tez troche zawiodlo. -Bezimienny, pomoz mi, jak zrobie sie za bardzo teoretyczny. - Ilkar zastanowil sie przez chwile, pocierajac twarz dlonia. - Pomiedzy wymiarem Balai a Sha-Kaana istnieje polaczenie. Samo istnienie niektorych pierwiastkow w tym swiecie pozwala Kaanom zyc i mnozyc sie. Te pierwiastki sa jakby energia, ktora laduje ich psyche, co jest rownie wazne, jak spozywanie pokarmu. Istnienie Miotu Kaana warunkowane jest wiec nienaruszalnoscia podstawowych elementow, z jakich zbudowany jest nasz wymiar. Jezeli my zostaniemy zniszczeni, z nimi stanie sie podobnie. Dlatego tak im zalezy. -Wiec dlaczego po prostu nie zgromadza wystarczajacej liczby smokow, by strzegly szczeliny? - zapytal podejrzliwie Styliann. -No coz, poniewaz, choc wyda ci sie to pewnie dziwne, maja lepsze rzeczy do robienia w zyciu, niz umieranie w naszej obronie po kres czasu - warknal Hirad. - Nie sa naszymi sluzacymi. Dlon Ilkara dotknela ramienia barbarzyncy. -Chodzi o to, moj panie, ze oni juz zostali zmuszeni, by to uczynic - zaczal wyjasniac Julatsanczyk. - Ale Sha-Kaan jasno stwierdzil, ze po pierwsze, nie sa w stanie bronic szczeliny w nieskonczonosc, a po drugie, ze to my spowodowalismy ten problem, wiec choc Miot Kaan bedzie nam pomagal, to wlasnie my mamy go rozwiazac. -Ile czasu mamy? - zapytal Darrick. -Tego nie wiemy - odpowiedzial Hirad. -To nam nie pomoze - stwierdzil ponuro Denser. -Sadze, ze najprostsza odpowiedz jest taka, ze sam Sha-Kaan tego nie wie. Powiedzial tylko, ze gdy to miasto pokryje cien, bedzie juz za pozno. - Hirad wzruszyl ramionami. -A to co, jakis rodzaj smoczego odmierzania czasu? - zapytala Erienne, marszczac czolo. -Jeszcze nie jestesmy pewni - mruknal Ilkar. -Wiec powinniscie szerzej otwierac oczy - wtracil sie Styliann. -Co? - Hirad poczerwienial ze zlosci. -Spokojnie, Hiradzie Coldheart - ciagnal pojednawczym tonem wladca Xetesku. - Doceniam wasz trud i to, przez co przeszliscie. Ale teraz nadszedl czas, by myslec. W poludnie nie ma cienia, albowiem slonce jest w najwyzszym punkcie na niebie. Zazwyczaj. Ale ta szczelina bedzie rzucac cien. Na razie z pewnoscia nie tak duzy, by pokryc cala Parve, ale... -Bogowie - wyszeptal Denser. - On ma na mysli niestabilnosc. Szczelina nie jest zamknietym tworem. Bedzie sie powiekszac. - Xeteskianin odwrocil sie od reszty i spuscil glowe. -A wiec mamy limit czasowy, tyle ze nie wiemy jaki - wyszeptal Will, spogladajac w gore. Bezimienny pokiwal glowa. -Tak, ale mozemy sprobowac go obliczyc, prawda? Zmierzymy, jak szybko powieksza sie cien rzucany przez szczeline. Nie bedzie to zbyt dokladne, ale da nam jakies pojecie. -Rzeczywiscie, mozemy to zrobic - powiedzial Denser glosem pelnym goryczy. - Ale sa jeszcze powazniejsze sprawy do ustalenia. -Na przyklad, jak do cholery zmierzamy ja zamknac - wtracila Erienne. -Albo co dzieje sie na wschod od Czarnych Szczytow - dodal Bezimienny. -Zeby wymienic tylko dwie z nich - dokonczyl Denser. -Nie chce tu zartowac, ale musimy zaczac od rzucenia przez ciebie Zlodzieja Switu - powiedzial Hirad. -Absolutnie - zgodzil sie Denser. -Sha-Kaan okreslil to chyba jako "nieodpowiednie uzycie" - na twarzy barbarzyncy pojawil sie usmiech, ktory powiekszyl sie jeszcze, gdy do Densera dotarla zniewaga, a jego twarz z bladej stala sie czerwona od gniewu. -A ten wielki, tlusty jaszczur jest oczywiscie ekspertem, tak? - wykrzyknal Xeteskianin, strzasajac z ramienia dlon Erienne. - Dla jego informacji - to rzucenie Zlodzieja Switu uratowalo jego bezcenne zrodlo energii, czyli nasz wymiar, od najwiekszego zagrozenia w historii. Przez cale zycie trenowalem, czekajac na ten moment, a on... Nieodpowiednie? Sukinsyn. -Denser, nas nie musisz przekonywac. Wiemy, co zrobiles - odezwal sie Hirad. - Ale Sha-Kaan widzi to inaczej. Nie obchodzi go, kto rzadzi Balaia tak dlugo, jak konstrukcja naszego wymiaru pozostaje nienaruszona i istnieja Dragonici, by sluzyc jego Miotowi. -Ale nie moze oczekiwac, ze nie bedziemy probowali ratowac sie przed zaglada - zaprotestowal Denser. -Powiedzialem mu to - odrzekl Hirad. - Nic z tego. Oskarza nas o niezrozumienie potegi zaklecia. -Ciezka sprawa. -Tak samo dla niego, jak i dla nas - zauwazyl Thraun. -W porzadku. - Will przerwal cisze, jaka zapadla po slowach Thrauna. - Wiec co zamierzamy? * * * Sha-Kaan wynurzyl sie z portalu prosto w huragan bijacych skrzydel, ognia i klapiacych szczek. Przerazliwe ryki, bedace rozkazami, okrzykami tryumfu lub bolu, mieszaly sie z lopotem skrzydel i trzaskiem uderzajacych ogonow. Wszedzie, gdzie siegal spojrzeniem, trwala bitwa. Niebo bylo pelne lusek, pazurow i tylu par skrzydel, ze razem moglyby zaslonic Parve przed sloncem. Niemozliwoscia bylo okreslenie liczby walczacych w poblizu szczeliny smokow ani liczby Miotow bioracych udzial w bitwie. Mial jednak pewnosc, ze poza absolutnymi rezerwami, jakie pozostaly, by bronic ich budynkow i ziemi, caly Miot Kaan walczyl tutaj o swoje przetrwanie. Na niebie unosilo sie dobrze ponad czterystu Kaan, lecz wrogow bylo jeszcze wiecej. Sha-Kaan ryknal, wydajac rozkaz przegrupowania Miotu. Zewszad odpowiedzialy mu rykniecia i przeciagle krzyki, poczul nagly przyplyw sily. Wygial sie ostro w gore, by ocenic sytuacje na niebie wokol i ponizej szczeliny. Falanga smoczych gwardzistow ruszyla za nim, chroniac tyl i flanki.W bezposrednim otoczeniu szczeliny trwala zazarta walka. Ponad piecdziesieciu Kaan tworzylo ochronna siec pokrywajaca brame, nie pozwalajac nikomu z atakujacych na jej przekroczenie. Ponadto mniejsze grupy, liczace osmiu do dziewieciu Kaan, atakowaly falami kazdego, kto tylko odwazyl sie sprobowac. Nie pierwszy juz raz w swym dlugim i burzliwym zyciu Sha-Kaan mial okazje cieszyc sie ze scisle rodzinnej organizacji smoczych Miotow. Razem moglyby pokonac Kaan w ciagu zaledwie kilku dni, ale nie byly w stanie utrzymac pokoju wystarczajaco dlugo, by przygotowac zorganizowany atak. Tutaj widzial kilka odrebnych grup atakujacych, z ktorych zadna nie miala wystarczajaco duzo sily i przebieglosci, by przerwac linie obrony wyszkolonych i karnych smokow Kaan. Tajemnica ich potegi nie byla zadna tajemnica. W jego Miocie po prostu panowal porzadek. Pomimo to, w miare jak bitwa bedzie sie przedluzac, Kaan zaczna w koncu slabnac. Sha-Kaan mial jedynie nadzieje, ze udalo mu sie przekonac ludzi z innego wymiaru o pilnosci ich zadania i wierzyl, ze uda im sie zamknac portal na czas. Jesli nie - Miot Kaan mial wkrotce wyginac. Co do jednego. Teraz jednak duzo blizsze zmartwienia zaprzataly jego umysl. Nieco na lewo i ponizej trzy smoki z Miotu Naik oderwaly i otoczyly jednego z jego straznikow. Patrzyl bezradnie, jak mlody smok, zwijajac sie i stosujac wszystkie wyuczone uniki, wpada raz po raz pod ogniste strumienie przeciwnikow. W koncu oleje, ktore zarowno nawilzaly skrzydla, jak i stanowily bariere przed smoczym ogniem, zostaly wysuszone przez zar i cienka membrana stanela w plomieniach palacych kosci i topiacych miesnie. Z rykiem przepelnionym bolem, strachem i wsciekloscia mlody Kaan runal na ziemie, wirujac w szalonym locie. Dym ciagnal sie za jednym ze skrzydel, podczas gdy drugie bilo rozpaczliwie, probujac wyrownac pozycje ciala. Smok zwijal i rozwijal ogon niczym w amoku, wykrecajac jednoczesnie glowe w poszukiwaniu pomocy. Nie nadeszla. Sha-Kaan nie czekal, by zobaczyc koniec, ale wiedzial juz, co robic. -Za mna - rozkazal smokom lecacym po jego bokach. Zanurkowal ostro i cicho, ze zlozonymi do tylu skrzydlami, jak pocisk przecinajac powietrze i osiagajac predkosc, przy ktorej mogl juz tylko zabic albo zostac zabitym. Trojka smokow Naik nie miala pojecia, co sie swieci. Szczeki Sha-Kaana zatrzasnely sie na prawym skrzydle jednego z nich, wytracajac go z rownowagi i ciagnac z niesamowita predkoscia ku ziemi. Sam niemal stracil kontrole nad lotem, kiedy uderzyl w cielsko wroga, przy wtorze zgrzytu lusek i huku zderzenia. Mniejszy smok machal pazurami, ogonem i wolnym skrzydlem, ryczac z wscieklosci i przerazenia. Probowal wykrecic glowe, tak by zobaczyc napastnika, lecz byl zbyt wolny i strumien ognia z jego pyska przecial tylko powietrze. Ped Sha-Kaana poniosl ich obu w kontrolowanym dla niego upadku. Dwa smoki spadaly sczepione w locie. W koncu gwaltownym ruchem szczek Sha-Kaan uwolnil swoja ofiare. Wolnosc ta byla jednak krotka i bolesna. Wielki Kaan otworzyl paszcze po raz kolejny i plunal strumieniem ognia, pokrywajac leb, szyje i lewe skrzydlo zdezorientowanego przeciwnika. Na wpol oslepiony Naik kaszlnal, wypluwajac plomienie w puste powietrze. Szczeki Sha-Kaana rozwarly sie raz jeszcze i tym razem plomienie pokryly Naika od lba do ogona, smiertelnie uszkadzajac miesnie skrzydel i ogona. Niezdolny do lotu Naik spadal ku smierci. Sha-Kaan wykrecil beczke, rykiem oznajmiajac swoje zwyciestwo i zemste. Wygial szyje, oceniajac przebieg bitwy, wybral kolejny cel i polecial. * * * -Najpierw musimy okreslic, czy powstanie szczeliny bylo nieuniknionym efektem ubocznym rzucenia Zlodzieja Switu - pytanie Stylianna bylo wyrazem bardziej obserwacji niz krytyki i Denser rozluznil sie nieco, widzac wyraz twarzy wladcy Xetesku.Czworka magow nadal siedziala przy ognisku. W ustach Densera dymila fajka, choc nawet lekkie zaciaganie sie kosztowalo go wiele wysilku. Spoczywal na kolanach Erienne delikatnie gladzacej go po wlosach. Obok Ilkar grzebal patykiem w palenisku. Styliann siedzial naprzeciwko nich, samotnie. Wlosy mial znow zwiazane w scisly kucyk. Na placu reszta Krukow wraz z Darrickiem zastanawiala sie, jak najdokladniej zmierzyc cien rzucany przez szczeline. Poludnie zblizalo sie, totez nie mieli zbyt wiele czasu na znalezienie rozwiazania. Tym z kawalerzystow Darricka i Protektorow, ktorzy nie trzymali wart, przydzielono bardziej ponure zadania. Miasto nalezalo oczyscic, trupy spalic, a kazdy budynek przeszukac, na wypadek, gdyby ukrywali sie w nim wrogowie. Parva miala powrocic do stanu martwego miasta. Nie mial tu pozostac nikt procz kilkunastu ochotnikow i Darrick musial ich szybko znalezc, aby w poludnie dokonywali pomiarow cienia i przekazywali informacje. Sedno problemu stanowila jednak rozmowa prowadzona przez czworke magow. Jak zamknac miedzywymiarowa szczeline, zanim obrona Miotu Kaan padnie i Balaia utonie w plomieniach. -Aby odpowiedziec na twoje pytanie, panie, bedziemy musieli wydobyc absolutnie wszystkie manuskrypty Septerna, jakie posiadaja kolegia - powiedziala Erienne. - Obecnie wydaje sie jasne, ze podstawa mocy Zlodzieja Switu jest otwarcie portalu prosto w wir przestrzeni pomiedzy wymiarami. Prawdopodobnie rzucenie zaklecia z pelna moca otwiera szczeline tak duza, ze wessalaby wszystko wokol, stad tez nazwa - "zabojca swiatla". -Moj trening zas skupial sie wylacznie na kontrolowaniu parametrow przy rzucaniu, a nie na dezaktywowaniu zaklecia - dodal Denser. Ilkar przestal rozgarniac palenisko. -Twierdzisz wiec, ze istnial sposob, by odciac wir przy rozpraszaniu ogniska many? -Tak, ale glowne teksty zaklecia nie podawaly zadnych szczegolow. Odpowiedz moze kryc sie gdzies w formulach. Septern bardzo gleboko pojmowal magie wymiarowa. -Wiec to nie mialo prawa znajdowac sie w tekscie zaklecia - zastanowila sie Erienne. - Pomyslcie, odciecie wiru po obu stronach, bo o tym mowimy, wymaga nowego zaklecia. -Zakladasz tym samym, ze nic w tekscie Zlodzieja Switu ani w konstrukcji ogniska many nie jest w stanie spowodowac takiego efektu - zauwazyl Ilkar. -Bo nie jest. -A skad ta pewnosc, Dordovanko? - Styliann wpijal wzrok w Erienne. -Prosze, Styliann, daruj sobie swoja szacowna poblazliwosc - warknal Ilkar, sam zaskoczony tonem, jakim zwracal sie do wladcy Xetesku. - To sprawa wazniejsza niz interesy kolegiow. Po prostu posluchaj jej. Oczy Stylianna rozblysly gniewem, ale Denser nie dal mu czasu na odpowiedz. -Panie, Ilkar ma racje - powiedzial - Erienne jest Arcymagiem Formul i Badaczka. -Studiowalas prace Septerna? - zapytal Styliann. Erienne wzruszyla ramionami. -Oczywiscie. Byl Dordovanczykiem. -Tylko z urodzenia - zaoponowal Styliann. -Byl Dordovanczykiem - powtorzyla Erienne. - Ale by zrozumiec moj tok myslenia, nie trzeba studiow, wystarczy zdrowy rozsadek. Posluchaj wiec i nie przerywaj. Nikogo nie krytykuje - polozyla dlon na ramieniu Densera. - W porzadku? Denser skinal glowa i zmarszczyl brwi. -Dobrze - Erienne wziela gleboki oddech. - Sha-Kaan mial racje, twierdzac, ze - technicznie - sposob rzucenia Zlodzieja Switu przez Densera, byl nieodpowiedni - scisnela ramie Xeteskianina, czujac jego zlosc. - Ale nie powinnismy zapominac o oryginalnej wizji zaklecia Septerna, choc mozemy sie zastanawiac, dlaczego je stworzyl. -On ciagle eksperymentowal - powiedzial Ilkar. - Chcial po prostu zobaczyc, jak daleko jest w stanie zajsc. Erienne skinela glowa. -Prawdopodobnie tak. Zlodziej Switu, rzucony poprawnie, i mam tu na mysli ukonczone zaklecie, pelne trwanie i moc, otworzylby pewnie wir zdolny wessac cala Balaie wraz z poludniowym kontynentem. A teraz pytanie. Czy dopisalibyscie do zaklecia metode odciecia wiru, gdybyscie nie byli w stanie jej uzyc? -Wiec co zrobiles, Denser? - zapytal Ilkar. -Po prostu rozproszylem ognisko. Przyznaje, ze w pospiechu, ale poziom wyczerpania moich rezerw many byl krytyczny - usprawiedliwil sie Ciemny Mag. - Uznalem, ze to bezpieczniejsze niz wycofanie i odlaczenie sie od zaklecia. Gdybym nie rozproszyl ogniska tak szybko, istnialo niebezpieczenstwo, ze wyrwie sie ono spod kontroli, a nie moglem ryzykowac spalenia go. Nie w przypadku Zlodzieja Switu. -I jestes pewien, ze nie istnialy inne mozliwosci? - zapytal Ilkar. -Nie studiowaliscie tekstow wykraczajacych poza teorie many, prawda? - powiedzial Denser. Ilkar i Styliann pokrecili glowami. - Wlasnie. Jezeli przyjrzycie sie blizej procesowi rzucania, zobaczycie cos, czego nigdy nie widzieliscie. Kazde zaklecie, ktore znacie, zwiazane jest z tworzeniem ogniska, katalizatorem, jezeli takowy jest potrzebny, intonacja, polozeniem, trwaniem i w koncu uwolnieniem. To wszystko. Kiedy wypuszcza sie ognisko zaklecia, pozostaje ono stabilne, poniewaz wbudowane jest w konstrukcje formul. W przypadku Zlodzieja Switu bylo inaczej. Poniewaz nie mialem wskazowek dotyczacych rzucenia zaklecia w jakiejkolwiek wersji poza pelna moca, sposob, jakiego sie nauczylem, by ograniczyc jego sile, powodowal permanentna niestabilnosc ogniska many. Nie moglem go wiec uwolnic, poniewaz struktura many zalamalaby sie. I to wyczerpywalo moje rezerwy. To wiec, jak bylem zmuszony rzucac, oznaczalo, ze nie moglem zakonczyc zaklecia inaczej, jak tylko poprzez wulgarne rozproszenie. Jezeli mielibyscie lepsze rozwiazanie, to slucham. -Akademicka propozycja Denser, skoro Zlodzieja Switu nie mozna rzucic powtornie - odparl Styliann. - Ponadto nikt z nas nie zna tego zaklecia tak jak ty. Niestety, to oznacza tez, ze nie mozemy go uzyc do rozwiazania obecnego problemu. -Co sprowadza nas do punktu wyjscia, czyli zdobycia od kolegiow wszystkich tekstow dotyczacych Septerna i magii wymiarowej. Mamy tez jego ostatnie dzienniki, ale sadze, ze nie obejdzie sie bez jeszcze jednej wizyty w jego pracowni - zasepil sie Ilkar. -A wiec wracamy do naszych kolegiow i ograbiamy biblioteki? - glos Erienne wyrazal watpliwosci. - Mnie na pewno nie przywitaja z radoscia. -To nie bedzie konieczne - powiedzial Styliann. - Kiedy zblizymy sie do Czarnych Szczytow, polacze sie z Xeteskiem i wydam instrukcje, by kolegia przekazaly nam wszystko, co maja na interesujacy nas temat. Sadza, ze najwazniejsze dokumenty sa w posiadaniu Dordover i Julatsy. Ich badacze dokonaja wstepnej analizy, a my obejrzymy juz tylko istotne teksty nad jeziorem Triverne. -Chyba zapominasz o waznej rzeczy, panie - wtracil Ilkar. - Tam jest jakies piecdziesiat tysiecy Wesmenow. Spotkanie nad Triverne nie wchodzi w gre. Styliann usmiechnal sie: -Rzeczywiscie, jakze latwo zapomniec. -Bedziemy musieli sami odwiedzic kolegia - zdecydowal Ilkar. -Zakladajac, ze do nich dotrzemy - zauwazyl Denser, ukladajac sie wygodniej. - Wokol kolegiow z pewnoscia sa armie. Wiecie przeciez, jaki jest ostateczny cel Wesmenow. -Tak, ale teraz nie maja magii - zaprotestowala Erienne. -Co nie powstrzyma ich przed otoczeniem kolegiow - odparl ostro Denser. - Sa inne metody odniesienia zwyciestwa niz bezposrednie starcie. Erienne zmarszczyla brwi na jego gwaltowna reakcje, ale sie nie odezwala. -Nie slyszales, co powiedzial na ten temat Bezimienny, prawda? - Ilkar uniosl brwi. - Poprosze go potem, zeby ci wszystko wyjasnil, ale w skrocie chodzi o to, ze byc moze nie za bardzo mamy do czego wracac. Styliann parsknal pogardliwie. -Zadne kolegium nie padnie przed armia, pozbawiona magii, jakkolwiek liczna by byla. -Nie musza ich szturmowac, moga ich zaglodzic - odpowiedzial elf. - A poza tym zadne kolegium nie ma takiej ilosci magow ofensywnych, zeby zatrzymac pochod armii, ktorej nie obchodza poniesione straty. To wlasnie martwi Bezimiennego. Tak czy inaczej, nasze zadanie wydaje sie jasne. Przede wszystkim Dordover i Julatsa musza dowiedziec sie, czego od nich potrzebujemy. Potem my, to znaczy Krucy - tu spojrzal wymownie na Stylianna - odwiedzimy pracownie Septerna, a byc moze takze wymiar Ptakow, jezeli zajdzie taka potrzeba. Wszystko zalezy od tego, co znajdziemy w bibliotekach. -A wiec problem rozwiazany - skrzywil sie Denser. - Zupelnie nie widze, czym sie tak martwimy. A czy teraz juz bede mogl sie przespac? ROZDZIAL 5 Na czesc poleglych kawalerzystow Darricka zaplonely pogrzebowe stosy. Ciala akolitow WiedzMistrzow, straznikow swiatyni i Wesmenow palono razem na rogu placu. Powietrze wypelnial kwasny zapach i pyl pozostaly po bitwie.Tuz obok piramidy, ktora - jak zapewnili magowie Darricka - znajdowala sie dokladnie w centrum Parvy, general i wojownicy Krukow czekali na poludnie. Zywa rozmowa ustapila miejsca sporadycznym uwagom, a potem wszyscy zamilkli. Na zbroczonym krwia bruku Parvy pojawila sie duza, ciemna plama o ostrych krawedziach. Cien rzucany przez szczeline pokrywal obszar o jednym boku dlugosci okolo pieciuset krokow i drugim - jakis trzystu, o ile w ogole w przypadku nieregularnego cienia mozna bylo mowic o jakichkolwiek bokach. Wydawal sie byc mniej wiecej dziesieciokrotnie wiekszy od samej szczeliny. Bezimienny, pod okiem dwoch magow Darricka, specjalistow od Polaczenia, zaznaczyl zacieniony obszar w czterech punktach. Wczesniej juz zgodzili sie, ze poludnie bedzie wyznaczal moment znikniecia cienia ze wschodniej sciany piramidy. Bezimienny wyprostowal sie. -Zrobione. Dzis oczywiscie juz nic sie nie dowiemy. Jutro podobnie. Nie bedziemy mieli pojecia o tempie powiekszania sie szczeliny, dopoki nie poczynimy pomiarow przez co najmniej tydzien. Czy wszyscy zgadzaja sie co do obliczen? Magowie i Darrick pokiwali glowami. Po chwili dolaczyl do nich Will. Thraun tylko wzruszyl ramionami. -Hirad? - Bezimienny usmiechnal sie. -Na zarty ci sie zbiera? - warknal Hirad, ostrzej niz zamierzal. Bezimienny podszedl do niego. -Przepraszam. Cos nie w porzadku, prawda? -Taki maly szczegol - odpowiedzial barbarzynca. - W koncu dzisiaj zwyciezylismy cos, co wydawalo nam sie najwiekszym zagrozeniem dla Balai, po to tylko, by odkryc, ze za rogiem czai sie cos gorszego. I co ma byc w porzadku? Bezimienny polozyl reke na ramieniu Hirada i odwrocil go tylem do obserwujacych ich Willa i Thrauna. -To jedna sprawa. Co jeszcze? - Hirad patrzyl na niego w milczeniu. - Daj spokoj, Hirad. Znam cie od dziesieciu lat. Nie udawaj, ze to wszystko. Nie przede mna. Hirad odwrocil glowe, spogladajac w strone trzech magow Krukow i Stylianna, ktorzy rozmawiali przy ognisku. -Bedziemy musieli tam przejsc - powiedzial cicho, marszczac czolo. - Sha-Kaan mowil, ze szczeline trzeba zamknac od tylu do przodu, czy jakos tak. Erienne zrozumiala. Ale... -Wiem - przytaknal Bezimienny. -Bezimienny, ja nie wiem, czy potrafie... -Bede tuz obok ciebie. Wszyscy bedziemy. Jestesmy Krukami. Hirad rozesmial sie. -W takim razie przynajmniej umre w dobrym towarzystwie. -Nikt nie umrze, Hirad. A na pewno nie ty. Masz wiecej zyc niz kot. -To moje przeznaczenie - Hirad wzruszyl ramionami. Bezimienny spojrzal na niego ponuro. -Nie wiesz nic o przeznaczeniu - powiedzial powoli i spokojnie. Hirad przygryzl warge, przeklinajac sie za dlugi jezyk. Bezimienny byl kims, dla kogo to slowo mialo prawdziwie gorzkie znaczenie. -Jak sie czujesz? - zapytal. -Pusty i samotny - westchnal wojownik. - Jakbym stracil cos bardzo cennego - patrzyl na grupe Protektorow badajacych cialo smoka. - Nie mozesz miec pojecia, jak to jest. Czuje ich obecnosc, ale nie jestem w stanie sie do nich zblizyc. Nie tak naprawde. Oni znaja mnie jako jednego ze swoich, ale tego nie rozumieja. Choc istnieje, znajduje sie poza ich pojmowaniem. To tak, jakbym nie byl ani Protektorem, ani wolnym czlowiekiem. - Bezimienny zdjal rekawice i kciukiem podrapal sie po czole. - Nie wiesz, czym naprawde jest dusza, dopoki jej nie stracisz. -Ale nie chcialbys byc nadal jednym z nich, prawda? - Hirad takze patrzyl teraz na Protektorow. Wojownicy Xetesku, ktorym odebrano smierc, ktorych zwiazano magia, by sluzyli kolegium i ktorych dusze usunieto z cial, ale nadal utrzymywano przy zyciu. Utrzymywano, by potem zgromadzic je w Zbiorniku Dusz, gleboko w katakumbach Xetesku, tam gdzie demony mogly ich dosiegnac i ukarac za ewentualne nieposluszenstwo. Bezimienny powiedzial, ze to wlasnie bylo jednoczesnie chwala i tragedia istnienia jako Protektor. Nigdy tak silnie nie czul bliskosci innych ludzi. Dusze mieszaly sie w Zbiorniku, pozwalajac na perfekcyjne wspoldzialanie w ciele - calkowita jednosc, porozumienie na najbardziej podstawowym poziomie, czyniace z nich niesamowita potege. Tylko ze przez caly czas Demoniczny-Lancuch, laczacy ciala z esencja dusz, pozostawal potencjalnym zrodlem niekonczacego sie bolu. Zaden Protektor nie mogl powrocic do poprzedniego zycia, chociaz pamietal kazdy jego szczegol. Hebanowe maski, jakie nosili, mialy jednoczesnie przypominac i ostrzegac. Protektorzy nalezeli do Xetesku. Nie mieli wlasnej tozsamosci. Tak nakazywala umowa Ciemnego Kolegium z demonami. Hirad poczul zimny dreszcz. Bezimienny byl przeciez jednym z nich, dopoki Laryon, xeteskianski Mistrz, ktory sam wierzyl w koniec Powolania, nie poswiecil swego zycia, by uwolnic Kruka spod jarzma Ciemnego Kolegium. Jednak dziedzictwo pozostalo. Czas, jaki Bezimienny spedzil w Zbiorniku Dusz, sprawil, ze wojownik pozostal na zawsze zwiazany z pozostalymi pieciuset Protektorami. Chociaz jego dusza znajdowala sie na powrot w ciele i choc mogl teraz zyc bez maski na twarzy i bez leku przed torturami demonow, Hirad wiedzial, ze jego przyjaciel nigdy juz naprawde nie bedzie wolny. Widzial to w jego oczach. Mimo iz Bezimienny smial sie, zartowal i troszczyl jak zawsze o przyjaciol, czegos jednak brakowalo. Zostal zraniony, kiedy odcieto go od jego braci. Hirad watpil, by ta rana kiedykolwiek sie zabliznila, a to oznaczalo, ze Bezimienny mial juz zawsze dzwigac na barkach ciezar straty. -Hmm? - Bezimienny najwyrazniej nie uslyszal pytania Hirada. -Powiedzialem, ze przeciez nie chcialbys byc nadal Protektorem, prawda? - powtorzyl barbarzynca. -Nigdy nie bede w stanie we wlasciwy sposob opisac, co stracilem, kiedy moja dusza z powrotem znalazla sie w ciele, ale odzyskalem takze moje dawne zycie, a bylo to zycie, jakie kochalem i jakie wybralem. Nie, nie chcialbym juz nigdy byc Protektorem, ale tez nie bede zadal uwolnienia tych, ktorzy nadal sluza Powolaniu. Niektorych zabilby sam wstrzas zwiazany z powrotem do swiata. Juz od tak dawna ich dusze znajduja sie w zbiorniku, ze przeszlosc stracila dla nich znaczenie. Musieliby najpierw chciec sie uwolnic. Hirad pokiwal glowa. Wydawalo mu sie, ze w koncu zrozumial. Spojrzal w gore na zaklocajaca spokoj nieba szczeline. Jej brazowa, przetykana bialymi pasmami powierzchnia przypominala oko zlowrogiego boga lypiacego z otchlani na Balaie. -To chyba jednak zadanie na pozniej - powiedzial Hirad. - Chodzmy, zobaczymy, co tez wydumali nasi magowie. * * * W noc, podczas ktorej otoczony pancerzem zwyciestwa i odurzony obietnica podboju powinien spac glebokim i spokojnym snem, Tessaya spal bardzo niewiele. Slowa grubego zolnierza powodowaly ciagly niepokoj, wdzieraly sie do snow i przerywaly spoczynek.Darrick. Juz dziewiec lat temu, kiedy zdobycie Kamiennych stalo sie kolejno marzeniem, pragnieniem, a w koncu kluczem do potegi, general byl cierniem w oku Wesmenow. A jednak nadal zyl, a ponadto byl kluczowa postacia w bitwie, w ktorej wodna magia zdziesiatkowala na przeleczy sily Wesmenow zaledwie kilka dni temu. Darrick. Przez przelecz i prosto na terytorium jego ludu. Do Parvy, gdzie WiedzMistrzowie byli najsilniejsi i gdzie zostali pokonani. Bez watpienia usuniecie ich wplywu bylo powodem do radosci. Choc polaczyli plemiona i dali im sile do walki, uklad z nimi byl stanowczo nierowny, skoro oznaczal poddanie sie wodzow plemion pod wladze czarownikow. Teraz, kiedy odeszli, a moc szamanow - ktora z pewnoscia pomogla w inwazji - zostala na powrot zredukowana do wladzy prorokow, przewodnikow duchowych i znachorow, wodzowie mogli powrocic na nalezne im pozycje. A jednak kazdy, komu udalo sie doprowadzic do upadku potege WiedzMistrzow, stanowil zagrozenie, ktore zignorowalby jedynie glupiec. Tessaya zastanawial sie, czy miejsca rzadzacych Wesmenami tyranow nie zajelo jeszcze wieksze zagrozenie dla jego zycia i pozycji wladzy. Pomimo to siedzial teraz na lozku w calkowitej ciszy, jaka panowala wczesnym rankiem w Kamiennych Wrotach, z kubkiem wody, majacej ulzyc obolalej glowie, i nie mogl pozbyc sie uczucia podziwu i szacunku. Szacunku dla Darricka, jego jezdzcow i dla Krukow. Ci ostatni, z pewnoscia niewiele starsi od niego samego, igrali ze smiercia z niezwykla odwaga i kunsztem. Usmiechnal sie. Nalezeli do tego rodzaju wrogow, jakich potrafil zrozumiec, a wiec i pokonac. To byl jego as w rekawie, musial jednak zagrac nim wlasnie teraz. Wiedzial, gdzie najprawdopodobniej sie znajduja, a Parva lezala ponad dziesiec dni drogi od Kamiennych Wrot. Ponadto jakiekolwiek przejscie na wschod musialo byc niezwykle trudne, jezeli nie niemozliwe. Tessaya znow sie usmiechnal, w koncu rozluzniajac sie nieco. Choc Darricka nalezalo uwaznie obserwowac, przynajmniej na razie mogl to robic na odleglosc. Majac juz spokojny umysl, wodz plemion Paleon zwalczyl sen. Zblizal sie swit, a pozostalo jeszcze wiele do zorganizowania. Tessaya pragnal podboju calej Balai, a do tego potrzebowal sprawnej komunikacji miedzy armiami. Po zniknieciu WiedzMistrzow wiadomosci nie mogly byc juz przesylane poprzez szamanow. Twarz Tessayi ponownie rozjasnil usmiech. Mogli nareszcie powrocic do dawnych, tradycyjnych sposobow: znaki dymne, proporce, ptasi poslancy. Tessaya przewidzial taka mozliwosc. Pomimo usilnych staran szamanow, by go od tego odwiesc, zabral ze soba ptaki i swoim generalom doradzil podobnie. Jego dalekowzrocznosc miala teraz zapewnic szybka i skuteczna komunikacje, ale najpierw zolnierze musieli zawiezc ptaki do kazdej wesmenskiej twierdzy we wschodniej Balai. I to bylo ryzykowne. Jezeli jednak mial racje i sily Wschodu zostaly zniszczone na calej linii Czarnych Szczytow, jezdzcy mogli spokojnie dostarczyc ptaki na miejsce i odtworzyc siec komunikacyjna. Tessaya kazal straznikom przywolac jezdzcow, szybko przywdzial koszule i skorzane spodnie i wyszedl im naprzeciw na spekana ziemie przed gospoda w Kamiennych Wrotach. Ranek byl jasny i spokojny. Chlodna, ale delikatna bryza wiala od strony Czarnych Szczytow wznoszacych sie ponura, ciemna sciana na wprost od miejsca, gdzie stal, i ciagnacych sie ku polnocy i poludniu, by opasc dopiero przy morskim brzegu. Od zawsze nienawidzil tych gor. Gdyby nie ten wybryk natury Wesmeni juz wieki temu spladrowaliby Wschod i magia nigdy by sie nie narodzila. Duchy musialy byc im nieprzyjazne, kiedy wznosily ten skalisty lancuch jako wyzwanie i bariere dla wesmenskich podbojow. Slyszac za soba kroki, Tessaya odwrocil ogorzala i osmagana wiatrem twarz od czarnej sciany skal. Nadchodzili jego jezdzcy, a z nimi Arnoan, szaman. Tessaye opanowal gniew. Choc bardzo cenil Arnoana, musial go stanowczo odsunac od podejmowania decyzji. Podboj byl dziedzina wojownikow, a nie znachorow. -Panie - odezwal sie Arnoan, pochylajac glowe. Tessaya rzucil mu przelotne spojrzenie, a potem skupil sie na poslancach. Szesciu sprawnych i szczuplych mezczyzn, wybornych jezdzcow posrod narodu, w ktorym prawo do konnej jazdy tradycyjnie nalezalo sie jedynie szlachetnie urodzonym. -Trzech na polnoc, do lorda Senedai, trzech na poludnie do lorda Taomi - rozkazal Tessaya, bez zadnego wstepu. - Rozdzielicie ptaki po rowno pomiedzy siebie. Na polnoc jedzcie w strone Julatsy, na poludnie w kierunku Blackthorne. Macie zaledwie cztery dni na odnalezienie naszych armii. Nie wolno wam zawiesc. Wiele z nadchodzacych bitew zalezy od waszego zadania. -Nie zawiedziemy cie, panie - sklonil sie jeden z poslancow. -Szykujcie sie. Ja przygotuje wiadomosci, ktore zaniesiecie. Wroccie tu za pol godziny. -Tak, panie - odpowiedzieli mezczyzni i biegiem ruszyli w strone stajni znajdujacych sie po wschodniej stronie osady. -Arnoan, na slowo. -Oczywiscie, panie. Tessaya gestem pokazal szamanowi, by wszedl do gospody przed nim. Zasiedli przy tym samym stole, przy ktorym rozmawiali poprzedniego dnia. -Wiadomosci, panie? -Tak, ale potrafie sam je sformulowac. Arnoan zareagowal, jakby otrzymal policzek. -Tessayo, taka jest tradycja Wesmenow, ze szamani, z racji pozycji starszych, doradzaja lordom wojownikom - stary szaman zmarszczyl brwi. -Zapewne - odpowiedzial Tessaya. - Ale to nie jest sprawa plemienia. To wojna i dlatego wylacznie lordowie beda decydowac w sprawach wojennych, samemu wybierajac sobie, kto i kiedy ma im doradzac. -Ale przeciez od powrotu WiedzMistrzow szamani zdobyli ogromny szacunek posrod plemion - zaprotestowal Arnoan, zaciskajac dlonie na krawedzi stolu. -Ale teraz nie ma juz WiedzMistrzow, a szacunek, o ktorym mowisz, wynikal glownie z leku przed nimi. Nie posiadacie juz magii, nie wladacie mieczem i nie macie pojecia o ciezarze prowadzenia wojny. Ani na pierwszej linii, ani na stanowisku dowodzenia. - Tessaya twardo obstawal przy swoim. -Odsylasz mnie, panie? Tessaya pozwolil, by wyraz jego twarzy zlagodnial. -Nie, Arnoanie. Jestes moim starym i zaufanym przyjacielem i jako takiemu daje ci mozliwosc zajecia wlasciwego miejsca, poza centrum uwagi naszych ludzi. Kiedy bede potrzebowal twej rady, poprosze o nia. Do tego czasu jednak, prosze, powstrzymaj sie od dawania rad, a za to przyjmij jedna ode mnie. Czas dominacji szamanow zakonczyl sie wraz ze zniszczeniem WiedzMistrzow. Zakladanie, ze wasz wplyw na Wesmenow jest nadal silny, mogloby sie okazac niebezpieczna i kosztowna pomylka. -Jestes calkowicie przekonany o zniszczeniu WiedzMistrzow. Ja nie do konca - wyrazil watpliwosc Arnoan. -Wszyscy widzieli dowod na to. A takze lek w waszych oczach, kiedy odebrano wam magie. Nie probuj mnie wiec przekonywac, ze jest inaczej. Arnoan odsunal gwaltownie krzeslo i wstal z gniewnym blyskiem w oku. -Pomoglismy wam. Bez szamanow bylbys nadal po zachodniej stronie Kamiennych Wrot, marzac tylko o podbojach i chwale. Teraz, gdy je dostales, odrzucasz nas. To takze moze sie okazac kosztowna pomylka. -Grozisz mi, Arnoanie? - zapytal ostro Tessaya. -O nie, panie. Ale zwykli ludzie, mezczyzni i kobiety, wierza w nas i darza nas szacunkiem. Odsun nas, a mozesz stracic ich poparcie. Tessaya parsknal smiechem. -Nikt was nie odsuwa, a ja sam wierze w was nie mniej niz kazdy Wesmen - powiedzial. - Ale macie bardzo krotka pamiec, a ja nie. Jestem szczerze wdzieczny tobie i twojej kascie za to, co uczyniliscie. Ale to juz koniec. Powracacie jedynie do swej pierwotnej roli - duchowych przywodcow plemion. Wladza nie jest dla szamanow, po to rodza sie lordowie. -Modl sie zatem, by duchy nadal cie wspieraly, lordzie Tessayo. -Nie potrzebuje duchow. Potrzeba mi taktyki, mestwa i umiejetnosci walki. A to wszystko juz mam. Teraz zajmij sie wiec tymi, ktorzy naprawde cie potrzebuja, Arnoanie, a ja wezwe cie, kiedy przyjdzie na to czas. Mozesz odejsc. -Jest czas, kiedy wszyscy potrzebujemy duchow, panie. Nie odwracaj sie od nich, ryzykujac utrate lask. -Mozesz odejsc - powtorzyl Tessaya. Lodowatym spojrzeniem odprowadzal szamana, kiedy ten opuszczal gospode. W wyprostowanej, dumnej pozie krecac glowa, jakby nie wierzyl w to, co uslyszal. Zalujac przez krotka chwile ostrych slow, Tessaya zastanawial sie, czy zdobyl sobie wroga w osobie starego szamana i czy ma to jakiekolwiek znaczenie. W koncu zdecydowal, ze nie ma. No, chyba zeby sprobowali go zabic. Chwile pozniej wydawal ostatnie wskazowki siedzacym juz na koniach poslancom. -Niezwykle wazne jest, bym otrzymal wszelkie szczegoly dotyczace sily, pozycji, mobilnosci i zaopatrzenia... tak naszych, jak i wroga. Chce wiedziec, kto, kiedy i komu moze isc na odsiecz, a takze, jak silny jest opor magiczny. Wszystko macie w rozkazach, ale radze to zapamietac, na wypadek gdybyscie je utracili albo zostali rozdzieleni. Jest jeszcze cos. Ogloscie jasno i wyraznie, ze na moj rozkaz wszelkie informacje o Krukach, generale Darricku albo o oddziale-widmo maja byc mi natychmiast przekazywane, poza regularnymi terminami raportow. Oczekuje, ze powrocicie tu osobno, wiozac te same wiadomosci, ktore zostana wyslane za pomoca moich pierwszych ptakow. Przywieziecie takze ptaki od lorda Taomi i lorda Senedai. Nie moge ryzykowac opoznien na tym etapie wojny. Czy zrozumieliscie wszystko, co powiedzialem? -Tak, panie. -Znakomicie - Tessaya skinal glowa kazdemu z nich. Byla to oznaka szacunku dla ich odwagi, gdyz z pewnoscia beda jej potrzebowac. Przez jakis czas zamyslal skierowac poslancow z powrotem przez Kamienne Wrota, a potem na polnoc i poludnie, by okrazyli gory przy zatokach Gyernath i Triverne. Wydluzyloby to jednak czas podrozy o co najmniej dwa dni. Nie mial az tyle czasu. -Jedzcie z odwaga i wiara w zwyciestwo wesmenskich plemion. Niech duchy was strzega. - Tessaya wyobrazil sobie Arnoana slyszacego to ostatnie, wypowiedziane zreszta nieco sztucznie zdanie. -Panie - jezdzcy zawrocili konie i popedzili w kierunku szlaku idacego z polnocy na poludnie. Nastepnie trzech ruszylo na polnoc, w strone kolegiow, a trzech pozostalych na poludnie, kierujac sie do Blackthorne. Tessaya odwrocil sie i ruszyl przygotowywac fortyfikacje Kamiennych Wrot. * * * -Mam pomysl - odezwal sie baron Blackthorne. Swit rozswietlil juz wzgorze, gdzie odpoczywali jego ludzie. Teraz slonce zagladalo pod skalna polke do jaskini sluzacej mu za punkt dowodzenia. Zimny kamien zaczal sie powoli nagrzewac, a swieze poranne powietrze wtargnelo do przepelnionej wilgocia pieczary. Zapowiadal sie dzien bez deszczu i za to Blackthorne byl szczegolnie wdzieczny niebiosom.Gresse odwrocil sie w jego strone. Starszy baron nadal siedzial w jaskini. Siniaki i potluczenia ciagnely sie od jego czola, przez skronie, az do podbitego oka i wygladal, jakby na polowie twarzy nosil czarna maske. Poza tym byl blady, mial przekrwione oczy i wydawal sie bardzo zmeczony. -Wymysliles, jak zatrzymac to dudnienie w mojej glowie? - zapytal nieco niewyraznie, glosem, ktorego slabosc odzwierciedlala jego ogolna kondycje. Blackthorne usmiechnal sie. -Obawiam sie, ze nie. Ale chyba wiem, jak najszybciej dostac sie z powrotem do mojego miasta. -Przydalby mi sie odpoczynek w prawdziwym lozku - westchnal Gresse. - Za stary juz jestem, zeby sypiac na kamieniach. Blackthorne podrapal sie po gestej, czarnej brodzie i popatrzyl na Gresse'a, czujac nagly przyplyw podziwu dla starszego barona. Juz dawno uznal go za przyjaciela. Posrod czlonkow Sojuszu Handlowego, tego chaotycznego organizmu, ktory zamiast rozstrzygac dysputy baronow, tylko je zaognial, Gresse byl jedynym, ktory dostrzegl niebezpieczenstwo, jakie stanowili Wesmeni. Byl takze jedynym, ktory nie bal sie tego powiedziec i jedynym, wierzacym w siebie na tyle, by wyruszyc na pomoc Balai. Teraz zas walczyl na czele ludzi, swoich i Blackthorne'a, wiedzac, ze w tym samym czasie krotkowzroczni chciwi glupcy, tacy jak baron Pontois, pladruja jego ziemie. Otarl sie o smierc, kiedy czarny ogien wesmenskich szamanow smazyl ciala i kosci ludzi i zwierzat. Jego wlasny kon padl pod nim i rzucil go prosto na skaly, ktore staly sie przyczyna obecnych obrazen. Ale nadal zyl i, na bogow, Blackthorne zamierzal dopilnowac, by stary baron nie tylko przetrwal wojne, ale i odzyskal swoje ziemie. W stosownym czasie. -Zmierzamy do Gyernath, jak sadze? - zapytal Gresse. -Tak. Wesmeni z pewnoscia dotra do Blackthorne przed nami, a nie mamy tylu ludzi, zeby samotnie oblegac i zdobywac miasto. W Gyernath wydamy odpowiednie rozkazy i z posilkami poplyniemy do zatoki, zeby odciac im zaopatrzenie. A z nadejsciem kolejnych oddzialow mozemy byc z powrotem za murami Blackthorne w ciagu tygodnia. -Jezeli armia Gyernath zgodzi sie nam pomoc - zauwazyl Gresse. Blackthorne spojrzal na niego nieco podejrzliwie. -Moj drogi Gresse, nie anektowalem tego miasta bez powodu - powiedzial. - Ich armia zrobi to, co powiem. -Nie moge powiedziec, ze jestem kompletnie zaskoczony - odparl Gresse - ale Gyernath zawsze wydawalo sie byc wolnym miastem. -Och, bo i jest nim - zapewnil go Blackthorne. - W jego granicach nie mam zadnej wladzy. -Ale... - ciagnal dalej Gresse, z lekkim usmiechem na ustach. -Ale podroze nie zawsze bywaja bezpieczne... Na bogow, Gresse, mam ci to przeliterowac. -A wiec bedziemy sie ukladac. -Oczywiscie. Jak juz mowilem, nie kontroluje rady miejskiej, ale mam powazny wplyw na spolecznosc kupiecka. -Do diabla, wiedzialem - powiedzial Gresse, glosem bardziej pelnym podziwu niz irytacji. - Sojusz wielokrotnie odmawial potepienia twoich zatargow z lordem Arlenem. Teraz wszystko jest jasne. -Moj skarbiec jest pelen, jesli o to ci chodzi. Albo raczej byl. To zalezy od tego, czego szukali Wesmeni. Blackthorne przykucnal obok przyjaciela, ktory pokrecil glowa i usmiechnal sie lekko. -Chyba jestem jedynym uczciwym baronem, jaki pozostal. Blackthorne rozesmial sie i poklepal go po udzie. -Ten gatunek wymarl i mow, co chcesz, nigdy mnie nie przekonasz, ze jestes jego ostatnim, zagubionym przedstawicielem. Moi ludzie nieraz doswiadczyli twego rodzaju uczciwosci na przeleczy Taranspike. -To bardzo zdradzieckie miejsce - Gresse usmiechnal sie szeroko. -Zatem powiedz mi, ze nie pobierasz oplat za przejazd przez Taranspike do Koriny. -Regularnie nie. Wybiorczo. -Ach, dziekujmy bogom! Nie wszyscy musza placic. -To zalezy bardziej od przynaleznosci i ladunku - powiedzial starszy baron, zmieniajac pozycje. - Ale nie zapominaj, ze zapewniam bezpieczenstwo na calej przeleczy. -Pontois bez watpienia odczuwa ciezar twoich wybiorczych oplat. -Jego sposob negocjowania pozostawia wiele do zyczenia - zgodzil sie Gresse - ale jezeli tylko wyjdziemy calo z tej awantury, wtedy odczuje ciezar czegos wiekszego od kilku zlotych monet. Przy wejsciu na skalna polke pojawil sie zolnierz. -Panie? -Tak. - Blackthorne wstal i otrzepal ubranie z kurzu. -Pelna gotowosc. Oczekujemy rozkazu wymarszu. -Swietnie. Gresse, mozesz jechac konno? -Jezdze na dupie, a nie na glowie. Zolnierz z trudem zdusil smiech. Blackthorne pokrecil glowa. -Uznaje to za odpowiedz twierdzaca - powiedzial, a potem zwrocil sie do zolnierza. - Tym zartem pewnie podzielisz sie dzis przy ognisku, co? Ruszamy do Gyernath. Potrzebuje zwiadowcow na przedzie obserwujacych powrot Wesmenow do Blackthorne. My pojedziemy szlakiem poludniowo-wschodnim przy Sepim Dziobie. Ruszamy za godzine. -Tak, panie. Blackthorne podszedl do krawedzi jaskini. Na wzgorzu panowal intensywny ruch. Widzial, jak zolnierz biegnie do oficerow, by przekazac rozkazy barona. Zewszad slychac bylo wykrzykiwane polecenia. Ludzie podrywali sie z ziemi, zakladali plecaki, siodlali konie. Garstka pozostalych magow zbila sie w jedna grupe. Na prawo jakis zolnierz staral sie uspokoic narowistego konia, a tu i owdzie zapalono ogniska, by uczynic znosniejszymi ostatnie chwile umierajacych. Nie mogli nikogo zostawic. Stosy dla poleglych zbudowano juz poprzedniego wieczora. Baron usmiechnal sie zadowolony. Farmerzy, stajenni i regularni zolnierze sprawnie pracowali razem, szykujac sie do wymarszu. Nastepne tygodnie mialy przypieczetowac los calej baronii Blackthorne. Potrzebowal ich. Jesli uda im sie zaalarmowac Gyernath, obronic plaze zatoki i odzyskac miasto, poludnie uzyskaloby silna pozycje na wlasnym terenie, z ktorej mozna by wkrotce zaatakowac Wesmenow. Usmiech zniknal z twarzy barona. Mimo tego wszystkiego, co zrobil i co planowal, Balaia miala powazne klopoty. Kamienne Wrota z pewnoscia byly juz w rekach Wesmenow. Kolegia mogly wkrotce pasc, mimo ze szamani zostali pozbawieni magii. On sam, baron Blackthorne, najpotezniejszy moznowladca we wschodniej Balai, stracil dom, a teraz wloczyl sie po skalach z armia zlozona z mieszczan, farmerow i poranionych, zmeczonych zolnierzy. Bylo coraz gorzej. Krucy zostali odcieci na zachodzie, wiekszosc wojsk na wschodzie stanowily luzne oddzialy bedace albo garnizonami, albo narzedziami w rekach klocacych sie baronow, dla ktorych wazniejsze okazaly sie spory graniczne niz ratowanie kraju. A jakby tego bylo malo Korina, zawsze stroniaca od magow i ich Polaczenia, prawdopodobnie pozostawala nieswiadoma zagrozenia. I chociaz garnizon w Kamiennych Wrotach wyslal pewnie poslancow na wschodnie wybrzeze, potrzebowali oni co najmniej siedmiu dni, zeby dotrzec na miejsce. Hordy Wesmenow mogly spustoszyc caly kraj, az do wschodniego oceanu i, jak na razie, nikt nie byl w stanie ich zatrzymac. -Na bogow, mamy powazne klopoty. -Trafna uwaga - zgodzil sie Gresse z wnetrza jaskini. -Nie mowie tylko o nas, mam na mysli cala Balaie. -Trafna uwaga, tak czy inaczej. -Co my zrobimy? - zapytal Blackthorne, czujac, jak ogrom problemu niczym lawina spadajaca z najwyzszych szczytow obraca w proch jego wiare i pewnosc siebie. -Wszystko, co tylko bedziemy w stanie, przyjacielu. Wszystko, co mozemy - odpowiedzial Gresse. - Ale po kolei. Pomoz mi wstac, dobrze? Sadze, ze nie powinnismy opozniac podrozy do Gyernath bardziej niz to absolutnie konieczne. ROZDZIAL 6 Krucy opuscili Parve dopiero kolejnego popoludnia. Denser nadal nie odzyskal w pelni sil, ale czas nieublaganie uciekal. Dzien okazal sie cieply i otwarte przestrzenie Rozdartych Pustkowi byly teraz nagrzane od slonca. Niebo pozostawalo wolne od chmur. Podroz zapowiadala sie na ciezka i niewygodna.Tak jak oczekiwano, drugi pomiar cienia w poludnie nie przyniosl jasnych rezultatow. Nawet biorac poprawke na ewentualny blad, nie udalo sie ustalic, czy szczelina sie powiekszyla, czy moze skurczyla. Wedlug Bezimiennego musial minac co najmniej tydzien, zanim uda sie okreslic wiarygodne tempo powiekszania sie szczeliny. Dowodzona przez Darricka kawaleria czterech kolegiow zostala czesciowo podzielona. Trzech magow - specjalistow od Polaczenia - pozostalo w ukryciu w Parvie. Towarzyszyc im mialo pietnastu zolnierzy, ktorych zadaniem bylo przeprowadzenie dokladnych badan i pomiarow ciala martwego smoka. Razem ta niewielka grupa musiala dostarczyc Krukom wszystkich informacji, jakich potrzebowali: jak wiele czasu musi minac, zanim szczelina stanie sie za duza, by Miot Kaan mogl jej bronic. Darrickowi pozostalo wiec okolo dwustu jezdzcow i jedenastu magow majacych zajac sie magicznymi atakami, obrona i Polaczeniami. Do tego dziewiecdziesieciu Protektorow Stylianna, stanowiacych przerazajaca sile, i sam wladca Xetesku, poslugujacy sie prawdziwie potezna magia. Mimo to Hirad, ktory jechal na czele czworki wojownikow i trojki magow skladajacych sie na oddzial Krakow, mial przeczucie, ze bylo ich po prostu zbyt malo. Nawet zakladajac, ze piecdziesiat pare tysiecy Wesmenow jest skupionych w zaledwie kilku konkretnych punktach na wschod i na zachod od Czarnych Szczytow, unikniecie ich moglo okazac sie bardzo trudne, a nie byli w stanie ani walczyc, ani uciekac przed armia. I to wlasnie stanowilo najpowazniejszy i najbardziej realny problem. Odrzuciwszy przeprawe przez zdradzieckie i niebezpieczne gory, mieli do wyboru: albo probowac przejsc przez Kamienne Wrota, co w praktyce oznaczaloby samobojstwo, albo obejsc gory przez zatoke Triverne od polnocy lub przez Gyernath od poludnia. W obydwu przypadkach musieli byc niezwykle ostrozni, niemal niewidoczni, zeby dotrzec na swoje ziemie. Decyzje co do wyboru zatoki odlozono o dwa dni, kiedy Krucy dotra juz do wschodniego szlaku wiodacego obok swiatyni Wrethsirow i prosto do Kamiennych Wrot. Hirad poczul zimny dreszcz. Siedziba Wrethsirow, gdzie zdobyto ostatni katalizator Zlodzieja Switu, ale gdzie przelana zostala takze krew Krukow i Protektorow, nie byla miejscem, ktore barbarzynca pragnal jeszcze kiedykolwiek ujrzec. Kolumna powoli wyjezdzala z Parvy. Na czele Darrick z kawaleria, za nimi Krucy, a z tylu Styliann otoczony przez Protektorow. Hirad pokrecil glowa. -Sami sie oszukujemy - powiedzial. -Slucham? - zapytal Ilkar jadacy wraz z Bezimiennym obok barbarzyncy. -Musimy jak najszybciej zdecydowac, czego tak naprawde chcemy. Nie mamy jasnego planu i zaplacimy za to. -Chyba nie nadazam za toba - odparl Julatsanczyk. -Na przyklad, czy musimy, to znaczy Krucy, dotrzec do kolegiow? Czy tamtejsi magowie nie moga zbadac dokumentow dla nas? -Hirad, nikt z nas tak naprawde nie wie, czego dokladnie szukamy - tlumaczyl Ilkar. -Nieprawda, wiemy. Mamy znalezc i przeczytac wszystko, co dotyczy Septerna. Albo raczej wy, magowie, macie to zrobic, bo ja nie potrafie. Potem musimy to polaczyc z wiedza Xetesku na temat bram miedzywymiarowych i portali Dragonitow. A potem powinnismy rzucic jakies zaklecie, ktore zadziala. Ilkar patrzyl na Hirada z otwartymi ustami i widac bylo, jak kaciki jego ust drzaly, gdy probowal opanowac usmiech. -Na litosc boska, Hirad, nie mowimy tu o robieniu jajecznicy. Jezeli okaze sie, ze aby zamknac to cos, musimy stworzyc nowe zaklecie, to juz po nas. Stworzenie zaklecia, o jakim mowisz, zajeloby nam nawet do pieciu lat pisania, badania i testowania, i to zakladajac, ze mielibysmy podstawowa formule i bylibysmy w stanie ja zrozumiec. - Twarz barbarzyncy wyrazala teraz krancowe oslupienie. - To co mamy nadzieje odnalezc, a co umknelo najwyrazniej twojej uwadze, to zapiski Septerna, zawierajace opis konstrukcji zaklecia, zdolnego zamknac szczeline wymiarowa, albo wskazowki, gdzie takie zaklecie odnalezc. W najlepszym wypadku xeteskianski Portal-Wymiarow moze nam dostarczyc analogii, ktore pozwola lepiej i szybciej zrozumiec dziela Septerna. -Nie rozumiem ani w zab - oswiadczyl z przekonaniem Hirad. - Szczelina to szczelina, tak? Jak mozna ja otworzyc, to mozna i zamknac. -Nie - glos dobiegajacy z tylu nalezal do Erienne. Kobieta podjechala do przodu i zajela miejsce miedzy Hiradem a Ilkarem. Elf spojrzal na nia z ulga i wdziecznoscia. - Obecnie wiemy o trzech roznych rodzajach szczelin. Czterech, jezeli policzyc tez portale Dragonitow. Mamy wiec ograniczone i stabilne szczeliny Septerna, takie jak ta, przez ktora przeszla czesc z was, nastepnie Portal-Wymiarow, wynalazek Xetesku, bedacy niestabilnym, embrionicznym efektem magicznym, dalej mamy portale Dragonitow, te - jak mniemamy - kontrolowane sa przez smoki, i w koncu niestabilna szczeline, jaka powstala po uzyciu Zlodzieja Switu. To wszystko sa konstrukty zupelnie roznej natury. Stwierdzenie, ze jesli mozna zamknac jedna z nich, to mozna zamknac i inna, to tak jakby sadzic, ze kowal i szewc zajmuja sie tym samym. Jedyne, czego jestesmy pewni to to, ze gdzies, prawdopodobnie na podstawowym poziomie formul, istnieje analogia miedzy stabilnymi portalami Septerna a tym, co znajduje sie na niebie. Mozemy wiec liczyc jedynie na jego pisma. Nie mamy czasu na terminowanie u kowala. -Uwazasz, ze nie znajdziemy niczego, co rozwiazaloby ten problem wprost i bezposrednio, prawda? - zapytal Bezimienny. -Nie - Erienne potrzasnela glowa. - Tak czy inaczej, cokolwiek rzucimy, podejmiemy wielkie ryzyko. -To niedobrze - zmartwil sie Hirad. - A wiec co zrobimy, jesli nie znajdziemy niczego pomocnego w pismach Septerna? -Umrzemy - odezwal sie Bezimienny. Przez chwile panowalo milczenie. -Humor ci dopisuje, co? - mruknal Hirad. -Ale mam racje - odparl Bezimienny. - Nie ma sensu udawac. -W kazdym razie to i tak nie zmienia mojej poczatkowej opinii. Jest nas trzystu i planujemy przesliznac sie obok Wesmenow, obojetne, czy przez Gyernath, czy Triverne. Musimy w koncu zdecydowac, czy to dobry pomysl - bo ja uwazam, ze cholernie beznadziejny - i co dalej zamierzamy z tym zrobic. Bezimienny patrzyl przed siebie na plecy kawalerzystow. Potem odwrocil sie i rzucil okiem na jadacych z tylu Protektorow. -Musimy porozmawiac - zdecydowal. - A to nie jest najlepsze miejsce. Mozemy zostac podsluchani, a lepiej, zeby Styliann tego nie slyszal. Hirad ma racje. W pospiechu, w jakim opuszczalismy Parve, zapomnielismy o istotnej rzeczy. Jestesmy Krukami. Sami podejmujemy decyzje. Na osobnosci. Bezimienny skinal prowadzacemu Protektorowi i ten w odpowiedzi lekko pochylil glowe. Twarz ukryta za hebanowa maska nie zdradzala niczego. Lecz Hirad byl pewien, ze nastapila miedzy nimi jakas wymiana. Cokolwiek to jednak bylo, Bezimienny postanowil na razie zatrzymac to dla siebie. Kolumna przejechala przez Rozdarte Pustkowia pod okiem gorejacego slonca. Ziemia i nieliczne kepy pustynnych krzakow swiecily pozostalosciami po wesmenskich obozowiskach. Grunt byl sczernialy, a wokol lezalo spalone drewno, polamane slupy od namiotow, fragmenty plotna, kawalki lin i skrawki metalu. A tu i owdzie rowniez cialo jednego czy drugiego Wesmena, ktory wdal sie w bojke z nieodpowiednim wspolklanowcem. Pozostalo jedynie siedem mil do linii drzew i dlugo oczekiwanego lasu otaczajacego szlak wiodacy od Rozdartych Pustkowi, na polnoc od Kraju Wesmenow, przez poszarpane wzgorza i doliny Zachodniej Balai, obok spladrowanej swiatyni Wrethsirow i dalej prosto do Kamiennych Wrot. Za nimi szczelina unosila sie zlowrogo na niebie, rzucajac cien na miasto WiedzMistrzow. Cien, ktory mial urosnac i pochlonac ich wszystkich, jesli Krucy nie znajda sposobu na zamkniecie portalu. Jechali bez przerwy przez dwie godziny, zostawiajac Parve za soba. Hirad czul, ze w miare ze znikajacymi w oddali budynkami, znika tez jego napiecie. To rozluznienie bylo chyba nagroda za trud podrozy w upale. Konie pocily sie, przyciagajac roje bzyczacych much przesladujacych zarowno wierzchowce, jak i jezdzcow. Cialo barbarzyncy pokrywala warstwa potu splywajacego kroplami po plecach i powodujacego uporczywe swedzenie i otarcia na siedzeniu. Pozne popoludnie okazalo sie bardziej litosciwe. Temperatura spadla, na niebie pojawily sie chmury, a ziemie, przez ktore jechali, zmienialy sie. Omineli od polnocy przepiekny region dolin, pelen bogatej roslinnosci, prastarych drzew i wzgorz porosnietych paprociami i wjechali na duzo surowszy i bardziej niebezpieczny teren. Grunt wznosil sie w serii ostrych szczytow pokrytych popekanymi skalami i glazami, ktore wygladaly jak rozrzucone reka olbrzyma. Darrick spieszyl swoich ludzi, zeby oszczedzic kopyt i nog koni. Magowie i zolnierze z ulga rozprostowywali kosci, prowadzac wierzchowce ponad zdradzieckimi zwalami kamienia na wpol pogrzebanymi w twardej, wysokiej trawie. Teren z obu stron opadal gwaltownie zwirowatymi stokami prosto w smagane wichrem przepascie i wawozy. W poblizu nie bylo zadnego sladu ludzkiej aktywnosci. A jednak Bezimienny byl niespokojny. -Jestesmy tu zbyt latwym celem - martwil sie. -Ale chyba tylko dla pogody - odparl Ilkar, poprawiajac plaszcz targany wiatrem. Chlod szybko zajal miejsce upalu. -Jesli zostaniemy zauwazeni, nie mamy zadnej oslony - powiedzial Bezimienny. - Jak myslisz, Thraun? Zmiennoksztaltny spedzil troche czasu na przedzie kolumny, doradzajac zwiadowcom Darricka. Teraz podszedl do Bezimiennego. -Nie jest tak zle, jak sie wydaje, chociaz moglibysmy przesunac sie jakies czterysta metrow dalej na polnoc. Zwiadowcy twierdza, ze wokol jest niemal zupelnie pusto. To miejsce nie nadaje sie do niczego poza wypasem koz. Raczej nie spotkamy tubylcow. Jedyne niebezpieczenstwo to wojownicy Wesmenow. Niewiele jest tu drog dogodnych dla koni, a ta, wierzcie lub nie, jest jedna z lepszych. Mam przeczucie, ze Wesmeni nie powinni byc problemem w ciagu przynajmniej dnia. Doradzilem trzem zwiadowcom wyprawe do rozgalezienia powyzej Terenetsy. To i tak ponad dwa dni drogi konno stad, nawet dla szybkiego zwiadowcy. Za trzy dni bedziemy wiedziec wiecej. A do tego czasu elfy i ja postaramy sie, na ile to mozliwe, unikac klopotow. -I myslisz, ze sie uda? - zapytal Ilkar, ktory zdazyl juz nabrac szacunku i zaufania dla umiejetnosci Thrauna. -Tak. Wkrotce po zmierzchu Darrick zatrzymal kolumne w zaglebieniu terenu nieopodal kolejnej stromej sciezki. Wiatr rozwial chmury i odslonil chlodne ciemne niebo. Elfy sprawnie okreslily granice swiatla, poza ktore nie mogl sie przedostac blask plomieni. Potem oznaczono teren obozu, ustawiono pierwsze straze i rozpalono ognie. Krucy zajeli kraniec przeciwlegly do miejsca, gdzie zatrzymal sie Styliann i Protektorzy. Kiedy usiedli wokol kociolka Willa, czekajac na gotujaca sie wode, Hirad parsknal smiechem: -Zastanawiam sie, jak on sie czuje? To znaczy Styliann. Wiem, ze nie ma zbyt wielu przyjaciol, ale pomiedzy nim a najblizszymi zolnierzami musi byc jakies trzydziesci metrow, a i tak wygladaja na niespokojnych. -Sadze, ze nawet nie zwraca na to uwagi - skrzywil sie Denser. - Wladca Xetesku jest przyzwyczajony do izolacji. - Ciemny Mag spoczywal na plecach z glowa oparta na kolanach Erienne, ktora glaskala go po wlosach. Od czasu rzucenia Zlodzieja Switu ten widok stal sie juz wszystkim znajomy. Hirad i Bezimlenny wymienili spojrzenia. To byly pierwsze slowa, jakie tego dnia wypowiedzial Denser. Caly czas milczal i jechal lub szedl w pewnej odleglosci od Krukow. Erienne odpowiadala wiec na jego spojrzenia potrzasnieciem glowy albo wzruszeniem ramion. Dlatego teraz, nawet w slabym swietle paleniska, widac bylo jej zdziwienie i troske. Rozmowa szla dalej jak z kamienia, dopoki nie nalano kawy. Na lewo od Erienne i Densera zasiedli Thraun i Will, a na prawo zajeli miejsca Hirad, Bezimienny i Ilkar. Bezimienny poprosil o uwage. -Hirad, Ilkar, czujecie sie nieswojo? - zapytal. Dwojka Krukow pokiwala glowami. Ich twarze byly powazne, a oczy skrywal cien. -Dlaczego tylko oni? - zapytal Will. -Poniewaz jedynie nasza trojka brala udzial w dzialaniach wojennych na wieksza skale, a polozenie, w jakim sie wszyscy obecnie znajdujemy, ma same wady. -Ale dlaczego? - zdziwila sie Erienne. - Musimy jedynie bezpiecznie i szybko dotrzec do kolegiow, a to z pewnoscia jest najlepsza droga. -Dlatego, ze nie chcemy prowokowac bitwy, a ten oddzial wlasnie to robi albo bedzie robil, kiedy juz znajdziemy sie blizej Czarnych Szczytow. -A wiec, co proponujesz? - wlaczyl sie Thraun. -Musimy rozdzielic sie z reszta. Nasza droga wiedzie w innym kierunku. -Skad taka decyzja? - zapytal zmiennoksztaltny swoim niskim, szorstkim glosem, marszczac jednoczesnie brwi. -Sytuacja zrobi sie niezwykle trudna, kiedy dotrzemy do zatoki Triverne, ktora - moim zdaniem - powinna stac sie naszym celem. Mozemy zalozyc, ze Wesmeni zaopatruja wojska droga wodna, wiec bedzie ich tam wielu. Jezeli wkroczymy tam z Darrickiem i Styliannem, dojdzie do bitwy. Jesli pojedziemy sami, to z oczami i uszami Thrauna mozemy zdobyc lodz i przedostac sie niepostrzezenie. -A co z Darrickiem? -Musimy go przekonac, by ruszyl na poludnie do zatoki Gyernath, moze sprobowal odwrocic uwage Wesmenow. Tak czy inaczej, my musimy pojsc sami. -Chodzi o to - Hirad wspomogl Bezimiennego - ze jestesmy teraz dodatkiem do kawalerii. Krucy tak nie dzialaja. Nie w tej sytuacji. -A wiec, jak dzialamy? - zapytal Denser. -Ty akurat powinienes wiedziec - zirytowal sie barbarzynca, marszczac brwi. - Analizujemy nasze polozenie, oceniamy, podejmujemy decyzje, doradzamy i nie chcemy zadnych pytan. -Czy to nie troche zbyt ograniczajace? - zaryzykowal pytanie Will. Hirad wzruszyl ramionami. -Zadaj sobie pytanie, dlaczego po dziesieciu latach walczenia ciagle jeszcze zyjemy. A szczegolnie, dlaczego my zyjemy, a WiedzMistrzowie - nie. To nie jest zadne "zbyt". To jest zasada Krukow. Ilkar usmiechnal sie. -Tylko ty mozesz byc tak dumny jak paw, majac piecdziesiat tysiecy Wesmenow na drodze do celu. -Nie o to chodzi, ja... -Wiemy - przerwal mu elf. - Jezeli bedziemy postepowac tak, jak uwazamy za sluszne, to przezyjemy - udal, ze ziewa. Will i Thraun rozesmiali sie, a Hirad przez chwile patrzyl na nich z grozna mina. Bezimienny chrzaknal. -Ciesze sie, ze to wyjasnilismy - powiedzial. - Teraz sluchajcie. Podczas gdy Darrick z pewnoscia zrozumie motywy naszej decyzji, ze Styliannem bedzie wrecz odwrotnie. -Dlaczego? - zapytal Will. -Dlatego, ze zatoka Triverne, to - poza Kamiennymi Wrotami - najszybsza droga do Xetesku. Jezeli Styliann sie nie zgodzi, to ktorejs nocy po prostu sie wymkniemy. Mam jednak nadzieje, ze do tego nie dojdzie. Styliann moglby byc poteznym sprzymierzencem, a jego autorytet z pewnoscia ulatwi nam dostep do bibliotek kolegiow. -Nie ufam mu - stwierdzil Ilkar. -A to niespodzianka - mruknal Denser. -Nie, to cos wiecej niz podejrzliwosc miedzy kolegiami. To on probowal nas zabic przy swiatyni Wrethsirow i nie zapominajmy dlaczego. Chcial zdobyc Zlodzieja Switu, by z jego pomoca narzucic wladze kolegiom i zagrozic WiedzMistrzom i Wesmenom. Pragnal wladac Balaia i pewien jestem, ze nadal tego chce. Bogowie racza wiedziec, co ujawnia nasze badania, ale nie mialbym ochoty, by Styliann bral w nich udzial. -Wiec co, skreslacie Xetesk, tak? - zapytal ostro Denser. Ilkar westchnal. -Jestes tutaj, prawda? -Ty dokonales wyboru w swiatyni - dodal Hirad. - Jestes Krukiem. -Jest cos jeszcze - powiedziala Erienne. - Podzial prac Septerna pomiedzy kolegia nie byl przypadkowy. Septern bardzo sie postaral, by zadne z nich nie weszlo w posiadanie dominujacej porcji wiedzy. -Naprawde byl tak dobry? - zapytal Will. -Po prostu rozumial, jak potencjalnie niebezpieczne moga byc zastosowania jego magii - wyjasnila Erienne. - Sadze, ze przewidzial, w jakich kierunkach moga pojsc badania. I mial racje, jak udowodnil nam Xetesk swoim Portalem-Wymiarow. Pomyslcie, co bedzie, jak uda im sie ustabilizowac ten rodzaj portalu. -Slucham wszystkiego, co mowisz - odezwal sie Thraun. - I jest jedna sprawa, ktora wydaje mi sie watpliwa. Zakladamy, ze osoba Stylianna otworzy nam drzwi kolegiow i ich biblioteki. Zastanow sie, czy jesli bedac Starszym Magiem zostalabys poproszona przez wladce Xetesku o przeszukanie dziel Septerna i przekazanie mu wszelkich informacji, po prostu polozylabys uszy po sobie i poslusznie wykonala polecenie? -Dokladnie - potwierdzila Erienne. -Nie - zaprzeczyl Ilkar. - Na pewno bys tego nie zrobila. I Styliann musi o tym wiedziec. -Skoro wie, to dlaczego byl taki pewny siebie w Parvie? - zapytal Hirad. -No coz, jego siec powiazan jest rozlegla, prawda? - Denser pociagnal nosem. - Bedzie raczej pociagal za sznurki, niz wystapi osobiscie, szczegolnie wobec Julatsy i Lystern. Za to Dordovanczycy moga dobrze zareagowac na osobista prosbe. -Ale jezeli planuje Polaczenia bezposrednio ze Starszymi Magami kolegiow, to oznacza, ze musimy odwiesc go od krotszej drogi do Xetesku i od przyspieszenia badan - powiedzial Hirad. - Mala szansa. -A gdzie w tym wszystkim jestesmy my? - zapytal Will. -Obawiam sie, ze na lodzie - Bezimienny wzruszyl ramionami. - Posluchajcie, a zalozmy, ze Styliann zdecyduje sie na przekroczenie zatoki Triverne i swoimi zadaniami zdenerwuje kolegia. Musimy dokladnie zdecydowac, jakie dzialania zamierzamy podjac - rozejrzal sie dookola. Krucy spogladali na niego wyczekujaco. Bezimienny skinal glowa i usmiechnal sie. -Dobrze. Oto co, jak uwazam, powinnismy zrobic. Po pierwsze, porozmawiamy z Darrickiem. Musi byc po naszej stronie. Byc moze wymysli jakis taktyczny powod dla okrazenia gor od poludnia, ktory Styliann przelknie. Jesli nie, to za dwa dni, kiedy znajdziemy sie blisko Leionu, podobnie jak dzis rozbijemy oboz i bedziemy sie trzymac z daleka od Stylianna. Tyle ze tamtej nocy wyruszymy cztery godziny przed switem. Darrick nam pomoze, moze zasymuluje atak wesmenskiego patrolu albo cokolwiek innego, by zagluszyc halas. Do tego czasu w rozmowach ze Styliannem probujemy go przekonac do wlasciwej decyzji, ale tak, zeby nie nabral najmniejszych podejrzen co do naszych ukrytych motywow. Jezeli okazemy szacunek dla jego wladzy, nie bedzie nas podejrzewal. Denser? Mag usiadl, zeby napic sie kawy i wzruszyl ramionami. -Co do dywersji nie jestem pewien, ale lechtanie ego Stylianna, to zdecydowanie dobry pomysl. Martwia mnie jedynie Protektorzy. -Nimi ja sie zajme - oswiadczyl Bezimienny. - Mozna cos utrudnic, nie bedac nieposlusznym. -Co masz na mysli? - zapytal Hirad, glaszczac sie po podbrodku. -Nie zrozumielibyscie - odpowiedzial Bezimienny i Hirad wiedzial, ze nie nalezy pytac dalej. -Kiedy pogadamy z Darrickiem? - zapytal Will. -Teraz jest dobra pora - zaproponowal Bezimienny. -Jego magowie odbywaja Polaczenia - zauwazyl Ilkar. - Moze oplaca sie zaczekac. Wojownik pokiwal glowa. -A jak dlugo to potrwa? -Okolo godziny. Wszystko zalezy od tego, jak szybko znajda kontakt. -Dobrze, zatem - zgodzil sie Bezimienny - czekamy. Nieco pozniej Erienne zabrala ociagajacego sie Densera dalej od ogniska. -Czy powiesz mi wreszcie, co sie z toba dzieje? -Nic sie nie dzieje - mruknal Denser. - Jestem po prostu zmeczony i nadal trudno mi uwierzyc, do czego doprowadzilo rzucenie Zlodzieja Switu. -Ale nikt cie nie obwinia, Denser - powiedziala Erienne, spogladajac mu gleboko w oczy i glaszczac jego wlosy. -To nie jest kwestia winy - odpowiedzial Denser. - To jest tutaj, wewnatrz mnie. Nie potrafie ci tego wytlumaczyc. To jak... - urwal gestykulujac bezradnie rekoma. -Moge ci pomoc. Nie odpychaj mnie od siebie. -Nie odpycham cie - zaprotestowal ostro. -Nie? Niemal caly czas milczysz i oddalasz sie ode mnie. Od nas wszystkich. -Nie oddalam sie - odpalil gwaltownie, podniesionym glosem. Erienne cofnela sie. Denser probowal sie usmiechnac. - Po prostu nie chce o tym rozmawiac. -A to nie jest odpychanie mnie, tak? - poczula, ze jej serce zaczelo bic nierownym rytmem. Zabrala dlon z jego wlosow. - Potrzebuje cie, Denser. Nie zostawiaj mnie samej. -Jestem tu, prawda? -Na bogow, teraz zachowujesz sie jak dziecko. Nie o to mi chodzi i dobrze o tym wiesz. -A wiec o co ci chodzi? - zapytal z mieszanina smutku i gniewu malujaca sie na twarzy. -Chodzi mi o to, ze twoje cialo jest tutaj, ale gdzie twoje serce? -Tutaj, jak zawsze - mag poklepal sie w piers. -Niech cie szlag, Denser, czemu to robisz? -Niczego nie robie. A ty? Dlaczego ty to robisz? -Bo sie o ciebie martwie! - wykrzyknela, czujac jednoczesnie, jak jej policzki oblewaja sie rumiencem. - O nas. -Ze mna wszystko dobrze. Po prostu zostaw mnie samego. -Dobrze - wstala i ruszyla z powrotem do ogniska, zagryzajac wargi, by nie powiedziec czegos, czego potem bedzie zalowac. Nie zatrzymal jej. * * * Dordovanscy magowie Darricka nie byli jedynymi odbywajacymi Polaczenie. Otoczony kordonem Protektorow wladca Xetesku siegnal umyslem ponad Czarne Szczyty, nawiazujac kontakt z jedynym doradca, ktoremu, jak sadzil, mogl jeszcze ufac. Polaczenie bylo krotkie. Wiadomosc, jaka odebral, zaparla mu dech w piersiach, a kiedy otworzyl oczy, drzal. * * * W Julatsie panowal spokoj. Przez noc i o swicie Wesmeni obozujacy wokol murow kolegium probowali przedrzec sie przez Calun-Demonow. Dusze tych, ktorzy go dotkneli wedrowaly natychmiast jako pokarm dla nienasyconych apetytow demonow kontrolujacych przerazajace zaklecie.Bylo to tak samo zalosne, jak i bolesne. Barras, siedzac w swoich komnatach, sluchal, jak Wesmeni probuja po kolei: przejsc przez fose, potem zbudowac nad nia most z drewna i stali, a w koncu przedostac sie na mury kolegium na linach przyczepionych do pobliskich budynkow. Teraz, gdy slonce bylo juz wysoko, Wesmeni cos budowali. Barras, nie mogac bezczynnie sluchac jekow umierajacych, wyszedl na blanki Wiezy i spojrzal na pieklo, ktore on sam i Rada Kolegium rozpetali tuz za murami. Calun-Demonow otaczal kolegium niczym cienka szara chmura powstala wprost z ziemi. Miala trzy metry grubosci i, falujac, wznosila sie ku niebu tak wysoko, jak mozna bylo siegnac wzrokiem. Barras wiedzial, ze Calun wnika rowniez pod ziemie, glebiej, niz dalby rade dotrzec jakikolwiek czlowiek. Straszliwe i monumentalne zaklecie stanowilo potezne swiadectwo wladzy, jaka demony mogly roztaczac nad Balaia za posrednictwem magow. Nawet jego bliskosc powodowala strach i potrzeba bylo swiadomej i silnej motywacji, by na sam widok czegos takiego po prostu nie uciec. Nie watpil, iz w ktoryms momencie w ciagu nadchodzacych tygodni Wesmeni sprobuja podkopu. Modlil sie jedynie, zeby dostrzegli swoj blad, nim zbyt wiele dusz zostanie pochlonietych. Ale teraz, spogladajac na Calun, po ktorego powierzchni, niczym przypadkowe wyladowania, przebiegaly zolte i niebieskie blyski, nie byl juz tego pewien. Ani troche. Dzialania, jakie podejmowali Wesmeni do tej pory, zdradzaly fundamentalne niezrozumienie rzeczywistosci many i stycznosci wymiarow. Usmiechnal sie nieco smutno. Oczywiscie, ze nie byli w stanie zrozumiec. Wesmeni nie posiadali magii. Byla to zarazem ich cnota i przeklenstwo. Barras okrazyl Wieze, przygladajac sie Calunowi, jego opalizujaca szarosc nadawala przestrzeni znajdujacej sie za nim rozmyty, wyblakly charakter, sciemniajac kolory i sprawiajac, ze wszelki ruch stawal sie niewyrazny i slabo widoczny. Po raz pierwszy uzyto go do ochrony kolegium ponad siedemset lat temu, kiedy sluzyl w sposob podobny do fosy, choc nieskonczenie bardziej efektywnie. Przed rozproszeniem sie zaklecia nie istnial zaden sposob na przekroczenie Calunu. Probujacy go pokonac smialkowie - tak wrogowie jak i sprzymierzency - byli zabierani przez demony. Nie dalo sie nad nim przeleciec ani wykopac tunelu pod nim. Zabieral dusze zarowno ludzi, jak i zwierzat. Stanowil wcielenie zla, ktore sprowadzono na Balaie. Jednak byl w stanie uratowac Julatse przed Wesmenami i dlatego, mimo calej grozy, jaka budzil w nim Calun-Demonow, Barras czul sie pokrzepiony. Na terenie kolegium zaklecie zdobylo sobie absolutne uznanie. Nikt z obsady murow nie zblizal sie do jego falujacej powierzchni blizej niz na dziesiec krokow. Wszyscy, ktorym udalo sie wystarczajaco wczesnie przekroczyc brame, przemieszali sie ze stalymi mieszkancami kolegium i teraz spacerowali badz siedzieli w grupach, oslupiali, zasmuceni i przepelnieni lekiem powodowanym grobowa cisza panujaca na dziedzincu kolegium. Najbardziej bowiem niezrozumiala i przerazajaca cecha Calunu byla cisza, jaka towarzyszyla jego obecnosci. Dzwieki dobiegajace od strony Wesmenow wydawaly sie slabe i odlegle. Dawno juz zaprzestali ostrzeliwania murow z lukow - bylo to jedynie zwykle marnotrawstwo strzal i w pewnym sensie zaopatrywanie Julatsanczykow. Zamiast tego otoczyli mury tuz poza granica fosy, skupili sie w grupy i obserwowali. Lecz ich okrzyki, rozmowy, odglosy mlotow pracujacych przy budowie wiezy, ktora dostrzegal Barras, caly gwar, smiechy, ruch - wszystko bylo wyciszone. Barras wsadzil palce do uszu niepewny przez chwile, czy aby nie stracil sluchu, ale wtedy uslyszal za soba donosny glos Karda. -Witaj, Barrasie - elf drgnal i odwrocil sie. -Kard. Milo cie widziec w dobrym zdrowiu. -Wszystko zalezy od punktu widzenia. -To prawda. Co cie tu sprowadza? -To samo co i ciebie. - Kard podszedl i stanal obok ramienia Barrasa. - Chec zobaczenia, jak Wesmeni buduja narzedzie swojej zaglady - skinal w strone na wpol juz wzniesionej wiezy za poludniowa brama Julatsy. Z miejsca, gdzie stali, wygladalo to jak walaca sie stodola, ale Barras wiedzial dobrze w czym rzecz. - Wesmeni byli doskonalymi cieslami. Szkielet ze skrzyzowanych belek spoczywal na czterech polaczonych pniach drzew, u podstawy ktorych zamocowano zaostrzone koly majace sluzyc za osie. Wewnatrz szkieletu biegly drabiny, dziesiec metrow w gore, az do platformy, gdzie roj wesmenskich robotnikow goraczkowo pracowal nad kolejnym poziomem wiezy. Kazde uderzenie mlota, znieksztalcone przez Calun, brzmialo jakby slyszane przez gruba tkanine. Na lewo od glownej konstrukcji kolejna druzyna ciesli przygotowywala kola, a na prawo wielkie ogniska pluly plomieniami w niebo. Nie uzywano ich jednak do przygotowywania posilkow. Wesmeni pracowali w grubych, czarnych fartuchach - mloty uderzaly o kowadla. Inni przygotowywali formy do odlewu. -Co oni robia? Chca miec wiecej broni? - zapytal Barras. -Nie - odrzekl Kard. - Jesli sie nie myle, to ma byc stalowe poszycie wiezy. -Sadza, ze sprobujemy ja spalic, tak? -Tak, a poza tym beda chyba chcieli przepchnac wieze za fose, w nadziei, ze metal powstrzyma dzialanie zaklecia. -Bogowie - westchnal Barras. Pokrecil glowa. - Moze powinnismy z nimi porozmawiac. Kard spojrzal na niego krzywo. -Nie widze powodu, zeby powstrzymywac ich przed samobojstwem. -Rozumiem twoja nienawisc do najezdzcow, ale oni i tak nie zabijaja sie w takich ilosciach, zeby stanowilo to jakas roznice na nasza korzysc - powiedzial Barras. - Ale ponadto chyba nie zdajesz sobie sprawy, co oznacza smierc w Calunie-Demonow. Nikomu nie zycze wiecznosci przepelnionej cierpieniem. Ani Xeteskianom, ani Wesmenom, nikomu. Kard wzruszyl ramionami. -Jesli musisz, to z nimi porozmawiaj. Nie zatrzymam cie, ale i nie pomoge. -Masz twarde serce. -Wymordowali wiekszosc mojej armii, niezliczona ilosc mieszkancow Julatsy i wiecej twoich magow, niz moglbys zliczyc - wycedzil Kard lodowatym tonem. - Kazdy z nich, ktory skonczy zycie w nieskonczonej agonii - czekajacej ich, jak mowisz, w Calunie - sprawia, ze czuje sie troche lepiej. Tylko troche. -Cieszysz sie, odpowiadajac smiercia na smierc? -To cios ponizej pasa - rzucil Kard ostro. - Zemsta to sprawa ludzka, a my sie o to wszystko nie napraszalismy. Wesmeni wybrali swoja droge i, jezeli o mnie chodzi, nieumiejetnosc uczenia sie na bledach to juz ich problem. Ja im pomagac nie bede. Barras pokiwal glowa. -Moze powinienem glebiej wejrzec w swoje sumienie. -Przyjacielu, podziwiam twoje sumienie i zdolnosc do wybaczania, ale to jest wojna, a my nigdy nie bylismy w niej agresorami - powiedzial Kard. - Tak naprawde nadal trudno mi uwierzyc, ze do tego doszlo, ale Wesmeni najwyrazniej uznali, ze majac za soba WiedzMistrzow, moga zniszczyc kolegia. Podobnie mysleli trzysta lat temu. Teraz zas zaszli tak daleko, ze uwierzyli w zwyciestwo nawet bez mocy, jaka dawali im WiedzMistrzowie. I byc moze maja racje. Jesli musisz z nimi rozmawiac, to droga wolna. Ale zastanow sie nad jednym. Im dluzej sa przekonani, ze moga sforsowac Calun, tym dluzej nie mysla o ruszeniu dalej i tym wieksze nasze szanse na skuteczna pomoc z Dordover. Byc moze takze dzieki temu nie wpadna na najbardziej oczywisty ruch, ktory jak dotad przeoczyli - twarz Karda miala srogi wyraz. -To znaczy? Kard nie zdazyl odpowiedziec. Uslyszeli bowiem krzyk od strony polnocnej bramy. Okrazyli Wieze i zobaczyli tuzin Wesmenow, kroczacych ku krawedzi Calunu z bialo-czerwona flaga gloszaca zawieszenie broni. Wewnatrz Wiezy rozlegly sie okrzyki, potem jej drzwi otworzyly sie i ze srodka wybiegl jeden z asystentow Barrasa. -Pani Kerela prosi o niezwloczne przybycie - wydyszal, odgarniajac dlugie, rude wlosy, ktore wiatr zawiewal mu na twarz. -Polnocna brama? - zapytal Barras. -Tak, Mistrzu. -Przekaz pani Kereli, ze schodzimy - mlody mag skinal glowa i ruszyl z powrotem. -Kard? -Sadze, ze wlasnie wpadli na ten oczywisty ruch. -O czym mowisz? -Dowiesz sie od nich, Barrasie. Jezeli zdecyduja sie ci powiedziec. - Kard podszedl do drzwi Wiezy. - Ja nadal modle sie, abym sie mylil. ROZDZIAL 7 Oboz juz przycichl, chlodny wiatr wdzieral sie pod ubranie, a niebo stalo sie rozgwiezdzona czarna plachta, kiedy Darrick znalazl czas, aby - zgodnie z prosba Hirada i Bezimiennego - odwiedzic ognisko Krukow. Na plaskowyzu utworzonym przez lagodniejszy stok wzgorza rozposcieraly sie starannie uformowane linie lopoczacych na wietrze namiotow kawalerii Darricka. W kilku z nich swiatlo latarni tworzylo wyolbrzymione cienie na plociennych scianach.Krecone wlosy generala byly przyklepane na czole, a zakurzona podroza skorzana zbroje skrywal gruby plaszcz. Darrick usiadl pomiedzy Hiradem a Denserem i skinal w podziekowaniu glowa Willowi, ktory przygotowywal dla niego kubek goracej kawy. -Przepraszam, ze tyle czasu musialo minac, zanim moglem przyjac wasze zaproszenie - powiedzial. Oczy blyszczaly mu, zdawaloby sie, niewyczerpanym entuzjazmem. - Rozmawialem z magami i zwiadowcami i sadze, ze to, czego sie dowiedzialem, zainteresuje was. Ale najpierw to wy chcieliscie o czyms ze mna mowic. Hirad usmiechnal sie. Ton i sposob mowienia Darricka, teraz, kiedy wiodl swoich ludzi przez tereny wroga, byl tonem przywodcy, mimo towarzystwa, w jakim sie znajdowal. Latwo bylo zrozumiec, dlaczego zarowno cywile, jaki i zolnierze darzyli go tak wielkim szacunkiem. Promieniowal wprost pewnoscia siebie, stanowczoscia i wladczoscia. -W rzeczy samej, tak - potwierdzil Bezimienny. - Choc wiadomosci ze wschodu, zdobyte przez twych magow, moga miec wplyw na to, co powiemy. Darrick podrapal sie po nosie. -Podzielcie sie ze mna przemysleniami, a ja postaram sie wam odwzajemnic. Podczas gdy Bezimienny wykladal generalowi wnioski i plany poczynione przez Krukow, Hirad obserwowal reakcje Darricka. Na darmo. Podczas calej opowiesci, twarz generala nie zdradzila nawet jednej emocji. Od czasu do czasu kiwajac glowa, sluchal wszystkiego z chlodna rezerwa. Kiedy Bezimienny skonczyl, zapadla chwilowa cisza, Darrick oproznil kubek, a potem wreczyl naczynie Willowi, proszac o dolewke. Zlodziej spelnil zyczenie. -Dzieki, Will - Darrick skinal glowa, przyjmujac napelniony kubek. - Po pierwsze, przyznam, ze duzo z tego, co mowicie, juz jakis czas temu przyszlo mi do glowy, a wiec dziekuje za potwierdzenie moich wnioskow. Planowalem, tak czy inaczej, rozdzielic sie powyzej Terenetsy, was wyslac na polnoc, a samemu zabrac ludzi nad zatoke Gyernath. Raporty z Polaczen tylko utwierdzily mnie w tej decyzji - lyknal kawy, a potem ciagnal dalej. - Sytuacja wokol kolegiow i w Kamiennych Wrotach jest zla. Nie udalo sie skontaktowac z magiem, ktory w ramach kontyngentu kolegiow pozostal na przeleczy, wiec musimy zakladac, ze miasto wpadlo w rece Wesmenow. Pietnascie tysiecy Wesmenow przekroczylo zatoke Triverne i ruszylo na Julatse. - Ilkar drgnal, slyszac nazwe kolegium i Hirad zobaczyl, ze mimo chlodu nocy, czolo elfa zrasza pot. - Mimo iz dzieki waszym dzialaniom w Parvie utracili magie WiedzMistrzow, sily inwazyjne nie zatrzymaly sie - kolejny lyk kawy. -Co z kolegium? - zapytal Ilkar, z trudem zdobywajac sie na slaby, niewiele glosniejszy od szeptu glos. - Upadlo? -Ilkar, pamietaj, ze te informacje przyszly przez Dordover, wiec w najlepszym razie sa niedokladne, a w najgorszym to tylko plotki. -Czy kolegium upadlo? - zapytal Ilkar twardo. -Sadzimy, ze nie - odpowiedzial Darrick. -Sadzicie?! Ja musze wiedziec. Natychmiast. -Spokojnie, Ilkar - Hirad wyciagnal reke do przyjaciela. Ilkar potrzasnal glowa, ale to Erienne przemowila. -Hirad, tylko mag moze zrozumiec, jak wiele to znaczy dla Ilkara. Prosze, generale, powiedz nam wszystko, co wiesz. Darrick uniosl dlon, proszac o cisze. -Wedlug raportow miasto padlo, ale samo kolegium - nie. Jednak podkreslam, ze to niepotwierdzone informacje. W drodze do Julatsy sa posilki z Dordover, ale od nich dowiemy sie czegos co najmniej za dzien, a moze za dwa. Ilkar, z oczami zwezonymi w szparki, wpatrywal sie w ogien. Zacial usta i zastrzygl gniewnie uszami. Hirad patrzyl, jak elf opanowuje sie, przelyka sline i z powrotem zwraca sie do Darricka. -Czy nie wiemy nic na temat tego, jak dlugo beda w stanie sie bronic? - zapytal glosem na pozor opanowanym, ale pod ta powierzchnia spokoju wyczuwalo sie drzenie. - Czy nikt z Dordover nie odbyl Polaczenia z magami Julatsy? -Nie bylo bezposredniego kontaktu, odkad Julatsa poprosila o wsparcie. A to bylo dwa dni temu - wyjasnil Darrick. - Wiadomosc o zdobyciu przez wroga miasta zostala przekazana przez maga znajdujacego sie poza kolegium, jesli dobrze pamietam, wczoraj. Dlatego tez nalegam, by odnosic sie do niej z dystansem... -Dlaczego? -Poniewaz Polaczenie zostalo przerwane przed zakonczeniem i dordovanski mag ucierpial od wypalenia zaklecia. Jego mysli nie sa do konca jasne i nie pamieta wszystkiego dokladnie. Gdy dowiem sie czegos wiecej, bedziesz pierwszym, ktorego o tym poinformuje. Ilkar pokiwal glowa i podniosl sie. -Dziekuje - mial blada twarz, a w swietle ogniska w jego oczach widac bylo lzy. - Wybaczcie. Teraz chcialbym pobyc troche sam. -Zaczekaj, Ilkar - Hirad zaczal zbierac sie z ziemi. -Hirad, prosze. Nie teraz - elf odszedl powoli w strone namiotow i wkrotce zniknal w ciemnosciach. Hirad pokrecil glowa. -Ale jesli kolegium nie padlo... - zaczal. -Ale moze padlo juz do tej pory - przerwal mu Denser i na chwila w jego glosie znowu pojawily sie emocje. - Wiadomosc pochodzi z wczoraj. Jezeli Wesmeni zajeli miasto tak szybko, to jak moglo ich zatrzymac kolegium? Tak wlasnie mysli Ilkar. Uwierz mi, poza wlasna smiercia, zniszczenie kolegium jest najgorsza rzecza, jaka moze go spotkac. Zreszta kazdego julatsanskiego maga. To oznaczaloby koniec magii Julatsy, rzecz niewyobrazalna od setek lat. Wiec, radze, po prostu zostaw go. Hirad wydal wargi. -Ale on jest Krukiem. Mozemy mu pomoc. -To prawda, ale nie w tej chwili. Teraz jest wylacznie Julatsanczykiem stojacym w obliczu utraty wszystkiego, co zna. Pomozemy mu, kiedy wroci - powiedziala Erienne. -Czy kiedy kolegium zostanie zniszczone, on straci swoje zdolnosci? - zapytal Will. -Nie - zaprzeczyla Dordovanka - zawsze bedzie zdolny ogniskowac mane i rzucac zaklecia. Ale utracona zostanie calosc julatsanskich formul magicznych - wiedza wielu wiekow. A wraz ze zniszczeniem Wiezy, zniknie centrum magii Julatsy. Nie mozna po prostu zbudowac drugiej i zaczac od nowa. Mana od wielu wiekow przesyca Wieze moca i tyle samo czasu zajeloby Julatsanczykom przywrocenie jej do dawnego stanu. Gdyby im sie to w ogole udalo. -A jak wiele z pism Septerna znajduje sie w tamtejszej bibliotece? - pytanie Thrauna sprawilo, ze dreszcz przebiegl po plecach siedzacych. -Wlasnie - zgodzil sie Darrick. - Dlatego tez wy i tylko wy musicie jak najszybciej przeprawic sie przez zatoke Triverne. Musicie sie tam dostac i wydostac, zanim kolegium zostanie zdobyte, jezeli zostanie, a samotna podroz daje wam zdecydowanie wieksza szanse powodzenia. Im szybciej opuscicie nas i ruszycie prosto na polnocny wschod, tym lepiej. -Zostaniemy z wami jeszcze jeden dzien - oswiadczyl Bezimienny. - Ilkar nigdzie sie nie ruszy, nim nie pozna faktow, a te mozemy uzyskac jedynie od posilkow dordovanskich, kiedy zbliza sie do Julatsy. -Moge sie z nimi Polaczyc - oznajmil Denser. -Nie mozesz jeszcze nawet sam zapalic sobie fajki - zgromila go Erienne. - A ja nie jestem tak dobra, zeby Polaczyc sie na taki dystans. Zgadzam sie z Bezimiennym. -Zatem dobrze - zgodzil sie Darrick. - Jeszcze dzien i noc. -A co ty zamierzasz, generale? - zapytal Hirad. -Na poludniu sytuacja wydaje sie nieco bardziej obiecujaca. Ale tylko nieco - odpowiedzial Darrick. - Sadzimy, ze baronowi Blackthorne'owi udalo sie w pewnym stopniu zatrzymac sily Wesmenow zmierzajace do Kamiennych Wrot. Jego miasto zostalo zdobyte, a on sam prawdopodobnie jest w drodze do Gyernath po posilki. Wydaje sie sensowne dolaczyc do niego i sprobowac - bo jak sadze, to wlasnie zamierza - uderzyc w linie zaopatrzenia Wesmenow i odzyskac zamek. Jezeli to sie uda i bedziemy mieli punkt obrony, moglibysmy przejsc do kontrataku. -Stary, porzadny Blackthorne - ucieszyl sie Bezimienny. - Pozdrow go od nas, kiedy go zobaczysz. -Z przyjemnoscia. -A co ze Styliannem? - zapytal Denser. Darrick wydal policzki. -On tez poprosil mnie o rozmowe i zamierzam zaproponowac mu, by jechal ze mna na poludnie. Ostatecznie jednak, to on jest moim dowodca i zrobi, co zechce. Mysle jednak, ze potrafie go przekonac, iz najszybszy sposob dotarcia do Xetesku, to uderzyc od poludnia, omijajac Kamienne Wrota. -Nic z tego - pokrecil glowa Denser. - Chce byc przy badaniu prac Septerna, wiec na pewno bedzie tez wolal jechac z nami. Darrick dopil kawe, wstal i otrzepal sie wolna reka. -No coz, najlepiej zalatwic to na goraco - powiedzial. -Zycze szczescia - rzucil Denser. - Bedzie ci potrzebne. Darrick usmiechnal sie. -Nigdy nie polegam na szczesciu. Wyspijcie sie dobrze. Ruszamy o brzasku. -Jak spotkasz Ilkara... - zaczal Hirad. -Omine go szerokim lukiem - dokonczyl za niego general. - Dobranoc. * * * Ilkar szedl wzdluz rownych rzedow namiotow. Patrzyl prosto przed siebie, nie zwracajac uwagi na pozdrowienia kawalerzystow, wybuchy smiechu i rozmowy dobiegajace zza plociennych scian.Wiedzial, ze oczy ma pelne lez i zaciskal z calej sily zeby, by powstrzymac drzenie. W koncu zwolnil, minal ostatni rzad namiotow i znalazl sie na pustej przestrzeni miedzy kawaleria a Styliannem. Usiadlszy na plaskim, pokrytym mchem kamieniu, staral sie zaprowadzic jako taki porzadek we wlasnych myslach i powoli przetrawial to, co przed chwila uslyszal. Prawdopodobne zniszczenie julatsanskiego centrum magicznej mocy, rzez niezliczonych magow - jego braci i siostr - i kompletna izolacja tych, ktorzy ocaleli - wciaz Julatsanczykow, lecz pozbawionych juz gniazda swej energii, mocy i wiedzy. A to wszystko byc moze juz sie stalo. Choc sadzil, ze poczulby poprzez pasma many zniszczenie Wiezy, to w tej odleglosci od Julatsy smierc nawet tak wielu spowodowalaby zaledwie lekkie zaklocenie. Nie znal nikogo, kto moglby namierzyc go Impulsem-Many, by ostrzec o zagladzie. A jesli Wieza padnie, co wtedy? Kto moglby odbudowac kolegium? Pewnie magowie tacy jak on. Lecz gdzie znalezliby srodki i moc, by dokonac czegos tak monumentalnego, jak wzniesienie nowej Wiezy? I jak mogli liczyc na przyciagniecie nowych adeptow do kolegium, ktore zdobyla armia nie posiadajaca magii? Bez watpienia utrata kolegium w tej sytuacji oznaczalaby powolna smierc julatsanskiej magii, w miare jak praktykujacy ja magowie stopniowo wymieraliby. Goraczkowo zastanawial sie, czy Krukom, uda sie dotrzec do Julatsy na czas, czy tez pozostanie im ogladanie gruzow i niezliczonych trupow. I nawet gdyby sie to udalo, w czym wlasciwie by to pomoglo? Co mogla osiagnac jedna samotna druzyna obroncow Wschodu, znalazlszy sie pod murami obleganego kolegium? Moze lepiej by jednak bylo, gdyby nie musieli ogladac konca. Ilkar pochylil glowe i pozwolil lzom plynac. Zlozyl rece na kolanach. Szlochal. Nie bylo juz nadziei dla Julatsy. Jezeli najezdzcy zajeli miasto, to kolegium, ktorego mury nie byly juz tak jak dawniej przystosowane do odpierania wrogiej armii, musialo wkrotce pojsc w jego slady. Wtedy zostanie naprawde sam, majac Krukow za jedyna podpore. Zastanawial sie tylko, czy to wystarczy. -To niepotrzebne, Ilkar - glos dobiegal z otaczajacych go ciemnosci. Otarl oczy i poczul przejmujacy chlod, zdajac sobie nagle sprawe, ze zupelnie stracil rachube czasu i nie wiedzial, jak dlugo byl tu sam. Plecy mu zdretwialy. Zadrzal, ale wytezyl wzrok, by dojrzec zblizajaca sie postac, jej zarys byl przedziwnie znieksztalcony przez nikly blask ognisk posrod ciemnosci nocy. -Spieprzaj, Styliann - warknal. - Nie chce sluchac twoich przemyslen na temat kleski Julatsy. Nie masz o tym pojecia. -Wrecz przeciwnie, Ilkar. I wybaczam ci zly nastroj. - Styliann nawet nie zwolnil kroku i Ilkar dostrzegl sylwetki szesciu Protektorow wypelniajacych przestrzen wokol niego. -Wielkie dzieki - mruknal Ilkar, odwracajac wzrok. - Czego chcesz? -Przyszedlem zaoferowac ci swoje wspolczucie, pomoc, jesli bede w stanie, a takze troche nadziei. - Wladca Xetesku zatrzymal sie kilka krokow od elfa, chcac najwyrazniej uszanowac jego samotny zal. -No, to dopiero poczatek. Styliann westchnal. -Rozumiem, jak trudno ci jest dac sobie z tym wszystkim rade - powiedzial. - I, uwierz mi, wiem, co znaczy stac w obliczu samotnosci i izolacji. Nie prosze, zebys odpowiadal, tylko posluchaj mnie przez chwile - urwal. Ilkar wzruszyl ramionami. -Nie pragne byc swiadkiem zmiany w rownowadze magii. Nawet w duzo lepszych czasach wiaze sie to z zagrozeniem dla nas wszystkich, a obecnie... Teraz potrzebujemy kazdego maga, jaki stanie po naszej stronie, zeby zyskac choc szanse zazegnania niebezpieczenstwa ze strony Wesmenow. Moje dzisiejsze Polaczenie nie przynioslo nowych informacji o Julatsie, to co wiem, przed chwila uslyszalem od Darricka. Jutro jednakze bede sie staral wyjasnic te sytuacje. Rozumiem, ze zostajecie z nami jeszcze jeden dzien, wiec jezeli poznam jakies szczegoly, przekaze ci je. I wreszcie: nadzieja. - Styliann zrobil krok do przodu i sciszyl nieco glos. - Ty i ja znamy zdolnosci przetrwania kolegium lepiej niz ktokolwiek w tym obozie. Wedlug mnie informacja, ze miasto padlo, podczas gdy kolegium pozostalo nietkniete, oznacza, ze Julatsa znalazla jakis sposob na powstrzymanie Wesmenow. Pytanie tylko, jak dlugo utrzyma sie taki stan. I stad wlasnie wasza potrzeba pospiechu. Ilkar przygryzl warge i ostatecznie pokiwal glowa. -Moze. Moze. A jakie ty masz plany? Styliann zmruzyl lekko oczy i twarz nagle mu spowazniala. -Pojade na poludnie, ale nie razem z Darrickiem. Moja najblizsza przyszlosc wytycza mi inny kierunek, choc postaram sie wykorzystac swe wplywy, aby udostepniono wam pisma Septerna. Obawiam sie jednak, ze juz nie bede mogl ich z wami przestudiowac. Ilkar byl zbyt zaskoczony, by to ukryc. Podniosl gwaltownie glowe i napotkal wzrok Xeteskianina, wzrok pelen gorejacego gniewu. -Dlaczego nie? -Niewielkie klopoty lokalne - odpowiedzial Styliann. - Okazuje sie, iz, przynajmniej tymczasowo, nie jestem juz wladca Gory Xetesku. Potem odwrocil sie i odszedl w ciemnosc. * * * -Kiedy znow bedziesz mogl rzucac, Denser? - pytanie Bezimiennego padlo na chwile po odejsciu Darricka na spotkanie ze Styliannem. Xeteskianin, ktory wydobrzal juz na tyle, ze spedzal wiecej czasu w pozycji siedzacej, wzruszyl ramionami i postukal cybuchem fajki w pniak wystajacy z ogniska. Poruszone zagwie zablysly na chwile w ciemnosci.-Nie ma na to prostej odpowiedzi - Denser siegnal do mieszka po kolejna porcje tytoniu. - Cholera. Konczy mi sie. -Nigdy nie ma, prawda? - zapytal Hirad. -Sytuacja wyglada nastepujaco - ciagnal dalej Ciemny Mag - nadal odczuwam skutki rzucenia Zlodzieja Switu, nawet jesli nie fizycznie, to pod wzgledem kondycji many, co oznacza, ze trudno mi utrzymywac energie ogniskowana do zaklecia. Poza tym mam paskudne i ponure nastroje, ale jestem pewien, ze to przejdzie. Tym niemniej wbrew powszechnie panujacej opinii - tu spojrzal z lekkim usmiechem w strone Erienne - moge sam sobie zapalic fajke - pstryknal palcami i na kciuku pojawil sie ciemnoniebieski plomyk i podpalil ziele naladowane do fajki. -Znakomicie - powiedziala Erienne, odpychajac lekko jego twarz. - A teraz dawaj Piekielny-Ogien, prosimy. -Widzicie? Nigdy nie jest zadowolona - Denser usmiechnal sie szeroko, ale nieco sztucznie, jakby bez prawdziwego humoru. - Dajesz kobiecie jeden kraj, a ona natychmiast zada calego swiata. -Nie swiata - odparla Erienne - a jedynie dowodu, ze posiadasz jakiekolwiek rezerwy sil. -Piekielny-Ogien to cos wiecej niz dowod. -To byla metafora, wiesz? - Erienne postukala palcem w piers Densera. -Wiec musisz chyba dac mi szanse, prawda? - odpalil Denser, odpychajac jej dlon. Erienne drgnela i odsunela sie, czujac, jak wilgotnieja jej oczy. Xeteskianin patrzyl w ogien. -Spokojnie, Denser - wtracil sie Hirad, sam zaskoczony naglym wybuchem gniewu Ciemnego Maga. - Ona tylko zartowala. A moze po prostu odpowiesz na pytanie. Czego konkretnie nie mozesz zrobic? -Wszystkiego innego - przyznal Denser. Przygryzl wargi i wyciagnal reke do Erienne, ona jednak odsunela sie od niego. Xeteskianin westchnal, uniosl brwi i ciagnal dalej. - Jestem pusty. Biorac pod uwage, ze bedziemy podrozowac, a nie wypoczywac... Polaczenie za dwa dni, Skrzydla-Cienia tak samo, a Piekielny-Ogien za cztery, uzywajac przykladow. Przykro mi, jezeli niektorym to nie wystarcza. Hirad przygladal mu sie przez chwile. -Mysle, ze po dluzszym zastanowieniu, moze nawet ci wybaczymy. -Coz za laskawosc... - Denser pochylil sie, parodiujac uklon. -A moze bys sie troche rozluznil, co? - Hirad wskazal na Erienne. Denser powstrzymal sie od odpowiedzi i skinal tylko szybko glowa. Cisze, jaka zapadla, przerwal Bezimienny. -Thraun? - Choc Bezimienny nigdy nie byl swiadkiem przemiany Thrauna, jako Protektor widzial jego wyczerpanie spowodowane zmiana ksztaltu. -Nie ma problemu, tylko... -Wiem - ucial Bezimienny. - Oceniam jedynie nasza ogolna kondycje. Decyzja o przemianie zawsze zalezy wylacznie od ciebie. Thraun pokiwal glowa. -A co z Ilkarem? - zapytala Erienne. - Dzisiejsze raporty moga powaznie oslabic jego zdolnosc koncentracji. -Nade wszystko Ilkar jest najlepszym bojowym magiem defensywnym na Balai - powiedzial Hirad. - Jego umiejetnosc koncentracji nawet w srodku pola bitwy to jedyny powod, dla ktorego Krucy przetrwali tak dlugo. Jak przyjdzie co do czego, bedzie nie mniej gotowy niz ty. -Obys mial racje - zgodzila sie Erienne. - Ale jesli chcesz mojej rady, to uwazaj na niego przez jakis czas. -To oczywiste. - Hirad rozlozyl szeroko rece. - Jest Krukiem. Bezimienny odchrzaknal, przywolujac uwage zgromadzonych. -Ciesze sie, ze wszyscy czuja sie pewnie, bowiem to, co zamierzamy, jest bardzo trudne - zaczal. - I niepodobne do jakiegokolwiek wczesniejszego zadania. Nie bedziemy czescia armii, bedziemy sami na ziemiach, na ktorych roi sie od Wesmenow. Nie stac nas na pomylki i nie mozemy nikogo ze soba niesc. Jezeli wiec ktos ma jakies watpliwosci co do wlasnej kondycji, niech zostanie z kawaleria. -A wiec tak naprawde sytuacja niewiele sie zmienia, tyle ze zmierzamy w przeciwnym kierunku - podsumowal Hirad. - A ty nas pytasz, czy jestesmy w stanie to zrobic? Na ustach Bezimiennego na chwile zagoscil usmiech. -Musze. -A ja mysle, ze musisz sie wyspac - zakonczyl rozmowe Hirad, klepiac wielkiego wojownika po ramieniu. - Taka przemowa bylaby na miejscu dziesiec lat temu. Ja biore pierwsza straz i poczekam na Ilkara. * * * Barras i Kard dolaczyli do Kereli przy polnocnej bramie kolegium i we trojke patrzyli, jak brama sie otwiera. Po ich obydwu stronach staneli ludzie z bialo-zoltymi proporcami zawieszenia broni zamocowanymi na krotkich drzewcach. Za nimi, na calym terenie wokol bramy, czekali lucznicy i magowie defensywni gotowi w kazdej chwili odpowiedziec na atak z dystansu. Kard watpil jednak w podobna napasc i zrezygnowal z propozycji oslony w postaci Pancerza-Ochrony, doradzajac magom, by oszczedzali mane.Skrzydla bramy rozsunely sie i ujrzeli Calun-Demonow - gruby, szary, a u widocznej podstawy lekko zoltawy, przetykany bladoniebieskimi rozblyskami. Za nim znajdowala sie trojka Wesmenow. Nie mieli wsparcia lucznikow, ale dwoch wojownikow po bokach wyraznie stanowilo ochrone mezczyzny w srodku. Wesmen mial dobrze ponad trzydziestke i byl sredniego wzrostu, ale poteznej budowy. Na ramionach i na plecach nosil futra, spiete ponizej szyi za pomoca metalowej zapinki. Pod spodem mial czarna zbroje z utwardzanej skory, z ponaszywanymi na barkach kawalkami futra. Uda i kolana rowniez zakrywal mu skorzany pancerz. Jego ramiona byly odsloniete az po obszywane futrem rekawice. Nosil ciezkie, wiazane na kostkach buty. Wlosy mial dlugie, ciemne i kedzierzawe, dosyc zaniedbane, twarz sniada, o duzych oczach i podbrodku noszacym slady niedawnego spotkania ze stala. -Jestem Senedai, lord i general plemion Heystron, i zadam od was natychmiastowego poddania sie - jego glos, choc donosny i silny, zabrzmial slabo, odbity od Calunu. Kerela spojrzala na Barrasa. -Jestes naszym Negocjatorem, moze chcialbys mu przedstawic nasze stanowisko. -Boje sie, ze przekazujesz mi puchar z trucizna - odpowiedzial jej Barras ponuro. -Prawdopodobnie, stary przyjacielu. Ale zarzadzanie tu to jedna z niewielu radosci, jakie mi pozostaly. Barras uspokoil sie i zrobil trzy rowne kroki w strone otwartej bramy i Calunu, jego bliskosc emanowala zlem i powodowala u starego elfa nieprzyjemny dreszcz. Stanal jednak prosto, z podniesiona glowa i zaczal mowic spokojnym glosem. -Jestem Barras, Starszy Czlonek Rady i Negocjator z ramienia Kolegium Julatsy. Oswiadczam, iz nie zamierzamy poddac jakichkolwiek domostw czy budynkow, ktorych dotad jeszcze nie zajeliscie w trakcie tej niczym nie sprowokowanej agresji. Jakie sa warunki waszej propozycji? -Warunki? Nie obiecam wam nic poza darowaniem zycia, magu. A i to uwazam za zbyt wiele, kiedy patrze na plonace stosy pogrzebowe tysiecy moich ludzi. -Musielismy bronic naszego miasta przed waszym bezpodstawnym atakiem - odparl Barras. -Powinniscie toczyc bitwe jak wojownicy, przy pomocy stali, a nie zaklec. Barras nie mogl sie powstrzymac. Rozesmial sie. -Zaiste absurdalne stwierdzenie, szczegolnie ze strony kogos, kto wykorzystywal magie WiedzMistrzow, by mordowac naszych ludzi. -Lordowie plemion byli przeciwni uzyciu takich srodkow. -I tak wlasnie na nowo napisana zostanie historia, prawda? - glos Barrasa ociekal pogarda. - Oto lordowie polozyli kres magii WiedzMistrzow, chcac stoczyc bitwe z silami Julatsy wylacznie za pomoca stali, po to tylko, by od tchorzliwego wroga otrzymac odpowiedz w postaci zdradzieckich zaklec... -I zwyciezyc mimo tego - dokonczyl Senedai. - Bo zwyciezymy. -To jest miasto magii. Czy w swoich nawet najbardziej pomieszanych snach naprawde wierzyles, ze nie skorzystamy ze wszystkich srodkow, jakie mamy do dyspozycji? I pozwol tez, ze przypomne, iz nadal mamy te srodki. -Magia jest sila zla i zaprzysiezonym obowiazkiem kazdego Wesmena jest doprowadzenie do zniszczenia kolegiow i obrocenia waszych wiez w ruine. - Senedai wymierzyl palec w Barrasa. -Imponujaca kwiecistosc wypowiedzi - skwitowal Barras. - Ale chyba musicie sie bardziej postarac. -Tak uwazasz? - Senedai usmiechnal sie. - Za waszymi nedznymi murami jest teraz zalosna liczba magow, jeszcze mniej zbrojnych i garstka przerazonych kobiet i dzieci. Macie tylko te diabelska bariere, a nawet ja wiem, ze nie mozecie jej utrzymywac w nieskonczonosc. Nie bedziemy nawet marnowac strzal, nie ma takiej potrzeby. -Madra decyzja. Nasze dachy sa kryte, a sciany budynkow z kamienia. Bloto i slome porzucilismy cale pokolenia temu. -Twoje obelgi, magu, sa co najmniej tak stare, jak twoje cialo - powiedzial Senedai. - A taka poza donikad cie nie zaprowadzi. Teraz posluchaj mnie, czlonku Rady Julatsy, i sluchaj uwaznie. -Zaproponowalem tobie i wszystkim znajdujacym sie wewnatrz murow kolegium zycie, jezeli poddacie sie teraz. Ta obietnica, podobnie jak wy, umrze w chwili, gdy jeszcze choc kropla wesmenskiej krwi zostanie tu przelana. -A jaka mamy gwarancje, ze dotrzymasz slowa? - Barras staral sie zdobyc na najbardziej dumny ton. -Jestem wodzem plemion Heystron. -To nie robi na mnie wrazenia. A co sie z nami stanie, jesli sie poddamy? -Pozostaniecie jencami, dopoki nie znajdziemy dla was stosownej pracy przy budowaniu nowego wesmenskiego imperium. Alternatywa jest smierc. -Nie dajesz nam nic. -Rozejrzyj sie - Senedai zatoczyl dlonia kolo. - Wasza sytuacja nie sprzyja zadaniom. -Zapominasz chyba, ze nie jestescie w stanie sie tu dostac. Ta diabelska bariera, jak ja nazwales, jest nieprzerywalna. -To prawda, choc to nie koniec naszych wysilkow - odpowiedzial Senedai. - Ale mozemy tez tutaj czekac, az umrzecie z glodu lub z pragnienia albo az oslabniecie i bariera opadnie. Jest tez jeszcze jeden srodek przymusu, ale nie chcialbym byc zmuszony go uzyc. Nie jestem dzikusem, ale w ten czy inny sposob zniszczymy w koncu wasze kolegium. -Predzej umre, niz zobacze, jak stawiasz stope na tej swietej ziemi - odparl Barras lodowatym glosem. Senedai rozlozyl rece. -To twoj wybor, magu, a kazdemu powinno byc wolno wybrac wlasna smierc. Ale moze twoi ludzie nie sa tak skorzy, by pojsc w twoje slady. To zalezy od was. Was wszystkich. Mozecie zyc jako nasi wiezniowie i byc dobrze traktowani albo umrzec na ostrzach naszych mieczy lub powoli, kiedy skonczy sie wam jedzenie i picie. Daje wam czas na decyzje do jutra, do switu, potem bede musial uzyc innych metod - skonczywszy, Senedai odwrocil sie i odszedl w strone centrum pokonanego miasta Julatsy. Barras gestem rozkazal zamknac brame i podszedl z powrotem do Karda i Kereli. -I to wlasnie nazywasz negocjacjami, tak? - Kerela objela ramieniem Barrasa. We trojke zaczeli powoli isc z powrotem w strone Wiezy. -Nie. To nazwalbym podpuszczaniem wesmenskiego lorda, ktory sam nie mial najmniejszego zamiaru negocjowac. -Rozumiem, ze poddanie sie nie wchodzi w gre? - zapytal Kard. -Nie - odpowiedzieli Barras i Kerela jednoczesnie. -Czemu w ogole o to pytasz? - zdziwil sie Barras. -I co Senedai mial na mysli mowiac o "jeszcze jednym srodku przymusu"? - dodala Kerela. -Wiem, co mial na mysli i dlatego musialem zapytac - powiedzial Kard z mina tak przepelniona smutkiem, ze Barras poczul sie nagle, jakby cos stanelo mu w gardle. -Co to jest? -Lepiej wejdzmy do srodka - zaproponowal general. - Przed switem czeka nas dluga i trudna rozmowa. ROZDZIAL 8 Sha-Kaan zdecydowal sie opuscic goscinny i spokojny Choul i poleciec do swego nadziemnego legowiska, Skrzydlatego Dworu, ktory Vestari zbudowali pod jego okiem i zgodnie z jego wskazowkami.Choc bitwa byla dluga i ciezka, doskonala organizacja Miotu Kaan pozwolila znacznie ograniczyc straty i nadal utrzymywac dostateczna ochrone przejscia miedzywymiarowego. Lecz wrogowie powroca. Beda wracac, az Kaan ulegna zniszczeniu albo przejscie zostanie zamkniete. Juz teraz czul, jak portal powieksza sie, pochlaniajac krawedzie nieba. Najciezej rannych odeslal do Kleny, kompleksu schronien w przestrzeni miedzywymiarowej polaczonej z Balaia. Tam zajma sie nimi Dragonici, leczac ich i pielegnujac przed kolejnym starciem. On sam nie mial sluzacego Dragonity. Od czasu kradziezy amuletu Septerna i smierci poprzedniego maga, Serana, podczas pierwszego spotkania z Hiradem Coldheartem i Krukami, Sha-Kaan nie mial jeszcze okazji dokonac wyboru. Wielki Kaan przelecial ze swym Miotem krotka odleglosc do Choulu, gdzie wszyscy poza nim zanurzyli sie w ciemnym, glebokim schronieniu, wybierajac towarzystwo i bliskosc cial swych braci zamiast samotnosci pelnej goraca, jaka zwykle czekala po zwycieskiej bitwie wszystkich procz tych najpowazniej rannych. On sam mial przed soba zadanie do wykonania, dlatego tez zatoczyl kolo i z wysokosci nieba ocenial obecny stan terytoriow Kaanow. Od rubiezy spalonych ziem Keolu, przez suche pustkowia i poszarpane szczyty Beshary, wzgorza i rowniny Dormaru, az po gorace i wilgotne lasy Terasu rozciagala sie domena Miotu Kaan. Kraj godny calej ich potegi i wielkosci, ktora zostanie jednak utracona, jezeli nie uda sie zamknac wrot do Balai. Duza czescia tych terenow Kaanowie wladali niepodzielnie, jednak nie zawsze tak bylo. Przez wiekszosc swej wczesnej dojrzalosci, ponad trzy pokolenia temu, Sha-Kaan walczyl z Miotem Skar o kontrole nad zyznymi niegdys ziemiami Keolu. Nadal pamietal ostre klify oslaniajace przepiekne, glebokie rowniny zasilane imponujacymi wodospadami. Falujace trawy na podmoklych szczytach prastarych wulkanow i wygladzone lodowcem plaskowyze. Geste, rozlegle lasy, gdzie pod plaszczem lisci, na zyznej glebie, rosly polacie plomiennicy, zbieranej przez wiernych Vestari jako pokarm dla ognia Kaanow. Jej czerwono-niebieska barwa przyciagala wyglodnialych i zmeczonych. A takze chcacych ja miec tylko dla siebie, jak Miot Skar. Kaanowie slabli wtedy szybko, wyczerpani manewrami w czasie bitew i pozbawieni mentalnego wsparcia z rownoleglego wymiaru, azylu, z ktorym mozna by splesc dusze Miotu. Skar i Kaan walczyli na niebie i na ziemi, w jeziorach i rzekach, eliminujac zycie z kazdego skrawka terenu i kazdego akwenu. Ludzie, jesli nie zdolali uciec na pustkowia i dalej, zostali wybici, lawiny poruszonych z posad skal i obsunieta spalona ziemia zablokowaly i zmienily bieg rzek i strumieni. Podziemne tunele zapadaly sie, w miare jak Choul po Choulu ulegal zniszczeniu. Na powierzchni zycie roslinne wymarlo, zyzna gleba zmienila sie w czarna, twarda skorupe, smagana bezustannie plomieniami z pyskow tych, ktorzy czerpali z niej zycie. Kraj wymarl, a Miot Kaan podzielilby jego los, gdyby na popekanej i zniszczonej ziemi, bedacej niegdys najbogatsza i pozadana przez wszystkich prowincja, nie pojawil sie Septern. Jeden wielki czlowiek. To wlasnie Sha-Kaan go odnalazl. Rownie dobrze moglby to byc jakis Skar, a wtedy historia wygladalaby zupelnie inaczej. Po prostu sie pojawil, dokladnie pod lecacym nisko Sha-Kaanem. Szedl powoli, nieco niepewnie spogladajac na walczace na niebie smoki i pedzacego w jego strone Sha-Kaana. Septern nie okazal strachu, tylko spokojna rezygnacje, podobnie jak Hirad Coldheart w twierdzy Taranspike. Pogodzenie sie z losem. Z tego wlasnie powodu Sha-Kaan go nie zabil. Byl ciekawy, bowiem Septern nie byl jednym z Vestari, ktorzy tak wiernie sluzyli Kaanom, ponadto nie pochodzil z zadnej rasy podleglej smokom - wyraz jego twarzy mowil to jasno i wyraznie. Dlatego tez - mimo ze na niebie szalala bitwa - ciekawosc zwyciezyla z ryzykiem i Sha-Kaan wyladowal. Bowiem chociaz smoki niepodzielnie wladaly niebem, na ziemi ich ruch stawal sie powolny i niezdarny. Ta decyzja zapoczatkowala wydarzenia doprowadzajace do ocalenia Kaanow, ich zwyciestwa nad Skarami i odkrycia rownoleglego wymiaru niezbednego do rozwiniecia kolejnej plaszczyzny swiadomosci. Ladujac tuz obok Septerna, Sha-Kaan zrozumial przyczyne niespodziewanego pojawienia sie czlowieka. Za kepa rzadkich krzewow, ktore jeszcze pozostaly na terenie spustoszonego Keolu, zobaczyl, niemal niewidoczny z innej perspektywy, brazowo-bialy prostokat wygladajacy jak zywy, falujacy malunek na skale. Natychmiast domyslil sie jego natury i, chroniac Septerna, wydal Kaanom rozkaz odmieniajacy przebieg bitwy o Keol. Niemal natychmiast grupa Kaanow zanurkowala przez brame, wprowadzajac panike wsrod Skarow. Caly Miot przerwal atak i skierowal sie w strone aktywnego portalu, w ktorym zniknal wrog. Ponad tuzin z nich przekroczyl brame, nim Kaanowie zdolali otoczyc ja scisla siecia obronna i odeprzec pozostalych Skarow. Byla to lekcja, jakiej mieli nigdy nie zapomniec. Podobnie jak Sha-Kaan nigdy nie zapomnial swej pierwszej krotkiej wymiany zdan z Septernem. -Co sie dzieje? - pytanie Septerna nie bylo skierowane do nikogo szczegolnego, nie oczekiwal bowiem odpowiedzi od swego niespodziewanego straznika. Z jego glosu, postawy i wyrazu twarzy bila kompletna dezorientacja. -Kaan polecieli, by zniszczyc azyl Skarow. Potem wygramy bitwe o Keol. - I znow podobnie jak w przypadku Hirada Coldhearta pod Septernem ugiely sie nogi i osunal sie na ziemie. I tak jak Hirad, dosyc szybko doszedl do siebie. -Nie rozumiem - powiedzial. -Portal, przez ktory przybyles, prowadzi do wymiaru wspierajacego Miot Skar, wyczuwamy jego wzor. Zniszczymy wiazania materii tego wymiaru i odetniemy im wsparcie. Potem wygramy bitwe o Keol. Na twarzy Septerna pojawila sie wscieklosc. -Ale Ptaki to nieszkodliwa, spokojna rasa. Nie mozecie... mordercy! - i pozostawiajac Sha-Kaana, ruszyl pedem w strone portalu. -Nie mozesz nas powstrzymac. Tak musi byc. Ale mag nie sluchal. I nie powstrzymal ich. A potem powrocil. I Sha-Kaan czekal. * * * Sha-Kaan odepchnal wspomnienia i wzlecial w gore, chcac dac sygnal straznikowi i oglosic cel podrozy. Wywinal salto, wydajac z siebie niski, szorstki ryk oznaczajacy Skrzydlaty Dwor, i ostro zanurkowal w strona gestego, zielonego plaszcza tropikalnego lasu.Nawet teraz, po uplywie czterystu balaianskich lat, gwaltowne pikowanie ku legowiskom napelnialo go przyjemnym dreszczem. Nie musial oczywiscie opadac tak szybko, ale wtedy nie byloby podniecenia. Tuz przed nieprzenikniona sciana zieleni Sha-Kaan wykonal szybki piruet i leniwym ruchem skrzydel wyrownal pozycje. Potem zlozyl je do tylu, zeby zlagodzic przelot, w wybranym miejscu przebil zaslone lisci i znalazl sie nad dolina. Wszedzie unosila sie delikatna mgla, czyniac widocznymi nieliczne promienie slonca przebijajace sie zielonkawa poswiata przez sklepienie lisci. Legowiska Kaan rozciagaly sie we wszystkich kierunkach, tak daleko, jak siegaly oczy Vestari. Gesta kopula lasu dawala schronienie i tworzyla lagodna, ciepla atmosfere, ktora miala zbawienny wplyw na luski, a takze izolowala legowiska od pogody i halasu z zewnatrz, czyniac je oaza spokoju. Sha-Kaan wydal z siebie przyjazny, pelen spokoju okrzyk i odpowiedzialo mu cztery czy piec glosow potomstwa Miotu ukrytego pod zaslona mgly. Spokoj. Odglos spadajacej wody, szum galezi i echa zawolan Miotu koily jego umysl. Rozlozyl skrzydla, hamujac w powietrzu. Drzewa porastajace zbocza doliny do wysokosci kilkuset metrow pochylaly sie, tworzac lisciaste sklepienie nad jego glowa, byly ciemne i ciche, a mgielka falujaca w dole - blada, przetykana swietlistymi wloczniami slonecznych promieni. Wykonal pojedynczy obrot, pozwalajac zmeczonemu cialu poczuc wilgotne, cieple powietrze, a potem skierowal sie w dol, wyciagajac szyje ku domowi i miarowym biciem skrzydel powodujac fantastyczne zawirowania mgly. Po kilkunastu takich uderzeniach mgla rozstapila sie przed nim, to co zobaczyl w dole, ucieszylo jego serce i uspokoilo zmeczony umysl. Charakterystycznym elementem legowiska Sha-Kaana byla szeroka, wolno plynaca rzeka - Tera. Wylewala sie z poteznego wodospadu na polnocnym krancu doliny i plynela, zasilana po drodze przez inne wodospady, stopniowo poszerzajac koryto, by wreszcie przy poludniowym wylocie opasc i zmienic bieg na podziemny. Zbocza doliny bogato porosniete drzewami byly rowniez domem licznych ptakow, ktore miedzy innymi rozsiewaly trawiasta plomiennice porastajaca olbrzymie polacie legowisk. Gdzieniegdzie spomiedzy niej wygladaly wielkie, kamienne plyty, a w miejscach, gdzie ziemia byla gorsza, Vestari zamieszkujacy legowiska pobudowali domy z drewna i slomy. Sha-Kaan lecial wzdluz doliny, a jego wolaniom raz po raz odpowiadaly okrzyki potomstwa Miotu. Potomstwo nie opuszczalo Chouli Narodzin - niskich i plaskich budowli zaprojektowanych tak, by osiagnac idealne warunki dla urodzenia i wychowania mlodych Kaanow. W kazdym takim Choulu znajdowaly sie stale podgrzewane kotly z wrzaca woda, ta zas parowala, skraplala sie i splywala po scianach budowli na ziemie, wsiakajac w nia i zbierajac sie wokol ukrytych w niej gniazd. Sha-Kaan obrocil sie powoli i z gracja rozlozyl skrzydla, pochylajac sie, aby spowolnic ladowanie. Kamienna platforma zadrzala, kiedy dotknal ziemi, a jego sludzy zbiegli sie, oczekujac rozkazow. -Nie jestem ranny - powiedzial do nich. - Odejdzcie teraz, a ja przyjrze sie waszemu dzielu. Rozejrzal sie i zobaczyl, ze wszystko wyglada dokladnie tak, jak tego pragnal. Westchnal ze szczescia. Skrzydlaty Dwor. Dom. Budowla byla zaiste wspaniala. Bialy, szlifowany kamien wznosil sie ponad piecdziesiat metrow ku zasnutemu mgla niebu, sprawiajac, ze Skrzydlaty Dwor zdawal sie panowac nad dolina. Niskie korytarze wejsciowe wiodly do glownej kopuly, gdzie odpoczywal i odbywal audiencje. Byla to doskonala polkula, choc Sha-Kaan okazal zadowolenie dopiero po czwartej przebudowie. Spoczywala ona na konstrukcji w ksztalcie oktagonu, kazda sciana ozdobiona zostala podobizna ogromnej glowy Sha-Kaana, tak aby spogladal we wszystkich kierunkach, chroniac legowiska przed zlem. Po obu stronach kopuly znajdowaly sie wieze, blyszczace, smukle kolumny, z balkonami na trzech wysokosciach, z ktorych zwienczen unosil sie dym. Pod kazda z nich ogien grzal bezustannie kotly z woda. Tak jak rodzace Kaan pan Skrzydlatego Dworu, bedac z dala od Choulu i swych braci, pragnal wilgoci i goraca. One pozwalaly wypoczac skrzydlom, przynosily ulge lusce i spokoj oczom. Jednak swa nazwe Dwor zawdzieczal wspanialej rzezbie wznoszacej sie z tylu ponad sto metrow w gore, po obu stronach kopuly, i dotykajacej mgly. Idealna co do najmniejszych szczegolow kopia skrzydel Sha-Kaana - wygietych ku gorze, tak ze ich konce stykaly sie tuz poza zasiegiem wzroku. Monument stosowny dla jego panowania nad Miotem. Wielki Kaan ruszyl powoli naprzod, wyginajac szyje w ksztalt litery "s" i balansujac polyskujacym, zlotym cialem w nietypowej, wyprostowanej pozycji. -Doskonale - pomyslal. - Doskonale. Zamknal oczy, ustawil sie ostroznie i przesunal sie do wewnatrz komnaty. Taki krotki ruch wymiarowy, mozliwy zreszta jedynie, kiedy cialo pozostawalo w bezruchu, byl koniecznoscia w budynku, ktorego wrot nie zaprojektowano, aby pomiescic ogromny korpus smoka, tylko jego sluzacych i doradcow. W srodku gorace powietrze powodowalo natychmiastowe odprezenie. Sha-Kaan polozyl sie, wyciagnal szyje na wilgotnej podlodze i w zamysleniu przezuwal bele plomiennicy ulozone wzdluz scian, by potem przejsc do uwiazanego w poblizu kozla. Przez chwile zatrzymal wzrok na malowidlach pokrywajacych wnetrze kopuly i przedstawiajacych kraj, ktory juz nie istnial. Kraj sprzed wojny smokow. Pozostalo doslownie kilka miejsc noszacych slady dawnej swietnosci i piekna. Keol byl jednym z nich. Umysl Sha-Kaana powedrowal z powrotem ku Septernowi i swiadomosci, ze ich spotkanie tego pamietnego dnia, wiele lat temu, bylo nierozerwalnie zwiazane z katastrofa grozaca obecnie Balai i przejsciem miedzywymiarowym na niebie Terasu. * * * -Nasze opcje wyboru sa powaznie ograniczone - powiedzial Kard. - I wiem, ze to, co mowie, moze wydawac sie oczywiste, ale musicie poznac dokladnie nasza sytuacje.Kerela zwolala cala Rade Julatsy na spotkanie z Kardem. Siedzieli przy wielkim stole w jednej z komnat Rady znajdujacych sie po zewnetrznej stronie Wiezy i otaczajacych Serce. Kard usiadl pomiedzy Kerela a Barrasem, a na lewo od nich zajeli miejsca Endorr, Vilif, Seldane, Cordolan i Torvis. W zewnetrznej scianie komnaty znajdowaly sie trzy okna wpuszczajace swieze powietrze i slabe popoludniowe swiatlo. Stojace pod przeciwna sciana misy z plonacymi weglami rownowazyly slabe naturalne oswietlenie, a gobeliny przedstawiajace starozytnych czlonkow Rady Julatsy dodawaly komnacie powagi wiekow. -Po pierwsze, generale, gdybys mogl przedstawic w miare szczegolowa analize naszych sil. Tak zolnierzy, jak magow - poprosila Kerela. Kard skinal glowa i rozlozyl zwoj pergaminu. -Jeden z moich plutonow dokonal spisu. I przykro mowic, ale zajelo to mniej czasu, niz myslalem - general wzial gleboki oddech. - W obrebie tych murow mamy stu osiemdziesieciu magow, wliczajac w to was. Wczoraj mielismy ponad pieciuset. Z wojskiem nie jest duzo lepiej. W tej chwili dowodze siedmiuset siedemnastoma zdolnymi do walki ludzmi, trzydziestoma mogacymi tylko chodzic albo lezacymi rannymi i dwunastoma, ktorzy, jak sadze, nie dozyja switu. Do tego czterysta osmioro dzieci w wieku od kilku miesiecy do trzynastu lat, szescset osiemdziesiat siedem kobiet oraz trzystu czternastu mezczyzn w roznym wieku i o roznych zawodach. To razem dwa tysiace trzysta piecdziesiat piec osob i zgadzam sie, ze to spory tlum, ale na szczescie studnie sa glebokie, a wy posluchaliscie mojej rady i mamy zapasy na cztery tygodnie. Potem, no coz... W ciszy, jaka nastapila po raporcie Karda, Barras slyszal dudniace bicie wlasnego serca. Wszyscy utkwili wzrok w trojkolorowym blacie stolu. Zaden z nich nie chcial spojrzec drugiemu w oczy. Przeciag dmuchnal w misy z weglami i na chwile stracily nieco blasku. -Na bogow podziemia - szepnal Torvis, ktorego koscista i wysoka, choc przygarbiona sylwetka i pomarszczona twarz czynily go teraz jeszcze starszym. - Jak duza jest populacja Julatsy? Spojrzenia zgromadzonych raz jeszcze skupily sie na Kardzie. General poruszyl sie nerwowo na krzesle, a potem spojrzal na czlonkow Rady spod wpol przymknietych powiek. -Przed atakiem Wesmenow, biorac poprawke na gosci bedacych przejazdem i nie liczac oddzialu magow i zolnierzy wyslanych do Darricka do Kamiennych Wrot, w miescie znajdowalo sie jakies piecdziesiat tysiecy ludzi - ocenil Kard. - W murach kolegium mamy wiec teraz mniej niz jedna dwudziesta tej ludnosci. Barras zlozyl rece na karku i patrzyl w sufit. Kerela, powoli krecac glowa, ukryla twarz w dloniach. Seldane zakryla reka drzace usta, a po policzkach Cordolana i Torvisa plynely lzy. Vilif i Endorr zastygli w bezruchu, zbyt zszokowani nawet by plakac. Kard podniosl rece. -Rozumiem wasz zal, szok i bezradnosc, ale pamietajcie, ze wielu z mieszkancow Julatsy bez watpienia ucieklo i skierowalo sie do Dordover i innych kolegiow. Ale to prawda, ze stracilismy wielu dobrych ludzi w obronie miasta i musimy zakladac, ze Wesmeni maja wielu jencow. I to wlasnie jest obecnie naszym najwiekszym problemem. -A co wlasciwie mozemy zrobic? - na twarzy Endorra pojawil sie blady usmiech, ale w jego oczach nie bylo radosci. -Wybor jest jasny - odpowiedzial Kard. - Poddac sie, usunac Calun i otworzyc bramy Wesmenom albo czekac na ratunek ze strony Dordover i innych. -Poddanie sie jest poza dyskusja - odezwala sie Kerela. - Otwarcie bram oznaczaloby koniec Julatsy jako centrum magii i prawdopodobnie koniec dla nas wszystkich. Pytam, ilu z was wierzy slowom lorda Senedai? -Poszlibysmy na smierc - zgodzila sie Seldane. - Wszyscy znacie uczucia Wesmenow do magii. Wokol stolu rozlegl sie pomruk poparcia. -A jesli pomoc nie nadejdzie w ciagu czterech tygodni? - zapytal Torvis, otarlszy juz oczy. -Ja i starsi oficerowie postaramy sie oczywiscie opracowac jakis plan ucieczki, ale musicie sie przygotowac na to, ze bedzie ona krwawa i wszyscy wezmiemy w niej udzial. -Nie ucieczka, tylko przelamanie oblezenia - poprawil generala Torvis. -Tak. - Kard usmiechnal sie lekko. - Trzeba bedzie wtedy skupic nasze sily w najslabszym punkcie ich linii. Dlatego tez ta wieza, ktora buduja, musi zostac zniszczona, a wszystko, co bedziemy robic do otwarcia bram - pozostac w tajemnicy. Zostawiam to wam. Jest jednak jeszcze cos, z czym powinnismy poradzic sobie natychmiast, cos co moze zmienic morale naszych ludzi. -Nasi ludzie sa szczesliwi, ze zyja - powiedziala Seldane. -Nie watpie w to - odparl Kard. - Jednak wiekszosc z nich zostawila swoich bliskich gdzies za murami. Mogli uciec, umrzec albo dostac sie do niewoli. Wczesniej Senedai wspomnial o ostatecznym srodku przymusu, jaki mial nas przekonac do poddania sie i usuniecia Calunu. Stracil juz wystarczajaco wielu ludzi, zeby zrozumiec, ze bariera zaklecia jest zabojcza i nie do przekroczenia. Nie chce mowic o tym wprost, wiec zapytam was. Gdybyscie chcieli, zeby oblegani przez was wrogowie zdjeli Calun i sie poddali, a mielibyscie w rekach kilka tysiecy wiezniow, jakiego rodzaju przymusu byscie uzyli? * * * Septern powrocil przez portal gnany wsciekloscia i niezwyklosc tego faktu nadal napelniala Sha-Kaana radoscia. Mag nie byl specjalnie wysoki jak na czlowieka, mial moze troche powyzej metra szescdziesieciu wedlug miar Balai. Dla porownania - Sha-Kaan, bedac wtedy mlody, mierzyl jakies trzydziesci metrow od pyska do konca ogona. Od tej pory urosl do ponad czterdziestu i byl jednym z najwiekszych smokow, ktore nadal lataly. A co najwazniejsze - nie stracil prawie nic z dawnej szybkosci.Septern wyskoczyl z portalu, otrzepal sie, natychmiast zobaczyl Sha-Kaana i zaczal wyzywac jego i jego gatunek. Vestar, ktory zrobilby cos takiego, zostalby zabity albo w najlepszym razie wygnany za niesubordynacje. Septern co chwila pokazywal tez za siebie. -Czemu sam tam nie przejdziesz i nie zobaczysz, co twoj kochany, jak go nazywasz, Miot, zrobil? Zniszczyliscie spokojna i piekna cywilizacje waszym cholernym ogniem, klami i pazurami. Jak smiecie decydowac o zyciu i smierci ludzi w innym wymiarze? Jak smiesz? Na szczescie dopilnowalem, byscie nie zrobili tego samego w moim swiecie. I nikt z twojego cholernego Miotu mordercow nie zobaczy juz wymiaru Ptakow z moja pomoca. Modle sie tylko, zeby przezylo wystarczajaco wielu, aby odbudowac to, co im odebraliscie. W tym momencie Septern stal juz doslownie obok pyska spoczywajacego na ziemi Sha-Kaana. Smok ulozyl glowe na miekkiej trawie, zwinal skrzydla, ogon owinal wokol ciala i pod dluga, smukla szyja. Powstrzymal pragnienie ukarania czlowieka, pamietajac, jak wazny moze okazac sie dla przetrwania i rozwoju Kaan. -Nie jestescie wladcami swiata, tylko swego wymiaru - ciagnal wsciekly mag - chociaz patrzac, jak unicestwiacie wszystko na swej drodze, trudno mi uwierzyc, ze jestescie czyms wiecej niz bezmyslnymi zwierzetami. Jak mordowanie niewinnych istot moze wam pomoc? Co? Czy moze mowe ci odebralo? Za Septernem czworka Kaan, ktora przezyla bitwe ze Skar w wymiarze Ptakow, wynurzyla sie z falujacej, brazowej glebi portalu, wydajac z siebie okrzyki zwyciestwa odbijajace sie echem po spustoszonych ziemiach Keolu. Sha-Kaan pamietal dalsza czesc ich rozmowy, jakby miala miejsce wczoraj. Poczekal, az inne smoki odleca, popatrzyl na niebo, weszac w powietrzu w poszukiwaniu Skarow, a potem, wyslawszy uprzednio mentalna wiadomosc do najblizszych Vestari, by przybyli, zaczal mowic. -Powiem ci trzy rzeczy: Nazywam sie Sha-Kaan z Miotu Kaan, twoj swiat nie ma sie czego obawiac z naszej strony, a ty musisz powstrzymac swoj jezyk, bowiem inni z mojego gatunku nie sa az tak wyrozumiali jak ja. -Wyrozumiali? Nie rozsmieszaj mnie. Ich rzez w tamtym swiecie tez nazwiesz wyrozumialoscia, tak? -Nazwe ja przetrwaniem - odpowiedzial Sha-Kaan, uzywajac lagodnego tonu, ktory zwykle uspokajal Vestari. -Przetrwanie? Zburzyliscie ich domy, spaliliscie ich ciala i skrzydla, sprowadziliscie na niebo ciemnosc i pioruny. Raczej nie sa pod wrazeniem waszej laskawosci, tym bardziej ze pewnie jeszcze wczoraj nie slyszeli o istnieniu Miotu Kaan. -Ale slyszeli o Skar. I sluza Skar. Z tego powodu, choc nieswiadomie, byli przeciwko nam. To wojna, a oni sa sprzymierzencem wroga. Staneli po przeciwnej stronie. - Gdyby Sha-Kaan mogl tak jak czlowiek wzruszyc ramionami, zrobilby to. Zamiast tego zmarszczyl kosciane brwi. Widzial, jak z Septerna uchodzi napiecie i czekal. -Ale czy oni, Ptaki, wiedzieli o tym? -Skar powinni powiedziec im wszystko o smokach i powodach, dla jakich zostali wybrani do sluzby. Podobnie jak ty. -Nie watpie, ze powinienem byc wdzieczny - rzekl Septern. - Najpierw powiedz mi, w jaki sposob Ptaki mogly pracowac jako sojusznicy smokow. To nie ma sensu. Sha-Kaan poruszyl glowa, przygotowujac sie do powstania. -To nie jest pytanie, na ktore mozna prosto odpowiedziec - oznajmil. - A my powinnismy sie przeniesc w bezpieczniejsze miejsce. Moi sludzy dadza ci jedzenie i zapewnia eskorte. Bede oczekiwal twego przybycia w legowiskach Kaan. -A kto mowi, ze wybieram sie gdziekolwiek poza powrotem przez ten portal? - zapytal hardo Septern. W slepiach Sha-Kaana pojawil sie ogien. Dmuchnal, nie uzywajac paliwa, ale obalajac maga na ziemie. -Ja mowie - zagrzmial. Septern zbladl przerazony, wykrzywil twarz i zakryl uszy dlonmi. - Ty i twoj wymiar mozecie przyniesc Kaan wiele korzysci, a w zamian za to my bedziemy was chronic przed innymi, mniej tolerancyjnymi Miotami. I uwierz mi, delikatny czlowieku, gdybys tak szczesliwie nie wpadl w moje lapy, predzej czy pozniej znalazlby was jakis inny Miot. Tak wiec bede cie oczekiwal w legowiskach, gdzie przemowisz przed starozytnymi Kaan. Vestari ci pomoga, ale nie mowia twoim jezykiem, a ty mozesz nie byc w stanie czytac ich mysli. Do czasu, gdy znow sie spotkamy, oczysc swoj umysl i otworz go, albowiem ten swiat jest duzo wiekszy, niz moglbys sobie wyobrazic. Potem rozwinal skrzydla i odlecial, czujac na sobie wzrok Septerna i walczac z pokusa, by zajrzec do jego umyslu. Bez watpienia byl wielkim czlowiekiem. Pojal magie podrozy miedzy wymiarami i potrafil ja kontrolowac, a to czynilo go prawdziwym skarbem dla Kaan. Obejrzal sie raz, nie zawracajac, a jedynie wyginajac szyje pod siebie. Vestari przybyli. Z nimi bedzie bezpieczny. Sha-Kaan wydal z siebie ryk zadowolenia i pomknal ku legowiskom. ROZDZIAL 9 Kard, Kerela i Barras stali w milczeniu posrod gestej porannej mgly zwroceni w strone Calunu-Demonow. Wewnatrz jego falujacej powierzchni pojawialy sie i znikaly upiorne bladoblekitne zjawy. Uspione podczas nocy, w ciagu dnia nadawaly grozie Calunu dodatkowego poczucia niesamowitosci. Wartownicy nad Polnocna Brama poinformowali, ze Senedai zbliza sie samotnie do murow kolegium, stapajac ulicami, na ktorych jeszcze niedawno toczylo sie spokojne zycie Julatsy. Teraz te ulice nalezaly do Wesmenow, a ich lord mial wlasnie osadzic decyzje Rady Julatsy.Na znak Kereli otwarto brame i magowie Julatsy staneli naprzeciw lorda Senedai przedzieleni jedynie Calunem. Tym razem nie bylo proporcow, lucznikow, strazy. Spotkanie zapowiadalo sie na krotkie. -Widze, ze twoi przyjaciele dotrzymuja ci towarzystwa w ten mily poranek - Senedai usmiechnal sie spod wasow. Jego glos po drugiej stronie Calunu zabrzmial mechanicznie i glucho. -Nie widze nic milego w naszej sytuacji - odparl po chwili Barras. - General Kard i Starszy Mag Kerela sa tu, aby wysluchac twojej odpowiedzi na nasza decyzje. -Swietnie. A wiec, jaki jest wynik waszych obrad? -Nigdy nie poddamy kolegium - oswiadczyla krotko Kerela. Senedai skinal glowa, a przez jego twarz przemknal cien zalu. -Niczego wiecej nie oczekiwalem. Szanuje wasza decyzje, lecz nie pozostawia mi ona wyboru, jak tylko wyciagnac was zza tej diabelskiej mgly srodkami innymi niz negocjacje. -To wlasnie ultimatum, o ktorym mowiles wczoraj? - wykrzyknal Barras. Senedai zignorowal go. -Przybylem nieuzbrojony i bez strazy, albowiem chce byscie mi uwierzyli. Jesli po tym, jak skoncze, zdecydujecie sie zniszczyc mnie jednym ze swych zaklec, niech tak sie stanie. Ale wtedy to, o czym chce powiedziec, zostanie jedynie przyspieszone. -Sluchajcie teraz - wyszeptal Kard. -W jakim stanie sa pojmani przez was jency? - zapytal Barras. -Zyja - odrzekl Senedai - ale sa jencami. Nic dla mnie nie znacza - przerwal na chwile. - Nie ma posrod nich magow. Obecnie, w kazdym razie. Nie moglem ryzykowac, ze ich zaklecia mnie zaskocza. -To blef - wyszeptal Kard, odwracajac glowe od Wesmena. - Nie mogl ich odroznic w tlumie. Musialby widziec, jak rzucaja. Senedai klasnal w dlonie, a dzwiek odbil sie glucho po niewielkim dziedzincu przed brama. -Koniec rozmow. Oto, co nastapi, jezeli sie nie poddacie. Codziennie o swicie, w poludnie i o zmierzchu przyprowadzimy tu piecdziesieciu jencow i zmusimy ich, by przeszli przez wasza bariere. Kazda proba powstrzymania nas zakonczy sie egzekucja kolejnych trzystu jencow. Poniewaz nie bedziemy mogli przekazac wam ich cial, pozostana one pod murami, gnijac na waszych oczach. Ponadto kazdego kolejnego dnia o swicie liczba przyprowadzanych jencow wzrastac bedzie o piecdziesiat. Mozecie zatrzymac te... repatriacje - Senedai usmiechnal sie na swoj dobor slow - wywieszajac znaki pokoju lub poddania na tej bramie i usuwajac magiczna bariere. Pierwszych piecdziesieciu jencow przybedzie tu jutro wraz ze wschodem slonca. Tym samym daje wam jeszcze jeden dzien na dokonanie wlasciwego wyboru. Nie zmuszajcie mnie, bym spelnil swa obietnice - skonczywszy, Senedai odwrocil sie i odszedl. Barras i Kerela patrzyli na Karda. -Zrobi to - general ponuro pokiwal glowa. - Bez watpienia. Nawet jestem zaskoczony, ze dal nam kolejny dzien. -Niech go diabli... - wybuchnal Barras. -Ale nie mozesz odmowic mu logiki, prawda? - odezwala sie Kerela. - To sprawa publiczna. Nasi ludzie zobacza, jak ich przyjaciele, a moze rodziny, gina od czegos, co stworzylismy. -Ale to on za tym stoi, Kerelo - zaprotestowal Barras. - Jestesmy niewinni. -To prawda - odpowiedziala cicho Kerela - ale jest w naszej mocy powstrzymac te rzez. A w krotkim czasie Julatsanczycy obroca sie przeciw nam. Musimy byc na to przygotowani. -Nie mowisz chyba o poddaniu sie? - zapytal Barras. -Nie. Pamietaj jednak, ze wiekszosc ludzi za tymi murami to nie magowie. Nie pragna za wszelka cene ochronic kolegium, poniewaz nie pojmuja, co oznaczalaby jego utrata. - Kerela przygryzla warge i zaczela isc z powrotem w strone Wiezy. - Musimy zastanowic sie, co powiemy naszym gosciom. * * * W ciszy panujacej w Skrzydlatym Dworze Sha-Kaan przeciagnal sie i rozwarl paszcze. Poprzez delikatne wibracje w scianach i posadzce wyczuwal szybkie kroki swego slugi. Mial mu duzo do powiedzenia, ponadto czekala go podroz. Sporo z tego, co mialo zdarzyc sie teraz w Keolu i Terasie przypominalo okolicznosci przybycia Septerna wiele cykli temu, istniala jednak pewna kluczowa roznica.Septern okazal sie zdolny udzielic im pomocy, jakiej potrzebowali, dzieki glebokiemu zrozumieniu natury wymiarow. Sha-Kaan nie pokladal podobnej wiary w umiejetnosciach Hirada Coldhearta i jego Krukow. A jednak zastanawial sie, czy to wszystko nie bylo po prostu kaprysem losu, nad ktorym nikt z nich nie mogl miec wladzy. Niebiosa wiedzialy, ze tak to wlasnie wygladalo. Ktoz jednak mogl przewidziec, jakie odlegle wydarzenia zapoczatkuje przybycie Septerna do legowisk? Sha-Kaan ponownie zamknal oczy, wypuscil gorace powietrze na wilgotna ziemie, na ktorej lezal, i wspomnial spotkanie Septerna z Najstarszymi. Mag przybyl w zlosci, ale w dobrym zdrowiu, a Sha-Kaan doskonale pamietal wyraz zachwytu na jego twarzy, gdy po raz pierwszy ujrzal legowiska. Oczywiscie Skrzydlaty Dwor nie istnial wtedy jeszcze, ale gniazda Najstarszych wznosily sie wysoko nad ziemia, jako swiadectwo ich przywodztwa nad Kaanami. Najstarsi wybrali na miejsce spotkania brzegi Tery, tak by potrzebujacy mogli zanurzyc sie w jej chlodnym nurcie. Procz Sha-Kaana - zaproszonego jako tego, ktory odnalazl Septerna - w rozmowie mialo uczestniczyc trzech Najstarszych: Ara-, Dun-, i Los-Kaan. Wszyscy zblizali sie juz do swego ostatniego lotu, ich luska ze zlotej stala sie brazowa, a skrzydla wyschly, sprawiajac, ze kazda podroz laczyla sie z bolem. Septern stanal pomiedzy nimi, wykrecajac szyje tak, by moc widziec ich pyski. Masywne cielska wznosily sie nad nim niczym wieze, a dlugie ogony niecierpliwie zamiataly ziemie. Ara-Kaan otworzyl pysk, by przemowic, ale Septern go ubiegl. Umysl Sha-Kaana zmrozila dumna mysl. Ara byl smokiem o porywczej naturze, totez obecny Wielki Kaan poczul pradawne drzenie, wspominajac to, co nastapilo... -Nie podoba mi sie to - zaczal Septern. - Przybywam w dobrej wierze, zdobywszy zaufanie Ptakow na tyle, ze pozwolili mi zbudowac szczeline wymiarowa na swojej ziemi, a w nagrode dosiega ich zniszczenie ze strony waszych... poddanych, czy jak tam ich zwiecie. Ich najwiekszym nieszczesciem okazala sie moja niepelna znajomosc dzialania magii wymiarowej w ich swiecie, co uczynilo szczeline o wiele wieksza niz planowalem. Potem, jakby tego bylo... -Milcz! - zagrzmial Ara-Kaan. - Nawet gdyby niebiosa sie walily - wy, ludzie - nie potrafilibyscie utrzymac swych nedznych jezykow na wodzy. - Krzyk Ara-Kaana odbil sie gromkim echem o sciane doliny i ponownie obalil Septerna na ziemie. Mag jednak nadal spogladal hardo prosto w olbrzymie slepia Ary. -Rozumiem, ze jestem dla was wazny, w przeciwnym razie juz bylbym martwy - powiedzial. -A wiec niewiele rozumiesz - Ara wyciagnal szyje i obnizyl pysk do poziomu czlowieka. Septern widzial pecherze okalajace niebieskie oczy powoli tracace juz swoj blask. - Mamy juz sposob, by podrozowac do waszego wymiaru, sam go nam pokazales. Mozemy negocjowac z innymi ludzmi. -A wiec spal mnie i przekonaj sie, jak bardzo sie mylisz - Septern podniosl sie z ziemi. Ara odchylil glowe. -Nie! - ryknal Sha-Kaan. - Wielki Kaanie, nie! Ara-Kaan zamarl i lypnal jednym okiem na Sha-Kaana. -Wysluchaj go - poprosil mlody smok. - Opanowal kontrolowane polaczenie wymiarow. Zasluguje na szacunek. -Jest czlowiekiem - wycedzil Ara z pogarda. -Jest tez w miejscu, gdzie nie powinien sie znalezc - poparl Sha-Kaana Dun, odzywajac sie po raz pierwszy. - Wysluchaj go. Ara rozluznil miesnie szyi. -Mow, czlowieku. -Dziekuje - odparl po prostu Septern. - Pozwolcie, ze sie przedstawie. Nazywam sie Septern i nominalnie jestem magiem Kolegium Dordover w Balai. Tym niemniej nie poczuwam sie do przynaleznosci do ktoregokolwiek z kolegiow, albowiem los poblogoslawil mnie zrozumieniem wielu roznych dyscyplin. -Doskonale - wlaczyl sie Los-Kaan, na wpol zanurzony w nurcie Tery, bezwiednie zagarniajac ogonem wode, by schlodzic grzbiet. - Ale czy to oznacza, ze wiecej niz jedna z tych dyscyplin zawiera wiedze o, jak to nazwales, magii wymiarow? Septern spojrzal hardo na Los-Kaana, wazac w myslach znaczenie pytania. Potem wzruszyl ramionami. -Tak, w teorii wszystkie cztery kolegia maja wiedze niezbedna do rozwoju magii wymiarowej. To temat czesto przekraczajacy granice etyki. Jednak to pojedynczy mag zawsze odpowiada za rozwoj badan, a bardzo niewielu pracuje w tej dziedzinie. Teoria wymiarow jest nowa i wzbudza wiele kontrowersji. -Ale nie u ciebie - powiedzial Ara chrapliwym glosem. -Oczywiscie, ze nie - Septern usmiechnal sie. - To ja jestem jej autorem. -Doprawdy? - zapytal Ara i otworzyl paszcze, ukazujac rzedy pozolklych klow. - Powiedz mi zatem, dlaczego tak bardzo sie mylimy co do twoich bram? -Poniewaz, kiedy przeszedlem przez szczeline, by ujrzec wasze ludobojcze dzielo, poczynilem zmiany w magii szczeliny. Teraz istotny jest punkt poczatkowy podrozy, a poniewaz szczeliny do wymiaru Ptakow i na Balaie sa polaczone, musielibyscie zaczac w Balai, aby tam powrocic. Tym samym, te szczeliny sa dla was bezuzyteczne, czyz nie? - usmiech Septerna stal sie poblazliwy, Sha-Kaan widywal juz taki wyraz twarzy u Vestari. -Na niebiosa, gdybym nie byl przekonany, ze mowisz prawde, moje plomienie oddzielilyby twoje cialo od tych sprochnialych kosci. - Ara niemal wyplul te slowa. -Oto wasza odpowiedz na wszystko, tak? Spalic wroga i liczyc, ze dostanie nauczke? Nic dziwnego, ze walczycie z tymi Skar i niszczycie swoj kraj. -To znaczy? - zapytal Dun-Kaan. Jezyk Najstarszego wysunal sie z pobladlego z wiekiem pyska i zwilzyl powieki. -A probowaliscie uzyc tego? - Septern pokazal na usta. - Wydajecie sie byc dosyc bystrzy. Czemu nie negocjujecie? -Ach - westchnal Los-Kaan. - Oto mowi ten, ktory nie wie nic o naszej historii. Czas na rozmowy juz dawno przeminal. Teraz jedynym srodkiem zapewnienia pokoju jest podboj. -Na upadlych bogow, mowisz jak Wesmen - zachnal sie Septern. -Kto? - zapytal Los-Kaan. Septern pokrecil glowa. -To rasa mieszkancow Balai zagrazajaca mnie i moim ludziom. Ale to nieistotne. Czego ode mnie chcecie? - ton glosu Septerna stal sie nagle niecierpliwy. - I czemu mowicie tak, jakbyscie spotkali juz kiedys ludzi takich jak ja? -Nie do konca takich jak ty - odezwal sie Sha-Kaan. Pozostali pokiwali wielkimi lbami. -Czemu nie odpowiesz na pytanie czlowieka, Sha? - zapytal Dun-Kaan. - To bedzie znakomity test dla twej wiedzy. -Tak, Dun-Kaanie, z przyjemnoscia. - Sha-Kaan pochylil leb, prostujac szyje, a potem blyskawicznie powrocil do formalnej pozy, w ktorej szyja pozostawala wygieta w "s". Leb smoka zawisl jakies trzy metry nad Septernem, wycelowany prosto w maga. - Schlebiamy sobie, iz jestesmy zlozonymi istotami, uwiezionymi w niezgrabnych cialach, spelniajacych swa role jedynie w locie. Jest wielu posrod nas, ktorzy pragna poczuc swobode dloni zdolnych do rzezbienia i budowania, takich ktorzy tesknia za rozmiarami umozliwiajacymi podroz w dowolne miejsce - zaczal Sha-Kaan. -Ale utrata rozmiaru oznacza utrate potegi - wtracil Septern. -I nie bylibysmy juz smokami - zgodzil sie Sha-Kaan. - Tak wiec ta tesknota ogranicza sie do chwil, kiedy obserwujemy Vestari pracujacych przy gniazdach, jakie sami pragnelibysmy budowac. Ale rozmiary, sila i umiejetnosc mowy to nie wszystko. Czujemy nacisk wymiarow, potrafimy podrozowac przez nie bez uzycia magii takiej jak twoja, a ponadto potrzebujemy energii wymiarow, by przetrwac i rozwijac sie. -A wiec ja nie jestem wam potrzebny. -Alez jestes - Sha-Kaan przysunal sie blizej, rozluznil miesnie korpusu i pochylil sie, zakrywajac swym cieniem Septerna - poniewaz opuszczenie naszego wymiaru, bez uprzedniego poznania miejsca, gdzie mielibysmy sie znalezc, to ryzyko, jakie mogliby podjac jedynie najglupsi lub najbardziej zrozpaczeni. -Przeciez widzieliscie innych ludzi - zdziwil sie Septern. - Musieliscie wiec byc na Balai. -Odbieramy wizje. Wszystkie smoki to maja. Widywalem obrazy z niezliczonych wymiarow, takze z twojego. Kiedy ustawienie bylo odpowiednie, przenikaly one przez sfere mojej duszy. Jednak mimo tych wizji, nie mozemy odwiedzac tych miejsc, by tworzyc z nimi polaczenia, chyba ze ktos wskaze nam droge albo trafimy tam dzieki niezwyklemu szczesciu, po slepym locie. - Sha-Kaan ulozyl sie na brzuchu, skladajac przednie lapy przed soba. Jego luska polyskiwala zlotem, odbijajac blask padajacy na rzeke. Septern cofnal sie nieco, by dac smokowi wiecej miejsca. - Chcemy zatem, abys pokazal nam droge do swojego wymiaru. Septern parsknal: -Pewnie, ze tego chcecie, ale jesli pozwolicie, zrezygnuje z pomocy podobnej do tej, jakiej udzieliliscie Ptakom. Lubie swoj swiat i przynajmniej niektorych z jego mieszkancow. -Uparty czlowiek - syknal Ara-Kaan. -Slucham? - odpalil Septern. - Podajcie mi choc jeden powod mogacy sklonic mnie do zaproszenia was i waszego ognia do mojego wymiaru. Sha-Kaan zamknal oczy i powoli wciagnal powietrze, zaskoczony, jak dlugo pozwolono temu czlowiekowi zwracac sie do Najstarszych z takim brakiem szacunku. Choc ze swej ludzkiej perspektywy mag mial do pewnego stopnia racje. -Poniewaz inny Miot odnajdzie w koncu droge do waszego wymiaru, a ich pragnieniem moze okazac sie nie ochrona, ale zniszczenie was - powiedzial spokojnie. -Dlaczego? -Bowiem Miot moze byc spleciony z jednym tylko wymiarem - dodal Dun-Kaan, jakby tlumaczyl cos opoznionemu dziecku. - A wiec kazdy Miot, ktory odnajdzie kolejny, niechroniony wymiar, a uwierz mi, ze wszyscy szukamy, zniszczy kluczowe wiazania tego swiata, po to tylko, by nie wpadl w rece wroga. Jezeli spleciemy twoj wymiar z Miotem Kaan, czyniac go azylem, mozemy was chronic, ukrywajac wasze polozenie przed innymi Miotami. -I teraz oczekujecie, ze uwierze, ze sami dotad nie macie wlasnego... a... azylu? - Septern uniosl brwi. -Co masz na mysli, czlowieku? -Skad wiem, ze nie czekacie na moja pomoc, aby zniszczyc Balaie? Smoki nie potrafia usmiechac sie jak ludzie, ale wtedy cala czworke wypelnily uczucia, ktore u czlowieka wywolalyby smiech. Septern, chcac nie chcac, znalazl sie pod wplywem tych emocji. -O co chodzi? Co? -Pozwol, ze cie zapewnie, Septernie z Balai - wychrypial Ara-Kaan - iz gdybys byl mieszkancem wrogiego azylu, wiedzielibysmy, albowiem twoj umysl bylby dla nas zamkniety. Co wiecej, twoje prochy dawno tanczylyby na wietrze Keolu, podczas gdy my pladrowalibysmy twoj swiat dzieki zbudowanym przez ciebie bramom. -Rozumiem wiec juz dlaczego wydalo wam sie to tak zabawne - odparl Septern z kamienna twarza. - Dobrze. Zalozmy, ze wam uwierzylem. Jak zamierzacie nas chronic i, co najwazniejsze, czego oczekujecie w zamian? -Inteligentne pytanie i to takie, na ktore odpowiedz z pewnoscia zainteresuje badacza teorii wymiarow - wtracil sie Sha-Kaan. - Kazdy wymiar, tak jak kazda z istot go zamieszkujacych, ma cos w rodzaju wyrozniajacego ja wzoru. My mozemy ten wzor poznac, splatajac nasze umysly z wami. Septern skinal glowa, dajac Sha-Kaanowi znak, by kontynuowal. -Po tym, jak caly Miot wyuczy sie wzorca wymiaru, dusza Kaan bedzie w stanie ukryc wasze polozenie przed wrogimi Miotami. Wzmocnieni energia plynaca z waszego wymiaru mozemy powstrzymac inne Mioty przed odbieraniem obrazow z Balai. -Bedziecie czerpac energie z mojego wymiaru? - Sha-Kaan zorientowal sie, ze mimo podejrzen i trudnej sytuacji, udalo mu sie zainteresowac Septerna. -Tak - odpowiedzial mlody smok. - Przestrzen miedzywymiarowa to energia, dzialajaca przypadkowo, zawieszona bez celu. My, smoki, wyczuwamy ja, ale taki chaos stanowi jedynie niezbedna pozywke dla naszych umyslow. Zywy wymiar zas to spojna forma skupionej energii. Znalezienie wymiaru azylu to marzenie kazdego Miotu, poniewaz splecenie sie z nim pozwala na rozwoj smoczych umyslow - stajemy sie silniejsi, lepiej sie rozmnazamy, zyjemy dluzej i jestesmy liczniejsi. Twoj wymiar, z jego magia, zrozumieniem nawet podstaw teorii, a nade wszystko z ogromem zyciowej energii, bylby dla nas prawdziwym blogoslawienstwem. Septern milczal przez dluzszy czas, zamyslony, ze zmarszczonym czolem, nerwowo splatajac i rozplatajac dlonie. Sha-Kaan tymczasem czekal prawdziwie zafascynowany tym widokiem. Vestari, jakkolwiek wartosciowi, nie posiadali zdolnosci umyslowych ludzi. Zaledwie tknawszy peryferii aktywnego umyslu maga, smok byl pelen podziwu dla zgromadzonej w nim mocy. Septern podniosl glowe i spojrzal na Sha-Kaana. -Ten wzorzec... Kiedy go poznacie, splot z azylem bedzie juz ukonczony? -To jeden z glownych etapow, ale nie czyni on jeszcze splecenia w pelni funkcjonalnym - odparl Sha-Kaan. - Mowiac najprosciej: wzorzec jest jak swiatlo, ktore prowadzi nas z, i do, tego wymiaru, zakladajac, ze ich ustawienie pozostaje niezmienione. Twoj wymiar wola rowniez do ciebie, ale twoj umysl nie jest w stanie uslyszec jego piesni. Septern pokiwal glowa. -To ma sens - zgodzil sie. - Tylko ze ja znam inne metody poznawania polozenia wymiarow, w przeciwnym razie skad bym sie tu wzial... -Zaiste - Ara-Kaan znow zblizyl swoj ogromny leb do Septerna. - Niezwykle nas ciekawia te twoje metody. Septern usmiechnal sie. -Innym razem. Powiedzcie mi jeszcze, jak moge wam pomoc w utworzeniu splotu? Sha-Kaan lagodnie wypuscil powietrze przez nozdrza, tak ze dwa cieple strumienie rozwialy Septernowi wlosy. -Nic prostszego - odparl. - Musisz pozwolic mi wkroczyc do najglebszych zakamarkow swojego umyslu i nie opierac sie. Walka oznaczalaby bol, a twoj umysl jest zbyt cenny, bym mial go uszkodzic. -Postaram sie - Septern usiadl na otoczonym trawa kamieniu. - Poczekaj chwile - zamknal oczy. - Teraz moj umysl jest otwarty. Dokladnie tak, jak przed przygotowaniem zaklecia. Lepiej juz byc nie moze. -Swietnie. Nie skrzywdze cie, jesli nie bedziesz sie opieral. -Zaczynaj, kiedy chcesz. Septern znow poczul, jak mysli smoka przepelnia radosc. -Stalo sie - zakomunikowal Sha-Kaan. - Twoj umysl jest niezwykly. Mozemy sie od siebie bardzo wiele nauczyc. -I co teraz? - zapytal Septern z wyrazem zwatpienia na twarzy. -Teraz mozemy juz podrozowac do twojego wymiaru. Teraz mozemy tez zrobic z toba, co tylko chcemy - ton glosu Ara-Kaana byl tak zimny, ze Sha-Kaan poczul uklucie leku, zanim zorientowal sie, ze to szczegolny dla Najstarszego sposob zartowania. Septern pobladl gwaltownie i dopiero kolejne slowa Wielkiego Kaana przywrocily kolor jego policzkom. - Szczesliwie dla ciebie Sha-Kaan mowil prawde. Bedziemy potrzebowac wiecej ludzi takich jak ty, o otwartych umyslach. Sha-Kaan pokaze ci inna droge do domu i wytlumaczy, czego dokladnie bedziemy potrzebowac. W tym momencie spotkanie dobieglo konca. Najstarsi odlecieli bez slowa, a Sha-Kaan pozostal w towarzystwie Septerna, pierwszego Dragonity Balai. -Chodz - zaprosil go smok. - Pokaze ci teraz, jak spleciemy ze soba nasze wymiary. * * * Sluga Sha-Kaana wbiegl pod kopule Skrzydlatego Dworu, przerywajac lancuch wspomnien.-Wielki Kaanie, twoj unizony sluga. Smok uniosl nieco glowe z wilgotnej ziemi. Stojacy przed nim Vestar byl wysoki jak na swa rase, mierzyl okolo pieciu balaianskich stop i, choc byl juz w srednim wieku, zachowal solidna, muskularna sylwetke wlasciwa swemu ludowi. Wlosy - zaczynajace sie ponad brwiami i opadajace na kark, bladozoltawe, koloru wysuszonej plomiennicy - mial przyciete tuz nad duzymi uszami. Wyrozniajace tak jego rase oczy byly duze i okragle, koloru glebokiego blekitu. Niewielka ilosc swiatla wewnatrz kopuly ani troche nie ograniczala jego zdolnosci widzenia. Zapleciona w warkocz broda, znak jego pozycji jako slugi Wielkiego Kaana, zwisala mu na piersi. Polaczenie umyslow sprawialo, ze glos stawal sie zbedny. -Twoje przywolanie wydawalo sie pilne, Sha-Kaanie. -Przybeda tu ludzie, Jatho, przez brame Septerna. Nie wolno nam ich zgubic. Nosza wzorzec naszego azylu. Potrzebujemy ich pomocy. Jatha przelknal sline. Czolo mial mokre od potu, jednak nie bylo to tylko wynikiem goraca panujacego w kopule. -Kiedy przybeda? -Wkrotce. Bardziej dokladny byc nie moge. Maja niebezpieczna droge do tamtej strony bramy. Juz teraz jednak musisz zorganizowac im pomoc ze strony Vestari. Nie mozemy ryzykowac, ze dotra do bramy, nim bedziecie gotowi. Osobiscie tam pojedziesz i zabierzesz tylu ludzi, abyscie mogli sie bronic na ziemi. Miot wam nie pomoze. To zwrociloby uwage wrogow. Musisz wyruszyc, kiedy kula wzniesie sie na niebo jeszcze trzy razy. -Jak sobie zyczysz, Wielki Kaanie. - Jatha pokornie pochylil glowe. - Czy moge zapytac, dlaczego przybywaja? -Musza naprawic szkode, jaka uczynili naszemu niebu i zlikwidowac zagrozenie dla Miotu. -To trudne zadanie, Wielki Kaanie. -Tak - odparl Sha-Kaan powoli. - Tak. -Jestes strapiony. Czy sa w stanie to uczynic? Sha-Kaan popatrzyl na Jathe, mrugajac powoli i zwilzajac powieki jezykiem. -Nie wiem - przyznal. - To ludzie. Sa slabi, ale wierza w swoja sile. Maja jednak cos wyjatkowego. Sa wytrwali. I pomyslowi. Maja tez magie, ktora moze nam pomoc. - Sha-Kaan ulozyl leb z powrotem na ziemi i wyciagnal paszcze po porcje plomiennicy. - Musze odpoczac. Idz i przygotuj sie. Zjem, kiedy zapadnie mrok. Sha-Kaan znow pozwolil swemu umyslowi swobodnie dryfowac. Rzady Septerna jako pierwszego Dragonity nie trwaly dlugo. W tym wielkim czlowieku bylo zawsze cos niekontrolowanego i niebezpiecznego. To dlatego w koncu Kaan nigdy nie poznali jego sekretnych metod odnajdywania innych wymiarow. * * * Vestari zabrali Septerna do Sali Splotu, gigantycznej podziemnej konstrukcji, jedynie w polowie znajdujacej sie w wymiarze smokow. Sha-Kaan przeniknal do srodka Sali, ktorej drzwi, podobnie jak te w Skrzydlatym Dworze, nie pomiescilyby niczego wielkosci smoka.-Wrota wystarczajaco duze, by przeszedl przez nie smok sa tak samo niewygodne, jak niepotrzebne - Sha-Kaan zwrocil sie do zaskoczonego maga. - Chyba nie musze ci opisywac, ile wysilku wymagaloby nie tylko ich skonstruowanie, ale i operowanie nimi. Sala Splotu zostala wybudowana wlasnie w nadziei odnalezienia kiedys odpowiedniego wymiaru azylu. Na wiesc o tym, iz tak sie stalo, swietowanie przesunieto na pozniej, teraz zas w Sali roilo sie od Vestari, ktorzy posrod wykrzykiwanych polecen przygotowywali ja do ceremonii. Bylo ich kilkuset, a mimo to gigantyczne pomieszczenie nadal wydawalo sie prawie puste. Vestari polerowali mozaiki i marmury, odkurzali posagi i wypelniali plomiennica Sale zdolna bez trudu pomiescic dwie setki smokow. Sha-Kaan pamietal, iz wtedy po raz kolejny siegnal do umyslu Septerna, chca poznac reakcje maga. Septern byl nadal podejrzliwy mimo przyjaznego traktowania, jakiego doznawal szczegolnie ze strony Sha-Kaana. Arogancja maskowal gleboki niepokoj, nie do konca bowiem byl pewien, co rozpoczal i jaka cene Balaia bedzie musiala zaplacic za jego uklad z Miotem Kaan. Sala Splotu byla najwieksza budowla, jaka kiedykolwiek widzial, dluga na setki metrow, a jej sklepienie znikalo w ciemnosciach. Ogien z pochodni na scianach jedynie potegowal wrazenie niesamowitych rozmiarow. Z trudem dostrzegal luk polozony naprzeciw tego, pod ktorym stal i dopiero kiedy jego wzrok przyzwyczail sie do mroku i ogromu pomieszczenia, zorientowal sie, ze w Sali Splotu znajdowalo sie w sumie osiemnascie takich lukow, kazdy na tyle duzy, by zmiescil sie w nim smok. Septern przeszedl kilka krokow, trzymajac sie brzegu pomieszczenia, przygladajac sie olbrzymim statuom smokow i ukazanym w mozaice scenom bitew, ktore zdobily kazde z kamiennych przejsc. Same luki byly szerokie na jakies dwanascie metrow i wysokie na okolo siedem. Wokol nich wyrzezbiono motywy roslinne, wielkie pnacza niczym symbole wzrostu i rozwoju piely sie w gore, by w najwyzszym punkcie luku splesc sie i wydac kwiat. Septern podszedl do najblizszego z lukow. Kiedy spojrzal przez niego, poczul, ze jego umysl wypelnia bezkresne, kompletne zapomnienie. Pamietal to uczucie i to wspomnienie sprawilo, ze serce zaczelo mu szybciej bic. -Jestes zaintrygowany - zauwazyl Sha-Kaan. -Co to za miejsce? - zapytal Septern. - Moc jest tu niemal fizycznie wyczuwalna. -To nasza wersja twojej bramy. Patrzysz na korytarz splatajacy. Wybierz ktorys i wejdz. Bede tuz za toba. -Jesli to nie ma znaczenia, ty wejdz pierwszy. Mozesz to nazwac lekiem przed nieznanym. - Septern usmiechnal sie blado. -Albo nieufnoscia wobec Kaan - powiedzial smok - ale dobrze. Sha-Kaan ruszyl przez Sale Splotu, dla rownowagi rozwijajac skrzydla. Jego lapy z kazdym stapnieciem wywolywaly wibracje i pozostawialy slady odcisniete na miekkim podlozu. Septern poszedl za nim, ale smok zaskakujaco szybko jak na swoj niezgrabny chod zblizyl sie do korytarza na lewo od centrum Sali i zniknal w nim, wykrzykujac jeszcze do podazajacego za nim maga: -Pospiesz sie, czlowieku, wkrotce nadejdzie kolejna grupa Kaan. W prawej czesci Sali pojawil sie smok, plynnie przechodzac z wyprostowanej pozycji do siadu na ziemi. Podmuch przesunietego powietrza zwrocil uwage Vestari i czesc z nich podbiegla, by zadbac o nowo przybylego. Trzeci smok przesunal sie w przestrzen tuz za Septernem, tak ze ruch ten rozwial plaszcz maga i ten, przepelniony nagle strachem przed zgnieceniem pod ogromnym zlotym cielskiem, ruszyl pedem za Sha-Kaanem. Zblizajac sie do luku, w ktorym zniknal smok, Septern slyszal, jak kolejni Kaan przybywaja do Sali przy wtorze lagodnych okrzykow i pomrukow tworzacych przedziwna, zwierzeca jakby muzyke, tak przyjazna, jak i przerazajaca. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie za siebie, ujrzal Sale Splotu pelna poteznych skrzydel, blyszczacych lusek i lbow przekrzywionych w oczekiwaniu. Smok za smokiem przenikal do Sali, a sama ich obecnosc zapierala magowi dech w piersiach. Septern niemal wbiegl w korytarz za Sha-Kaanem. Tak zupelnie niepodobne do jego wlasnej, kierowanej magia podrozy miedzy wymiarami - ktorej towarzyszyl bol i gwaltowany ruch naprzod - przejscie korytarzem splatajacym przypominalo spacer w gestej jak mleko mgle. Za nim Sala, dobiegajace z niej swiatlo i dzwiek zniknely momentalnie. Wokol siebie czul tylko nacisk czegos, co musialo byc przestrzenia miedzywymiarowa. Rozlozyl szeroko rece, ale nie wyczul niczego. Pod jego stopami w nierealnym swietle falowal zarys sciezki, a przedziwne cisnienie otaczajace jego cialo napieralo na piersi i wyciagalo powietrze z pluc. Nie czul jednak zadnego bolu. I zanim mial czas, by naprawde zdac sobie sprawe z szybkosci, z jaka sie poruszal, z nastepnym krokiem znalazl sie w kolejnej, wielkiej, przykrytej kopula komnacie, tym razem wyposazonej w potezne, drewniane, lecz okute zelazem dwuskrzydlowe drzwi zamontowane w przeciwleglej scianie. Sha-Kaan stal przed nimi, zaslaniajac cielskiem jeden z wielu przedstawiajacych krajobrazy gobelinow pokrywajacych cale sciany. Swiatlo, pochodzace z pochodni, latarni, zdobionych swiecznikow i czasz z plonacymi weglami sprawialo, ze pomieszczenie stawalo sie klebowiskiem cieni. W kilkunastu miejscach po jednej stronie komnaty znajdowaly sie paleniska, wysokie plomienie strzelaly z nich ku gorze, napelniajac komnate duszacym zarem. Zas zza poteznych drzwi dochodzily maga odglosy przesuwania i ciagniecia jakichs ciezarow, a takze kroki wielu ludzi. Umysl Septerna wypelnily uczucia spokoju i radosci. Spojrzal w gore na Sha-Kaana. -Chcesz mi powiedziec, ze to juz Balaia, tak? - zapytal. -Nie - odparl Sha-Kaan. - To tylko konstrukt zawieszony w przestrzeni miedzywymiarowej. Ktoregos dnia, wytlumacze ci jak to dziala, ale na razie wyobraz sobie, ze to jakby pomost wysuniety daleko w morze, ale solidnie przymocowany do stalego ladu. Septern spojrzal za siebie. Nie pozostal tam zaden slad znaczacy miejsce jego przybycia. Sciana byla gladka i jednolita. -Tamtedy nie uda ci sie wrocic - odezwal sie Sha-Kaan. - Potrzebujesz wzorca Kaan, by znalezc sie z powrotem w Sali Splotu. Septern pokiwal glowa. -Rozumiem. I wszystkie te luki prowadza do miejsc takich jak to? -Tak. Osiemnascie polaczen dla Miotu Kaan z azylem. To maksymalna liczba korytarzy, jaka mozemy chronic przed wrogami, kiedy wszystkie zostana polaczone z waszym wymiarem. -Dobrze - Septern usilnie staral sie pojac w pelni slowa Kaana - a jak daleko jestesmy od Balai? Jezeli odleglosc w ogole ma jakies znaczenie w tym miejscu. -Nie ma, ale to pytanie wyjasnia mi wiele na temat twego sposobu pojmowania tego wszystkiego. W odpowiedzi powiem ci, iz nie potrzebujemy naprawde korytarzy podobnych do tych, ktorym tu wszedles. Aby znalezc sie w swej domenie we wlasnym wymiarze, musisz jedynie okreslic wybrany punkt wejscia. Uzywajac twego wzorca, ja jestem w stanie sprawic, by tak sie stalo i za tymi drzwiami naznaczymy ten punkt w zewnetrznych komnatach konstruktu. -I to wszystko? -Tak. Calosc wydawala sie Septernowi niezwykle przekonywajaca i prawdopodobna. Ale jednak musial gdzies istniec jakis haczyk. Cos, o czym Sha-Kaan wolal nie wspominac. Podobnie jak prawdziwy koszt paktu z wymiarem demonow pozostawal tajemnica dla magow, ktorzy go zawierali. -A wiec wtedy macie juz wszystko, czego wam trzeba? -Niestety, nie - zaprzeczyl Sha-Kaan. - Ochrona waszego wymiaru ma swa cene, choc niewielka. -Niech wiec ja uslysze. -Od ciebie i innych magow, ktorzy przystapia do zakonu Dragonitow, bedziemy wymagac, abyscie zawsze byli do dyspozycji na nasze wezwanie. Oslabieni i ranni beda chcieli korzystac z tych komnat, by odzyskac sily, lecz korytarz musi byc otwarty, co oznacza obecnosc Dragonity. -Bede wiezniem we wlasnym domu? - zapytal Septern. - Czekajac na wasze wezwanie? To niedopuszczalne. Uniewazniam nasza umowe. Sha-Kaan gwaltownie poderwal glowe. -Nie zrozumiales - powiedzial. - Teraz, kiedy mam twoj wzorzec, jesli zgodzisz sie byc moim Dragonita, bede mogl dotknac twojego umyslu gdziekolwiek sie znajdziesz i, jesli bede musial, otworzyc portal w dowolnym miejscu na Balai. Ty staniesz sie kluczem do polaczenia, chociaz, faktycznie, najstabilniejszy korytarz bedzie zawsze w centrum twej mocy, czyli, jak mniemam, w twym domu. Septern rozwazyl slowa Sha-Kaana, zdajac sobie sprawe, ze nie mial wielkiego wyboru, biorac pod uwage, ze przekazal Sha-Kaanowi nie tylko wzorzec wymiaru Balai, ale i swoj wlasny. -Dlaczego pobyt tu przyspieszy wam odzyskiwanie sil? Bo rozumiem, ze ma to byc lepsze niz odpoczynek w legowiskach. -Tak - odparl Sha-Kaan. - Opisalbym to w ten sposob. Po kazdej stronie tych komnat znajduje sie wymiar skupionej energii. Ale w kazdym z nich ta energia nadal ukierunkowana jest losowo. Jednak otwarty korytarz powoduje przeplyw strumienia tylko w jednym kierunku. Zanurzamy sie w tym strumieniu i to przyspiesza nasz proces zdrowienia. Takie korytarze nazywamy Klenami. Septern wzial gleboki oddech. Smok mowil o kontrolowaniu przeplywu energii wymiarow. Byla to tak niezwykla technika, ze o jej pojeciu mogl dotad jedynie marzyc. Pozostawala jednak jedna sprawa... -Ale te strumienie sa z pewnoscia widoczne dla kazdego smoka lecacego na slepo w przestrzeni miedzywymiarowej? Inni mogliby wiec podazyc za nimi do waszej Sali Splotu albo na Balaie? -Szansa na cos takiego jest tak mala, ze nie potrafilbym jej obliczyc - odparl Sha-Kaan. - Nie tylko dlatego, ze chronimy te korytarze, tak jak i sam wymiar, przed wzrokiem i umyslami wrogow, ale takze dlatego, ze lot poprzez przestrzen miedzywymiarowa jest jak podroz w nieprzeniknionej mgle. Sanktuarium moze sie znajdowac na wyciagniecie reki, a i tak je miniesz. -Chyba, ze wpadniesz prosto na nie - Septern podrapal sie po glowie. - Rozumiesz, o co mi chodzi? -Tak. Ale roznica polega na tym, ze skutecznie osloniety wzorzec, z kazdego niemal punktu widzenia, w pewnym sensie, przestaje istniec. Smok nie posiadajacy tego wzorca przelecialby dokladnie przez ten punkt w przestrzeni miedzywymiarowej, nie dotykajac nawet tego, czego szuka. - Sha-Kaan przekrzywil glowe i obnizyl ja tak, by znajdowac sie oko w oko z Septernem. - Teraz wiec... Czy zgadzasz sie zostac moim Dragonita? Septern skinal glowa. -Oczywiscie, to prawdziwy zaszczyt. Jeszcze tylko jedno pytanie. Wspomniales, ze bardzo wazne jest, by chronic wiazania wymiaru azylu. Co miales na mysli? Zadowolenie Sha-Kaana odmalowalo sie na twarzy Septerna. Znow wypelnily go uczucia radosci i ciepla. -Mag i Kaan - ramie w ramie - powiedzial smok lagodnie. - A wracajac do twego pytania, wykorzystam przyklad twojego wymiaru, by to wyjasnic. Balaia jest oczywiscie tylko jednym z kontynentow w twoim swiecie, ale skupienie magii nadalo jej wielkiej wagi w strukturze wymiaru. Nasz splot, oparty na polaczeniach z Dragonitami, wybieranymi przez ciebie albo wskazanymi bezposrednio przeze mnie, bedzie zalezny od nietykalnosci wielu punktow w twoim swiecie. Jednym z nich jest jezioro, centrum waszej magii. Kolejne to osrodki mocy w starozytnych wiezach kolegiow. Skupisko skal i glazow niedaleko waszego najwiekszego miasta, lancuch zwany Taranspike, to jeszcze jeden z nich. Podobnie twoj dom stanie sie wkrotce takim miejscem. Smoki sa w stanie zniszczyc je wszystkie. Musimy zatem je chronic przed nimi, a takze przed mocami pochodzacymi z waszego swiata, a bedacymi w stanie zwalic wam gory na glowy. - Sha-Kaan przekrzywil glowe pytajaco, niczym pies. Septern prawie rozesmial sie z absurdalnosci podobnego porownania. - Jest w tobie obawa - zauwazyl smok. Septern pomyslal, ze musial to chyba miec wypisane na twarzy. Jednak rozwiazanie jego problemu znajdowalo sie bezposrednio przed nim. Chcialby zobaczyc czlowieka, ktory sprobuje odebrac amulet Sha-Kaanowi. -Po czesci dlatego znajdowalem sie w wymiarze Ptakow - wyjasnil mag. - Stworzylem cos, czego nie jestem w stanie zniszczyc, ale nie chcialbym tez, by wpadlo to w niepowolane rece na Balai. Chcialem to ukryc za pomoca bramy miedzywymiarowej, ale bylem zbyt ciekawski i tak spotkalem ciebie. Ptaki maja jeden element mojego sekretu, byc moze ty powinienes otrzymac reszte. -Coz to jest? - zapytal Sha-Kaan. -Cos, co mogloby rozsnuc te wiazania, o jakich mowiles. To... - mag wyciagnal pokryty inskrypcjami amulet, ktory nosil zawieszony na lancuchu wokol szyi - ...jest pierwsza czesc klucza do zagadki. To zaklecie. Uwierz mi, iz jest naprawde potezne. Nazwalem je Zlodziejem Switu. ROZDZIAL 10 Nastepnej nocy oddzial z Parvy rozdzielil sie na trzy grupy. Po wieczornym posilku i obiecanym Polaczeniu Styliann i Ilkar odbyli krotka rozmowe, wkrotce potem byly wladca Xetesku przygotowal swego konia i Protektorow. Wiesci o jego detronizacji w Xetesku dotknely go do zywego i wstrzasnely jego pewnoscia siebie.Zerkajac na niego poprzedniego dnia, podczas podrozy przez niezmiennie gorzysty i skalisty teren, Ilkar zauwazyl, ze postawa Xeteskianina stala sie mniej zdecydowana, a z jego oczu zniknal zwykly blask. Zastapilo je cos o wiele bardziej zlowieszczego - skryty, pielegnowany gleboko gniew, sprawiajacy, ze jego oblicze przybralo bardziej ponury wyglad, a usta zacisnely sie w lodowata kreske. Nie zdradzil, dokad zmierza, wyjawil jedynie, ze jak najszybciej musi dotrzec do przyjaznych posterunkow. Wyruszal na poludnie do zatoki Gyernath, podobnie jak nastepnego dnia planowal uczynic Darrick. To ostatnie nie mialo jednak znaczenia, bowiem, jak twierdzil, Protektorzy nie potrzebowali dlugiego odpoczynku, totez kawalerzysci Darricka spowalnialiby tylko jego podroz. A jednak, kiedy odjechal, otoczony obronnym rombem Protektorow, pozostawil za soba niepokoj. Krucy, planujacy wyruszyc na tyle wczesnie, by o swicie byc juz na szlaku na polnoc od Terenetsy, dotrzymywali towarzystwa Darrickowi. General wyraznie nie byl zachwycony perspektywa podazania w slady Stylianna. -Jesli napyta sobie po drodze jakichs klopotow, to nam bedzie dziesieciokrotnie trudniej, a na dodatek nie zorientujemy sie, dopoki w to nie wdepniemy. -To obierzcie inna droge - wzruszyl ramionami Denser. -Jasne, przeciez sa ich tu cale setki - usmiechnal sie Thraun. Denser skinal glowa i pociagnal zart dalej. -No wlasnie. W koncu to zupelny przypadek, ze my wszyscy wybralismy te sama, majac tyle mozliwosci. Wokol ogniska rozlegl sie smiech. -Zaproponowalem tylko najbardziej oczywiste rozwiazanie - usprawiedliwil sie Denser. -Chyba lepiej pozostan przy swojej magii - powiedzial Thraun i kolejny usmiech przecial jego ostre rysy. -A po diabla? Zlodziej Switu chyba nie przydal sie nam na dlugo, co? - twarz Xeteskianina wyrazala gniew. Darrick zdecydowal sie nie reagowac. -Oczywiscie, ze mozna dotrzec do Gyernath kilkoma roznymi drogami, tyle ze wszystkie, procz jednej, wiaza sie z powaznym ryzykiem dla koni i jezdzcow - general roztarl rece i ogrzal je nad ogniskiem, choc nie bylo zimno. - A klopot z ta jedna jest taki, ze trzeba bedzie ominac z pol tuzina wiosek. Jesli Styliann zamiast objazdu wybierze pladrowanie, moge miec powazne klopoty, podrozujac do Gyernath jego sladem. -To jedz z nami - zaproponowal Hirad. Darrick pokrecil glowa. -Nie. Nie bede narazal waszej misji. Tak czy inaczej, jakos sie wywine. Zawsze mi sie udaje - zachichotal. -Na bogow, mowisz jak Hirad - zauwazyl Ilkar. Jego nastroj choc nadal ponury, rozjasnila nieco informacja od Stylianna, ze Julatsa jeszcze nie padla. Dlaczego tak sie nie stalo, pozostawalo na razie w kregu przypuszczen, ale jak do tej pory kolegium przetrwalo. -Jak daleko jest stad do zatoki? - zapytal Hirad. Darrick wzruszyl ramionami. -No coz, na poludnie od Terenetsy droga przynajmniej na kilka dni staje sie latwiejsza. Powiedzmy, ze jezeli nikt nam nie przeszkodzi, bedziemy bic Wesmenow za jakies dziesiec dni - general odgarnal z twarzy i przygladzil rozwiane wiatrem wlosy. -Do tego czasu powinnismy byc juz w Julatsie albo przynajmniej w poblizu - odezwal sie Bezimienny. -W poblizu tego, co z niej zostanie - uzupelnil Ilkar. -Nie mozesz sie polaczyc z przyjaciolmi, ktorzy tam sa? - zapytal Darrick. -Nie. Obawiam sie, ze nigdy nie mialem okazji, by nauczyc sie tego zaklecia. Nie ma zbyt wielu zastosowan dla maga bedacego najemnikiem - odpowiedzial Ilkar. - Ale i tak nawet Styliann, ktory jest w tym bardzo dobry, nie mogl nawiazac kontaktu z nikim wewnatrz kolegium. Jego informacje pochodzily od maga ukrywajacego sie poza miastem. -Wiec skad wiemy, ze kolegium przetrwalo? - zapytal Will. -Poniewaz Wieza nadal stoi i nie slychac odglosow walki. Darrick zmarszczyl czolo tak, ze grzywka kreconych, brazowych wlosow opadla mu niemal na oczy. -Nie moge uwierzyc, ze tak po prostu zatrzymali sie pod murami kolegium. -Magia ich przeraza - odpowiedzial Ilkar. - No i stracili wsparcie WiedzMistrzow. Same mury kolegiow napawaja ich strachem, bo znaja jedynie pogloski na temat mocy drzemiacej za nimi. Poza tym sadze, ze Rada zdolala jakos wynegocjowac impas. Nie wiadomo tylko, jak dlugo to potrwa. -Ten mag, z ktorym laczyl sie Styliann... Mamy jego pozycje? Moglby sie okazac bezcenny - spytal Bezimienny. -To ona - poprawil go Ilkar. - Nie chciala podac dokladnej pozycji geograficznej, ale Denser zna odpowiednie ognisko many, zeby mozna sie z nia skontaktowac. -To dobrze. Po przekroczeniu zatoki, bedziemy potrzebowac ludzi takich jak ona. -Juz to sobie wyobrazam - powiedzial Ilkar. - Krucy prowadza armie ocalalych Julatsanczykow do smialego szturmu na Wesmenow. A na ich czele Bezimienny - elf wyciagnal reke i poklepal wojownika po ramieniu. - Mysle, ze to za duzo nawet dla nas, ale dzieki za sama mysl. Bezimienny przeciagnal sie i ziewnal. -Nie ma sie co smiac. Jesli wielu zdolalo sie wydostac, a na dodatek wiesci o dordovanskiej odsieczy okaza sie prawdziwe, to byc moze sami wyzwolimy twoje kolegium. -Nadal sadze, ze snisz tylko piekny sen, Bezimienny. -Bo i juz czas na to - zakonczyl Darrick. - Kladzcie sie spac. Budze was za cztery godziny. * * * Wycofanie sie Wesmenow z powrotem do miasta dalo baronowi Blackthorne'owi i jego silom partyzanckim jedna wazna przewage. Drogi do Gyernath byly puste i bezpieczne. Wyslal wiec tuzin szybkich jezdzcow na poludnie, aby uprzedzic Rade o jego przybyciu. Nie korzystal z Polaczenia, chcac - na wypadek ataku Wesmenow - utrzymac magow w dobrej kondycji. Jego wiadomosc zawierala tez liste wszystkiego, co bedzie potrzebne ludziom i koniom, a takze zaopatrzenia. Nie zawierala za to uzasadnienia.Blackthorne wraz z powoli wracajacym do zdrowia Gresse'em znajdowali sie w obozie, szesc dni drogi od Gyernath. Morale ludzi wzrastalo, mieli konkretne zadanie i nie ograniczalo sie ono, jak dotychczas, do minimalizowania strat. Mieli cel i to taki, w ktory wszyscy byli w stanie uwierzyc: odzyskac dom. -Jak odbijemy Blackthorne, przyjdzie kolej na Taranspike - odezwal sie mlodszy baron. Gresse usmiechnal sie i spojrzal na niego poprzez plomienie ogniska. -Cos mi mowi, ze nasze priorytety zatrzymaja nas jednak w okolicach zatoki Gyernath. Taranspike poczeka. Przeciez Pontois jej nie zniszczy. Wstyd jedynie, ze nie dolaczyl swych pokaznych sil do walki o ojczyzne. -Niech go szlag - mruknal Blackthorne. Baron Pontois byl zawsze arogancki i zadufany w sobie. Blackthorne byl w stanie sobie wyobrazic, jak smiejac sie, w otoczeniu swych zausznikow, zasiada przy stole barona Gresse'a, uprzednio bezprawnie wdarlszy sie do jego niebronionej twierdzy. Nie zdazy sie nia nacieszyc. Czy to z powodu Wesmenow, czy dzieki zolnierzom Blackthorne'a Gresse mogl liczyc na to, iz Pontois bedzie sie wkrotce czolgal ze strachu. Blackthorne nie uwazal sie za przesadnie okrutnego, ale kiedy patrzyl na Gresse'a i widzial jego bol i rozpacz ukryte pod maska zolnierskiego hartu, wiedzial, ze z przyjemnoscia wycialby baronowi Pontois serce i podal przyjacielowi na tacy wraz z pozostalymi wnetrznosciami aroganckiego zadufka. -Musimy wyslac poslancow do wszystkich baronow i lordow, nie tylko tych zwiazanych z Sojuszem Handlowym Koriny - powiedzial Gresse. -Wszystkich procz barona Pontois - odparl Blackthorne. - Wolalbym umrzec, niz by walczyl u mego boku. -Podzielam calkowicie to uczucie. -Zajme sie tym, kiedy dotrzemy juz do Gyernath. Wtedy bedziemy wiedziec, ilu ludzi naprawde potrzebujemy. - Blackthorne odwrocil wzrok i spojrzal w ciemnosc, zagryzajac wargi i smakujac powietrze. -O co chodzi? - zapytal Gresse. -Minie dziesiec do dwunastu dni, nim dotrzemy do Blackthorne. W tym czasie moje miasto moze zostac albo umocnione, albo spalone. Jedno jest pewne, nie beda czekac z zalozonymi rekami. Musimy przyspieszyc podroz o jakies dwa dni lub bedzie za pozno. Nie chce z wierzcholkow gor Balan ogladac, jak plonie moj swiat. * * * W Wiezy Julatsy swiece palily sie do pozna w nocy. Rada Kolegium odbyla nieprzerwane trzygodzinne posiedzenie, rozwazajac zmniejszajaca sie ilosc opcji w obliczu grozby lorda Senedai, a takze prawdopodobne widmo utraty lojalnosci ze strony tych, ktorzy kryli sie wewnatrz Calunu-Demonow. Zrywajac z tradycja Rady, zaproszono do udzialu w niej generala Karda, uznajac, iz jego wiedza i doswiadczenie, czynia jego obecnosc absolutnie niezbedna.-Wszystko sprowadza sie wiec zaledwie do garstki pytan - podsumowala Kerela, wysluchawszy goracej debaty na temat niewatpliwej potrzeby ocalenia julatsanskiej magii i rownowagi, jaka przynosi ona Balai. W debacie tej dlug ludu Julatsy wobec jej magow, jak rowniez przyszle dobro wszystkich Balaian zdecydowanie braly gore nad losem istnien majacych byc wkrotce poswieconych Calunowi-Demonow. Czy Wesmeni spelnia swa grozbe? Czy mozemy sprawic, by znajdujacy sie tu ludzie nie widzieli, co dzieje sie na zewnatrz? Jesli nie, to jak zamierzamy uzasadnic decyzje o nie poddaniu kolegium w obliczu smierci niewinnych? Czy tez moze powinnismy zlozyc bron i zapobiec ich smierci? I wreszcie, czy poddanie kolegium nie bedzie nas kosztowac wiecej istnien, niz ma ono ocalic? -Znakomite podsumowanie - rzekl Barras. - Mysle, ze Kard moze odpowiedziec na dwa pierwsze pytania. Generale? Kard skinal glowa. -Po pierwsze, powtorze wszystkim to, co mowilem wam, kiedy wracalismy ze spotkania. Senedai zrobi dokladnie to, co zapowiedzial. Jesli sie nie myle, to wszyscy przy tym stole sa przygotowani, aby to sprawdzic i stad to pytanie. Tego wlasnie oczekiwalem. Natychmiastowe poddanie sie wobec tej grozby oznacza kapitulacje na beznadziejnych warunkach. Barras, podobnie jak Kerela zasiadajacy obok Karda u szczytu stolu, staral sie ocenic reakcje Rady. Zobaczyl rosnace skupienie, determinacje i zdecydowanie, by sie nie poddawac. Byl nieco zaskoczony. Wspolczucie w zwyczajnych czasach bylo powszechnym uczuciem wsrod czlonkow Rady, tyle ze, pomyslal, ta sytuacja byla bardzo daleka od zwyczajnosci. -Po drugie - ciagnal Kard - mozliwe jest utrzymanie tego w tajemnicy. Obecnie i tak ograniczamy dostep do murow ze wzgledow bezpieczenstwa, a nie ma budynkow, z ktorych widac teren tuz obok Calunu, nawet Wieza nic tu nie pomoze. Jesli zamkniemy zupelnie dostep do murow, mozemy w sumie zaprzeczyc, ze cokolwiek sie dzieje. -To niedopuszczalne - skwitowal Vilif. -Nie mowilem, ze to dopuszczalne - odparl Kard - tylko ze mozliwe. -Jesli nie zobacza, to na pewno uslysza - zaprzeczyla Seldane. - Kiedy Senedai bedzie wyrzynal poltorej setki ludzi trzy razy dziennie, ich krzyki beda slyszalne w calym kolegium. Pomyslcie, co sie stanie, gdy ludzie dowiedza sie, co ukrywalismy. -A juz od jutra rana rozejda sie plotki - dodal Cordolan. - W zasadzie zdziwilbym sie, gdyby juz ich nie bylo. Nie ujmujac niczego pana zolnierzom, generale, ale co najmniej tuzin z nich slyszalo pierwsze grozby lorda Senedai. Ludzie lubia mowic. -Zapewniam was, ze nie mam co do tego zludzen - odparl Kard. -Rozumiem - zamyslila sie Kerela. - Chodzi wiec o to, ze nie utrzymamy tego w tajemnicy, nawet gdybysmy chcieli, a jezeli sprobujemy, to stracimy tylko zaufanie ludzi. No, to zostalo nam tylko jedno. Jak wyjasnimy odmowe poddania sie? Czlonkowie Rady niespokojnie poruszyli sie na krzeslach, uciekajac wzrokiem sobie nawzajem. Niezreczna cisze przerwal Kard. -Odmowa kapitulacji to bardzo wyrazny sygnal, ze wierzymy, iz magia jest w ostatecznym rozrachunku wazniejsza niz zycie. A cos takiego bedzie bardzo trudno usprawiedliwic. Na bogow, sam nie jestem magiem, wiec wyobrazcie sobie, jak ja sie czuje. Jednak nie omowilismy jeszcze konsekwencji alternatywnego wyboru na poziomie indywidualnym. Poddanie kolegium nie jest zle tylko z punktu widzenia rownowagi magii, ale takze z punktu widzenia zwyklych elfow i ludzi. Oddanie sie w rece wesmenskiego wodza oznacza dwie rzeczy. Masakre wszystkich julatsanskich magow i niewole dla wszystkich Julatsanczykow, ktorzy przezyli. Osobiscie wolalbym umrzec. Barras pomyslal, ze to uczucie jest wspolne dla nich wszystkich, choc z roznych powodow. Kard pragnal zycia, ale takiego, ktore znal, Rada zas musiala zapewnic trwanie julatsanskiej magii i to niemal za kazda cene. -Jest cos jeszcze - powiedzial Torvis, ktorego wiekowa twarz stracila dawny pogodny wyglad. - Nasi goscie, jak ich Kerela trafnie nazwala, nie moga nas zmusic do usuniecia Calunu. Nawet zabicie nas tego nie zmieni. Jezeli nie zgodzimy sie go rozproszyc, pozostanie aktywny przez piecdziesiat dni, a potem Heila, bez watpienia, zlozy tu wizyte. Kard pokrecil glowa. -Masz cos do powiedzenia, generale? - Torvis zmarszczyl brwi i spojrzal wrogo na zolnierza. - Wykladam jedynie fakty. -Tak, mam. - Kard odsunal krzeslo, wstal i zaczal powoli okrazac stol, skupiajac na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych. - Takie postawy prowadza do konfliktu. Gdybym widzial, jak moi przyjaciele i rodzina umieraja za murami, to sluchanie czegos takiego, ze "nie poddamy sie, a wy nas nie zmusicie, nawet jak nas zabijecie", skloniloby mnie do zrobienia tego ostatniego. Zabilbym was, po to tylko, zebyscie umarli razem z tymi wepchnietymi do Calunu. Jesli chcecie, by ci ludzie wytrwali po waszej stronie jak najdluzej, musicie sprawic, by uwierzyli, ze konsekwencje poddania beda o stokroc gorsze. Musicie sprawic, by wyobrazili sobie, jakie zycie beda wiesc jako niewolnicy lorda Senedai i Wesmenow. Musicie im przypominac, ze Dordovanczycy nadchodza i nigdy nie zdradzic, ze chodzi wam o przetrwanie julatsanskiej magii. Przekonujcie ich, ale nie zmuszajcie. -Wiec czemu ty tego nie zrobisz, skoro tak dobrze ich znasz? - zapytal zaczepnie Vilif. Kard zatrzymal sie, stajac twarza w twarz z Barrasem. Skinal glowa. -Dobrze. Zrobie to. * * * Podczas gdy wokol Kamiennych Wrot wyrastala nowa palisada, a fortyfikacje przeleczy naprawiano rekami jencow, Tessaya czekal.Czas byl cenny. Darrick i Krucy byli juz pewnie w drodze, tak samo jak oddzial-widmo. Wszyscy kierowali sie na wschod, do walki. Musial ich powstrzymac przed polaczeniem z armiami, ktore pozostaly na poludniu, z kolegiami, a w szczegolnosci z Korina. Wiedzial, ze cztery dni to niewiele, ale liczyl, ze Taomi zbliza sie juz do Kamiennych Wrot, bez wiekszego trudu przekroczywszy zatoke Gyernath i podazajac slabo zaludnionym szlakiem na polnoc. Senedai, oblegajacy kolegium, mogl napotkac duzo wiekszy opor. Juz od trzeciego poranka Tessaya spedzil godziny, wpatrujac sie w niebo, w nadziei, ze ujrzy znajome czarne punkty zwiastujace zblizajace sie ptaki. Tego popoludnia wreszcie sie doczekal. Jeden z nich, wysoko na poludniowym niebie. Tessaya odgarnal wlosy i zwiazal je, patrzac, jak skrzydlaty poslaniec zbliza sie. Stal i czekal na szczycie nowo zbudowanej poludniowej straznicy. Bez watpienia byl to jeden z jego ptakow. Rozpoznawal charakterystyczny lot, lagodne szybowanie, przeplatane gwaltownymi uderzeniami skrzydel, zmiany pozycji w zaleznosci od wiatru i terenu. Widzac, ze sie zbliza, Tessaya przywiazal zielono-czerwona wstazke do nadgarstka i powoli pomachal nia nad glowa. Kolorowy material zafurkotal na wietrze. Z lopotem skrzydel szarobialy poslaniec wyladowal na barierce straznicy. Tessaya wzial go na rece i przytulil delikatnie do piersi. Pochylil glowe i musnal ustami glowe ptaka, jednoczesnie odczepiajac wiadomosc, przymocowana przy nodze. Potem wypuscil go z powrotem w powietrze, by mogl odpoczac i pozywic sie w gniezdzie zbudowanym na dachu gospody. -Skuteczniejszy niz znaki dymne, co? - zwrocil sie do straznika, rozwijajac zaszyfrowana wiadomosc. -Tak, panie - odpowiedzial mezczyzna z lekkim usmiechem, ktory jednak natychmiast zniknal, kiedy Tessaya po przeczytaniu pierwszej wiadomosci, spojrzal prosto na niego. -Panie? - zaryzykowal straznik. -Niech beda przekleci - warknal Tessaya. - Niech ich pieklo - nie zwracajac uwagi na przestraszonego straznika, zaczal schodzic po drabinie duzo szybciej, niz nakazywal rozsadek. Jego jezdzcy nie odnalezli lorda Taomi. Znalezli za to jego ludzi i szamanow zmasakrowanych i gnijacych na polu. Znalezli stosy zbudowane na wschodnia modle i slady pospiesznego odwrotu na poludnie. Jezdzcy pojada dalej, ale wolno. Spotkanie z tylami armii scigajacej lorda Taomi byloby samobojstwem. Kto to mogl byc? Natarcie mialo byc o wiele za szybkie, by jakiekolwiek sily z Gyernath mogly je wyprzedzic. Pozostawal bogaty baron Blackthorne, smak jego wina gorzko odbil sie w pamieci Tessayi. Nie mogl jednak uwierzyc, ze Blackthorne, jakkolwiek dobrze uzbrojony, dysponowal silami zdolnymi oprzec sie lordowi Taomi. Nie bez czyjejs pomocy. Zerknal ostatni raz na list, a potem szybkim krokiem ruszyl w strone koszar, gdzie trzymano jencow. Ten grubas, Kerus, bedzie musial mu dostarczyc paru odpowiedzi. Albo straci kilku swych ludzi z rak wesmenskich katow. Czas na negocjacje sie skonczyl. Tessaya musial wiedziec, przeciw jakim silom mial walczyc i byl zdecydowany uzyc wszelkich metod, by te wiedze posiasc. * * * Na wschodzie granatowe niebo przecial pierwszy promien slonca. Barras stal na najwyzszym pietrze Wiezy i spogladal w dol na ciche, uspione miasto. Chlodny powiew omiatal swiezym powietrzem jego twarz.W takiej chwili latwo bylo sobie wyobrazic, ze wszystko jest tak jak dawniej. Ze za murami nie koczowala armia Wesmenow, ze brzask nie przyniesie masakry piecdziesieciu niewinnych. Ludzi, ktorych dusze mialy nakarmic nienasycony apetyt demonow i na zawsze ciezko zapasc w serce Barrasa. Dwie rzeczy zadawaly klam fantazji elfa. Przerazajacy Calun-Demonow opasujacy kolegium, emanujac swym zlem i wzbudzajac w Barrasie lek, oraz wieza obleznicza Wesmenow, teraz juz niemal gotowa i zlowieszczo spogladajaca na mury Julatsy. Mylili sie jednak co do jej przeznaczenia. Wesmeni wcale nie mieli zamiaru probowac ominac Calunu. Budowla wznosila sie na jakies dwadziescia piec metrow ku niebu, miala kola umozliwiajace manewry i stalowy pancerz do ochrony przed ogniem i zakleciami. Chcieli moc zajrzec do srodka kolegium i Barras, przeklinajac pomyslowosc nieprzyjaciol, nie mogl odmowic im rozsadku. Stary elf, glowny Negocjator Julatsy, obserwowal otoczenie kolegium. W polmroku panujacym tuz przed switem jego wzrok sprawdzal sie znakomicie. Wraz ze wstajacym dniem z ciemnosci wylanial sie niewidoczny w nocy Calun-Demonow, ohydne swiadectwo potwornosci, z jaka musieli sie borykac kazdego dnia. Wesmeni, lub raczej ich jency, nie proznowali w nocy i wszedzie widac bylo oznaki przygotowan do dlugiego oblezenia. W kilku miejscach wzniesiono juz stale wieze obserwacyjne, a teraz powstawala palisada. To musialo potrwac. W poblizu nie bylo wielkich zapasow drewna, a Julatsa byla wielkim miastem. Mimo to, w ciagu trzech tygodni, uda im sie otoczyc swe pozycje drewnianym murem i bedzie ich coraz trudniej ruszyc. Barras przesunal wzrok na wnetrze murow. W centrum znajdowala sie Wieza i jej budynki pomocnicze, biura, magazyny. Na wprost niego trzy Dlugie Komnaty, gdzie testowano zaklecia dystansowe, ciagnely sie od przeciwleglej strony brukowanego dziedzinca otaczajacego Wieze. Wszystkie mialy niemal siedemdziesiat metrow dlugosci, byly niskie, opancerzone i w ciagu wiekow widzialy jedne z najwiekszych tryumfow i najgorszych klesk Kolegium Julatsy. Teraz staly sie awaryjnymi kwaterami dla ludzi. Podobnie zreszta jak sale wykladowe, stara Sala Zgromadzen, a takze Szkola Many, w ktorej mlodzi magowie probowali odkryc swe wiezi z moca i gdzie wielokrotnie obawiali sie, co stanie sie z ich umyslem, jesli im sie nie uda. Jedynie biblioteka i magazyny z zywnoscia byly zamkniete. Mimo wczesnej godziny na dziedzincu znajdowala sie jakas setka ludzi, wielu - dzieki Kardowi - swiadomych juz losu, jaki czekal nieszczesnikow pozostajacych w rekach Wesmenow. General nie spal tej nocy. Zamiast tego wraz ze zmieniajacymi sie czlonkami Rady odwiedzil kazde skupisko ludzi w kolegium, najjasniej jak mogl, tlumaczac sytuacje. Jak dotad jego slowa wywolaly smutek i lek, ale nie sprowokowaly gniewu. Barras mial uczestniczyc w ostatnim spotkaniu, ale najpierw musial kupic kolegium troche czasu. W pospiechu opuscil Wieze, przebiegl przez brukowany dziedziniec i wspial sie na straznice nad polnocna brama, stajac twarza w twarz z zaskoczonym straznikiem. -Panie? -Musze rozmawiac z lordem Senedai, wiec wybacz. - Barras wyszedl na blanki, biegnace ponad brama. Calun-Demonow znajdowal sie teraz w zasiegu jego reki. Za nim trojka Wesmenow biwakowala przy niewielkim ognisku, na srodku otwartej przestrzeni, scisnietej miedzy kolegium a pierwszymi zabudowaniami miasta. -Chce mowic z waszym panem! - zawolal Barras. Wesmeni spojrzeli w gore. Barras widzial ich zmarszczone czola. Jeden z nich wstal i podszedl blizej, przykladajac dlon do ucha. -Musze mowic z waszym panem - powtorzyl Barras. Odpowiedzial mu potok plemiennego dialektu Wes i wzruszenie ramionami. -Debil - mruknal pod nosem Barras. Wyprostowal sie i glosno zawolal. - Senedai. Sprowadz lorda Senedai. Rozumiesz? Zapadla cisza, ktora wydawala sie trwac wiecznosc, a potem straznik skinal glowa i odbiegl. Kiedy mijal swych kolegow, powiedzial cos, co spowodowalo, ze obaj sie rozesmiali i spojrzeli na Barrasa. -Smiejcie sie, poki mozecie - mruknal Barras, krzywiac sie i machajac lekko reka. Nie czekal dlugo. Wkrotce Senedai wynurzyl sie z cieni w swiatlo ogniska, wzmocnione jeszcze powoli wstajacym switem. -Brawa dla Negocjatora - wodz plemion Heystron zatrzymal sie w bezpiecznej odleglosci od Calunu. - Ufam, ze wkrotce nastapi zlozenie broni. -Ostatecznie tak, ale nie o swicie. Nie jestesmy gotowi. Senedai parsknal pogardliwie. -No to piecdziesieciu waszych ludzi wkrotce umrze - oswiadczyl i zaczal sie zbierac do odejscia. -Nie, Senedai, zaczekaj. Lord Wesmenow rozlozyl szeroko ramiona i odwrocil sie z powrotem do Barrasa. -Slucham, choc to nie ma znaczenia. -Nie rozumiesz w pelni naszej sytuacji. -Alez rozumiem. Jestescie zdesperowani. Nie macie wyjscia, a chcecie grac na czas. Mam racje? -Nie - Barras potrzasnal glowa, zdajac sobie sprawe, ze na dluzsza mete jego proba jest niemal z pewnoscia skazana na niepowodzenie. - Postaw sie na naszym miejscu. Boimy sie. Nasi ludzie sa przerazeni. Potrzebujemy czasu, by ich uspokoic, zapewnic, ze twoje zamiary sa honorowe. A nade wszystko musimy uporzadkowac nasze sprawy. -Po co? - odparl Senedai. - Nie wolno wam nic ze soba wziac, a to wszystko, co zostawicie i tak bedzie nalezec do nas. Wasi ludzie zas maja pelne prawo bac sie naszej sily i zacieklosci, tylko ze jedynym sposobem na udowodnienie im, ze nie jestesmy bezmyslni i nie mordujemy niepotrzebnie mieszkancow podbitych terenow, jest oddanie ich w nasze rece. -Apeluje do twego czlowieczenstwa, ale takze do twego rozsadku i rozumu. Mozemy uspokoic ludzi, co pomoze i nam, i wam, ale potrzebujemy na to wiecej czasu. To jedna sprawa. Ale dla was duzo wazniejsze jest, aby kolegium bylo zabezpieczone, kiedy juz triumfalnie przekroczycie jego bramy. Mana to bardzo niebezpieczna moc, szczegolne dla tych, ktorzy jej nie pojmuja. Gdybys wkroczyl teraz, bez asysty maga, nie moglbym reczyc za twoje szanse przezycia. -Grozisz mi, magu? - Senedai podniosl glos, a jego twarz nabrala wrogiego wyrazu. -Nie. Jedynie mowie prawde - odpowiedzial spokojnie Barras. -A mimo to czekales na swit, zeby mi to powiedziec. -Przykro mi, lordzie Senedai, ale nigdy wczesniej nie znajdowalismy sie w takiej sytuacji, dlatego nie mielismy pojecia, jak dlugo zajmie nam odciecie zrodla naszej magii. Ale musimy to zrobic albo nie tylko wy, ale cale miasto ulegnie zniszczeniu. Senedai poruszyl sie i otworzyl usta, ale powstrzymal sie. Przez jego twarz przemknelo zwatpienie. Barras wykorzystal szanse. -Pozwol, ze raz jeszcze wyjasnie. Mozecie zaczac teraz zabijac niewinnych, jesli tego pragniesz, ale my nie otworzymy bram ani nie usuniemy ochrony. I nie dlatego, ze nie obchodzi nas los jencow. To kolegium musi byc przygotowane, jesli ma istniec bez magow, a ostatecznie odpowiadamy tu za cala Julatse, a nie tylko tych, ktorych zamierzasz teraz zabic. Dlatego blagam, bys uwierzyl mym slowom. Senedai dlugo wpatrywal sie w Barrasa twardym spojrzeniem. Na jego twarzy malowalo sie zwatpienie i zlosc, ze nie posiada wiedzy, by sprawdzic slowa maga. -Musze sie zastanowic - wycedzil w koncu. - Ile czasu potrzebujecie na to odciecie zrodla... waszej many? Barras wzruszyl ramionami. -Szesc dni. Moze wiecej. -Chyba masz mnie za glupca! - warknal Senedai - Szesc dni. Bez zadnego dowodu, ze mowisz prawde. Jakie mi dacie gwarancje? -Zadnych - odpowiedzial spokojnie Barras. - Moge jedynie powiedziec, ze niczego nie zyskujemy oklamujac cie. Nie oczekujemy znikad pomocy, a sami nie mozemy jej zorganizowac. Rozumiem, ze pragniesz juz ruszac dalej, ale na pewno chcesz najpierw zabezpieczyc swa pozycje tutaj. A tak sie nie stanie, poki nie bedziemy gotowi. Uwierz mi, robimy to dla nas wszystkich. -Jezeli lzesz, sam zdobede twoja glowe. -Zgadzam sie na taki uklad. -Szesc dni... - mruknal Senedai. - Moze dam wam dwa albo trzy. A moze zadnego. Wrzaski umierajacych powiedza wam, kiedy wyczerpala sie moja cierpliwosc. - Wesmen ruszyl w strone obozu, ale odwrocil sie raz jeszcze. - Igrasz z moja nieznajomoscia magii. A moze przepytam jednego ze schwytanych magow? Zdobede troche wiedzy. -Myslalem, ze oni wszyscy nie zyja. -Podobnie jak ja nie powinienes wierzyc we wszystko, co slyszysz. - Senedai przywolal jednego ze straznikow i razem opuscili plac. * * * -A to juz bez watpienia jest wrodzony talent Negocjatora - usmiechnela sie Kerela. Wraz Kardem i Barrasem znajdowali sie w jednej z Dlugich Komnat, gdzie tlum Julatsanczykow zgromadzil sie, by wysluchac generala.-A co w takim razie dokladnie musisz zrobic, zeby "wylaczyc" julatsanska magie? - zapytal Kard z nieco ironicznym usmiechem na ustach. -Nie mam zielonego pojecia. O ile wiem, to chyba nic. Choc przyznam, ze bylem zaskoczony, ze wie tak niewiele o chaotycznej naturze many i jej nieposkromionym naturalnym stanie. -Tym lepiej dla ciebie - Kard poklepal elfa po plecach, a potem spowaznial. - Nie da nam szesciu dni, wiesz o tym? Nie jest az tak glupi. -Nawet jeden dzien ocali sto piecdziesiat istnien - odezwala sie Kerela. -Nie przeceniaj swiatopogladu Wesmenow. Magia wzbudza w nich atawistyczny lek. Senedai wie, albo sadzi, ze wygral. Kilka dni nie zrobi mu roznicy - dodal Barras. -A jednak ten lek nie powstrzymal go przed zlupieniem miasta. - Kard poprawil mundur i obciagnal kaftan. Tlum zaczal sie uciszac. - Rozumiem twoje argumenty, ale jego niecierpliwosc wkrotce wezmie gore. Jency nic dla niego nie znacza, szczegolnie tacy, ktorzy nie moga wykonywac ciezszych prac. Mysle, ze najdalej za trzy dni ustawi przed calunem starcow i mlode dziewczeta. -Niestety, musze sie zgodzic - zastanowila sie Kerela. - Nie moze zweryfikowac twoich slow, wiec zalozy, ze klamiesz i zlozy ofiare Calunowi, chocby po to, by nas popedzic. Barras pokiwal glowa. Zdawal sobie sprawe, ze bedzie jeszcze musial rozmawiac z wesmenskim wodzem. Radosc jego malego zwyciestwa oslabla. Kard rozpoczal przemowe do trzech setek ludzi zgromadzonych w Dlugiej Komnacie. -Dziekuje wam za przybycie i za wasza cierpliwosc. W tej chwili czesc z was slyszala juz pewnie, co sie dzieje za murami. Dla tych, ktorzy nie wiedza, zamierzam wyjasnic cala sytuacje, prosze tylko, aby wszelkie pytania zachowac na pozniej... Barras nie sluchal, jego mysli byly gdzie indziej. Trzy dni. Wesmeni mieli przewage liczebna, w sumie prawdopodobnie osiem do jednego, a nawet wiecej, biorac pod uwage zdolnosci wojownikow. Przynajmniej magowie byli wypoczeci. Z Dordover szla odsiecz, ale Calun uniemozliwial Polaczenie, podobnie jak powstrzymalby kazde inne zaklecie, probujace go spenetrowac. Tymczasem musieli poczynic wlasne plany. Nie zamierzal pokornie poddac kolegium. Teraz, kiedy ludzie wewnatrz murow znali sytuacje, mozna bylo rozpoczac wlasciwe przygotowania. Jesli Julatsa miala pasc, to tylko w bitwie, ktora przez wiecznosc pozostanie niezapomniana i przejdzie do legendy. ROZDZIAL 11 Krucy, a przynajmniej Ilkar i Thraun, uslyszeli odlegle odglosy wesmenskiego obozu na dlugo przed tym, nim doszedl ich dzwiek wody rozbijajacej sie o zachodnie brzegi zatoki Triverne.Byla noc, szesc dni po tym, jak rozstali sie z Darrickiem i Styliannem. Pod przewodnictwem Thrauna, wykorzystujac doswiadczenie Bezimiennego, posuwali sie szybko po coraz trudniejszym, nierownym terenie w niskich partiach Klow Sunary, najwiekszego polnocnego lancucha. Zmuszeni do podazania nieuczeszczanymi sciezkami, by omijac wioski i posterunki Wesmenow, pokonywali poszarpane klify, geste lesne doliny, zdradliwe stoki, rumowiska i plaskowyze. Dla Hirada bylo to szesc dni narastajacego niepokoju, kiedy obserwowal, jak Denser coraz bardziej odsuwa sie i zamyka w sobie. Poczatkowa euforia spowodowana sukcesem i spokojny odpoczynek szybko ustapily miejsca ponurej kontemplacji samego siebie, a wreszcie gburowatej niecheci do jakiejkolwiek interakcji. Nawet Erienne cierpiala z powodu jego nastrojow, a jej lagodny dotyk zbyt czesto prowadzil do ostrych slow i gniewnego odrzucenia. -W pewien sposob czuje sie tak, jakby wypelnil to, po co sie narodzil - powiedziala im czwartego wieczoru, po tym jak Denser, jak zwykle wczesniej niz inni, polozyl sie spac. - Wiem, ze w glebi duszy zalezy mu na mnie i na naszym dziecku, ale wydaje sie, ze to mu nie wystarcza i dlatego to ukrywa. Tak dlugo poszukiwal Zlodzieja Switu i doskonalosci, jaka dla niego reprezentowal, ze teraz, gdy juz go nie ma, jest kompletnie zagubiony. -A mysl o zblizajacej sie inwazji smokow wcale go nie podpala - dodal Ilkar. - Wybaczcie gre slow. -Nie - zgodzila sie. - W ciagu ostatnich dni opuscila go wszelka energia i chec do dzialania. To dosyc dziwne, szczegolnie biorac pod uwage, czego dowiedzielismy sie poprzedniej nocy. - Erienne miala na mysli swoje Polaczenie, ktore przynioslo pierwsze znaczace wyniki pomiarow cienia w poludnie. Mial on zakryc Parve za okolo trzydziesci dni, chyba ze Krucy znajda sposob na zamkniecie szczeliny. Trzydziesci dni, a potem to smoki beda rzadzic Balaia. Ale dla Hirada to nadal byla odlegla przyszlosc. Teraz musieli przede wszystkim ominac Wesmenow i dotrzec do Julatsy. Zatrzymali sie w obnizeniu chronionym od zimnego, porywistego wiatru wiejacego od zatoki. Nad nimi drzewa slanialy sie, szeleszczac liscmi, trawa kladla sie po ziemi, a kolczaste krzewy plataly sie z rosnaca wokol paprocia. Zeszli po dlugim, blotnistym stoku, otoczonym ostrymi jak zeby skalami, prosto do zaglebienia wypelnionego pokrytymi mchem kamieniami i zwirem. Przeciwlegly stok porosniety byl kwitnacym wrzosem, sposrod ktorego wygladaly gole skaly. Gdzieniegdzie karlowate, pokrzywione drzewa wyrastaly w miejscach oslonietych od krolujacego tu wichru. Thraun i Ilkar wspieli sie na brzeg, by zbadac sytuacje nad zatoka. Hirad rozcieral ukryte w rekawiczkach, ale mimo to skostniale dlonie i z wdziecznoscia przyjal kubek goracej kawy, zadowolony z decyzji, by nie zostawiac za soba piecyka Willa. Wczesniej, tego samego dnia, uznawszy, ze konie beda wkrotce tylko przeszkadzac, wypuscili je w zalesionej dolinie, niszczac siodla, oglowia i strzemiona, a takze wszystko inne, czego nie mogli bez trudu zabrac. Po krotkiej dyskusji Thraun zarzucil sobie na plecy spakowany piecyk Willa i niosl go dalej, nie lapiac nawet zadyszki. Teraz wszyscy byli wdzieczni za jego cieplo i praktycznosc. Ustawili piecyk na plaskim glazie, a unoszacy sie z niego cienki slup dymu byl zupelnie niewidoczny na tle zachmurzonego nieba. Swiatlo bylo za slabe, by mogli widziec dobrze swe twarze, a co dopiero, by zdradzic ich polozenie. Do switu pozostalo jakies piec godzin. -Jak daleko jestesmy? - zapytal Hirad. -W prostej linii okolo pol godziny truchtem, dwa razy tyle, jezeli chcemy wybrac odpowiednia strone podejscia. Bedziemy musieli przesunac sie jeszcze troche na polnoc albo zostaniemy zauwazeni - odpowiedzial Thraun. -Co tam jest? - zapytal Bezimienny. -Sam zobaczysz, bo swiatlo od wody jest calkiem niezle - dodal Ilkar. - Oceniamy oboz na jakies trzystu ludzi, namioty klasycznie ustawione w plemienne polkola wokol proporcow i ognisk. Maja trzy straznice skierowane na lad i kilka zadaszonych magazynow, pewnie zapasy do transportu przez zatoke. Glowny szlak biegnie od poludnia. My musimy podejsc od polnocy, za najdalsza straznica, a i tak bedzie to ryzykowne. Hirad skinal glowa. -Lodzie? -Duzo. Od malych zaglowek, po sredniej wielkosci galeony, zdolne do podrozy po oceanie, choc bogowie chyba tylko wiedza, skad wzieli te ostatnie. Nie powinno byc problemu ze znalezieniem czegos dla nas. -Co jest na drugim brzegu? - zapytal Will. -Mysle, ze jakies solidniejsze umocnienia - odpowiedzial Thraun - ale tak daleko nie widzielismy. Zeby to ominac i tak musimy plynac prosto na wodospad Goran. -Skroci to tez nieco nasz czas podrozy - dodal Bezimienny. -A co z konmi, po drugiej stronie? - zapytal Will. -Mamy dwie mozliwosci - zastanowil sie Ilkar. - Albo ukradniemy je Wesmenom, albo bedziemy liczyc na to, ze straz jeziora Triverne nie zostala rozbita. A to nie jest niemozliwe, zwazywszy, ze natarcie Wesmenow dotarlo dotychczas do Julatsy. Hirad otarl usta reka. -Dobra. W teorii wszystko gra. Teraz praktyka. Jak zdobedziemy lodz, nie alarmujac obozu? -Skoncz kawe i chodz, to ci pokaze - zaproponowal Ilkar - Thraun i ja mamy pomysl. Wkrotce Krucy lezeli w jednej linii, spogladajac w dol dlugiego, porosnietego paprocia stoku, ktory opadal ku lakom i plazom nad brzegiem zatoki Triverne. Na poludniu ciagnal sie az do stromej skarpy, a potem juz do samych Czarnych Szczytow, podczas gdy na polnocy, w miare zblizania sie do odleglego o dzien jazdy wybrzeza, lagodnial i przechodzil w regularne wzgorza. Przed nimi znajdowal sie posterunek Wesmenow. Panowala cisza, choc na srodku obozu, posrod szesciu magazynow z towarami, plonelo potezne ognisko, a wokol niego siedzieli wojownicy. Wzdluz brzegu usytuowane byly kolejne ogniska, oswietlajac rzedy lodzi wyciagnietych na plaze, ale pozostala czesc obozu ginela pograzona w mroku oblanym jedynie slabym swiatlem ksiezyca odbijajacego sie w wodach zatoki. Z powodu tego swiatla Hirad widzial wszystko w lekko niebieskawej, zamazanej poswiacie, ale bez trudu dostrzegl trzy straznice, kazda, jak go zapewniono, obsadzona dwoma straznikami i wyposazona w dzwon. Widok z poludniowej wiezy obejmowal glowny szlak, w pewnej odleglosci znikajacy na zachodzie, a takze niewielka zagrode, gdzie trzymano konie i bydlo. Nieopodal znajdowaly sie kurniki i chlewy, ale wsrod zwierzat panowal spokoj. Na pierwszy rzut oka w obozie nie bylo destranow, ale Hirad nie mial watpliwosci, ze te potezne bojowe psy gdzies tam sa, najprawdopodobniej w okolicach magazynow, by odstraszyc Wesmenow zamyslajacych na wlasna reke powiekszyc swoje racje. Pozostale dwie wieze, ustawione w rownej odleglosci na obwodzie obozu, zaslanialy czesciowo maszty wesmenskich namiotow rozstawionych przy lopoczacych na wietrze proporcach wokol wygaszonych ognisk. Thraun mial racje. Mogli podejsc jedynie od polnocy, tak by znalezc sie w zasiegu jednej tylko straznicy. -Dobrze - powiedzial Thraun. - Tam widzicie nasz punkt wejscia. Musimy przejsc gora obozu, okrazyc glowne ognisko i zejsc na plaze. Trzeba bedzie zdjac tych dwoch na straznicy, bo nas zobacza. Ilkar uwaza, ze dwojka ludzi w Plaszczach-Ukrycia jest w stanie zaskoczyc straznikow i usunac ich po cichu. Tak wyeliminujemy pierwsza przeszkode. -Czyli dwojka magow - odezwal sie Denser. - A ktorych dwoch Ilkar mial na mysli? -Mozesz mowic bezposrednio do mnie, Denser. Zrozumiem. Hirad westchnal ciezko. -Musimy wspolpracowac albo nas zabija - zmarszczyl brwi, spogladajac na Ciemnego Maga. - Wiem, ze jest ci teraz ciezko, ale mamy przed soba zadanie i potrzebujemy cie. Tam jest trzystu Wesmenow. Jak sadzisz, ile wytrwamy, jesli zorientuja sie, ze jestesmy na plazy i kradniemy ich lodzie? -Doskonale rozumiem nasza sytuacje. Chcialem po prostu wiedziec, kogo Ilkar proponuje do uczestnictwa w swojej samobojczej misji. -Siebie i ciebie, oto kogo - odparl Ilkar. - Moze przestaniesz wtedy myslec o swym wewnetrznym bolu, czy cokolwiek to jest. -Nie masz pojecia, co czuje - odparl Denser poblazliwie. Ilkar byl powazny. -Wiem. Ale teraz starasz sie jak diabli, zebysmy wszyscy cierpieli razem z toba. Sprobuj znowu byc czescia nas, moze ci to dobrze zrobi. Mnie na pewno. -A ty sprobuj sobie wyobrazic, ze dokonanie dziela twojego zycia okazuje sie przeklenstwem - warknal Denser. -Dosyc - ucial Bezimienny. - Nie mamy czasu - jego glos potrafil poskromic zapalczywosc ich wszystkich. - Thraun, mow dalej. -Duzo zalezy od tej straznicy. Jak widzicie, nie mozemy po prostu zejsc od polnocy, bo klif jest zbyt stromy. Musimy przejsc dookola obozu, tam dostac sie na dol i trzymac sie cieni pod skalnymi polkami. - Thraun wskazywal po kolei miejsca, o ktorych mowil, ale Hirad nie dostrzegal ich zbyt dokladnie. -Czy ta straznica to juz caly plan? - zapytal Will. Thraun potrzasnal glowa. -Jezeli chodzi o dotarcie do obozu, to w zasadzie tak. Ale nasz plan ma jeszcze dwa wazne punkty. Po pierwsze, zabezpieczenie, w razie gdyby nas zobaczono, a po drugie, zastanawialismy sie nad niewielkim sabotazem, skoro juz tu jestesmy. -O bogowie - mruknal Denser. Hirad usmiechnal sie. -Niegrzecznie byloby nie sprobowac - ucieszyl sie. - Opowiadaj. * * * Styliann nie skierowal sie do zatoki Gyernath. Od chwili, kiedy opuscil Darricka i jego pozalowania godnych jezdzcow, nie mial najmniejszego zamiaru tam jechac. Spotkal sie z Xeteskianami sluzacymi pod generalem, ale nie byli w stanie mu nic zaoferowac, a mial zamiar poprowadzic jedynie oddzial najwyzszej klasy.Dlatego tez zblizyl sie do umocnien po wschodniej stronie Kamiennych Wrot w otoczeniu zaledwie dziewiecdziesieciu Protektorow. Mial przed soba jakies tysiac piecset wesmenskich wojownikow, ale nie przejmowal sie zbytnio. W otwartej walce pewnie moglby ich zmusic do poddania, a moze nawet do ucieczki, ale nie przybyl tu, by walczyc. Chcial tylko uzyskac szybki przejazd z powrotem na wschod, postanowil wiec obiecac cos, czego nie mial zamiaru dac. Pomoc. Jego przybycie wywolalo duza konsternacje na platformie biegnacej wewnatrz czesciowo juz ukonczonej palisady. Slyszal krzyki i szczekanie psow, a straznicy nakladali cieciwy na luki. Kazano mu sie zatrzymac i posluchal. Zachodzace slonce odbijalo sie od masek Protektorow wyraznie wzbudzajacych niepokoj wsrod Wesmenow. Styliann siedzial na koniu posrodku kordonu swych obroncow i z rekami wspartymi na leku siodla obserwowal, jak wsrod Wesmenow powoli zapanowuje porzadek. Poczatkowa zadza ataku zostala powstrzymana i wkrotce z tlumu gniewnych wojownikow wylonil sie mezczyzna chroniony przez czterech straznikow. Stapal pewnie, szybko skracajac dystans, az wreszcie zatrzymal sie zaledwie kilka metrow od pierwszej linii Protektorow. Dwa tuziny zamaskowanych glow uwaznie obserwowalo jego ruch, nie dobywajac broni, ale przygotowujac sie do ewentualnego starcia. Wesmen przemowil plemiennym Wes, twardym, kaszlacym glosem, ale szybko i pewnie. -Wkraczasz na ziemie nalezace do zjednoczonych plemion. Podaj powod przybycia. -Wybacz mi to nagle pojawienie sie. - Styliann dawno nie uzywal Wes, ale potrafil sie porozumiec w prostych kwestiach. - Zanim przemowie, chcialbym wiedziec do kogo. Wesmen pochylil lekko glowe. -Znasz nasz jezyk, wiec zaslugujesz na pewien szacunek. Moje imie brzmi Riasu. Kim ty jestes? -Styliann, wladca Xetesku - mag nie widzial powodu, dla ktorego mialby wyjasniac te drobna niescislosc. - Ty tutaj dowodzisz? Riasu skinal glowa. -Mam armie ponad dwoch tysiecy wojownikow. Strzezemy przeleczy przed wrogami. A ty wygladasz jak jeden z nich. Styliann wiedzial, ze przemowa Wesmena byla wiele barwniejsza, ale w tak krotkim czasie nie mogl sobie pozwolic na zastanawianie sie nad kwiecistoscia stylu jego wypowiedzi. -Znam sprawnosc twoich wojownikow - wodz Xetesku z trudem dobieral slowa - ale nie macie magii. Ja wam ja przynosze. Riasu rozesmial sie. -Nie potrzebujemy twojej magii. Jest zla i musi zginac. Tak jak ty. Styliann nie poruszyl sie mimo grozby. -Wiem, ze boicie sie... - zaczal. -Ja niczego sie nie boje - przerwal mu ostro Riasu. Styliann uniosl dlonie w uspokajajacym gescie. -Wasze... ee... wierzenia. Ale znasz przeciez prawde. Wasze strzaly nie moga zranic mnie ani moich ludzi. Sprobuj - przywolanie Pancerza-Ochrony zajelo Styliannowi sekunde, ale Riasu potrzasnal glowa. -Znam wasza magie. Mow, czego chcesz, albo stracisz glowe. -Kto dowodzi waszymi armiami na wschodzie? -Lord Tessaya. -Z nim bede mowic - powiedzial Styliann. -Jesli pozwole ci przejechac - odparl Riasu - a wcale nie mam na to ochoty. Czego chcesz? Styliann pokiwal glowa. Nie pragnal demonstracji sily. Sam fakt, ze Riasu nie kazal go zaatakowac, dowodzil ostroznosci Wesmena i jego leku przed potega magii, nie mowiac juz o oczywistej sile Protektorow. Obawial sie jednak, ze wodz moze go zle zrozumiec, a nie mogl sobie pozwolic na utrate zadnego z Protektorow po tej stronie przeleczy. -Usiadzmy przy ognisku, zjedzmy i porozmawiajmy - zaproponowal byly wladca Xetesku. - Tutaj, na neutralnym terenie. -Dobrze - Riasu wykrzyczal rozkazy do ludzi przy bramie palisady. W odpowiedzi pojawili sie Wesmeni z opalem, kotlem do gotowania, zywnoscia, a takze jeszcze paru wojownikow, ktorzy zajeli pozycje pomiedzy Styliannem, a swym wodzem. Wkrotce plomienie strzelily ku niebu, podgrzewajac wode w kotle, a Xeteskianin i Wesmen zasiedli po dwoch stronach ogniska, majac za soba kazdy dwunastu straznikow. Reszta Protektorow zostala odeslana na taka sama odleglosc, w jakiej znajdowali sie pozostali Wesmeni. Styliann usmiechnal sie w duchu, widzac, jak Riasu organizuje spotkanie. Wesmen nie mial pojecia o naturze Protektorow, ich wiezi i komunikacji. Gdyby spotkanie poszlo zle, Riasu bylby martwy, jego straz pokonana, a on sam doskonale chroniony, i to na dlugo przed tym, nim dotarlaby jakakolwiek pomoc zza palisady. Mimo to Wesmen byl zadowolony, a Styliannowi o nic wiecej nie chodzilo. Z winem i miesem w dloniach Riasu przemowil: -Nie powiem, ze to przyjemnosc, ale nie bede tez rzucal wojownikow do niepotrzebnej bitwy. Tego wlasnie nauczyl nas Tessaya. -Ale nie powstrzymalo to znacznych strat pod Julatsa - odparl Styliann, popijajac goraca i nieco gorzka lisciasta herbate, ktora wybral zamiast wina, by zachowac czysty umysl, i sprawdzil prostym zakleciem wykrywajacym trucizny. -Nic o tym nie wiem. -A ja tak - wzrok Stylianna, ulepszony magia, przebil sie przez blask ogniska i mrok wieczoru i dostrzegl na twarzy Wesmena cien zwatpienia. - Wasz stosunek do magii w niczym wam nie pomaga - ciagnal Xeteskianin. - Nienawidzicie magii, bo jej nie rozumiecie. Gdyby bylo inaczej, uznalibyscie ja za wielce przydatna. Riasu parsknal pogardliwie. -Watpie. Jestesmy rasa wojownikow. Wasze sztuczki moze i pozwalaja zabijac i ranic albo widziec odlegle rzeczy, ale pewnego dnia i tak was pokonamy. Styliann westchnal. Dyskusja nie posuwala sie w oczekiwanym kierunku. -Ale powiedziales, ze nie bedziesz niepotrzebnie narazal zycia swoich ludzi. Jesli mnie nie posluchasz, to tak wlasnie bedzie. - Styliann przeklinal swoja ograniczona znajomosc slownictwa Wes. Trudno bylo podkreslic sens zdania i musial wszystko tlumaczyc w toporny sposob, jesli Riasu mial go przepuscic przez przelecz. -Opowiedz mi o swojej propozycji. - Riasu zmienil temat, jakby nie uslyszal, a co dopiero zrozumial wszystko, co Styliann dotychczas mowil. -To proste - odrzekl Xeteskianin. - Ja chce szybko dotrzec do mojego kolegium. Wy chcecie zniszczyc magie. Pomozecie mi, a ja, jesli pozwolicie przezyc mojej magii, pomoge wam. -Przysiegalismy zniszczyc wszelka magie - wzruszyl ramionami Riasu. - Po coz mielibysmy sie z toba ukladac? -Nigdy nie uda sie wam zniszczyc magii - odpowiedzial Styliann. - Jesli zyje jeden mag, zyje magia. Jesli zyje magia, inni moga sie jej nauczyc. Poza tym nigdy nie zdobedziecie Xetesku. -Taki jestes pewien. A co jesli tu umrzesz? Styliann rozmasowal skronie kciukiem i srodkowym palcem prawej dloni. Powinien byl sie spodziewac takiego ograniczonego i agresywnego oslego uporu. Nie umniejszalo to jednak jego frustracji. -Nie zabijesz mnie tu. Nie masz dosyc sil - spojrzal Riasu prosto w oczy. Wesmen zesztywnial. -Smiesz mi grozic na mojej ziemi? -Nie. - Styliann pozwolil sobie na krotki smiech. - Mowie jedynie prawde. -Dwa tysiace wojownikow... - Riasu wskazal kciukiem w strone palisady. -Tak, wiem. Ale wasze... wierzenia... (ach, zebym znal slowo znaczace "niewiedza") na temat magii uniemozliwiaja ci widzenie prawdy. Mam tu prawie stu swoich ludzi i sadze, ze gdybym musial walczyc, nie obawialbym sie o wynik. Oni sa magiczni. Gdybys widzial, jak walcza, zrozumialbys. -Wyrznelibysmy was do nogi. -Dobrze walczycie, ale nie znacie magii. Nie chce walczyc. Pozwol mi porozmawiac z Tessaya. Riasu uniosl palec wskazujacy. -Dobrze. Zrobimy probe. Jeden z twoich zamaskowanych przeciw dwom moim wojownikom. -To bedzie nierowna walka - zaprotestowal Styliann. - Nie chce przelewac krwi twoich ludzi. -To okresl warunki - odparl Riasu. -Jeden z moich przeciw czterem twoim, z bronia lub bez. Ale ja nie pragne tego ogladac. Riasu uniosl brwi. -Czterech? Chce to zobaczyc. I to z bronia. Obejrzyjmy prawdziwa walke - pochylil sie na lewo i powiedzial cos do jednego ze straznikow. Mezczyzna skinal glowa i pobiegl w strone palisady. - Wybierz, kogo chcesz. -Naprawde musisz to zobaczyc? To niepotrzebna smierc - Styliann wydal wargi. -Moze dla ciebie. -Jak chcesz - Styliann wstal od ogniska, zapominajac o jedzeniu. Moze to bylo nieuniknione. Wszystko zalezalo od tego, czy Riasu potraktuje to z honorem, czy uzna za zniewage. Palcem przywolal najblizszego Protektora. -Wybierz takiego, ktory chce walczyc. To nie ochrona, tylko udowodnienie waszej sprawnosci, wiec starcie ma byc szybkie i krwawe. Zrozumiales? - zapytal wojownika. -Zrozumialem. -Swietnie. Kto to bedzie? Protektor milczal, naradzajac sie ze swymi bracmi. -Cil. -Dajcie mu swa sile i wzrok. Niech walczy szybko i bezblednie - polecil Styliann. -Tak sie stanie - Protektor odwrocil sie. Z grupy znajdujacej sie z tylu wyszedl Cil. Kiedy wkroczyl w krag swiatla, w hebanowej masce odbil sie zolty plomien. Za nia nieruchome oczy wpatrywaly sie w czworke Wesmenow stojacych po lewej stronie i spokojnie opartych o bron. Styliann powrocil do ogniska i stanal naprzeciw Riasu. Wodz byl zdenerwowany i niepewny, w przeciwienstwie do tych, ktorych wybral do walki. Czterech poteznych mezczyzn, odzianych w futra i metalowe helmy stanelo w polkolu, dwoch dzierzylo dlugie miecze, a dwoch ciezkie, obusieczne topory. Byli gotowi. Cil zblizyl sie, z toporem w prawej i mieczem w lewej dloni. Protektor, ubrany w ciezkie skory i kolczuge, mial niemal dwa metry wzrostu i gorowal nad krepymi zwalistymi przeciwnikami. Stal w otwartej postawie, z bronia opuszczona wzdluz ciala. Czekal. -Mozesz jeszcze ocalic swoich ludzi - powiedzial Styliann. Riasu usmiechnal sie lekko i potrzasnal glowa. -Sami sie ocala. Walczyc! Wesmeni ruszyli, by okrazyc stojacego w bezruchu Cila, jakby nie zauwazajacego tych dwoch, ktorzy pojawili sie po jego bokach. Glowe trzymal prosto, patrzac na topornikow zblizajacych sie z przodu na lekko ugietych nogach i trzymajacych bron oburacz. Na znak topornika, jeden z tych znajdujacych sie za Protektorem zrobil szybki wypad, mierzac w plecy Cila. Protektor machnal toporem, blokujac uderzenie i konczac z ostrzem blisko ziemi. Nie odwrocil sie jednak ani nie poruszyl stop. Mezczyzna odskoczyl i zaczelo sie okrazanie. Styliann zalozyl rece na piersiach. Teraz nalezalo juz tylko zaczekac, az sami upomna sie o smierc. Nagle zapomnial, ze nie mial ochoty ogladac rozlewu krwi. Moze wlasnie takiego pokazu potrzebowali Wesmeni. Przypomnienia, ze zdobycie Kamiennych Wrot nie znaczyloby nic dla magow Xetesku. Cil powrocil do otwartej postawy i zastygl. Styliann wiedzial, ze slucha swoich braci, wyczuwa ziemie pod stopami i smakuje powietrze wokol siebie. Zdecydowawszy, ze klucz do zwyciestwa tkwi w liczebnosci, Wesmeni zaatakowali razem, ze wszystkich czterech stron. Cil zablokowal pierwszy topor mieczem, jednoczesnie uderzajac w tyl toporem i trafiajac w glowe Wesmena wznoszacego wlasnie swoj miecz do ataku. Cialo wojownika padlo na ziemie, a z jego czaszki wyplynal mozg. Cil blyskawicznie zawrocil topor, blokujac wysoki zamach nastepnego przeciwnika i probujac go rozbroic, a jednoczesnie ustawil miecz rownolegle do plecow, chroniac sie przed atakiem czwartego wojownika. Gwaltownie pociagnal drzewce swojego topora, wytracajac bezradnego Wesmena z rownowagi. Po raz pierwszy oderwal stopy od ziemi, robiac cwierc obrotu w lewo i z calej sily rzucajac topornika na jego towarzysza. Obydwaj mezczyzni upadli na ziemie. Znowu sie odwrocil, zbil pchniecie skierowane w swoj bok i uderzyl toporem w poprzek na wysokosci pasa, ku gorze, przecinajac zoladek i roztrzaskujac klatke piersiowa Wesmena. Kiedy obracal sie ku pozostalym dwom, jego topor ociekal jeszcze krwia i wnetrznosciami wojownika. Wesmeni poderwali sie z ziemi, ale on byl szybszy. Uderzyl plazem topora w twarz jednego, a jednoczesnie zatopil miecz w sercu drugiego. Nim Styliann zdolal go zatrzymac, odrabal glowe ostatniemu przeciwnikowi. Skonczywszy, powrocil do otwartej postawy. Krew sciekala z jego broni na ziemie pokryta zmasakrowanymi cialami. Wokol panowala grobowa cisza. Styliann zwrocil sie do Riasu spogladajacego na trupy swych wojownikow z otwartymi ustami. -Teraz wyobraz sobie, ze walcza wszyscy moi ludzie, a ja wspieram ich jeszcze swoja magia. Ty tego chciales, nie ja. Riasu spojrzal na niego, drzac z wscieklosci, ale w jego oczach czail sie lek, a z twarzy bilo upokorzenie. -Zginiesz za to. - Riasu machnal reka i ze szczytu palisady posypaly sie strzaly, prosto na scisly szyk Protektorow, ktorych oczy zwrocone byly ku Cilowi. Drzewce blysnely w swietle popoludnia i co do jednego odbily sie od niezawodnego Pancerza-Ochrony Stylianna. -Sprawdzasz mnie - Xeteskianinowi udalo sie usmiechnac. - To dobrze. Teraz jednak, bede rozmawial z lordem Tessaya. -Nie probuj mi rozkazywac - warknal Riasu z dzikim wyrazem twarzy. -Ostrozniej dobieraj slowa - ostrzegl go Styliann. - Jestes daleko od swych dwoch tysiecy ludzi. Oczy Riasu zdradzaly jego strach, kiedy nerwowo ocenial sytuacje. Byl nieprzyjemnie blisko tuzina Protektorow, a tylez samo jego straznikow nie zapewniloby mu zadnej ochrony. -Wysle wiadomosc do Tessayi, ze chcesz z nim rozmawiac. -Dobrze. Nie mam ochoty ogladac wiecej rozlewu krwi. Riasu szybko sklonil glowe i odwrocil sie do odejscia. Zatrzymaly go slowa Stylianna: -Dam ci czas do jutra o tej porze na dostarczenie odpowiedzi - powiedzial. - Wtedy bede musial przekroczyc przelecz. Z toba albo po tobie. -Nie zapomne, co uczyniles, Styliannie, lordzie Xetesku. A nadejdzie chwila, gdy zostaniesz sam. Strzez sie tej chwili - powiedzial Riasu, a potem ruszyl szybko w strone palisady. Jego straznicy pozostali, niepewnie spogladajac na ciala wspolplemiencow. -Zabierzcie ich - zwrocil sie do Wesmenow Styliann. - On nic wam nie zrobi. Cil oczyscil i schowal bron, a potem dolaczyl do reszty Protektorow. Styliann patrzyl jeszcze za oddalajaca sie sylwetka Riasu, a potem usiadl z powrotem przy ognisku. Biedny glupiec. Przekona sie, prawdopodobnie ku swemu nieszczesciu, ze zaden xeteskianski mag, a juz szczegolnie takiej rangi, nie pozostaje nigdy sam. ROZDZIAL 12 Krucy posuwali sie szybko wzdluz rozpadliny, w ktorej wczesniej rozbili oboz. Piecyk Willa, zgaszony ziemia i zapakowany w skorzany pokrowiec, znajdowal sie z powrotem na plecach Thrauna. Zmiennoksztaltny prowadzil grupe, a tuz za nim szedl Bezimienny. Hirad objal tylna straz, w ten sposob Denser, Ilkar, Erienne i Will byli otoczeni przez wojownikow.Omowili rozne sposoby zdobycia lodzi, jednak najprostszy, czyli poslanie magow pod Plaszczami-Ukrycia, aby ukradli ja i poprowadzili w gore strumienia, zostal odrzucony z rownie prostego powodu - zaden z nich nie odroznial dziobu od rufy. Co wiecej, ku rozbawieniu wszystkich, Ilkar przyznal, ze nie tylko nigdy nie uczyl sie plywac, ale na dodatek panicznie obawial sie wody. Poza tym Krucy chcieli tez jakos zaszkodzic Wesmenom. W koncu Denser niechetnie przystal na pierwszy plan Ilkara, ale Hirad mial swoje obawy. Xeteskianin nie myslal jasno, a to moglo stanowic zagrozenie dla Ilkara podczas zdobywania straznicy. Jakikolwiek sabotaz mogl nastapic dopiero po zdobyciu odpowiedniej lodzi. Fajerwerki, o ktorych mowil Ilkar, bez watpienia musialy spowodowac ich odkrycie i wymusic szybka ucieczke, a mimo to wszyscy sie zgodzili. Zdawali sobie sprawe z waznosci i pilnosci swej misji, ale Ilkar w szczegolnosci pragnal zaklocic zaopatrzenie dla armii atakujacych kolegia. Z wierzcholka polnocnego kranca rozpadliny prowadzila na dol sciezka kamienista, ale solidna i wiodla do krawedzi ostrego klifu, u jego podstawy z wody wynurzaly sie zwaly kamienia. Trzymali sie tej podstawy, kryjac sie w cieniu skal wyciagajacych sie w strone obozu wroga, dopoki Thraun nie zatrzymal ich, przypuszczalnie na granicy widzenia wesmenskich straznikow. Noc byla ciemna, a od pierwszego namiotu obozowiska dzielilo ich niewiele ponad sto metrow. Na razie znajdowali sie poza zasiegiem straznic. Byli bezpieczni. Pare metrow dalej zaczynal sie odkryty teren, gdzie staliby sie doskonale widoczni. -Ruszymy za wami po policzeniu do trzystu, chyba ze uslyszymy, ze macie klopoty - powiedzial Thraun. - Znacie miejsce spotkania. Gotowi? Ilkar skinal glowa. Denser wzruszyl ramionami. -Miejmy to juz za soba - zgodzil sie. Hirad popatrzyl na niego ponuro. -Skup sie na swoim polozeniu, Denser. Kazdy blad moze was obu kosztowac zycie, a to byloby niewybaczalne. -Nie osleplem ani nie zwariowalem - mruknal Denser. -Tylko straciles motywacje - wtracil Ilkar. -Ale nie szacunek dla przyjaciol - odparl mag, wpatrujac sie twardo w Ilkara. -Ciesze sie. W porzadku. Ruszajmy. Ilkar i Denser zaintonowali cicho zaklecie, poruszajac rekami wzdluz ciala. Nastepnie Xeteskianin skinal szybko glowa, dal krok do przodu i zniknal. Elf poszedl w jego slady. Hirad slyszal ich ciche, oddalajace sie glosy. -O bogowie, niech lepiej mnie nie zawiedzie - wyszeptal barbarzynca. -Nie zrobi tego - pokrecila glowa Erienne. - Przede wszystkim nie jest glupi. -Za to uparty, trudny i cholernie nieszczesliwy - podsumowal Hirad. -Nikt nie jest doskonaly - Erienne zmusila sie do slabego usmiechu. -Prawda - Hirad spojrzal w strone obozu Wesmenow. Jak uzgodnili, Ilkar prowadzil, a Denser szedl tuz za nim, z dlonia za pasem. Plaszcze-Ukrycia okrywaly ich ciala niewidocznoscia, lecz nie blokowaly dzwiekow, totez elf trzymal sie golej ziemi, starannie omijajac wysoka do pasa trawe, porastajaca brzegi klifow, a takze teren w gore stoku, w strone miejsca, skad pierwszy raz dostrzegli oboz. -Nie zatrzymuj sie, kiedy dotrzemy do drabiny - ostrzegl Denser. -Nie zamierzam - odparl Ilkar dosyc ostro. - Znam zasady dzialania tego zaklecia. A ty mow ciszej. -Z przyjemnoscia - syknal Denser. -Co do diabla sie z toba stalo? - wyszeptal Ilkar, czujac, jak odplywa z niego caly gniew. -Nie zrozumiesz - westchnal Ciemny Mag cichym i miekkim glosem. -Sprobuj. -Pozniej. Na wiezy pojdziesz w lewo czy w prawo? -W lewo, jak uzgodnilismy. -Upewniam sie - usprawiedliwil sie Denser. Kiedy mijali pierwsze namioty, skupione wokol proporcow, w obozie panowala calkowita cisza. Zwolnili. Przez plotno najblizszego namiotu dobiegaly ich odglosy chrapania. Gdzies w obozie zarzal kon, a wiatr szarpiacy plotnem namiotow i naciagajacy liny niosl przykry zapach swinskich odchodow i strzepki rozmowy ze straznicy albo od strony glownego ogniska. Ilkar spokojnie analizowal czekajace ich zadanie. Z bezpiecznego schronienia w rozpadlinie to wszystko wygladalo duzo prosciej, ale z bliska straznica wydawala sie bardzo wysoka i obsadzona poteznymi Wesmenami. Elf przygladal jej sie i w miare jak sie zblizali, w kompletnej ciszy slyszeli jedynie swoje kroki. Straznica wyrastala na jakies siedem metrow i zbudowano ja z czterech solidnych pni wkopanych w ziemie i oblozonych kamieniami dla wiekszej stabilnosci. Krzyzowa konstrukcja z desek wzmacniajaca budowle ciagnela sie az do przykrytej dachem platformy, gdzie stalo dwoch straznikow. W lewym rogu straznicy, do jednego ze slupow podtrzymujacych dach przymocowano dzwon, ktorego serce unieruchomiono lina, by opieralo sie powiewom wiatru. -Pamietaj, w gardlo albo w oko i do mozgu. Nie moga wydac zadnego dzwieku - szepnal Denser. -Wiem - odpowiedzial elf, ale w srodku czul, ze nerwy splataja mu sie w jeden napiety wezel. Nie przywykl do takich zadan. Zabijal, ale przy pomocy miecza albo zaklecia. To... bylo cos innego. - Ide na gore. Drabina biegla pomiedzy dwoma slupami od strony obozu i konczyla sie przy przerwie w wysokiej do pasa balustradzie otaczajacej platforme. Dwojka znudzonych straznikow opierala sie o nia po stronie skierowanej na zewnatrz obozu i od czasu do czasu wymieniala ciche uwagi. Ilkar chwycil ostroznie boki drabiny, starajac sie nie wytracic pedu. Drewno skrzypnelo alarmujaco i elf wstrzymal oddech, obserwujac platforme w poszukiwaniu oznak poruszenia. Wydawalo sie jednak, iz Wesmeni niczego nie uslyszeli. Jak na razie wiatr okazal sie zbawienny. Zdenerwowanie Ilkara na chwile ustapilo miejsca lekowi. To bylo zadanie dla wojownika, tylko ze zaden z nich nie bylby w stanie utrzymac zaklecia. Nawet Bezimienny, korzystajacy ze Skrzydel Cienia wkrotce po oswobodzeniu spod jarzma Powolania Protektorow, nie potrafilby utrzymac Plaszcza-Ukrycia. W tym zakleciu byla subtelnosc, jakiej nalezalo sie nauczyc. Umiejetnosci utrzymywania ogniska many i wykonywania prostych dzialan w ruchu i bez utraty koncentracji na zakleciu stanowily niuanse nielatwe do opanowania. Prostych dzialan, takich jak morderstwo, pomyslal ponuro Ilkar. Piec stopni od szczytu drabiny wszystko zaczelo isc zle. Z kazdym krokiem swieze drewno protestowalo kolejnymi skrzypnieciami. Ilkar zwolnil, ale nieuniknione bylo pojawienie sie straznika przy balustradzie. Wesmen ze zmarszczonym czolem wpatrywal sie w ciemnosc pod soba, nie widzac nic. Ilkar poczul dlon Densera na belce, ktora wlasnie opuszczala jego stopa. Nie powinni sie znalezc tak blisko - Denser nie zwolnil i nie mogl zdawac sobie sprawy z niebezpieczenstwa. -Cofnij sie - wyszeptal Ilkar, jakby chcial popedzic straznika i dalej wspinal sie na gore, zwalniajac jeszcze troche. Isc jeszcze wolniej, oznaczalo stac sie widocznym, a stac sie widocznym - oznaczalo umrzec. - Cofnij sie. - Wykonal kolejny krok, trzymajac stopy na brzegach belek, ale kolejne skrzypniecie przerwalo nocna cisze, brzmiac w uszach elfa niczym grzmot. Wesmen pochylil sie bardziej do przodu, w skupieniu wpatrujac sie w mrok, zdajac sobie sprawe, co slyszy, a jednoczesnie zdezorientowany tym, czego nie widzial. Ilkar przez chwile rozwazal mozliwosc zawrocenia, ale zmiana kierunku uczynilaby go widocznym, a ponadto kompletnie zaskoczylaby Densera. Zdal sobie sprawe z absurdalnosci calej sytuacji. Straznik wyprostowal sie, ale nie opuscil brzegu platformy. Utrzymujac wzrok na drabinie, Ilkar polozyl dlon na belce tuz pod stopami Wesmena, a druga reka wydobyl sztylet. Naprawde nie mial wyboru. -Bogowie - wyszeptal i wyskoczyl do przodu, zatapiajac ostrze w kroczu straznika. Mezczyzna zacharczal z bolu i szoku, zrobil krok do tylu i upadl, wyrywajac sztylet z dloni Ilkara, z rekami zacisnietymi na ranie. Krew splamila mu spodnie. Ilkar ruszyl w lewo, wiedzac, ze Denser wezmie prawa strone. Kiedy straznik uderzyl glucho o platforme, jego towarzysz odwrocil sie i otworzyl usta kompletnie zaskoczony tym, co zobaczyl. Chcial krzyknac, ale sztylet rzucony przez Densera trafil go prosto w gardlo, zamieniajac krzyk w gulgoczacy dzwiek, ktoremu towarzyszyl strumien krwi. Ilkar spojrzal w dol, na swoja ofiare. Straznik otworzyl usta i wydal z siebie cichy, pelen bolu przedsmiertny jek. Elf kucnal, wydobyl drugi sztylet i przebil nim otwarte oko Wesmena tak, ze ostrze dotarlo do mozgu. Straznik umarl natychmiast. Drugi Wesmen chwycil za sztylet tkwiacy mu w gardle i dal krok do tylu, poruszajac bezglosnie ustami i szeroko otwartymi oczyma wpatrujac sie w Ilkara. Elf za pozno dostrzegl niebezpieczenstwo. Denser chwycil mezczyzne w niewidocznym uscisku i pociagnal za futro. Wesmen stracil rownowage, zatoczyl sie, a ramieniem uderzyl w dzwon, wybijajac go zupelnie z umocowania. Po chwili padl martwy, a Denser wyladowal na nim, ale dzwon glucho uderzyl o balustrade, zakolysal sie i spadl w ciemnosc poza wieza. -Jesli mamy szczescie... - zaczal Ilkar. -Nie ma szans - odparl Denser. Dzwon z glosnym brzeknieciem uderzyl o skaly u podstawy wiezy. Uwolnione serce uderzylo raz. Donosny dzwiek rozszedl sie po calym obozie. -Przynajmniej reszta wie, ze nam sie udalo - stwierdzil Denser. -Mamy klopoty - powiedzial Ilkar. - Znasz Wes? - Denser pokrecil glowa. - No to duze klopoty. Z drugiej wiezy dobiegly ich chrapliwe okrzyki i uslyszeli odglosy rozchodzacego sie alarmu. -Na ziemie - rzucil Denser. -Dzieki za rade - odpalil Ilkar. - Jeszcze jakies swietne pomysly? -Tak, ukradnijmy lodz, nauczmy sie sterowac i zostawmy w spokoju wieze. - Denser podczolgal sie do przerwy w balustradzie. Okrzyki z drugiej straznicy byly teraz glosniejsze i bardziej natarczywe. Na chwile zapadla cisza, a potem odezwal sie dzwon, nawolujac caly oboz do przebudzenia. -Na bogow, co za burdel. - Ilkar wzniosl glowe i spojrzal na oboz. Denser pociagnal go z powrotem na dol i elf dostrzegl w jego oczach blysk zapalu. -Chcecie sabotazu? - zaproponowal Ciemny Mag. - Pokaze wam sabotaz - zamknal oczy i zaczal przygotowywac zaklecie. Twarz Ilkara przecial usmiech. * * * Thraun zdjal plecak i zaczal rozpinac skorzany kaftan, zanim jeszcze Hirad zinterpretowal odglos spadajacego dzwonu jako zagrozenie.-Nie musisz tego robic, Thraun - protestowal Will nerwowo, z twarza pelna troski. -Potrzebujemy dywersji albo Ilkar i Denser zgina. -Watpie - powiedzial Hirad. -Jest nas siedmiu przeciw trzystu. Musimy dac sobie jakas szanse - odparl Thraun. -Ale to nie jest prawdziwy powod, prawda? - Will spogladal prosto w polyskujace zoltawo oczy Thrauna. Na chwile zaplonal w nich gniew, ale wojownik potrzasnal glowa. -Nie ma czasu, by o tym mowic - zwrocil sie do Hirada. - Nie czekajcie na mnie na brzegu. Umiem plywac. Znajde was. - Zmiennoksztaltny, zupelnie nagi, ulozyl sie na ziemi. Bezimienny zarzucil na plecy piecyk Willa i miecz Thrauna. Will zapakowal ubrania i zbroje. -Ruszajcie juz - rzucil Thraun. - Ja was dogonie. Noc wypelnialy okrzyki gniewu i odglosy zamieszania. Hirad poprowadzil Krukow w ciszy wzdluz brzegu klifu. Wkrotce zobaczyli straznice i brzeg zakrecajacy ostro po lewej stronie, w miejscu, gdzie stal oboz. Na platformie nic sie nie poruszalo. -Gdzie oni sa? - Jakby w odpowiedzi na straznicy pojawila sie sylwetka. Denser. Wysunal ramiona przed siebie, a potem przycisnal je do piersi. Szesc kolumn ognia z rykiem spadlo z nieba, oblewajac oboz gwaltownym, oslepiajacym swiatlem. Kazda z nich wbila sie w jeden z magazynow, dokonujac przerazajacego dziela zniszczenia. Piekielny-Ogien. Kolumny poszukiwaly dusz. Denser slusznie odgadl, iz wewnatrz magazynow spali ludzie i psy, totez kazda z kolumn przebila plotna, aby sie nasycic. Przedarly sie przez drewno skrzyn, stosy suszonego miesa, warzywa, ziarno, sznury i bron, spalajac make w pojedynczych rozblyskach, ktore wypelnily trzy z magazynow. Plotna eksplodowaly zarem powietrza, posylajac deski, odlamki i drzazgi wysoko w nocne niebo. Z bokow wystrzelily plomienie, pochlaniajac pomaranczowymi jezorami ludzi i pobliskie namioty. Straznicy przy ognisku nie mieli zadnej szansy. -Dalej, Krucy! - wykrzyknal Hirad, widzac, jak oboz obejmuje kompletny chaos. Wydawalo mu sie, ze gdzies z daleka slyszy niesiony wiatrem smiech. Ruszyl biegiem w strone straznicy, na ktorej widzial teraz stojacych Densera i Ilkara. Kule-Plomieni splynely z hukiem na polnocny kraniec obozu, topiac plotna namiotow, Wesmenow i ich plemienne proporce w morzu ognia. Do wykrzykiwanych szalenczo rozkazow, okrzykow bolu i ryku dotychczasowej pozogi dolaczyly kolejne przerazliwe wrzaski. Wesmeni biegali we wszystkich kierunkach, noszac wiadra, resztki zaopatrzenia i spalonych, umierajacych towarzyszy. Garstka Wesmenow biegla, by zatrzymac Krukow i odzyskac straznice. -Zapomnij o tarczy, Erienne - Hirad, wraz z innymi wojownikami, zajal pozycje przed Dordovanka. - Potrzebujemy zaklec ofensywnych. I to szybko. -Dobrze. Hirad ryknal i starl sie z pierwszym Wesmenem. Bezimienny czekal trzy kroki na prawo od niego na atak z boku. Barbarzynca cial z lewa na prawo. Przeciwnik zablokowal i odskoczyl do tylu. Hirad wykonal kolejne ciecie, na szyje, i to Wesmen rowniez odbil. Jednak trzeciego nie mogl powstrzymac. Barbarzynca zmienil uchwyt i szerokim zamachem otworzyl gleboka rane w piersiach Wesmena. Krew trysnela spod grubego futra i wojownik zatoczyl sie. Kruk zrobil krok do przodu i przebil mu serce. Odwracajac sie, Hirad zobaczyl, jak Bezimienny zatapia ostrze w boku jednego Wesmena i jednoczesnie wymierza kopniak w brzuch drugiego. Zblizali sie jednak nastepni wojownicy i Hirad rozwazal rozne opcje. -Ilkar, potrzebujemy was tutaj - zawolal. -Mamy lepszy pomysl - odkrzyknal Ilkar. - Kierujcie sie do brzegu, tam sie spotkamy. Hirad skupil sie z powrotem na walce. W centrum obozu szalal ogien. Podniecane wiatrem plomienie pochlanialy coraz to kolejne namioty, glosy przerazonych i poranionych zwierzat wznosily sie ponad gwar glosow i ryk pozaru. Na wprost Krukow dwudziestu Wesmenow oderwalo sie od wiekszej grupy i popedzilo w ich strone. Bezimienny miarowo uderzal koncem miecza o ziemie. Czekal. -Biore lewa - powiedzial, wyczuwajac na sobie spojrzenie Hirada. -Will na prawo - zdecydowal Hirad. Zlodziej natychmiast zajal pozycje. Wesmeni pedzili w ich strone, a impet tego ataku stanowil najpowazniejsze zagrozenie. Sila uderzenia przy samej ich liczebnosci wystarczylaby, by skruszyc cienka linie Krukow. Hirad spial sie przygotowany do starcia, lecz szarza zostala zatrzymana dobre dwadziescia metrow przed nim. Erienne wystapila do przodu, zajmujac miejsce pomiedzy Hiradem a Bezimiennym. Przykucnela i szeroko rozlozyla ramiona. -Lodowaty-Podmuch. Temperatura gwaltownie spadla, kiedy z dloni Erienne ze swistem wystrzelil strumien przerazliwie lodowatego powietrza, uderzajac w centrum natarcia Wesmenow. Szeroki front powietrza objal w pelni szesciu wojownikow, powalajac ich na ziemie. Padli z rekami przy twarzach, z zamarznietymi razem wargami i popekanymi oczyma, a ich bezuzyteczne juz usta zamiast smiertelnych okrzykow wydaly jedynie chrapliwe pomruki. Na obrzezu pola razenia zaklecia wojownikom zamarzla krew, bron wypadla ze zdretwialych palcow i cala linia zatrzymala sie w obliczu lodowatej chmury. Efekt zaklecia zniknal rownie szybko, jak sie pojawil, jednak Wesmenom nie dane bylo zaznac spokoju. Probujac rozpaczliwie zaprowadzic lad po zamieszaniu spowodowanym zakleciem, dali sie calkowicie zaskoczyc Thraunowi. Wilk zblizyl sie bezglosnie, teraz jednak z donosnym wyciem runal na wrogow, skaczac wysoko, rozrywajac gardlo jednemu, a drugiego obalajac na ziemie uderzeniem poteznych lap. Hirad gotowal sie do rzucenia w wir walki, ale zatrzymal go glos Bezimiennego. -Nie, Hirad. Zostaw go. Nie moga go zranic. My ruszajmy do brzegu. Barbarzynca skinal glowa. -Tak jak planowalismy - powiedzial i skierowal sie na polnoc, by ominac pierwsza grupe popalonych namiotow. Nad jego glowa przelecial ciemny ksztalt i zanurkowal nisko w jego strone. Zatrzymal sie i uniosl miecz. Przed nim, w powietrzu, na Skrzydlach-Cienia unosil sie Denser, trzymajac w ramionach Ilkara, ktory obejmowal go za szyje. -Mamy tu jeszcze co nieco do zrobienia. Wezcie lodz i wyplyncie na zatoke. Ja dolece - rzucil Ciemny Mag. Ilkar milczal, z zamknietymi oczami przygotowywal zaklecie. -Uwazaj na siebie, Denser - ostrzegla Erienne. -Nigdy o tym nie zapominam. - Xeteskianin wystrzelil w gore i do tylu, kierujac sie w strone poludniowego kranca obozu. Hirad podazyl za nimi wzrokiem. Czarne drzewce strzaly, odcinajace sie wyraznie na czerwonym od plomieni niebie, przemknelo tuz obok nich. W sekunde po tym pekly bramy zagrod dla krow i koni i stada zwierzat rozpoczely szalenczy bieg po zycie. -Ruszajmy, Krucy. - Hirad popedzil do brzegu, pozostawiajac rzez Thraunowi, a dzielo zniszczenia magom. Thraun czul ogien, strach i krew wymieszane z zapachem zwierzat-ofiar i psow. Szybko wybral droge przez wysoka trawe. Jego jasnobrazowe futro stapialo sie z barwami nocy, a stapajace lapy nie wydawaly zadnych odglosow. Zatrzymal sie na brzegu ludzkiego terenu posrod morza zapachow. Nie zwracal na nie uwagi. Przed bratem ze sfory gromadzili sie wrogowie. Grozili, unoszac ostre bronie. Wiedziony glosem sfory i zapachem lasu w pamieci - ruszyl. Pierwszy wrog nawet nie stawil mu czola. Skoczyl, zaciskajac szczeki na niechronionym gardle. Lewa lapa wsparl sie o cialo czlowieka, prawa obalil kolejnego na ziemie. Krew oblala mu nos i wypelnila paszcze. Oznaczajace zadowolenie warkniecie bylo ostatnim dzwiekiem, jaki uslyszala ofiara. Wrogow ogarnela panika. Rozpierzchli sie i zaczeli uciekac. Thraun odwrocil glowe. Brat ze sfory i inni oddalali sie szybko i bez klopotow. Woda. Jego umysl walczyl, by sobie przypomniec. Spotka sie z nimi na wodzie. Spojrzal w dol i zaglebil pazury w ciele przewroconego mezczyzny. Wrog przestal sie ruszac, jego zmasakrowana twarz przykryla krew. Thraun zawyl raz jeszcze i ruszyl po sladach brata ze sfory, walczac z pragnieniem popedzenia za sploszonymi zwierzetami-ofiarami. Czul w pysku kuszacy smak ich strachu. Brat ze sfory posuwal sie brzegiem ludzkiego terenu. Thraun byl wewnatrz pierwszego skupiska ludzkich schronien, z ktorych wiekszosc splonela. Mieszkancy byli martwi albo biegali przerazeni dookola. Panowalo zamieszanie. Z prawej strony uslyszal alarmujace odglosy. Trzech wrogow ruszylo na brata ze sfory. Thraun zaatakowal ich z biegu, wpadajac na pierwszego i przewracajac go na pozostalych. Oszolomiony zapachem krwi - szarpal i rwal, zatapial kly, ciagnac pysk na lewo i na prawo, bil lapami i darl pazurami. Z gory wrog uderzyl go ostra bronia. Wbila sie w futro i Thraun wydal krotki skowyt, odwracajac sie ku wrogowi, ktory otworzyl szeroko oczy. Cios byl silny, ale nie rozcial mu boku. Thraun obnazyl kly i skoczyl. Denser polecial z powrotem nad plonace magazyny, z wysokosci oceniajac zniszczenie, ktore tak spektakularnie zapoczatkowal. Spanikowani Wesmeni walczyli na obrzezach z pozarem, ale mimo dziesiatkow wiader nie udalo im sie ani troche opanowac szalejacego ognia. Rzucona przez Ilkara Spirala-Mocy przewrocila ogrodzenie dla zwierzat na dlugosci siedmiu metrow i posrod chaosu, leku i plomieni stado wierzchowcow i bydla popedzilo jak najdalej od strzelajacych ku niebu zoltawych jezorow plomieni, tratujac po drodze ludzi i namioty. Po lewej stronie dostrzegl Thrauna zaciskajacego szczeki na trzymajacym miecz ramieniu wesmenskiego wojownika, a dalej posrod cieni rzucanych przez plomienie zobaczyl sylwetki Krukow zmierzajacych w strone brzegu i, jak na razie, nie zatrzymywanych przez nikogo. Ilkar, ktorego trzymal przez caly czas, zaczynal mu ciazyc. Denser byl silny, a Skrzydla-Cienia, przystosowal do zwiekszonego obciazenia, jednak wszystko mialo granice i wkrotce rosnacy bol czlonkow mogl zagrozic jego koncentracji. -Na co cie jeszcze stac? - zapytal Ilkara. -Kule-Plomieni albo ostatnia Spirala-Mocy. Musze cos zostawic, zeby moc ochronic lodz - ocenil elf. - Zastanawiam sie raczej, na ile ciebie jeszcze stac? -Dam ci znac - odpowiedzial Denser. -Jak? -Zaczniesz spadac. -Bardzo smieszne. -Lepiej skup sie na tych Kulach. Jak wylaczymy tych z wiadrami, uciekniemy bez trudu. Ilkar skinal glowa i zamknal oczy. Jego usta poruszaly sie bezglosnie, a palce kreslily w powietrzu skomplikowane wzory. Denser pochylil sie do tylu, by zrekompensowac zmiane srodka ciezkosci. Denser obserwowal perfekcyjne ruchy elfiego maga, niemal nieruchome ramiona, dlonie tworzace ksztalt wraz ze slowami, w jakie ukladaly sie jego usta. Niczego nie zmarnowal, nie uronil ani krzty swej energii many. Byl naprawde znakomitym magiem, dlugie lata uczyl sie swej sztuki i doskonalil ja poprzez ciagle cwiczenia stanowiace niekiedy prawdziwa meke. Denser wiedzial o tym doskonale, bowiem jego zycie wygladalo podobnie. A jednak, pomimo znakomitego wykorzystania many przez Ilkara, elf zaczynal sie meczyc, podczas gdy Xeteskianin czul sie tak samo swiezo jak przed rzuceniem Plaszcza-Ukrycia. Podczas rzucania Zlodzieja Switu cos sie z nim stalo. Jakby nowy rodzaj polaczenia z mana, lancuch ukuty w glebi jego jestestwa. Dawalo mu to nowe sposoby konstruowania zaklec. Osiagnal zrozumienie podobne do Stylianna, ktory wiazal mane tak oszczednie i szybko, ze zapieralo to dech w piersiach. A jednak bylo to jeszcze cos wiecej. Fundamentalny klucz do wspolistnienia z energia napedzajaca magie. Ilkar skinal glowa, dajac w ten sposob znak Denserowi, ze jest gotowy do rzucania. Oczy mial juz otwarte, wzrok skupiony na celu. Denser przelecial nad sznurem Wesmenow z wiadrami az do zatoki Triverne, a potem zawrocil, tak by dac Ilkarowi mozliwie najszersze pole razenia. -Kule-Plomieni - elf klasnal w dlonie, a potem wyciagnal je przed siebie. Nad nimi pojawily sie trzy powiekszajace sie, pomaranczowe kule. Kiedy urosly do rozmiarow owocu, Ilkar szarpnal dlonmi w dol i rozlozyl je, odpalajac zaklecie. Kule urosly niemal do rozmiarow ludzkich glow i uderzyly w niechronionych Wesmenow, tryskajac ogniem pozerajacym na rowni cialo i futro. Wrzaski popalonych raz jeszcze wzniosly sie ponad trzaskanie rozszalalych plomieni stopniowo pochlaniajacych oboz. Denser, z rekami obolalymi juz od barkow po nadgarstki, skierowal sie w strone plazy. * * * Kiedy Kule-Plomieni spadly na gaszacych pozar Wesmenow, niszczac i tak krucha organizacje, Hirad przeszedl w sprint. Pedem ominal ostatnie namioty przed plaza, prowadzac Krukow do lodzi. Wesmeni zaprzestali prob ocalenia namiotow i zajeli sie ratowaniem swych wspolplemiencow, ktorych rozdzierajace krzyki rozbrzmiewaly posrod nocy.Przed nim Thraun zatrzymal sie, by sprawdzic, czy Will jest bezpieczny, potem ruszyl po piasku w strone Ilkara i Densera ladujacych nieopodal lodzi. Hirad nie przystawal. Pod stopami chrzescil mu piach, a rytmiczny odglos niewielkich fal rozbijajacych sie o brzeg kontrastowal z wrzaskami dobiegajacymi ze zniszczonego obozu. Thraun skoczyl wlasnie z tylu na wesmenskiego wojownika i ten padl na ziemie, wypuszczajac wiadro. Ostrzegawcze krzyki jego towarzyszy nadeszly zbyt pozno. Chaos w obozie wydawal sie nagle nieco ustawac. Pozary szalaly bez przerwy, ale Wesmeni zatrzymali sie, a potem chmara ruszyli po bron, jakby wlasnie dotarlo do nich, co naprawde sie dzieje. -Musimy sie spieszyc - powiedzial Bezimienny, biegnac tuz za Hiradem. -Krucy! - wykrzyknal Hirad. - Krucy, za mna! Popedzil w strone gromadki Wesmenow skupionej obok Thrauna. Wilk warknal i skoczyl do przodu. Szczeki klapnely, a pazury swisnely w powietrzu. Wesmeni ostroznie trzymali dystans. Nie mogli jednak uniknac Krukow. -Erienne, znajdz lodz. Potrzebujemy szybkiego zagla. Will, chron magow. Bezimienny, za mna. Barbarzynca wpadl na Wesmenow jak burza, rabiac mieczem futra i ciala plemiennych wojownikow. Obok niego ostrze Bezimiennego, posrod refleksow plomieni, spadalo na kolejne ofiary. Thraun, jakby wyczuwajac, ze nadeszla pomoc, zawyl i skoczyl, zatapiajac kly w barku kolejnego wojownika. Hirad sparowal cios topora wymierzony w swoja glowe i zsunal miecz po drzewcu broni, scinajac jego powierzchnie i odlaczajac palce od dloni napastnika. Wesmen zadrzal i z przerazenia otworzyl usta. Topor upadl na piach. Kolejny cios Hirada rozrabal mu gardlo. Dostrzegla ich kolejna grupa Wesmenow. Thraun przeskoczyl nad ostatnia ofiara, aby zaatakowac nadchodzaca sfore. Miecze wzniosly sie i opadly, ale Hirad, pomiedzy uderzeniem piescia w nos przeciwnika a rozoraniem mu ostrzem brzucha, zobaczyl, ze Thraun nie odniosl zadnych ran. Za ich plecami niebieski piorun przecial nocne niebo i wbil sie w oczy trojki Wesmenow padajacych wlasnie na ziemie i chwytajacych sie za dymiace twarze. Atak zalamal sie. Hirad odbil niezdarny cios, dal krok do przodu, uderzyl glowa przeciwnika, posylajac go do tylu, i zakonczyl pchnieciem prosto w serce. Walczacy obok Bezimienny rozrabal wlasnie piersi dwoch przeciwnikow, puszczajac fontanne krwi z przecietej arterii i zmiazdzonego pluca, a warkniecia i wycie Thrauna towarzyszyly rozpaczliwym wrzaskom Wesmenow. Hirad zerknal przez ramie. Ilkar i Erienne zepchneli lodz na wode. Siedmiometrowa - z latwoscia mogla pomiescic ich wszystkich. Will pracowal przy falach, z trudem balansujac na rozkolysanej lodzi. Nadszedl czas, aby sie wycofac. Wesmeni stracili zapal do walki. Thraun biegal dokola, rozpraszajac male grupki i utrzymujac je z dala od plazy. Hirad i Bezimienny cofali sie w strone lodzi. Blyskawice z dloni Densera powalaly kolejnych Wesmenow, ktorzy padali na ziemie z poczernialymi twarzami i wypalonymi oczami. -Wskakuj i odbijamy - rozkazal Hirad. Nad plaza swisnely strzaly i nie czyniac nikomu szkody, odbily sie od Pancerza-Ochrony rzuconego przez Ilkara. Hirad wyszczerzyl zeby w usmiechu. Krucy w najlepszym wydaniu, niepokonany oddzial. Wskoczywszy do wody wraz z Bezimiennym odwrocili sie i pobiegli przez plycizne, zeby popchnac lodz, w ktorej znajdowal sie juz Will i trojka magow. Zimna woda pobudzila miesnie barbarzyncy, dodajac mu nowych sil. -Dajcie znac, jesli rusza za nami - zawolal Hirad. Kolejne strzaly odbily sie od tarczy Ilkara. Lodz sunela po lagodnych falach. Tak blisko brzegu wiatr byl zbyt slaby, by wzburzyc wody zatoki. Za soba Hirad uslyszal plusk i zobaczyl, ze Will wstaje. Odwrocil sie. Trojka Wesmenow, zamiatajac w powietrzu toporami i przy wtorze bojowych rykow, pedzila prosto w ich strone. Znajdujacy sie po lewej stronie Bezimienny odruchowo uderzyl koncem miecza o powierzchnie wody. Zamiast znajomego brzeku stali o kamien, dal sie slyszec plusk i stlumiony stukot, kiedy ostrze zetknelo sie ze zwirowym podlozem. Czekali, lecz Wesmeni nie zdolali do nich dotrzec. Na prawo od nich wystrzelila fontanna spienionej wody, z ktorej wynurzyl sie Thraun. Wilk zacisnal szczeki na udzie jednego z wojownikow i pociagnal go na dno. Na brzegu rozlegl sie donosny krzyk i pozostali atakujacy odwrocili sie i uciekli, pozostawiajac cialo wspolplemienca dryfujace na czerwonej od krwi wodzie. Hirad zaryczal triumfalnie, radujac sie raz jeszcze widokiem plomieni rozswietlajacych ciemne niebo ponad plonacym obozem. Bezimienny poklepal go po ramieniu. -No dobra, ruszmy troche te lajbe - powiedzial. Szybko przebyli kilka metrow dzielacych ich od lodki i wdrapali sie na poklad. Thraun plynal tuz obok. Po chwili zagiel zostal rozwiniety, wiatr napial sztywno plotno i Krucy skierowali sie z powrotem na wschod. Do domu. ROZDZIAL 13 Sha-Kaan wraz z tuzinem podwladnych wylecial z legowisk z przekonaniem, ze niemal na pewno przybeda zbyt pozno, by ocalic Jathe i oddzial Vestari majacych spotkac sie z Krukami.Zawieszona na niebie Terasu brama wymiarowa przypominala rosnace bezustannie chore oko omiatajace spojrzeniem okolice. Wokol niej oddzial smoczych straznikow utrzymywal ruchoma formacje obronna. Niebo bylo czyste, co uspokajalo ich znacznie - bystry wzrok dawal wiele czasu na ostrzezenie i przygotowanie skutecznej obrony w przypadku pojawienia sie wroga. Tylko jak dlugo niebo pozostanie bezchmurne? Ile jeszcze zostalo czasu, zanim Sha-Kaan bedzie musial poslac resztki zmeczonego Miotu na patrol posrod klebow gestych, deszczowych chmur, ktore niekiedy splywaly z gor Beshary, niosac wilgoc jego ziemiom. Deszcz karmil plomiennice, ale chmury zaslanialy wrogow. Obecnie wolalby, by niebo pozostalo czyste. Tera plynaca przez srodek legowisk Kaan byla duza i gleboka, a Vestari potrafili skierowac jej wody kanalami, by nawodnic pola plomiennicy. Zbiory ucierpia jedynie na otwartych rowninach, bowiem plomiennica byla zalezna od wilgoci, a bez niej umierala szybko. Ale dalej, po stronie spustoszonych ziem Keolu, gdzie dzieki sprytowi i wysilkom Vestari pozostawala ukryta brama Septerna, ku niebu wzniosly sie nowe slupy dymu, a blask pozarow barwil ziemie. Sha-Kaan pociagnal swoj oddzial wysoko ku jasnemu niebu, wykrzykujac powitania i ostrzezenia dla mijanych straznikow. Kiedy mineli wzgorza Dormaru i pustkowia na obrzezach Beshary, ciemne ksztalty na niebie okazaly sie byc smokami Miotu Veret. Wielki Kaan byl zaskoczony. Uderzeniem skrzydel przeslal pytanie do reszty grupy. Smoki z Miotu Veret byly mniejsze i szybsze, poza tym byla to rasa na wpol wodna. Zazwyczaj zamieszkiwaly jaskinie i morza na polnoc od Terasu, rzadko opuszczajac swe legowiska polozone gleboko w Oceanie Shedary. Mialy charakterystyczne niebieskie i zielone ubarwienie, waskie pyski, dostosowane do wypuszczania cienkich strumieni ognia, krotkie szyje, cztery rownej wielkosci lapy, z blona porastajaca przestrzen miedzy palcami, i nieco splaszczone ogony, ulatwiajace im poruszanie sie w wodzie. Wyposazone byly w szereg jadowitych koscianych kolcy, biegnacych przez cala dlugosc czaszki i szyi, lecz ich skrzydla - mniejsze i przesuniete do tylu, by nadac wiekszej predkosci w powietrzu i wodzie - stanowily slaby punkt. Nie zawieraly bowiem warstwy oleju nawilzajacego ciala ladowych smokow i chroniacego ich przed ogniem. Zamiast tego mialy system cienkich zylek umozliwiajacych nawilzanie woda. Taka lekka konstrukcja dawala ich skrzydlom o wiele wieksze zdolnosci manewrowania, jednoczesnie jednak czyniac nieporownywalnie wrazliwszymi na ogromne temperatury smoczego ognia. Jednak najpierw trzeba je bylo zlapac. Kaan zblizali sie. Sha-Kaan wyczuwal strach Jathy, bicie jego serca i ciezki oddech, kiedy wraz z reszta Vestari uciekal przed atakiem Veretow. Scigalo ich osiem smokow z wrogiego Miotu. Przygotowujac sie do pierwszego nurkowania, Sha-Kaan zastanawial sie tylko, co Veret robili tak daleko w glab ladu i czy ich poscig za Vestari byl wynikiem przypadku czy przemyslanego planu. Veret nie wyczuli na poczatku zagrozenia ze strony Kaan, nie mieli pojecia, ze ponad nimi Sha-Kaan z otwarta paszcza, z ktorej kapalo ogniste paliwo, byl gotow do wypuszczenia morderczych plomieni. Opadl gwaltownie i zajal pozycje za mlodym blekitnym Veretem, dwukrotnie mniejszym od siebie, uparcie scigajacym samotnego Vestara. Mezczyzna nie byl wystarczajaco zwinny ani szybki, a jego uniki pomiedzy polamanymi i spalonymi drzewami okazaly sie zbyt niezdarne, by zmylic zblizajacego sie Vereta. Sha-Kaan widzial, jak rzuca sie na lewo i prawo, do przodu i do tylu, staje, biegnie, toczy sie i skacze, dokladnie tak, jak go nauczono. Znal teorie - impet lecacych smokow ograniczal znacznie ich zdolnosci manewru i przystosowania sie do szybkich zmian tempa i kierunku - brakowalo mu jednak praktyki, szczegolnie w obliczu o wiele zwinniejszego Vereta. Dlatego tez w chwili, gdy Sha-Kaan ustawil sie za mlodym samcem Veretow, smok namierzyl juz ofiare dzieki zrecznym ruchom skrzydel i zmianom ustawienia szyi i wystrzelil dwoma waskimi strumieniami ognia, ktore objely cialo Vestara. Mezczyzna uderzyl o pien i z plonaca glowa i popalonym torsem padl na ziemie. Drzewa wokol niego zajely sie ogniem i fala plomieni rozeszla sie po lesie, pochlaniajac pnie, galezie i ploszac nieliczne ptaki. Sha-Kaan przechylil sie lekko na prawo i zional pelna moca, obejmujac rozwiniete skrzydlo Vereta probujacego wyhamowac wlasnie nurkowanie. Mlody smok skrecil gwaltownie glowe, rzucajac zaskoczone spojrzenie Sha-Kaanowi, ale plomienie strawily juz jego skrzydlo i po chwili runal, koziolkujac na sczernialy las. Martwe cialo uderzylo z hukiem o ziemie, wzbijajac chmure ziemi i zeschlych lisci. Sha-Kaan wzniosl sie gwaltownie, przeszukujac jednoczesnie ziemie, aby odnalezc Jathe, nadal czul bowiem jego obecnosc, i spogladajac, jak rozgrywala sie bitwa na niebie. Kaan scigali trojke Veretow, zwinnych, zielononiebieskich smokow, ktore zwijaly sie i rzucaly, by umknac swym wiekszym, potezniejszym napastnikom. Nieco nizej, po lewej stronie, kolejny Veret spadal sczepiony z samica Kaan. Kolce przebily miekka luske podbrzusza samicy, ale jej szczeki pozostaly uparcie zacisniete na szyi przeciwnika. Z rany lala sie krew i Sha-Kaan wydal skrzydlami rozkaz wypuszczenia wroga. Ruch skrzydel samicy bedacy odpowiedzia napelnil go smutkiem. Jad pokonywal organizm smoczycy. Musiala umrzec, ale nie zamierzala oszczedzic Vereta. Sha-Kaan patrzyl przez chwile, jak dwa smoki, wirujac, leca na spotkanie smierci, a potem skoncentrowal sie na odnalezieniu Jathy. Przerazony Vestar nadal uciekal, ale Sha-Kaan zatrzymal go, ladujac prosto przed nim. Jatha i reszta ocalalych znajdowali sie nadal co najmniej dzien drogi od bramy Septerna. Tymczasem powinni juz byli tam bezpiecznie dotrzec i oczekiwac przybyszy z Balai. -Dzieki niebiosom, ze przybyles, Wielki Kaanie - wydyszal zmeczony Jatha. - My... -Uspokoj sie - przeslal Sha-Kaan prosto do umyslu Vestara. - Usiadz i uspokoj serce, jego bicie rani moje uszy. - Jatha osunal sie na ziemie, nabierajac szybko powietrza. Na jego ustach pojawil sie usmiech. Na niebie pozostali Kaan przepedzili Veretow i patrolowali okolice w zwartym szyku, zapewniajac Sha-Kaanowi bezpieczenstwo. -A teraz - odezwal sie Wielki Kaan - mow, dlaczego jestescie tak daleko od bramy. Jatha skinal glowa, a smok poczul, ze jego puls powoli sie uspokaja. -W Keolu wielkie poruszenie - mowil Vestar. - Musielismy zwolnic, by ukrywac sie przed oddzialami bandami Naikow i wojownikow Veret. Wydaje sie, ze cos ich laczy. To jedyny powod, jaki mi przychodzi do glowy dla pojawienia sie Veretow na niebie. Po raz pierwszy zobaczylismy ich wczoraj, jak lecieli na poludnie i sadzilismy, ze uda nam sie ich uniknac. Jednak wpadlismy na ziemi w zasadzke wojownikow Veretow. Nie zyja, ale odslonilismy nasza pozycje. Dlatego udalo im sie nas zaatakowac. Reszte widziales. Sha-Kaan opuscil glowe. Sojusz pomiedzy Veretami i Naik. Kaan mieli wieksze klopoty, niz sadzil. Zmasowany atak trzech lub wiecej Miotow to za duzo, by mogli sie utrzymac. -Skad pewnosc, ze istnieje sojusz? - zapytal. -Nie walczyli, kiedy sie spotkali - odparl Jatha. - Obserwowalismy ich przez caly dzien. Wielki Kaanie, to nasze ziemie, choc ich nie bronimy. Nie mozemy jednak pozwolic na okupacje przez wroga. Przywiodlo by ich to zbyt blisko Terasu. -Sa wazniejsze zagrozenia niz odebranie nam Keolu przez inne Mioty. Najwazniejsze, by ludzie z Balai dotarli do legowisk, kiedy juz tu przybeda. Nie moge jednak poslac z wami smokow. Jesli to, co mowisz jest prawda, eskorta Kaan zwrocilaby jedynie na was uwage wroga. Rozumiesz? Jatha pochylil glowe. -Jest jeden sposob - powiedzial. Sha-Kaan cofnal gwaltownie glowe wyginajac szyje w "s". -Zaden czlowiek nie poleci na Kaanie. My jestesmy tu panami - zasyczal i wzial gleboki oddech. - Doprowadzenie ich bezpiecznie do Terasu to twoje zadanie. Pomyslales, do jakiej bitwy mogloby dojsc, gdyby zobaczono nas z ludzmi na grzbietach? Zaden Kaan nie mialby szans na przezycie. Nasze ziemie zostalyby zniszczone - smok ponownie pochylil leb ku ziemi. - Wyrzuc te mysl z umyslu, Jatho. Choc rozumiem rozpacz powodujaca powstanie tego pomyslu, nigdy wiecej nie wolno ci go wypowiedziec. Kaan nie sklonia glow przed ludzmi. Predzej umrzemy. -Wybacz mi, Wielki Kaanie. I dziekuje za wyrozumialosc. -Zwaz, ze gdybys nie byl dla mnie tak wazny, moja reakcja bylaby zupelnie inna - upomnial sluge Sha-Kaan z lekka nuta rozbawienia. - Jestes wiernym towarzyszem i sluga, Jatho. Teraz ruszymy naprzod i poszukamy wrogow na waszej drodze, na ziemi i w powietrzu. Nie ruszajcie przed zmrokiem, nim odejdziemy. Oczekuje wiadomosci, gdy dotrzecie do bramy. Jatha wstal i rozlozyl ramiona na znak posluszenstwa. Zanim przemowil, przykleknal na jedno kolano. -Stanie sie, jak mowisz, Wielki Kaanie. -Niech niebiosa cie strzega. - Sha-Kaan rozlozyl skrzydla i leniwie wzniosl sie ku niebu, wydajac rozkazy swemu Miotowi. * * * Cierpliwosc Lorda Senedai wyczerpala sie czwartego dnia. Bez ostrzezenia, bez nowego ultimatum. Wraz z nadejsciem niespokojnego switu, gdy na niebie wisialy ciezkie chmury, a wilgotne powietrze zwiastowalo nadchodzacy deszcz, Barrasa obudzil generalny alarm w komnatach Rady.Natychmiast oprzytomnial, zapial szate, ktora nosil poprzedniego dnia, wciagnal buty i wybiegl na dziedziniec z rozwianymi siwymi wlosami wpadajacymi mu do oczu. Podbiegajac do Karda, przygladzil je nerwowo. -Senedai? - zapytal Barras. General skinal glowa. -Przyprowadzil jencow - dodal. -Cholera. - Barras przyspieszyl kroku. - Myslalem, ze blef potrwa dluzej. -I tak uratowales tysiac piecset niewinnych istnien. W koncu musial stracic cierpliwosc. Za nimi narastal stukot butow na kamiennym dziedzincu. Zolnierze mijali ich, biegnac ku posterunkom nad polnocna brama i na murach. Kerela i Seldane dolaczyly do Barrasa. -A wiec zaczelo sie - mruknela ponuro Kerela. Barras pokiwal glowa. -Gdybym tylko mogl zdobyc wiecej czasu. Kerela scisnela jego ramie. -Dales nam wiecej czasu, niz moglismy marzyc. Lek lorda Senedai przed magia jest glebszy, niz nam sie wszystkim wydawalo. Poza toba. Ty to zobaczyles i wykorzystales. Masz prawo byc zadowolony. Uwazam raczej, ze o ile wtedy mu sie nie spieszylo, to teraz tak. Obawiam sie, ze gdzies indziej moglo zdarzyc sie cos, co spowodowalo, ze musi szybko zdobyc kolegium. Moze ktores z pozostalych padlo. Magowie i general zaczeli szybko wspinac sie po schodach prowadzacych na blanki i do straznicy nad brama. -Bez watpienia jest pod duza presja - powiedzial Kard. - Ale nie zakladalbym, ze to z powodu dalszych zwyciestw. To raczej brak sukcesow ze strony innych armii zmusza go do dzialania. Chec do dalszej rozmowy i poszukiwania powodow braku cierpliwosci ich wrogow przeszla im natychmiast, gdy spojrzeli na brukowany plac przed brama. Stal tam Senedai z rekami skrzyzowanymi na piersiach, w dumnej postawie, z szeroko rozstawionymi nogami. Ciemny plaszcz rozwiewal mu wiatr towarzyszacy chlodnemu porankowi. Wlosy, gesto powiazane w warkocze, pozostawaly nieruchome. Za nim krag ponad stu Wesmenow otaczal grupe piecdziesieciu julatsanskich dzieci i starcow. Jency wygladali na zdezorientowanych i przestraszonych, jakby wyczuwali, ze stali sie karta przetargowa w nie znanych sobie ukladach. Z pewnoscia zadne z nich nie przeczuwalo, jaki los ich czekal, albowiem na ich twarzach nie malowala sie panika ani rozpacz. -Uprzedzalem, ze potrzebujemy szesciu dni - odezwal sie Barras. Senedai wzruszyl ramionami. -A w ciagu tych czterech nie zrobiliscie nic poza musztrowaniem zolnierzy i to pod okiem moich obserwatorow. Nie bede wiecej dyskutowal - wodz Wesmenow uniosl reke. -Zaczekaj! - zawolal Barras. - Nie myslales chyba, ze zobaczysz efekty naszych wysilkow. Nie mozna fizycznie zdeaktywowac magii. Ale wkrotce bedziemy gotowi. -Oklamales mnie, magu - odpowiedzial Senedai. - Tak mysla moi oficerowie. A za to zgodnie z umowa wezme sobie twoja glowe. -I tak dlugo trwalo, zanim sie zorientowal - mruknal Kard. -To, jak dlugo pozostaniecie za murami, zalezy juz teraz tylko od was. Ale w miare jak stos trupow bedzie rosl, a ich smrod bedzie omiatal wasze twarze, tak samo bedzie rosla nienawisc waszych ludzi do was. Pomiedzy jencami rozeszly sie niespokojne szepty i pomruki. Barras niemal wyczuwal, jak ich serca zaczynaja bic szybciej, w miare jak zdaja sobie sprawe z nadchodzacej smierci i swiadomosc ta powoduje, ze oblewa ich lodowaty jak chlod nocy pot. Gardlowe okrzyki wesmenskich straznikow przywrocily przadek posrod jencow, ale strach wypisany na ich twarzach i bezradne zagubienie malujace sie na obliczach dzieci byly jak ciernie w duszy Barrasa. -Bralem cie za czlowieka honoru - powiedzial stary elfi mag. - Nie morderce slabych i bezbronnych. Na bogow, jestes zolnierzem. Czyn jak zolnierz. Senedai otarl reka usta, jakby chcial ukryc usmiech. -Jestes zrecznym mowca, ale twoje slowa juz mnie nie porusza. To nie ja ich zamorduje. Zaden z moich jencow nie padnie od wesmenskiego ostrza. Oddaje ich jedynie w wasze rece. Jesli opuscicie diabelska zaslone, oni przezyja. - Wesmen wyciagnal palec w strone grupy stojacej na murach. - To wy jestescie mordercami. Patrzcie, jak piecdziesieciu waszych ludzi traci zycie, a ich smierc obciazy wasze sumienia. Senedai uniosl ponownie dlon i opuscil ja, zanim Barras zdolal otworzyc usta. Straznicy otoczyli jencow, po dwoch Wesmenow na jednego Julatsanczyka i poprowadzili ich sila i mimo stawiania oporu, w czterech liniach, az do Calunu-Demonow, dokladnie pod brama, zatrzymujac sie niecaly metr przed szara, falujaca powierzchnia zaklecia. Z tej odleglosci aura Calunu musiala sprawiac upiorne wrazenie. Wodz plemion Heystron przeszedl za pierwszym rzedem jencow, jakby dokonywal inspekcji wlasnych oddzialow. Zatrzymal sie posrodku linii. -Senedai, nie rob tego - nalegal Barras. -Zdejmijcie oslone - Wesmen spojrzal prosto w oczy elfa. - Zdejmijcie oslone. Barras milczal. -Nie poddawajcie sie - glos pochodzil z lewej strony. W pierwszym rzedzie jencow stal dumnie wyprostowany stary mag, o dzikim spojrzeniu i ostrym nosie, z lekko przerzedzonymi wlosami. Jeden ze straznikow szybko podszedl do niego i chwycil mezczyzne za kark dlonia okryta skorzana rekawica. -Spieszysz sie na spotkanie smierci, starcze - warknal. - Moze chcialbys pojsc pierwszy. -Jestem dumny, mogac umrzec w obronie istnienia kolegium - odparl mag, patrzac Wesmenowi prosto w oczy. - I wiekszosc z tu zgromadzonych z radoscia zrobi to samo - potrzasnal ramionami. - Pusccie mnie, diably. Ustoje bez waszej pomocy. Na znak lorda Senedai straznicy puscili maga. -Czekam - powiedzial wodz Wesmenow. Mag zwrocil sie w strone Julatsanczykow. -Oto dzis prosze was, abyscie dolaczyli do mnie i oddali zycie dla uratowania Kolegium Julatsy i tych, ktorzy pozostali bezpieczni za jego murami. Wiem, ze wielu z was nie mialo do czynienia z magia, ale jako rodowici Julatsanczycy byliscie przez jej moc blogoslawieni kazdego dnia waszego zycia. Nie mozemy pozwolic tej mocy umrzec. Przez setki lat magowie Julatsy poswiecali sie dla swych ludzi. Nie zapominajcie, jak wielu z nich zginelo w obronie miasta. Teraz, w czasie naszej najsrozszej potrzeby, nadeszla chwila, by splacic ten dlug. Wszyscy, ktorzy wraz ze mna dobrowolnie wkrocza do Calunu, niech powiedza: "Tak". Odpowiedzial mu nierowny, ale rosnacy w sile chor glosow, zakonczony wysokim "tak", wypowiedzianym cienkim glosikiem dziecka. Mag przesunal wzrok z powrotem na lorda Senedai. -Twoje slowa sa jak robaki wijace sie w gnijacym trupie. Wydales na nas wyrok smierci, mordujesz jencow wojennych. Julatsa ma prawo sie bronic, a twoj szantaz sprowadzi smierc na ciebie i twych wspolplemiencow. Ale nie damy ci satysfakcji z widoku Julatsanczykow blagajacych o litosc. -Nie zawsze tak bedzie, nie zawsze zwyciestwo bedzie twoje - powiedzial Barras, widzac nienawisc na twarzy wesmenskiego wodza. Wiedzial juz, ze stary mag, ktorego imienia nie potrafil sobie przypomniec, odniosl niewielkie, a jednak zwyciestwo. -Pusc moich ludzi - zazadal mag. Senedai nie mial wyboru. Pokrecil glowa, machnal reka i straznicy odsuneli sie od jencow. Zaden nie probowal uciekac, a zaskoczone twarze straznikow mowily wszystko. Zaledwie kilku zrozumialo sens rozmowy wodza z magiem, a nawet posrod nich nie wszyscy pojmowali, dlaczego jency nie probuja sie ratowac. -Staniemy w szeregu i niech kazdy chwyci za rece osoby stojace obok. - Jency w ciszy przesuneli sie do przodu, kobiety i mezczyzni dumnie wyprostowani, a dzieci milczace z powodu wyczuwalnej atmosfery donioslosci. Barras nie mogl na to patrzec, ale wiedzial, ze odwrocenie wzroku byloby zdrada wobec aktu olbrzymiej odwagi, jaki rozgrywal sie przed nim. Pragnal zawolac do nich, by uciekali, walczyli, nie poddawali sie smierci. A jednak jakas czastka niego podpowiadala, ze ta absolutna solidarnosc jeszcze bardziej zaniepokoi lorda Senedai. Teraz przynajmniej poznal sile woli i determinacje ludu Julatsy. Ruch pod brama ustal. Piecdziesieciu Julatsanczykow stalo o krok od Calunu-Demonow, na ich twarzach malowala sie groza w obliczu nieuniknionej smierci i zla emanujacego z powierzchni Calunu. Wiatr swistal w murach kolegium. Za szeregiem jencow Senedai i jego straznicy stali niepewni. Ich cel mial zostac osiagniety, ale inicjatywa zostala im odebrana. Stary mag stal w srodku szeregu. Jego prawa dlon byla spleciona z malutka raczka dziecka, lewa trzymala reke starego mezczyzny. Patrzyl prosto na blanki. -Kerelo, moja pani, Barrasie, generale, skladamy te ofiare z duma i honorem. Sprawcie, by nasze poswiecenie nie poszlo na marne. -Nie pojdzie - odparl Barras lamiacym sie glosem. -Jak ci na imie? - zapytala Kerela stojaca obok drzacego Negocjatora. -Theopa, pani. -Theopo, twoje imie bedzie zyc wiecznie w pamieci przyszlych pokolen julatsanskich magow - powiedziala Kerela. - Jest mi wstyd i przepelnia mnie zal, ze nie znalam cie lepiej. -Wystarczy, ze poznalas mnie teraz, pani. I nas wszystkich - mag podniosl jeszcze glos. - Chodzmy, przyjaciele i wstapmy w chwale. Bogowie beda nam zyczliwi, a demony okaza nam litosc - jedynie wyraz twarzy Theopy zdradzal, iz klamie. Dziewczynka, ktora trzymal, zaczela cicho szlochac. Theopa pochylil sie i wyszeptal do jej ucha jakies slowa i choc nikt ich nigdy nie poznal, mala, slyszac je, pokiwala glowa, a twarz rozjasnil jej usmiech. -Zamknijcie oczy i chodzcie za mna - zawolal mag donosnym, pewnym glosem. Wraz z calym szeregiem dal krok naprzod. Piecdziesieciu Julatsanczykow padlo z otwartymi ustami - nim zdolali wydobyc smiertelny krzyk, demony wyrwaly dusze z ich cial. Barras poczul lzy splywajace mu po policzkach. Obok niego przeszedl zolnierz, szepczac cos ledwie slyszalnie. Ale Kard uslyszal. -Od tej chwili nie wolno ci opuszczac kwatery - warknal do podwladnego. - Nie rozmawiaj z nikim po drodze. Pozniej sam sie toba zajme - zolnierz pobladl i oddalil sie. -Nie karz go srogo - poprosil Barras. -Nazwal cie morderca. -Mial racje. Kard przesunal sie i stanal na wprost elfa, zaslaniajac go przed stojacymi na dole Wesmenami. -Nigdy, przenigdy nie wolno ci w to uwierzyc. Morderca stoi pod tymi murami. I dosiegnie go sprawiedliwosc. Barras gestem odsunal Karda. -Lordzie Senedai! - zawolal. Wesmen odwrocil sie i spojrzal w gore. -Niech zmory z piekla nawiedzaja twoje sny kazdej nocy twojego krotkiego zycia. Senedai sklonil sie. -Wroce tu w poludnie. Wtedy umra kolejni. Barras zaczal sie przygotowywac. Z tego miejsca mogl dosiegnac wesmenskiego wodza, spalic jego cialo i spopielic kosci. Powstrzymala go Kerela, burzac jego koncentracje. -Rozumiem twoja nienawisc - powiedziala - ale wewnatrz Calunu tylko zmarnujesz energie. Zamiast tego wykorzystajmy ja do znalezienia sposobu wyzwolenia nas i wesmenskich jencow. Chodz, Barrasie. Musimy odpoczac i pomyslec. Kerela sprowadzila placzacego Barrasa z murow. ROZDZIAL 14 Tessaya musial wiedziec, ze sie zbliza, ale byla to zarowno cena, jaka Styliann byl gotow zaplacic, jak i ryzyko, ktore musial poniesc. Wprawdzie Xeteskianin nie oczekiwal, ze uda mu sie przekonac Riasu, by go przepuscil, ale wodz okazal sie byc pod takim wrazeniem pokazu sprawnosci Protektorow, ze wyslal poslancow do Tessayi z prosba o pozwolenie przepuszczenia wladcy Xetesku, nim krew jego martwych wojownikow zdazyla dobrze ostygnac.Dla Stylianna byl to fascynujacy przyklad na to, jak wielki lek wzbudzalo w Wesmenach to wszystko, co bylo magiczne. Pojedynczy wojownicy, a nawet wodzowie, byli slabi. Przynajmniej wiekszosc z nich. Po namysle doszedl jednak do wniosku, ze zdarzaly sie wyjatki. Po pierwsze, dowodca armii oblegajacej Julatse. Bez watpienia silny czlowiek, choc nawet on najwyrazniej nie odwazyl sie uderzyc w koncu w serce magii, powstrzymywany strachem przed nieznanym, ktorego nie mogl pokonac zaden dowod sily. Pomiedzy nim a zdobyciem kolegium staly pokolenia uwarunkowane na lek przed czyms, co jeszcze nigdy nie zostalo dokonane. No i Tessaya. Zupelnie odmienna postac. Jego reputacja go poprzedzala i Styliann byl przekonany, ze ten lord nie odczuje przyjemnosci z rozmowy z nim. Na tym polegalo ryzyko. Wybral wlasna droge przez gory. Uniknal dalszej podrozy z Krukami, ktorych na rowni podziwial, jak i byl wobec nich nieufny, a takze z blyskotliwym generalem Darrickiem - typem prawdziwego bohatera, jezeli w ogole taki kiedykolwiek istnial. Pierwsza droge odrzucil, bo nie mial najmniejszej ochoty dolaczyc do wyzwalania Julatsy, druga dlatego, ze Gyernath bylo po prostu za daleko. Utrata wladzy nad Gora Xetesku, chocby tymczasowa, byla upokorzeniem dalece wazniejszym niz cokolwiek innego. Przez krotki czas po rzuceniu Zlodzieja Switu i wiadomosciach o detronizacji w kolegium Styliann przezyl kryzys pewnosci siebie. Jego wplyw na losy Balai oslabl gwaltownie. Ale wkrotce wszystko znowu stalo sie jasne. Wiekszosc wspolczesnych materialow na temat magii wymiarowej znajdowala sie w murach Xetesku, ponadto byl tam tekst niedawno dopiero wydobyty z zapieczetowanych krypt pod Wieza i z cala pewnoscia odnosil sie on bezposrednio do problemu, z jakim mieli sie zmierzyc Krucy. Tak wiec jego wladza w Balai mogla byc znaczaca, musial jedynie szybko odzyskac zwierzchnictwo Xetesku. Stad i taka droga. Prowadzila prosto do odleglego o kilka dni kolegium, od ktorego dzielila Stylianna jedna powazna przeszkoda. Tessaya. Ale nawet fakt, ze lord Wesmenow go oczekiwal, nie musial koniecznie okazac sie szkodliwy. W koncu Xeteskianin przybywal na rozmowy i to pod straza. Wesmeni nie zgromadza raczej z tego powodu armii. Wrecz przeciwnie, jesli tylko dobrze rozumial sposob myslenia Tessayi. Dodatkowo Styliann wiedzial dokladnie, kiedy przybedzie, w przeciwienstwie do wodza Wesmenow. Kiedy slonce znalazlo sie w najwyzszym punkcie nieba, Xeteskianin, jego Protektorzy oraz czterdziestu Wesmenow wjechalo do Przeleczy Kamiennych Wrot. Styliann jako jedyny podrozowal konno. Jak stwierdzil Riasu, Wesmeni mieli byc jego przewodnikami, obserwatorami i straza honorowa - rozumowanie, ktore przyprawilo Stylianna o paroksyzm smiechu. Czy wodz naprawde sadzil, ze Xeteskianin mogl sie zgubic, skoro przez Kamienne Wrota prowadzil jeden tunel? A jakie szanse mialo tych czterdziestu przeciw dziewiecdziesieciu najdoskonalszym maszynom bojowym na Balai? Odpowiedz na to drugie pytanie, jak sie wkrotce okazalo, brzmiala: zadnych. Styliann ziewnal i spojrzal za siebie. Tak jak na przedzie kolumny - z tylu maszerowalo dwudziestu Wesmenow, a swiatlo ich latarni upiekszalo ciemne, nierowne sciany tanczacymi cieniami. Ponad nim pekniecie w stropie bieglo chyba az do serca Czarnych Szczytow. Z przodu za to sklepienie opadalo ostro do wysokosci ponizej pieciu metrow, a po jednej stronie sciezka stawala sie krawedzia przepasci siegajacej chyba czelusci piekiel. Powietrze bylo chlodne i wilgotne, tu i owdzie kapala woda z jakiegos dawno zapomnianego zbiornika czy podziemnego strumienia. Odglosy kopyt i obutych stop mieszaly sie ze szczekiem broni i coraz glosniej odbijaly sie echem posrod skalnych scian. Nie padalo zbyt wiele slow, a Styliann i Wesmeni nie zamienili nawet zdania. Poczatkowo bojowy duch wojownikow wkrotce ustapil miejsca niepewnym szeptom, a koncu pelnemu niepokoju milczeniu. Taki efekt wywieraly Kamienne Wrota na podroznych. Swiadomosc potegi gor ponad nimi i bliskosc skal po obu stronach sciezki odbieraly pewnosc siebie, sprawialy, ze ludzie szli przygarbieni i szybkim krokiem. Kolumna posuwala sie sprawnie i po godzinie marszu przed nimi bylo jeszcze do pokonania niewiele ponad trzy razy tyle. Koszary zbudowane po zachodniej stronie gor pozostaly daleko z tylu i nikt juz, ze wschodu czy z zachodu, nie mogl ich uslyszec. Styliann usmiechnal sie. Nadszedl czas. Nie potrzebowal przewodnikow, latarni ani obserwatorow. Lepiej by bylo dla tej strazy, gdyby pozostala na zachodzie. Tam przynajmniej pozyliby jeszcze troche. Po rozwazeniu roznych opcji Styliann zdecydowal sie nie nadwerezac, jakkolwiek nieznacznie, swojej energii many. Nie mialo to sensu. Zaden z Wesmenow nie mial luku - niedopatrzenie, jakiego nie beda mieli czasu pozalowac. Pochylil sie w siodle i przylozyl usta do ucha Cila, swego ulubionego Protektora maszerujacego w srodku kordonu szczelnie chroniacego bylego wladce Xetesku. -Zniszczyc ich - szepnal. Glowa Cila pochylila sie o centymetr na znak, ze zrozumial. Nie zatrzymujac sie przekazal rozkaz swym braciom. Styliann usmiechnal sie, znow czujac w powietrzu napiecie na chwile przed tym, jak Wesmeni znalezli sie w centrum bitwy, z ktorej zdali sobie sprawe prawdopodobnie dopiero wtedy, gdy dobiegla konca. Pierwszy szereg zlozony z osmiu Protektorow blyskawicznie dobyl zawieszonych przy pasach toporow i zatopil je w plecach i karkach idacych przed nimi Wesmenow. Za nimi trzydziestu Protektorow unioslo bron w gotowosci i runelo na przerazona i zaskoczona tylna straz kolumny. Kakofonia wrzaskow i okrzykow wypelniajaca tunel skladala sie odglosow smierci bardziej niz walki. Na przedzie Protektorzy przerabywali sie przez wojownikow, wznoszac i opuszczajac topory, bryzgajac krwia na skaly przeleczy, a uderzenia metalu o kosc draznily ucho Stylianna. Starajac sie odwrocic i dobyc broni, Wesmeni wpadli w panike, szok spowodowany gwaltownym atakiem zacmiewal umysly. Nieliczni probujacy stawic czola atakujacym byli wycinani w pien przez Protektorow, ktorych kazdy krok byl wyliczony, kazdy cios dosiegal celu, i zza ktorych masek przez caly czas nie dobiegal zaden dzwiek. Ci z tylu mieli przynajmniej szanse podjecia slabego, acz oporu. Jeden z wojownikow stanal naprzeciw wrogow, reszta otoczyla go jak przywodce. Przez kilka chwil iskry rozswietlaly tunel, dodajac migoczacego efektu do koszmarnego swiatla latarni i szczeku stali uderzajacej o stal rozlegajacego sie w zamknietej przestrzeni. Lecz Protektorzy zwiekszyli jedynie tempo i gwaltownosc ataku, rozpoczynajac kolejny cios, jeszcze nim zakonczyl sie poprzedni i spychajac Wesmenow do desperackiej i chaotycznej obrony. Widzac wielkie kaluze krwi pokrywajace kamienne podloze i rozczlonkowane, porabane ciala swych wspolplemiencow i stajac w obliczu oddzialu zakutych w beznamietne maski morderczo skutecznych wrogow pozostali przy zyciu Wesmeni, w liczbie co najwyzej dziesieciu, rzucili sie do ucieczki, wydajac ostrzegawcze okrzyki, ktorych i tak nikt nie mogl uslyszec. -Dogoncie ich i zabijcie - rozkazal Styliann. Pol tuzina Protektorow z kazdej strony, omijajac zrecznie ciala poleglych, ruszylo na wschod i na zachod. Odglos ich krokow zwiastowal rychla smierc sciganym nieszczesnikom. Wiekszosc latarni zostala strzaskana pod stopami walczacych, a reszta zniknela wraz z uciekajacymi Wesmenami, wiec Styliann rzucil Kule-Swiatla i az uniosl brwi, ujrzawszy zniszczenie, ktorego byl sprawca. -Doskonale. Jakies obrazenia? -Jedno czy dwa drasniecia, panie - odparl Cil. - To wszystko. -Doskonale - powtorzyl mag, kiwajac glowa. - Teraz usuncie ciala. Pojade na przedzie, a wy obok mnie. Znow odpowiedzialo mu niemal niedostrzegalne skiniecie glowy. W jednej chwili Protektorzy pochylili sie i zaczeli wrzucac ciala do przepasci. Styliann popedzil niespokojnego wierzchowca i ruszyl, majac po bokach po trzech Protektorow, w tym Cila. Kilka metrow dalej zatrzymal sie, zsiadl z konia, otrzepal ubranie i usiadl, opierajac sie plecami o polnocna sciane tunelu. Blask Kuli-Swiatla rozjasnial nierowne, poszarpane skaly. Niewiele rzeczy robilo wrazenie na Styliannie, ale jedna z nich stanowila z pewnoscia Przelecz Kamiennych Wrot. Byla przykladem niezwyklego polaczenia dzialan ludzkich i naturalnych. Zbudowana dla zysku i podboju, okazala sie rowniez zrodlem wielu konfliktow i problemow. Podrapal sie pod lewym okiem i wzruszyl ramionami. Taki bywal los wielkich przedsiewziec, zamierzone dobro nierzadko obracalo sie w zlo. -A teraz czekamy - zwrocil sie do Cila - albo raczej: wy czekacie. Ja mam jeszcze cos do zrobienia - zamknal oczy. - Beda mi potrzebni wasi bracia. * * * W slabnacym swietle poznego popoludnia lord Tessaya obchodzil granice obozu, dzwigajac w odleglym zakatku duszy narastajaca obawe. Konczacy sie dzien byl pelen kontrastow. Wiadomosc przyniesiona przez ptasiego poslanca popsula mu humor, ale nie plany. Jezdzcy Riasu, stacjonujacego po zachodniej stronie przeleczy, przywiezli niezwykle i nieoczekiwane wiesci, ktore mogly okazac sie kluczowe. Kontrola nad wladca Xetesku bylaby nagroda warta ryzyka zwiazanego z utrzymaniem go w ryzach. Mniejsza o podrozujacy z nim oddzial mordercow. Jesli udaloby sie go od nich odlaczyc, z pewnoscia mozna by ich zneutralizowac, a w koncu i zniszczyc. Nie istniala wazniejsza karta przetargowa niz Styliann, a to przeciez on sam zaproponowal udzielenie wsparcia Wesmenom w zamian za szybkie dotarcie do swego kolegium. Znakomicie. Tessaya z przyjemnoscia obieca wszystko, a nie dotrzyma niczego. Szczegolnie magowi.A jednak cos bylo nie w porzadku. Jego poczatkowa euforia spowodowana naiwnoscia Stylianna i wyrazna tendencja do przeceniania wlasnej wartosci sprawila, iz natychmiast odeslal jezdzcow z powrotem z pisemnym zaproszeniem. Rozwazal nawet pomysl powitania Xeteskianina z przewazajacymi silami, ale nie pragnal daremnie szafowac zyciem swoich ludzi, kiedy, przy odrobinie cierpliwosci, mogl osiagnac swoj cel bez uronienia nawet kropli wesmenskiej krwi. Teraz jednak, u schylku dnia, Tessaya, zakonczywszy juz jakis czas temu obchod wzmocnionej palisady zbudowanej jeszcze przez Darricka, byl zmartwiony. I kolejny spacer dookola garnizonu w niczym tu nie pomagal. Wedlug jego obliczen Styliann powinien juz tu dotrzec. Co wiecej, powinien tu byc godzine temu. Wyslani zas przez niego ludzie, by zastapili po drodze straz Riasu, nie powrocili, choc rozkazal im to na wypadek, gdyby do spotkania nie doszlo. W zasadzie moglo istniec wiele dobrych powodow opoznienia. Kon mogl zgubic podkowe, organizacja na zachodzie mogla kulec, moze odpoczynek sie przedluzyl, moze jego ludzie zdecydowali sie isc dalej, zamiast wrocic z raportem, moze Styliann narzekal na warunki marszu, a moze chcial sie upewnic, ze dobil targu z Tessaya, a moze mial jeszcze jakies zyczenia tego popoludnia. Styliann. Tessaya zatrzymal sie i usiadl na plaskim kamieniu, spogladajac na poludnie, w strone Kamiennych Wrot. Zachodzace slonce skapalo miasto w pieknej bladoczerwonej poswiacie, jego promienie jakby w gniewie przebijaly cienka warstwe chmur i siegaly ziemi. Z prawej dochodzily go ciche odglosy pracujacych mlotow i pil. Na lewo, nieco nizej, drzwi jednego z barakow wieziennych otworzyly sie i sznur skulonych pokonanych jencow ze Wschodu rozpoczal wieczorne cwiczenia w towarzystwie uzbrojonych w topory straznikow. Wsluchujac sie w dzwieki niesione wiatrem, byl w stanie wychwycic glosy dochodzace ze wszystkich zakatkow miasta, rozmowy, rozkazy, klotnie. Za trzy dni fort z pelna palisada, i tak kontrolujacy glowny szlak wschod - zachod, mial otoczyc Kamienne Wrota. Wtedy Tessaya moze zaczac prace nad umocnieniem samej przeleczy, ktora dotychczas pozostala zaniedbana. Niewielkie miasto w efekcie wesmenskiego najazdu rozroslo sie, niemal rozplynelo niczym olej na powierzchni wody. Patrzac poza plytkie zglebienie, gdzie znajdowaly sie oryginalne zabudowania Kamiennych Wrot, Tessaya widzial morze plociennych namiotow pokrywajacych kazdy cal powierzchni lagodnego poludniowego stoku i plaskowyzy za nim. Nad licznymi polkolami namiotow ustawionych wokol ognisk powiewaly proporce tuzina plemion i setek pomniejszych rodzin szlacheckich. Dla siebie i swych doradcow, w tym Arnoana, ktorego chcial szczegolnie uwaznie obserwowac, wybral kwatere w gospodzie. W miescie bylo niewielu pochodzacych z jego rodu. Jego synowie walczyli u boku lorda Senedai na polnocy, jego bracia dawno zgineli z rak xeteskianskich magow. Nagle zmarszczyl czolo i wstal, poprawiajac kubrak. Styliann. Szybkim krokiem skierowal sie ku zachodniemu krancowi miasta. -Potrzebuje zwiadowcy - zawolal do kapitana dowodzacego warta. -Tak, panie - miedzianobrody oficer wykrzyczal imie. Jego donosny glos odbil sie echem od pobliskich budynkow i po chwili zjawil sie mezczyzna, jeden z Wesmenow pracujacych przy kopaniu rowu przed palisada, gdzie mialy zostac wpuszczone zaostrzone kolki. - To jest Kessarin, panie. Tessaya skinal glowa i odwrocil sie do atletycznego Wesmena, ubranego w jasnobrazowe obcisle spodnie, koszule i lekkie buty, a uzbrojonego w niewielki toporek zatkniety za pas. Byl mlody i schludny, bez watpienia potomek jednego z pomniejszych, acz szlacheckich rodow. -Potrafisz biegac? - zapytal Tessaya. -Tak, panie. - Kessarin pokiwal zywo glowa, pokonujac strach przed Tessaya checia przysluzenia sie. -Wiec pojdziesz na przelecz. Wez zamykana latarnie, ale nie uzywaj jej zbyt czesto. Musisz odnalezc tych glupcow, ktorych tam poslalem dzis po poludniu. Unikaj wszelkich kontaktow. Po powrocie natychmiast zlozysz raport bezposrednio mnie. -Tak, panie. -Ruszaj. Tessaya spojrzal na czarna paszcze tunelu zlewajaca sie powoli z cieniami nocy. Nie mial ochoty stawac przeciw Styliannowi i jego oddzialowi upiorow, ale pierwsze promienie brzasku i tak zmusilyby go do tego. Kessarin musial powrocic szybko, a mysl, ze moglby w ogole nie wrocic, przerazala Tessaye bardziej, niz powinna. * * * Styliann, spokojny w towarzystwie swych straznikow, odprezyl sie i uformowal ognisko many do Polaczenia, jakim mial sie albo niezwykle cieszyc albo przeklinac na wieki. Waski, zwiniety jak waz konstrukt, przypominajacy pleciona ciemnoniebieska line, wirujac, pomknal poprzez kamien Czarnych Szczytow, w poszukiwaniu jednego poteznego umyslu w Xetesku, umyslu, ktory choc tak nieoczekiwanie potezny, nie bylby w stanie oprzec sie presji zaklecia Stylianna. Polaczenie pokonalo dystans dzielacy go od kolegium w jednej chwili. Styliann usmiechnal sie, czujac, jak zaklecie przeplywa obok uspionych umyslow setek magow zamieszkujacych kolegium. Przypominali niewielkie wiry w spokojnym stawie, tworzac jakby mape umyslow, jaka przy odrobinie wysilku ktos wyuczony i doswiadczony byl w stanie bez trudu odcyfrowac.Styliann przeszukiwal ostroznie mysli spiacych, sondowal, tak jak krople spadajacego deszczu przebijaja wiry na powierzchni wody. Szukal tego jednego. Zadanie okazalo sie latwe. Znalazl czlowieka, ktorego tak szybka przeciez droga do wladzy zbudowana byla na ambicji, umiejetnosci wykorzystania okazji, sukcesie jednego zaklecia i, przede wszystkim, szczesliwej nieobecnosci owczesnego wladcy Xetesku. Styliann podziwial odwage mezczyzny, ale nienawidzil upokorzenia, a ponadto zloscila go bezradnosc wlasnych poplecznikow. Kiedy odzyska juz nalezna sobie pozycje, poszuka odpowiedzi na bardzo wiele pytan. Polaczenie wbilo sie w uspiony umysl, powodujac gwaltowne i wyjatkowo nieprzyjemne przebudzenie maga. Slaby opor pekl niemal natychmiast. -Przepraszam za tak pozna pore, panie - mysli wysylane przez Stylianna byly pelne goryczy. -Sty... Styliann? - wystekal oszolomiony mag. -Tak, Dystranie. Styliann. I to wystarczajaco blisko, by przebic twoja slaba tarcze. Powinienes czesciej trenowac sztuki przetrwania. Moga sie kiedys przydac. - Styliann nigdy nie przyjal Polaczenia wbrew swej woli. -Gdzie jestes? - Dystran byl juz w pelni obudzony. Styliann czul jego lek i wyobrazal sobie, jak stara sie wstac i rozejrzec dokola, choc Polaczenie zmuszalo go do lezenia. -Nie musisz obkladac drzwi Magicznymi-Ryglami - w myslach Stylianna byla drwina. - Jeszcze nie. -Czego chcesz? - zapytal nowy wladca Xetesku. -Poza tym, co oczywiste? Pewnej przyslugi, ktora sprawi, ze nasze nieuniknione, badz co badz, spotkanie bedzie bardziej przyjazne, niz mogloby byc w chwili obecnej. -Zamierzasz wrocic? -Xetesk jest moim domem - odpowiedzial ostro Styliann, cieszac sie jednoczesnie, ze Dystran i jego klika nie poswiecili zbytniej uwagi mozliwym konsekwencjom uzurpacji. Zapadla cisza. Styliann wyczuwal, ze w niespokojnym umysle Dystrana kotluja sie dziesiatki mysli. Jak bardzo musial teraz potrzebowac pomocy swych doradcow. -Czego chcesz? - zapytal ponownie. -Sily bojowej. Duzej. Musza natychmiast opuscic Xetesk i ruszyc na poludnie w kierunku Kamiennych Wrot. Spotkam sie z nimi po drodze. -Mowisz o Protektorach? - mysl Dystrana byla pelna niedowierzania. -Naturalnie - odparl Styliann. - Wezwanie armii Protektorow to prawo wladcy Xetesku. -Ale ty nie jestes wladca Xetesku - oswiadczyl Dystran z pogarda. - Ja nim jestem. Styliann usmiechnal sie. Ten czlowiek moze nie mial pelnej swiadomosci swych czynow, ale nie mozna mu bylo odmowic sily charakteru. Po sukcesie z Portalem-Wymiarow slusznie przyznano mu tytul Mistrza. Ale jego zle wymierzony skok po wladze przyniosl korzysci jedynie jego doradcom, bez watpienia wykorzystujacym go jako narzedzie do pomiaru nastrojow i opinii panujacych w kolegium. To zalosne, ze nie przejrzal ich planow, ale z drugiej strony tacy jak on rzadko mieli podobne szanse. Ci stajacy sie narzedziami Stylianna nie mieli ich nigdy. -Mimo to przyslesz mi armie Protektorow - oznajmil Styliann tonem pelnym niezachwianej pewnosci. - Byc moze wtedy uda nam sie rozstrzygnac kwestie wladzy w sensowny sposob, kiedy powroce. -A jesli ci ich nie przysle, byc moze nie powrocisz. Wtedy sytuacja rozstrzygnie sie sama. -Glupcze - mysl Stylianna zaklula niczym kolec i umysl Dystrana zadrzal. - Naprawde sadzisz, ze pozostalem wladca tak dlugo po to tylko, by pozwolic takiemu karierowiczowi jak ty odebrac sobie Wieze? - Odetchnal gleboko, by sie uspokoic. Musial sie jeszcze czegos dowiedziec. - Nie watpie, ze studiujesz teksty Namiestnictwa? -Kiedy jest na to czas - odrzekl Dystran. -Rozumiem. Ten urzad to powazne obciazenie, prawda? Dystran odprezyl sie. Styliann to wyczul. -Tak. Mam nadzieje, ze mozemy je omowic w cywilizowany sposob. -Hmm. - Styliann milczal przez chwile. - Jak mniemam anulowales Akt Wybrania i przypisales go sobie? - zapytal. -Akt...? Nie, ten tekst nie jest mi znany. -Aha. - Styliann poczul triumfalny przyplyw radosci. - Najwyrazniej podobnie jak twoim zle dobranym doradcom. Pozwol wiec, iz zapewnie cie, ze wszyscy odczujecie jego dzialanie. - Styliann gwaltownie przerwal Polaczenie, otrzasajac sie z chwilowej dezorientacji. Nieanulowanie Aktu Wybrania bylo bledem, choc niezbyt zaskakujacym. Zazwyczaj wladca odchodzil, umierajac, i nie trzeba bylo odbierac mu Aktu, a odkrycie jego mocy moglo nastapic pozniej, w spokojnych warunkach. Zazwyczaj. Styliann usmiechnal sie i zaczal dostrajac swoj umysl, aby przyzwac cala armie Protektorow, co - na nieszczescie dla Dystrana - nadal pozostawalo jego prawem. * * * Kessarin byl dumny. Zostal wybrany przez kapitana, a sam lord powierzyl mu sekretne zadanie wielkiej wagi. Zadanie, z ktorego raport mial zdac osobiscie Tessayi.Wbiegl do tunelu z zapasem oleju w malej latarni wystarczajacym na dobre cztery godziny. Knot zostal przyciety, a drzwiczki przymkniete tak, by zapewnic wystarczajacy dostep powietrza, wypuszczajac jednoczesnie zaledwie maly promyk swiatla. Wykorzystujac slabnace swiatlo slonca, padajace wprost na jego sciezke, ruszyl szybko, pierwsza czesc jego drogi nieznacznie opadala w dol. Miekkie, skorzane buty sprawialy, ze poruszal sie bardzo cicho. Toporek mial przywiazany na plecach, a rece wolne, by mogl wymacac zarys terenu. Jak kazdy dobry zwiadowca plemienia Paleon potrafil w niektorych czesciach tunelu kierowac sie tylko za pomoca dotyku. Najwazniejsza jednak byla cisza. Lord Tessaya chcial, by odnalazl jego ludzi, tak by o tym nie wiedzieli i to wlasnie zamierzal zrobic. Kessarin usmiechnal sie zlosliwie, wyobrazajac sobie marsz, jezeli mozna to tak nazwac, straznikow wyslanych do przeleczy piec godzin temu. Bez watpienia Xeteskianin spoznil sie na spotkanie z nimi, ale gdyby szli naprzod, powinni docierac juz do zachodniego wyjscia, jesli nie siedziec przy ognisku z Riasu. Watpil jednak, zeby zaszli tak daleko. Oczekiwal raczej, ze znajdzie ich pod dowodztwem tego wstretnego Pelassara nie dalej niz pol godziny drogi w glab tunelu, czyli w miejscu, gdzie mialo dojsc do spotkania. I to pomimo jasnych instrukcji, by w razie koniecznosci dojsc az do srodka tunelu. W ocenie Kessarina wybor Pelassara na dowodce zmiennikow dla ludzi Riasu, byl jak dotad jedynym bledem Tessayi. Nie byl to jednak powazny blad, a Kessarin z przyjemnoscia donioslby lordowi o niesubordynacji Pelassara, by moc potem zobaczyc, jak winowajca jest chlostany albo rozciagany. Bez watpienia i jedno, i drugie mu sie nalezalo. W punkcie, w ktorym Kessarin mial nadzieje odnalezc Pelassara i jego trzydziestu ludzi, nie bylo nikogo. Zwiadowca oczekiwal, ze uslyszy stukot kosci rzucanych na kamienna posadzke, gardlowy smiech odbijajacy sie echem po przeleczy, i ze ujrzy blask latarni i pochodni niepotrzebnie rozswietlajacych tunel na co najmniej sto metrow. Okazalo sie jednak, ze nie musial zwalniac ani zakrywac swojej latarni. Ku jego zdziwieniu Pelassar najwidoczniej ruszyl dalej. Zwiadowca zmarszczyl czolo, a potem zrobil to samo. Byl w swietnej formie i pokonywal przelecz w bardzo szybkim tempie. Po jakiejs godzinie drogi zwolnil jednak do szybkiego chodu. Latarnia caly czas byla zakryta, a pojedynczy, slaby promyk swiatla kierowal albo na podloze, albo na sciany obok, nigdy zas prosto przed siebie. Kontrolowal oddech i wysilal sluch, by uchwycic nawet najcichszy dzwiek, ale jedyne, co uslyszal, to odglos kapiacej gdzies daleko wody. Szedl tak przez kolejne pol godziny niemal bez swiatla i w absolutnej ciszy, nie znajdujac zadnych sladow Pelassara i jego ludzi. I wtedy poczul zapach krwi. Niezbyt silny, ale zdecydowanie obecny, niesiony powiewem kluczacym w tunelu przeleczy. Kessarin natychmiast sie zatrzymal, zasuwajac do konca zaslone latarni, tak ze zapadla calkowita ciemnosc. Przywarl do lewej sciany, zastanawiajac sie, co dalej. Tej czesci przeleczy nie znal prawie w ogole, szczegolnie bez swiatla. Mial niejasne wspomnienie, ze tunel wkrotce rozszerza sie i podnosi, ale tak naprawde nie byl pewien. Znal ksztalt przeleczy przy obu krancach, ale nie posrodku. Nie bylo czasu. Wytezyl sluch. Nadal zaden dzwiek nie wskazywal na obecnosc oddzialu Pelassara. Zadnych krokow, ruchu powietrza i, choc wytezal tez wzrok nie widzial ani promyka swiatla. Tylko ten slaby zapach krwi. Pojawial sie i zaraz znikal. Kessarin byl z natury bardzo spokojnym czlowiekiem, ale w koncu ciemnosc i cisza zaczely robic swoje. Wydawalo mu sie, ze tuz przy uchu slyszal dzwieki nie majace prawa tu dochodzic. Odlegly placz dziecka, muczenie bydla. Gory zaczynaly mamic go swoimi sztuczkami. Potrzasnal glowa, probujac sie skupic. Mial teraz dwa wyjscia. Mogl wrocic, nie znalazlszy wesmenskiej strazy, i opowiedziec o zapachu krwi na przeleczy, albo ruszyc dalej, wiedzac, ze Tessaya sie niecierpliwi, i upewnic sie, czy jego obawy byly uzasadnione. W sumie bylo to dosyc proste. Jesli chcial zaskarbic sobie przychylnosc lorda, musial isc dalej, majac nadzieje, ze gniew Tessayi przeminie, kiedy uslyszy jego raport. Z powrotem wbil wzrok w ciemnosc. Tutaj, gleboko wewnatrz przeleczy, nie dochodzilo nigdy zadne naturalne swiatlo. Nie widzial nawet sciany, ktorej dotykal. Nawet najmniejszy blysk swiatla wyroznialby sie niczym latarnia morska. Dlatego tez byl pewien, ze przed nim nie bylo nikogo. Odsunal nieco drzwiczki latarni, zdajac sobie sprawe, ze jesli tego nie zrobi, wkrotce skonczy sie powietrze i plomien zgasnie. Latarnia wydala odglos, ktory w panujacej ciszy zabrzmial jak otwieranie zardzewialych zelaznych wrot. Kessarin pozwolil sobie na usmiech. Trzymajac lewa reke na scianie, ruszyl naprzod, ostroznie, trzymajac swiatlo nisko po prawej stronie, oswietlajac lekka pochylosc korytarza. Kilka krokow dalej wdepnal w plame czegos lepkiego, co pokrywalo posadzke. Zatrzymal sie, by spojrzec, wiedzac juz, ze to krew, a wtedy oni po prostu oddzielili sie od panujacej przed nim ciemnosci. Widzial, jak nikly blask latarni rozswietla ich potworne maski. Jeden blyskawicznie chwycil go za kark. Kessarin upuscil latarnie i ta upadla, i roztrzaskala sie na kamiennym podlozu. Probowal krzyczec, ale z jego gardla nie wydobywal sie zaden dzwiek, machal wiec rekami na oslep, a jego wsciekle spojrzenie objelo morze beznamietnych twarzy, po chwili twarze te rozsunely sie, by przepuscic wysokiego, czarnowlosego mezczyzne. Za nim w powietrzu unosila sie swiecaca kula. Twarz zblizyla sie. -Gratuluje - powiedzial mezczyzna. - Prawie udalo ci sie nas przekonac, ze cie tu nie ma. Prawie. Rozumiem, ze jestes tu sam? Przerazony Kessarin zdolal skinac glowa, uderzajac szczeka o rekawice milczacego mezczyzny w masce. -Tak tez sadzilem - odwrocil glowe. - Czy na zewnatrz zapadl juz zmrok? Kolejne skiniecie. -Dobrze. Cil, mamy cos do zrobienia. Reka na gardle Kessarina zacisnela sie i wszystkie jego sny o chwale ulecialy w ciemnosc, z ktorej mial juz nigdy nie powrocic. * * * Pozostawala jedynie sprawa przyjecia, jakie Wesmeni zgotuja im w Kamiennych Wrotach, ale schwytany zwiadowca, wyslany w pare godzin po tamtej trzydziestce, z ktora rozprawienie sie zajelo Protektorom jeszcze mniej czasu niz pozbycie sie strazy Riasu, dodal mu pewnosci. Styliann zakladal, ze Tessaya poczeka na jego raport, zanim zdecyduje, jak silna wystawic obrone. Na tym etapie Tessaya nadal nie mial wlasciwie powodu sadzic, ze nie pojawienie sie wladcy Xetesku bylo czyms wiecej niz denerwujacym, ale normalnym opoznieniem.Styliann i Protektorzy poruszali sie szybko. Kula-Swiatla pozwalala im widziec na odleglosc co najmniej kilku krokow. To, w polaczeniu z wrodzonymi zmyslami jego wojownikow, w zupelnosci wystarczalo. Po niecalych dwoch godzinach zblizyli sie do wschodniego kranca przeleczy i zatrzymali jakies czterysta metrow od wejscia, kryjac sie za zalomami i w skalnych niszach. Styliann przydzielil Kule-Swiatla Cilowi, zsiadl z konia i rzucil na siebie Plaszcz-Ukrycia. Mogl wybrac ktoregos z Protektorow i, ukrywszy go zakleciem, poslac, aby sprawdzil, co dzieje sie u wyjscia z tunelu, ale subtelne niuanse Plaszcza czynily jego podtrzymanie na kims innym o wiele trudniejszym niz kontrola Kuli-Swiatla czy Skrzydel-Cienia. -Zostancie tu - rozkazal. - Nie zobacza mnie. Styliann zniknal sprzed oczu Protektorow i z dlonia na scianie tunelu ruszyl do wyjscia, skad dochodzil slaby blask. Szedl szybko, przyzwyczajajac wzrok do rosnacej ilosci swiatla wpadajacego z zewnatrz do tunelu. Do switu, jak sadzil, pozostalo cztery godziny. Na zewnatrz panowala wiec gleboka noc, ale w porownaniu do czarnego wnetrza przeleczy niebo bylo jasne. Bylo chlodno i wilgotno i Styliann cieszyl sie, ze ma na sobie cieple okrycie. Przy wejsciu nie bylo zadnych wyraznych sladow mobilizacji, ale tuz przed nim, wokol ogniska, siedzialo okolo osmiu straznikow. Styliann zaczal im wspolczuc. Xeteskianska burza zapedzi ich do grobow, nim zauwaza, ze sie rozpetala. Szedl wolno naprzod, zatrzymujac sie w odleglosci kilkunastu krokow od straznikow, a potem kucnal za gora kamieni utworzona w wyniku dzialania zaklecia, ktore jego magowie, pod wodza Dystrana zreszta, wykorzystali do zmasakrowania tak wielu Wesmenow. Zapach smierci mial pozostac na przeleczy na zawsze. Zaden ze straznikow nie byl zwrocony ku tunelowi, co zaskoczylo Stylianna. Zbytnia pewnosc siebie prowadzila do nieostroznosci. Spojrzal nad nimi w strone tej czesci miasta, ktora mogl dostrzec. Fortyfikacje Darricka zostaly jeszcze wzmocnione, a ku niebu strzelaly straznice, w sumie osiem, jesli dobrze liczyl. Widok byl czesciowo zasloniety przez stok biegnacy az do podstawy nowych bram zbudowanych przez Tessaye, ale blask wielu ognisk wskazywal na obecnosc wiekszej ilosci straznikow poza miastem. W Kamiennych Wrotach panowala cisza. Wesmeni spali, niebo ponad nimi bylo bezchmurne, a powietrze chlodne i bez wiatru. Lepszej okazji miec nie bedzie. Styliann raz jeszcze okryl sie zakleciem i cicho wycofal w strone Protektorow. * * * Noc w Kamiennych Wrotach nie byla do konca spokojna. Tessaya krazyl uliczkami miasta niezdecydowany co do dalszych dzialan. Kessarin byl jednym z najlepszych, kapitan zapewnil go o tym. Znalazlby wyslany wczesniej oddzial i przyniosl raport, ale jesli musial pokonac cala przelecz, to powroci dopiero tuz przed switem.Jednak wyraznie cos bylo nie w porzadku. Jak doszlo do tak powaznego opoznienia, ze Styliann jeszcze tu nie dotarl? A jesli nawet, to dlaczego nikt nie przyslal wiadomosci? Tessaya rzadko mial problemy z podjeciem decyzji, ale teraz byl rozdarty. Rozsadek podpowiadal mu, by obudzic wszystkich swoich ludzi i zniszczyc przekletego maga w momencie, gdy tylko pojawi sie przy wschodnim wejsciu. Jednak zmysl taktyczny doradzal mu ostroznosc i cierpliwosc. Poczekac, a potem powitac Stylianna z otwartymi ramionami. Pozwolic mu znalezc sie dokladnie tam, gdzie Tessaya chcial go miec. Wodz plemion Paleon spojrzal ku niebu w poszukiwaniu jakiegos omenu, ale nie znalazl niczego. Powietrze bylo nieruchome i chlodne. Panowala cisza. Zatrzymal sie tuz przy gospodzie, ale odrzucil pomysl poproszenia o rade Arnoana. Poza tym wiedzial, co powie mu stary szaman. "Przyprowadz maga do mnie. Pozwol mi uzyc na nim mojej magii." Choc oczywiscie nie wladal zadna magia. Mial tylko swoje piesni i mikstury, ksiegi i kosci. Styliann moglby go zniszczyc machnieciem reki. Co powinien zrobic? Ruszyl dalej glowna ulica do bram miasta i wspial sie na chroniaca je straznice. Ujrzawszy go, dwoch wartownikow pochylilo glowy. -Wracajcie do obowiazkow - powiedzial. Straznicy odwrocili sie z powrotem ku ciemnemu gardlu przeleczy, rozswietlonemu jedynie ogniskiem rozpalonym przez patrol przed wejsciem. - Zadnych znakow? -Nie, panie - odpowiedzial jeden ze straznikow i nie bedac do konca pewny, czy ma sie odwrocic, patrzyl katem oka na Tessaye. - Nie zauwazyli niczego, a drogi na polnoc i poludnie sa puste. -Co do wszystkich diablow sie z nimi stalo? - warknal Tessaya. Nadal niepewny straznik zaryzykowal odpowiedz. -To mag, panie. Nie mozna mu ufac. Tessaya otwieral usta, zeby zgromic straznika, ktorego opinii przeciez nie potrzebowal, ale odkryl, ze calkowicie sie z nim zgadza. Zamiast krzyknac, pokiwal glowa i rozluznil sie troche. -Tak. Czemu sie tu dziwic, co? Ciesze sie, ze rozumiesz, kogo oczekujemy - odwrocil sie do odejscia. - Badzcie czujni. Nie moze nam sie wymknac. I wtedy wejscie do przeleczy zalala fala przemocy. Zamaskowani wojownicy wybiegli w noc, rozdeptujac ognisko i wyrzynajac straznikow, ktorzy wyraznie nie widzieli ich nadejscia. Okrzyki alarmu urwaly sie blyskawicznie. Nie zatrzymujac sie ani na chwile, wojownicy ruszyli pedem, a posrod nich czlowiek na koniu jadacy galopem. Straszliwy oddzial otoczyl go szczelnym kordonem. Wojownicy poruszali sie z niesamowita predkoscia. Zadnego zamieszania, oporu i watpliwosci. Tylko przerazajaco sprawny ruch, bieg i pelna koncentracja. Nawet jeden nie spojrzal ku Kamiennym Wrotom, tylko ruszyli zwarta masa szlakiem na polnoc. Kompletnie zaskoczeni wartownicy na wiezach patrzyli, jak oddalaja sie szybko. Tessaya przerwal chwilowy trans, walac piesciami w balustrade wiezy z taka sila, ze zatrzesla sie cala konstrukcja, a jedna z desek pekla. -Budzic plemiona! - ryknal. - Wszyscy maja byc na nogach. Chce, by to miasto bylo puste i to natychmiast! Wszyscy wojownicy. Macie zlapac i wyrznac tych sukinsynow. Juz! W calym miescie zabrzmialy dzwony alarmowe. Tessaya patrzyl na uchodzacego Stylianna. Ten na koniu to musial byc on. Przedostal sie ze swymi zamaskowanymi wojownikami na wschod, a teraz jechal prosto do Xetesku. I gdy tak patrzyl, poczul lodowaty dreszcz. Jezeli Styliann byl tu, to gdzie byl Darrick? Gdzie Krucy? Odepchnal uporczywa mysl, wiedzac, ze i tak powroci, gdy tylko opusci go gniew. Na razie mial na oku tylko jeden cel. -Na duchy zmarlych plemion Paleon, przysiegam, ze bede pil twoja krew, Styliannie z Xetesku! - ryknal. Pomimo halasu budzacej sie armii dudniacym mu w uszach wydawalo mu sie, ze uslyszal smiech odbijajacy sie echem od sciany gor. * * * Trzy kolejne dni wygladaly podobnie. Rada Julatsy odbywala pielgrzymke pod polnocna brame, by ujrzec, jak Senedai i Wesmeni morduja niewinnych. Jak skladaja ofiare na oltarzu Calunu. Pierwszego dnia umarla jeszcze setka, piecdziesieciu w poludnie i tyle samo o zmierzchu. Drugiego trzystu, wielu z tym samym dumnym wyrazem twarzy co stary mag, ale coraz wiecej z wsciekloscia, zalem i gniewnymi slowami miotanymi w kierunku Rady, ktora patrzyla na to i - wedlug nich - nic nie robila, by ich ratowac.Trzeciego dnia podobne nastroje przeniosly sie do wewnatrz kolegium. Zszedlszy z murow w poludnie, po egzekucji stu piecdziesieciu starszych kobiet, Rada stanela w obliczu rozgniewanego tlumu, od ktorego oddzielal ich Kard i szereg gwardzistow kolegium. Za nimi czekali magowie gotowi uzyc Spirali-Mocy do rozproszenia zgromadzonych, gdyby okazalo sie to konieczne. Na czele tlumu liczacego okolo dwustu osob stali wybrany przez nich rzecznik oraz zolnierz upomniany przez Karda w czasie pierwszej egzekucji. Generalowi udalo sie ich uciszyc, ale to milczenie mialo zlowrogi charakter. Oczy wszystkich zwrocone byly na Rade. Kerela pokiwala glowa. -No coz, moglismy sie chyba tego spodziewac. -To nie jest odpowiedni moment na rozmowy z nimi - powiedziala Seldane. -Odpowiedni moment nie nadejdzie - odparla Kerela. - Chociaz myslalam, ze przemowienia Karda odniosa bardziej dlugotrwaly efekt. -Podejrzewam, ze ci, ktorzy ich wysluchali, teraz sie modla, a nie demonstruja - odezwal sie Barras. - Nigdy nie uda sie przekonac wszystkich. -Co oni chca osiagnac? - zapytal Endorr. Mlodszy czlonek Rady przygladal sie nerwowo zgromadzonym. -Coz, chyba pojdziemy tam i zapytamy ich, prawda? - Kerela spokojnie poprowadzila towarzyszy na dziedziniec. W tlumie rozlegl sie szmer szeptow. Kerela zblizyla sie i gestem kazala odsunac sie Kardowi i jego zolnierzom. Barras zajal miejsce po jej lewej stronie, a reszta Rady ustawila sie za nimi. Patrzyli na twarze przerazonych i wscieklych mieszkancow Julatsy, rozgoryczonych, ze ich przyjaciele umieraja - w rosnacej liczbie - za murami kolegium, ktore dla nich samych, jak na razie, stanowilo bezpieczne sanktuarium. Barras zdecydowal, ze pozwoli najpierw przemowic Kereli, choc wielu zgromadzonych odruchowo patrzylo w jego strone, szukajac otuchy, pomocy, czegokolwiek. -To najciezsze chwile w naszym zyciu - zaczela Kerela i szum glosow ustal natychmiast. - Nasi ludzie... Wasi ludzie umieraja setkami, wrzucani do Calunu-Demonow przez bande mordercow pragnacych zniszczenia tego kolegium. Jednak usuniecie Calunu oznacza narazenie zycia kazdego jednego Julatsanczyka. -Ale jak nie bedzie Calunu, przestana zabijac - odezwal sie glos z tlumu. Inni glosno dolaczyli swoje poparcie. -Naprawde? - zapytala Kerela. - Jak myslicie, dlaczego Wesmeni zabijaja najmlodszych, najstarszych i kobiety nie mogace juz rodzic dzieci? To najezdzcy. Jency, ktorych nie mozna do niczego wykorzystac to dla nich tylko kolejne brzuchy do wykarmienia i wiecej wrogow do pilnowania. Dzieci mogliby jeszcze sprzedac jako niewolnikow gdzies za Oceanem Poludniowym, ale reszta? Niepotrzebne obciazenie. A teraz nie moga sobie na to pozwolic. Patrze teraz na was i wiem, ze jesli usuniemy Calun, nim bedziemy gotowi do dzialania, to co trzecie z was umrze. Jesli ktos nie wierzy, jak starannie Wesmeni wybieraja swoje ofiary, niech przyjdzie o zmroku do polnocnej bramy. -Nie mozemy przeciez tak siedziec i patrzec, jak rosna stosy trupow - zaczal rzecznik zgromadzonych, mlody mezczyzna o brazowych wlosach imieniem Lorron. - Chyba rozumiesz. -Tak, rozumiem. I dziwie sie, ze nie wiecie nic o planach, nad ktorymi pracujemy. Stoisz tu z jednym z gwardzistow, a juz wkrotce general Kard wyda mu stosowne rozkazy, a jednak najwyrazniej powiedzial ci bardzo niewiele albo nic w ogole. - Kerela patrzyla teraz na zolnierza, widac bylo wyraznie, jak jego harda postawa zmiekla pod twardym spojrzeniem elfki. - Mam nadzieje, ze nie ograniczyles sie jedynie do rozsiewania niepokojow - zwrocila sie lagodnie. -Powiem ci, w czym tkwi problem - odparl zolnierz. Barras czul, ze Kard spial sie w sobie, ale mogl sobie tylko wyobrazic wyraz jego twarzy. - Wyglada na to, ze robicie wszystko, by tylko ochronic wasze kolegium. Nawet jesli oznaczaloby to smierc dla wszystkich jencow. -Tak, ale ty tez znalazles schronienie wewnatrz tych murow. Czy mam rozumiec, ze to polozenie juz ci nie odpowiada? - koniuszki uszu Kereli poczerwienialy. Barras wiedzial, ze zbliza sie wybuch. To byla tylko kwestia czasu. - Powiedz mi - glos Starszego Maga Julatsy byl lodowato spokojny. - Co chcialbys, zebysmy zrobili? -Walczcie! - podniesionemu glosowi zolnierza towarzyszyl pomruk tlumu. - Na podziemnych bogow, coz innego? Kerela pokiwala glowa. -Rozumiem. I, jak sadze, uwazasz, ze zwyciezymy, pomimo tak wielkiej przewagi wroga, prawda? -Mozemy sprobowac. Mamy magie - wtracil Lorron. -I uzyjemy jej, gdy nadejdzie na to czas! - zagrzmiala Kerela, a niesamowita moc i donosnosc jej glosu sprawila, ze caly tlum cofnal sie. Barras zwalczyl cisnacy sie mu na usta usmiech. Kerela ciagnela dalej. - Czy myslicie, ze pragne tylko stac i patrzec, jak umieraja niewinni Julatsanczycy? Naprawde tak myslicie? Ale obawiam sie, ze musze. Bo ponad polowa moich magow jest niezdolna do rzucania z powodu obrazen, fizycznych i duchowych, jakie odniesli wlasnie po to, abyscie wy mogli teraz stac tutaj cali i zdrowi. General Kard przygotowal plan ataku, ale lozka sa jeszcze pelne rannych. Mam im pozwolic umrzec? Czy z jakiegos powodu sa mniej wazni niz ci za murami? Kolegium Dordover wyslalo zolnierzy i prawdopodobnie tez magow, aby nam pomogli. Nie sadzicie, ze powinnismy na nich zaczekac? A moze omowimy szczegolowo nasze plany tu, na dziedzincu, pod okiem tej przekletej wiezy, aby wrog poznal dokladnie nasze zamiary? Kerela wskazala wesmenska machine, obsadzona wojownikami dniami i nocami, ktora nawet teraz przesuwano na pozycje umozliwiajaca lepsza obserwacje toczacej sie dysputy. Po chwili zas mowila dalej. -Rzez pod polnocna brama zatruwa mi umysl, ale gorsza jeszcze jest mysl, ze sadzicie, iz nie dbam o swoje obowiazki. - Elfka sciszyla nieco glos. - Jest nas niewielu przeciw morzu wrogow i dlatego atak musi nastapic na naszych warunkach i w odpowiednim momencie albo wymorduja nas wszystkich. Rozumiem wasza niecierpliwosc, ale moj sposob pozwoli nam uratowac wiecej istnien. A czy nie to powinno byc naszym celem? -A co z kolegium? - zapytal zolnierz. -Ono jest reka, ktora nas karmi, zrodlem naszej mocy. Bedziemy go bronic za wszelka cene. Nie bede was oklamywac. Jakikolwiek kontratak podejmiemy w celu przelamania oblezenia, nie pozostawimy kolegium na pastwe Wesmenom... - Urwala, oczekujac odpowiedzi. - Zaden Julatsanczyk nie umrze na prozno. Dopoki jestem Starszym Magiem, niczyja smierc nie pojdzie na marne. Czy ktos chce cos jeszcze powiedziec w tym momencie? Zgromadzeni popatrzyli po sobie i spuscili glowy. -Dobrze - powiedziala Kerela. - Jeszcze jedno, zanim sie rozejdziecie. Jestem Starszym Magiem i to kolegium znajduje sie pod moja bezposrednia kontrola, tak samo jak Rada, a takze, poniewaz jestesmy oblezeni, general Kard. Kazdy, kto nie zgadza sie z takim stanem rzeczy, moze z moim blogoslawienstwem wkroczyc w Calun. Czy wyrazam sie jasno? Niektorzy skineli glowami, inni nie. Wiekszosc odkryla nagle, ze ich buty staly sie najbardziej fascynujacym obiektem w kolegium. Kerela pokiwala glowa, zebrala Rade i ruszyla w strone Wiezy. Za nimi zabrzmial donosny glos generala Karda. -Rozejsc sie! Wracajcie na posterunki. Ty nie. Podejdz tu, zolnierzu. Do mnie, mowie! * * * Thraun stal na rufie jednomasztowej lodzi, warczac na Wesmenow zgromadzonych na brzegu. Blokowal nieco dostep do steru i Denser, pod czujnym okiem Bezimiennego, musial siegac obok zadu wilka, aby kontrolowac kierunek. Nie bylo zadnej pogoni. Plomienie ze zniszczonego obozu rozswietlaly niebo, rzucajac drzace cienie na wode falujaca od wiatru. Wielka chmura niemal zupelnie zaslonila blada twarz ksiezyca.Hirad usiadl i sciagnal buty, wylewajac wode za burte. Byl zmeczony. Szesc dni jazdy i ciezkiego marszu, a potem bitwa, ktorej nie planowali. Zajal miejsce po drugiej stronie Thrauna i popatrzyl na lodz. Zagiel byl pelny, choc nie napiety, i wiatr pchal ich po wodach zatoki. Bezimienny siedzial po przeciwnej stronie bomu i wyciskal onuce. Erienne i Will znalezli sobie miejsce na dziobie, a Ilkar stal tuz obok Hirada z rekami opartymi o burte, wpatrujac sie uporczywie w poklad. Uciekli, ale z niemalym trudem. Na szczescie zadzialal plan awaryjny. Mimo to Hirad nie byl zadowolony. -Co sie stalo, Ilkar? -Wesmen niezdara - elf usmiechnal sie lekko. - Chyba probowal wyrwac sztylet Densera ze swojego gardla, ale zamiast tego stracil dzwon. -Musielismy zaatakowac jeszcze przed wejsciem na platforme - wyjasnil Denser, udzielajac odpowiedzi, jakiej oczekiwal Hirad. - Ilkar nie mogl zawrocic, bo stracilby Plaszcz i wszedlby na mnie, a straznik blokowal wejscie, wiec nie mielismy innego wyjscia. -Ale nie zabiliscie ich czysto - powiedzial Hirad. -Jestesmy magami, a nie nozownikami - ucial ostro elf. - Nigdy wczesniej czegos takiego nie robilem i watpie, by z toba bylo inaczej. -Pewnie nie, ale i tak musze ci pokazac najlepsze pchniecia. Pomoglyby wam. -Kiedy staniemy na suchym ladzie, z przyjemnoscia przejde taki trening - zgodzil sie Ilkar - ale na razie postaram sie po prostu za bardzo nie rozchorowac. Hirad rozesmial sie. Lodka ledwie sie poruszala, plynela gladko, nie chyboczac, a jednak twarz maga nabrala nietypowej dla niego bladosci. -Wydobrzejesz - powiedzial barbarzynca. -Patrz na horyzont - doradzil Bezimienny. - Kolysze sie slabiej niz wnetrze lodzi. To ci da poczucie stabilnosci. - Ilkar skinal glowa i przeniosl spojrzenie nad wode, w strone, gdzie wschodni brzeg stykal sie z niebem. Wyraznie zadowolony z tego, co widzial na ladzie, Thraun odwrocil sie, wytracajac na chwile ster z rak Densera, i przeszedl wzdluz lodzi, spogladajac po kolei na wszystkich Krukow. Hirad popatrzyl mu w oczy i zobaczyl w nich zolte obwodki, ale ani sladu zepchnietego w glab czlowieczenstwa, o ktorego obecnosci zapewnial go Will. A jednak w jego spojrzeniu byla inteligencja, nie majaca w sobie nic zwierzecego i ku wlasnemu zdziwieniu Hirad nie czul zagrozenia, choc przeciez znajdowal sie w odleglosci skoku od smierci. Patrzyl, jak wilk wskakuje na dziob i wchodzi miedzy Willa i Erienne. Will wyciagnal reke i poglaskal go po grzbiecie. Thraun odwrocil leb i mokrym jezykiem oblizal mu twarz. -Czuly jest, nie? - rozesmial sie Hirad. -Ciekawe, czy bedzie sie tego wstydzil, jak sie zmieni - zastanawial sie Denser, ktorego obecny nastroj nie pasowal do jego zachowania w ciagu kilku ostatnich dni. -Ile bedziemy plynac? - zapytal Ilkar. -Pol nocy, moze troche dluzej - odpowiedzial Bezimienny. -O bogowie - jeknal elf, zaciskajac rece mocniej na burcie. Hirad poklepal go przyjaznie po ramieniu. Na dziobie Will otarl twarz, starajac sie, by slina wilka nie dostala mu sie do ust. Nie do konca mu sie to udalo. Zmarszczyl brwi, chwycil pysk Thrauna i potrzasnal nim. -Naprawde musisz? - zapytal. Wilk oblizal wargi i spojrzal na niego smutnym, odleglym wzrokiem. Bruzda na czole Willa poglebila sie. -Co sie dzieje, Thraun? O co chodzi? - Wilk spuscil wzrok na poklad. - Mozesz sie zmienic tutaj. Nie musisz czekac, az wyladujemy. Przypomnij sobie - te slowa budzily ludzka dusze ukryta w ciele wilka. Albo raczej powinny. Ale Thraun ulozyl sie tylko na deskach pokladu, kladac glowe na przednich lapach, z pyskiem skierowanym ku zatoce. Will popatrzyl na Erienne. Jej twarz rowniez wyrazala troske. -Wszystko bedzie dobrze - powiedziala niezbyt przekonujacym tonem. - Zmieni sie, kiedy dotrzemy na miejsce. -Widzialas go poprzednim razem - przypomnial Will. - Zmienil sie od razu, gdy opuscilismy Dordover. Nie mogl czekac. Im dluzej jest w tej postaci, tym trudniej mu pamietac, ze moze stac sie czlowiekiem. - Znow poglaskal Thrauna, przyciskajac dlon mocno do jego grzbietu. Wilk leniwie zamachal ogonem. Dla postronnych moglby teraz wygladac jak zwykly pies odpoczywajacy u stop swego pana. Will pokrecil glowa. Thraun zawsze jak najszybciej powracal do swej ludzkiej postaci. Nienawidzil formy zwierzecia, bal sie jej. Zawsze tak twierdzil. Ale tym razem... Moze to kolysanie lodki go niepokoilo. Moze. Ale wygladal na zadowolonego. Zadowolenie. Tego stanu nigdy nie widzial w postaci wilka, choc przez lata znajomosci z Thraunem byl swiadkiem kilkunastu przemian. -Thraun, no, spojrz na mnie. - Wilk posluchal, mrugajac oczami. To bylo juz cos. - Przypomnij sobie. Prosze. - Thraun uniosl lekko leb, weszac w powietrzu. Zawyl glosno i gardlowo, a potem powrocil do obserwacji wody przed soba. Will spojrzal na Krukow. Wszyscy patrzyli na niego. -Czy ta lodz nie moze plynac szybciej? Chyba mamy problem. ROZDZIAL 15 Poranek byl sloneczny. Polnocno-zachodni wiatr przepedzil cienka warstwe chmur zakrywajaca niebo przed switem, pozostawiajac czysty blekit, cieply blask slonca i nieustannie rosnaca i kotlujaca sie plame cienia.Pietnastu zolnierzy i trzech magow stanowiacych oddzial monitorujacy sytuacje w Parvie wybralo sobie na kwatere jeden z wiekszych domow polozony tuz przy centralnym placu. Byl do duzy, dwupietrowy budynek z pokojami, w ktorych moglo zamieszkac po dwoch zolnierzy. Dobrze zaopatrzona spizarnia i piwnice, glownie wypelnione zdobyczami z innych domow, zapewnialy wygodna egzystencje. A jednak nie az tak bardzo wygodna. Wszyscy, ktorzy na ochotnika zglosili sie do tego zadania, zdawali sobie sprawe, ze ich szanse na powrot do kolegium sa niewielkie. Od rodzinnych domow oddzielala ich cala armia Wesmenow oraz Czarne Szczyty. Ponad nimi szczelina prowadzaca do swiata smokow zwiastowala nieodgadnione zagrozenie, a miasto umarlych, jak wiedzieli, nie bylo kompletnie wymarle. Poza terenem koszar plutonowy Jayash zakazywal im poruszac sie w grupach mniejszych niz trzech ludzi. Kazdy z magow musial byc chroniony przez dwoch zolnierzy. Patrole wychodzace poza stosunkowo bezpieczny plac liczyly zawsze szesciu ludzi i maga jako wsparcie. Ulice nie byly bezpieczne. Nie, zeby kiedykolwiek widzieli ukrytych wrogow. Slyszeli ich. Odglosy krokow, trzask drzwi podczas bezwietrznego dnia, skrobanie rak o sciany, widmowe glosy niesione wiatrem. Ktos, prawdopodobnie jacys akolici, wymknal sie z sieci Darricka. Parva byla dziwnym, budzacym lek miejscem. Zblizalo sie poludnie jedenastego dnia pomiarow. Dawno juz udalo sie wyliczyc tempo rozrastania sie cienia w poludnie, a takze okreslic dokladne wymiary Parvy, teraz wiec ich zadaniem bylo monitorowanie procesu i codzienne sporzadzanie notatek, sprawdzanie, poprawianie bledow i obserwacje nieba. Nikt tego glosno nie powiedzial, ale w zasadzie stanowili system wczesnego ostrzegania przed kolejnym atakiem smokow. Atakiem, ktorego nie mieli nadziei przetrwac. Jayash i trojka zolnierzy patrzyli, jak magowie przygotowuja teren do pomiarow. Na obszarze majacym prawie tysiac krokow dlugosci i siedemset szerokosci w bruk centralnego placu miasta wbitych bylo osiem linii zlozonych z metalowych kolcow. Kazda z nich pokrywala sie z punktem kompasu, a w miare jak linie zblizaly sie do brzegow placu, okreslaly stopien powiekszenia sie cienia. Jayash obchodzil obszar pomiarow, a widok rosnacej potwornej plamy cienia na ziemi powodowal u niego dreszcze, pomimo iz dzien byl cieply. Skrecil i przeszedl wzdluz jednej z linii, a potem wzdluz kolejnej, obserwujac odstepy pomiedzy metalowymi znacznikami. Nie byl to do konca naukowy sposob pomiaru. Jesli na niebie znajdowalo sie duzo chmur, brzeg sfery cienia rozmywal sie, co nieuchronnie prowadzilo do bledow. Zatrzymal sie przy koncu drugiej linii reprezentujacej poludniowy wschod i zmarszczyl brwi. Dwa ostatnie szpikulce wydawaly sie byc nieco dalej od poprzednich, jakby ta linia szczegolnie sie rozciagnela. Spojrzal na lewo i prawo. Jesli wzrok go nie mylil, to ten sam wzor byl obecny we wschodniej i poludniowej linii. -Delyr? - zawolal. Xeteskianin przerwal rozmowe z Saponem, magiem z Dordover, i spojrzal na niego. -Jayash? -Czy od kilku dni mamy jakies klopoty? Delyr wzruszyl ramionami. -Raczej nie. Zauwazylismy cos, co wyglada jak znaczace, acz w sumie niewielkie przyspieszenie tempa wzrostu cienia, ale pewnie glownie z powodu chmur zamazujacych krawedzie - spojrzal w gore na niebo, ktore poza szczelina bylo czysto niebieskie. - Dzisiaj sie upewnimy. Jayash pokiwal glowa. -Ale wiecie juz, ze mozemy miec klopoty. I to od kilku dni. -Dokladnie pieciu. Posluchaj, doceniam, ze chcesz byc informowany o wszystkich szczegolach, ale z naukowego punktu widzenia, nie bylo o czym mowic, totez nie mowilem. -Az do dzisiaj. Delyr usmiechnal sie lekko. -Otrzymasz natychmiastowe wyniki, wraz z pelnym raportem. A teraz wybacz, ale mamy niewiele czasu - wskazal na szczeline i na cien u podnoza piramidy, ktory juz niemal zupelnie zniknal. Jayash machnal reka i cofnal sie, by moc obserwowac. Delyr i Sapon okrazyli pole, kladac na razie jeden znacznik na koncu kazdej linii. Potem szybko obydwaj podeszli do wschodniej sciany piramidy i uklekli przy dlugiej, polerowanej, drewnianej tyczce wskazujacej ruch slonca. Kiedy przestawala rzucac jakikolwiek naturalny cien, dokonywano pomiarow. System byl dosyc dobry, ale wedlug Jayasha mial pewna wade. Obecnie cien byl stosunkowo niewielki, a piramida blisko. Ruch slonca pomiedzy chwila, gdy magowie decydowali, ze jest poludnie, a samymi pomiarami, byl wiec minimalny. Ale niedlugo cien szczeliny musial pokryc piramide i moment zenitu trzeba bedzie okreslac z wiekszej odleglosci. A poniewaz obszar cienia sie rozrastal, czas pomiarow bedzie sie wydluzal. Juz widzial, jak jego ludzie sa angazowani do odczytow, zamiast chronic wlasne zycie. Inaczej beznadziejnie bledne pomiary spowodowalyby, ze margines bledu dla Krukow liczylby sie w dniach. Delyr wydawal sie tego nie dostrzegac. Chyba jako jedyny nadal wierzyl, ze po dokladnym ustaleniu tempa powiekszania sie cienia wroci do domu. Nie zdawal sobie sprawy, ze wyznaczono mu los meczennika, a nie bohatera. Nadeszlo samo poludnie. Delyr i Sapon wstali i szybko podbiegli z powrotem do znacznikow. Szczelina wisiala w powietrzu, jakby wyczekujac, a cien byl szeroki i dobrze widoczny, przy bezchmurnym niebie jego krawedzie staly sie ostre i wyraziste. Sprawnie, bez zbednych rozmow, magowie zajeli przeciwne pozycje, polnoc - poludnie, i przystapili do zadania, pochylajac sie nisko ku ziemi, by oznaczyc dokladnie miejsce, gdzie konczyl sie cien, a zaczynalo swiatlo. Potem ustawili w tych punktach szpikulce i za pomoca niewielkich metalowych mlotkow wbili je w kamienne podloze placu. Przesuwajac sie ku kolejnym punktom odwrotnie do ruchu wskazowek zegara, powtorzyli operacje w niecale piec minut. Jayash natychmiast zobaczyl ich konsternacje, pelne niepokoju spojrzenia, jakie wymieniali, zaczal wiec isc w ich strone. Delyr i Sapon spotkali sie przy poludniowej linii i mierzyli odleglosc nowego znacznika od wczorajszego, uzywajac do tego celu zarowno kawalka dokladnie oznaczonej liny, jak i prostego jak strzala drewnianego preta, na ktory wczesniej naniesli odleglosci. W ten sposob odczytali pomiary z trzech roznych punktow, po czym Delyr wyciagnal pergamin z lezacej na ziemi skorzanej torby i zaczal go studiowac. -O co chodzi? - zapytal Jayash, choc znal juz odpowiedz. -Jeszcze chwila - odpowiedzial Delyr. Razem z Saponem zrobili notatki na pergaminie, raz jeszcze dokonali pomiaru i zapisali wyniki. Delyr spojrzal na plutonowego. -Natychmiastowe wyniki? - zaproponowal Jayash. -Mamy powazne klopoty. -Powod? -Sprawdzimy to jeszcze jutro, ale wyglada na to, ze tempo powiekszania sie cienia wzrasta. Nie jest stale. -To znaczy? -To znaczy, ze im jest wiekszy, tym szybciej rosnie. Jayash wydal policzki. -Czyli, ze mamy mniej czasu, niz wczesniej wyliczylismy. -Tak, i to duzo mniej - przytaknal Delyr. - I nie mozemy byc pewni, czy tempo wzrostu sie nie zwiekszy. Ja podejrzewam, ze tak. -Wiec jaka jest wasza nowa ocena? -Juz, jeszcze chwila... - Delyr spojrzal na Sapona, robiacego szybkie obliczenia. Mag podkreslil wynik na pergaminie i wreczyl go Delyrowi, ktory zrobil wielkie oczy. -Jestes pewien? - zapytal. -Tak. - Sapon skinal glowa. - Pozniej to sprawdze, ale ten wynik jest dosyc dokladny. -Tak wiec wczesniej mielismy trzydziesci dni, zanim cien pokryje Parve. Teraz mamy... osiem. Jayash nie powiedzial nic. Patrzyl na zawieszona nad nimi szczeline i wyobrazal sobie wylatujace z niej smoki. * * * To byla najdluzsza noc w zyciu Ilkara. Bezimienny i Denser poprowadzili lodz przez zatoke prostym kursem, na jednym halsie, do miejsca, gdzie jej wody spotykaly sie z Czarnymi Szczytami. Przynajmniej Xeteskianin dobrze sie bawil, realizujac swoje zeglarskie ambicje. Na pelnym morzu lagodne falowanie zatoki bylo tylko odleglym wspomnieniem. Choc lodce prowadzonej przez dwoch sternikow nic nie zagrazalo, to prady kolysaly i rzucaly nia bezustannie. Zagle pozostawaly napiete, a dziob pewnie i szybko prul wode.Ale cos bylo nie tak. Ilkar zawsze uwazal sie za szczegolnie wyczulonego, ale zaskoczylo go, ze Hirad nie zdaje sobie sprawy, iz chodzi o cos wiecej niz to, ze Thraun nie powrocil do ludzkiej postaci. Dla Ilkara, bylo to tak samo oczywiste jak slonce na bezchmurnym niebie. Posluchal rady Bezimiennego i skupil sie na horyzoncie, czujac, jak poczatkowy atak choroby powoli przemija. Coraz czesciej jednak zwracal uwage na pozostalych pasazerow lodzi. Panowala cisza. Na poczatku Hirad probowal zaczac rozmowe na luzne i nieistotne tematy, bedace jego specjalnoscia w chwilach odprezenia, ale odpowiedzialy mu tylko cichy smiech i zdawkowe uwagi. W koncu, zniechecony brakiem reakcji, wzruszyl ramionami i dolaczyl do milczenia. Milczenia, jakie przeciez nie pasowalo do Krukow. Nie omowili szczegolowo dalszych dzialan, ktore mialy nastapic po dobiciu do brzegu, poza tym, ze musza zdobyc konie potrzebne do podrozy do Julatsy. Nie mieli wiec planu, a bez zachety Bezimiennego, ktory zazwyczaj popychal do dyskusji, nie mieli sil na rozmowe. Starajac sie nie myslec o ciezkim zoladku i obolalej glowie, Ilkar odwrocil sie, by spojrzec na olbrzymiego wojownika i poczul zimny dreszcz. Bezimienny zwykl obserwowac zywo otoczenie w kazdej sytuacji, z nadzwyczajna skutecznoscia pelniac role aniola stroza, wyczuwajac kazde zagrozenie dla przyjaciol, nim bylo za pozno. Teraz najwyrazniej patrzyl w glab siebie. Od czasu do czasu spogladal w ich strone, niekiedy zerkajac na zagiel, rzadko tylko rzucajac Denserowi wskazowke, jak trzymac ster albo popuscic plotna. Poza tym siedzial z pochylona glowa, z zamknietymi oczami lub wzrokiem wbitym w deski pod stopami, lekko jakby przygarbiony. Ilkar wiedzial, co go gryzie i wiedzial tez, ze zaden z nich nie mogl temu zaradzic. Zmienil sie podczas tego czasu, kiedy to na krotko pozostawal Protektorem. I nie z powodu jarzma, w jakim utrzymywaly ich demony, lecz z powodu bliskosci swych braci z xeteskianskiego Zbiornika Dusz. Podobnie zachowywal sie w ciagu kilku dni tuz po uwolnieniu, ale wydawalo sie, ze pozbyl sie wspomnien z niewoli, jakiej byl poddany. Teraz jednak, gdy wracali na wschod, te wspomnienia powrocily. Albowiem kazda chwila przyblizala ich do kolegiow, do Xetesku, a wreszcie do Zbiornika, skad wyrwano jego dusze. Ilkar zastanawial sie, czy wojownik nadal slyszy wolanie pozostalych. -Bezimienny? - odezwal sie elf. Mezczyzna podniosl wzrok, ciezki i pelen bolu. - Czujesz ich nadal? Bezimienny pokrecil glowa. -Nie. Ale oni tam sa, a ja nie. Ich glosy ciagle rozbrzmiewaja mi w pamieci i rozdzieraja mi serce. Pustka w mojej duszy nie zostala wypelniona. I pewnie nigdy nie zostanie. -Ale... -Prosze, Ilkar. Wiem, ze chcesz mi pomoc, ale nie mozesz. Nikt nie moze. Bezimienny opuscil glowe, kierujac ostatnie slowa do tych, ktorzy nie mogli go uslyszec. -By dotrzec do smokow, bede musial przejsc obok swego grobu - dodal. Ilkar poczul uklucie w sercu i wzial gleboki oddech. Dostrzegl spojrzenie Densera. Ciemny Mag nie wygladal duzo lepiej niz Bezimienny i elf poczul rozpacz. Mial nadzieje, ze sposob ucieczki z obozu na nowo obudzi w nim entuzjazm. Teraz stalo sie jasne, ze byla to jedynie iskierka wykrzesana z wrodzonego instynktu samozachowawczego. Denser wierzyl, ze osiagnal juz cel swojego zycia. Zlodziej Switu zostal rzucony, WiedzMistrzowie zniszczeni. Ale musieli zamknac szczeline na niebie albo na Balai nie bedzie miejsca, gdzie mozna by sie ukryc przed hordami smokow, ktore w koncu sie przez nia przedostana. Nie bedzie go ani dla Densera, ani dla Krukow, ani dla Erienne i ich dziecka. Dlaczego wiec nie zajmie swego miejsca w sercu Krukow, dlaczego nie zachowa sie tak, jak przez cala droge do Parvy? Ilkar doskonale rozumial to zmeczenie, ale jego energia many powrocila, a fizycznie wyczerpani byli wszyscy. -Dzieki, ze mnie tam nie upusciles - odezwal sie. -Nie ma za co. Wole cie zywego niz zabitego przez Wesmenow. Ilkar przyjal to jako komplement, ale jednoczesnie zasmucil sie. Dawny Denser, jaki przez chwile pojawil sie tam, w obozie Wesmenow, szybko zniknal na powrot pod zalewem zalu albo raczej uzalania sie nad soba. Elf musial wykorzystac cale swoje opanowanie, by nie powiedziec mu tego wprost. -Pewnie jestes zmeczony. Denser wzruszyl ramionami. -Bywalo gorzej. Po rzuceniu Zlodzieja Switu, kazde zmeczenie wydaje sie niewielkie. -Dobra robota, Denser - wtracil sie Hirad. Ilkar spojrzal na barbarzynce na wpol uspionego na swojej lawce. Mial zamkniete oczy, a jego glowa spoczywala na zwinietym plaszczu. Dzieki temu, ze nie zdawal sobie sprawy z nastroju meczacego Krukow, przynajmniej on nie byl jego ofiara. Bylo jasne, ze wkrotce znow moga potrzebowac jego sily i agresji. Ilkar otworzyl usta, ale odkryl, ze nie ma juz sily probowac dalej rozmawiac z Denserem. Odpowiadal slowami czlowieka znajdujacego sie w letargu, bezskutecznie szukajacego motywacji do dalszej walki. Elf pokrecil glowa. Bez watpienia Erienne i dziecko powinni wystarczyc. Lecz nawet ona nie potrafila pokonac jego stanu ducha. Fizyczna odleglosc dzielaca ich nawet na lodzi odzwierciedlala, niestety, ten kryzys. Na dziobie zas spoczywal ich najbardziej namacalny problem. Will od paru godzin nie spuszczal wzroku z glowy wilka i nie zdejmowal reki z jego grzbietu. Na twarzy zlodzieja malowal sie powazny lek, a jego szeptom skierowanym do ucha przyjaciela odpowiadaly jedynie pomruki i potrzasanie lbem. Thraun nie chcial sluchac. Co mieli zrobic, jezeli juz nigdy sie nie zmieni? Ilkar prawie zasmial sie z wlasnego pytania, ale przestraszyl sie odglosu wlasnego dobrego humoru. Oczywiscie decyzja nie nalezala do nich. Nie mogli rozkazac wilkowi, by zostal ani by ich opuscil. Nie mogli mu nic rozkazac. Nie mogli go kontrolowac. Im dluzej pozostawal w tej postaci, tym dzikszy sie stawal. Ilkar sadzil, ze w koncu moglby przestac ich rozpoznawac. W takiej sytuacji staliby sie taka sama ofiara, jak kazdy inny czlowiek i musieliby sprobowac go zabic. Ilkar wiedzial, ze stad wlasnie plynal lek Willa. Lek, ktory dotyczyc powinien ich wszystkich. Sam elf obawial sie jednak bardziej tego, co znajda w Julatsie. Jak kazdy julatsanski mag wiedzialby, gdyby kolegium upadlo, a Serce zostalo zniszczone. Jesli w ogole by to przezyl. Zdawal sobie sprawe, ze miasto prawdopodobnie uleglo wrogom. Wiedzial, ze Wesmeni byli okupantami. I wiedzial, ze Rada nie podda kolegium, poki ostatni z jej czlonkow nie zginie w jego obronie. Ale jesli Krucy nie beda mogli dotrzec do biblioteki, jezeli nie odnajda tego, czego szukaja, wtedy Wesmeni, w chwili swego triumfu, skaza siebie i wiekszosc mieszkancow Balai na smierc w ogniu smokow. Westchnal gleboko i popatrzyl na przyblizajacy sie brzeg, modlac sie, by suchy lad wlal nieco nadziei w jego serce, wiedzac jednoczesnie, ze prawdopodobnie tak sie nie stanie. Przyszlosc Balai nie znajdowala sie w dobrych rekach. Trzymajac sie z dala od posterunku Wesmenow, Krucy wyladowali w malej zatoczce otoczonej z obydwu stron skalami i ostrymi stokami. Nad nimi wznosil sie ciemny masyw Czarnych Szczytow stromo opadajacy ku zatoce Triverne, a na wprost przed nimi pofaldowany lad ciagnal sie prosto do jeziora Triverne, jego wody docieraly do morza niedaleko stad, wraz z ujsciem rzeki Tri. Chlapiac woda, Krucy pokonali plycizne i staneli na suchym ladzie, czemu towarzyszylo slyszalne westchnienie ulgi ze strony Ilkara. Elf patrzyl na jasniejace niebo z wyrazem twarzy, jaki wedlug Hirada musial oznaczac zadowolenie. Podczas gdy Bezimienny cumowal lodz, a Denser pod jego kierunkiem zwijal zagle, Thraun i Will pobiegli w gore trawiastego stoku, zbudowanego z kamienia i kraszacej sie gliny. Will, trzymajac torbe z ubraniem Thrauna, ktora wzial raczej w nadziei niz w oczekiwaniu, chwycil sie grubego futra na grzbiecie wilka, by ulatwic sobie wspinaczke. -Po co wlasciwie sie tego uczysz? - slowa wyrwaly sie z ust Ilkara, nim zdolal je zatrzymac. Denser przerwal prace i wyprostowal sie. -Co? -Jezeli tak malo zalezy ci na przyszlosci, to po co uczysz sie zeglowac? - Ilkar musial juz teraz ciagnac dalej. Denser zwezil oczy w szparki. -Coz, moze probuje wprowadzic troche cholernej normalnosci do swojego zycia. A moze mam ochote na taka robote. Widzisz w tym cos zlego? Ilkar usmiechnal sie, probujac rozladowac napiecie, ktore sam spowodowal. Czul na sobie spojrzenia innych Krakow. -Po prostu wydawalo mi sie to troche niezwykle. To wszystko. Nie przejmuj sie. Denser zrobil krok w jego strone. -Bede sie przejmowal. To, ze nie masz pojecia, co czuje, nie daje ci prawa do drwiacych uwag. Co chciales przez to powiedziec? -Probuje ci powiedziec, ze jestes kompletnie nieprzewidywalny i to jest nasz problem. Zwijajac zagle jestes zupelnie normalny, jak Denser, jakiego dobrze znamy. Ale za chwile mozesz sie zamknac w sobie, tonac w beznadziejnosci. Nie wiemy, co sie dzieje. -Doprawdy? - twarz Densera poczerwieniala. - A myslisz, ze ja wiem, prawda? W glowie mam diabelny chaos i probuje poskladac w calosc to, co mi jeszcze zostalo. Oczekuje tylko troche cierpliwosci, a nie cwanych komentarzy od takich jak ty! - Xeteskianin puknal palcem w piers Ilkara. Julatsanczyk odepchnal jego reke i pokazal na Erienne. -A ona ci nie wystarcza, tak? -Dosyc, Ilkar. Zostaw to - powiedziala Erienne. Ale Denser przysunal sie do elfa, tak blisko, ze nosem dotykal prawie jego twarzy. -Nie waz sie kwestionowac moich uczuc do Erienne! Nie rozumiesz ich - mocno odepchnal Ilkara do tylu, tak ze buty elfa zaszuraly o zwir. - Trzymaj sie z dala ode mnie Julatsanczyku, dopoki nie bedziesz mial czegos sensownego do powiedzenia. Wsciekly Xeteskianin ruszyl samotnie w gore stoku. Erienne poszla za nim. -Dobra robota, Ilkar. - Hirad pokrecil glowa i ruszyl za magami, spogladajac na czyste niebo i swiatlo pojawiajace sie szybko na wschodzie. Wkrotce musieli znalezc kryjowke. Na szczescie tereny wokol rzeki Tri byly gesto zalesione i odlegle od miejsc, w ktorych mogli sie znajdowac Wesmeni. To umozliwialo im szybka podroz. Musieli jednak byc nadal ostrozni. Byli obcy na wlasnej ziemi. Jego mysli, poza zaskakujacym wybuchem Ilkara i raczej przewidywalna riposta Densera, zaprzatalo to, gdzie zdobeda konie. Bez wierzchowcow podroz do Julatsy potrwalaby trzykrotnie dluzej, nie mieliby tez szansy na szybka ucieczke. Barbarzynca stuknal obcasem i przyspieszyl kroku. Zapach domu byl wszedzie wokol, plynal z ziemi, po ktorej stapal Thraun. Obrazy lasu i jego sfory wypelnialy mu glowe, kiedy biegl, zostawiajac wode za soba i uwazajac, by nie zgubic brata ze sfory. Osiagnawszy wzniesienie, wysunal pysk wysoko na wiatr i weszyl. Nietkniete woniami slonej wody w dole zapachy tej ziemi i jej mieszkancow rozwinely sie przed nim niczym mapa. Odwrocil sie do brata ze sfory, ktory wydawal jakies dzwieki. Brat ze sfory kleknal przed nim i trzymal w dloniach jego pysk. Thraun warknal, czujac jednoczesnie rozbawienie i lekka irytacje. Brat ze sfory wypowiedzial do niego slowo. Mimo ze nie rozumial jezyka, wiedzial, ze to slowo. Rozbrzmiewalo mu w glowie, ale drzwi pozostaly zamkniete. Zamiast tego w jego swiadomosc wdarla sie burza mysli i obrazow. Stal na tylnych lapach, a na pysku nie mial siersci. Nie potrafil wyc, mogl za to biegac wyprostowany, nie upadajac. Ale nie czul radosci zmyslow, nie czul wokol siebie obecnosci sfory. Byl niezdarny, choc silny, dziwnie pojmowal ziemie, ofiary i zagrozenia wokol siebie. Wspomnienia byly niewyrazne, ale wiedzial, ze to sa wspomnienia. Ranily go, sprawialy bol cialu i targaly dusza. Znal sposob, by przerwac ten bol, ale walczyl z nim. Bol go przerazal. Zareagowal. Thraun szczeknal i wyrwal sie z rak Willa. Odskoczyl, przysiadl, wpatrujac sie w czlowieka zoltymi slepiami i obnazyl kly. Warczal nisko i groznie. Will wstal, zszokowany, i cofnal sie o krok, rozkladajac rece. -Thraun, wszystko dobrze. Spokojnie. Spokojnie. - Cofnal sie jeszcze troche. Hirad, ktory wlasnie wspial sie na stok, zdazyl zobaczyc, jak Thraun odskakuje do tylu, niebezpiecznie blisko krawedzi, za ktora lezala zatoka. Wstrzymal oddech. Wilk spial sie do skoku, nie spuszczajac wzroku z Willa. Na szczescie zlodziej posluchal rady, jaka sam dawal Thraunowi. Zachowal spokoj. W koncu wilk rozluznil sie, wstal, potrzasnal lbem i odbiegl w strone pobliskich drzew. -Co sie stalo? - zapytal Hirad. W swietle wczesnego poranka twarz Willa byla trupioblada. Wzruszyl ramionami. - Pytam, co zrobiles? -Nnn... nic - wykrztusil Will, jakajac sie, tak jak przez wiele dni po przerazajacym spotkaniu z chowancem Densera w Dordover. - Chcialem pomoc mu wrocic z pomoca slow... -Jakich slow? -Przypomnij sobie. - Will rozmasowywal skronie palcami i patrzyl za oddalajacym sie wilkiem. - Slowa, ktore powtarza sobie przed przemiana. Powinny uwolnic jego wspomnienia. Ale nie dzialaja - w glosie Willa brzmiala rozpacz. Hirad polozyl mu reke na ramieniu. -Nic mu nie bedzie. Pewnie teraz pobiegl, zeby sie przemienic, nie sadzisz? Will odwrocil sie i spojrzal na Hirada ze smutnym usmiechem i lzami w oczach. -Mysle, ze nie. -Ale co takiego stalo sie tym razem? - zapytal Hirad. - Nigdy wczesniej nie reagowal w ten sposob, prawda? -Nie. On nienawidzi postaci wilka. Uwiezienie w niej bez mozliwosci powrotu do ludzkiej formy bylo jego najgorszym koszmarem. Ale tez odkad sie spotkalismy, przez te wszystkie lata, nigdy nie sprobowal krwi tak wielu ofiar. Zastanawiam sie, czy to nie jakis trans, szalenstwo powstrzymujace jego ludzka czesc przed przejeciem kontroli. -Co mozemy zrobic? Will westchnal. -Nie wiem. Nie ma zaklecia, ktore mogloby go przemienic. Jego stan nie jest magiczny. Musimy czekac, a ja nie przestane probowac do niego dotrzec. -To ryzykowny sposob. -To jedyny sposob - zlodziej popatrzyl na Hirada. - Nie moge go stracic, Hirad. Umarlbym bez niego, wiec zamiast siedziec i czekac na smierc w samotnosci, rownie dobrze moge zginac, probujac. Hirad skinal glowa. -Rozumiem. -Wiem. ROZDZIAL 16 Kiedy Ilkar, Denser, Erienne i Bezimienny pokonali stok i dotarli do plaskowyzu ponad zatoczka, w ktorej zostawili lodz, Krucy, juz w komplecie, ruszyli do doliny Tri. Thraun trzymal sie tuz za nimi. Krajobraz, jaki sie przed nimi malowal, wygladal przepieknie, choc bylo jeszcze wczesnie i czesc terenu nadal okrywal cien.Na polnocy i wschodzie rozciagaly sie lagodne wzniesienia, pokryte szumiaca, kolyszaca sie z wiatrem paprocia. Spomiedzy nich wyrastaly niewielkie skupiska drzew i niskich krzewow, otaczajace grupy skal majaczace niczym ciemnoszare wyspy w morzu zieleni i brazu. Na poludniu i wschodzie, w kierunku ich podrozy, krajobraz wygladal zupelnie inaczej. Szczyt wzniesienia opadal gwaltownie ku dolinie rzeki Tri, gdzie teren stawal sie na chwile plaski, pokryty rozleglymi lakami gestej, zielonej trawy. Na brzegach rzeki rosly potezne deby i wierzby, przetykane splatanymi krzewami dzikich roz. Gdzieniegdzie widac bylo stykajace sie z lita skala zwirowe plycizny, zalewane podczas powodzi, a za nimi prawie polkilometrowa wstege leniwie plynacej wody. Na zachod i poludnie od Krukow czarne olbrzymy tworzace najwiekszy lancuch gorski Balai wznosily sie dumnie ku niebu, a potem opadaly seria szczytow, stokow i skalnych polek ku poszarpanym wzgorzom, a wreszcie ku zyznym nizinom wschodu. Z tak bliskiej odleglosci ich ogrom zapieral dech w piersiach i Hirad zastanawial sie, czy baron Blackthorne, ktorego rodowe nazwisko wzielo sie od nazwy gor[1], czul sie kiedys tak jak on w tej chwili. Maly - w obliczu gigantycznej potegi. Balaia zyla tak dlugo, jak staly te gory. Gdyby jednak wystarczajaca liczba smokow, by pokonac Miot Kaan, przedostala sie w koncu przez szczeline wymiarowa, Czarne Szczyty leglyby strzaskane, zrujnowane. Nie mogl na to pozwolic.Z bliska widac bylo, ze tereny wokol rzeki, choc zapewnialy znakomita oslone, oznaczaly tez trudna droge. Z pomoca Thrauna, niekoniecznie nieswiadomie sluzacego za przewodnika, Krucy ruszyli tak daleko w glab ladu, jak tylko odwazyli sie w narastajacym swietle dnia. W koncu, zmeczeni, opuscili bardziej otwarty teren i zblizyli sie do brzegu rzeki, gdzie znalazlszy polane, na ktorej mozna by ustawic piecyk Willa, niesiony caly czas przez Bezimiennego, rozbili oboz. Miejsce bylo niewidoczne z poludniowego brzegu, a takze zakryte od polnocy. Thraun zniknal, choc nikt nie watpil, ze wilk dokladnie wie, gdzie sie znajduja. -Dobrze byc znow po tej stronie Czarnych Szczytow - westchnal Hirad, ktory usiadl, opierajac sie o drzewo i pocieral plecy o pien, czujac jak twarda kora poprzez skorzany kaftan ugniata zesztywniale miesnie. Poluzowal paski zbroi i odetchnal gleboko. Bezimienny milczal, wpatrujac sie w otaczajacy ich las. Denser pokrecil glowa, a Will stwierdzil: -Nie za cene, jaka najwyrazniej zaplacilismy. Nie byla to do konca reakcja, jakiej oczekiwal Hirad. Pociagnal nosem i spojrzal na Ilkara, ktorego ponura twarz nie wyrazala zadnego zaskoczenia z powodu milczenia, a moze i przygnebienia panujacego wokol ognia. -Moze powinnismy sie z tym przespac - probowal dalej Hirad. -Potrzebujemy Thrauna - odezwal sie Bezimienny. - Potrzebujemy jego zmyslow i zdolnosci tropienia. Jezeli ta okolica jest patrolowana, a mysle, ze jest, to mozemy wpasc w duze klopoty, bez ostrzezenia. -Ty nie umiesz tropic? - zapytala Erienne. -Nie bardzo - odparl Bezimienny. - A na pewno nie tak bezblednie jak Thraun. -To co robiliscie zanim spotkaliscie nas? - zapytal Will, nie spuszczajac oczu z poszycia w nadziei dostrzezenia przyjaciela. -Zupelnie co innego - odpowiedzial Hirad. - Glownie jezdzilismy do zamkow i na pola bitew, walczylismy w bialy dzien, do wieczora, odbieralismy zaplata i koniec. Nie musielismy sie przed nikim ukrywac. -Coz, w takim razie musimy byc chyba po prostu ostrozni, prawda? - wlaczyl sie Denser, glosem nie wyrazajacym zadnych emocji. -Nie mamy czasu na taka ostroznosc - wypalil Ilkar. - Jesli biblioteka w Julatsie zostanie zniszczona, zanim tam... -Wiem, wiem - przerwal mu Denser. - Daruj sobie wyklad. -Dlaczego? Ty, jak widze, nie odczuwasz pospiechu. -Mowie tylko, ze nie ma sensu dac sie zabic tylko dlatego, ze sie spieszymy. To byloby tak samo zle. -Ciszej - glos Bezimiennego, choc niezbyt glosny, byl pelen mocy. Posuwali sie wolniej, niz oczekiwal, a nastroj Densera udzielal sie wszystkim. To musialo sie zmienic jeszcze przed kolejna walka. Koncentracja byla kluczem do zwyciestwa, a Krukom jej brakowalo. -Jesli skonczyliscie juz zarzucac sie oczywistymi faktami, to moze czas poszukac rozwiazania - odwrocil sie do Willa. - Will, jak dobrze Thraun cie rozumie? Zlodziej wzruszyl ramionami. -Trudno powiedziec. Na pewno rozpoznaje moj glos, ale mozemy tylko zgadywac, ile naprawde pojmuje. Wydaje mi sie, ze rozumie slowa takie jak: "nie", "stoj" i "uciekaj", ale watpie, by udalo mi sie go przekonac, by tropil dla nas. Szczegolnie teraz. Nigdy tak dlugo nie byl wilkiem, jest bardzo dziki. -Wiec musimy sprawic, zeby sie przemienil - powiedzial Ilkar. -Tobie sie nie uda. Nie wiem, czy nawet ja jestem w stanie to zrobic. Nie slucha mnie. - Will przygryzl warge. -W takim wypadku musimy zalozyc, ze go stracilismy. Przykro mi, Will, ale wiesz, co mam na mysli. - Bezimienny odpial napiersnik. - Czy moze sie zdarzyc, ze nas zaatakuje? -Nie wiem. Wierze, ze jakkolwiek dlugo pozostanie w tej postaci, bedzie w stanie mnie rozpoznac. Ale on sam powiedzial, ze w koncu moze stac sie tylko dzikim zwierzeciem. -Za to duzo trudniejszym do zabicia - wtracil Denser. -O wiele - przytaknal Will - ale nie dojdzie do tego. Wilki nie sa zabojcami. Poluja dla pokarmu, a my nie jestesmy najlepszym wyborem. Zupelnie jakby zdawal sobie sprawe, ze o nim mowa, Thraun wbiegl do obozu i stanal przy ramieniu Willa. Jego nagle pojawienie sie sprawilo, ze Erienne podskoczyla. Will odwrocil sie, objal leb wilka i przyciagnal go do siebie. -Dobrze, ze jestes - wyszeptal. Thraun tracil go pyskiem w policzek, a potem ulozyl sie przodem do ogniska, marszczac nos wypelniony zapachami drewna, kawy i goracego metalu. -Jak mowilem - podjal Will - zrobi, co bedzie chcial, a jesli ktos z was mysli, ze moze go powstrzymac, to coz... - urwal, a wsrod zgromadzonych rozlegly sie smiechy. -W porzadku - odezwal sie Bezimienny z pustym wyrazem twarzy. Nie dolaczyl do chwilowej radosci w druzynie. - Idac pieszo, mamy szesc dni do Julatsy. Musimy wiec szybko zdobyc konie, ale nie mozemy ryzykowac starcia z wiekszym oddzialem Wesmenow. Czy sa tu jakies wioski albo farmy, ktorych Wesmeni mogli nie odnalezc? -Nie - odpowiedzial Ilkar. - Najblizsze osiedla, jakie mogly przetrwac, to ziemie lorda Jadena na polnocy, ale to dodatkowe dwa dni przez wrogi teren i nie po drodze. Nasza jedyna szansa na unikniecie walki i dokonanie kradziezy jest, tak jak mowil Styliann, jezioro Triverne. -Ale na pewno zostalo juz zdobyte - powiedzial Hirad. -Nie bylbym taki pewien - odpowiedzial Ilkar. - To centrum starozytnej magii, a dla Wesmena miejsce najohydniejszego zla. Przez caly czas dwustu ludzi musi chronic Odlamka. Moze nadal tam sa. Nie zapominajcie, ze Triverne nie lezy na bezposredniej drodze przemarszu Wesmenow do Julatsy -Polaczenie? - zaproponowala Erienne. Denser wzruszyl ramionami. -Jesli to konieczne. Ale najpierw musze odpoczac. -Ja to zrobie - zaproponowala Erienne. - Dam sobie rade. -Jak chcesz - odparl Xeteskianin. -Dobrze. - Bezimienny wyciagnal nogi przed sobie, jakby pragnal wypchnac z umyslu wszystkie problemy, jednoczesnie chwytajac sie nici laczacych je w calosc. -Przyznam, ze jestem sceptyczny, ale jezeli mozemy to sprawdzic Polaczeniem, to swietnie. W przeciwnym razie nie wiem, czy taki wypad jest wart ryzyka. Musimy sie tez skontaktowac z tym magiem znajdujacym sie poza Julatsa, zakladajac, ze ona nadal zyje. Moze zdobedziemy najswiezsze informacje. Teraz jednak zgadzam sie z Denserem, powinnismy odpoczac. Bede czuwal, podobnie, jak sadze, Thraun. Ruszamy dalej po poludniu. * * * Swit, jedenastego dnia oblezenia Kolegium Julatsy, przyniosl pierwszy otwarty konflikt wewnatrz murow. Wlasnie zginelo dwustu piecdziesieciu niewinnych Julatsanczykow. Ci, ktorzy umarli pierwszego dnia, gnili juz wewnatrz Calunu. Barras czul napiecie. Wisialo w powietrzu od czasu pierwszej konfrontacji, ale teraz, kiedy czlonkowie Rady smutni, wsciekli i przestraszeni opuszczali mury, wyczul czajace sie zagrozenie. Tym razem nie bylo zadnego pokazu sily, jednosci, zadnego bohaterstwa. Tylko placz, krzyki i gniewne oskarzenia, a potem agonia. Ludzie wyszli z budynkow i zebrali sie na dziedzincu, patrzac, jak magowie - zatopieni w myslach, ze spuszczonymi glowami - zmierzaja w strone Wiezy. Kard, jak zawsze czujny, wykrzykiwal rozkazy do zolnierzy, totez zanim tlum otoczyl Rade, jej ochrona zostala powaznie wzmocniona.-O bogowie - wyszeptala Kerela. Stary elf rozejrzal sie dokola. Halas ranil jego uszy, a wscieklosc Julatsanczykow narastala, zblizajac sie do granicy wybuchu przemocy. Gwardzisci dobyli broni, piesci sie zacisnely, poczerwieniale twarze wyrazaly gniew i chec walki. Glos Karda nawolujacy, by zachowac spokoj, slyszalny byl jedynie dla tych znajdujacych sie w jego poblizu, a nawet oni go zignorowali. Widzac, jak mimo dzialan coraz wiekszej liczby zolnierzy, tlum zaczyna napierac, siwowlosy general zwrocil smutna twarz ku Barrasowi. -Chyba twoja kolej - szepnal. Barras skinal glowa i nachylil sie do Kereli. -Czas na Gromowy-Glos. -Jedno slowo - doradzila. - Potem ja przemowie. -Dzieki. - Barras wzial gleboki oddech i zamknal oczy, przywolujac w pamieci topografie kolegium. To ognisko many skladalo sie glownie z pojedynczej linii, laczacej i opasujacej wszystkie budynki: Wieze, Dlugie Komnaty, mury, Szkole Many, dziedzince wykladowe, sale szkolen i koszary. Zostaly polaczone w jeden ksztalt, stajac sie odbiornikami, przewodnikami i wzmacniaczami dla glosu Barrasa. Elf otworzyl oczy i skinal glowa. Kerela polozyla dlon na ramieniu Karda i natychmiast wszyscy zolnierze i czlonkowie Rady zakryli dlonmi uszy. Nim ktokolwiek ze wzburzonego tlumu zdolal zareagowac, Barras przemowil glosem dostrojonym do czestotliwosci strumienia many. -Cisza. Slowo zabrzmialo w otwartej przestrzeni, wdzierajac sie do uszu i pod czaszki ludzi, oglupiajac i odbierajac glos. Odbilo sie od budynkow kolegium niczym glos boga, ogluszajacy i nie do odparcia. Metal zadzwieczal, szyby zadrzaly w oknach, a odglos podobny do grzmotu, do huku walacych sie gor, rozlegl sie na dziedzincu. Potem zapanowala cisza. -Bedziemy rozmawiac albo was rozpedzimy. Nie bedziemy wrzeszczec ani walczyc - odezwala sie Kerela. Jej glos, podobnie jak Barrasa, byl wzmocniony ogniskiem many, ktore caly czas utrzymywal elf, choc juz w mniejszym stopniu. Mimo to zagrzmial donosnie ponad tlumem teraz zajetym glownie pocieraniem glow i uszu. Ich wewnetrzny gniew jednak pozostal. - Czy nie rozumiecie, ze wlasnie tego chce Senedai i jego oddzialy mordercow za murami? Na wszystkich bogow, jezeli sie pozabijamy albo podzielimy tak, ze nie bedziemy w stanie walczyc, wykonamy jego zadanie lepiej, niz sam by to zrobil. - Kerela pokrecila glowa. - Musimy byc jednoscia albo nie bedziemy w stanie funkcjonowac. -Ale wkrotce nie bedzie tam juz nikogo, dla kogo moglibysmy walczyc! - wykrzyknal ktos, a zaraz dolaczyl do niego chor kolejnych glosow, przez ktory Barras wyraznie slyszal slowo "mordercy". Tlum zblizyl sie ponownie. -Prosze was - powiedziala Kerela. - Prosze o jeszcze troche cierpliwosci i zrozumienia. -Ale jak dlugo? Jak dlugo, co? - gardlowy glos pochodzil od mezczyzny na przedzie tlumu. Byl potezny, pod koszula prezyly mu sie miesnie, a w rekach trzymal palke. - Moja matka tam lezy i kazdego dnia, z kazdym oddechem czuje smrod jej gnijacego ciala. Serce mam rozdarte na strzepy, ale musze tu stac i sluchac, jak blagacie o wiecej czasu na ratowanie waszych podlych skor. -Wiem jak cierpisz... - zaczela Kerela. -Nic nie wiesz! - odwarknal mezczyzna. - Ilu czlonkow twojej rodziny zginelo do tej pory w obronie magow za dlugo juz cieszacych sie dobrobytem na koszt Julatsy? -A kto uratowal was przed smiercia z rak Wesmenow? - zapytala Kerela. Barras widzial, jak bardzo stara sie zachowac spokoj. - Ci sami magowie, ktorzy juz zgineli w Calunie, bo czekali na zewnatrz, zeby dac wam czas na ucieczke za mury. Prosze wiec, nie zarzucaj nam, ze nie troszczymy sie o swoich ludzi. -Nie jestesmy waszymi ludzmi - odparl mezczyzna. Tlum w milczeniu sluchal rozmowy. - I zadamy, zebyscie zdjeli Calun i pozwolili nam walczyc. -Bedziemy walczyc, gdy przybeda Dordovanczycy. Wtedy mozecie pojsc z zolnierzami Karda - oswiadczyla Kerela, nie zwazajac, ze jej slowa moga byc slyszalne poza murami. -Powinni przybyc tu juz kilka dni temu - mezczyzna poczerwienial na twarzy. - Mysleliscie, ze dlugo bedziemy przelykac to klamstwo? Opuscie Calun natychmiast. -A jesli odmowie? - zapytala Kerela. -Wtedy bedziemy zmuszeni zlozyc wlasne ofiary. Barras wstrzymal na chwile oddech, a uczucie nudnosci, ktore wzbudzil w nim widok za polnocna brama, zwiekszylo sie gwaltownie. Widzial, ze Kerela nie byla przygotowana na taka odpowiedz. Zdecydowal sie przemowic, wzmacniajac Gromowy-Glos. -Zabilibyscie Julatsanczykow, zeby zmusic nas do dzialania? Zamordowalibyscie wiecej niewinnych? -Nie niewinnych. Magow - tlum zafalowal. Widocznie nie wszyscy znali wczesniej zamiary mezczyzny. - Nie wszyscy magowie sa chronieni jak wy! -A jak myslisz, czego dokonacie, jesli spuscimy Calun? Juz teraz jest nas zbyt malo. Kolejne straty tylko nam zaszkodza. -Nie obchodzi was Julatsa - wrzeszczal mezczyzna podnoszac glos. - Chodzi wam tylko o zachowanie tego! - wskazal palka na Wieze i wsrod zgromadzonych znowu podniosl sie zgielk. - Ilu jeszcze musi umrzec, zanim dotrze do waszych zakutych lbow, o co tak naprawde chodzi. Musimy powstrzymac zabijanie! Z nienawiscia w oczach, uniosl palke i rabnal w okryta helmem glowe stojacego przed nim gwardzisty. Ten padl na ziemie z twarza zalana krwia. W jednej chwili inny zolnierz cial mieczem w podbrzusze atakujacego. Mezczyzna wrzasnal i padl, a tlum wybuchnal wsciekloscia. Ruszyli na karne szeregi gwardzistow Karda. Barras wolal o spokoj, ale nawet jego wzmocniony glos nie przyniosl rezultatu. Widzial, jak miedzy ludzmi z tlumu a zolnierzami Karda wywiazuja sie kolejne potyczki i jak czesc tlumu biegnie ku Szkole Many, gdzie stacjonowalo wielu magow. Jednak bardziej namacalnym, i to niemal doslownie, problemem byla otaczajaca ich ze wszystkich stron gromada. Chwilowo pierwsza linia nacierajacych trzymala sie jakis metr od ludzi Karda, ktorych miecze blyszczaly groznie w porannym sloncu. Nikt nie pragnal naprawde umrzec. Sytuacja mogla sie jednak predko zmienic. -Szybko - rozkazala Kerela. - Wszyscy. Sloneczny-Rozblysk. Pokrywamy teren, a potem szykujcie sie do ucieczki do Wiezy. Kard, na komende zaklecia, zakryjcie oczy. Przekaz wszystkim. -Tak jest, pani. - Kard przebiegl szybko za linia swoich ludzi, wydajac instrukcje. Rozproszywszy Gromowy-Glos, Barras skupil sie na nowym zakleciu. Tu ognisko bylo plaskie i kiedy juz dostroil wzrok do spektrum many, zobaczyl zolty dysk nabierajacy intensywnosci, w miare jak kolejni czlonkowie Rady uzyczali mu swej sily i tloczyli coraz wiecej energii w jego rosnaca srednice. W ciagu kilku chwil obracajacy sie wolno zolty dysk, przetykany gdzieniegdzie czarnymi pasmami, pokryl kolegium, a nawet nieco terenu poza nim. Jeden po drugim, czlonkowie Rady oglaszali gotowosc, umieszczajac w centrum dysku swoje znaki. Kiedy skonczyli, przemowila Kerela: -Teraz, Kard. Teraz. Vilif, odpalaj. -Sloneczny-Rozblysk - zaintonowal stary mag. - Tryb blyskawiczny. Ognisko many zniknelo natychmiast. Barras zamknal oczy i zakryl je dlonmi. Biale swiatlo zalalo dziedziniec, oslepiajac wszystkich nieprzygotowanych. Nawet stary elf poczul jego sile, wiedzial rowniez, ze efekt, choc krotkotrwaly, jest nie tylko przerazajacy, ale i bolesny. Duzo ryzykowali. Na dziedzincu rozlegly sie pelne grozy okrzyki bolu, a setka broni uderzyla o kamienny bruk. Barras otworzyl oczy i zobaczyl ludzi lezacych na ziemi i uciekajacych na slepo. Utrata wzroku mogla trwac kilka chwil, ale sprawila, ze miejsce gniewu zajela rozpaczliwa chec ucieczki. -Idziemy - rozkazal Kard i poprowadzil Rade do Wiezy. Zobaczywszy, jak znikaja w srodku, odwrocil sie i zaczal wydawac rozkazy. Zolnierze mieli sie podzielic na grupy i chronic najwazniejsze budynki kolegium. Barras zatrzasnal wrota Wiezy i podazyl za innymi czlonkami rady na balkon pierwszego pietra. Stamtad obserwowali efekt, jaki wywarlo zaklecie. Poczatkowo wydawalo sie, ze odniesli sukces. Zbiorowy duch tlumu zostal zlamany i w miare jak powracal im wzrok, czesc ludzi uciekala z dziedzinca. Niektorzy jednak pozostali i w powietrzu nadal wisial gniew. -Gdzie sa ci Dordovanczycy? - zapytal Endorr. Twarz mial blada, a wzrok skierowany na polnoc, skad mialy nadejsc posilki. Za murami kolegium unosila sie niezmiennie szara plachta Calunu-Demonow. -Nie mam pojecia - odrzekla Kerela. - Ale ten biedny czlowiek mial racje. Powinni juz tu byc. Jesli zawrocili albo zostali wybici, to chyba juz nic nas nie uratuje. To juz ostateczna rozgrywka, a stawka jest los kolegium, przyjaciele. Teraz mamy wrogow zarowno za murami, jaki i wewnatrz. Wkrotce nadejdzie czas dzialania. Kiedy spokoj zostanie przywrocony, musimy pomowic z Kardem i okreslic dzien, kiedy sprobujemy przelamac oblezenie. -Ale oni nas zabija i zajma kolegium - zaprotestowala Seldane. - Nic sie nie zmienilo, poza tym, ze wiecej naszych ludzi nie zyje, a Wesmeni sa lepiej ufortyfikowani. Elfka nie odpowiedziala, a Barras podazyl za jej wzrokiem na dziedziniec, gdzie zabierano ciala dwoch martwych mezczyzn. Ich krew znaczyla kamienie placu. -Czekalismy tak dlugo, jak to bylo mozliwe - zdecydowala w koncu Kerela. - Nie wierze juz, ze Dordover nam pomoze. Odwrocila sie tylem do reszty Rady. Po policzkach pociekly jej lzy. -Utracimy nasze kolegium. * * * W umysle Sha-Kaana pojawilo sie uczucie, ktore, jak sadzil, juz na zawsze mialo mu byc obce. Wracajac z Keolu, wraz z swymi Kaan lecacymi w zakrzywionej formacji, przypominajacej wycinek okregu i oznaczajacej zwyciestwo, rozwazal konsekwencje prawdopodobnego sojuszu pomiedzy Veretami a Naik i nie podobaly mu sie wnioski, do jakich dochodzil. Serce bilo mu ciezko w poteznej piersi. Czul strach.Przede wszystkim ten zwiazek oznaczal, ze co najmniej dwa Mioty prowadzily aktywne rozmowy. Prawdopodobnie ich poczatkowy cel, czyli zniszczenie Kaan, byl taki sam. Poza tym jednak Sha-Kaan nie widzial przyszlosci dla podobnej relacji. Dla preferujacych wode Veretow usuniecie Kaanow z Beshary nie moglo miec wiekszego znaczenia. Historycznie Kaanowie i Vereci tolerowali sie nawzajem, albowiem ich oczekiwania co do legowisk byly tak rozne. Dlaczego wiec mieliby sie sprzymierzac z Naikami, aby zniszczyc Miot Kaan? Byc moze planowali osiedlic sie nad Tera. Sha-Kaan wiedzial jednak, ze nigdy by do tego nie doszlo. Naik pozadali legowisk nad rzeka co najmniej tak mocno, jak byly one chronione przez Kaan. Nigdy nie oddaliby ich Veretom. A wiec wniosek byl taki, ze Veretom cos grozilo i sojusz mial to zagrozenie oddalic. Ale dlaczego w takim razie nie przyszli do Kaanow? I kto stanowil dla nich tak powazne niebezpieczenstwo. Zaden Miot nie pragnalby wladac Oceanem Shedary. Vereci wyeliminowali wszystkie inne morskie Mioty wiele cykli temu. W koncu Sha-Kaanowi zaswitala odpowiedz. Naik z pewnoscia mogli zniszczyc Veretow, gdyby tego chcieli. Bylby to akt czystej zemsty, ale, znajac Naik, mozliwy. Znajac co nieco nature Naikow, Sha-Kaan wiedzial, ze znizyliby sie do grozby zniszczenia Veretow, jezeli ci nie udziela im pomocy. A jezeli udalo im sie to z jednym Miotem, mogli to zrobic z innymi. Bylby to sojusz oparty na strachu, ale nawet jako taki okazalby sie z pewnoscia zabojczy dla Kaan. Co wiecej Sha-Kaan mial nadzieje, ze dzieki nieufnosci i nienawisci miedzy Miotami uda mu sie kupic jeszcze troche czasu dla Krukow, nawet w chwili, gdy brama stanie sie tak duza, ze Kaan znajda sie w mniejszosci. Sojusz wrogow przyblizal jednak powaznie dzien nieuchronnej kleski. Zblizywszy sie do wejscia do legowisk, Sha-Kaan oczyscil umysl z wszelkich mysli. Rozkoszowal sie chwila przyjemnosci, kiedy wraz ze swa zwycieska formacja zanurzyli sie we mgle krolujacej nad dolina. Pozniej, w ciszy Skrzydlatego Dworu, na nowo zastanowil sie nad widmem sojuszu Miotow, przeklinajac go, ale rozumiejac, ze byl to najszybszy sposob pokonania Kaanow. W przeciwienstwie do swych poprzednikow Sha-Kaan nie prowadzil narad, nie oglaszal swych decyzji i nie przyjmowal krytyki ani propozycji. Uwazal, ze w ten sposob moze dzialac duzo szybciej. Wiedzial, ze musi teraz uczynic dwie rzeczy. Po pierwsze, porozmawiac z Veretami i poznac nature wiazacego ich sojuszu. Potem musial go zerwac, byc moze zawiazac wlasny albo odszukac slabsze Mioty i zniszczyc je, jesli to mozliwe. Ten ostatni pomysl nie byl jednak najlepszy, w sytuacji, gdy sily Kaan pozostawaly tak rozproszone. Druga sprawa byla duzo bardziej osobista i czul, ze zaniedbal ja juz nazbyt dlugo. Potrzebowal kontaktu z Balaia. Nie mial pojecia o rozwoju konfliktu, a przede wszystkim byl pozbawiony leczniczego strumienia, jaki zapewniala przestrzen miedzywymiarowa. Musial wybrac kolejnego Dragonite. Nie bylo to jednak proste. Wokol kolegiow Balai toczyly sie bitwy i szanse, ze ktorys z aktywnych Dragonitow jego Miotu odnajdzie szybko maga na tyle zdolnego, by spelnic oczekiwania Wielkiego Kaana, byly niewielkie. Nie omawiano wczesniej na powaznie zadnych kandydatow. Samo w sobie stanowilo to powazny problem. Wiezy, jakie laczyly go dawno temu z Septernem, a potem z kolejnymi sluzacymi mu magami, az do smierci Serana, mialy zlozona nature. Kandydaci byli wybierani za wlasna zgoda i przy pewnosci, ze ich umysly posiadaly potrzebna sile i odpornosc. Wdarcie sie sila do umyslu nieprzygotowanego maga, jakkolwiek wskazanego, wiazalo sie z ryzykiem szalenstwa, a nawet smierci obiektu. To pozostawialo mu tylko jedna mozliwosc. Znal czlowieka zdolnego wytrzymac moc jego umyslu i ktorego towarzysze wladali magia, jakiej potrzebowal. Oznaczalo to zerwanie z tradycja liczaca ponad czterysta balaianskich lat, ale nie mial czasu, by byc bardziej wybrednym. Jezeli chcial leciec na rozmowe z Veretami, potrzebowal jakiegos sposobu leczenia sie, a bez wzorca Dragonity w przestrzeni Balai, nie mial nic. Wyciagnal szyje i chwyciwszy bele plomiennicy, zaczal ja powoli przezuwac. -I tak sie stanie - zdecydowal. - Tak sie stanie. Rozciagnal sie wygodnie na mokrej i cieplej posadzce Skrzydlatego Dworu i otworzyl umysl, poszukujac swego nowego Dragonity. * * * Od poludnia minela godzina, a slonce uciekalo na zachod ponad Czarnymi Szczytami. Zrobilo sie chlodniej, a poludniowowschodni wiatr pedzil przed soba kleby chmur. Krucy przespali sie w zakrytym od wiatru i wzroku wrogow obozie, w cieple bijacym od piecyka Willa. Bezimienny czuwal bez przerwy, nawet kiedy Thraun zasnal, a jego grzbiet posluzyl Willowi za poduszke.Wkrotce po poludniu Erienne odbyla Polaczenie. Udalo jej sie uzyskac kontakt z kobieta-magiem ukrywajaca sie wsrod wzgorz na polnoc od Julatsy. Zaklecie bylo stosunkowo krotkie i kiedy Erienne otworzyla oczy, Ilkar zobaczyl, ze nie byla pewna, czy ma sie usmiechnac czy ponuro zmarszczyc czolo. Minela chwila, zanim spojrzala elfowi w oczy. -Jestes stabilna? - zapytal Ilkar. Polaczenie, a raczej jego przerwanie, pozostawialo w umysle czastke niewykorzystanej many. Jej powrot do swobodnego stanu powodowal czasami dezorientacje zarowno rzucajacego, jak i odbiorcy kontaktu. Erienne skinela glowa i usmiechnela sie lekko do Densera. Xeteskianin odsunal kosmyk wlosow opadajacy jej na twarz z powrotem za ucho. Jej usmiech powiekszyl sie w odpowiedzi na ten niewielki, acz czuly gest. -Kolegium nadal stoi. Serce pozostalo nietkniete... - urwala. - Nie jestem pewna, w jakiej kolejnosci mam mowic. -Czy ta kobieta wie, ilu Wesmenow znajduje sie wokol Julatsy? - zapytal Bezimienny. -Tak - odpowiedziala Erienne, wdzieczna za wskazowke. - Ona, to znaczy Pheone, twierdzi, ze okolo dziesieciu tysiecy Wesmenow oblega Julatse. Buduja palisade, zeby jej potem bronic. Od czasu pierwszego zwyciestwa otrzymali posilki i w obozach na zachod od kolegium jest ich jeszcze jakies piec tysiecy. Nie ruszyli za to na poludniowy wschod ku Dordover. -A co z tymi, ktorzy uciekli na wzgorza? - Bezimienny nalewal sobie lyzka kawe do kubka. -Na razie zostali zignorowani. Pheone sadzi, ze to dlatego, ze kolegium nadal sie opiera. Ilkar czul sie jednoczesnie dumny i zdruzgotany. Jego miasto okupowal wrog, a jego ludzie, ci co zdolali uciec, byli zmuszeni kryc sie na wzgorzach. Ale kolegium w jakis sposob oparlo sie uderzeniu. -To nie wszystko - ciagnela Erienne. - Wszedzie wokol miasta sa grupki Julatsanczykow, kryja sie w lasach i wsrod wzgorz. Nie wie, jak wielu, ale grupa z poludniowego wschodu spotkala sie z odsiecza Dordovanczykow, o ktorej mowil Darrick, ponad trzy tysiace piechoty i kawalerii. Zatrzymali ich zwiadowcow przed wpadnieciem na patrole Wesmenow. -A wiec maja dowodce wojskowego - zastanowil sie Bezimienny. - Czy Pheone powiedziala cos o planowanym zorganizowanym ataku? -Dziwie sie, ze jeszcze nie zaatakowali - wtracil Hirad. - Moga przeciez skontaktowac sie z magami, ktorzy pozostali w kolegium i cos zaplanowac. -Nie, poniewaz Polaczenie z kolegium jest niemozliwe - odpowiedziala Erienne. - Poza tym nie jest latwo skoordynowac dzialania roznych grup wokol miasta. Polaczenia nie sa takie latwe. -Ale dlaczego niemozliwa jest komunikacja z Julatsa - serce Ilkara zabilo szybciej. - Czy jest pewna, ze Wesmeni go nie zajeli? -Tak, jest pewna, poniewaz maja magiczna oslone, ktora blokuje tez Polaczenie. - Erienne wziela gleboki oddech. - Oni przywolali Calun-Demonow, Ilkar. -Co przywolali? - zapytal Hirad. -Na bogow, naprawde to zrobili? - Ilkar otworzyl szeroko oczy w zaskoczeniu. Teraz, kiedy juz wiedzial, wydalo mu sie to oczywiste, bylo to jedyne rozwiazanie mogace zatrzymac pietnascie tysiecy Wesmenow, niezaleznie od tego, jak bardzo baliby sie magii. Ale z informacja, ze wrogowie nie moga wejsc do kolegium, dopoki otacza je Calun zwiazany byl pewien problem. Ilkar szybko nakreslil zasady dzialania Calunu, zanim przeszli do kwestii, z ktorej zarowno Erienne, jak i Denser od poczatku doskonale zdawali sobie sprawe. -Wiec jak, do wszystkich diablow, mamy sie tam dostac? - zawolal Hirad. -Nie dostaniemy sie, dopoki Calun nie zostanie opuszczony - odparl Ilkar. -Juz na to wpadlem - powiedzial Hirad, klepiac sie po glowie. - Nie rozgrzewa sie tak jak twoja, ale tez pracuje. Mialem na mysli to, jak pokonamy dziesiec tysiecy Wesmenow, zeby dostac sie do biblioteki, kiedy, i jesli, Calun zostanie opuszczony? -Nie pokonamy - Bezimienny pokrecil glowa. - Przedtem musimy ich odciagnac od kolegium. Wiem, ze to brzmi smiesznie, ale nie zapominajcie, ze mamy siebie, Bog wie ilu zadnych zemsty Julatsanczykow i trzy tysiace zawodowych zolnierzy, a Wesmeni wydaja sie nie zdawac sobie z tego sprawy. Mamy wystarczajaco duzo czasu, bo cien w Parvie nie rosnie tak szybko i sadze, ze mozemy cos zorganizowac. -Tak? A dokladnie co? - Denser nie byl osamotniony w swoim sceptycyzmie. Jednak Bezimienny nie zdazyl wytlumaczyc. Ciemny Mag chrzaknal i potrzasnal glowa. - Polaczenie - oznajmil, marszczac czolo. - To chyba Delyr. - Polozyl sie i zamknal oczy, by przyjac kontakt z Parvy. To Polaczenie mialo zmienic wszystko. ROZDZIAL 17 Sala narad byla zimna i ponura. Na zewnatrz kolegium zapadla dziwna cisza. Dwoch ludzi nie zylo, a kilkudziesieciu bylo rannych. Kard zarzadzil natychmiastowa godzine policyjna na dziedzincu i na calym terenie kolegium. Kazdy, kto nie byl niezbedny gdzie indziej, musial pozostac w swojej kwaterze, a niektore drzwi - szczegolnie te prowadzace do Dlugich Komnat - byly obsadzone silnymi oddzialami gwardzistow.Wieze otaczal kordon osiemdziesieciu zolnierzy, a straznicy na murach po raz pierwszy od rozpoczecia oblezenia obserwowali wnetrze kolegium, a nie oboz Wesmenow. Barras, podobnie jak reszta Rady, z ciezkim sercem spodziewal sie kolejnych walk wewnatrz murow, jezeli Calun pozostalby na miejscu. Nie podobalo mu sie to, ale mimo iz wiedzial, ze kolegium nie przetrwa, nie mogl pozwolic na kolejny rozlew krwi. -Dlaczego oni nie potrafia zrozumiec? - Endorr byl sfrustrowany. -Gdzie jest twoja rodzina, Endorr? - zapytal go Cordolan, ktorego zazwyczaj usmiechniete oblicze bylo odleglym wspomnieniem. -Wiesz, ze nie mam rodziny. -I dlatego nigdy nie zrozumiesz, czemu oni nie rozumieja - Cordolan zlozyl palce w wiezyczke. -Dlaczego? -Poniewaz twoja rodzina nie umiera, podczas gdy ty siedzisz bezpieczny za murami. Ludzie, ktorych kochasz najbardziej, nie uczestnicza w losowym wyborze ofiar. Nie myslisz o tym, jak straszliwy los czeka twoich braci, siostry i rodzicow. -Chodzi o to, Endorr, ze nie mozemy trwac w nieskonczonosc w obliczu tak strasznej rzezi - Barras dolaczyl do Cordolana. - Ja, podobnie zreszta jak ty, wierzylem, ze kolegium i magia Julatsy sa wazniejsze niz zycie. Ale nie sa. Myslalem, ze Senedai nie spelni swej grozby albo zaprzestanie mordowania po jednym pokazie okrucienstwa. Mylilem sie. -Widzialem twarze tych, ktorzy dzis umarli, a takze gniew tych, ktorzy staneli przeciwko nam. Jezeli nie jestes slepy, to z pewnoscia widzisz, ze nie mozemy ciagnac tego dalej. -To powazna zmiana opinii - wtracila sie Seldane. - Nie tak dawno temu siedzielismy tu z generalem Kardem i zgodzilismy sie, ze nic, nawet zycie, nie jest tak wazne, jak utrzymanie kolegium. -Tak i byl to pokaz naszego oddania, ale takze straszliwej niewrazliwosci i moralnej hipokryzji - odpowiedzial Barras. -Nie mozemy dopuscic do zniszczenia kolegium - odezwal sie Torvis. - Nie wolno nam pozwolic, by magia Julatsy umarla. Takie zaklocenie rownowagi wstrzasnie cala Balaia. -Mozemy pogrzebac Serce - zaproponowala Kerela. - Bedzie nadal bic i dawac nam zycie. -Ale po co? Jesli stracimy Szkole Many, Wieze, biblioteke, stracimy wszystko. Co daje nam Serce, poza tym, ze jest duchowym osrodkiem naszej magii? To nasze ksiegi, architektura, nasze miejsca kontemplacji i kultu czynia nas julatsanskimi magami. Choc wazne, Serce jest jednym z wielu elementow - Seldane pokrecila glowa. -Jesli nie zrobimy nic, to wewnatrz tych murow wybuchnie bitwa, a ja nie pozwole, by Julatsanczycy przelewali krew innych Julatsanczykow w moim kolegium - po policzkach Kereli ciekly lzy swiadczace o jej bolu, ale jej spojrzenie nadal bylo pelne mocy. -Jezeli opuscimy te mury, zostaniemy zabici, a kazdy, kto nie jest magiem, stanie sie niewolnikiem. Nie widze celu, dla ktorego mielibysmy oddac sie w ich rece i pozostawic kolegium na ich lasce - zaprotestowal Vilif. -Na pewno nie dostana nas latwo, o tym was zapewniam - burknela Kerela. -Jesli bedziemy walczyc, przegramy - upierala sie Seldane. - Tu przynajmniej mozemy czekac na pomoc. -Ale ona nie nadejdzie! - zawolala Kerela, uderzajac reka w stol. - Czy nadal nie rozumiecie tego, co od poczatku powinno byc dla nas oczywiste? Dopoki stoi Calun, nikt nie przyjdzie nam z pomoca. Stworzylismy nieprzenikniona bariere. Jestesmy bezpieczni. Nikt z zewnatrz nie wie, co sie tu dzieje i cos wam powiem, gdybym byla dordovanskim dowodca, to nie rzucalabym sie na wesmenskie miecze bez zadnej gwarancji pomocy ze strony tych, ktorych mam ratowac. A wy? Rozleglo sie pukanie do drzwi i do komnaty wszedl Kard. Wygladal na wyczerpanego, mial spocona, zaczerwieniona twarz. -Cieszymy sie, ze juz jestes, generale - powiedziala Kerela. - Prosze, napij sie, usiadz i opowiedz nam, co sie tam dzieje. Kard skinal glowa, wdzieczny za chwile odpoczynku. Zdjal plaszcz i przewiesil go przez oparcie krzesla, a potem napelnil krysztalowy puchar woda i usiadl, wzdychajac ciezko. Oproznil naczynie i odstawil je ostroznie. Jego twarz natychmiast nabrala zdrowszego koloru. -Jestem juz na to za stary - posrod zgromadzonych rozlegly sie zduszone smiechy. -To odnosi sie do wiekszosci z nas - zachichotal Vilif. General usmiechnal sie lekko. -No dobrze. Chwilowo udalo nam sie opanowac sytuacje, ale nie mozemy ich tak trzymac w nieskonczonosc. Ci ludzie nie sa naszymi wiezniami, sa uzbrojeni i jest ich dwa razy wiecej niz moich zolnierzy, choc to nie ma znaczenia, bo nie bedziemy z nimi otwarcie walczyc. Nie bedziemy musieli, jezeli przed poludniem w tym pokoju zapadnie wlasciwa decyzja. Musimy powstrzymac lorda Senedai i mordowanie. -Co proponujesz, generale? - zapytala Seldane krotko. -Usunac Calun, i... -I po prostu czekac, az nas wyrzna, tak? - uniosl sie Endorr. -Nie, niedojrzaly idioto - warknal Kard. Jego postawa ulegla gwaltownej zmianie, glos nabral twardego, wojskowego brzmienia. - Gwardia Kolegium Julatsy nie bedzie bezczynnie czekac, az nas pozabijaja i spala budynki. Zachowaj swoj ostry jezyk na zaklecia. -Spokojnie, Kard - Barras wyciagnal dlon do generala. - Wszyscy jestesmy pod wielka presja. Kard skinal glowa i poprawil tunike munduru. -Jezeli mamy zdobyc potrzebny czas, kilka rzeczy musi sie zdarzyc po kolei. I wiele z nich bedzie zalezec od magow. Czy moge przedstawic swoje sugestie bez dalszego przerywania? Kerela usmiechnela sie. -Sadze, ze zgodzimy sie co do tego. -To dobrze, bardzo dobrze - Kard rzucil krotkie spojrzenie w strone Endorra - sadze, ze Dordovanczycy sa w ukryciu, pol dnia drogi od miasta albo troche dalej. Prawdopodobnie weszli juz w kontakt ze zbieglymi Julatsanczykami. Jesli sie myle, to juz jestesmy martwi. Po pierwszych slowach Karda, zapanowala kompletna cisza i general mowil dalej: -Po opuszczeniu Calunu magowie musza wykonac dwa zadania, najlepiej zanim Wesmeni podniosa alarm, choc to bedzie trudne. Po pierwsze, Polaczenie z kazdym, kto jest w zasiegu, ale szczegolnie z Dordovanczykami. Bedziemy potrzebowac ich i kazdej uzbrojonej grupy, jaka tylko uda nam sie znalezc. Musza uderzyc na tyly Wesmenow. Nam samym moze sie udac powstrzymac ich przez kilka dni, ale moze sie tez nie udac. Po drugie, ta cholerna ruchoma wieza musi zostac zniszczona. Nie obchodzi mnie jak, ale wiem, ze po zdjeciu Calunu umozliwi im nie tylko obserwacje, ale i dostep do kolegium - Kard przerwal, powtornie napelnil kielich i napil sie. - Moi zolnierze znaja juz swoje zadania, potrzebuje tylko waszego pozwolenia na rozstawienie magow do obrony murow. Ty, Barrasie, musisz pomowic z lordem Senedai przekonac go, ze poddajemy sie za trzy dni. Moze uda ci sie uniknac kolejnych bezsensownych morderstw. To wszystko. -Chcesz zaatakowac za trzy dni? - zapytal Torvis. -Nie, za dwa. Ale lepiej, by Wesmeni sie tego nie spodziewali. Kazda chwila jest dla nas cenna. -Powinnismy opuscic Calun w nocy, wtedy moze Wesmeni nie zauwaza tego tak od razu - odezwal sie Endorr. -Zdecydowanie - zgodzil sie Kard. - Planowalem to zrobic na krotko przed switem. Pamietajcie, nie chcemy zaczynac w srodku nocy, bo Dordovanczycy tez beda spali. Nie powinnismy rowniez zaatakowac wiezy, zanim Wesmeni nie zorientuja sie, ze Calun zniknal. Jezeli w ten sposob damy Dordovanczykom kolejna godzine na mobilizacje, to wiele zyskamy. -Ale to nie zmienia faktu, ze poddajemy kolegium - powiedziala Seldane. Kard odwrocil glowe i patrzyl na nia przez dluzsza chwile. -Pani, nie mam najmniejszego zamiaru oddac im kolegium. -Wiec dlaczego likwidujemy Calun, za ktory, przypominam wszystkim, Deale oddal zycie? - zapytal Endorr. -Bowiem nadszedl czas, abysmy znow pojeli walke o nasza wolnosc. I abysmy zaryzykowali, wierzac, ze nadejdzie pomoc. A jesli sytuacja stanie sie krytyczna, pogrzebiemy Serce - przetrwa do czasu, kiedy bedziemy mogli odebrac Julatse - odpowiedzial Kard. -Ale chyba nie wierzysz, ze mozemy wygrac? - Sceptycyzm Endorra malowal sie pogarda na jego twarzy. -Mlodziku, ja nigdy nie rozpoczynam bitwy, jezeli nie wierze w zwyciestwo. Widziales sile i energie tych ludzi. Jezeli odpowiednio ja wykorzystamy, a ktos spoza miasta uderzy na tyly Wesmenow, to mozemy ich pokonac. -Dziekujemy, generale Kard - powiedziala Kerela. - Proponuje, abys udal sie z Barrasem na rozmowe z lordem Senedai. My zostaniemy tutaj i omowimy przydzial magow do poszczegolnych zadan. Idac z Kardem i w towarzystwie gwardzistow do polnocnej bramy, Barras znow czul napiecie wiszace w powietrzu cichego teraz kolegium. Na platformie zbudowanej ze stali i drewna wiezy, stojacej teraz naprzeciw Dlugich Komnat, szesciu Wesmenow obserwowalo ich z niewielkim zainteresowaniem. -Ty powinienes byc negocjatorem, generale - Barras usmiechnal sie ironicznie. - Jestes prawie tak dobrym klamca jak ja. -Jestem pewien, ze nie mam pojecia, o czym mowisz - Kard wbil wzrok w jakis punkt przestrzeni przed soba, ale Barras dostrzegl, ze wargi lekko mu zadrzaly. -Za tymi murami musi byc jakies dziesiec tysiecy ciezko uzbrojonych i zadnych walki Wesmenow. My mamy siedmiuset zolnierzy, kilkuset rozgniewanych mieszczan i nawet nie dwustu magow. Jak myslisz, o czym mowie? -Wlasciwie biorac pod uwage ich posilki, to moze ich byc tam nawet i dwadziescia tysiecy. -I naprawde wierzysz, ze Dordovanczycy czekaja na znak od nas? Z pewnoscia zostali wycofani, kiedy padlo miasto. -Nie. Uwazam, ze nadal gdzies tam sa. Tylko, ze jest ich za malo. -A wiec jak dlugo mozemy powstrzymac Wesmenow? - zapytal Barras. Kard wzruszyl ramionami. -Trudno powiedziec. Realnie - moze jakies trzy dni, ale moze i jeden, jesli stracimy ducha. -Ale nie sadzisz, ze mozemy wygrac? Kard rozesmial sie, jedna reka poklepal Barrasa po plecach, a druga otworzyl drzwi do wiezyczki nad polnocna brama. -Moze jestem stary, ale nie zglupialem jeszcze od tego. Proponuje, abyscie umiescili najbardziej wartosciowe teksty w Sercu, zanim zostanie pogrzebane - powiedzial i gestem wskazal Barrasowi schody. - Idz pierwszy. * * * Blackthorne i Gresse przybyli do portu Gyernath zbyt pozno, by wlaczyc resztki swej armii i towarzyszaca im gromade farmerow do bitwy, ale na tyle wczesnie, by zdazyc po niej posprzatac. I pomimo otaczajacego ich zniszczenia i wszechobecnego zapachu smierci Blackthorne, przydzielajac swoim ludziom nowe zadania, czul ulge.Jeszcze bedac o dzien drogi od portu zobaczyli pozary, pomaranczowa lune nad gorami znaczacymi polnocne granice Gyernath. Obawiali sie najgorszego, wyobrazajac sobie zniszczenie portu i broniacej go armii, a wraz z nimi smierc swych wlasnych, nadal chwiejnych nadziei na zwyciestwo. Lecz Gyernath przetrwalo, a niedobitki wesmenskiej armii zostaly przepedzone z powrotem ku Blackthorne. Mieszkancy byli przygotowani na atak - ludzie Blackthorne'a wystarczajaco wczesnie przyniesli ostrzezenie. Wlasnie te kilka dni przygotowan zdecydowalo o losie miasta. Przez osiem dlugich dni Gyernath odpieralo fale Wesmenow nacierajacych z ladu i z morza, az w koncu udalo sie zlamac ducha atakujacych, choc czesc starego portu strawily plomienie, a liczba magow gwaltownie zmalala. Miasto nie musialo bronic sie przed bialym i czarnym ogniem szamanow, ktory zniszczyl Julatse, ale bitwa i tak byla ciezka. Armia Gyernath utracila polowe regularnych zolnierzy i rezerwistow. Czesc zginela, czesc odniosla ciezkie rany. Malo ktory z zolnierzy pozostal calkowicie nietkniety. Magow, wybijanych bezlitosnie - wszedzie, gdzie Wesmenom udalo sie przelamac obrone - pozostalo mniej niz setka. Dla Blackthorne'a jednak ocalenie portu bylo wspaniala nowina. Oznaczalo bowiem, ze mogl miec nadzieje na wzmocnienie swej armii i odebranie wrogom wlasnego miasta. -Z drugiej strony dzieki temu w Blackthorne bedzie mniej Wesmenow, niz sie spodziewalismy - usmiechnal sie stojacy u boku przyjaciela Gresse. Jedynymi pozostalosciami po doznanym przez niego powaznym wstrzasie byl tepy bol i okresowo rozmazujacy sie obraz przed oczami. -To raczej zalezy od tego, ilu z tych Wesmenow przybylo z Blackthorne, a ilu prosto przez zatoke. -Jak zawsze pesymista - powiedzial Gresse. -Trudno nim nie byc. Zobacz, co zrobili z tego pieknego portu. Obaj wyprostowali sie i spojrzeli w dol wzgorza, w strone Oceanu Poludniowego. Przed nimi, w swietle wczesnego popoludnia, widac bylo caly port. Dym z kilkunastu ugaszonych pozarow unosil sie powoli ku niebu. Glowna ulica, na ktorej koncu stali, wiodla przez obraz zniszczenia. Duza czesc walk rozegrala sie wlasnie na tej, opadajacej ku poziomowi morza, solidnie wybrukowanej drodze. Wszystkie otaczajace ja budynki, domy, gospody, piekarnie, rzeznie, zbrojownie, pracownie szkutnikow i siedziby wielu innych cechow lezaly w gruzach. Na lewo i prawo slady krwi i popiolow znaczyly droge walczacych - ulica po ulicy, dom po domu. Gdziekolwiek spojrzeli, plonely pogrzebowe stosy. Dopiero daleko w dole, w dokach, dzwigi, przystanie i magazyny przypominaly o dawnym, znajomym wygladzie portu. Za nimi, z wod zatoki, wystawaly maszty trzech czy czterech wysokich statkow, ale blokada Gyernath powaznie zaszkodzila przebijajacym sie Wesmenom nie bedacym bynajmniej urodzonymi marynarzami. Jednak osiem dni walk przynioslo tysiace bezdomnych, wiele wdow i sierot. Armia i straz miejska, a raczej ci, ktorzy mogli nadal chodzic, poswiecali resztki energii, probujac ocalic, co tylko sie dalo z ruin portu i uczynic przynajmniej czesc jego zabudowan mozliwymi do zamieszkania. Od czasu swego przybycia Blackthorne i Gresse o wiele czesciej slyszeli odglosy burzenia niebezpiecznie chwiejacych sie budynkow niz dzwieki towarzyszace zwykle reperacji scian i dachow. Dni chwaly Gyernath odeszly. W gore stromego Szlaku Pasterzy, bo tak nazywala sie glowna ulica, szedl ku nim mezczyzna. Wysoki, w srednim wieku, nosil szaty urzednika. Na szyi mial zawieszona odznake burmistrza, a w reku sciskal zwoj pergaminu. -Powiedzialbym "witaj w moim miescie, Blackthorne", ale, jak widzisz, niewiele z niego zostalo - przywital obu baronow, zblizywszy sie do nich. Blackthorne uscisnal mu dlon. -I tak wiecej, niz moglbym ci obecnie zaproponowac w swoim - odpowiedzial. - Burmistrzu Scalier, pozwol, ze przedstawie ci mojego przyjaciela. Baron Gresse. Mezczyzni uscisneli sobie dlonie. -Slyszalem o waszych dokonaniach - usmiechnal sie Scalier. - Rzadko spotyka sie teraz ludzi wielkiego honoru noszacych barwy baronow. Oczywiscie z wyjatkiem was. -A jeszcze rzadziej kogos, kto odnioslby zwyciestwo dla wschodniej Balai. Gratuluje triumfu, burmistrzu. Blady usmiech na twarzy Scaliera zniknal, ustepujac miejsca smutkowi. Wiatr rozwiewal mu rzadkie pasma siwych wlosow. -Jezeli mozna to tak nazwac. Nie przetrzymamy kolejnego ataku. Zepchna nas do morza. A patrzac na te ruiny, zastanawiam sie czasem, czy nie byloby to swego rodzaju blogoslawienstwo. -Rozumiem, co czujesz, burmistrzu, prawdopodobnie lepiej niz ktokolwiek inny. Wiesz jednak, ze moja prosba o zolnierzy i magow, wiaze sie z planem usuniecia podobnego zagrozenia. - Blackthorne podrapal sie po brodzie. - Mniemam, ze ten pergamin to wasza decyzja. -Tak. Przykro mi, ze musiales tak dlugo czekac na nasza odpowiedz. Twoj poslaniec bardzo nalegal na pospiech, ale, jak wiesz, mielismy pare innych spraw do zalatwienia. - Podal pergamin baronowi, ktory rozwinal go natychmiast, z bijacym sercem analizujac zapisane na nim liczby. Na jego twarzy rozkwitl szeroki, choc krotkotrwaly usmiech. -Nie stac was na oddanie mi tak wielu zolnierzy i magow. Musicie utrzymywac jakas obrone - przekazal pergamin stojacemu obok przyjacielowi. Gresse wzial gleboki oddech i zaczal go studiowac. Scalier klasnal w dlonie. -Po co? Rozejrzyj sie dokola. Wesmeni musza zostac powstrzymani i ty mozesz to zrobic, jesli zabierzesz reszte armii i magow z Gyernath. My ustawimy zwiadowcow i rozpalimy ogniska wzdluz wszystkich szlakow wychodzacych z portu. Jezeli Wesmeni znow zaatakuja, bedziemy wiedziec wczesniej i uciekniemy na morze. Ty zostaniesz dowodca sil Gyernath i niech bogowie blogoslawia cie w tej walce. Blackthorne chwycil Scaliera i uscisnal go, poklepujac go po plecach tak mocno, ze mezczyzna zakaszlal. -To, co zrobiliscie, daje szanse calej Balai - powiedzial baron. - Kiedy odbijemy Blackthorne i zniszczymy obozy Wesmenow po obu stronach zatoki, ruszymy na polnoc i bedziemy walczyc o Kamienne Wrota. I tym razem naszym prawdziwym celem bedzie zwyciestwo. A potem - odwrocil sie do Gresse'a - potem nadejdzie czas rozliczenia. -Jak szybko ci ludzie beda gotowi? - zapytal Gresse. -Zaopatrzenie statkow troche zajmie, podobnie jak uzgodnienie planow z moimi kapitanami, nie mowiac juz o odpoczynku. Teraz jest przyplyw i skonczy sie wczesnie rano za dwa dni. Wtedy powinniscie ruszac. Blackthorne sklonil sie. -Chodzcie. Znajdziemy gospode, ktora jeszcze stoi i wypijemy za Gyernath i za cala Balaie. Z dumnie podniesiona glowa i w niemal ekstatycznym nastroju poprowadzil towarzyszy w dol Szlaku Pasterzy. W Blackthorne czekalo na niego zwyciestwo. Jego armia, wzmocniona osmioma tysiacami zolnierzy z Gyernath, powinna odepchnac Wesmenow na druga strone zatoki, do ich ojczyzny, gdzie beda lizac rany. Mial jednak nadzieje, ze przezyje ich wystarczajaco duzo, by mogli przeklinac swoj blad i zapamietac, aby nigdy nie stawac przeciwko baronowi z Blackthorne. ROZDZIAL 18 Pierwszy poczul to Thraun, ale Hirad dowiedzial sie o tym dopiero pozniej. Denser nadal trwal w Polaczeniu. Czolo mial zmarszczone, a jego usta poruszaly sie bezglosnie. Erienne glaskala go po wlosach.Reszta Krukow niczego nie zauwazyla, tylko wilk podniosl glowe i wydal cichy gardlowy dzwiek, ktory przeszedl w szczekniecie i wycie. Uniosl potezny pysk i wstal, weszac. Siersc na grzbiecie zjezyla mu sie, a przednie lapy lekko zadrzaly. Odsunal sie od paleniska, nie zwracajac uwagi na wyciagnieta reke Willa, ktory chcial go uspokoic. Spojrzal na geste zarosla po lewej stronie oddzielajace ich od rzeki. Glebokie wycie urwalo sie gwaltownie. Wilk spojrzal prosto w oczy Hirada i barbarzynca prawie sie rozesmial, bowiem przysiaglby, ze Thraun zmarszczyl czolo, zmartwiony. Ale wtedy pod czaszka rozlala mu sie straszliwa fala bolu. Krzyknal i probowal wstac, chwytajac dlonmi za glowe, ale upadl, najpierw na kolana, a potem plasko na ziemie. Kopal nogami na oslep, a miesnie twarzy wykrzywily mu sie w nieludzkim wyrazie bolu. Slyszal odlegly glos Ilkara i czul, jak inni chwytaja go, probujac opanowac targane drgawkami cialo. Nigdy wczesniej nie doswiadczyl czegos podobnego. Czul, jakby w mozg wbijano mu zakonczone kolcami mloty, a jednoczesnie jakas potworna dlon sciskala go do rozmiarow jablka. Widzial zlote i czerwone blyski przed oczami, chociaz cala reszta swiata pozostawala ciemnoscia, a w uszach slyszal odglos bijacych tysiecy skrzydel dudniacy mu w bebenkach. Nagle zdal sobie sprawe, ze z nosa leci mu krew. Cierpienie to mialo glos. Najpierw slyszal tylko odlegle echo i sadzil, ze to kolejne zludzenie wywolane bolem. Glos pojawil sie w postaci tysiaca szeptow, ktore najpierw zeslizgnely sie po oszolomionym umysle, a potem wdarly do srodka. Probowal otworzyc oczy, ale cale cialo mial jak z olowiu. Nie mogl sie poruszyc. Pomyslal, ze oto nadeszla smierc. -Nie, Hiradzie Coldheart, to nie smierc - znal ten glos i choc pochodzil z jego najgorszych koszmarow, teraz przyniosl mu dziwny spokoj. - Wybacz mi ten nieprzyjemny, choc nieunikniony efekt uboczny. Pierwszy kontakt na taka odleglosc jest bardzo trudny, ale to sie zmieni. Naucze cie. -Sha-Kaan? - Hirad zdal sobie sprawe, ze porusza ustami, ale jego chaotyczne mysli skupily sie w obolalym mozgu, pozwalajac na inny rodzaj komunikacji. -Znakomicie. Twoj umysl nie doznal uszczerbku. -Ja czuje co innego, a "nieprzyjemny" to nie jest do konca slowo, jakiego bym uzyl, by opisac efekt, ktory wlasnie wywolales. Sha-Kaan rozesmial sie, powodujac, ze po obolalym umysle Hirada rozeszlo sie delikatne, niemal przyjemne uczucie. -Jestes tak samo nieustraszony, jak kiedys Septern - powiedzial smok. - Szkoda, ze nie jestes magiem. -A to dlaczego? -Bowiem wtedy nasze wiezy bylyby jeszcze silniejsze, calkowite. -Jakie wiezy? - Hirad poczul uklucie niepokoju. Nie rozumial, dlaczego Sha-Kaan sie z nim skontaktowal. Nie rozwazal nawet takiej mozliwosci, dopoki smok pozostawal poza Balaia. To, ze rozmawial z nim z tak duzej odleglosci, moglo byc tylko powodem do zmartwienia. -Jest cos, o co musze cie prosic, aby zapewnic mojemu Miotowi przetrwanie. Jestem stary, nawet wedlug standardow Kaan, a od czasu smierci Serana w twierdzy Taranspike nie mam swojego Dragonity. Ty jestes jedynym czlowiekiem, ktorego umysl jest na tyle silny, by odpowiedziec na moje wezwanie. Moge cie potrzebowac, zanim jeszcze przybedziesz do mojej domeny. Hirad byl w szoku. Czul tez, ze powinien byc dumny, ze spotkal go wielki honor, nie byl jednak do konca pewien dlaczego. O Dragonitach wiedzial zaledwie tyle, ze byli magami. -Ale co ja moge zrobic? Nie potrafia rzucac zaklec. Dlaczego ja? -Posrod Krukow sa inni, ktorzy umieja kierowac energia przestrzeni miedzywymiarowej, by zadbac o moje rany. Ale twoj umysl plonie jasno przede mna, w przeciwienstwie do twoich przyjaciol. Nawet gdybym byl smiertelnie ranny, potrafilbym cie odnalezc i dotrzec do bezpiecznego schronienia. Dlatego prosze, abys sie zgodzil. Naucza cie wszystkiego, co musisz wiedziec. -A czy ja moge wezwac ciebie? -Jesli bedziesz mnie potrzebowal - tak, ale nie moge przysiac, ze odpowiem natychmiast, i ze bede mogl udzielic ci niezbednej pomocy, choc od ciebie wlasnie tego oczekuje. -Ale co, jesli bede akurat w srodku bitwy? - Hirad wyobrazil sobie, jak bol powala go niczym topor wroga, w centrum starcia. Nie mogl na to pozwolic. Krucy byli zbyt wazni. -Jesli twoj umysl bedzie otwarty, tak jak powinien, wyczuje, czy odpoczywasz, zanim sie skontaktuje. -W takim razie zgadzam sie - powiedzial Hirad, zanim zdal sobie do konca sprawe z tego, co robi. -Doskonale. A teraz powiedz mi, jak ida poszukiwania srodkow potrzebnych do zamkniecia bramy? Hirad krotko strescil problem Calunu-Demonow i opisal, w jakiej znajduja sie odleglosci od Julatsy. -Musze wiedziec wiecej o tym Calunie. Czy jest wielowymiarowy? -Nie mam zielonego pojecia, o czym mowisz. Wiem tylko, ze nie moze go pokonac zadna zywa istota, ze rozciaga sie od wysokosci nieba do otchlani piekla i ze kazdy, kto w niego wejdzie, traci dusze na rzecz demonow. Sha-Kaan milczal przez chwile, ale Hirad czul jego obecnosc i troske nie mniej silnie. Barbarzynca mial chwile, by zastanowic sie nad waga tego, co zrobil i odkryl, ze wcale go to nie poruszylo. Bylo jednak cos jeszcze. -Dlaczego wybrales mnie teraz? -Poniewaz musze podjac pewne zadanie i to moze spowodowac atak na mnie. Musze miec Dragonite. A jezeli chodzi o ten Calun, to zbadam go. Wasi magowie znowu stworzyli cos, czego do konca nie rozumieja i nie potrafia kontrolowac. Skontaktuje sie z Miotem i wysondujemy przestrzen wokol miasta, do ktorego zmierzacie. Moze jest sposob, by sie tam dostac. Badz gotow na kontakt jutro, kiedy slonce przekroczy najwyzszy punkt na niebie. -Bede gotow. -Dziekuje ci, Hiradzie Coldheart. Zlozyles swieta przysiege, ale nie jestes sam. Dragonici sa wszedzie tam, gdzie sa magowie. A zatem do jutra. A potem zniknal i Hirad zdal sobie sprawe, ze nie ma pojecia, jak sam moze sie skontaktowac z Wielkim Kaanem. Otworzyl oczy. -Na wszystkich bogow, Hirad, co sie do diabla z toba dzialo? - zobaczyl pochylonego nad soba Ilkara. Na policzki elfa powracal kolor, a przerazony wyraz twarzy ustepowal miejsca zwyklej trosce. Hirad usmiechnal sie. Zamiast mozgu mial gabke, jego wzrok pozostal nieco zamglony, a tepy bol przypominal mu, ze pojawienie sie Sha-Kaana nie bylo tylko snem. -Jak dlugo bylem nieprzytomny? -Kilka minut - odpowiedzial Bezimienny. -Moze mniej - dodal Ilkar. Rozleglo sie ciche warkniecie. W polu widzenia Hirada pojawil sie pysk Thrauna. Zolte slepia wilka wpatrywaly sie w niego, a nos zwierzecia byl niemal komicznie zmarszczony, podobnie jak czolo. Najwyrazniej zadowolony z tego, co zobaczyl, wilk polizal Hirada po policzku, a potem odsunal sie. -Przynajmniej sie cieszy - zauwazyl Hirad. -Teraz tak, ale wczesniej byl bardzo, bardzo niezadowolony - skwitowal Bezimienny. -Pozwolicie, ze usiade? - zapytal Hirad. Pomogli mu sie podniesc do wyprostowanej pozycji. Denser siedzial ze skrzyzowanymi nogami, w pewnej odleglosci od grupy. Dym ze swiezo zapalonej fajki unosil sie ku niebu. Wygladal na powaznie zmartwionego. Will stal tuz obok, glaszczac bok Thrauna. Ilkar, Bezimienny i Erienne otaczali Hirada. Elf podal mu kubek kawy. -Poprzedni upusciles. -Nie pamietam tego - czul sie juz duzo bardziej po ludzku. Mozg powracal chyba do dawnej postaci, mysli byly jasniejsze, a zmysly ostrzejsze. -A wiec, co sie stalo? - zapytal znowu Ilkar. -To byl Sha-Kaan. Przemowil do mnie ze swojego swiata. Ze Skrzydlatego Dworu. -Skad? - Bezimienny przykucnal. Hirad wzruszyl ramionami. Nie mial pojecia, skad znal te nazwe. Sha-Kaan jej nie wymienil. -Ze Skrzydlatego Dworu. Mysle, ze to jego dom. - Hirad przyjrzal sie twarzom Ilkara i Bezimiennego. Elf wydawal sie zamyslony, a wojownik zmartwiony. -Rozumiem, ze to nie byly dobre wiesci - zapytal Ilkar - bo inaczej dlaczego by sie kontaktowal? -Wazniejsze jest, w jaki sposob - powiedzial Bezimienny. - Spojrz na siebie. Jestes bledszy niz dwudniowy trup. -Dzieki - skrzywil sie Hirad. - Nie jestem pewien, czy to dobra, czy zla nowina, ale Sha-Kaan obawia sie, ze moze oberwac i potrzebuje nowego Dragonity. Mnie, konkretnie. -Co? - zawolala chorem trojka magow. -No wlasnie. To samo mu powiedzialem. Ale najwyrazniej ja moge byc jego kontaktem, a wy troje mozecie zrobic to, o co poprosi. Wybral mnie, bo zna moj umysl. Uwaza, ze jest bardzo silny. - Hirad wyprostowal sie nieco. Ilkar rozesmial sie. -No tak, leb w kazdym razie masz twardy. -Nie zgodziles sie, prawda? - zapytal Denser. Wlasciwie bylo to bardziej stwierdzenie niz pytanie. Hirad uniosl brwi. -No oczywiscie, ze tak. Musialem. -Wielkie dzieki - warknal Xeteskianin. -O co ci chodzi? - Hirad poczul, ze wzbiera w nim zlosc. - A mialem jakis wybor? -Miales. Mogles powiedziec "nie". A moze ja nie chce byc Dragonita? -I nie jestes, Xeteskianinie. Ja jestem. Ty jestes... nie wiem, pomocnikiem albo cos takiego. - Bylo to nieodpowiednie slowo i Hirad o tym wiedzial. Jednak tylko w polowie zalowal, ze go uzyl. Denser wstal. -Chyba sobie, kurwa, zartujesz, Hirad. Jezeli myslisz, ze zgodze sie byc "pomocnikiem" - mag wyplul ostatnie slowo jak kes zepsutego owocu - to mozesz sobie to wsadzic w dupe. -Usiadz, Denser, i mow ciszej - rozkazal Bezimienny, podnoszac reke, kiedy mag chcial znow przemowic. - Wasze krzyki sprowadza nam na kark caly narod wesmenski. Wszyscy badzcie ciszej. Jestesmy Krukami. Sprobujcie pamietac o tym przez chwile. -Nie bylo cie tam - obruszyl sie Hirad. -Hirad - w glosie Bezimiennego zabrzmialo ostrzezenie. -Nie. Wysluchajcie mnie - barbarzynca sciszyl glos. - Czulem to, czulem, ze Sha-Kaan mnie potrzebuje. Potrzebuje nas, tak samo jak my jego. A jesli juz zapomnieliscie, to przypomne wam, ze kiedy on i jego Miot zgina, zginiemy my wszyscy. Mamy obowiazek go chronic. I do tego potrzebuje waszej pomocy. Nie mialem czasu na konsultacje. Zrobilem to, co musialem. Co wydawalo sie sluszne tutaj - Hirad uderzyl sie w piers. Denser zajal swoje miejsce przy ogniu, wymieniajac ostre spojrzenie z Erienne. -Coz, przynajmniej masz racje co do czasu - powiedzial. Krucy spojrzeli na niego z naglym zainteresowaniem. Zapomnieli juz o jego Polaczeniu. Ilkar odchrzaknal. -Pytam o to, choc boje sie odpowiedzi. Dlaczego? -Poniewaz mamy juz tylko osiem dni na zamkniecie szczeliny. * * * Serce Darricka przepelnial entuzjazm. Po osmiu dniach intensywnej jazdy doprowadzil kawalerie w poblize obozu wroga nad zatoka Gyernath. Zwiadowcy doniesli mu o niewielkiej grupie wesmenskich wojownikow i robotnikow, skladajacej sie moze ze stu piecdziesieciu ludzi, a takze o nieustannym ruchu na szlaku biegnacym z kraju Wesmenow. Szlak ten ciagnal sie na zachod az do brzegow Pradu Poludniowego, rzeki wyplywajacej z gor Garan znaczacych wschodnia granice wesmenskich ziem.Podroz Darricka byla szybka i swietnie zorganizowana - doskonale tempo w ciagu dnia i odpoczynek noca. Wiedzial, ze konie byly wyczerpane, ale zblizal sie koniec tego etapu. Po zniszczeniu obozu czekala ich krotka przeprawa morzem, a potem prawdopodobnie dzien odpoczynku. Kawaleria czterech kolegiow, liczaca obecnie stu dziewiecdziesieciu jezdzcow, w tym lucznikow, oraz osiemnastu magow, zebrala sie w miejscu odleglym o godzine jazdy od obozu nad zatoka. Plan byl gotowy. Najpowazniejsze niebezpieczenstwo stanowily trzy wieze straznicze, kazda obsadzona trzema wojownikami. Darrick przydzielil do tego zadania pelny kontyngent czternastu lucznikow i tyluz magow, by zapewnic tym pierwszym Pancerze-Ochrony. Wolalby atak magiczny, ale zaklecia, jakich potrzebowal, trudno bylo przygotowac i rzucic w pelnym galopie. Glowna czesc obozu, zlozona z wielkich namiotow pelniacych role magazynow, otoczonych mniejszymi, ktore sluzyly za koszary, miala stac sie celem szarzy poprzedzonej salwa podpalonych przez magow pociskow. Popoludniowe slonce chylilo sie ku zachodowi, kiedy Darrick, siedzacy na koniu na czele zolnierzy, zwrocil sie do nich po raz ostatni przed bitwa: -Ci ludzie najechali nasze ziemie i zabijali naszych towarzyszy. Wszyscy znaliscie niektorych poleglych. Tych, ktorych utracilismy przy Kamiennych Wrotach i tych, ktorzy zgineli do tej pory przy oblezeniu Julatsy. Bogowie jedynie wiedza, co dzieje sie w Blackthorne, Gyernath i Arlen. W Erskan, Denebre i Eimot. Nie okazali nam litosci. Wy musicie zrobic to samo. Zabijecie ich albo oni zabija was. Chce, by ten oboz splonal doszczetnie. Spalona ziemia ma byc pamiatka i ostrzezeniem dla Wesmenow. Wschod nie padnie na kolana przed Zachodem. Kolegia beda nadal istniec. Wypedzimy Wesmenow z naszych ziem, naszych domow i - nie miejcie zludzen - z naszych lozek. Jestescie ze mna? Chor donosnych glosow wyploszyl wszystkie ptaki z okolicy, ktore chmarami uniosly sie ku niebu. Darrick skinal glowa. - No to jedziemy. Kawaleria pocwalowala ku zatoce. * * * W obozie zapadla cisza. Krucy siedzieli wokol piecyka Willa zatopieni kazdy we wlasnych myslach. Zastanawiali sie nad slowami Densera. Will wyciagnal sie obok Thrauna, kladac ramie na grzbiecie lezacego wilka. Thraun pozostawal czujny, strzygl uszami i oblizywal nos, obserwujac nowe terytorium.Erienne patrzyla na nich przez chwile. Widziala bliskosc, ktorej nie dane jej bylo ostatnio dzielic z Denserem. Ciemny Mag grzebal bezwiednie w suchych lisciach. Fajka w jego ustach dawno zgasla i zostala zapomniana. Skupila sie i zaczela delikatnie sondowac mane, ale tak jak wiele razy wczesniej napotkala mur otaczajacy jego umysl. Nie byla nawet pewna, czy umyslnie oslania sie przed nia, ale z drugiej strony nie wiedziala tez, czy jest swiadomy czegokolwiek poza wspomnieniami o Zlodzieju Switu i o tym, co ten mu zrobil. Podniosla sie i usiadla obok niego. Przywital ja leciutkim usmiechem. To sprawilo, ze poczula dreszcz na calym ciele. -Nie chcesz sie troche przejsc? - zapytala. - Do brzegu rzeki. Jest ciemno. Spojrzal prosto na nia. Czolo mial zmarszczone, a zrenice jego oczu byly zwezone w slabym swietle. Jak bardzo zalowala, ze nie sa rozszerzone z tesknoty za jej bliskoscia. -Po co? - zapytal. -To chyba oczywiste - mruknal siedzacy nieopodal Ilkar. -Nie wtracaj sie, Ilkar - uciela Erienne. - Prosze, Denser? Xeteskianin wzruszyl ramionami i podniosl sie, wzdychajac ciezko. -Prowadz - jego nonszalancki gest doskonale pasowal do braku entuzjazmu, jaki malowal mu sie na twarzy. Erienne zacisnela usta, ale nic nie odpowiedziala, decydujac, ze zrobi to, o co ja prosi. -Nie oddalajcie sie za bardzo - ostrzegl Hirad. - Okolica nie jest bezpieczna. Erienne odgarnela niska galaz i ruszyla w strone brzegu Tri. Mimo ze byla noc, ksiezyc dawal wystarczajaco duzo swiatla, totez szla dosc szybko w dol stoku, ktory konczyl sie dopiero w wodzie. Znalazlszy sie na mulistym, pokrytym zwirem brzegu, skrecila w lewo i, omijajac kaluze i rozmiekla ziemie, skierowala sie ku odleglej o kilka krokow trawiastej polance oslonietej drzewami. Usiadla na lekko wilgotnej ziemi, spogladajac na szeroki, powolny nurt Tri, biegnacy prosto do zatoki Triverne, a potem do morza. W panujacym mroku rzeka wydawala sie szara jak wolno splywajace scieki. Nie poprawialo to jej nastroju. Po kilku chwilach pojawil sie Denser. Zapalil fajke. Wygladal, jakby nie do konca wiedzial, co ma robic. -Usiadz - polozyla dlon na trawie obok siebie. Ponownie wzruszyl ramionami, ale zrobil, jak chciala. Zajal miejsce w pewnej odleglosci, prawie nie patrzac w jej strone. -Dlaczego nie chcesz ze mna rozmawiac? - zapytala niepewna, jak rozpoczac, ale wiedzac, ze musi do niego dotrzec. Nie tylko dla siebie, takze dla Krukow. -Rozmawiam. -Ach tak. I nasze rozmowy zlozone z "Jak sie masz? dobrze" sa w pelni satysfakcjonujace. Bardzo glebokie. Budujace. Lekki wietrzyk zaszelescil wsrod lisci i rozwial jej wlosy. -To o czym chcesz, zebym mowil? -O sobie! Na litosc boska, Denser, nie widzisz, co sie z toba stalo, odkad rzuciles Zlodzieja Switu? - czula, ze wzbiera w niej gniew na jego umyslny, arogancki opor. -Nic sie nie stalo - odpowiedzial obronnym tonem. - Poza tym, ze osiagnalem pelne zrozumienie prawdziwych zasad dzialania magii. -Tak, i zobacz, co to z toba zrobilo. Odebralo nam cie. Odebralo cie mnie i nadalo ci te cholerna aure wyzszosci. -Ja tak nie uwazam. -Ale tak to wyglada. Klocisz sie z Ilkarem, wkurzasz Hirada, a mnie przez wiekszosc czasu traktujesz jak powietrze. W oczach Erienne pojawily sie lzy. Zaledwie kilka dni temu siedziala, trzymajac jego glowe na kolanach, szczesliwa, ze zyje i kompletnie oszolomiona tym, czego dokonal. Ale jej uczucia uderzaly o twardy mur skrywanych emocji i czula sie bezradna. -Co sie dzieje w tej twojej glowie? -Nic - odpowiedzial cicho. -Wlasnie. Odkad odzyskales energie many, wydaje sie, ze nic juz cie nie obchodzi. Ani ja, ani Krucy, ani nasze dziecko. -To nieprawda - Denser nadal na nia nie patrzyl. Chciala wyciagnac reke i go dotknac, ale serce jej zadrzalo, kiedy wyobrazila sobie, jak ja odpycha. -Wiec porozmawiaj ze mna - nalegala. - Prosze. Westchnal i to spowodowalo, ze prawie go uderzyla. Ale wtedy spojrzal jej w oczy i zobaczyla, ze stara sie znalezc odpowiednie slowa. -To trudne - powiedzial, z lekkim wzruszeniem ramion. -Mamy cala noc. -Watpie - przez jego usta przemknal najkrotszy z usmiechow. - Rozumiesz magie. Wiesz, jakiej energii potrzeba, by kontrolowac mane i jak bardzo wyczerpuje kazde rzucenie zaklecia. Wiesz tez, ze kazdy mag poszukuje nowego sposobu na zminimalizowanie tego wyczerpania. A ja wiekszosc z tego dostalem na talerzu. A to tylko polowa problemu. Erienne rozpaczliwie chciala mu przerwac, ale jeszcze bardziej pragnela nie zaklocac jego obecnego toku mysli. Nie byla pewna, czy to, co mowi naprawde ma znaczenie. Cieszyla sie, ze w ogole z nia rozmawia. -Chodzi o to, ze wszyscy mamy jakis zyciowy cel, jakies marzenie. Ja odkrylem, ze sztuka polega na tym, by nigdy go nie zrealizowac. - Denser spojrzal na rzeke. -Zgubilam sie - szepnela Erienne. - Po co scigac marzenia, jesli nie chce sie ich zrealizowac? -A co zrobisz, kiedy osiagniesz ostateczny cel swojego zycia? - zapytal Denser. Przez chwile Erienne nie mogla znalezc odpowiedzi. -Zawsze pozostaje cos nowego - powiedziala w koncu. -Ja tez tak myslalem. Ale co, jesli nie ma juz nic tak wielkiego, jak to, czego sie dokonalo? -Ja... - zaczela Erienne. Wydawalo sie jej, ze wreszcie zrozumiala. Na jedna krotka chwile fragmenty ukladanki zlozyly sie w calosc. A jednak cos nie pasowalo. -Jak to nie ma nic? - zapytala. - Jestesmy tu, poniewaz musimy zamknac te szczeline, poniewaz nikt inny tego nie zrobi. Jak cos takiego moze nie byc dla ciebie wystarczajaco wazne? -Nie wiem. -Jesli nam sie nie uda, umrzesz. Wszyscy umrzemy. -Problem w tym, ze mnie smierc juz nie przeraza. Rzucilem Zlodzieja Switu. Osiagnalem cos, co uwazalem za nieosiagalne. Jedyna rzecz, o ktorej moglem marzyc, bo wiedzialem, ze nigdy nie uda mi sie jej dokonac. Ale stalo sie i teraz jestem pusty. Gdybym umarl, umarlbym spelniony. Tym razem go uderzyla. Mocno, w policzek, az odglos uderzenia zabrzmial w nocnym powietrzu. Wkrotce pewnie zjawia sie Krucy, ale nie obchodzilo jej to. Wlozyla w to cala frustracje, kazde chlodne spojrzenie, ktore jej rzucil, kazda zniewage spowodowana jego zachowaniem. Ale nie poczula sie lepiej. -Wiec zrob to dla kogos. Co ze mna? Co z twoim dzieckiem? - po policzkach splynely jej lzy. - Ty egoistyczny sukinsynu. Chwycil ja za ramie. -Rzucilem Zlodzieja Switu, zeby ratowac wszystkich. -Zrobiles to dla siebie - warknela, czujac, jak przepelnia ja pogarda. - Wlasnie mi to wyjasniles - wyrwala ramie z jego uchwytu. - Dziwne, ze nie poszedles na calosc. Trzeba bylo dokonac ostatecznego aktu egoizmu i zabrac nas ze soba. Przynajmniej teraz nie uzalalbys sie tak cholernie nad soba - chciala odejsc, ale jego slowa sprawily, ze zastygla. -Prawie to zrobilem. Ale nie moglem, bo cie kocham. Odwrocila sie, wiedzac, ze powinna ponownie go uderzyc za takie igranie z jej uczuciami. Ale cos w tonie jego glosu ja powstrzymalo. -To dopiero nadzwyczajne stwierdzenie - powiedziala chlodno. -Ale prawdziwe. -W takim razie w dziwny sposob to okazujesz. Denser spojrzal na nia, a w jego oczach pojawil sie blysk. -Nie moge byc w tej chwili tym, kogo pragniesz. Jezeli mam byc szczery, to uwazam, ze moje poswiecenie bylo ogromne. Nie tylko dla ciebie, ale takze dla Krukow. Ale w tamtej chwili nie potrafilem zdradzic zaufania, jakie wszyscy we mnie pokladaliscie. Choc Zlodziej Switu kusil mnie, by zabrac ze soba swiat, nie moglem tego zrobic - opuscil wzrok z powrotem na trawe. - To zabawne. Nigdy nie sadzilem, ze dozyje chwili, gdy to zaklecie zostanie rzucone, ale wtedy moje rozpaczliwe pragnienie, abys przezyla, pokonalo straszliwa chec zakonczenia dziela mojego zycia. Erienne usiadla obok niego i objela go ramieniem, glaszczac policzek, w ktory go uderzyla. -A teraz masz okazje podjac nowe zyciowe dzielo, ukochany - wyszeptala. - Spedziles cale zycie, uczac sie niszczyc, ale ty i ja, stworzylismy tez cos. Teraz mozesz dopilnowac, by to nie umarlo - zdala sobie sprawe, ze Denser drzy. W pierwszej chwili nie wiedziala, czy to z powodu zimna, czy przepelniajacych go emocji, ale kiedy odwrocil sie do niej i ujal jej dlonie w swoje rece, zobaczyla, ze twarz ma mokra od lez. -Pragne tego bardziej niz czegokolwiek, ale w srodku czuje sie oszukany. Nie rozumiesz? Odkad tylko pamietam, wszystko w moim zyciu bylo mniej wazne od tego cholernego zaklecia. Wtloczono je we mnie tak mocno, ze nie bylo miejsca na nic innego. A teraz juz go nie ma, a mnie brakuje srodka, wnetrza, ktore sprawiloby, ze chce pokonywac problemy i dalej zyc - dotknal dlonia jej policzka. - Wiem, jak strasznie to musi brzmiec, wiem, ze nie powinienem tak czuc, ale nic na to nie poradze. A co, jesli nigdy juz nie bede mogl tak czuc, jak wczesniej? Co jezeli nie bede pragnal czegos tak mocno, jak pragnalem Zlodzieja Switu? -Bedziesz, ukochany. Zaufaj mi. Musisz tylko sprobowac. - Pocalowala go, delikatnie muskajac jezykiem jego usta. Rozchylil jej wargi, jego pocalunek stal sie gwaltowniejszy i poczula, ze przyciska ja do siebie. Cieplo, jakiego nie zaznala tak dawno, rozlalo sie po jej ciele i poczula, ze go pragnie. Odsunela sie jednak. -To nie takie latwe - szepnela. Policzki miala rozpalone, a serce bilo jej jak szalone. Ich twarze byly blisko siebie i widziala, ze Denser sie usmiecha. Prawdziwym usmiechem, tym ktory tak pokochala, kiedy go pierwszy raz zobaczyla i tym, ktorego tak bardzo obawiala sie juz nigdy nie ujrzec. -Ale to miejsce stworzone dla nas. Miekka trawa, szum rzeki i blask ksiezyca. Grzechem byloby nie skorzystac. -Przez tyle dni nie zwracasz na mnie uwagi, a teraz to? -Trzeba gdzies zaczac. Przesunal dlon, pieszczac jej piersi. Chciala sie odsunac, ale nie potrafila. Pozwolila wiec, by polozyl ja na trawie i utopil w morzu namietnych, niekonczacych sie pocalunkow. Przez chwile wydawalo jej sie tez, ze slyszy ciche kroki oddalajace sie szybko w strone obozu. * * * Sha-Kaan odpoczywal. Majac dosyc plomiennicy, pozarl swiezo zarznietego kozla, nasycajac pierwszy glod.Zastanawial sie nad swoja rozmowa z Hiradem Coldheartem. Byl pod wrazeniem sily tego czlowieka, ale nadal nie byl przekonany o slusznosci swej decyzji. Gdyby plan sie nie udal, on mogl zawsze dokonac kolejnego wyboru, ale mysl o nieuniknionej w takim wypadku smierci barbarzyncy ciazyla mu. Ryzykowal, a to nigdy nie przychodzilo mu z latwoscia. Teraz jednak musial dzialac. Zmiazdzyl i polknal reszte kosci, zjadl jeszcze wiazke plomiennicy, a potem przesunal sie na zewnatrz Skrzydlatego Dworu, wysylajac mentalne wezwanie do Kaana, ktorego potrzebowal. Sha-Kaan zmaterializowal sie nad rzeka i zaczerpnal zimnej wody. Ponad nim, z mgly, wylonil sie duzy, choc mlody Kaan. Zlozyl skrzydla, opadajac, i wyladowal, wbijajac pazury w plaskie, acz kamieniste podloze. Wielki Kaan wynurzyl leb z rzeki i podniosl sie, ukladajac szyje w oficjalne "s". Wypial piers, odslaniajac ciemniejsze, zolte luski podbrzusza i rozstawil przednie lapy, balansujac skrzydlami. Patrzyl na mlodego Kaana, ktory przyjal identyczna postawe, ale leb mial opuszczony na znak szacunku. Elu-Kaan przypominal mu siebie w jego wieku - duzego, silnego i pewnego swych zdolnosci, ale zdenerwowanego w obecnosci starszych. -Niebiosa cie witaja, Elu-Kaanie - Sha pozdrowil mlodszego smoka. -Twoje wezwanie to dla mnie honor, Wielki Kaanie. -Mam dla ciebie zadanie. Twoj Dragonita, jak rozumiem, to mag rezydujacy w miescie Balai, zwanym Julatsa? -Tak, Wielki Kaanie, choc nie nawiazalem z nim kontaktu od kilku cykli. Mialem szczescie w bitwie - Elu-Kaan jeszcze nizej pochylil leb. -Nie szczescie, a bieglosc jest twoim zbawca - Sha-Kaan poczul dume plynaca od obdarzonego takim komplementem mlodego smoka. - Teraz jednak musisz dostac sie do przestrzeni miedzywymiarowej i pomowic ze swoim Dragonita, jezeli bedzie to mozliwe. Magowie chronia swoje kolegium przy pomocy energii plynacej z wymiaru Arakhe. Obawiam sie, ze taka brama moze dostarczac mocy Arakhe, a nie moge im pozwolic na niekontrolowany dostep do Balai. Sprawdz, czy twoj portal ja przeniknie, ale nie narazaj zycia. To, o co prosze, jest ryzykowne. Jezeli poczujesz, ze naciskaja, od razu sie wycofaj. To trudny wrog. -Zaczne natychmiast - mlody Kaan uniosl leb, by przekonac Sha-Kaana o szczerosci swego zamiaru. -Elu - dodal Sha-Kaan. - Musze miec odpowiedz, zanim kula zaciemni niebiosa. -Tak jest, Wielki Kaanie. -Na krotki czas opuszcze legowiska. Musze pomowic z Veretami. Jezeli nie wroce, podejmiesz wzorzec Hirada Coldhearta z Krukow. Bedzie czekal w Pamieci Skrzydlatego Dworu i tylko ty masz moje pozwolenie, by tam wejsc, jezeli zgine. -To zaszczyt, Wielki Kaanie. -Jestes jeszcze mlody, Elu, ale w twoim sercu, umysle i skrzydlach widze wielkosc. Ucz sie ode mnie, a kiedys sam zostaniesz Wielkim Kaanem - Sha-Kaan rozlozyl skrzydla. - Oby niebo przed toba pozostalo czyste. -I przed toba, Wielki Kaanie. Badz ostrozny. Miot cie potrzebuje. Sha-Kaan nie odpowiedzial. Wysylajac pozegnania do Miotu, wzlecial nad doline, kierujac sie na polnoc, ku Oceanowi Shedary. Niebo bylo spokojne, chmury wysoko, a prady powietrzne w gornej warstwie przyspieszaly jego lot. Wymieniwszy pozdrowienia i wydawszy instrukcje straznikom bramy, wzniosl sie ponad poziom chmur, sycac sie swiatlem kuli i pieknem swego swiata. Spogladajac z wysokosci, czul w sercu wszechogarniajacy spokoj i na chwile zapomnial o wszelkich zagrozeniach wiszacych nad swiatem. Cieple, zoltopomaranczowe swiatlo wypelnialo niebo, odbijajac sie od chmur i skrzac przed oczami Sha-Kaana. Zamknal wewnetrzne powieki i skupil swoj umysl na tym, co znajdowalo sie pod nim. Nic nie zaklocalo jego swiadomosci. Nie wyczuwal ruchu powietrza spowodowanego przelotem smokow ani halasu scierajacych sie umyslow, zadnych rykow zwiastujacych bitwe ani okrzykow bolu, ktore oznaczalyby porazke. Zadowolony, uderzyl mocniej skrzydlami, prujac spokojne niebo. Ocean Shedary zajmowal polnocna polkule. Tam gdzie konczyly sie rozlegle ziemie Dormaru i Keolu, zaczynaly sie morskie polacie upstrzone gdzieniegdzie wyspami, rafami i, w zaleznosci od odplywu, pojawiajacymi sie i znikajacymi plamami dryfujacego piachu. Jednak tylko krotkowzroczny smok zignorowalby znaczenie ladu, nawet jezeli przez wiekszosc czasu nie potrzebowal suchego powietrza. Vereci, choc biologicznie przystosowani do morskiego srodowiska, wybierali na gniazda jaskinie i kryjowki, ktore nie byly wiecznie zakryte falami oceanu. Sha-Kaan wiedzial, gdzie znajdowaly sie legowiska Veretow i umyslnie wlecial prosto w ich mentalna siec. Nastepnie zawrocil ostro i krazyl, czekajac na reakcje. Nie czekal dlugo. Grupa Veretow, liczaca szesc smokow, mknela przez wilgotne powietrze prosto na niego. Agresja nadlatujacych byla wyczuwalna. Sha-Kaan postanowil rozladowac ich gniew, nim zbliza sie na tyle, by rozpoczac starcie. -Chce mowic z Tanisem-Veretem, moim altemelde - zawolal, wiedzac, ze imie Starszego i wspomnienie zwiazkow dlugotrwalego pokrewienstwa powstrzyma ich ogien. - Jestem Sha-Kaan. Wznoszac sie wysoko ku niebu, Vereci wykrzykiwali wyzwania i grozby, probujac go sklonic, by polecial do legowisk pod oceanem. Ich blekitne, mokre luski blyszczaly w sloncu, a ich oplywowe ciala poddawaly sie bez najmniejszego oporu szybkim ruchom skrzydel. Patrzyl, jak zawracaja, oceniajac pewnosc ich ruchow, i doszedl do wniosku, ze gdyby zaatakowali, prawdopodobnie zostalby zabity. Pozostal wiec na pozycji, krazac powoli i obserwujac, jak Vereci formuja wokol niego grupe straznicza, zajmujac pozycje z przodu i z tylu, z lewej i prawej strony, pod nim i ponad nim. Sha-Kaan czul ich podziw i respekt, ale takze gniew, a po prawej stronie nienawisc. -Nie zmienisz pozycji, gdy bedziemy opadac. Nie krzykniesz i nie wyslesz zadnych sygnalow - syknal Veret, od ktorego emanowala nienawisc. -Rozumiem - odpowiedzial Sha-Kaan. - Widzisz, ze nie stanowie dla was zagrozenia. Przybylem sam, by rozmawiac. -Taka mamy zasade - odezwal sie inny, tonem wyrazajacym wiekszy szacunek. - Wszyscy goscie musza byc eskortowani na ladowisko Miotu. -Ostroznosci nigdy za wiele - zgodzil sie Sha-Kaan. Formacja zanurkowala ostro, zwalniajac troche, by dostosowac sie do ruchu mniej aerodynamicznego ciala Sha-Kaana. Kierowali sie ku malej, skalistej wyspie, na ktorej krawedzi stalo piec wielkich, kamiennych wiez. -Laduj na srodku - rozkazano mu. Formacja oderwala sie, a Sha-Kaan rozlozyl olbrzymie skrzydla, hamujac szybko, by opasc pionowo pomiedzy kamiennymi wiezycami na mokra od wody polke. Niemal natychmiast ocean przed nim zafalowal i zakotlowal sie, a potem wystrzelil potezna fontanna piany. Tanis-Veret przebil powierzchnie i ciagnac za soba mase spienionej wody, jak strzala wzbil sie ku niebu. Wydajac z siebie donosny okrzyk powitania, odbity echem od kamiennych zabudowan wyspy, Starszy Veret wykonal salto i wyladowal na samym brzegu, zanurzajac ogon w falach oceanu, ktory nie zdazyl sie jeszcze uspokoic. -Nie ma nic lepszego niz wiatr na mokrej lusce - powiedzial Tanis. - Jestes daleko od domu Sha-Kaanie. -Bo i nie jest to zwyczajna sytuacja - odparl Wielki Kaan - witam cie, Tanisie-Verecie. - Kaan wygial szyje w "s" i spojrzal w oczy rownego sobie rozmowcy. -A ja ciebie - krotka szyja Tanisa nie pozwalala na przyjecie takiej samej pozycji, ale smok usiadl, wypinajac piers i odslaniajac, tak jak Sha-Kaan, luski podbrzusza. Ponad nimi formacja Veretow rozproszyla sie i zanurkowala w morze. Wyuczony manewr nieznacznie tylko zaklocil powierzchnie oceanu, gdy znikali pod powierzchnia. -Nie beda nam chyba potrzebni, prawda? Sha-Kaan pochylil glowe. -Raduje mnie twoje zaufanie i zamierzam odplacic tym samym. -Mow wiec, Sha-Kaanie, choc sadze, ze wiem, co cie sprowadza. -Bede mowil wprost. Mysle, ze zostaliscie sojusznikami Miotu Naik i to w wojnie, ktora nie tylko was nie dotyczy, ale nie moze tez przyniesc zadnych korzysci. Tanis spojrzal w morze i zakaszlal. Jego przybladle luski byly oznaka podeszlego wieku. Byl o wiele starszy niz Sha-Kaan, ale w scislej strukturze Miotu taka byla tradycja Veretow. Jego wladza i zdolnosc do rzadzenia nie mogla byc kwestionowana. Jego nastepca mial zostac wybrany dopiero po jego smierci. Dla Kaanow najwazniejsza byla sila umyslu i Sha wiedzial, ze pewnego dnia Elu-Kaan pokona go, a on sam zajmie miejsce wsrod Starszych Kaan, szanowanych, lecz nie majacych zadnej wladzy. -To bardzo niebezpieczny czas dla Veretow, Sha-Kaanie. Mamy coraz mniej mlodych i najwazniejszym dla nas zadaniem jest teraz ochrona brzemiennych samic. To nie pozwala nam na odpowiednia obrone granic przed atakami. -A wiec nie mylilem sie - Sha-Kaan poczul gniew. Wspolczul Tanisowi, ale przepelniala go pogarda. - Dlaczego nie przyszedles do mnie? -Naik juz tu byli. Mieli wystarczajaca sile, by nas wtedy zniszczyc. Nie mielismy wyboru. -Naik! - ryknal Sha-Kaan, wypuszczajac z pyska klab dymu. - A potem? Dlaczego potem nie przyslales poslancow? -Dowiedzieliby sie. Wiedzieli o naszych problemach. Wiedzieli, ze bedziemy musieli zlozyc przed nimi skrzydla. Sha-Kaan wpatrywal sie w Tanisa-Vereta i jego pogarda zgasla zalana fala rozczarowania. Starszy Veret byl zlamany i upokorzony. Nie mial nawet tyle sily, by probowac oswobodzic swoj Miot. Naik zniszcza ich tak czy inaczej. Powiedzial to Veretowi. -Byc moze - odparl Tanis. - Ale musze wierzyc, ze tego nie zrobia. -Skazujesz swoj Miot na zaglade - ryknal gniewnie Sha-Kaan. - Przybylem tu zaoferowac pomoc. Moze powinienem odleciec i pozwolic wam tu zdychac. -A jak mozesz pomoc? Twoj Miot jest rozproszony, a wrota do waszego azylu wisza na niebie na oczach wszystkich. Sami walczycie o przetrwanie. -A wy utrudniacie nam to, pomagajac Naikom. Czy tego nie rozumiesz? -Przede wszystkim musze chronic moj Miot, prosze, uszanuj to. Tanis spojrzal nerwowo ku niebu. -W poblizu nikogo nie ma - powiedzial Sha-Kaan. -Zawsze gdzies tu sa. -Minione swiatlo bylo dla mnie najbardziej bolesne od wielu cykli. Zabilem jednego z twojego Miotu, ktory doscignal i spalil mojego Vestara. Jeden z moich, ukluty przez Vereta, spadl spleciony z nim ku smierci. Inni Kaan musieli przepedzic albo zabic kolejnych Veretow. Nie jestesmy w stanie wojny, Tanisie. Dlaczego z nami walczycie? -Poniewaz, jesli tego nie zrobimy, zginiemy - Tanis nie mial odwagi spojrzec na Sha-Kaana. -Rozumiem wasza sytuacje i chaos, jaki wywoluje. Ale dlatego tu jestem. Moj Miot bedzie was chronil, jezeli zerwiecie sojusz strachu z Naikami. - Sha-Kaan poruszyl sie pierwszy raz od wyladowania. Rozlozyl skrzydla i stanal na tylnych lapach, podkreslajac powage propozycji. Jego potezna sylwetka sprawiala, ze Veret wydawal sie jeszcze mniejszy. Potezne skrzydla rzucaly szeroki cien na wyspe, a ostre pazury rzezbily bruzdy w kamiennym podlozu. Tanis rozwarl szczeki i zmarszczyl czolo. Swiatlo, odbite od tafli oceanu, zatanczylo na zdobiacych jego czaszke kolcach. -Nie masz tyle sil w Miocie, by obronic nas przed Naikami. -Posluchaj, sytuacja wyglada tak - mowil spokojnie Sha-Kaan. - Prowadzimy wojne z Naik, tak samo jak z kilkoma pomniejszymi Miotami, poniewaz chca przeleciec przez nasza brame. Sprzymierzyli sie z wami i podejrzewam, ze udalo im sie skutecznie zastraszyc tez inne Mioty. Nie mamy wyboru, musimy walczyc takze z nimi. Zerwijcie sojusz. Zaufajcie mi. Zaufajcie Kaan. -Nie moge, Sha-Kaan. -Wiec bedziemy niszczyc waszych, gdziekolwiek beda uznani za zagrozenie. A jesli to zagrozenie stanie sie powazne, to nastepnym razem zobaczysz mnie tutaj na czele formacji bojowej. Unikajcie nas, jak tylko mozecie. Nie pozwole na porazke Kaan. -Przykro mi, ze tak sie dzieje. -Masz sile to zmienic, Tanisie-Verecie. Jezeli to zrobisz, wiesz, ze cie wyslucham. W koncu Tanis ponownie spojrzal w oczy Sha-Kaana. -Powinienes juz leciec. Przekaze twoja wiadomosc, dopiero gdy opuscisz moje niebo. -Zyczliwych wiatrow i przyplywow, Tanisie - powiedzial Sha-Kaan. -Pokonaj Naikow. -Zrobie to - odparl Sha-Kaan. - Nieszczescie polega na tym, ze ty w to nie wierzysz. Wielki Kaan wzniosl sie w powietrze, wykrzyczal pozegnanie i wspial sie z powrotem na stosunkowo bezpieczna warstwe ponad chmurami, gdzie wiatry przegnaly gniew z jego umyslu. ROZDZIAL 19 Trzysta metrow od obozu konary drzew wystawaly na droge, czesciowo zaslaniajac zblizajaca sie kawalerie. Wiedzac jednak, ze tetent kopyt ich koni musi byc juz dobrze slyszalny, Darrick wykrzyczal rozkazy rozdzielenia sie i szarzy.Oddzial lucznikow jadacy przed nim przyspieszyl. Strzelcow otaczalo dwunastu regularnych kawalerzystow, a za soba mieli pieciu magow rzucajacych juz Pancerze-Ochrony. Trzymali sie zewnetrznej strony drogi, planujac zaatakowac straznice, podczas gdy Darrick mial poprowadzic reszte jazdy na glowna czesc obozu. General scisnal pietami bok konia, ktory gwaltownie przyspieszyl. Jezdzcy za nim uczynili podobnie. Kawaleria z Darrickiem na czele wyskoczyla na otwarty teren w momencie, gdy wymieniona zostala pierwsza salwa strzal. Pociski Wesmenow odbily sie od magicznych tarcz, ale strzaly jego ludzi trafialy w cel. Sprawnosc konnych lucznikow zawsze budzila w nim podziw. Trzymajac sie wierzchowcow jedynie udami, w pelnym galopie, nadal strzelali celnie. Widzial, jak pierwsza salwa powala czterech Wesmenow. Oboz nie byl w zaden sposob przygotowany na zorganizowana szarze kawalerii. Wlasciwie na zaden atak. Nie bylo walow ani rowow chroniacych namioty, zadnej zwezajacej sie sciezki, gdzie mozna by zepchnac wroga, zadnego pola przygotowanego do bitwy. Choc oboz byl dosyc zorganizowany, to jedynie z mysla o skladowaniu i przesylaniu zaopatrzenia na druga strone zatoki Gyernath. Byl to raj dla myslacego taktycznie generala, a Ry Darrick byl skadinad najlepszym z nich. Uniosl okryta rekawica dlon i wskazal na lewo, a potem na prawo, wydajac rozkaz rozdzielenia sie. Z czescia oddzialu popedzil w kierunku jednej grupy magazynow, podczas gdy pozostala czesc zajela sie druga grupa. Miecze blyszczaly w sloncu, kiedy jechali przez oboz, wycinajac kompletnie nieskuteczna obrone, tnac liny, plotno i maszty namiotow, przewracajac je na bezradnych Wesmenow i tratujac bezlitosnie kazdego, kto stanal im na drodze. Dojechali niepowstrzymani do plazy, gdzie zawrocili w plytkiej spienionej wodzie i zatrzymali sie, by ocenic straty zadane wrogowi. Straznice byly teraz obsadzone wylacznie trupami, a lucznicy Darricka czekali na kolejne rozkazy. W centrum obozu wolania o pomoc mieszaly sie z okrzykami gniewu, kiedy Wesmeni starali sie jakos ogarnac huragan, ktory po nich przeszedl. Ci, ktorzy padli pod kopytami kawalerii, probowali sie podniesc, jesli tylko mogli. Wesmeni zaczynali formowac jako taka obrone. Ale bylo juz za pozno, a wrog mial przewage. -Magowie, poprosze ogien - brzmiacemu niemal jak dworskie zaproszenie rozkazowi Darricka odpowiedzialo pojawienie sie na niebie dwoch tuzinow Kul-Plomieni spadajacych na obroncow, podpalajacych oboz i powodujacych kompletny chaos. Posrod wrzaskow plonacych Darrick wydal rozkaz do drugiej szarzy i bezposredniego starcia. Prawie dwie setki kawalerzystow wjechaly w sam srodek Wesmenow, tratujac namioty i siekac robotnikow i wojownikow zakrwawionymi mieczami. Stojacy w odleglosci lucznicy usuwali kazde pojawiajace sie zagrozenie, a magowie przy pomocy Stopienia-Umyslu, Spiral-Mocy i skupionego Gradu-Zniszczenia miazdzyli budynki, ciala i mozgi. Walka trwala bardzo krotko. Darrick jechal na czele pokrzykujacej i wiwatujacej kawalerii, przygladajac sie dzielu zniszczenia. Jak za dawnych czasow, pomyslal. Nie stracil ani jednego zolnierza. * * * Czekali na niego we trzech. Ustawili sie pod wiatr, ale nie zamkneli swych umyslow. Chcieli go zaskoczyc, ale ich mysli byly dla Sha-Kaana jasne jak krysztal.Wracal do Terasu, lecac pod wiatr w gornej warstwie. Naik zostali najwyrazniej poinformowani o jego podrozy. Wyczul ich pod soba i z prawej strony, nim jeszcze ich wyzwania rozbrzmialy na chlodnym niebie. Sha-Kaan zawrocil ostro i zanurkowal na trojke smokow, wykorzystujac przewage wysokosci, by zwiekszyc predkosc i uzyskac odpowiedni kat. Naik zobaczyli, ze nadlatuje i rozproszyli sie na lewo, prawo i w dol, chcac go zdezorientowac. Sha-Kaan widzial jednak zbyt wiele takich bitew i juz wybral cel. Naik byl maly, mial moze siedemnascie metrow, ponad dwa razy mniej niz Sha-Kaan, na dodatek zle wykorzystywal swoje cialo. Zblizywszy sie, Wielki Kaan zobaczyl, ze ustawienie skrzydel bylo bledne, korpus zle ustawiony do kierunku lotu, a lapy wyciagniete. Albo Naik byl wyjatkowo niezdarny, albo... Sha-Kaan wyrwal sie z nurkowania i ostro skrecil w gore. Ognisty oddech zaplonal w powietrzu tuz pod jego brzuchem, mijajac go o jedna dlugosc skrzydla. Wydajac ryki rozczarowania, dwojka Naikow, ktora przygotowala pulapke minela sie pod nim. Sha-Kaan przewrocil sie na grzbiet i wszedl w strome nurkowanie, celujac w smoka przynete, zanim ten zdazyl wyrownac lot. Przelatujac przez linie dwoch atakujacych Naikow, otworzyl paszcze i plunal ogniem na lewo i w dol, palac bok i skrzydlo ofiary. Smok zadrzal i zaryczal z bolu. Mial zniszczone luski na boku, widoczne pekniecie w prawym skrzydle, wiatr gwizdal, przechodzac przez rozdarta membrane. Nie czekajac na reakcje wroga, Sha-Kaan zlozyl na chwile skrzydla, wywinal beczke i wzniosl sie ostro na prawo i ku gorze, odwracajac leb do tylu. Widzial tylko dwoch Naik. Ponownie wykonal obrot, ale o ulamek sekundy za pozno. W czasie obrotu dostrzegl opadajacego z gory trzeciego napastnika, mierzacego w odsloniety podczas manewru brzuch. Wiedzac, ze nie uniknie plomieni, wykonal jeszcze pol obrotu, zlozyl skrzydla i czekal na bol, pozwalajac, by ped niosl go dalej ku gorze. Ogien objal bark i podstawe szyi. Czul, jak luski pekaja, a skora sie sciaga. Stracil nieco predkosci, ale nie zmienil pozycji, wiedzac, gdzie Naik zakonczy manewr. Czujac ruch powietrza wywolany bliskoscia wroga, otworzyl zewnetrzne, lepiej opancerzone powieki, wygial szyje i ignorujac bol, zacisnal szczeki na skrzydle Naika. Mlody smok byl bardzo silny i probowal sie wyrwac, ale zmysl rownowagi Sha-Kaana wynikal z doswiadczenia wielu bitew. Pociagnal w przeciwna strone, rozdzierajac miesnie i membrane, a potem zional ogniem na zniszczone skrzydlo i pozwolil rannemu smokowi na smiertelny upadek. Sha-Kaan wyryczal okrzyk triumfu, bijac szeroko skrzydlami. Przed nim unosil sie nietkniety na razie Naik, szukajac drogi ataku. Z boku zraniony, ale nadal bardzo ruchliwy drugi przeciwnik zataczal ciasne kregi. Przez chwile nic sie nie dzialo, ale Sha-Kaan wiedzial, co planuja. Na sygnal - obydwa smoki ruszyly, jeden ku gorze, a drugi w dol, po to tylko, by szybko zawrocic i przejsc do ataku. Byl to ograny manewr i ujawnial ich brak doswiadczenia w prawdziwym starciu. Luskowy pancerz nie stanowil bynajmniej ozdoby i wiecej smokow zginelo, zapominajac o tym przy krzyzowym ataku niz z jakiegokolwiek innego powodu. Sha-Kaan nie probowal nawet uniknac obydwu natarc. Akceptujac mozliwosc kolejnego bolu, ale wiedzac, ze moze zminimalizowac obrazenia, uderzyl skrzydlami do tylu, zmniejszajac predkosc, a potem zwinal je, ulozyl szyje wzdluz brzucha i runal w dol. Lecacy z gory Naik szybko dostosowal sie do jego manewru i zmniejszajac kat nurkowania, objal grzbiet Kaana jezorem plomieni. Ponizej ranny smok nie zdazyl zareagowac i Sha-Kaan, po raz pierwszy dzieki szczesciu, uderzyl o cialo wroga i zawinal ogonem niczym biczem, oplatajac morderczym usciskiem szyje Naika. Zduszone kaszlniecie ognia wydobylo sie z pyska walczacego o oddech wroga, ale Sha-Kaan mial pelna kontrole. Nie przerywajac upadku, wytracil mlodego Naika z rownowagi, wyciagnal szyje i zional mu ogniem prosto w pysk z bliskiej odleglosci. Porzucil trupa i odpadl na bok, rozkladajac szeroko skrzydla, czujac, jak grzbiet i szyja sztywnieje mu od bolu ukrytych pod luska zranionych miesni. Zaryczal ponownie, ale tym razem wrog nie odpowiedzial. Widzac, ze bitwa jest przegrana, ostatni Naik zawrocil i uciekl. Sha-Kaan patrzyl, jak jego ciemny ksztalt wbija sie w jasna zaslone chmur. Nie podazyl za nim, zamiast tego wspial sie z powrotem na wyzsza warstwe i polecial, tym razem wolniej, do Terasu. Z powrotem do legowisk, a co najwazniejsze do leczniczych strumieni Sali Splotu. * * * Krucy nie wyruszyli az do poznego popoludnia. Hirad odpoczal nieco po kontakcie z Sha-Kaanem, ale byl straszliwie glodny. Will i Thraun znikneli w lesie, by powrocic niewiarygodnie szybko z czterema krolikami i para grzywaczy. Zlodziej oprawil je i przyrzadzil na rozgrzanej plycie piecyka, dodajac ziarno z plecaka Bezimiennego, warzywa zdobyte nad rzeka i mieszanke swiezych ziol.Wszystko to zaowocowalo calkiem przyzwoitym gulaszem, choc Hiradowi brakowalo do tego pajdy zwyklego chleba. Brakowalo mu tez piwa i wina. -Minelo juz przygnebiajaco duzo czasu, odkad pilem cos dobrego - westchnal. -Aha. Utarg w mojej gospodzie pewnie powaznie zmalal podczas twojej nieobecnosci - odpowiedzial Bezimienny. Hirad popatrzyl na niego, majac nadzieje, ze to objaw poczucia humoru, ale zawiodl sie. Wszyscy tesknili za Korina, a Bezimienny szczegolnie za Wronim Gniazdem, ktorego byl wspolwlascicielem wraz z lokalnym karczmarzem, Thomasem. A w tej konkretnej chwili Hirad oddalby wszystko, by moc wyciagnac wygodnie nogi przed paleniskiem w pokoju na tylach gospody, z pucharem wina w reku i talerzem miesa i sera na kolanach. Ale wspomnienia Wroniego Gniazda wiazaly sie tez ze smutkiem. To wlasnie podczas ich ostatniego tam pobytu najwierniejszy przyjaciel Hirada, Sirendor Larn, zostal zamordowany. I nie pocieszal nikogo z nich fakt, ze oddal on zycie za Densera, choc Xeteskianin okazal sie tak wazny dla przyszlosci Balai. Zujac lekko chrzastkowaty kes krolika, Hirad wspominal spotkanie z Denserem na dziedzincu twierdzy Taranspike i wszystko, co potem nastapilo. Tak wielu zginelo, tak duzo udalo sie dokonac, a mimo to, siedzac teraz w ukrytym obozie nad brzegiem Tri, Hirad czul swoja bezradnosc. Krucy byli zaledwie grupa siedmiu ludzi, na dodatek - poza nim, Bezimiennym i Ilkarem - niezbyt doswiadczonych ludzi. A jednak do nich nalezalo zadanie zamkniecia szczeliny wymiarowej, zanim niebo Balai zapelni sie smokami. W normalnej sytuacji byloby dosc trudno przekonac niedowiarkow o waznosci tego zadania i sklonic ich do otwarcia bibliotek przynajmniej dwoch kolegiow. Teraz, kiedy armie Wesmenow panoszyly sie na ziemiach magow, takie przedsiewziecie wydawalo sie praktycznie niemozliwe. Wesmeni z pewnoscia by im nie uwierzyli i nie bylo w tym nic dziwnego. Choc znajdowali sie w takim samym niebezpieczenstwie jak wszyscy inni mieszkancy Balai, dlaczego mieliby ufac opowiesciom bandy najemnikow, jakkolwiek slawnych? Nikt nie mogl jeszcze zobaczyc szczeliny na wlasne oczy. Kiedy ja ujrza, bedzie juz pewnie za pozno. Cala historia byla po prostu zbyt niewiarygodna i watpil, by nawet slowa Stylianna i Darricka przewazyly szale. A wiec Krukom pozostalo tylko ukrywac prawdziwe powody swych dzialan przed wszystkimi, ktorych spotykali, po prostu dlatego, ze nie mieli czasu ani cierpliwosci, by ich przekonywac. Wedlug Hirada jedynymi ludzmi, jacy wzieliby to na powaznie, poza tymi, ktorych przekona Styliann, byli Dragonici. Tylko ze tajemniczosc magow sluzacych smokom czynila ich prawdopodobnie bezuzytecznymi dla Krukow. Zaden z nich nie przyznalby sie otwarcie do bycia Dragonita. Nie wobec wiekszej liczby magow, a juz na pewno nie wobec laikow. Hirad wyplul chrzastke. Niesprawiedliwosc ich polozenia byla niewatpliwa, ale roztrzasanie jej na okraglo nie prowadzilo do niczego. Garnek byl pusty, a Krucy konczyli juz swoje porcje. -Czas ruszac - oznajmil Hirad. - Will, zgas ogien. Bezimienny? Musimy wybrac droge. Jak ktos chce za potrzeba, to teraz. Nie zatrzymamy sie do zmierzchu. Denser mruknal cos pod nosem, ale podniosl sie i ruszyl szybko w strone rzeki. -Wesolek z niego, co? - Ilkar popatrzyl na przyjaciol. -Hmm. Caly dawny on, niestety - odpowiedzial Hirad. - Erienne, jestes pewna, ze chcesz nadal z nim byc, jak bedziesz juz stara i siwa? Erienne usmiechnela sie. -A kto powiedzial, ze osiwieje? Obecnie troche trudno go kochac, no wiecie... - Hirad pokiwal glowa. - Ale cos wam powiem - ciagnela Erienne - moglibyscie pomoc. Sprobujcie byc troche bardziej taktowni. Latwo go zdenerwowac. -Mnie to mowisz - Hirad wzniosl oczy do nieba. -On taktowny? - Ilkar wskazal palcem na Hirada. - Rownie dobrze mozesz poprosic Thrauna, zeby mial troche krotsze kly. Nie ma szans. -Dzieki za wsparcie, Ilkar - Barbarzynca odwrocil sie tylem do maga i wyszczerzyl zeby do Bezimiennego, ktory bynajmniej nie odpowiedzial mu tym samym. - Ktoredy teraz, wielkoludzie? Bezimienny wstal i zaczal z Willem zakopywac ognisko. -Gdybym chcial byc zabawny, powiedzialbym "na wschod", ale nikt by sie nie smial - zamyslil sie na moment. - Jezeli zdecydowalismy, ze nie nad jezioro Triverne, to nie mamy wielkiego wyboru. Ja uwazam, ze powinnismy ruszac prosto do Julatsy. Biorac pod uwage to, czego dowiedzial sie Denser o uciekajacym czasie, musimy zaryzykowac, ze wpadniemy na jakichs Wesmenow. Jedyny powod, dla ktorego zgadzam sie podjac takie ryzyko to taki, ze Thraun prawie na pewno ostrzeze nas wystarczajaco wczesnie. Musimy oddalic sie od rzeki i skierowac sie do miasta. Teren jest dosyc plaski i przez wiekszosc czasu powinnismy byc odpowiednio oslonieci. -Skoro tak mowisz - kiwnal glowa Hirad. Denser powrocil na polane. - Oprozniony? -Tak, Hirad, dziekuje - odpowiedzial Xeteskianin lekko poirytowanym glosem. -Ruszajmy - barbarzynca gestem poprosil Bezimiennego, by wskazal droge. Thraun bez zachety pobiegl samotnie w strone rzeki. Will zawinal swoj piecyk w skory i zarzucil go sobie na plecy. Szedl na koncu, za trojka magow. Do Julatsy czekala ich dluga droga na piechote i Hirad odkryl, ze ma nadzieje, iz napotkaja jakichs nieostroznych Wesmenow. Thraun chleptal zimna wode z wolno plynacej rzeki, czujac, jak plyn chlodzi mu pysk i splywa do brzucha. W jego umysle panowal chaos, ale nie pamietal, by kiedykolwiek bylo inaczej. Wtedy, wczesniej, czul strach i nie podobalo mu sie to. Nie mogl niczego zaatakowac, wiec przysiadl, pokonany, podczas gdy olbrzymia zwierzeca moc zadawala bol czlowiekowi, ktory dowodzil. Czlowiek krzyknal, moc byla w jego glowie i wypelniala przestrzen wokol niego, plynac nad ziemia i pokrywajac liscie drzew i kwiaty na krzewach. Thraun poczul to wczesniej niz ktorykolwiek z ludzi. Wiedzieli zbyt niewiele, by okazac strach przed ta moca, a powinni. Bowiem przyszla znikad. Nie miala twarzy ani ksztaltu, nie oddychala. A jednak byla zwierzeciem. Thraun wiedzial o tym i wiedzial tez, ze skoro nie miala formy, nalezalo sie jej bac. Tylko jeden czlowiek ja poczul i choc przemowil bolem, nie zostal zraniony. Na jego ciele nie bylo sladow, a jego umysl zachowal ostrosc. - Thraun sam to sprawdzil. Jednak nie byl pewien, czy czlowiek, ktory dowodzi jest bezpieczny. Moc mogla w kazdej chwili powrocic. A Thraun musial opiekowac sie bratem ze sfory. Nic nie moglo mu zagrazac. On byl jedynym czlowiekiem, ktorego Thraun naprawde uznawal, choc pozostali wokol niego tez byli w jego pamieci. A brat ze sfory byl spokojny w ich towarzystwie i to bylo dobre. Thraun wiedzial, ze chroniac brata ze sfory, innych takze bedzie chronil. Kobiete, ktora nosila w sobie zycie, dwoch mezczyzn, ktorych dusze otaczala mgla i tego czlowieka, ktorego dusza byla niespokojna i pragnela powrotu innego czasu, choc jego serce sie temu opieralo. Thraun bedzie obserwowal i chronil. Thraun bedzie polowal i zabijal. Uniosl pysk z wody i wciagnal powietrze. Zapach sfory byl silny w jego glowie, a zew lasu kusil, zaciskajac wokol niego wiezi, ciagnac z powrotem do swego serca, gdzie w koncu bylby wolny od czlowieka. W komnacie Rady Julatsy panowal chlod. Wokol owalnego stolu siedzieli: Kerela, Barras, Seldane, Torvis, Endorr, Cordolan i Vilif, sluchajac, jak general Kard nakresla plan nadchodzacej bitwy. Jemu i Barrasowi udalo sie przynajmniej przekonac lorda Senedai, by powstrzymal na pare dni zabijanie niewinnych. Dowodca Wesmenow obiecal jednak, ze poswieci wszystkich jencow, ktorzy mu pozostali, jezeli znow zostanie oszukany. Warto bylo podjac to ryzyko. Kiedy rozpocznie sie walka, dzien przed tym, jak Wesmeni beda oczekiwac opadniecia Calunu, byla powazna szansa, ze Senedai skupi swoje wysilki na murach kolegium. Gdyby tak sie stalo, jency mieliby szanse. Pochodnia wiszaca za krzeslem Karda przygasla nagle, zakrywajac jego twarz cieniem. Po chwili cichutki jak szept nocnego powietrza powiew ustal i plomien znow rozblysnal jasnym swiatlem. -Celem jest spowodowanie jak najwiekszych strat posrod Wesmenow znajdujacych sie bezposrednio pod murami, zanim Senedai zmobilizuje cala armie. A oto dokladna kolejnosc dzialan: godzine przed switem Calun zostanie rozproszony. Jezeli straznicy na wiezy nie oglosza alarmu natychmiast, osmiu magow sprobuje nawiazac Polaczenia z naszymi silami poza miastem. Nie wiemy, jaki tu odniesiemy sukces, ale dzieki osmiu magom pokryjemy wszystkie kierunki geograficzne. Jest naturalnie kilka oczywistych miejsc, w ktorych mozna by ukryc oboz i od tych wlasnie zaczniemy. Do pewnego stopnia bedziemy zalezni od straznikow na wiezy. Jezeli szybko sie zorientuja, wszystko przebiegnie o tyle szybciej. Jezeli nie, wstrzymamy atak, az do podniesienia alarmu. Wtedy tuzin magow zbombarduje wieze Kulami-Plomieni, a bramy - polnocna i poludniowa - zostana otwarte. Lucznicy i wiekszosc magow stana na blankach, a moja cala straz miejska i Gwardia Kolegium wyjda na zewnatrz. Wszyscy tkwili bez ruchu wpatrzeni w czlowieka, od ktorego zalezalo tak wiele i tak malo jednoczesnie. -Ich zadaniem jest zadac jak najwieksze straty obronie i posterunkom lorda Senedai, zanim przybedzie trzon jego armii. Gdy tak sie stanie, nasi ludzie wycofaja sie, bramy zostana zamkniete i wzmocnione przez rzemieslnikow i przy pomocy Magicznych-Rygli, a oblezenie rozpocznie sie na nowo. Wybralem tez osobiscie dwunastu zolnierzy, ktorzy sprobuja znalezc i uwolnic jencow. Wszystko po to, by spowodowac wieksze zamieszanie. Jakies pytania? - Kard oparl sie na krzesle i zlozyl ramiona na piersiach. Siedzacy wokol stolu magowie kiwali glowami, analizujac przedstawiony im plan. -Mozemy wzmocnic Polaczenia, umieszczajac rzucajacych magow w Sercu - zasugerowal Vilif. -Osoby nie bedace czlonkami Rady albo Wyzszego Kregu maja absolutny zakaz wstepu do Serca - zauwazyl Endorr. Kerela rozesmiala sie. -I ty to mowisz, taki mlody? - zdziwila sie. - Spodziewalabym sie takich slow od Torvisa, ale nie od ciebie. Ciesze sie, ze tak walecznie stajesz w obronie naszych praw i tradycji... -Choc to nie najlepszy moment - wlaczyl sie Torvis. -Wyjales mi to z ust. Jezeli nie ma dalszych sprzeciwow, proponuje wykorzystac Serce w tej krytycznej sytuacji - powiedziala Kerela. Barras skinal glowa na znak zgody i spojrzal na Endorra, ktory zmarszczyl brwi, ale milczal. Barras w pewnym sensie mu wspolczul. Praca, wytrwalosc i geniusz daly mlodemu magowi czlonkostwo w Radzie i zwiazane z tym przywileje. Niezaleznie od sytuacji musialo byc mu trudno patrzec, jak ten system sie rozpada. -Skad twoi ludzie beda wiedziec, kiedy sie wycofac? - zapytala Seldane. -Kiedy oczyscimy wieze z Wesmenow, posle magow na Skrzydlach-Cienia nad miasto. Trzech powinno wystarczyc. Beda obserwowac mobilizacje. Plan zaklada jedynie uderzenie na przednia straz Wesmenow, a nie bitwe z armia. Nie podpale Julatsy, zeby nas uwolnic, nie ma na to czasu i nie uwazam, by byla to skuteczna taktyka. Jezeli doszloby do walki na ulicach, to nasze duzo mniejsze sily beda mialy wieksze szanse w starciach na niewielkiej, waskiej przestrzeni. Gdy znajdujacy sie w powietrzu magowie zobacza, ze zblizaja sie sily zdolne pokonac nas poza bramami, wycofamy sie. Wiedza juz, na co zwrocic uwage i znaja odpowiednie sygnaly. -Po co w ogole ryzykowac zycie twoich ludzi w takim wypadzie? - zapytal Vilif. - Przeciez lepiej, zeby byli wypoczeci i pozostali na murach. Kard pokrecil glowa. -Nie zgadzam sie. Nie oczekuje bysmy zbyt dlugo pozostali na zewnatrz, a taka akcja bedzie miala podwojne dzialanie. Po pierwsze, i to jest najwazniejsze, zaatakujemy i uszkodzimy ich pierwsi, a to doda ducha naszym ludziom. Zapewniam was, ze wystawanie na murach i obserwowanie natarcia wielkiej armii jest, przepraszam za okreslenie: duchobojcze. Po drugie, jezeli narobimy zamieszania, mozemy odebrac im troche pewnosci siebie. To, plus nasza poczatkowa salwa zaklec, moze wlasnie oslabic ich determinacje. -Watpie - Vilif usmiechnal sie krzywo. - Przewyzszaja nas liczebnie prawie dziesiec do jednego. -Tak, ale ich morale jest chwiejne. A jesli jeszcze ktos zaatakuje ich pozycje z tylu, wtedy, no coz, mozemy tylko zgadywac, jaka bedzie ich reakcja. Barras uniosl brwi. Tak, zgadywal, jaka bedzie to reakcja. Rzez. Ale nie mieli innego wyjscia. Nawet gdyby tkwili za Calunem przez nastepne sto dni, musieli poniesc porazke. W koncu zywnosc zaczelaby sie konczyc, wiecej dusz trafiloby do Calunu, a w kolegium wybuchlby otwarty bunt. -Co my sobie do diabla wyobrazalismy przywolujac ten Calun? - westchnal, czujac, jak rozpacz wypelnia cale jego cialo. W komnacie na chwile zapadlo milczenie. Kerela polozyla dlon na jego rece spoczywajacej na stole. Pierwszy odezwal sie Kard. -Kupilismy sobie czas - powiedzial lagodnie. - Wszyscy wiedzielismy o tym od poczatku, nawet nasz dzielny przyjaciel Deale. Chcielismy powstrzymac Wesmenow przed zdobyciem kolegium z marszu. Mimo odwaznych slow i zapewnien wszyscy liczylismy na to samo, ze zobaczymy armie na wzgorzach, ktora przybyla, by ocalic nas, nasze miasto i nasze kolegium. Ale teraz, dwanascie dni pozniej, musimy pogodzic sie z faktem, ze tak sie nie stanie, przynajmniej dopoki jestesmy otoczeni Calunem. A nie mozemy dluzej patrzec, jak morduja naszych ludzi. W pewnym sensie byloby latwiej widziec, jak ich scinaja, a nawet cwiartuja. Wtedy przynajmniej zachowaliby dusze. Ale w Calunie... O bogowie, mozemy tylko wyobrazac sobie ich cierpienia. -I dlatego powinnismy splamic ich poswiecenie, pokornie poddajac sie teraz? - zapytal Endorr. Oczy Karda rozblysly, ale spojrzenie Barrasa powstrzymalo go od wybuchu gniewu. Glos generala pozostal spokojny. -Juz za pozno, bysmy zrobili cokolwiek dla tych, ktorzy zgineli w Calunie-Demonow. Ale mamy jeszcze czas na ocalenie nadal zyjacych. Moj naiwny, mlody magu, nie bedzie zadnego pokornego poddawania sie. Przeciwnie, oczekuje, ze odegrasz znakomicie swoja role, sprawiajac, by Wesmeni na zawsze juz bali sie Julatsy. A jesli w czasie tej bitwy wszyscy zginiemy, ale choc jedno dziecko z tych murow ucieknie z lap Wesmenow, to uznam to za zwyciestwo, o jakie warto walczyc. Czy mam pozwolenie na rozpoczecie operacji? - Kard zwrocil sie teraz do calej Rady. Jej czlonkowie po kolei kiwali glowami i mowili "tak". - W takim razie to juz wszystko - zakonczyl posiedzenie Kard. - Jutro, na godzine przed switem, poprosze was o rozproszenie Calunu-Demonow. Od tego momentu przejme dowodzenie nad wszystkimi silami miasta i Kolegium Julatsy, nad wojskiem i nad magami, nad kazdym mezczyzna i kazda kobieta. Czy dajecie mi te wladze? -Tak, generale - odrzekla Kerela. - A wraz z nia otrzymujesz tez poparcie, blogoslawienstwo i modlitwy nas wszystkich. Ocal nasze kolegium. Zakoncz cierpienie naszych ludzi. Kard usmiechnal sie. -Zobacze, co sie da zrobic. * * * Przylot Sha-Kaana do legowisk nie mial w sobie nic z triumfu poprzednich powrotow. Przemknal przez mgle prawie niezauwazony, oglaszajac swoje przybycie dopiero przy ladowaniu pelniacemu swe obowiazki Vestarowi. Pomijajac wszelkie oficjalne powitania, zapytal o sytuacje w Sali Splotu, a potem uspokoil swe cialo i przeniosl sie prosto do srodka.Elu-Kaan lezal na boku, z wyciagnieta szyja i ogonem. Jego glowe pokrywaly liczne skaleczenia i rany. Jedno skrzydlo mial rozwiniete - membrana byla sucha i naznaczona sladami uderzen, ale na szczescie cala. Lecz to oddech mlodego smoka martwil Sha-Kaana najbardziej. Przyspieszony i nierowny, jakby jego pluca utracily sprawnosc, a kazdy oddech wiazal sie, za kazdym razem, z nabijaniem ich na kamienne kolce. Choc zmeczony, odretwialy i nadal obolaly po bitwie i dlugim wyczerpujacym locie do Terasu Sha-Kaan natychmiast rozkazal Vestari zajac sie Elu-Kaanem. Odsunal swoj potezny korpus na bok, usiadl i polozyl glowe na ziemi obok glowy Elu-Kaana. Wlasciwie nie musial pytac. Przyczyna jego ran musialo byc spotkanie z Arakhe, a powodem, dla ktorego nie znajdowal sie teraz w strumieniu przestrzeni miedzywymiarowej, byl fakt, ze najwyrazniej nie przedostal sie do swego znajdujacego sie w Julatsie Dragonity. Z bliska Sha-Kaan widzial, ze pysk mlodego smoka pokrywaly tysiace zadrapan uczynionych klami i pazurami Arakhe. Niemal niewrazliwi na smoczy ogien byli niebezpiecznymi wrogami, ale rzadko opuszczali swoj wymiar, by sprawiac klopoty olbrzymim bestiom, po ktorych dusze nie mieli odwagi siegac. Ale ten Calun przenikal sanktuarium przestrzeni miedzywymiarowej i Elu-Kaan znalazl sie w centrum ich wrodzonej furii, za co prawie zaplacil najwyzsza cene. Miedzy ich rasami nie istnial zaden oficjalny kontakt. Choc smoki byly trudnymi negocjatorami, to Arakhe zazwyczaj w ogole nie podejmowali dialogu. Mieli prosta doktryne, mowiaca, ze wszystkie inne rasy we wszystkich innych wymiarach byly gorsze od nich i nalezalo je wykorzystac, a potem zniszczyc. Sha-Kaan, choc w swej dlugiej historii zetknal sie z nimi zaledwie raz, zgodzilby sie, ze w wiekszosci przypadkow mieli powody tak sadzic. A jednak smoki, a teraz rowniez ludzie i elfy nauczyli sie skutecznie ich wykorzystywac albo dogadywac sie z nimi, a to czynilo ich jeszcze bardziej nieprzewidywalnymi. Elu-Kaan poczul jego oddech na pysku i powoli, mrugajac, otworzyl oczy. Z nosa poplynela mu ciemna struzka, ale Vestari zignorowali ja na razie, zajeci skrzydlem i luskami okrywajacymi klatke piersiowa. -Wybacz, Sha-Kaanie, zawiodlem cie - wycharczal z trudem mlody smok. -Mow do mnie umyslem, Elu, jestem otwarty. Pozwol gardlu i plucom odpoczac. -Dziekuje - Elu-Kaan wysylal jednoczesnie impuls wdziecznosci i dumy z honoru, jakim byl mentalny kontakt z Wielkim Kaanem. -Wkrotce stanie sie to twoim stalym przywilejem - odparl Sha-Kaan. - A teraz opowiedz mi o swej podrozy i spotkaniu z Arakhe. I nie chce wiecej slyszec o porazce. Twoja misja byla bardzo niebezpieczna i samo to, ze przetrwales, swiadczy o twej sile i zdolnosciach. Jezeli sie zmeczysz, daj mi znac, a dokonczymy pozniej. -Jestes ranny, Sha-Kaanie. -Spojrz lepiej na swoje rany, Elu. Musze zaniesc informacje mojemu Dragonicie. Mow wiec, dopoki mozesz. Elu-Kaan wzial najglebszy oddech, na jaki mogl sobie pozwolic. Jego cialo zadrzalo z wysilku i bolu. Sha-Kaan ponownie zastanowil sie, co bylo przyczyna tej rany, ale zdecydowal, ze pozniej zapyta Vestari. -Trudno jest podazac korytarzem bez Dragonity jako przewodnika, ale kierowalem sie strumieniami i znakami, ktore znalem, a wzorzec Balai jest silny. - Elu-Kaan zamknal oczy, a Sha pozwolil sobie na zmarszczenie czola w trosce o niego. Kolejny oddech, tym razem krotszy, wstrzasnal cialem mlodego smoka. Jego mentalny glos ucichl na chwile, ale zaraz powrocil. - Wyczulem obecnosc, ktora nazywasz Calunem, kiedy zblizalem sie do Julatsy i do miejsca, gdzie znajdowal sie moj Dragonita. Jednak za nia panowala cisza jak w tej prozni, jaka poczulismy, kiedy Balaianie rzucili zaklecie powodujace rozdarcie naszego nieba. -Uspokoj sie, Elu - Sha-Kaan czul, jak serce mlodszego smoka gwaltownie przyspiesza. Zerknal na Vestarow uwijajacych sie przy jego piersi, okladajacych go goracymi balsamami z blota i okadzajacych wonna para. Musialo jednak minac troche czasu, nim srodki te przenikna przez skore. Jeden z Vestarow przeszedl pomiedzy glowami obu smokow i podstawil parujacy garnek pod pysk i nozdrza Elu-Kaana. Nowy zapach zaskoczyl go poczatkowo, ale po chwili miesnie szyi rozluznily sie i smok zaczerpnal delikatnych ziolowych oparow, niosacych swe lecznicze wlasciwosci do jego pluc. -Umiejetnosci Vestari to prawdziwe blogoslawienstwo - powiedzial Sha-Kaan, kiwajac glowa w strone sluzacych, ktorzy, choc nie mogli slyszec rozmowy prowadzonej przez smoki, sklonili sie w odpowiedzi na poswiecona im uwage. - Teraz powiedz mi, jak doszlo do starcia z Arakhe. -Wydawalo mi sie, ze moge przeniknac Calun, ale kiedy go dotknalem, zrozumialem, ze jego magia jest potezna i ze stanowi polaczenie miedzy wymiarami Balai i Arakhe, a nie z samymi Arakhe. -Byla ich tam cala masa i zalali moj korytarz, odpierajac ogien i atakujac rekami, nogami i zebami. Ten, ktory ugryzl mnie wewnatrz pyska, zranil mnie. To cos bylo jak lod, zgasilo moj ogien, a teraz plonie we mnie, w gardle i gleboko w srodku... - Elu-Kaan urwal i kaszel wstrzasnal jego cialem, powodujac odruchowe machniecie ogonem, ktory z hukiem uderzyl o ziemie. Stojacy obok Vestar odskoczyl przestraszony. Z nozdrzy smoka splynela kolejna struzka, przepelniajac naczynie z naparem. Jego zawartosc wsiakla w goraca i wilgotna ziemie Sali Splotu. Vestari natychmiast wymienili garnek na nowy. -Wystarczy, Elu-Kaanie. Musisz odpoczac. -Nie, Wielki Kaanie, jest cos jeszcze - mentalny glos Elu slabl. Sha-Kaan pomyslal, ze balsamy i napary mialy tez na celu zmusic rannego smoka do snu. - Ten Calun jest pelen Arakhe czyhajacych na dusze Balaian. Mysla, ze demony znalazly wrota mogace im umozliwic wdarcie sie do wymiaru Balai, wrota, jakich jego mieszkancy nie beda w stanie zamknac. Modlmy sie do niebios, aby byly w bledzie, poniewaz w zaden sposob nie mozemy tego powstrzymac. Ich moc jest zbyt wielka, a nas jest za malo. -Ale co to moze oznaczac? - zapytal Sha-Kaan, probujac dokladniej zrozumiec natura zagrozenia. Elu-Kaan znal odpowiedz. -Jezeli pokonaja magow, z ktorych pomoca stworzyly Calun, to moga dowolnie powiekszyc jego obszar. To kolejna brama, Wielki Kaanie, a bez kontroli Balaian moze pochlonac nasz azyl tak samo latwo, jak ta nad Terasem - kontakt mentalny z Elu urwal sie i przez chwile Sha-Kaan myslal, ze mlody smok umarl. Ale jedno spojrzenie na Vestarow spokojnie wykonujacych swoje zabiegi, przekonalo go, ze Elu-Kaan poddal sie jedynie dobrodziejstwu leczniczego snu. Podniosl leb znad ziemi i wstal. Nie mial czasu do stracenia. Nie mial czasu nawet na odpoczynek i wyleczenie wlasnych ran. Nie mylil sie. Balaianie po raz kolejny, chcac sie obronic, zapoczatkowali cos, nad czym nie mieli wlasciwej kontroli. Tym razem nie wystarczala rozmowa z samym tylko Hiradem Coldheartem. Tym razem musieli go wysluchac wszyscy Krucy. Nie ogladajac sie za siebie, wszedl w korytarz i wyruszyl w podroz miedzy wymiarami, kierujac sie prosto na wzorzec Hirada Coldhearta. ROZDZIAL 20 Barras zapukal cicho, sadzac, ze general moze spac, ale natychmiast odpowiedzialo mu polecenie wejscia. Elf wszedl do komnaty Karda na parterze Wiezy i znalazl go siedzacego przy otwartym oknie, obok niewielkiego paleniska. Na parapecie stal parujacy kubek, a stary zolnierz wpatrywal sie w rozgwiezdzone niebo. Noc przynosila ulge, chocby dlatego, ze Calun byl prawie niewidoczny i wydawal sie jakby mniej zlowieszczy. Jego aura jednak nadal powodowala dreszcze u wszystkich pozostajacych w zasiegu jego wplywu. Wedlug najdokladniejszych klepsydr pozostalo jakies dwie godziny do switu.Nie pozostalo juz nic, co ktorekolwiek z nich mogloby zrobic. Mogli tylko czekac na pierwszy rozkaz, a potem... co bedzie, to bedzie. W calym kolegium panowala nerwowa cisza. Nie bylo mezczyzny, kobiety ani dziecka, nikogo, kto by nie znal swego miejsca. Podczas niezliczonych spotkan, odbywajacych sie poza zasiegiem wzroku wesmenskich obserwatorow, Kard i jego oficerowie przedstawili plan w najdrobniejszych szczegolach. Oprocz wyznaczenia oddzialow do walki i magow ofensywnych i defensywnych Kard zorganizowal wszystkich czlonkow cywilnej spolecznosci, przydzielajac im konkretne zadania. Od zaopatrywania zolnierzy na murach w strzaly i zywnosc, poprzez druzyny stolarzy i murarzy do wzmacniania obrony, az po grupy medyczne, sanitarne i strazackie. Kazdy mial robic to, do czego najlepiej sie nadawal. Podczas osobnych zgromadzen Kerela przekazala wszystkim magom, ze maja wykonywac rozkazy Karda, dopoki bitwa nie zostanie wygrana lub przegrana. Wszyscy wiedzieli, co ma sie zdarzyc w tym drugim przypadku i ci, ktorzy nie mogli bezposrednio pomoc w pogrzebaniu Serca, mieli umrzec, broniac tych, ktorzy mogli. Na koncu, w ciszy uspionego przed bitwa kolegium, Endorr i Seldane przeniesli na wyrazne polecenie Barrasa setki najwazniejszych tekstow Julatsy do Serca albo w jego poblize. Podczas rozpraszania Calunu Serce mialo wygladac bardziej jak magazyn niz samo centrum julatsanskiej magii. Barras rozejrzal sie po skromnej komnacie Karda. Przy prawej scianie stala pojedyncza, nieuzywana tej nocy prycza. Tabele, pergaminy i piora zapelnialy biurko stojace przy drugim, zamknietym oknie. Na krzesle obok lezal stos ksiag i pamietnikow. Kard przesunal je, zobaczywszy, ze przyszedl jego stary przyjaciel. -Usiadz, Barrasie, musisz odpoczac - powiedzial general z lekkim usmiechem na popekanych wargach. W komnacie bylo cieplo i swiezo ogolony podbrodek Karda blyszczal od potu. Zdjal garnek z haka nad ogniem i nalal Barrasowi kubek. Elf wzial go w obie dlonie i podziekowal skinieniem glowy. -Jestes pewien, ze to sluszne? - zapytal general wskazujac glowa w strone Calunu. - Mam na mysli powrot do walki. -A jaki mamy wybor? -No coz, moglibysmy powstrzymac ludzi i trwac w tych murach przez... - urwal i sciagnal z biurka kartke papieru, zrzucajac przy tym kilka innych na podloge - ...sto siedemnascie dni. Jezeli ograniczylibysmy racje i rozumnie wykorzystali nasze szczescie. -A potem? Kard znowu sie usmiechnal i wzruszyl ramionami. -Swiat dalej bedzie sie krecil. Moze zostalibysmy wyzwoleni. -A Senedai wyczerpie limit jencow przeznaczonych na rzez, tworzac stos gnijacych trupow siegajacy naszych murow. O co ci chodzi? - Barras zmarszczyl brwi i skosztowal napoju. Byla to herbata ziolowa z dodatkiem miety, bardzo smaczna. Kard przestal sie usmiechac i potrzasnal glowa, kladac palec na ustach. -O nic. Mialem chyba nadzieje, ze zjawiasz sie tu z innym rozwiazaniem. Takim, ktore nie prowadziloby do smierci tak wielu z tych ludzi, jutro i pojutrze, i jeszcze nastepnego dnia. -Nie sadzilem, ze kiedykolwiek ogarnia cie zwatpienie, Kard. -Wiesz, ze to nie to, ale... Nie wiem. Chyba mialem nadzieje na cos wiecej, kiedy wezwaliscie Calun. -Zalujesz, ze to zrobilismy? - zapytal Barras. -Nie, nie. Zeszlej nocy, a moze bylo to noc wczesniej...? - Kard spojrzal przez okno na dziedziniec. - No, w kazdym razie ktorejs z ubieglych nocy lezalem tu i zastanawialem sie, co by bylo, gdybyscie nie podniesli Calunu. -I? - Barras uniosl brwi. -Wiesz tak samo dobrze jak ja. Wesmeni dotarliby za mury w mgnieniu oka. Nasi magowie byli wyczerpani, armia rozbita, a wszyscy przerazeni. Teraz jestesmy wypoczeci, morale jest wyzsze, tylko mysle, ze nadal cholernie sie boimy. Ale przynajmniej rozkwasimy im nos. Barras w milczeniu popijal herbate, patrzac, jak korowod mysli odmalowuje sie na twarzy Karda. Widzial lekkie usmiechy, zmarszczki na czole i lzy. Zalowal, ze przerwal zadume generala. Stary zolnierz wspominal cale swoje zycie, wiedzac, jak niewiele go juz zostalo. Watpliwosci, jakie go ogarnely, byly wlasciwe kazdemu trzezwo myslacemu czlowiekowi, ktory poszukiwal lepszego rozwiazania az do ostatniej chwili, kiedy bedzie musial zaakceptowac fakt, ze ono nie istnieje. Barras zdecydowal sie szybko zakonczyc te wizyte, ale przyszedl w dosc konkretnej sprawie. -A tak w ogole, to co ty tu robisz? - zapytal Kard, zdajac sobie sprawe z tego samego. -Rozmawialismy w sali narad. Zaczniemy przywolywanie juz teraz. Heila moze nie pojawic sie od razu, a potem musimy jeszcze negocjowac usuniecie Calunu. Nie mozemy zagwarantowac, ze zniknie dokladnie na godzine przed switem, ale raczej nie pozniej. Wkrotce musisz wiec przygotowac magow majacych zaatakowac wieze. -No i pobudzic zolnierzy. Nie mogles o tym wspomniec wczesniej? -Musielismy sprawdzic w kilku tekstach, dla pewnosci. Zaczynamy natychmiast. - Barras wstal i postawil kubek na biurku, zostawiajac okragly slad na jednej z tabel generala. - Przepraszam. Kard lekko wzruszyl ramionami. -Niewazne. Chyba i tak przezyly juz swoja uzytecznosc - uscisnal dlon Barrasa silnym i pewnym uchwytem. - Powodzenia. Barras skinal glowa. -Zobaczymy sie pozniej, na gorze. Rano. Niech bogowie beda z toba. -Jesli nie, to wkrotce my bedziemy z nimi. -To dopiero ponura mysl - mag usmiechnal sie. -Ale prawdziwa. Barras wyszedl i skierowal sie prosto do Serca Wiezy Julatsy. * * * Krucy zatrzymali sie na odpoczynek w niewielkiej dolince, znakomicie zakrytej od wiatru. Ponad nimi szelescily krzaki i paprocie pokrywajace wyzej stok, podczas gdy wokol nich rozciagal sie teren pelen strumieni, bagien i torfowisk, porosniety karlowatymi krzewami i trawa.Szli az do poznego wieczora, zatrzymujac sie dopiero, gdy Denser dal do zrozumienia, ze Erienne powinna odpoczac. Sama Dordovanka nic nie powiedziala, ale na jej twarzy malowalo sie zmeczenie i, choc wyraznie zirytowana poswiecona jej uwaga, szybko zasnela z pogodnym usmiechem na twarzy. Will i Thraun opuscili oboz wkrotce po rozpaleniu ognia i powrocili dopiero po dluzszej chwili. Will milczal, a Thraun odbiegl nieco od reszty grupy i ulozyl sie w spokojnym miejscu, spogladajac ponurym, prawdziwie wilczym spojrzeniem dokola. Pierwsza warte objal Denser, druga Bezimienny, a teraz Hirad siedzial obudzony pod gwiazdami probujacymi dotknac swym swiatlem ziemi. Oparl sie plecami o stok pagorka i spogladal na spiacych przyjaciol i na droge pokonana przez nich w ciagu minionego dnia. Choc tempo marszu bylo szybkie, to nadal byl to marsz i Hirada martwil fakt, ze nie udalo im sie zdobyc chociaz dwoch koni, ktore moglyby niesc bagaz, a czasami takze kogos z nich. Ale duzo bardziej - i to pomimo ograniczen czasowych, jakie mieli - niepokoil barbarzynce problem przedostania sie przez blokade z pewnoscia licznej armii Wesmenow, a potem przez Calun-Demonow. Z tego, co mowil Ilkar, zrozumial niewiele, ale pojal, ze czymkolwiek jest Calun, nie mozna przez niego przejsc. Czekal wiec na nastepny kontakt z Sha-Kaanem, majac nadzieje, ze potezny smok znalazl rozwiazanie tego problemu. Hirad ziewnal, szeroko otwierajac szczeki. Potrzasnal glowa i zerknal na niebo. Do switu pozostalo kilka godzin. Bez chlodnego wiatru noc byla lagodna, a mile cieplo piecyka oblewalo oboz. Podniosl sie i napelnil kubek kawa z garnka stojacego na goracej blasze. Potem dosypal jeszcze troche zmielonej kawy z woreczka. Zapas napoju konczyl sie i Hirad zmarszczyl nos z niesmakiem, przypominajac sobie lisciaste herbaty, jakie Ilkar parzyl zawsze, kiedy worek z kawa byl pusty. Chcial usiasc, ale nagle warkniecie sprawilo, ze odwrocil sie gwaltownie. Kawa prysnela mu na rekawice. Thraun przysiadl i wpatrywal sie w niego zoltymi, wrogimi oczyma. Hirad patrzyl na niego, probujac sie zmusic do usmiechu. -Hej, Thraun, to ja. Pamietasz? Thraun dalej warczal, a siersc na karku zjezyla mu sie. Cofnal sie, spoczywajac teraz calkowicie na podkulonych tylnych lapach. Obok niego Will poruszyl sie i przebudzil. -Co jest? - powiedzial niewyraznie. -Nie wiem - odparl Hirad. - On... Z urwanym szczeknieciem, wilk skoczyl w ciemnosc. A Hirad poczul bol. Krotki i intensywny, ktory zablokowal mu zmysly i rzucil na kolana. Zawartosc kubka zaczela wsiakac w ziemie. -Uslysz mnie, Hiradzie Coldheart. - Hirad nie wiedzial dlaczego, ale tym razem glos Sha-Kaana wydal mu sie blizszy. I inny. Nie byl tak silny i wladczy, wyrazal raczej bol. -Slysze cie, Sha-Kaanie. -Zamierzam otworzyc portal. Krucy musza mnie wysluchac. Czy jestes w bezpiecznym miejscu? Twoje rytmy i wzorzec wskazuja, ze odpoczywasz. -Tak, Wielki Kaanie. -Doskonale. Tak wiec sie stanie. - I bol zniknal. Kilka krokow przed kleczacym Hiradem, troche dalej i nizej, w dolince pojawila sie linia migoczacego swiatla, ktore zaczelo kreslic w powietrzu prostokat. Trzy metry od ziemi, potem dwa metry w bok i znow na dol. Wewnatrz prostokata panowala absolutna ciemnosc, choc poza nim krajobraz pozostawal widoczny. Hirad wstal, zerkajac dokola. Will patrzyl na swiatlo z szeroko otwartymi oczyma, a reszta Krukow budzila sie, jakby ich umysly zostaly tkniete nieznanym niepokojem. -Nie boj sie, Will, to Sha-Kaan. -Wszystko w porzadku, nic mi nie jest - glos Willa drzal. - Jak to, Sha-Kaan? -Trudno to teraz wyjasnic, ale przybyl ze swojego wymiaru do naszego, zeby z nami porozmawiac. Budz reszte. - Hirad popatrzyl z powrotem na swiatlo. Wewnatrz prostokata ciemnosc zamigotala nagle zlotymi iskrami, przypominajacymi sniezyce, a potem usunela sie na lewa strone, odslaniajac oswietlony przez stojaki z plonacymi weglami korytarz. Hirad widzial go juz wczesniej. -Co to jest? - zapytal Will. Hirad spojrzal na niego z usmiechem. -Droga do Wielkiego Kaana - odpowiedzial. W jego umysle rozlegl sie szept smoka. -Bardzo dobrze, Hiradzie Coldheart. Twoj wzorzec jest silny. Wejdz i przyprowadz towarzyszy. Hirad nie do konca wiedzial, czego wlasnie doswiadcza, ale przypominalo to euforie. Glowe mial lekka, w czlonkach czul sile, a serce bilo mu radosnie. Zgniotl w myslach niepokoj, ktory nagle sie pojawil. Sha-Kaan przybyl. -Znowu tu jestesmy, co? - uslyszal z boku glos Ilkara. Elf nie byl zaskoczony, raczej znuzony. -Ale tym razem spotkanie bedzie latwiejsze i szczesliwsze - odparl Hirad. -No, na pewno nikt niczego nie ukradnie - rozesmial sie elf. Krucy obudzili sie szybko. Bezimienny stanal przy drugim boku Hirada. Milczal, jego twarz byla napieta, a wzrok zmeczony i troche nieobecny. -Jak dawniej, co, Bezimienny? - Barbarzynca usmiechnal sie. -Nie, Hirad. Nie do konca - odpowiedzial. Potem wszedl do srodka. Barbarzynca zatrzymal sie, patrzac, jak Denser i Erienne obchodza portal dookola. -Fascynujace - zachwycil sie Ciemny Mag. - Widze cie z drugiej strony, ale nie moge przelozyc reki i ci pomachac. Tak jakby to naprawde istnialo tylko wtedy, gdy na to patrzysz - podszedl do Hirada. - Sprobujesz czegos dla mnie? Hirad wzruszyl ramionami i skinal glowa. -Jesli musze. -Obejdz go tak jak ja przed chwila. Ja zostane tutaj. Hirad uniosl brwi i zaczal isc, ale zatrzymal sie juz po kilku krokach. -Zaraz. Cos tu jest nie tak. Wejscie przesunelo sie razem z nim i nadal stal przed portalem. -To prawda - powiedzial Ilkar - nadal jestesmy za tym czyms, jezeli "za" to odpowiednie slowo. -Jestes teraz Dragonita - przypomniala Erienne. - Portal istnieje tylko dzieki tobie i twym wiezom z Sha-Kaanem. -A, rozumiem - odparl Hirad. Nie mial pojecia, o czym mowila Erienne. -Jest jakas szansa, ze wejdziecie? - z portalu wyjrzala twarz Bezimiennego. - No, chodzcie - z powrotem zniknal w srodku. -Will, a co z Thraunem? Pojdzie z nami? - zapytal Hirad. -Sam ledwie siebie przekonalem, zeby to zrobic - wyszeptal szczuply zlodziej. Siwe pasma w jego czarnych wlosach byly efektem tamtego przerazenia, ktore wciaz nawiedzalo go w sennych koszmarach. - Mysle, ze jesli nadal chce mnie chronic, to pojdzie za nami. Mysle tez, ze przeraza go obecnosc twojego smoka. -I nie tylko jego - dodala Erienne. -Chodzcie, Krucy. Na spotkanie z Wielkim Kaanem - wezwal ich Hirad, a potem dodal. - Miecze w pochwach. To bylo jak spacer posrod wspomnien. Hirad dokladnie pamietal szalona pogon za Denserem, podczas pierwszego pobytu w korytarzu Sha-Kaana. Wtedy nie zatrzymywal sie, by rozejrzec sie dokola. Teraz zrobil to, choc tez tylko pobieznie. Korytarz byl krotki i konczyl sie niewielka, pusta sala, gdzie czekal Bezimienny. Nie otworzyl drzwi. Podloga komnaty byla kamienna, a sciany pokrywaly ciemnozielone malowidla przedstawiajace ogien i dzungle. Pod nimi staly dlugie lawy. Za drzwiami byla sala, z ktorej Hirad zapamietal tylko ogien, kiedy Sha-Kaan zional przez drzwi widniejace po prawej stronie. Wrota zostaly wymienione, usunieto wszelkie slady ognia, a pod herbem Dragonitow, wiszacym na scianie naprzeciwko, znajdowala sie krata oddzielajaca palenisko. Hirad podszedl do herbu zafascynowany jego symbolika. Dwa szpony pod otwarta paszcza zionacego ogniem smoka. Blysk wewnatrz herbu przykul jego uwage. Zblizyl sie i to, co zobaczyl, napelnilo jego serce radoscia. Znak Krukow, glowa i skrzydlo ptaka na krwiscie czerwonym tle, byl dumnie wpisany w symbol Dragonitow. Choc jego polozenie wskazywalo na podleglosc, Hirad nie zamierzal polemizowac z taka hierarchia. -Prosze, prosze - powiedzial Ilkar, ktorego bystry wzrok juz wczesniej dostrzegl ten objaw szacunku dla Krukow. Hirad usmiechnal sie. -Gdzie jeden, tam i wszyscy. -Ktoredy do Sha-Kaana? - zapytala Erienne. Hirad wskazal na prawo i poprowadzil towarzyszy przez jedne z pary identycznych drzwi usytuowanych po obu stronach drugiego paleniska. Znalezli sie przed kolejnymi, ozdobionymi herbem i pokrytymi runami drzwiami, tymi, ktorych zniszczenia Hirad byl swiadkiem tak dawno temu, ze wydawalo sie, jakby od tego czasu minely dziesiatki lat. A teraz znow wygladaly na cale. Zloty herb blyszczal w swietle plynacym z poprzedniej sali i z mis wypelnionych plonacymi weglami, a zawieszonych w przedsionku. -Otworz je - powiedzial Hirad. Bezimienny zrobil to i ich oczom ukazala sie Smocza Sala, wraz ze swymi ozdobami, ogniem, zarem i wreszcie Sha-Kaanem lezacym plasko na ziemi, z ogonem zwinietym wokol ciala i szyja wyciagnieta w ich strone. Przemowil tak, by wszyscy go uslyszeli. -Witaj, Hiradzie Coldheart, moj Dragonito. Witajcie, Krucy. Sha-Kaan byl gigantyczny. Hirad nigdy, od czasu ich pierwszego spotkania, nie zaakceptowal w pelni swiadomie tego faktu. I wiedzial dobrze dlaczego. Sam rozmiar smoka byl przerazajacy, ale swiadomosc, ze cos, co ma czterdziesci metrow dlugosci, posiada tez moce umyslu i wiedze dalece przewyzszajace jego wlasne, byla pierwszym krokiem do szalenstwa. A do tego sila fizyczna i zyciowa wprost promieniowala z kazdej jego luski. Ale teraz, po raz pierwszy patrzac na Sha-Kaana oczami Dragonity, Hirad spojrzal glebiej, poza olbrzymie cielsko, wejrzal w umysl smoka. Czul jego mysli i obawy. I zrozumial, ze Wielki Kaan jest ranny. Hirad poprowadzil Krukow po wylozonej plytami posadzce, ku wilgotnemu blotu i ziemi, gdzie lezal Sha-Kaan. Z tylu i po bokach smoka plonelo w sumie dziesiec ognisk, napelniajac Smocza Sale goracem i wilgocia. Krucy odruchowo przyjeli pozycje obronna. Bezimienny stanal po prawej stronie barbarzyncy, Will po lewej, a trojka magow utworzyla szereg za nimi. Thraun jak na razie sie nie pojawil. Kiedy sie jeszcze zblizyli, Hirad zobaczyl slady po ogniu na szyi smoka. -Powiedz mi, co robic, Sha-Kaanie - poprosil. -Musicie wysluchac mnie uwaznie, inaczej dla nikogo z nas nie bedzie to juz mialo znaczenia - odparl smok. - Mamy powazny problem w Julatsie. Wasi magowie uwolnili moc, ktorej nie sa w stanie kontrolowac, choc obawiam sie, ze nie wiedza o tym. -Czy moge przemowic? - zapytal Ilkar. Sha-Kaan uniosl glowe jakis metr nad ziemie. Zamrugal powoli. -Elf z Julatsy. Jestem niezmiernie ciekaw, co masz do powiedzenia, ale mow krotko. Mamy malo czasu. -Dziekuje - odpowiedzial Ilkar. Dal krok naprzod i stanal obok Hirada. Will z wyrazna ulga ustapil mu miejsca. -Moce, o ktorych mowisz, zwiazane sa ze starym i zbadanym zakleciem, zwanym Calunem-Demonow. Magowie z Rady Julatsy sa ekspertami w jego rzucaniu i rozpraszaniu. Zapewniam cie, ze posiadaja umiejetnosci potrzebne do okielznania mocy demonow. Calun w swej naturze jest zamknietym przywolaniem. Demony nie moga przekroczyc jego granic. To niemozliwe. Sha-Kaan milczal przez chwile, a jego kosciste brwi zbiegly sie ponad oczami. Wypuscil goracy strumien kwasnego powietrza szczypiacy wszystkich w oczy i drapiacy w gardle. -I twoja Rada w to wierzy? -To jest zapisane w naszych formulach, a konstrukt many jest stabilny, sprawdzony i calkowicie pewny. -Ale struktura waszego wymiaru nie jest stabilna - przypomnial Sha-Kaan, a jego glos zabrzmial jak dzwon smierci. - Na waszym niebie dzialaja sily przestrzeni miedzywymiarowej, a Arakhe, demony, reprezentuja moc swojego wymiaru. Maja w waszym swiecie przyczolek, na razie zamkniety, w postaci Calunu. Ale w momencie rozproszenia, jak to nazywasz, beda potencjalnie mogli uczynic go permanentnym. Gdyby tak sie zdarzylo, demony zagrozilyby waszemu przetrwaniu i naszemu azylowi. -Nie - Ilkar zmarszczyl czolo i pokrecil glowa. - Ognisko many jest calkowicie kontrolowane przez Julatse. Demony okreslaja katalizator, ale poza tym moga stworzyc Calun tylko jako przedluzenie wlasnego wymiaru, a ten w Balai jest ograniczony nasza magia. W oczach Sha-Kaana pojawil sie ogien i Hirad poczul krotka fale gniewu. -Ilkar, nie sadze... - zaczal. -Tlumacze tylko to, co wiem - przerwal mu Ilkar. -Wiec wiesz bardzo malo! - ryk Sha-Kaana odbil sie echem od pokrytych gobelinami scian. - Calun-Demonow daje Arakhe droge przez wasz wymiar. Slup zaklecia wyrasta z ich wymiaru i biegnie przez przestrzen miedzywymiarowa, az dotrze do bariery, ktorej nie moze przeniknac. Niebiosa tylko wiedza, gdzie to jest. W kazdym razie nie jest zamkniety w Balai, a oslabienie struktury waszego wymiaru dodaje tylko mocy Arakhe, bo esencja waszego swiata przeplywa do przestrzeni miedzywymiarowej, gdzie moga sie nia swobodnie karmic. Maja sile, by pokonac wasza Rade. -Zaufajcie mu w tej sprawie - powiedzial Hirad, czujac, jak cierpliwosc Sha-Kaana zaczyna sie wyczerpywac. - Nie mam pojecia, o czym mowi, ale jestem pewien, ze ma racje. Ilkar skinal glowa, ale Denser przemowil. -Jedno pytanie, jesli moge, Sha-Kaanie? Smok przesunal glowe i wbil w Densera spojrzenie swych zimnych, blekitnych oczu. -Aaa... - powiedzial. Hirad w pelni czul jego niechec. - Ten, ktory mnie okradl. Powinienes sie cieszyc, ze nie zdecydowalem sie zabrac w zamian twego zycia. Ale jak zwyklismy mowic, kiedy niebo zaczerni sie od skrzydel twoich wrogow, pozresz nawet najbardziej zgnila padline, byle tylko nakarmic swoj ogien. Pamietaj o tym, zlodzieju, i pytaj. Hirad spojrzal za siebie na Densera, ktory mocno zbladl. Nie opuscil jednak wzroku. -Zlodziej Switu byl nasza jedyna szansa przetrwania... -Nie wystawiaj mnie na probe, zlodzieju. Twoje powody nie sa dla mnie wazne. Twoj czyn - tak. Mow. Hirad westchnal. Denser wzial gleboki oddech. -Chcialem zapytac, skad tak wiele wiesz, dlaczego... -Dlaczego jestem taki pewien? Poniewaz jeden z moich najsilniejszych mlodych Kaanow lezy, walczac ze smiercia po spotkaniu z Arakhe w miejscu, gdzie nie powinny byly sie znalezc. Zaatakowaly go w jego wlasnym korytarzu na Balaie. I zanim zapytasz - tak, to powinno byc niemozliwe. -Co mozemy zrobic, Wielki Kaanie? - zapytal Hirad, obawiajac sie jednak odpowiedzi. -Mamy jedna szanse i do tego potrzebuje waszej sily i magii. I waszych dusz. -Bedziemy przyneta - wyszeptal Bezimienny. Sha-Kaan zareagowal smiechem na slowa wojownika, w jego gardle rozlegl sie suchy, grzechoczacy dzwiek. -Tak. Ale przyneta z dodatkiem trucizny. Krucy popatrzyli po sobie, poruszywszy sie nerwowo. -Wytlumacze wam, co musicie zrobic. Hirad popatrzyl prosto w oczy Wielkiego Kaana. Nie dostrzegl ani nie wyczul zadnych wrogich zamiarow, jedynie pragnienie przetrwania i zwyciestwa. Skinal glowa i sluchal. Thraun zblizyl sie ostroznie do wejscia, z ktorego plynal zapach zwierzecia. Wiedzial, ze to, co widzi, jest nieprawda i ta mysl powaznie go niepokoila. Widzial wejscie, widzial migoczace swiatla, ale za nimi nie bylo nic, tylko ziemia. Warknal, ale jego glos przemienil sie w wypelnione gleboko zakorzenionym strachem szczekniecie. Wejscie prowadzilo do brata ze sfory, a takze do zwierzecia, ktorego moc tak przerazala wilka. Ale wiodlo do nikad - nie byl to las ani otwarta przestrzen, nie byla to woda ani niebo. Thraun weszyl nisko przy wejsciu, gdzie trawa stawala sie kamieniem. Probowal zapachow, jakie dobiegaly z wewnatrz. Czul drewno i olej, ludzi i elfa. To go uspokajalo. Ale silniejsze od znajomych woni, byly te, ktore wydawaly mu sie zupelnie obce, ktorych nie mogl z niczym polaczyc. Podniosl leb i zajrzal do srodka. Widzial swiatla i kamienie. Trop brata ze sfory byl wyrazny, mial odcien leku, ale nie przerazenia. Podobnie tropy pozostalych ludzi i elfa. Serce dudnilo mu w piersi niczym mlot. Odwrocil leb i spojrzal na miejsca, gdzie spali. Byly puste. Popatrzyl jeszcze ostatni raz na rozgwiezdzone niebo i ostroznie wbiegl do wejscia. ROZDZIAL 21 Hirad popatrzyl na twarze Krukow z wielka powaga. Slowa Sha-Kaana nadal rozbrzmiewaly mu w glowie, choc zagrozenia, o jakich mowil, byly trudne do pojecia. Jak zwykle Wielki Kaan przedstawil opcje nie pozostawiajace im wyboru.Mogli wierzyc, ze Rada Julatsy ma moc powstrzymania niebezpieczenstwa, ale gdyby okazalo sie, ze nie, Balaia zostalaby doslownie zalana demonami pedzacymi na falach czystej many, ktora dla nich byla powietrzem, ale ktora zabilaby kazdego dotknietego mezczyzne, kobiete czy dziecko. Skupienie magicznej energii usuneloby powietrze z ich pluc, a ich dusze pozostawiloby na pastwe demonow albo Arakhe, jak nazywal ich Sha-Kaan. Balaia stalaby sie czescia ich wymiaru, a Kaan straciliby swoj azyl, a w koncu i zycie. Mogli tez zagrozic Arakhe i uniemozliwic im osiagniecie tego celu. Jednak opis tego zadania i ryzyko, jakie ono przedstawialo dla wszystkich - Krukow i smoka - sprawily, ze wstrzymali oddech. Mogli jednak wiele osiagnac, usunac zagrozenie ze strony demonow i dostac sie do oblezonego przez Wesmenow Kolegium Julatsy. Dlatego wlasnie Hirad przygladal sie wszystkim, oczekujac decyzji. Dla niektorych odpowiedz byla prosta. Ilkar tylko skinal glowa, a Bezimienny patrzyl dlugo w oczy Hirada, jakby urazony, ze w ogole sie go o to pyta. Sam barbarzynca zamierzal wypelnic polecenia smoka, jezeli wszyscy Krucy by sie zgodzili. Will byl przerazony. Na bogow, wszyscy byli. On jednak ucierpial juz kiedys od widoku demona i mysl o stawieniu czola niezliczonej ilosci takich stworzen, sprawila, ze zbladl i zaczal sie trzasc. -Moze nie bedziemy musieli z nimi walczyc - zasugerowal Hirad. -Ale bedziemy musieli ich zobaczyc - odpowiedzial Will. -Obronimy cie. -Tylko Thraun moze to zrobic. Hirad zupelnie zapomnial o wilku. Prawdopodobnie nadal byl na zewnatrz. Wiedzial jednak, ze zmiennoksztaltny musi do nich dolaczyc albo Will sie nie zgodzi. A Krucy nigdy nie walczyli osobno. Nigdy. -A jesli Thraun tu bedzie? -Wtedy jestem z wami - odparl Will. Hirad skinal glowa i zwrocil sie ku Denserowi i Erienne stojacych blisko siebie. -Nie zrobimy tego bez was - oswiadczyl. - Glownie dlatego, ze jestescie Krukami, a poza tym Ilkar bedzie potrzebowal waszej pomocy przy tej tarczy many, czy tez cokolwiek to jest - mowil glownie do Densera, ale odpowiedziala mu Erienne: -To bardzo trudne zadanie, ale mozemy to zrobic. Mysle, ze tak naprawde nie mamy wyboru. Polozyla dlon na brzuchu i przez jej twarz przemknal wyraz niepokoju. -Zawsze jest jakis wybor - mruknal Denser. -Jaki? Taki jak ty dales nam w przypadku Zlodzieja Switu? - warknal Hirad. - Teraz twoja kolej. -Nie powiedzialem, ze sie nie zgadzam. -Ale jesli sie zgodzisz, bedziesz musial byc z nami - Hirad patrzyl znaczaco. - Calkowicie i przez caly czas. Sha-Kaan, dotychczas milczacy, wyciagnal olbrzymi leb do przodu i przemowil znad ramienia Hirada: -On ma racje, zlodzieju. Twoje zdolnosci sa wielkie, ale jezeli nie bedziesz calkowicie dostrojony, staniesz sie obciazeniem i zagrozeniem dla nas wszystkich. Co ty na to? Denser zadrzal ze zlosci na slowa smoka, ale wyraz twarzy Hirada powstrzymal go. Zamiast tego zdobyl sie na leciutki usmiech. -Nie mam nic wazniejszego do roboty - odparl. Sha-Kaan spojrzal na Hirada. Szyje mial wygieta w "u", a sam leb i pysk byly prawie wielkosci barbarzyncy. -A wiec? - zapytal. Hirad usmiechnal sie. -To mialo oznaczac "tak", Wielki Kaanie. -Znakomicie - leb cofnal sie. - Zwincie oboz. Nie wrocimy juz tutaj. -A co z Thraunem? - zapytal Will. -Thraunem? - spojrzal pytajaco smok. -Zmiennoksztaltnym - wyjasnil Hirad. - Wilkiem. -Aaa... - umysl Hirada wypelnily obrazy lasu i krwi. - Dotknalem jego swiadomosci - powiedzial smok - jest gdzies w tym korytarzu. Przyjdzie tu. Jego wiez z toba, maly czlowieku imieniem Will, jest bardzo silna. Tak jak miedzy smokiem a jego Dragonita. Napiecie na twarzy Willa zelzalo. Skinal glowa i rozejrzal sie dokola. -Idz go poszukac - zwrocil sie do Willa Hirad. - My zwiniemy oboz. -Spieszcie sie - dodal Sha-Kaan. - Rada wkrotce zacznie dzialac. Hirad wyprowadzil Krukow z Sali Splotu, a potem, na krotka chwile, na Balaie. * * * General Kard znow trzymal straz na zewnatrz Serca. Wewnatrz, w blasku padajacym z rzuconej przez Endorra Kuli-Swiatla, cala Rada Julatsy, stanela gotowa do kolejnego spotkania z Heila, wladca Calunu.Niewielka komnata, stanowiaca centrum julatsanskiej magii, byla wypelniona wybranymi przez Barrasa najwazniejszymi tekstami z biblioteki kolegium. Lezaly w stosach pomiedzy osmioma kamiennymi segmentami i pokrywaly kamienie spiralnie ulozonej posadzki, zaslaniajac w ten sposob stojacym przy scianach magom widok towarzyszy. Kerela zmarszczyla czolo, spojrzawszy na balagan panujacy w najswietszej sali kolegium. Barras lekko sie usmiechnal. -Od dawna planowalismy rozbudowe biblioteki - powiedzial stary elf. -Przygotuje odpowiednie plany, jak tylko uporamy sie z Wesmenami - rzucil Torvis. Wsrod czlonkow Rady rozlegl sie smiech, rozladowujac nieco napiecie. Kerela uniosla rece na znak ciszy. -Prosze, przyjaciele. Zebralismy sie, by rozproszyc Calun, chroniacy nas przed legionami Wesmenow. Jego przywolanie kosztowalo nas Deale'a, jego dusza nadal jest w mocy Heili i pozostanie w niej na dlugo po tym, jak Calun zniknie. Byc moze na zawsze. Przez pamiec o nim prosze was o chwile kontemplacji. Barras pochylil nisko glowe. Reszta Rady uczynila podobnie. Deale zlozyl najwyzsza ofiare, a jego dusza znalazla sie na lasce demonow, choc w tej sytuacji slowo "laska" nie moglo byc bardziej bledne. Barras i Kerela szczegolnie mocno czuli wartosc tej ofiary. Heila wybralby z pewnoscia ktores z nich. -Dziekuje wam - Kerela sklonila glowe. - A teraz przywolamy Heile, wladce Calunu. Z siedmioma zamiast osmiu magow - zadanie Rady bylo znacznie trudniejsze. Kerela mogla przydzielic jedynie troje z nich do stabilizowania kolumny. Czola Endorra, Torvisa i Seldane szybko pokryl pot, kiedy probowali zachowac jej spojnosc. Jednak pomimo niebezpiecznego zaklocenia przy opuszczaniu dysku, wytrzymali do konca, umozliwiajac Barrasowi otwarcie portalu. Momentalnie z cylindra wystrzelil strumien lodowato niebieskiej many, prawie pokonujac mentalny chwyt Barrasa. -Cos jest nie tak - zauwazyl, wytezajac umysl, by nie utracic kontroli nad portalem. -Wytrzymasz? - zapytala Kerela. -Ledwo - odparl Barras. -Czy moge kontynuowac przywolanie? - glos Kereli stal sie niecierpliwy. -Nie masz wyboru. - Barras czul, jak pot splywa mu po plecach. Mana nadal plynela z cylindra, rozpraszajac sie na scianach Serca albo karmiac je moca, z ktorej mogla czerpac Rada. Slowa przywolania wypowiadane przez Kerele wydawaly sie Barrasowi odleglym szeptem. Musial uzyc calego swojego doswiadczenia, wieku i czystej determinacji, by utrzymac portal pod kontrola. Cos karmilo demony moca, ktora wtlaczaly w mane przeplywajaca przez cylinder. Kerela zanurzyla twarz w portalu, kontynuujac przywolanie. Nie rozumial zachowania demonow. Byc moze zloscilo je, ze Rada zamierzala wymusic rozproszenie Calunu. Z pewnoscia mogly tez sprawiac klopoty z czystej zlosliwosci. Ale w glebi duszy Barras czul cos bardziej zlowieszczego. Cos, co pozostawalo tuz poza jego zasiegiem, co wymykalo sie jego pojmowaniu, a jednak bylo tam, niczym fragment urwanej mysli. Musieli byc ostrozni. Strumien many urwal sie gwaltownie, kolumna zniknela, a na jej miejscu pojawil sie Heila. Tym razem wydawal sie wiekszy, zarowno wyzszy, jak i szerszy. Blekitna powloka demona swiecila tak jasno, ze miejscami rysy jego twarzy stawaly sie niewidoczne. Przez chwile obracal sie powoli, ze skrzyzowanymi nogami i rekami, przygladajac sie wnetrzu Serca. -Nie sadzilem, ze zjawie sie tutaj tak szybko - wycedzil, a jego glos zdradzal lekka irytacje. -Honor zawsze nakazywal nam ograniczyc czas korzystania z Calunu, tak jak to tylko mozliwe - odpowiedziala spokojnie Kerela. -Ach, wiec mamy rozmawiac o rozproszeniu, a nie rozszerzeniu. -Jestes zaskoczony? - zapytala Kerela. -Rozmowa, nie. Wyborem chwili, tak. -Nie ty wybierasz moment rozproszenia Calunu, Heilo - glos Kereli stal sie napiety. -Ale okolicznosci sie zmieniaja, czyz nie, Starszy Magu? Barras zmarszczyl brwi, wyczuwajac wiszacy w powietrzu niepokoj. Przeciez nic sie nie zmienilo? -To znaczy? - elf uslyszal spokojny glos Kereli i podziekowal bogom, za jej uspokajajacy wplyw. Jezeli byla zdenerwowana, nie okazywala tego. -Rozproszenie Calunu nie lezy obecnie w naszym najlepszym interesie. Byloby to dla nas niewygodne - wyraz twarzy Heili nie zmienial sie. Wypowiadane przez niego zdania nie wyrazaly zadnych emocji, nie zdradzaly w najmniejszym stopniu jego zamiarow. A jednak kazde slowo nioslo ze soba moc jego pozycji. Wiedzieli, ze niewiele bylo demonow, ktore stalyby wyzej od niego w hierarchii wymiaru Arakhe, ktory wbrew legendom nie mial w sobie nic z chaosu. -Niewygodne? - Kerela ubarwila to slowo najwyzsza pogarda. - Moze powinnam ci przypomniec, Heilo, iz rozproszenie Calunu nie zalezy w zaden sposob od waszej wygody czy niewygody. Zalezy od decyzji Rady Kolegium. Twoja zgoda ma jedynie zapewnic, ze zaden z twych pobratymcow nie zostanie tu uwieziony po zniknieciu Calunu. Nie musimy z toba rozmawiac. To grzecznosc i w zamian za to oczekujemy lagodniejszego potraktowania dusz, jakie schwytaliscie. Nie mozecie opierac sie zakleciu rozproszenia. Heila usmiechnal sie, odslaniajac rzedy cienkich jak igly zebow. -Znam ograniczenia nalozone na nas przez wasze ognisko many i jestem pod wrazeniem jego przemyslnej konstrukcji. Dlatego prosze jedynie o dwa dni, abysmy mogli w pelni wykorzystac mozliwosci, jakimi nas tymczasowo obdarzyliscie. My rowniez mamy wrogow. Jezeli sie zgodzisz, wszystkie do tej pory schwytane przez nas dusze, beda wolne. - W oczach Heili pojawil sie blysk, jasniejszy jeszcze niz kolor jego skory lub raczej otaczajacej go aury many. Barras uslyszal zaskoczone westchnienie Seldane. Kiedy Kerela przemowila, w jej glosie dalo sie wyczuc wahanie. -Heilo, twoja propozycja jest rownie hojna, co kuszaca. Bardzo kuszaca - powiedziala. - I w kazdych innych okolicznosciach przyjelabym ja z wdziecznoscia. Tym niemniej zycie niezliczonych tysiecy Julatsanczykow zalezy od natychmiastowego rozproszenia Calunu. Dlatego tez, choc przepelnia mnie smutek i zaluje losu Deale'a i innych, nie moge sie na to zgodzic. Heila zmarszczyl brwi, a jego twarz wykrzywila wscieklosc, powodujac drzenie niebieskiej many. Jego oddech wypelnil chlodem wnetrze Serca. Otworzyl zacisniete dlonie, wypuszczajac pasma czysto bialej esencji, ktore z ludzkim krzykiem zostaly wessane z powrotem przez portal. -Bedziemy z wami walczyc, Starszy Magu. I obiecuje ci, ze dusze takie jak te beda cierpiec przez wiecznosc, z dala od niebios, do ktorych naleza. Sa zgubione, tak samo jak ty. Naznaczam cie, Kerelo z Julatsy. Jestes moja. -Nie mozesz mnie tknac, Heilo - odparla Kerela, choc slowa demona wyraznie nia wstrzasnely. - Przygotuj swych poddanych na rozproszenie Calunu. Zegnam cie. Kerela przerwala kontakt i Heila zniknal bez slowa. Strumien many ponownie wystrzelil z cylindra, ale Barras byl przygotowany i wystarczajaco silny. Z glosnym steknieciem zatrzasnal portal. Przez chwile w Sercu panowala cisza. Barras odgarnal pasma siwych wlosow z twarzy i wydal policzki. Torvis i Vilif wymienili zmartwione spojrzenia. Pierwszy odezwal sie Endorr: -Co on mial na mysli, mowiac, ze beda z nami walczyc? - zapytal mlody mag. -Prawdopodobnie to, ze beda sie opierac rozproszeniu i usunieciu Calunu - zasugerowal Cordolan. -Nie - pokrecila glowa Kerela. - To bedzie cos o wiele gorszego. Demony pragna dusz i cos daje im sile, by sie nam sprzeciwic teraz, gdy maja przyczolek na Balai. Sadze, ze moga sprobowac wyrwac sie na wolnosc. -Co? - Seldane otworzyla szeroko oczy, a potem zmarszczyla czolo. - Moga to zrobic? -Normalnie, nie - odpowiedziala Kerela. - Ale normalnie nie czuliby tez, ze maja na tyle sily, by grozic nam w naszym wlasnym wymiarze. Teraz najwyrazniej tak wlasnie mysla. -Wiec moze powinnismy poczekac te dwa dni? Pozwolic Heili zakonczyc, to co chce zrobic? - zapytal Endorr. Uslyszeli pomruk sprzeciwu ze strony Torvisa, ale przemowil Vilif. -Nie, mlody Mistrzu. Chyba nie zrozumiales, o jakich wrogach mowil Heila. Podejrzewam, ze za dwa dni demony stana sie na tyle silne, by wyrwac sie poza Calun. Heila byl wsciekly, bowiem teraz nie moze juz byc tego pewien. -Tak - zgodzil sie Barras. - W ciagu dwoch dni jeszcze wiecej dusz znajdzie sie w Calunie. Nie mozemy czekac. -Ale jego propozycja... - zaczal Endorr. -To klamstwo - przerwala mu Kerela. Jej twarz wyrazala pelna determinacje. - Chodzcie, przyjaciele. Im dluzej czekamy, tym wieksze ryzyko kleski. Stancie ze mna wokol swiatla many i zbierzcie sily. Nie mozemy pozwolic sobie na slabosc, bo inaczej to demony, a nie Wesmeni, zajma Julatse. A potem reszte Balai. * * * Krucy zgromadzili sie blisko Sha-Kaana. Zapachy drewna i oleju wydzielane przez skore smoka mieszaly sie nieprzyjemnie z jego kwasnym oddechem i zarem plynacym z palenisk. Przyjeli formacje obronna, smok i ludzie tylem do siebie. Sha-Kaan zajmowal trzy czwarte okregu, oni zaledwie czwarta czesc. Hirad mial po bokach Bezimiennego i Willa. Thraun zajal miejsce tuz obok zlodzieja. Za nimi Ilkar, Erienne i Denser czekali przygotowani na sygnal Sha-Kaana.Nie czuli ruchu korytarza, choc Sha-Kaan zapewnil ich, ze zblizaja sie do Julatsy i ze czeka jedynie na odpowiedni moment, by przekroczyc granice Calunu. Panowal niesamowity spokoj i Hirad nie mogl uwierzyc, ze gdziekolwiek sie przesuneli. Ufal jednak Sha-Kaanowi. -Zauwazycie, kiedy dotkniemy Calunu-Demonow - uprzedzil smok. - Sciany tej sali zadrza i mozecie nie zdolac utrzymac rownowagi. Sprobuje poprowadzic nas rowno, ale jezeli mamy ich powstrzymac i umozliwic waszym magom zamkniecie Calunu, to musze uderzyc w samo serce ich mocy. -Jak predko to bedzie? - zapytal Hirad. -Juz wkrotce. Rozpoczeli przygotowania. Niedlugo musicie rozpoczac rzucanie. -Zanim zaczniemy, przypomne wam, czym wlasciwie jest to zaklecie - powiedzial Ilkar. - Utworzymy Martwa Przestrzen poprzez zbudowanie powloki, wewnatrz ktorej nie moze przeplywac mana. Utrzymamy ja, wykorzystujac pasma naszej wlasnej energii many. Cala operacja bedzie ogromnie wyczerpujaca. Martwa Przestrzen nie zatrzyma demonow, ale przekroczenie tych granic jest dla nich bardzo bolesne i oslabi je niezwykle szybko. Brak przeplywu many wokol waszej broni pozwoli wam je zranic, ale nie zabic od razu. Musicie wiec walczyc, by je przepedzic. Tarcza zrobi sie jasnozielona, bedziecie przez nia widziec, ale nie przekraczajcie jej granic, bo wasza bron stanie sie bezuzyteczna, a dusza stracona na wieki. Hirad i Bezimienny skineli glowami. Will odwrocil sie do Thrauna, ktorego wilcze oczy wpatrywaly sie w niego niemal bezustannie. -Caly czas badz przy mnie - przykazal zlodziej. - Nie odchodz ani na moment. Wyciagnal swoje dwa krotkie miecze, niezdolny powstrzymac drzenia rak. Thraun podniosl leb i warknal nisko. -Jestes pewien, ze nas zaatakuja? - zapytal Will. -Bez watpienia - glos Sha-Kaana byl nieco zmieniony. Caly czas wiodl korytarz ku Julatsie, kierujac sie sladami i wskazowkami przekazanymi mu przez rannego Elu-Kaana. - Nasza obecnosc zakloci ich energie, niczym korek w butelce. Wasze dusze przyciagna ich uwage, przyleca jak smok po ofiare. Pozerajacy dusze Arakhe nie zachowuja wielkiej dyscypliny, kiedy juz sie je skusi - smok wygial dluga szyje do tylu i spojrzal w twarze Krukow. - Jeszcze jedno. Oczekujcie ich pojawienia sie ze wszystkich stron. Nasze prawa nie wiaza demonow. Moga uderzyc z gory, moga znalezc sie pod waszymi stopami albo wleciec prosto na was. Ich dotyk jest jak ogien, ich ugryzienie jak lod, a ich spojrzenia odbieraja dusze. Uderzajcie mocno i czesto. Nie okazcie im strachu. Smok spojrzal w oczy Hirada i barbarzynca poczul przyplyw wdziecznosci wymieszanej z nuta gniewu. Sha-Kaan nadal winil ich za rzucenie Zlodzieja Switu i wszystkie tego konsekwencje. Nie wybaczal latwo ani szybko. Hirad odwrocil sie do magow. -Gotowi? Ilkar skinal glowa. -Mam nadzieje, ze twoj miecz jest ostry. -Zastanawiam sie, jakiego koloru jest krew demonow. -No to bedziesz mial okazja sie przyjrzec - powiedzial Denser. - Najlepiej w wiekszej ilosci, dobrze? Hirad usmiechnal sie. -Ile tylko zdolam wytoczyc. Przygotujcie sie, Krucy. Wielki Kaanie, na twoj rozkaz rozpoczniemy rzucanie. -Doskonale. Zaczynajcie natychmiast - smok z powrotem odwrocil glowe. Korytarz zatrzasl sie. Hirad stal pewnie, rozluzniwszy miesnie nog. Dobyl miecza. Za nim magowie usiedli plecami do siebie. Nie mogli pozwolic, by upadek przerwal ich koncentracje. Ilkar zdal sobie sprawe, ze nie obawia sie polaczenia trzech magii. Przeciwnie, od czasu pierwszego, wymuszonego sytuacja zlaczenia z Denserem w celu uratowania Hirada, w pracowni Septerna, pomysl ten fascynowal go podobnie jak, nie watpil, Xeteskianina. Kiedy ich umysly dostroily sie do spektrum many, Ilkar zobaczyl przeplywajace nad ich glowami pasma pomaranczowej, niebieskiej i zoltej many odpowiadajacej kolejno magii Dordover, Xetesku i Julatsy. Kazdego z nich otaczala jednokolorowa aura, podczas gdy ponad nimi, magie splataly sie niczym czesci liny, wzmacniajac sie wzajemnie. Podczas gdy strumien energii wil sie i skrecal, poszukujac ujscia, troje magow zetknelo sie glowami i chwycilo za rece, by zamknac krag. Erienne, majaca najwieksze doswiadczenie z konstruktami blokujacymi mane, przewodzila rzucaniu. -Jedna magia, jeden mag - powiedziala. -Jedna magia, jeden mag - powtorzyl Denser. -Zaczynajmy juz - poprosil Ilkar, czujac, jak cieplo przeplywa pomiedzy Denserem i Erienne poprzez mane otaczajaca ich teraz niby trojkolorowy pak. -Ja wymowie slowa, ale wszyscy musimy wzmacniac ognisko. Zachowajcie na razie kolory i wydobadzcie mane, by utworzyc jeden bok rownobocznego trojkata. Zsuncie boki i obracajcie - glos Erienne stal sie niemal szeptem. Ilkar poczul wstrzas korytarza, ale zignorowal go, koncentrujac sie na poruszajacej sie powoli czworosciennej piramidzie ponad ich glowami. Erienne pozwolila ustabilizowac sie konstruktowi, a potem mowila dalej. -Podzielcie i obroccie boki. Pozwolcie osi sie zlamac - piramida stala sie teraz szescianem. - Odbicie i podwojenie. Podstawa do podstawy. Na razie konstrukt byl dosyc prosty. Niemal w pelni uformowane dwie swiecace piramidy obracaly sie w przeciwnych kierunkach. Ilkar zrozumial, do czego zmierzaja i gdzie kryje sie trudnosc. Erienne potwierdzila jego przypuszczenia. -Dobrze. Teraz potrzebujemy osobnych, ostrych wierzcholkow na obu koncach. Musza obracac sie w przeciwne strony niz piramidy pod nimi. Kazdy ma miec szesc scian pokrytych panelami many wszystkich naszych kolegiow. To zabezpieczy konstrukt i utworzy ognisko, ktore wypchnie mane na zewnatrz calosci. Piramidy nie moga w tym czasie przestac sie obracac. Zapadla cisza. Ilkar niemal czul w powietrzu wysilek trojki magow. Zdolnosc jednoczesnego konstruowania i podtrzymywania ogniska stanowila prawdziwa sztuczke umyslu. Podzielnosc koncentracji byla zdolnoscia uczona bardzo wczesnie, ale zdobywana pozno. Ilkar nie mial watpliwosci, ze cala trojka swietnie ja opanowala, ale ta sytuacja byla wyjatkowa. Gdyby piramidy przestaly sie obracac, doszloby do spalenia zaklecia, a Ilkar wiedzial, jak powazne moga okazac sie tego konsekwencje. Utrata pamieci, moze slepota. A moze smierc. Panele Densera pojawily sie niemal natychmiast. Zetkniete osiami, obracaly sie w przeciwnych kierunkach. -Zabezpieczone - oznajmil Xeteskianin, a Ilkar zastanowil sie przez chwile, jaki naprawde wplyw wywarl na niego Zlodziej Switu. Tak szybkie uformowanie paneli byloby normalnie niemozliwe. Mialo to jednak swoje zalety, gdyz Ilkar zyskal teraz wzor dla swoich wlasnych konstruktow. Wyobrazajac sobie lagodny wiatr, oczyscil umysl z mysli, wiedzac, ze podtrzyma to ruch piramid przez krotka chwile. Mimo dwustronnego odplywu many Ilkar, wykorzystujac minimalne ruchy splecionych z pozostalymi dloni, przyciagnal mane umyslem i intonacja i dopasowal ja do trojkatnych, niebieskich paneli Densera. Jego byly swietliscie zolte. Wskoczyly na miejsce w chwile po panelach Erienne. Teraz, gdy piramidy posiadaly juz obracajace sie w przeciwnych kierunkach wierzcholki, zaklecie moglo zostac zakonczone. -Niezwykle - powiedziala Erienne, choc w jej glosie nie bylo wielkiego zaskoczenia. Znala zakres ich zdolnosci. - Obydwie polowy musza byc identyczne i wirowac z dokladnie taka sama predkoscia. Za chwile splaszczcie i rozciagnijcie piramidy... wlasnie tak. Powiekszcie podstawy wierzcholkow. Dosyc. W porzadku, jestesmy gotowi. -Jestem stabilny - zglosil Denser. -Ja tez - potwierdzil Ilkar. Ponad nimi konstrukt many wygladal jak para wirujacych, wyposazonych w kolce kopulastych helmow. -Dor anwar enuith. - Slowa dordovanskich formul poplynely iskrzacymi pasmami przez konstrukt pomaranczowej, zoltej i niebieskiej many. -Eart jen hoth - Erienne puscila dlonie Ilkara i Densera i uniosla rece ponad glowe. - Wypuszczam. Opuscila ramiona tak szybko, ze dlonie klasnely o kamienna posadzke. Konstrukt many rozrosl sie, jakby momentalnie wtloczono do niego powietrze pod ogromnym cisnieniem. Jedna polowa objela Krukow i Sha-Kaana, druga - przestrzen pod nimi, by spowolnic demony nacierajace od dolu. -Lys falette - powiedzial Ilkar cicho. Konstrukt momentalnie nabral bladozielonej barwy, pozostal jednak przezroczysty. Trojka magow opuscila glowy. Zaklecie zostalo zakonczone. Krucy i smok oddychali teraz powietrzem nietknietym przez mane. Smakowalo i wygladalo identycznie, ale dla magow Martwa Przestrzen wiazala sie z natychmiastowym obciazeniem. Nie mogli jej utrzymywac zbyt dlugo. Hirad nie musial otwierac ust, by poinformowac Sha-Kaana, ze zaklecie zostalo rzucone. Korytarz zatrzasl sie poteznie. Gobeliny zawieszone na scianach zafalowaly, a z palenisk posypaly sie iskry. Hirad zachwial sie, a Will upadl, potknawszy sie o bok Thrauna. Wilk zawyl ze strachu. Nie widzial zagrozenia, ale wiedzial, ze sie zbliza. -Spokojnie, Krucy - zabrzmial glos Bezimiennego, ktorego wstrzas nie poruszyl nawet z miejsca i ktory zaczal miarowo uderzac koncem miecza o kamien posadzki. Znajomy dzwiek przynosil mu jasnosc umyslu i przepedzal niepewnosc. Kolejnemu wstrzasowi towarzyszyl huk, jakby cos uderzylo o kamienna konstrukcje korytarza. Tuman kurzu uniosl sie w powietrze. -Przygotujcie sie - uprzedzil Sha-Kaan. Hirad i Bezimienny wymienili szybkie spojrzenia. W oczach wielkiego wojownika barbarzynca zobaczyl niepokoj, jakiego nigdy wczesniej nie widzial. Ale dostrzegl tez determinacje, zdolna pokonac kazde zwatpienie. Znal jej przyczyne. Bezimienny byl czlowiekiem, ktory przekonal sie juz, co to znaczy utracic dusze na rzecz demonow. Tym razem udalo mu sie ja odzyskac i nie mial najmniejszego zamiaru stracic jej ponownie. Swiadomi, ze ich dusze dzialaja na Arakhe niczym czerwona plachta na byka, Krucy zanurzyli sie w Calunie-Demonow. ROZDZIAL 22 Czlonkowie Rady Julatsy stali z rozkrzyzowanymi ramionami wokol swiatla many plonacego w samym centrum Serca Wiezy. Wokol nich szalala demoniczna mana, probujac rozedrzec z trudem utkane magiczne wiazania. Magowie musieli poswiecac duza czesc energii tylko na utrzymanie zamknietych wrot do wymiaru demonow.Rytual majacy zamknac i rozproszyc Calun-Demonow zaczal sie dosc spokojnie. Konstrukt many - majacy wylaczyc Calun i przeslac jego energie z powrotem do wymiaru demonow, przypominajacy nieco korone - zostal utkany i uwolniony. Jednak dokladnie w momencie, gdy polaczyl sie z Calunem, demony zaatakowaly, powodujac eksplozje czystej many na calej powierzchni Calunu. Starajac sie nie utracic koncentracji i rozpaczliwie trzymajac sie resztek korony, Barras dziekowal bogom, ze magowie Rady byli tak wyjatkowymi mistrzami w swej sztuce. Slabsza grupa juz dawno utracilaby konstrukt, a ich umysly zostalyby strzaskane moca, ktora rzucaly na nich demony. Kiedy Endorr i Cordolan stracili na chwile koncentracje, reszta Rady utrzymala mentalnie konstrukt do momentu, kiedy ja odzyskali z powrotem. Jednak w umysle Barrasa procz podziekowan, czail sie tez strach. Niewazne, jak potezna byla Rada, nie mogli zbyt dlugo wytrzymac, a bylo juz za pozno, by sie wycofac. Istnienie konstruktu many wokol Calunu bylo calkowicie podtrzymywane przez demony i za to wlasnie zadali w zamian duszy. W czasie rozproszenia, nalezalo odebrac kontrole demonom i przeniesc ja na powrot do domeny Julatsy. Oznaczalo to olbrzymie wyczerpanie energii rzucajacych, ale przede wszystkim zmiane w samej naturze konstruktu. Wlasnie w tym momencie, przynajmniej teoretycznie, demony mogly przelamac bariere konstruktu i zalac Balaie wystarczajaca iloscia many, by wydrzec zycie z kazdej zywej istoty. Magowie zawsze wiedzieli o takiej ewentualnosci, jednak nigdy przedtem demony nie posiadaly wystarczajacego zrodla energii, by uczynic to zagrozenie rzeczywistym. Az do teraz. Najbardziej jednak martwil Barrasa fakt, iz demony wiedzialy dokladnie, kiedy uderzyc. Oznaczalo to, ze byly o wiele lepiej poinformowane na temat julatsanskich formul i ogniskowania many, niz mogl przypuszczac. Potencjalnie mogly wiec takze odczytywac slady energetyczne, a jezeli to okazaloby sie prawda, to bylyby w stanie zablokowac wszelkie dzialania Rady, jeszcze zanim zostalyby podjete. Dlatego wlasnie musieli utrzymywac korone, na zmiane probujac objac nia Calun i wzmacniajac jej konstrukcje, by demony nie rozerwaly jej na strzepy, co wyraznie zamierzaly zrobic. Korona byla slabym punktem ogniska, a jej zniszczenie zmieniloby i oslabilo powaznie konstrukt Calunu. Nie mogli do tego dopuscic. Demony wydostalyby sie na wolnosc. -Kerela, musimy przeformowac ognisko. Korona blednie. Nie mozemy jej tak stracic. - Barras wiedzial, ze jego glos byl cichy, ale mial pewnosc, ze wszyscy czlonkowie Rady uslysza go, pomimo wycia many uderzajacej o ich umysly. -Najpierw musimy odzyskac spojnosc. Wiez z Calunem nie jest stabilna - glos Kereli byl jak zwykle spokojny i wladczy. - Endorr, potrzebujemy tarczy przeciw demonicznej manie. -Tak jest, Starszy Magu - wysilek w glosie mlodego mistrza odzwierciedlal trud jego umyslu. -Pozostaw nam korone. Utrzymamy ja, kiedy bedziesz rzucal - powiedziala Kerela. -Wycofuje sie - dal znak Endorr. W chwili, gdy jego umysl odlaczyl sie od korony, Vilif i Seldane przejeli jego uchwyt, utrzymujac konstrukt. Barras zamknal oczy i pozwolil swej swiadomosci dotknac Endorra. Poczul, jak mag wydobywa mane do utworzenia tarczy, jak modyfikuje jej ognisko, zazwyczaj sluzace do odpierania zaklec ofensywnych, w taki sposob, by moglo zablokowac strumien czystej many. Usmiechnal sie. Mlody mag byl niezwykle blyskotliwy. Polaczyl zwykla tarcze przeciw zakleciom z Maska-Many majaca moc powstrzymywania atakow na umysl. Usmiech Barrasa zniknal tak szybko, jak sie pojawil. Ognisko many Endorra bylo nierowne. Dwa zaklecia nie laczyly sie dokladnie, co pozwalalo na swobodny przeplyw miedzy nimi, powodujac niestabilnosc. A jednak mag wydawal sie tego nie wyczuwac, pompujac w konstrukt coraz wiecej mocy. Brzegi ogniska zaczely pulsowac, kiedy zblizal sie do uwolnienia. Jednak w samym srodku nierownego dwunastoscianu rozlaly sie kolory trucizny. Zolty mieszal sie z fioletem i ciemna migoczaca szaroscia, ostrzegajac o potencjalnie katastrofalnej wadzie. -Endorr, nie jestes stabilny. Sprawdz formuly. Nie rzucaj. Masz czas - niespokojny glos Barrasa oslabil koncentracje wszystkich zgromadzonych wokol swiatla many. Widok niestabilnego ogniska Endorra odwrocil ich uwage, powodujac, ze z korony oderwaly sie kolejne pasma energii. Ale mlody mag go nie slyszal. Zatopiony we wlasnej koncentracji, poruszal bezglosnie ustami, nieznacznymi ruchami rak utrzymujac swoj konstrukt. Jako jedyny nie dostrzegal, co dzialo sie w jego wnetrzu. Barras nie wiedzial dlaczego, ale ciemnosc pochlaniala rdzen polaczenia miedzy zakleciami i rzucanie moglo sie zakonczyc tylko w jeden sposob. -Endorr! - krzyknela Kerela. Jej mentalny uchwyt na koronie nie oslabl nawet, kiedy swiadomy umysl przejal kontrole, probujac powstrzymac mlodego maga. Ten jednak kontynuowal cicha intonacje, a w umyslach Rady pojawil sie niepokoj, ktory natychmiast odbil sie na konstrukcje korony. Kerela poprosila o zwiekszona koncentracje i ognisko wyrownalo sie, choc oczy wszystkich pozostaly skupione na mlodym magu. Zadne z nich nie moglo sie poruszyc, inaczej korona zostalaby zniszczona. W piecioro nie byliby w stanie utrzymac jej posrod burzy energii plynacej z wymiaru demonow. Endorr przygotowywal sie do rzucenia. Dwunastoscian pulsowal zoltym swiatlem, przetykanym pasmami brazu i bieli, ale jego centrum pozostawalo szare. Barras czul napiecie budujace sie w kregu. -Trzymajcie sie. Jesli sie spali, bedziemy potrzebowac wszystkich sil - ostrzegla Kerela. Dlaczego Endorr nie dostrzegal swego bledu? Barras staral sie dotrzec do niego, znalezc cos, co moglby mu przeslac, ale nic z tego. Wiedzial tez, ze kolejna dekoncentracja powaznie narazilaby korone. Endorr otworzyl oczy, wypowiedzial komende i dopiero wtedy dostrzegl defekt w swoim konstrukcje, mimo iz jego umysl powinien byl dawno to zauwazyc. Twarz mu poczerwieniala, kiedy patrzyl, jak ognisko rozrasta sie gwaltownie, a potem zapada w sobie, calkowicie pochlaniane przez niszczaca szarosc. Z jego zacisnietych ust wydobyl sie cienki pisk, a z nosa i uszu poplynela mu krew. Zadrzal i zamachal wsciekle rekami, probujac opanowac spalajace sie zaklecie. Z oslepiajacym blyskiem w calym spektrum many konstrukt implodowal. Glowa Endorra odskoczyla do tylu, czlonki mu zesztywnialy i sparalizowane cialo opadlo na posadzke. Blask zniknal niemal natychmiast, ale korona zakolysala sie. Kolejna eksplozja many wystrzelila z brzegow Calunu, rozrywajac polaczenie w kilkunastu miejscach. -Zamknijcie ja - polecila Kerela. - Zamknijcie ja. Pozostalych szesciu czlonkow Rady mocowalo sie z rozpadajacym sie ogniskiem, probujac zachowac resztki porzadku. -Co teraz? - zapytala Seldane, glosem pelnym strachu. -Czekamy i zastanawiamy sie. Koncentrujemy sie, zbieramy sily - odpowiedziala Kerela. -Na co czekamy? -Nie wiem, Seldane - w jej oczach po raz pierwszy Barras dostrzegl mysl o porazce. - Nie wiem. * * * Korytarz zadrzal, wbijajac sie w zewnetrzna powloke Calunu-Demonow. Momentalnie zielona powierzchnia Martwej Przestrzeni pokryla sie niebieskimi ksztaltami demonow. Bez ochrony zaklecia dusze Krukow juz dawno zostalyby pochloniete, a tymczasem uslyszeli pelne bolu i bezsilnosci wycie wydarte z setek wypelnionych ostrymi zebami ust. Przez chwile zaden z demonow nie odwazyl sie wkroczyc w obszar cierpienia.-Nie czekajcie na nie. Uderzajcie w ciala pokrywajace zaklecie. Niech sie was boja. Oslabcie je - powiedzial Sha-Kaan i jakby chcac wszystkim zademonstrowac, otworzyl wypelniona ogniem paszcze i wyskoczyl do przodu, uderzajac przednimi lapami i ogonem, ktory jednak zaraz potem wykrecil do tylu, by chronic Krukow. Miecz Bezimiennego przestal stukac o posadzke. -Krucy! - ryknal. - Razem, Krucy! Zamachnal sie mieczem szerokim hakiem ku gorze. Stal wbila sie w nieopancerzone ciala demonow przed nim. Odpowiedzialy mu wrzaski bolu i szybkie jak blyskawica uderzenia lap o metal broni. Hirad zerknal na lewo i zobaczyl Willa, ktory wymachiwal dwoma mieczami, wymierzajac wsciekla serie skomplikowanych ciosow. Thraun zawyl i wlaczyl sie do walki. Hirad skupil uwage na wlasnej pozycji. Ostrza Krukow rozwscieczyly demony i spowodowaly, ze coraz wieksza ich liczba przylegala do powierzchni Martwej Przestrzeni, szukajac miejsca na latwe uderzenie. Raz po raz jakis demon przeciskal sie do pozbawionego many obszaru po to tylko, by odskoczyc natychmiast z wrzaskiem i twarza wykrzywiona bolem. Ale gromadzilo sie ich coraz wiecej i w koncu pragnienie bycia tym pierwszym, ktory skosztuje ciala i dusz wrogow, musialo pokonac strach przed lotem w wolnej od many przestrzeni. Hirad spojrzal w gore. Nad ich glowami zebrala sie liczna grupa, krzyczac o krew i energie zyciowa. -Jest ich tak wiele. Jak je pokonamy? - zapytal Hirad. -Nie mamy ich pokonac - przypomnial Sha-Kaan, spopielajac krotkim zionieciem ramie demona, ktory wysunal sie zbyt daleko. Stwor zniknal. - Im wiecej ich przyciagniemy, tym slabszy bedzie atak na julatsanska Rade. Musimy ich zajac. To moze dac magom szanse zamkniecia Calunu. -A jesli nie? -Wtedy wszyscy jestesmy juz martwi. - Sha-Kaan odwrocil glowe i spojrzal na swego Dragonite. Hirad poczul, jak przepelnia go pewnosc siebie. - Walcz, Hiradzie Coldheart. Walczcie Krucy. Jak nigdy przedtem. Pierwszy z demonow pokonal straszliwy bol Martwej Przestrzeni i zaczela sie walka o przetrwanie. * * * Nacisk na ich umysly zwiekszyl sie nagle, jakby wiatr szarpiacy wiazania korony niespodziewanie przemienil sie w huragan. Strumienie many wysysaly z nich energie i probowaly zburzyc ich koncentracje. Wraz z nia niosly sie glosy i smiech. Demony jakby nabraly nowych sil i determinacji, posylajac kolejne fale many w czlonkow Rady, zblizaly sie, grozac wdarciem sie do wymiaru Balai.Na poczatku byl to szept, z ktorego Barras nie mogl wylowic zadnej spojnej wiadomosci. Powoli jednak natezenie dzwiekow roslo, stapiajac sie w jeden glos, chor wielu glosow, niosacy ze soba nienawisc milionow. Obiecywal bol. Wieczne cierpienie dla niego i wszystkich jego bliskich. Opowiadal o mekach, o agonii, o niekonczacym sie smutku. Obiecywal mu pieklo. Oczywiscie, jesli nadal bedzie sie trzymal swego bezuzytecznego zaklecia. Gdyby ustapil i pozwolil demonom dokonczyc dziela, zostalby oszczedzony. Wszyscy zostaliby oszczedzeni. Tak, kilku pewnie zgineloby na ulicach, ale czy byla to az tak wielka cena za uratowanie Rady, bedacej osia julatsanskiej magii? Czy bylo niemozliwym, by po zyciu spedzonym na altruistycznych ofiarach i wyrzeczeniach raz pomyslal w koncu o sobie? Co znaczyla smierc nawet wielu ludzi wobec zycia przyszlych pokolen. Poddac sie. Musial sie tylko poddac. Barras drgnal i otworzyl oczy. Serce bilo mu jak mlotem. Oczy stojacych w kregu czlonkow Rady byly zamkniete. Cordolan nawet sie usmiechal. A ponad nimi ognisko korony powoli sie rozpraszalo. Wirujace diamenty na jej szczycie wyplaszczaly sie, odpadaly i znikaly. Konstrukcja trzonu pekala, a polaczony z Calunem brzeg lamal sie pod huraganowym naporem demonicznej many. -Nie! - wykrzyknal elf. Korona zachwiala sie utrzymywana teraz jedynie przez podswiadomosc magow. A i ten uchwyt slabl. Krzyk Barrasa zaszkodzil jedynie resztce koncentracji jego przyjaciol. -Obudz sie, Kerelo - zawolal glosno, wiedzac, ze uzycie imienia Starszego Maga moze ja otrzezwic albo zupelnie wyrwac z kregu. Musial jednak zaryzykowac. Przechwycil utrzymywany przez nia fragment korony, dajac jej czas na calkowite przebudzenie. Szeptane przez Kerele slowa przyzwolenia i zgody zmienily sie w grozby i przeklenstwa. Barras oblal sie potem. Jego umysl podtrzymywal teraz wieksza czesc konstruktu, niz mogl w pelni kontrolowac. Ale wtedy Kerela dolaczyla do niego, odsuwajac go delikatnie i przejmujac uchwyt na koronie. Bez chwili zastanowienia powiedziala: -Teraz pozostali. Zajmij ich miejsce, nim przemowisz. I badz delikatny. Przypominalo to wybudzanie dzieci z glebokiego, pelnego marzen snu. Barras i Kerela dotykali umyslow zahipnotyzowanych czlonkow Rady, przywolujac ich do rzeczywistosci, najpierw zaskoczonych, a potem wscieklych. Slyszeli glosy demonow zachecajace do porzucenia swiata i poddania sie pieklu. Najpierw kuszace, potem poruszone, wkrotce rozgniewane przynajmniej tymczasowa utrata kontroli nad magami. Vilif jako ostatni dolaczyl moc swego swiadomego juz umyslu do wspolnego wysilku podtrzymywania konstruktu. Wygladal na straszliwie zmeczonego, jakby nagle od nowa przezyl ponad siedemdziesiat lat swojego zycia. Dumny mag zniknal, ustepujac miejsca zgarbionej postaci starca o zrezygnowanych, zmeczonych oczach. Jego lysa glowa byla zupelnie biala, drzal na calym ciele. Znalazl sie na krawedzi. -Przetrwamy, Vilif - szepnal Barras. - Zaufaj naszej sile. Serce Julatsy musi bic. Vilif skinal glowa i do jego oczu naplynelo nieco swiatla. Ale postawa wszystkich czlonkow Rady mowila wyrazniej niz slowa. Byli zaledwie o krok od katastrofy, gdy Barras ich obudzil i wiedzieli o tym. Bez pomocy z zewnatrz, bez czegos, co powstrzymaloby nieokielznana moc demonow, byli straceni. Pozostawalo to jedynie kwestia czasu. * * * Wrzaski wypelnily powietrze i demony natarly ze wszystkich stron. Atak nabieral coraz wiekszej intensywnosci. Hirad nie mial czasu, by patrzec, jak idzie jego przyjaciolom. Mial dosyc wlasnych klopotow.Spadly z gory, z lewej strony, prosto na niego, z obnazonymi igielkowatymi zebami w pozbawionych warg ustach, z pazurami blyszczacymi w zielonkawym swietle. Twarze wykrzywione bolem, ciala stezale, polyskujace jak wypolerowane ostrza. A jednak zblizaly sie i byly silne. W prawej rece trzymal miecz, w lewej sztylet. Nadlatywaly falami, piszczac i smiejac sie, wrzeszczac i wyjac, przysiegaly mu trwajaca wiecznosc agonie. Rozesmial sie w odpowiedzi i cial zygzakiem przed soba, jednoczesnie uderzajac sztyletem nad glowa i szyja. Poczul, jak ciezkie ostrze dochodzi celu, uslyszal krzyk bolu i z prawej strony zobaczyl demona trzymajacego sie za kikut nogi. Wbil w barbarzynce wzrok ohydnych oczu, a potem zniknal. Halas ponad nim nasilil sie i Hirad zamienil ostrza miejscami, wykonujac mieczem zamach nad glowa, by odpedzic cala sfore. Za nim piec potworow pedzilo w strone magow. Chcial skoczyc na pomoc, ale Bezimienny byl szybszy. Zatopil ostrze wielkiego dwurecznego miecza w niebieskiej skorze zbyt szybko, by oslabione ciala demonow zdazyly zareagowac. Wiecej stworow przedarlo sie do Martwej Przestrzeni. Wyjac z bolu spowodowanego brakiem many, ruszyli na niechroniony bok i tyl Bezimiennego. -Zewrzec szyk, Krucy! - zaryczal Hirad. - Will, moja lewa i prawa Bezimiennego. Jezeli musimy, obracamy sie tylko w prawo i chronimy magow. Will przerwal pchniecie wymierzone w dwa demony unoszace sie nad jego glowa i cofnal sie, stajac o pol kroku od Hirada. Barbarzynca odpedzil stwory, ktore zagrozily Bezimiennemu. Ten z hukiem rzucil swoj miecz na ziemie i dobyl dlugich sztyletow z pochew na lydkach. Zajal trzeci wierzcholek obronnego trojkata Krukow. Sztylety byly lekkie w jego rekach. -Will, jezeli zrobi sie za ostro dla ciebie, wycofasz sie. Tylko nie przestawaj mowic. -Nie boj sie, nie przestane. Gorujac nad nimi, Sha-Kaan sial zniszczenie, wypluwajac krotkie strumienie ognia z poteznej paszczy. Hirad czul go w umysle. Spokoj i kontrola. Ponad nimi demony znow atakowaly. Thraun odepchnal watpliwosci, calkowicie skupiajac sie na ochronie brata ze sfory. Raz po raz atakowal syczace niebieskie stworzenia spadajace z zielonego nieba. Klapal szczekami, wgryzajac sie w pozbawione smaku i krwi cialo, ktore wyplywalo mu spomiedzy zebow. Wiedzial, ze zadaje im bol i ze jego pazury ich rania, ale nie krwawili, a dziury po jego klach zasklepialy sie zaraz po tym, jak wycofywal sie, by zaatakowac znowu. Czul strach wiekszy jeszcze od tego, jaki powodowala wielka bestia, ktora, jak sie zdawalo, nie byla jednak przeciw nim, choc jej moc mogla zniszczyc ich wszystkich. Niebieskie stworzenia nie byly ptakami, choc lataly, nie byly tez ludzmi, choc jesli chcialy, chodzily wyprostowane. Ich zapach go przerazal. Nie pochodzil z jego ziemi, byl obcy i zly jak odor smierci powstalej z grobu. Ta mysl sprawila, ze zmarszczyl czolo i cial pazurami w twarz jednego z wrogow, ktory wrzasnal i zniknal szybciej, niz Thraun mogl dostrzec, chociaz probowal. Odslonil go jednak na kolejny atak. Stwor zacisnal szczeki na jego uchu i Thraun poczul, jak ogien rozlewa mu sie po czaszce. Zawyl i potrzasnal lbem, rzucajac stworem o sciane. Strach stawal sie zbyt wielki. Thraun cofnal sie z wywieszonym jezykiem. Wszedzie widzial nowe twarze zblizajacych sie istot. Szczeknal i spojrzal na brata ze sfory, ktory stal teraz z innymi ludzmi. I nagle powietrze stalo sie niebieskie. -Przybyly - zawolal Sha-Kaan, rozpraszajac Hirada na chwile. Barbarzynca spojrzal na sciany Martwej Przestrzeni. Wijace sie ciala przypominajace dzieci demonow zniknely, a na ich miejscu pojawily sie tysiace nieruchomych oczu spogladajacych z twarzy wielkosci glow lalek. Demony mialy zmarszczone brwi i ostre rysy. Niebieska skora byla mocno rozciagnieta na wydatnych policzkach i kwadratowych szczekach. Mialy glebokie, duze oczodoly i male usta z klami osadzonymi w czarnych dziaslach. -O bogowie - wyszeptal Hirad. -Nie pozwolcie im zajrzec wam w oczy. Pilnujcie swych dusz - powiedzial Sha-Kaan. -A jak do cholery mamy to zrobic? - zapytal Will, rzucajac spojrzenia na wszystkie strony. -Nie dopuscie do kontaktu wzrokowego. Jezeli pokonaja wasze umysly, moga odebrac wam dusze - dodal smok. Demony zaatakowaly. W jednej chwili niebo wypelnilo sie skrzydlatymi i nieskrzydlatymi demonami o rozmiarach lalek. Krzyczaly z radosci, ze moga schwytac nowe dusze, i z bolu powodowanego trujaca atmosfera. Zalaly Martwa Przestrzen setkami, a w miejsce kazdej dziesiatki, ktora padla na posadzke, niezdolna do dalszego dzialania, dwa razy tyle parlo naprzod. Ale byly oslabione. Tak jak towarzysze Hirad odrzucil miecz i wydobyl drugi sztylet. -Uderzajcie nieprzerwanie, Krucy. Broncie magow. Jego sztylety swiszczaly w powietrzu, poruszajac sie tak, by chronic glowe i gorna czesc ciala. Demony bily powietrze jak chmara ptakow i pokrywaly posadzke masa rozedrganych konczyn. Jeden czy dwa wynurzyly sie z kamieni, ale zginely zbyt szybko, by stworzyc powazne zagrozenie, zaklocajac jedynie marsz swych braci. Ostrza Hirada ciely i wbijaly sie w cialo za cialem, a potezne machniecia sztyletow wyrzucaly lekkie stworzenia wysoko w powietrze. Ramiona barbarzyncy blokowaly ataki, roztrzaskujac nosy, lamiac pazury i zebra, posylajac demony z powrotem tam, skad przybyly. Jego obute stopy deptaly, gniotly i miazdzyly, niszczac oslabione ciala, ktore zamiast umierac, znikaly. Lecz potwory nie zaprzestaly atakow, drapaly jego zbroje, chwytaly sie rak, wbijaly kly w glowe i szarpaly podeszwy. A gdziekolwiek dotknely jego ciala, ogien i lod powodowaly fale bolu. Hirad ryknal wsciekle i zwiekszyl szybkosc ruchow. Obok siebie slyszal przyspieszony oddech Willa, a wysilek towarzyszacy kazdemu jego ciosowi powodowal u Hirada dreszcze. Odezwal sie, nie przestajac ani na chwile kluc i ciac sztyletami cial nacierajacych demonow: -Will, oddychaj gleboko. Skup sie na celach, zignoruj bol. Nie moga cie zabic, jesli nie dosiegna oczu. -Jest ich tak wiele - wyszeptal zlodziej. -Kazdy, ktorego przepedzisz - to o jeden mniej. - Hirad cial lewym sztyletem w grupe rozwrzeszczanych demonow. Wrzaski bolu towarzyszyly im w drodze do wlasnego wymiaru. Za nim Sha-Kaan zial waskimi strumieniami ognia z nozdrzy i spomiedzy klow, spalajac wrogow za kazdym atakiem. Jednoczesnie cial polyskujacymi w blasku ognia pazurami, a ogonem, niczym biczem, zmiatal kolejne grupy demonow, chroniac w ten sposob magow. Kazdy jego ruch byl zaplanowany, a kazdy ognisty oddech wymierzony, by zadac maksymalne uszkodzenia, z maksymalna skutecznoscia. W przeciwienstwie do Thrauna. Wilk, wyraznie przerazony atakiem nieznanych istot, wyl cicho i gardlowo, obracajac sie chaotycznie i machajac lbem na lewo i prawo. Jego szczeki klapaly w powietrzu, a lapy wystrzeliwaly nerwowo we wszystkich kierunkach. Nie spuszczal oka z Willa, a czolo mial zmarszczone. Atak stal sie jeszcze gwaltowniejszy. Coraz wiecej demonow wypelnialo przestrzen. -Powstrzymajcie ich. Wygrywamy te bitwe - zawolal Sha-Kaan. -Wygrywamy? - Hirad syknal przez zeby, uderzajac bez przerwy sztyletami i obutymi stopami. Demony byly wszedzie. Wspinaly mu sie po nogach, krazyly wokol glowy, szarpaly wlosy. Bezimienny, zwykle walczacy w milczeniu, wydal krotki okrzyk bolu, kiedy w jego odkryte ramiona wbily sie kolejne kly i rozoraly je kolejne pazury. Hirad wyobrazil sobie krew plynaca z ran, a takze ogien i lod wypelniajacy zyly towarzysza. Will natomiast prawie zaprzestal walki. Unosil ramiona nad glowa otoczona niebieskimi demonami. Obok Thraun wyl i rzucal sie na stwory atakujace jego przyjaciela, podczas gdy kly i pazury raz po raz przebijaly skore jego grzbietu, a tylne lapy uginaly sie pod ciezarem wrogow. Sha-Kaan zional poteznym strumieniem na prawo od Krukow. Jego ogon nie przestawal dzgac i uderzac, jednak zlota luska byla teraz niebieska od wrogow i mimo szybkich ruchow poteznego ciala, nie udalo mu sie zrzucic z grzbietu diabelskiego pomiotu. -Dalej, Krucy! Nie poddawajcie sie! - krzyknal Hirad. Ignorujac bol w nogach, machal bronia wokol glowy. Sztylety ze swistem ciely i przebijaly kolejnych napastnikow. Teraz jednak natarcie nadchodzilo rowniez z dolu i demony dobraly sie do bezbronnych magow. Bezimienny wykrzyczal ostrzezenie i zanurkowal pod rozpedzonym ogonem Sha-Kaana. Zaczal zrywac piszczace, syczace i smiejace sie stworzenia z cial towarzyszy, ktorych koncentracja utrzymywala ich wszystkich o krok od smierci. Tylko dopoki Martwa Przestrzen istniala niezaburzona, Krucy mieli szanse. A mimo to walka byla prawie skonczona. Will wrzasnal. Demony byly przy jego twarzy. -Nie! - zawyl Hirad. - Zostawcie go, skurwysyny! - rzucil sie na niskiego zlodzieja i przewrocil go na ziemie. Zapominajac o sztyletach, zaczal, tak jak wczesniej Bezimienny, odrywac demony od ciala Kruka. Thraun byl tuz za nim, miazdzac niewielkie niebieskie stworzenia w poteznych szczekach. -Sha-Kaanie! - zawolal Hirad, przekrzykujac halas wypelniajacy Martwa Przestrzen. Musimy uciekac. Teraz! -Jeszcze troche - odpowiedzial smok, a jego glos wydal sie jakis zduszony i odlegly. - Mozemy zwyciezyc. Musimy. Ale Hirad czul, jak wgryzaja mu sie w szyje i rwa ubranie, by dotrzec do skory, ktora mogly zranic. Wiedzial, ze smok sie myli. Juz niedlugo Krucy przestana istniec. * * * Cialo Endorra lezalo nieruchomo na posadzce Serca, skulone, z rekami przy glowie, z jednym kolanem podwinietym, drugim wyprostowanym. Slina kapala mu z ust, a z nosa plynela krew. Przynajmniej zyl.Barras postrzegal to wszystko mala czastka swiadomosci, podczas gdy glowny wysilek jego umyslu stanowila coraz bardziej nierowna walka o uratowanie korony ogniska. Demony wyczuly nadchodzace zwyciestwo i ich drwiny i wyzwiska szarpaly pancerz jego sily woli. Wokol niego szalala mana, zalewajac umysl strumieniem energii i wyjac mu w uszach, oslabiajac mentalny uchwyt na konstrukcie, ktory Rada za wszelka cene starala sie utrzymac. Wysilek wszystkich czlonkow kregu byl widoczny. Pot, lzy, zyly na skroniach, twarze wykrzywione grymasami i napiete do granic mozliwosci ciala tworzyly zywy model rozpaczy i nieuchronnej porazki. Lezacy na ziemi Endorr potrzebowal natychmiastowej pomocy, podczas gdy oni nie mogli nic dla niego zrobic. Na bogow, nie mogli nawet zrobic nic, by pomoc sobie. -Jak dlugo? - syknela Seldane. -Tak dlugo, jak bedzie trzeba - wydyszala Kerela, choc wszyscy wiedzieli, ze nie takie bylo pytanie. Barras poczul, jak z oka splywa mu lza bezsilnej frustracji. Tarcza Endorra spalila sie, a im nie wolno bylo wypuscic korony, by rzucic kolejne zaklecie. Demony nie dalyby im na to czasu. A jednak nie mogli tak trwac w nieskonczonosc, a kiedy utraca resztki sil, efekt bedzie taki sam, jak gdyby przerwali swoj uchwyt teraz. Ale nie chcieli poddac sie demonom. Nie, dopoki istniala chocby najmniejsza szansa, ze cos, w jakis sposob udzieli im pomocy. Barras powstrzymywal lzy, tym razem zalu. Tak dlugo czekal na spokoj sedziwego wieku, kiedy zostalby otoczony troskliwa opieka ukochanego kolegium, ktoremu poswiecil zycie. Potem zaatakowali Wesmeni i udalo mu sie pogodzic z perspektywa bohaterskiej smierci w obronie tych murow i wszystkiego, co ze soba niosly. Ale to? Haniebny, bezsensowny i bezwartosciowy koniec, w zamknietej komnacie, z dala od swiezego powietrza i slonca. Koniec, jaki nie dawal nadziei nikomu, a przynosil cierpienie wszystkim. Taka smierc nie byla odpowiednia dla elfa o jego pozycji. Na bogow, dla nikogo z czlonkow Rady. To, co musieli wkrotce zaakceptowac jako nieuniknione, bylo absolutnie niemozliwe do zaakceptowania, w zadnej postaci i formie. Podniosl glowe. Z wzrokiem nadal dostrojonym do spektrum many, zaczal na nowo splatac wiazania korony. -Barras? - glos Torvisa byl slaby z wysilku. -Niech bede przeklety na wieki, jezeli pozwole temu piekielnemu pomiotowi wkroczyc do kolegium i do mojego wymiaru. Nie pobiegne pokornie na spotkanie smierci. - Z kazdym slowem zwiazywal kolejne pasmo konstruktu w calosc, czujac, jak sila plynaca z desperacji wypelnia jego cialo. -Na wszystkich bogow, nie jestesmy bezradni - wycedzila przez zacisniete zeby Kerela. - Pokazmy tym draniom, do kogo nalezy Balaia. Trzymajcie sie ze wszystkich sil i nie oslabnijcie. Powiedziawszy to, Kerela dolaczyla do Barrasa, nie tylko wzmacniajac ognisko, ale jeszcze powiekszajac je. Wtedy dostrzegli zmiane. Na poczatku tak nieznaczna, ze prawie niezauwazalna. Ale stopniowo huragan many slabl, a glosy, dotychczas wyzywajace ich i drwiace, zaczely sie rwac i cichnac. Latwo byloby przypisac te zmiane sobie, ale Barras wiedzial, ze ich zdwojony wysilek nie mial z tym nic wspolnego. Choc nie mogl w to uwierzyc, byl swiadkiem cudu. Cos, lub ktos, odciagalo uwage demonow. -To nasza jedyna szansa! - glos Kereli, na powrot pelen dawnej mocy i wladczosci, wezwal Rade do dzialania. - Zmarnowalismy juz dosc cennego czasu generala Karda. Teraz uwolnijmy wreszcie nasze miasto od tego przekletego Calunu. Korona, niedawno jeszcze tak ciemna, rozblysla na nowo. * * * Krzyki Willa zagrazaly koncentracji magow bardziej jeszcze niz zastepy demonow otaczajace ich ciala. Nie zwracajac uwagi na wlasny bol Hirad i Bezimienny rwali i miazdzyli, kopali i deptali ohydne lalki, ktore pelzly i lecialy ku najbardziej bezbronnej ofierze.Bezimienny jedna reka chwytal demony probujace dosiegnac jego oczu, a druga lapal te, ktore atakowaly magow. Na dodatek musial caly czas unikac pokrytego niebieskimi punktami ogona Sha-Kaana wijacego sie wokol niego. Hirad mial jeszcze trudniejsze zadanie. Will, porzuciwszy miecze, tarzal sie na ziemi, drapiac bezskutecznie palcami i z kazdym oddechem wydajac z siebie przeszywajace jeki. Trzasl sie i miotal pod ciezarem atakujacych demonow i Hirad poczul, ze robi mu sie niedobrze, gdy patrzyl, jak ich pazury i kly dosiegaja celu. -Will, nie ruszaj sie! - krzyknal, jednoczesnie potrzasajac glowa, by zrzucic bestie, ktora przysiadla mu na potylicy. - Kurwa - syknal, czujac lodowaty chlod i struzke krwi splywajaca mu po czole i miedzy oczami. Zlodziej wil sie dalej, a demony pokrywaly jego twarz. Hirad zacisnal dlon na ramieniu Willa i podciagnal go do gory, zrywajac demony z jego twarzy. Ignorowal slady, jakie zostawialy, skupiajac sie na tym, by nie pozwolic im zajrzec w oczy przyjaciela. Przez caly czas Thraun, zdezorientowany i przerazony, przygladal sie temu, od czasu do czasu siegajac pyskiem, by zerwac demony ze swego grzbietu. Te jednak w wiekszosci go ignorowaly. Jego zwierzeca dusza byla zbyt gleboko ukryta. Wszedzie wokol martwe stwory padaly i znikaly, wracajac tam, skad przybyly, ale na ich miejsce pojawialy sie kolejne. Z okropnym smiechem radosnie gryzly, kluly i darly ciala Krukow i smoka. Demon wbil pazur w policzek Hirada i zgial go, rozrywajac skore. Barbarzynca zaklal i oderwal potwora od twarzy, miazdzac go jedna reka. Will wyrwal sie z jego uscisku i odtoczyl na bok, z calej sily pocierajac dlonmi szyje i twarz. -Spokojnie, Will. Ale zlodziej nie sluchal. -Musze sie wydostac - jeknal. - Na zewnatrz. Wstal i pobiegl w strone granicy Martwej Przestrzeni. -Nie! Will, nie! - Hirad rzucil sie na niego i chwycil go za kostke. Will upadl, ale zaraz podniosl sie i pobiegl dalej. Hirad slyszal glosy demonow, kuszacych go, przekonujacych, ze wybral wlasciwa droge. Spozniony Thraun warknal i skoczyl za przyjacielem, ladujac zaledwie kilka centymetrow za nim. Will dotarl do granicy Martwej Przestrzeni i wysunal za nia reke. W tej samej chwili demony, wraz z calym swym zlem i nienawiscia, zniknely. Ilkar, Erienne i Denser rozproszyli zaklecie. W korytarzu znow zapanowal spokoj. W ciszy, jaka zalegla, Hirad przyjrzal sie Krukom i Sha-Kaanowi. Bezimienny siedzial obok w miare calych magow. Na glowie mial cala mase otwartych ran, a jego ramiona byly sliskie od krwi. Wielki Kaan spoczywal na brzuchu. Luska wygladala na stosunkowo nienaruszona, ale Hirad czul jego bol. Demony odplacily mu cierpieniem za smierc kazdego ze swoich. Powietrze rozdarlo przeciagle, przeszywajace wycie. Krucy zwrocili glowy w strone Thrauna siedzacego przy lezacym na posadzce ciele Willa. Lape trzymal na piersiach przyjaciela, a z jego zoltych, dzikich oczu wyzieral gleboki smutek i slepa furia. -Nie... - wyszeptala Erienne. Will sie nie ruszal. ROZDZIAL 23 Barras wyobrazil sobie bardziej, niz uslyszal metaliczne brzdekniecie korony zamykajacej Calun-Demonow, choc wsciekle wycie, ktore ucichlo w ciagu kilku chwil, bylo jak najbardziej realne.Rada rozwiala zaklecie, a wraz z uwolnieniem ich umyslow spod ciezaru konstruktu nadeszla ogromna ulga i krotki moment euforii. Vilif zatoczyl sie i bylby upadl, gdyby nie silne ramie Cordolana, ktory sam nie za dobrze sie trzymal. Torvis, Seldane i Kerela podbiegli do nieruchomego, ale oddychajacego Endorra, podczas gdy Barras zachowal wystarczajaca trzezwosc umyslu, by ominac stosy ksiag i otworzyc szeroko drzwi Serca. Jego oczom ukazala sie blada, zaniepokojona twarz Karda. Na widok elfa general usmiechnal sie z ulga. -Na bogow, Barras... Odglosy, jakie slyszalem... -Wszystko w porzadku. Endorr jest w zlym stanie. Sprowadz magow do Polaczenia, Calun zostal opuszczony. Kard zawahal sie. -Endorr? -Nic nie mozesz zrobic. Zajmij sie obrona. Idz. Idz juz. - Barras popatrzyl za odchodzacym generalem, potem odwrocil sie z powrotem ku Sercu. Kerela wstala i otarla dlonia czolo. Wyraz jej twarzy byl ponury. Zauwazyla spojrzenie Barrasa. -Nie jest dobrze. Spiaczka - poklepala Cordolana po ramieniu. - Zabierzcie go do uzdrowicieli. Wszyscy. Ja poczekam na magow, ktorzy maja odbyc Polaczenia. Spieszcie sie. Cordolan, Torvis i Seldane podniesli bezwladne cialo Endorra i wyniesli go za drzwi. Vilif, nadal chwiejac sie, poszedl za nimi. Barras slyszal, jak na zewnatrz Cordolan wzywa pomoc. -Dziekuje, Barrasie - powiedziala Kerela. -Za co? -Za pokazanie nam wlasciwej drogi. Nam wszystkim. Barras wzruszyl ramionami. -To nie mialoby znaczenia, gdyby nie... Tuz obok drzwi do Serca pojawil sie swietlisty prostokatny zarys. Kerela otworzyla usta, ale Barras podniosl reke, by ja powstrzymac. -Wszystko w porzadku, Kerelo. Sadze, ze za chwile dowiesz sie o mnie czegos, czego nigdy nie podejrzewalas. - Z cichym szmerem zarys portalu rozjasnil sie i zobaczyli w nim sylwetke wyraznie odznaczajaca sie w swietle pochodni. Mezczyzna ruszyl w ich strone, a za nim szli inni, wsrod nich olbrzymi wojownik niosacy w ramionach cialo, obok niego zas stapal wielki pies albo... -Bogowie... - zaczal Barras. -Nie obawiaj sie, Barrasie - powital go Ilkar. - Wilk to zmiennoksztaltny. Jest z nami. Nie widzial Krukow od czasu spotkania nad jeziorem Triverne, jeszcze przed rzuceniem Zlodzieja Switu, uznal wiec, ze sa w pulapce po zachodniej stronie gor. Ale ich pojawienie sie, okrwawionych, w czyms co bez watpienia bylo portalem Dragonity kompletnie go zdezorientowalo. Zaden z nich nim nie byl, wiedzial to, gdy spotkal ich wczesniej. A jednak tylko Dragonita mogl umozliwic otwarcie portalu i to nie Elu-Kaan czekal na niego w srodku. -Jak sie tu dostaliscie? -To dluga historia - powiedzial Ilkar, natychmiast wyprowadzajac Krukow z Serca. Zwykli ludzie nie mogliby dlugo wytrzymac panujacego w nim stezenia many, a Xeteskianin i Dordovanka nie byli tu mile widziani. - Ale musi zaczekac. Najpierw dwie sprawy. Potrzebujemy natychmiastowego dostepu do biblioteki oraz pomocy leczniczej dla Willa. Barras zaczynal rozumiec. -Przeszliscie przez Calun? -Tak, ale prosze, nie mamy duzo czasu. -Zaiste - odezwala sie Kerela - ale zawsze znajdzie sie chwila, by powitac ukochanego syna - pocalowala Ilkara w oba policzki i uscisnela mu dlonie. - Jak widzisz, czesc naszej biblioteki jest tutaj, z powodu Wesmenow. Wkrotce rozpocznie sie bitwa, ktorej nie mamy nadziei wygrac, choc Krucy zawsze zwiekszaja szanse. Musimy teraz opuscic Serce, zeby umozliwic przygotowania do Polaczenia. Chodzcie, zaniesiemy waszego rannego do uzdrowicieli i porozmawiamy przez chwile w komnatach Rady. - Pokazala Ilkarowi, by szedl przodem, a potem odwrocila sie do Barrasa i spojrzala na niego lagodnie. - Mogles mi zaufac. -Nie wolno nam mowic nikomu. I to nie kwestia zaufania. -Pozniej mi o tym opowiesz - zgodzila sie Kerela. Hirad Coldheart minal ja i mimo ciezaru many wszedl z powrotem do Serca. -Sha-Kaan chce z toba porozmawiac - zwrocil sie do Barrasa. -Ty? Dragonita? - Barras zmarszczyl czolo. Hirad skinal glowa. -Chodz. Elu-Kaan jest ciezko ranny. Potrzebuje twojej pomocy. Barbarzynca odwrocil sie i poprowadzil Barrasa do korytarza. * * * General Kard szybko skierowal sie do kuchni polozonych obok Wiezy i rozkazal, by magowie majacy odbyc Polaczenia czekali w gotowosci na zewnatrz Serca. Potem zrobil jeszcze kilka krokow w strone cichego dziedzinca. Kiwnal glowa z zadowoleniem. Julatsanczycy byli zdyscyplinowani i posluchali rozkazu, by pozostac cicho po rozproszeniu Calunu. Spojrzal na ruchoma wieze obserwacyjna Wesmenow przez cala noc oswietlona pochodniami. Nie mogl uwierzyc, ze straznicy nie dostrzegli znikniecia Calunu, ale z panujacej ciszy wnioskowal, ze tak wlasnie bylo. Z drugiej strony - juz wczesniej zauwazyl, ze w ciemnosci trudno bylo dostrzec falujaca szarosc zaklecia, a ludzie bez watpienia widzieli to, co spodziewali sie zobaczyc. Jednak wraz z Calunem zniknela tez aura zla, a Wesmeni najwyrazniej tego rowniez nie wyczuli. Mial tylko nadzieje, ze taka sytuacja potrwa jeszcze przez kolejna godzine. Do tego czasu magowie przydzieleni do ataku na wieze beda dobrze przygotowani, podobnie jak oddzial przeznaczony do walki na ulicach Julatsy.Zatrzymal sie na chwile, wiedzac, ze na murach jego ludzie byli w pelni gotowi. Z pewnoscia widzieli, a ponadto wyczuli znikniecie Calunu. Za zamknietymi drzwiami jego armia, jezeli mogl ja tak nazwac, czekala na rozkaz do ataku, odbierajac ostatnie wskazowki od oficerow. Gdzie indziej magowie - ci, ktorzy mieli sie znalezc w powietrzu i ci, ktorych zadaniem bylo oslonic odwrot - odpoczywali i cwiczyli ogniskowanie many do zaklec majacych niesc smierc Wesmenom. Zamieszanie w Wiezy sprawilo, ze sie odwrocil, a potem cofnal dwa kroki, kompletnie zaskoczony. W jego strone szedl olbrzymi wojownik, niosac w ramionach drugiego, o wiele mniejszego mezczyzne. Tuz za nim kroczylo cos, co musialo byc wielkim wilkiem, a za nimi dwoch czlonkow Rady szlo obok zolnierzy niosacych bezwladne cialo Endorra. Otworzyl usta ze zdziwienia, a jego reka sama powedrowala ku rekojesci miecza. -Jestesmy przyjaciolmi - powiedzial wojownik lakonicznie. - Ktoredy do szpitala? Szybko, czlowieku. Will nie ma zbyt duzo czasu. Kard odruchowo wyciagnal reke w strone dziedzinca po lewej stronie. Wojownik skinal glowa i pobiegl we wskazanym kierunku. Wilk ruszyl za nim. Podobnie zolnierze niosacy Endorra. Cordolan zatrzymal sie na chwile. -Krucy sa tutaj. Barras, jak sie wydaje, jest Dragonita, a... coz, idz do komnat Rady, chyba Kerela z nimi rozmawia - mag popedzil za zolnierzami. Kard spojrzal w niebo, a potem ruszyl do Wiezy, zatrzymujac sie tylko na moment, by pomowic z oficerem. -Znasz plan. Rozkazy sie nie zmienily, sytuacja zmienila sie tylko troche na nasza korzysc. Jezeli oglosza alarm, nim wroce, zniszczcie wieze i rozpocznijcie atak. Zrozumiales? -Tak, panie. Kard pobiegl do komnat Rady. * * * Hirad, po zapoznaniu Barrasa z Sha-Kaanem, dolaczyl do napredce zorganizowanego spotkania Kereli z magami Krukow. Wielki Kaan mial natychmiast wracac do Skrzydlatego Dworu, pozostawiajac otwarty korytarz, tak by Elu-Kaan mogl otrzymac pomoc, jakiej potrzebowal w strumieniach energii miedzywymiarowej i pod czujnym okiem Barrasa. Hirad zostal szybko przedstawiony Kereli, Starszemu Magowi Julatsy, i generalowi Kardowi, zolnierzowi w srednim wieku, dowodzacemu obrona wojskowa kolegium. Bezimienny zostal z Willem i Thraunem.-W tej chwili w Sercu trwaja Polaczenia - ciagnela Kerela mysl, ktora przerwala, kiedy wszedl Hirad. - Nie mamy pojecia, kto nas uslyszy i jak szybko moga tu dotrzec. Wiemy za to, ze kiedy zrobi sie jasniej, Wesmeni w koncu zorientuja sie, ze Calun-Demonow zniknal. Kiedy juz zacznie sie atak, prawdopodobnie bedziemy w stanie utrzymac sie dwa, moze trzy dni, ale pozniej kolegium musi upasc. -Rozumiem - powiedzial Ilkar wyraznie majacy trudnosc, pomimo otrzymanych informacji, z zaakceptowaniem zaistnialej sytuacji. - Jakie dokladnie sa szanse? -Dokladnie nie wiem - odparla Kerela. - Ale przewaga Wesmenow to gdzies pomiedzy dziesiec, a pietnascie do jednego, jak sadze. Oczywiscie mamy tez mury i magow. -Nie wyglada to dobrze - wtracila lagodnie Erienne - jednak to nie jest nasz najwazniejszy problem, prawda Ilkar? Po chwili wydajacej sie wiecznoscia Ilkar pokrecil glowa. -Kerelo, nie przybylismy tu, by pomoc w ocaleniu Julatsy - elf przygryzl gorna warge, a potem mowil dalej. - Balai zagraza cos o wiele straszniejszego i Krucy musza to powstrzymac, nim pochlonie nas wszystkich, nie wylaczajac Wesmenow... Kerela milczala przez chwile. Denser rowniez nic nie mowil, ograniczyl sie do zapalenia fajki i od czasu do czasu kiwal i krecil glowa. Po raz pierwszy Hirad byl mu wdzieczny za malomownosc. -Ale Zlodziej Switu... Czy to nie gwarantowalo nam zwyciestwa? - zapytala Kerela. Na jej twarzy malowalo sie zaskoczenie. -Nad WiedzMistrzami tak - wyjasnila Erienne. - Lecz rzucenie Zlodzieja Switu doprowadzilo do rozdarcia przestrzeni naszego wymiaru i teraz ta szczelina rosnie, nawet kiedy rozmawiamy. Stanowi polaczenie ze smokami i w koncu stanie sie zbyt duza, by Kaan mogli ja obronic we wlasnym swiecie. Wtedy nadejdzie inwazja smokow. Tym razem milczenie Kereli bylo dluzsze. Dostrzegala niezwykla symetrie pomiedzy uszkodzeniem wymiaru, o ktorym mowili, a niespodziewana moca demonow walczacych przeciw rozproszeniu Calunu. Przyjrzala sie twarzom Krukow w poszukiwaniu klamstwa i podstepu, choc wiedziala, ze nic takiego nie znajdzie. Zobaczyla prawde, choc nadal nie chciala w nia uwierzyc. -Czego wlasciwie szukacie? - zapytala. -Pism Septerna - odpowiedziala Erienne natychmiast. - Czegokolwiek, co pomoze nam zamknac portal wymiarowy. Duzy. Kerela skinela glowa, ale rozlozyla rece. -Oczywiscie udziele wam pozwolenia. Bez watpienia Barras potwierdzi wasze slowa, kiedy juz zakonczy cokolwiek ma tam do zrobienia. Proponuje byscie zaczeli w Sercu, jak tylko skoncza sie Polaczenia. Barras przeniosl tam wiele kluczowych tekstow, w tym sporo prac Septerna. Ale biblioteka ma ponad sto jego prac i zwiazanych z nimi opracowan. Mag tam pracujacy pomoze wam, ale moga to byc dlugie poszukiwania. -Mamy najwyzej dwa dni - dodal Ilkar, wstajac. -Tymczasem, jezeli pozwolicie - Hirad zwrocil sie do generala Karda - mysle, ze moglby pan skorzystac na rozmowie ze mna i Bezimiennym. Jezeli mamy dla ciebie walczyc, musimy miec glos w sprawie planu obrony. Kard zaperzyl sie: -Doskonale wiem, jak prowadzic obrone przed oblezeniem. -Nie watpie. Ale jestesmy Krukami - odparl Hirad. - I uczestniczylismy w wiekszej ilosci oblezen, niz mozesz to sobie wyobrazic. Po obydwu stronach. Prosze, nalegam. Kerela polozyla dlon na ramieniu Karda i skinela glowa. -Powinnismy skorzystac ze wszystkiego, co moze nam pomoc. Kard, po chwili, zgodzil sie. -Dobrze, chociaz watpie byscie dokonali zmian w moim planie. -Ja rowniez. Ale jezeli uda nam sie ulepszyc choc jedna jego czesc, to warto sprobowac. Bezimienny jest w szpitalu. Kard wskazal w strone drzwi. -Chodzmy. Wesmeni nie beda czekac zbyt dlugo. * * * Bezimienny ulozyl Willa na lozku w pustym na szczescie szpitalu. Wiedzial, ze zadne oklady, kompresy i mikstury nie mogly tu nic zdzialac. Will potrzebowal specjalnej pomocy.Thraun przysiadl z boku lozka, od czasu do czasu lizac twarz zlodzieja, ale glownie tylko patrzac. Zolte oczy byly duze i wilgotne, a wyraz pyska rozpaczliwy. Bezimienny wyjasnil krotko, co spowodowalo stan Willa, a potem glaskal wilka, patrzac, jak jego przyjaciel jest badany. Szpital byl niewielkim budynkiem z kamienia, przykrytym dachowka. Sciany obwieszone zostaly jasnymi gobelinami i mialy sporo okien. Dwadziescia wygodnych lozek stalo w dwoch rownych rzedach, ale Bezimienny wiedzial, ze wkrotce rannych bedzie trzy albo cztery razy tyle i ten budynek z pewnoscia nie wystarczy. W glebi pomieszczenia, gdzie lezaly stosy zapasowej poscieli, znajdowal sie duzy kominek, dostarczajac lagodnego blasku plomieni i ciepla tak potrzebnego dla pacjentow i leczniczych masci. Bezimiennemu bylo naprawde zal Willa. Znal zbyt dobrze przerazenie, kiedy demony chwytaly pazurami dusze. Zywy czy martwy, nie mialo to znaczenia. Dusza znajdowala sie w ciele do momentu, gdy na dobre opuszczala swiat smiertelnych. Dusza Willa nie zostala zabrana, ale demony z pewnoscia jej dotknely. I wlasnie lodowaty dotyk demonicznego pazura gleboko w samym wnetrzu istnienia sprawil, ze Will lezal teraz w glebokim szoku. Cudem bylo nawet to, ze jego mozg nadal nakazywal plucom oddychac. Bezimienny byl niemal pewien, ze zlodziej umrze, a kiedy uzdrowicielka zakonczyla probe nawiazania kontaktu z pogrzebana swiadomoscia Willa, smutny wyraz jej twarzy wystarczyl mu za potwierdzenie. -I co? - zapytal jednak. Uzdrowicielka odsunela sie na bok, by przepuscic dwie kobiety przydzielone do szpitala, ktore mialy zadbac o wygode Willa, a potem spojrzala na wojownika. Byla wysoka i smukla, miala krecone, siwe wlosy, dlugie palce i twarz naznaczona wiekiem. -Nigdy nie spotkalam sie z tak zablokowana swiadomoscia. Chociaz oddycha, trudno mi uwierzyc, ze jego dusza jest nadal w ciele. Nie moge nawet uslyszec jego umyslu, nie mowiac juz o kontakcie. Jego mozg utrzymuje go przy zyciu, ale jak dlugo to potrwa, trudno powiedziec, ale niezbyt dlugo. - Spojrzala na Thrauna, tak jak juz wiele razy przedtem. -Nie przejmuj sie nim. Mysle, ze rozumie, ze probujesz pomoc, a na pewno zdaje sobie sprawe, ze Will jest powaznie chory. Wiec jak dlugo? - Bezimienny zobaczyl, ze Hirad w towarzystwie julatsanskiego generala weszli do szpitala i skierowali sie prosto do niego. -Zanim sie obudzi czy zanim umrze? -Mysle, ze oboje wiemy, jak malo prawdopodobne jest to pierwsze - powiedzial Bezimienny. Uzdrowicielka usmiechnela sie smutno i skinela glowa. -Coz, ujme to tak: jezeli w ciagu jednego dnia nie zacznie wracac do zdrowia, przeniose go gdzie indziej, zeby w spokoju umarl. Lozko tutaj bedzie nam potrzebne, a po takim czasie, sadze, ze nie bedzie juz wiedzial, jak odzyskac swiadomosc. Bezimienny przykucnal obok smutnie spogladajacego na niego wilka. -Nie wiem, czy mnie rozumiesz, Thraun, ale nadchodzi bitwa. By pomoc Willowi, musisz walczyc z nami. Potrzebujemy cie, a Will potrzebuje czasu. Thraun nawet nie mrugnal, tylko patrzyl przez chwile w oczy Bezimiennego, a potem ominal go i podszedl do lezacego Willa. Polizal go po twarzy i ulozyl sie przy lozku obok jego glowy. Bezimienny wstal, podpierajac sie. Zauwazyl, ze liczne ranki na jego ramionach znikaja powoli pod wplywem Leczniczych-Dotykow Ilkara i Erienne. -No coz, warto bylo sprobowac - rzekl, podchodzac do generala Karda i Hirada, ktory przeszedl podobna do niego kuracje. - A teraz sprawa oblezenia, tak panowie? - mezczyzni pokiwali glowami. - Proponuje przy kubku kawy - wskazal palenisko w glebi szpitala, gdzie zawieszono kilka niewielkich garnkow. Kiedy usiedli wygodnie, Bezimienny podal dlon Kardowi, a ten uscisnal ja mocno. -Przepraszam, ze nie przedstawilem sie wczesniej. Jestem Bezimienny. Kard usmiechnal sie. -Wiem. Nazywam sie Kard i jestem dowodca sil Julatsy. -Musimy sie streszczac - pospieszyl Bezimienny. -Dobrze. Trwa Polaczenie majace poinformowac wszystkich znajdujacych sie o dzien drogi stad, ze potrzebujemy pomocy. Jeden z waszych magow, Ilkar, podal mi imie kobiety, z ktora mozemy sie skontaktowac. -Pheone. -Tak. Potem zaczekamy na nieunikniony alarm wsrod Wesmenow na wiezy, zanim zaczniemy atak. -Dlaczego czekamy? - zapytal Hirad. -Bo kazda chwila przyblizy nadejscie pomocy. A bez niej z pewnoscia przegramy. -Ale czekanie na nich i tak jest bledem - pokrecil glowa Bezimienny. - Twoi ludzie sie niecierpliwia, a poza tym tracimy element zaskoczenia, na czym tak ci zalezy. Atakujcie, kiedy bedziecie gotowi. Zniszcz wieze, zanim jeszcze beda w stanie oglosic alarm i wyprowadz ludzi na ulice od razu po pierwszej salwie zaklec, jezeli to wlasnie zamierzales zrobic. -Ale... - zaczal Kard. -Twoj plan byl dobry, generale, i Dordovanczycy z pewnoscia potrzebuja jak najwiecej czasu, ale pomysl o efekcie, jaki wywrze to na Wesmenach. Zanim jeszcze zorientuja sie, ze Calun zniknal, zabijamy ich w miejscu, gdzie spia, wokol ich ognisk. A nim zorganizuja jakas obrone, jestesmy z powrotem za murami i czekamy na nich. Co dalej? - Bezimienny zachecil Karda do mowienia. General skinal glowa. -Widze w tym sens. Pozniej utrzymujemy ich jak najdalej zakleciami, nie pozwalamy na zorganizowanie ataku. -Dokladnie, ale musimy uderzyc jak najmocniej na poczatku. Niech boja sie zblizyc - przekonywal Bezimienny. - Po pierwszym ataku magowie musza zmieniac pozycje. Wesmeni nie moga sie zorientowac, skad nastepnym razem nadleca zaklecia. -Dobrze - zgodzil sie Kard, choc wygladal na nieco urazonego - ale musze oczyscic przejscia na murach z ludzi. -I dobrze. Zolnierze moga stac na dole, czekajac na wezwanie. Chociaz warto zatrzymac lucznikow na blankach - powiedzial Hirad. - Pamietaj, jezeli wasz blyskawiczny atak na ulicach sie powiedzie, Wesmeni beda juz zdezorganizowani, a ich morale oslabnie. Zmontowanie prawdziwego oblezenia i ataku zajmie im kilka godzin. Jezeli jeszcze zadasz im straty, kiedy zaczna sie zblizac do murow, opoznisz ich tym bardziej. Tylko musisz odpowiednio wykorzystac magow. Bezimienny usmiechnal sie i wyciagnal reke, by uscisnac ramie Karda. -Generale, nie podwazamy twego autorytetu ani zdolnosci, dodajemy tylko nasze doswiadczenie. W ilu oblezeniach brales dotychczas udzial? -To jest pierwsze - przyznal Kard. Oczy mu zablysly, a na twarzy pojawil sie zabawny grymas. Rozesmial sie. -Wiec, jak dotad, wykonales fenomenalna robote - uznal Bezimienny. - My spedzilismy wieksza czesc naszej dziesiecioletniej kariery, walczac w murach albo przed nimi. -W takim razie ciesze sie z waszych rad - odpowiedzial Kard. -To sprawi, ze wszyscy dluzej pozyjemy - dodal Hirad. -Jest jeszcze cos - Kard oproznil kubek z kawy. - Senedai, lord Wesmenow, ma jencow z Julatsy, prawdopodobnie tysiace. Obiecal ich zabic, jesli go oszukamy, a to wlasnie zamierzamy zrobic. -Nie sadzisz, ze bedzie zbyt zajety problemami, jakich mu przysporzysz, zeby sie o nich martwic? - zapytal Hirad. -Tak tez powiedzialem Radzie, ale szczerze mowiac, watpie w to. Ma tam przynajmniej pietnascie tysiecy wojownikow. Jestem prawie pewien, ze moze wyznaczyc kilku do zlikwidowania potencjalnego problemu. -Sa jacys magowie posrod tych jencow? - Bezimienny zmarszczyl brwi. -Sadze, ze tak, ale siedza cicho - odparl Kard. - Inaczej Senedai juz by ich dawno zabil. Jest bezwzgledny, udowodnil to, mordujac jencow w Calunie. -Czy jakies Polaczenie jest skierowane na nich? Gdzie beda ich trzymac? - zapytal Bezimienny, widzac, ze Hirad ma na koncu jezyka te same pytania i ze doszedl do podobnego wniosku. -Na poludniu miasta. Prawdopodobnie w spichlerzu. To jedyny budynek zdolny pomiescic tylu ludzi, ilu, jak sadze, trzyma Senedai. Z oczywistych przyczyn teren ten bedzie wiec chroniony. Jezeli chodzi o Polaczenie, to nie mozemy ryzykowac. Nie chcemy, by jency albo Wesmeni dowiedzieli sie, co planujemy, zanim nastapi atak. Bezimienny wymienil szybkie spojrzenie z Hiradem, ktory uniosl brwi i skinal glowa. -Uwolnimy ich - oswiadczyl olbrzymi wojownik. - Ale wymaga to niewielkiej zmiany twoich planow. -Jak? - zapytal Kard. -Zostaw to Krukom - powiedzial Hirad. - Wiemy, co robimy. Kard skinal glowa. -Jezeli chcecie te dzialke, jest wasza. * * * Polaczenia okazaly sie obiecujace. Pheone, z ktora juz wczesniej kontaktowali sie Krucy, byla w grupie dwustu Julatsanczykow wraz jedenastoma innymi magami. Posuwali sie w strone przypuszczalnego miejsca obozowania Dordovanczykow i mogli zaatakowac Wesmenow otaczajacych miasto za jeden dzien.Dordovanczycy takze zostali odnalezieni. Dwa i pol tysiaca piechoty, pieciuset jezdzcow i piecdziesieciu magow. Planowali juz odwrot do Dordover z powodu sil wesmenskich gromadzacych sie przy Kamiennych Wrotach, ale teraz otrzymali rozkaz powrotu do Julatsy. Zlokalizowano takze trzy luzne grupy zolnierzy, mieszkancow miasta i magow, w sumie moze stu piecdziesieciu ludzi. Wszyscy otrzymali wskazowki co do planow obrony. To, czy dolacza do bitwy, zalezalo glownie od tego, czy uda im sie odnalezc Dordovanczykow. Julatsanczykom i Krukom zostal wiec przynajmniej jeden dzien, zeby powstrzymac Wesmenow, ktorych sily przewyzszaly ich tak znacznie. Kard wierzyl, ze to mozliwe. Wszystko zalezalo od morale wojska, skutecznego uzycia magow, a przede wszystkim od ogolnego ducha walki w kolegium. To zas wiazalo sie z planem Krukow i uwolnieniem jencow przetrzymywanych, jak sadzono, w spichlerzu. Kolegium cieszylo sie usmiechem losu po raz pierwszy od upadku miasta. Wiesci o tajemniczym pojawieniu sie Krukow rozniosly sie jak ogien, powodujac usmiechy i uwagi o dobrych omenach. Podobno Krukom zawdzieczano nawet slepote, jaka najwyrazniej dotknela Wesmenow na wiezy obserwacyjnej. W godzine po zniknieciu Calunu nadal nie zdawali sobie sprawy z bezbronnosci tych, ktorych pilnowali. Wkrotce, przynajmniej dla nich, mialo byc juz za pozno. Grupa szesciu magow nadchodzila od strony Wiezy. Choc bylo jeszcze prawie ciemno, swit mial wkrotce nadejsc. Na dziedzincu panowala cisza, poza ledwie slyszalnym brzekiem naczyn w kuchni, trzaskiem swiezo rozpalanych palenisk i delikatnym skrzypieniem swiezo naoliwionego lancucha studni, kiedy wyciagano zapasy wody z podziemnych zrodel. Na pierwszy rzut oka byly to zwykle, choc tak misternie zorganizowane przygotowania do nadejscia switu. Dokladnie tak, jak zyczyl sobie Kard. A jednak zza kazdych drzwi wygladal kapitan albo porucznik, gotowy poprowadzic swych ludzi do odpowiedniej bramy. Magowie obserwatorzy przygotowywali Skrzydla-Cienia, a Krucy, ukryci pod poludniowa brama, czekali. Hirad i Bezimienny trzymali gotowa bron, Ilkar i Erienne sposobili sie do rzucania odpowiednio Pancerza-Ochrony i Ognistego-Deszczu, a Denser - wlasnych Skrzydel-Cienia. Mial kierowac Krukami. Byl to najlepszy sposob, by uniknac niepotrzebnej konfrontacji. Szesciu magow kroczylo swobodnie przez dziedziniec. Ich ciala wygladaly na odprezone, ale ich umysly byly napiete od przygotowanych zaklec. Wesmenska wieza obserwacyjna miala stalowe opancerzenie na nizszych poziomach, ale platforma byla otwarta, choc otoczona siatka majaca chronic przed strzalami. Nie bylo zadnego ostrzezenia. W jednej chwili magowie szli, a w drugiej zatrzymali sie i na niebie zajasnial tuzin Kul-Plomieni. Dodatkowy czas przygotowania dodal im szybkosci i celnosci. Ostre swiatlo poplynelo nad dziedzincem, kierujac sie ku bezbronnym Wesmenom na wiezy. Za pomaranczowym blaskiem ciagnal sie cien, powodujac niesamowite wrazenie. W kolegium na krociutka chwile zapadla kompletna cisza. Potem Kule dosiegly celu. Niebo nad Julatsa rozblyslo, kiedy platforme zalal pomaranczowy ogien. Palil drewno i cialo, pochlaniajac wszystko z rowna zarlocznoscia. Plomienie wystrzelily ku gorze, obejmujac dach wiezy, podczas gdy na platformie Wesmeni wrzeszczeli i miotali sie w straszliwej agonii. Jeden z nich przelecial przez rozdarta siatke i spadl, ciagnac za soba ogon dymu i ognia. A kiedy pojedynczy, rozpaczliwy glos dzwonu alarmowego zabrzmial ponuro posrod nocy i krzykow umierajacych, kolegium obudzilo sie do zycia. Kard i jego kapitanowie wykrzykiwali rozkazy. Zolnierze i cywile ruszyli ku blyskawicznie otwartym bramom. Krucy jako pierwsi dotarli na ulice Julatsy. Denser, z magicznie wzmocnionym wzrokiem, lecial wysoko ponad i przed nimi. Z tylu nadchodzil oddzial szesciuset zolnierzy i trzydziestu magow defensywnych. Na polnoc ruszylo czterystu zolnierzy i dwudziestu magow, pozostawiajac kolegium chwilowo bez obrony wojskowej, ale nie bez magii. W czasie, gdy wokol murow unosil sie Calun-Demonow, Senedai oddelegowal czesc sil poczatkowo kompletnie otaczajacych kolegium, prawdopodobnie kwaterujac ich w duzo wygodniejszej okolicy zdobytych budynkow. Jednak krag posterunkow nadal zamykal wszystkie drogi prowadzace od wybrukowanego pierscienia wokol murow kolegium, w miejscach, gdzie przecinaly sie z ulicami miasta. Tu musialo dotrzec pierwsze uderzenie. Hirad prowadzil Krukow przez brukowany pierscien do glownej ulicy prowadzacej do dzielnicy przemyslowej. Wesmenscy straznicy przed nimi wykrzykiwali ostrzezenia i dobywali broni. Odpowiedzialy im okrzyki z kilkunastu innych miejsc, ale fala Julatsanczykow miala wkrotce zmiesc pierwsza, slaba linie nieprzyjacielskiej obrony. -Krucy! - zaryczal Hirad. - Za mna Krucy! - Popedzil przed siebie, majac po lewej Bezimiennego, a tuz za soba Ilkara. -Tarcza gotowa - elf zwrocil sie do Erienne - nie rzucaj. -Wstrzymuje. Na drodze stanelo im czterech Wesmenow. Na ich twarzach malowala sie niepewnosc przemieszana z dezorientacja. Hirad doskoczyl, rabiac mieczem na wysokosci piersi. Jego cel cofnal sie, wyciagajac miecz w beznadziejnej probie bloku. Barbarzynca odepchnal bron i uderzyl go glowa w twarz, miazdzac mu nos. Bezimiennemu poszlo nieco lepiej. Miecz zlamal bron przeciwnika i zatopil sie w jego barku. Hirad slyszal pekajace kosci. Widzac, ze wrog chwyta sie za twarz, Hirad cial mieczem w gore i w prawo, trafiajac w brzuch Wesmena, ktory wlasnie wznosil topor do uderzenia, i dobijajac go pchnieciem w serce. Zawrocil ostrze i rabnal w kark mezczyzne ze zlamanym nosem, podczas gdy Bezimienny wymierzyl potezny cios piescia w podbrzusze czwartego Wesmena, a potem przebil mu gardlo. Denser wyladowal za nimi. -Pierwsza alejka na lewo. Idzcie tamtedy, a potem w pierwsza na prawo. Chwilowo jest tam spokojnie, ale Wesmeni sie budza. Musimy sie spieszyc. Erienne, wszystko w porzadku? Skinela i wskazala na glowe, gdzie krylo sie przygotowane ognisko many do Ognistego-Deszczu. Denser ponownie uniosl sie w powietrze, a Krucy pobiegli dalej, pozostawiajac Julatsanczykom zadanie oczyszczenia im drogi powrotnej. Hirad chwycil galaz z ogniska i ruszyl waska alejka, rozswietlajac ta prowizoryczna pochodnia cienie przed nimi. Za soba slyszal okrzyki budzacych sie Wesmenow, odglosy alarmow i szczek stali, oznaczajacy, ze wojownicy Julatsy przystapili juz do walki z tymi, ktorzy odebrali im miasto. Co chwila dobiegaly ich dzwieki eksplozji, zgluszone nieco murami po obu stronach alejki, a na niebie pojawialy sie krotkie rozblyski odleglych Kul-Plomieni i poswiata Ognistego-Deszczu. Skrecajac w kolejna ulice, szersza i lepiej wybrukowana, Hirad zobaczyl lecacego przed nimi Densera. Xeteskianin skrecil ostro w prawo i zanurkowal nisko, pedzac z powrotem ku Krukom. Wyladowal przed Hiradem i barbarzynca natychmiast sie zatrzymal. -To latwiejsze niz myslalem. Spichlerz jest przy koncu tej ulicy, za sporym placem. Jest strzezony, a poniewaz alarm juz sie rozprzestrzenil, to swiatla pala sie w oknach wszystkich budynkow. Ale ci Wesmeni, ktorzy juz sa na nogach, biegna prosto do kolegium. Jezeli sie pospieszymy, mozemy... Ponad rosnacy gwar bitwy i huk zaklec uderzajacych w ludzi i budynki, wznioslo sie donosne wycie. Dlugie, pelne gniewu i zalu, po chwili zmienilo sie w przeszywajace skomlenie, zakonczone poteznym warknieciem odbijajacym sie echem posrod murow. Na ulamek sekundy w Julatsie zapadla cisza, a potem bitwa rozgorzala na nowo. -Tarcza opuszczona - oznajmil Ilkar. - Na piekielne demony, co to bylo? -O bogowie - powiedziala Erienne, najwyrazniej wypuszczajac ognisko swojego zaklecia. - To Thraun. -Will - wyszeptal Bezimienny. - Biedny Will. Kolejne wycie rozdarlo powietrze. -Co on zrobi? To znaczy, Thraun? - zapytal Ilkar. -Nie wiem - odparla Erienne - ale mysle, ze powinnismy wracac jak najszybciej. Jezeli kogos poslucha, to tylko nas. -Ale najpierw musimy wydostac tych jencow. Dobra - Hirad spojrzal na Densera, z ktorego plecow wyrastaly dumne skrzydla - Erienne, lec z Denserem, jezeli bedzie w stanie cie utrzymac. Twoje zaklecia prawdopodobnie najlepiej kierowac z powietrza. Ilkar, prosze o Kule-Plomieni, potem dobadz miecza. Nie mozemy zmarnowac kolejnej tarczy. Pozniej zajmiemy sie Thraunem i dopelnimy Czuwania przy Willu. Hirad, przygnebiony chwilowo utrata kolejnego Kruka, oczyscil umysl i skupil sie na ich obecnej sytuacji. -Za mna, Krucy! Po raz trzeci rozbrzmialo donosne wycie, tym razem posrod budynkow miasta. Wilk byl na ulicach Julatsy. ROZDZIAL 24 Dystran zaklal i rzucil ksiega o ziemie. Oparl sie o balustrade tarasu na Wiezy, ktora odebral Styliannowi, i modlil sie, by zemsta piekiel jak najszybciej dosiegla bylego wladce Xetesku.Wiedzac, ze Styliann zyl nadal po przejeciu przez niego wladzy w kolegium, on i jego stronnicy doskonale zdawali sobie sprawe ze znaczenia, jakie mieli Protektorzy dla utrzymania tej wladzy. A jednak, dokladnie pod nim, na starannie przystrzyzonym trawniku, stala cala armia Protektorow, milczaca, potezna i przerazajaca. Czekali. Na poczatku Dystran nie uwierzyl slowom Stylianna i powrocil do przerwanego snu. Ale wkrotce gwaltowne stukanie do drzwi sprawilo, ze popedzil do pracowni i na taras, by ujrzec, jak Protektorzy opuszczaja koszary. Niespiesznym krokiem maszerowali posrod chlodnej, wietrznej i rozswietlonej pochodniami nocy. Blask ognia odbijal sie w ich maskach, wypolerowanych skorzanych pancerzach i zapinkach butow. Zgromadzili sie wszyscy w ciagu godziny, ale Dystran nie przygladal sie temu. Wpadl do pracowni, chwycil Ksiege Namiestnictwa i zaczal ja goraczkowo kartkowac. Akt Wybrania byl latwy do odnalezienia. Ale w swojej dumie i zadowoleniu z osiagnietego sukcesu i pozycji nie pofatygowal sie, by go wczesniej przeczytac. Zapis formul niezbednych do Aktu byl jednym z najnowszych dziel kolegium, napisanym przez Stylianna i zaprojektowanym tak, by jego anulowanie bylo dlugim i zlozonym procesem. Zanim Dystran przestudiowalby go szczegolowo, zebral Siodmy Krag i dopelnil medytacji, mineloby co najmniej osiem dni. I dlatego teraz Ksiega spoczywala na ziemi, a wiatr powoli przewracal zapisane stronice. -Musimy ich zatrzymac - wyszeptal. -Co zamierzasz? - zapytal jeden z jego starszych doradcow, siwowlosy mag imieniem Ranyl. -Na poczatek mozemy zabezpieczyc bramy Magicznymi-Ryglami. - Dystran machnal reka w ich kierunku. -A oni po prostu rozniosa je w drzazgi - odpowiedzial Ranyl. - Zadne zaklecie blokujace nie utrzyma ich pod kontrola, a na agresje odpowiedza, atakujac zrodlo rozkazow. A to oznacza ciebie - glos starego maga byl cichy, ale brzmial pewnie. - Tam na dole jest czterystu siedemnastu Protektorow i wszystkich chronia naturalne magiczne tarcze. Wiem, na kogo bym stawial w walce. -Wiec co mozemy zrobic? - w glosie Dystrana czaila sie nuta rozpaczy. -Wypuscic ich, a potem anulowac Akt Wybrania. Albo wyslac zabojce, by wyeliminowal Stylianna. To jedyne dwa sposoby, by odzyskac kontrole nad Protektorami. Dystran parsknal. -Zabojce? Niedlugo Styliann bedzie otoczony ponad pieciuset Protektorami. Wszyscy Wesmeni na Balai mieliby problem z dostaniem sie do niego. Ranyl pochylil sie, podniosl Ksiege Namiestnictwa i uderzyl nia o piers Dystrana. -W takim razie, panie, pokornie proponuje, bys czytal dalej. Pod nimi armia Protektorow ruszyla, jakby wydano jej bezglosny rozkaz, rowno, niczym jeden organizm. Dystran zadrzal i serce zaczelo mu szybciej bic. Z kazdym krokiem i kazdym ruchem ramienia od Protektorow promieniowala sila. Pod okiem mieszkancow przebudzonego gwaltownie kolegium ruszyli do poludniowej bramy. Dystran pokrecil glowa, twarz mial napieta ze strachu i niepokoju. Widzial, jak coraz wiecej pytajacych twarzy zwraca sie ku niemu i Ranylowi. Przy bramie prowadzacy Protektor stanowczo odepchnal na bok straznika, odsunal blokujaca sztabe i z pomoca trzech innych otworzyl ciezkie, okute zelazem wrota. Nie zatrzymujac sie wiecej, Protektorzy wymaszerowali na ulice Xetesku. Dystran z latwoscia mogl sobie wyobrazic smiech Stylianna. * * * Lord Tessaya patrzyl z zacisnietymi ustami, jak Styliann i jego straszliwy oddzial uchodza na polnoc, podczas gdy wesmenscy wojownicy formowali sie posrod gromkich rozkazow jego oficerow. Przywolal najstarszego ranga generala, czlowieka o imieniu Adesellere.-Chce, by cztery tysiace ludzi ruszylo w pogon, nim swit rozjasni niebo. Nie pozwolcie im uciec. Wyslij poslancow do Riasu, chce miec tu piec tysiecy z jego tysiecy, do jutra. On sam powinien takze natychmiast tu przybyc. Ty masz osobiscie zorganizowac zewnetrzna obrone Kamiennych Wrot, przeleczy i okolic. Ja za dwa dni ruszam do Koriny. Dopilnuj, by kazdy dowodca mial ptaki do przenoszenia wiesci. Zrozumiales? -Tak, panie - sklonil sie Adesellere. Byl starym, ale wyprobowanym oficerem. Glowe mial zupelnie lysa, a cialo pokryte bliznami. W walce byl zaciekly i okrutny. - Czy chcesz, bym pozostal z obrona, panie? Tessaya skinal glowa i polozyl mu dlon na ramieniu. -Jestes jednym z niewielu, ktorym moge ufac. Za magiem wyslij Bedelao. Ja przekaze wiesci do zwiadowcow na polnocy i poludniu. Mam nieprzyjemne wrazenie, ze bedziemy musieli zmienic nasze plany. Nie wszyscy z moich braci lordow wywiazali sie wlasciwie ze swych zadan. -Nie zawiode cie, Tessayo. -Nigdy tego nie zrobiles. Mozesz odejsc. Tessaya patrzyl, jak general biegnie, wykrzykujac rozkazy do porucznikow probujacych zaprowadzic jako taki porzadek w szeregach wojownikow. Sprawy nie szly tak, jak zaplanowal i klal w duchu, zastanawiajac sie, gdzie i w ktorym momencie popelnil blad. Z pewnoscia zniszczenie WiedzMistrzow mialo ogromne znaczenie, ale chodzilo o cos wiecej. Atak na Julatse nie przebiegl wystarczajaco gladko, a na poludniu Taomi najwyrazniej poniosl porazke. Mieszkancy wschodniej Balai powinni nie miec zadnych szans, ale pozostawalo faktem, ze Wesmenom nie udalo sie osiagnac w pelni ani jednego konkretnego celu. Jezeli jego obraz sytuacji nie byl kompletnie bledny, to general Darrick, baron Blackthorne i Krucy nadal zyli i walczyli. A teraz jeszcze, jezeli pogon poniesie kleske, Styliann powroci do Xetesku, dodajac sil i ducha magom. Warunki zmuszaly Tessaye do dzialania i nie podobalo mu sie to. Senedai musial dalej okupowac kolegium, Adesellere musial powstrzymac wszelkie natarcia z poludnia, a wyprawa jego samego na czele dziesieciu tysiecy Wesmenow do Koriny musiala byc sprawna i bezbledna. Nadal mogl zdobyc Korine. Ogromna stolica, nurzajaca sie w swym sukcesie i bogactwie, miala niewiele czasu na zorganizowanie obrony. Z pewnoscia stawia opor, ale bez wsparcia kolegiow i armii poludnia, wiedzial, ze moze ich pokonac. Ale nie mial byc to marsz pelen chwaly, jaki zaplanowal i o jakim marzyl, marsz przez dymiace ruiny kolegiow. I za to ktos musial mu zaplacic. Drogo zaplacic. * * * Flotylla malych i srednich statkow z ludzmi Darricka na pokladzie przekroczyla trzy czwarte zatoki Gyernath, kiedy od strony poludnia rozbrzmialy alarmujace okrzyki. Darrick natychmiast przyjrzal sie plazy do ktorej sie zblizali, ale byla pusta. A jednak na kilku lodziach plynacych na prawo od niego zapanowalo lekkie zamieszanie. Widzial, jak ludzie, albo moze raczej elfy, wskazuja ku poludniu.Spojrzal, ale poczatkowo niczego nie dostrzegl. Dopiero gdy plynaca obok dwumasztowa lodz calkowicie odslonila mu widok, zobaczyl ich. U brzegow Gyernath krazyly zaglowce. Najpierw dwa, a potem cztery. Wszelkie odglosy na lodziach ucichly. Jego ludzie patrzyli na zblizajaca sie ku nim flote. W miare jak patrzyl, dostrzegal wiecej zagli, pojawialy sie z wiatrem niczym duchy. Bezglosni lowcy, szybcy i zabojczy. -Na bogow morza - szepnal. Odwrocil sie do swego zastepcy. - Elfy i magowie musza mi powiedziec, kto to jest. I to szybko. - Mezczyzna odbiegl, wykrzykujac imie, ktorego Darrick juz nie uslyszal. Przywolal sygnalistow. -Flagi do zmiany kursu. Ostro na polnocny wschod. Jezeli to Wesmeni, musimy zachowac jak najwiekszy dystans. Rozkazy zostaly przekazane i flota Darricka zmienila kurs, kierujac sie ku bardziej nierownemu brzegowi. Niemal natychmiast wieksza flota, skladajaca sie glownie z troj masztowcow, dostosowala do nich swoj kurs. Zblizali sie, i to szybko. Widzial na masztach i burtach male proporce sygnalowe, a takze niewielkie figurki ludzi na olinowaniu. I twarze na pokladach. Tysiace twarzy. Ledwie zdazyliby dotrzec do ladu, zanim zostaliby przechwyceni. A pojawialo sie coraz wiecej statkow. Teraz musialo byc ich ponad dwa tuziny. Jezeli to Wesmeni, to kawaleria czterech kolegiow byla skonczona. Z lewej strony Darricka jedna z kobiet-magow uniosla sie w powietrze na Skrzydlach-Cienia przystosowanych do duzej wysokosci i szybowania. General sledzil jej lot na poludnie, w strone zblizajacej sie floty, czekajac tylko na roj strzal, majacych sprowadzic ja na dol. Panowala cisza. Slyszal jedynie skrzypienie drewna, szelest zagli i plusk wiosel. Kobieta leciala dalej. Darrick zdal sobie sprawe, ze wstrzymuje oddech. Trzy punkty oderwaly sie od pokladow prowadzacych zaglowcow. I nie byly to strzaly, ale magowie. Posrod kawalerzystow rozlegly sie okrzyki radosci, a Darrick usmiechnal sie z ulga. Wesmeni nie mieli magow. Kimkolwiek wiec byli nieznajomi, byli przyjaciolmi. Oczy wszystkich spoczely na czworce magow krazacych na niebie. O czymkolwiek rozmawiali, wydawalo sie to trwac wiecznosc. Darrick z niecierpliwosci zazgrzytal zebami. W koncu jednak kobieta stanela z powrotem na pokladzie. W jej oczach blyszczal entuzjazm, a jej ladna, choc pobrudzona twarz nabrala kolorow. Zaczela mowic, nim jeszcze zlapala oddech, wyrzucajac z siebie radosny, acz niezrozumialy potok slow. Darrick rozesmial sie i polozyl jej dlonie na ramionach. -Spokojnie i wolniej - powiedzial. Skinela glowa i wziela gleboki oddech, usmiechajac sie szeroko. -Przepraszam, panie. Ale ulga, jaka czuje... -Jak my wszyscy - przerwal Darrick. - A teraz powiedz nam, kim sa nasi nowi przyjaciele. -To armia Gyernath. A na jej czele baronowie Blackthorne i Gresse. Tym razem donosny smiech Darricka odbil sie gromkim echem posrod spokojnych wod zatoki. Uderzyl dlonia o maszt, przy ktorym stal. -Nie wierze! - zawolal. - To spotkanie bedzie prawdziwa przyjemnoscia. Rozkazal, by dac sygnal do powrotu na poprzedni kurs i odwrocil sie ku burcie. Z szerokim usmiechem na ustach oczekiwal spotkania z dwoma niezwyklymi baronami. Niedlugo przed poludniem obie floty staly juz zakotwiczone tak blisko brzegu, jak to tylko bylo mozliwe. Liczne szalupy i plytkie barki transportowe z Gyernath przewozily ludzi i konie pod czujnym okiem krazacych w powietrzu magow, a Darrick stapal po skrzypiacym piasku, kierujac sie w strone Blackthorne'a i Gresse'a. Baronowie stali ramie w ramie, patrzac, jak plaze zapelniaja sie zolnierzami. Zdecydowanie bylo widoczne w ich ruchach i na twarzach. Kiedy Darrick sie zblizyl, przerwali rozmowe i wyszli mu na spotkanie, wyciagajac dlonie na powitanie. General uscisnal je serdecznie. -Co za szczesliwy zbieg okolicznosci - powital ich Darrick. - Planowalem dotrzec do Gyernath, zebrac armie i ruszyc do Kamiennych Wrot. A teraz dowiaduje sie, ze dwoch z naszych podobno nieczulych na nic baronow oszczedzilo mi siedmiu dni podrozy, a armia znajduje sie na tej plazy. -Nieczulych, slyszales Blackthorne? Co ty na to? - zapytal Gresse, drapiac sie w podbrodek. -Poczatkujacy, mlodzi generalowie, z sianem zamiast mozgu zdarzaja sie nader czesto. Na szczescie, nie stoimy teraz przed jednym z nich - powiedzial Blackthorne. -Podobnie jak wy nie jestescie nieczuli na los Balai, choc nie mozna tego samego powiedziec o pozostalych czlonkach waszego zgromadzenia - Darrick sklonil sie lekko w podziekowaniu za komplement. Baronowie wymienili szybkie spojrzenia, a Gresse zmruzyl oczy. -Kiedy to wszystko sie skonczy, zostana podjete odpowiednie dzialania w tej sprawie. Ale na to przyjdzie czas pozniej. Teraz, generale, pozwol, ze opowiemy ci, czego dokonalismy i przedyskutujemy plany wyzwolenia Blackthorne. -Wyzwolenia? - serce Darricka podskoczylo i spojrzal na Blackthorne'a, ktory uniosl brwi. - Czy Wesmeni nie ruszyli prosto na Gyernath i Korine? -Nie - odparl Blackthorne. - Najwyrazniej potrzebowali mojego miasta jako punktu zaopatrzeniowego bardziej niz Gyernath. Dla ciebie to korzystne, skoro zamierzales zabrac tam armie. Duza czesc ich sil ruszyla na polnoc, do Kamiennych Wrot, ale nie dotarla tam. -Dosyc tych skrotowych opisow - zaproponowal Gresse. - Powinnismy usiasc i dokladnie to przeanalizowac. Chcemy byc u bram Blackthorne przed zmierzchem. Darrick czul, jak przepelnia go energia, jego cialo bylo silne i w swietnej formie. Ten nieoczekiwany usmiech losu wiele zmienial. Nie tylko Gyernath udalo sie odeprzec natarcie Wesmenow, ale wygladalo na to, ze linia zaopatrzenia polnoc - poludnie zostala zniszczona bezpowrotnie. Po raz pierwszy od czasu, gdy jechal przez Kamienne Wrota na pomoc Krukom, Darrick wierzyl, ze Balaia moze zostac wyzwolona z rak najezdzcow. Lecz wiare te oslabial rosnacy w nim niepokoj. Choc wedlug jego najswiezszych wiadomosci mieli jeszcze okolo dwudziestu dni, to czasu pozostalo niewiele. Wraz z brazowa plama na niebie Parvy rosl cien w poludnie, znaczacy moment nadejscia zaglady Balai ze strony armii smokow. Raz jeszcze zadanie uratowania kontynentu znalazlo sie w rekach Krukow i raz jeszcze Darrick musial sprobowac im pomoc, usuwajac z ich drogi Wesmenow. Teraz, gdy dotarl juz na Wschod, musial sie z nimi skontaktowac. Gdyby bowiem cos im sie stalo, tylko on i Styliann mogliby przekazac informacje o zagrozeniu kolegiom. A za grosz nie ufal bylemu wladcy Xetesku. * * * Sha-Kaan przysiadl ciezko w Sali Splotu, czujac nagle ciezar swoich ponad czterystu cykli. Elu-Kaan, jego wielka nadzieja na nastepce, lezal bliski smierci w korytarzu miedzywymiarowym, dogladany nareszcie przez swego Dragonite, starego elfiego maga, Barrasa. Wielki Kaan mial powazne watpliwosci, czy mistrzowskie starania Julatsanczyka i leczniczy strumien energii miedzywymiarowej wystarcza, by go ocalic, ale musieli sprobowac. Pomimo rozpaczliwego polozenia samego Barrasa.Sha-Kaan mogl przynajmniej wspomoc elfa wlasnym doswiadczeniem w kwestii charakteru licznych ran Elu-Kaana. Luski Wielkiego Kaana pokrywaly setki niewielkich zadrapan, jego oczy szczypaly od dotyku pazurow, a lodowate ugryzienia wewnatrz paszczy gasily jego ogien. Powoli zujac wiazki plomiennicy, doszedl do wniosku, ze dosc latwo uszedl z zyciem. Zaklecie ludzi powaznie oslabilo roj atakujacych go Arakhe. Elu-Kaan nie mial tyle szczescia, wpadl prosto w zasadzke demonow i odniosl straszliwe rany gleboko w gardle. One wlasnie najbardziej martwily Sha-Kaana, wiec kazal Barrasowi uleczyc je najpierw, jezeli tylko bedzie mogl. On sam potrzebowal teraz odpoczynku. W idealnej sytuacji odpoczalby we wlasnym korytarzu, pod opieka Hirada Coldhearta i Krukow, ale choc go to draznilo, rozumial, ze jest to niemozliwe. Musial wiec zadowolic sie energia Sali Splotu, a potem, gdy zmecza go juz gwar i halasy, odpoczywac w ciszy i spokoju Skrzydlatego Dworu. Byl obolaly od dlugotrwalego wysilku. Rany odniesione w bitwie z Naik nad poludniowymi rowninami nie zagoily sie jeszcze, a miesnie poruszajace skrzydlami dawaly o sobie znac, nawet gdy trzymal je zlozone. Przyjrzal sie swojemu cialu, zauwazajac z irytacja blednacy blask zlotych lusek. Kiedys tak jasne, ze blyszczaly w swietle kuli, teraz byly juz przyblakla oznaka wieku i zdrowia. Nie zaczely jeszcze schodzic, a jego skrzydla nadal byly swietnie nawilzone, ale nie mial juz zbyt wiele czasu. Jakas czesc jego duszy nie mogla sie co prawda doczekac dnia, kiedy nie bedzie musial dzwigac ciezaru przyszlosci Miotu na swym grzbiecie, ale pozostalo jeszcze tak wiele do zrobienia. Los ich wszystkich byl niepewny niczym kierunek wiatru. Sha-Kaan przelknal ostatnia bele plomiennicy i szykowal sie do wypoczynku w cieplym blocie, kiedy w jego umysle zabrzmial alarm. Odetchnal powoli i gleboko, wypuszczajac dym kacikami ust. W glebi duszy spodziewal sie, ze nie czeka go prawdziwy odpoczynek, ale mial nadzieje na krotka chociaz chwile wytchnienia. Chwyciwszy kolejna wiazke plomiennicy, przeniosl sie na zewnatrz Skrzydlatego Dworu, wykrzykujac wezwanie do Miotu. Widok wokol bramy miedzywymiarowej wstrzasnal nim do glebi. Choc liczba straznikow chroniacych szczeline zostala podwojona, wydawalo sie, ze jest ich przerazajaco niewielu w porownaniu z tym, z czym musieli sie mierzyc. Miot Naik nadchodzil w duzej sile i ze sprzymierzencami. Zewnetrzni obserwatorzy przeslali ostrzezenie przez siec umyslow Kaan, zmuszajac spiacych i obudzonych czlonkow Miotu do wspolnego dzialania i rozpoczecia planu obrony przygotowanego wczesniej przez Sha-Kaana. Ale sam Wielki Kaan musial najpierw odrzucic watpliwosci co do jego skutecznosci. Brama rozrastala sie o wiele szybciej niz w jego najgorszych przewidywaniach. Wrosla mocno w niebo nad Beshara, pochlaniajac jego krawedzie, by zaspokoic swoj nienasycony apetyt. Cienka warstwa chmur nachodzila na brame i Sha-Kaan wiedzial, ze wkrotce slaba widocznosc stanie sie kolejnym problemem obroncow. Po pewnym czasie szczelina musiala sie zapasc, taka byla natura jej niestabilnej struktury. Jednak ten moment mial nastapic dlugo po tym, jak Miot Kaan i Balaia uleglyby zniszczeniu. Rozpad bramy spowodowalby potezny wstrzas w calej przestrzeni miedzywymiarowej i zniszczenia w wielu swiatach, choc najstraszniejsze na ruinach samej Balai. Zblizywszy sie do krawedzi szczeliny, Sha-Kaan poczul jej moc w swoim umysle, jakby silny wiatr ciagnal go ku jej wnetrzu. Zrozumial, ze zblizala sie ostatnia bitwa. Jezeli Krucy nie dotra do Beshary przed kolejnym atakiem Naik, wszystko bedzie stracone. Wyslal mentalne powitania i rozkazy do pierwszych grup Kaan gotowych do walki. * * * Zbudowany z kamienia spichlerz Julatsy znajdowal sie na srodku brukowanego placu, ktory zapewnial bariere dla ognia, na wypadek gdyby okoliczne, przewaznie drewniane budynki zaczely sie palic. Tory odleglej historii sprawily, ze musial byc wytrzymaly. Kleski glodu w dawno minionych wiekach nieraz popychaly lud Julatsy do rozpaczliwych dzialan i krew niejednego zaglodzonego mezczyzny, ktorego rodzina umierala, splamila kamienie placu. I choc te czasy byly tylko odleglym wspomnieniem, to spichlerz - poza tym, ze nadal funkcjonowal - stal sie jakby ich swiadectwem i pamiatka.Krucy stali u wylotu ulicy prowadzacej prosto na plac. Nad nimi unosil sie Denser, trzymajac w ramionach Erienne, tak jak wczesniej Ilkara podczas walki z Wesmenami nad zatoka Triverne. Alejka byla rownolegla do glownej ulicy, wiodacej od spichlerza, przez poludniowy bazar, az pod mury kolegium. Wycie Thrauna ucichlo, ale odglosy walki zblizaly sie i halas we wszystkich dzielnicach Julatsy narastal. Hirad poprawil chwyt na mieczu. Musieli poruszac sie szybko, a Julatsanczycy z kolegium powinni byc przygotowani na ich przyjecie. Spichlerz mial jakies trzydziesci metrow szerokosci i dwa razy tyle dlugosci. Wesmeni pozostawili szesciu straznikow przed wejsciem i patrole przy ogniskach rozpalonych u wylotu czterech glownych ulic. Kiedy pojawila sie wyczekiwana okazja, Hirad skorzystal z niej natychmiast. Nieopodal uderzylo zaklecie, posylajac ku niebu jezory plomieni. Wesmeni, stojacy do tej pory obok dwoch najblizszych ognisk, pobiegli, by dolaczyc do walki toczacej sie niedaleko placu, na lewo od Krukow. Straznicy przy drzwiach do spichlerza zostali na miejscu, zdenerwowani i niepewni, co robic. -Teraz, Krucy! - krzyknal Hirad i wybiegl z alei. Bezimienny byl tuz obok niego, a Ilkar, z wyciagnietym mieczem, o krok z tylu. Denser przelecial nisko nad frontem spichlerza. Z nieba bezposrednio nad straznikami spadlo zaledwie kilka kropel ognia, podpalajac ich futra i ubrania. Rozbiegli sie w panice, nieswiadomi tego, ze Krucy atakuja tez z ziemi. Starajac sie ugasic obejmujace go plomienie, najszybszy z Wesmenow pobiegl prosto na Bezimiennego. Wojownik odsunal sie na bok, wystawiajac stope, tak ze Wesmen potknal sie i upadl, a potem wbil miecz prosto w gardlo lezacego. Hirad wybiegl naprzod, by zajac sie kolejnymi dwoma. Przestraszony wzrok jednego utkwiony byl w niebie, do momentu, gdy jego kompan nie szarpnal go za spalony rekaw, wskazujac barbarzynce. -Ktory pierwszy? - warknal, robiac wypad i zostawiajac gleboka rane na twarzy wojownika stojacego po lewej stronie. - Ty - zanurkowal pod wscieklym zamachem topora i zatopil ostrze w brzuchu Wesmena. Wyciagnal ostrze i obrocil sie, unikajac ataku drugiego przeciwnika, ktory podazyl za jego ruchem, stajac w ten sposob plecami do Bezimiennego. Byl to jego ostatni blad. Nim jeszcze cialo uderzylo o ziemie, Bezimienny juz odwrocil sie w strone pozostalej trojki Wesmenow, a Ilkar popedzil do drzwi spichlerza. Hirad ruszyl, by pomoc przyjacielowi, choc Bezimienny wlasciwie tego nie potrzebowal. Trzymajac rekojesc miecza przed twarza, ostrzem w dol i w lewo, przyjal pierwszy cios topora i pociagnal w gore, wyrywajac bron z rak straznika i posylajac koziolkujacy topor w noc. Nastepnie cial ostrzem swego dwurecznego miecza w dol, w piers wroga, i Hirad uslyszal tylko trzask pekajacych zeber. Wesmen upadl do tylu, chwytajac sie za rane dlonmi, spomiedzy ktorych tryskala krew. Teraz barbarzynca zajal sie przedostatnim przeciwnikiem, zwierajac z nim ostrze i jednoczesnie posylajac mu kopniaka w zoladek. Wesmen jeknal, ale odepchnal go i choc z trudem oddychal, trzymal miecz pewnie przed soba. Hirad usmiechnal sie. Dajac krok do przodu, zrobil finte w prawo, zmienil uchwyt i cial z lewej. Beznadziejnie powolny Wesmen ledwie zdazyl skierowac miecz we wlasciwym kierunku, kiedy ostrze znalazlo sie w jego szyi, dochodzac az do kregoslupa. Barbarzynca odwrocil sie i zobaczyl, jak Bezimienny wyciera miecz o cialo ostatniego z wrogow. Rozlozyl szeroko ramiona. -Niezli jestesmy, co? - usmiechnal sie. -No, raczej - odparl Bezimienny, unoszac lekko kaciki ust. Pobiegli, by dolaczyc do Ilkara, ktory przygotowywal wlasnie kolejne zaklecie. Denser i Erienne zatoczyli kola nad nimi. -Na razie czysto - powiedzial Xeteskianin - Julatsanczycy napotkali spory opor na poludnie od bazaru, ale Wesmeni sie jeszcze nie zorganizowali. Tym niemniej spieszcie sie, bo widzialem duzy oddzial, pewnie dwa albo trzy tysiace, nadbiegajacy z zachodu. Nie macie zbyt duzo czasu, zanim tu dotra. Hirad skinal glowa i zalomotal mieczem w zalozone sztaba drzwi. Slyszal wyraznie szum wielu glosow, ale musial sprobowac ich uprzedzic, inaczej ktos mogl ucierpiec. -Odsuncie sie od drzwi! - zawolal. - Nie ma czasu na wyjasnienia, wiec po prostu trzymajcie sie z daleka. Ilkar cofnal sie o krok i leciutko skinal glowa Hiradowi. Miesnie jego twarzy byly napiete od koncentracji, a rece trzymal sztywno przed soba, z dlonmi ulozonymi tak, jakby lapal pilke. Barbarzynca odsunal sie na bok. -Rzucam - elf pchnal ramiona do przodu. Scisle uformowana Spirala-Mocy wystrzelila spomiedzy jego zlozonych dloni i z hukiem uderzyla o ciezkie, drewniane drzwi. Choc zbudowano je tak, by wytrzymaly potezne uderzenia broni, to nie mogly sie oprzec Spirali-Mocy rzuconej przez mistrza. Kiedy dotknelo ich ognisko many, najpierw pekly przy zamku, a potem wpadly do srodka. Lancuch i klodka wystrzelily w powietrze i uderzyly o sciane tuz obok glowy Hirada. -Uwazalbys, Ilkar - powiedzial barbarzynca. Elf wzruszyl ramionami. -Musialem byc pewien - odpowiedzial. Trojka Krukow wbiegla do srodka spichlerza, stajac przed morzem twarzy, posrod tysiaca przerazonych glosow. -To chyba twoja dzialka - Hirad poklepal Ilkara po plecach - w koncu jestes tutejszy. Ilkar spojrzal na niego z ukosa, a potem otworzyl usta, wolajac o cisze. ROZDZIAL 25 Przez moment oczy Thrauna zaszly mgla, kiedy zycie uszlo z brata ze sfory. Poczul to gleboko w duszy, przejscie w szary proch powodowalo otchlan samotnosci w jego wilczym sercu. Bolesny skowyt wydarl mu sie z gardla, gdy zobaczyl, jak glowa brata ze sfory przechyla sie lekko na bok, jak jego piers opada i nie podnosi sie ponownie. Spojrzal na twarz kobiety, ktora sie nim zajmowala. Odlozyla na bok przedmiot, ktorym ocierala twarz brata ze sfory, a potem zakryla jego nieruchome cialo bialym materialem.Thraun widzial jej smutek, czul bezradnosc, przemieszana z zalem i zloscia. Minela chwila i jego umysl zalala zwierzeca furia. Otworzyl pysk i zawyl ku niebu, od ktorego oddzielala go ludzka budowla. Ogarnela go zadza krwi, pragnienie znalezienia ofiary. Cialo kobiety promieniowalo teraz strachem, malowal sie na jej twarzy i plynal z jej zapachem. Cofnela sie. Wyczuwal go, tak jak wyczuwal zapach lasu. To byl strach przed nim i strach ten byl dobry. Mowil mu, kiedy ofiara byla pokonana. Ale probowala uratowac brata ze sfory i Thraun poczul, ze nie moze jej upolowac. Cien mysli przemknal przez jego oszalaly umysl i wyskoczyl na zewnatrz, wydajac z siebie kolejne wycie. Jego cialo drzalo, miesnie pulsowaly wsciekloscia, w umysle widzial krew, a w nozdrzach czul las. Ale na zewnatrz zatrzymal sie, drapiac pazurami twardy kamien. Wokol byl ogien i krzyki w ciemnosci. Chaos i zamieszanie. Wszedzie biegali ludzie, a zapach tych znienawidzonych, ktorych ciala pamietal, zaatakowal jego nozdrza, mieszajac sie z gnijacym zapachem smierci. Gromada ludzi, tych nietknietych zapachem znienawidzonych biegla ku przerwie w murach. Za nimi byla ofiara, ktorej pragnal. Biegl szybko ku wyjsciu za mury, a jego dzikie warkniecia rozpedzaly ludzi, ktorym wrodzony lek przed wilkiem kazal uskakiwac mu z drogi. Czul na zmiane strach i ulge, gdy przebiegal obok nich, tropiac ten jedyny rodzaj ofiary o silnym zapachu, ktorej krwi juz probowal i zamierzal sprobowac znowu. Wyskoczyl za mury i weszac w powietrzu, popedzil prosto tam, gdzie czekala ofiara. Trzecie wycie oglosilo swiatu jego zal po utracie brata ze sfory. Thraun pobiegl w strone migoczacego blasku ognia. Wokol niego stali znienawidzeni ludzie. Czul ich lek i niezrozumienie halasow i plomieni, ktore spowodowali ludzie ze sfory. Jego brazowe cialo przemknelo w ciemnosci niezauwazone, halasy tlumily jego kroki, a jego warkniecia byly ciche. Ofiara. Nie pragnal tropic. Sfora byla daleko, kolory lasu zbladly w jego pamieci, a jego zwierzecy umysl plonal gniewem. Odebrano mu cos, czego nie mogl odzyskac. Nie zatrzymujac sie, wyskoczyl z cieni, wysoko, dosiegajac gardla pierwszej ofiary. Lapy oparl na ramionach, a szczeki zacisnely sie w poszukiwaniu krwi. Czlowiek upadl od impetu skoku, ale nie mial juz ducha walki, zycie odplywalo z niego przez rozszarpane cialo pod broda. Thraun chleptal chciwie krew, nie zwazajac na to, jak pryska mu na siersc i pysk. Zatopiony w jednym pragnieniu, nie slyszal jak inni ludzie otaczaja go, ale poczul, gdy jeden z ich metalowych pretow odbil sie od jego twardej skory. Odwrocil sie i czterej mezczyzni odskoczyli, wypluwajac z ust slowa pelne strachu i pokazujac sobie w przerazeniu miejsce, gdzie jeden z nich go uderzyl. Thraun przysiadl i spial sie. Z zoltych slepi plynela pogarda dla ich bezradnosci, a z pyska kapala mu krew ich towarzysza. Mezczyzni cofneli sie jeszcze dalej, ale nie mogli uciec, przynajmniej nie wszyscy. Thraun skoczyl, uderzajac lapami w piers jednej z ofiar, wypluwajac goracy oddech w jej twarz. Szczeki zacisnely sie, wyrywajac cialo z policzka. Mezczyzna krzyknal. Jego towarzysze uderzali Thrauna i probowali go odciagnac. Wbil pazury w ofiare, by ja uciszyc, cofnal sie i zaczal krazyc z wysunietym jezorem. Jedna z ofiar odwrocila sie i zaczela uciekac, krzyczac caly czas. Thraun spojrzal za wojownikiem, ale pozwolil mu odejsc. Dwoch pozostalych stalo w bezruchu, wiedzac, ze nie moga ani pokonac wilka, ani obydwaj mu uciec. Na sygnal wypowiedziany przez jednego, rozdzielili sie i pobiegli w przeciwnych kierunkach, ale Thraun juz wczesniej wybral kolejna ofiare. Skoczyl za uciekajacym, przez waska droge, po ktorej obu stronach wznosily sie kamienne mury, i zakonczyl jego zalosne zycie z dala od blasku ognia. Potem, z nasyconym cialem i umyslem, pomsciwszy odejscie brata ze sfory, oczyscil lapy, pysk i piers i pobiegl z powrotem do miejsca, gdzie lezal Will. Zadza krwi odplynela z jego umyslu, w ktorym pulsowalo teraz tylko jedno zdanie. Przypomnij sobie. Przez chwile Ilkar obawial sie, ze nie zdola opanowac zamieszania. Spichlerz byl wypelniony kobietami, mezczyznami i dziecmi w najrozniejszym wieku, natychmiast, gdy sie zorientowali, ze to nie Wesmeni wchodza do srodka, z powrotem przysuneli sie ku wyjsciu. Brzmialo to tak, jakby wszyscy mowili, plakali i krzyczeli jednoczesnie i Ilkar przestraszyl sie, ze zostana stratowani, kiedy tlum ruszy ku wyjsciu. Krzyczal, proszac o cisze, a do jego glosu dolaczyly okrzyki Hirada i Bezimiennego, ktorzy schowali miecze, wiedzac, ze Denser ostrzeze ich o zblizajacym sie niebezpieczenstwie. We wnetrzu spichlerza panowal polmrok, ale nie zupelna ciemnosc. Kilka latarni z krotko przycietymi knotami rozswietlalo kamienne wnetrze przypominajace teraz nieco jaskinie. Po lewej i prawej stronie Ilkar zobaczyl miejsca przeznaczone do jedzenia i mycia sie. Pomimo, ze zapach potu i zduszonego powietrza byl silny i wszechobecny, to brak smrodu moczu i fekaliow przekonal Ilkara, ze jency nie musieli przynajmniej zalatwiac swych potrzeb w miejscu, gdzie spali i jedli. Na czele tlumu mlodsi mezczyzni patrzyli na niego zmeczonymi, pelnymi gniewu twarzami, ich glosy ginely w panujacej wrzawie. Pomiedzy nimi Ilkar dostrzegl nieomylnie aure maga i przesunal sie do przodu, by z nim pomowic. Jego ruch spowodowal, ze tlum zafalowal i cofnal sie odruchowo. Ilkar mogl tylko zgadywac, jak traktowali ich Wesmeni. Ich strach pochodzil z niewiedzy. Kazdego dnia, niektorzy z nich byli zabierani i nigdy nie wracali. Ilkar wiedzial, gdzie lezeli i gdy zrozumial, ze ci ludzie, jego ludzie, nie mieli pojecia o losie swych towarzyszy, poczul ciezar w zoladku i na nowo ogarnal go gniew na cierpienie Julatsy. Jednak ciala spoczywajace przed kolegium byly sprawa, ktorej nie mogl zignorowac i ktora mogla narazic na szwank cala misje ratunkowa, gdyby nie potraktowal jej wlasciwie. Mag byl w srednim wieku i raczej drobnej budowy. Jego glowe pokrywaly kepki rudych wlosow, a na waskiej twarzy malowala sie ulga. Jednak Ilkar nie pozwolil mu przemowic, skinal tylko do niego, by sie zblizyl. Uscisneli sobie dlonie, stajac krok przed tlumem. -Twoje imie? - zapytal Ilkar. -Dewer. -Dobrze. Ja jestem Ilkar, a to sa Krucy. Jestesmy tu, by was stad wyciagnac. Wszystkich. Ale nie mamy duzo czasu. Dewer patrzyl na niego szeroko otwartymi oczyma. -Krucy? - w jego oczach pojawily sie lzy. -Tak. Posluchaj, ci ludzie musza sie uciszyc. Wesmeni sa blisko i musimy zaraz ruszac. Kto tu dowodzi? -Ja ucisze ludzi - powiedzial Dewer. - Tymczasem porozmawiaj z Lallanem - wskazal na szczuplego mezczyzne przed szescdziesiatka. Nosil ciemnozielone szaty i czerwona koszule, teraz brudna i porwana, ale nadal widac bylo jej dobra jakosc. Twarz mial napieta i zmeczona, ale dumna. Stal wyprostowany, jakby nie chcial sie ugiac przed gwaltowna zmiana sytuacji. Ilkar podszedl do niego i dal znak Hiradowi i Bezimiennemu, by do niego dolaczyli. -Lallanie. - Szybko uscisneli sobie dlonie. - Jestem Ilkar, a to Hirad i Bezimienny. Lallan skinal glowa. -Poznalem was, kiedy weszliscie. -Bardzo wazne jest, by twoi ludzie nas wysluchali i dokladnie wykonywali nasze instrukcje. Jezeli nie, moze dojsc do rzezi. -Ilu was tu jest? - zapytal Hirad. -Trzy tysiace czterysta siedemdziesiat osiem osob - wyrecytowal Lallan jednym tchem. - Na poczatku bylo wiecej, ale Wesmeni zaczeli zabierac najstarszych, najmlodszych i niektore kobiety. -Wiem, i to jest cos, z czym tez musimy sobie poradzic - wokol Ilkara gwar rozmow zamienil sie w serie uciszajacych polecen, a potem zapadla zupelna cisza. -Jestesmy pod wrazeniem - powiedzial Bezimienny. -Bardzo wczesnie zdecydowalismy, ze dyscyplina jest bardzo wazna. Przemowie pierwszy, a potem przedstawie ciebie, Ilkarze. Wysluchaja cie, jesli ich poprosze. Czterej mezczyzni cofneli sie dalej od tlumu, w strone drzwi. Denser w tej samej chwili podlecial do wejscia, postawil bezpiecznie Erienne, pocalowal ja i z powrotem wzniosl sie w powietrze. Dordovanka wbiegla do srodka, burzac cisze tlumu, w ktorym rozlegly sie pomruki wyrazajace niepokoj. -Erienne? - zapytal Hirad. -Mamy klopoty. Glowny trzon armii Wesmenow nadchodzacy z zachodu zmienil kierunek i idzie w te strone. Denser sadzi, ze jest z nimi dowodca i ze on domyslil sie, co sie dzieje. Niedlugo tu beda. Udalo nam sie zabezpieczyc korytarz do kolegium, ale jestesmy atakowani w kilku miejscach. Kard nie moze dlugo czekac. Jego ludzie tam gina, a on potrzebuje ich na murach. -Dobra - powiedzial Bezimienny. - Lallan, mow, teraz. Lallan skinal glowa i zwrocil sie do tlumu, ktory ucichl na jego pierwsze slowo. -Przyjaciele - wyciagnal ramiona dlonmi w ich strone. - Krucy sa tutaj, by nas uratowac. To niebezpieczne, wiec blagam was, wysluchajcie, co Ilkar ma do powiedzenia i zaufajcie mu calkowicie. Zblizaja sie Wesmeni i musimy dzialac zdecydowanie. To nasza jedyna szansa. Ilkar. Mag Krukow wystapil naprzod. -Na zewnatrz jest ciemno, jedyne swiatlo to pozary i zaklecia na niebie. Wesmeni atakuja Julatse, ale mamy te jedyna szanse, by wyrwac was z ich niewoli. Oto, co chcemy, byscie zrobili. Na sygnal Lallana uciekacie stad i biegniecie ile sil przez poludniowy bazar, glownymi ulicami, do kolegium. Nie zatrzymujcie sie, dopoki nie bedziecie za murami. Kazdy, kto umie walczyc i znajdzie bron przy martwym Wesmenie, niech ja zabierze. Mozecie jej potrzebowac. Ulice sa chwilowo zabezpieczone przez zolnierzy i ludzi z Julatsy, ale caly czas trwaja ataki. Kazdy, kto opoznia bieg, naraza wiec ich zycie. Ilkar patrzyl na wpatrzony w niego tlum i wiedzial, ze niczego nie moze zataic. -Musze wam powiedziec jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, uciekacie do oblezonego kolegium. Nie bedzie to wolnosc, przynajmniej na razie, ale bedac tam, mozecie pomoc odzyskac nasze miasto. Kazdy, kto czuje, ze ma wieksze szanse gdzie indziej, moze wybrac inny kierunek ucieczki. Dodam jednak, ze Krucy stana na murach kolegium, bo tam mozemy cos zmienic. Po drugie, gdy zblizycie sie do kolegium, zobaczycie okropny widok. Wokol murow leza ciala tych, ktorzy zostali stad zabrani. Wesmeni wymordowali ich, chcac wymusic poddanie sie. Oddali swoje zycie, byscie wy mieli szanse. Nie zatrzymujcie sie, by ich oplakiwac, dopoki nie bedziecie w srodku, albo ich smierc moze okazac sie daremna. Lallan. Lallan ponownie zwrocil sie do tlumu, z ktorego dochodzily pojedyncze wykrzykiwane pytania, szloch i pomrukiwania. Podniosl glos, by powstrzymac narastajacy halas. -Przyjaciele, nie mamy czasu na pytania. Musimy uciekac tak szybko, jak zdolamy, i oby bogowie i nasi zolnierze nas ochronili. Silni musza pomoc slabym i niesc najmlodszych. Pobiegniemy w grupach wedlug imion, od "A" do "L", i nie musze chyba mowic, ze magowie powinni chronic towarzyszy. Teraz podzielcie sie, chce by grupy "A" do "E" stanely bezposrednio przed drzwiami. Juz. Klasnal w dlonie i budynek wypelnil sie odglosami dzialania. Tupotem tysiecy stop o kamienna posadzke, okrzykami i zawolaniami organizacyjnymi i skrzypieniem drewna, kiedy odsuwano stoly, by zrobic miejsce przy drzwiach. Ilkar nie mogl powstrzymac usmiechu i zwrocil sie ku Hiradowi i Bezimiennemu, ktorzy stali obok i kiwali glowami z zadowoleniem. Zdyscyplinowanie Julatsanczykow zwiekszalo ich szanse. Denser ponownie wyladowal przy spichlerzu, a jego glos byl niecierpliwy. -Szybciej, sa prawie tutaj, wejda od zachodu. Musimy ruszac albo nas zaleja - wyciagnal ramiona do Erienne, gdy podbiegla i objela go. - Proponuje Ognisty-Deszcz - skinela glowa i uniesli sie w powietrze. Pierwsze grupy byly gotowe. Lallan, stojacy w cieniu Bezimiennego, nie przedluzal. -Biegnijcie, juz, juz! Przez poludniowy bazar, korytarzem zolnierzy. Jezeli znajdziecie bron, zabierzcie ja. Ruszajcie! - jego ostatnie slowo zginelo posrod dudniacych krokow i okrzykow zachety wypelniajacych spichlerz. Jency z Julatsy biegli na wolnosc, biegli ze wszystkich sil i bez wahania. Bezimienny i Hirad dolaczyli do Ilkara stojacego po lewej stronie drzwi i cala trojka Krukow obserwowala Julatsanczykow pedzacych ku tymczasowemu choc wyzwoleniu. Nad nimi powoli krazyli Denser i Erienne, obserwujac zblizajacych sie Wesmenow. Julatsa byla juz prawdziwym polem bitwy. Szczek mieczy, huk eksplodujacych zaklec, krzyki i rozkazy dobiegaly ze wszystkich stron. -Nawet nie sadzilismy, ze pojdzie tak dobrze - powiedzial Ilkar. -Nie jestem pewien, czy jest dobrze - odparl Bezimienny. - Sa za wolni. I spojrzcie na Densera. Ilkar rozumial, co przyjaciel ma na mysli. Mimo iz Wesmeni wymordowali czesc najmlodszych i najstarszych, nadal byla ich calkiem spora liczba. Tempo kolumny biegnacych bylo wolne, starzy i slabi spowalniali silniejszych i szybszych, ktorzy im pomagali. Z tylu, w spichlerzu, glos Lallana brzmial ponad ogolna wrzawa, popedzajac ludzi, sklaniajac ich do wiekszego wysilku i szybszego biegu. W powietrzu Denser nieustannie sledzil marsz oddzialu Wesmenow nieuchronnie zblizajacych sie do placu. * * * Lecac ponad dachami, ze wzmocnionym magicznie wzrokiem, Denser obserwowal sytuacje w Julatsie, a w szczegolnosci bezposrednie zagrozenie dla Krukow. Na calej dlugosci utworzonego korytarza Julatsanczycy odpierali narastajace ataki przebudzonych juz i wscieklych Wesmenow. Coraz wiecej wojownikow nacieralo na punkty polozone wzdluz pozycji obroncow kolegium. Na razie sytuacja nie byla nigdzie krytyczna, ale Denser widzial kolejne grupy Wesmenow wylaniajace sie z kwater, obozow, domow, biur i gospod. Siegali po bron i natychmiast biegli, by dolaczyc do walki. Dzwiek dzwonow bijacych na alarm wypelnial cale miasto.Slabymi punktami korytarza byly obydwa jego konce oraz okolice bazaru poludniowego, gdzie konczyly sie budynki i linia obroncow byla szersza. Na szczescie Wesmeni nie dotarli jeszcze do tych miejsc, powstrzymani zaciekla obrona na kluczowych ulicach i zaporami ognia. Julatsanczycy w pelni wykorzystywali swoja znajomosc miasta i jak na razie ani kolegium, ani okolice spichlerza nie zostaly zaatakowane. Jednak na poludniowy zachod od budynku trzy tysiace swietnie zorganizowanych Wesmenow maszerowalo w strone placu. Bardzo szybko mogli otoczyc i pobic Krukow i ich podopiecznych. Zbyt szybko. Pod Denserem tlum uwolnionych Julatsanczykow wylewal sie drzwiami spichlerza poganiany niecierpliwymi gestami i donosnymi okrzykami Hirada, Bezimiennego i Ilkara. Denser ponownie obnizyl lot, unoszac sie nad biegnacymi i przepraszajac tych, ktorzy, zaskoczeni, z lekiem spogladali w gore. -Hirad, w kazdej chwili ten plac moze wypelnic sie Wesmenami, zdecydowanymi, by wypruc wam flaki. Sa zaledwie o jedna ulice od poludniowego i zachodniego wejscia. Nie powstrzymamy ich na otwartym polu. Hirad wzruszyl ramionami i wskazal na Erienne, jak skoncentrowana, z zamknietymi oczami spoczywala w ramionach Xeteskianina. -To musicie ich spowolnic - powiedzial. - Nie odejdziemy stad, poki spichlerz nie bedzie pusty. - Zerknal do srodka. - Jeszcze tylko kilkuset. -Na bogow, za duzo ryzykujemy - westchnal Denser. -Tym wiecej, jezeli nie zaczniecie tluc w nich ogniem - odparl Hirad. - Wiec lec i przydaj sie na cos. Denser z wsciekla mina zawrocil i skierowal sie na poludniowy zachod. -No dalej. Szybciej! - krzyknal Ilkar ze zloscia do uciekajacych ludzi. W spichlerzu zostalo jeszcze tylko kilkaset osob i Hirad usmiechnal sie, choc slyszal juz okrzyki nadchodzacych wrogow. -Spokojnie, Ilk. Bedzie dobrze. -Spokojnie? Armia Wesmenow idzie tu by nas wyrznac, my jestesmy na koncu powolnego pochodu dzieci i starcow, a ty ze swoja niewyparzona barbarzynska geba opieprzasz jedynego czlowieka, ktory moze ich zatrzymac. Wiec nie mow mi, zebym sie uspokoil. -Ilkar - glos Bezimiennego byl karcacy. - Twoje krzyki doprowadza tylko do paniki. Pospiech jest dobry, walka na slepo nie - klepnal przebiegajacego obok cherlawego mezczyzne po plecach. - Tak trzymaj, nie zwalniaj. Mamy malo czasu. Bardzo dobrze - pochylil sie z powrotem do Ilkara. - Nie zapominaj, ze jestesmy Krukami. Jezeli zachowamy spokoj, oni rowniez. -Ja sie tylko zgadzam z Denserem, ze stapamy po kruchym lodzie... - obruszyl sie Ilkar. -I obydwaj macie racje. - Bezimienny znizyl glos. - Ale, jak powiedzial Hirad, nikogo tu nie zostawimy. Spichlerz byl juz prawie pusty. Obok nich przebiegl mezczyzna z dzieckiem na plecach i drugim, jeszcze mniejszym na rekach. Za nim dwie mlode kobiety niosly malutka staruszke, ktora wygladala na omdlala. -Jak idzie, Lallan? - zawolal Ilkar. -Dobrze. Prawie skonczylismy. Nagle niebo za nimi rozblyslo, rzucajac chybotliwe cienie na kamienie placu. Hirad odwrocil sie blyskawicznie. Ogniste krople spadaly niczym gesty deszcz na niewielki obszar na poludnie od nich. Powyzej ciemna sylwetka Densera trzymajacego Erienne wystrzelila w gore scigana czarnymi drzewcami strzal. Z tego, co widzial Hirad, zadna nie trafila, a stukot pociskow opadajacych na kamienny bruk utonal w gwarze odglosow, gdy Ognisty-Deszcz Erienne siegnal celu. Zza budynkow odezwaly sie rogi, slychac bylo wrzaski ludzi, okrzyki bolu, strachu i zaskoczenia. Tupot biegnacych stop stal sie glosniejszy, a w miejscach, gdzie uderzylo zaklecie, drewno zajelo sie plomieniami, dodajac blasku wstajacemu switowi. Hirad patrzyl, jak Denser i Erienne zawracaja i znow kieruja sie ku ziemi. Dluga i cienka linia Ognistego-Deszczu rozblysla za nimi, opadajac szybko. Wiecej strzal pomknelo ku niebu, byly jednak zbyt wolne, by dosiegnac rozpedzonych magow zawracajacych teraz ponownie ku spichlerzowi. Denser wyladowal w tumanie kurzu dokladnie w chwili, gdy ostatni z Julatsanczykow wybiegali przez drzwi popedzani okrzykami Lallana. Opuscil Erienne i rozprostowal ramiona. -Udalo sie ich spowolnic, ale nie zatrzymac. Ja... Z dzikim wyciem pierwsza grupa Wesmenow wpadla na plac. Nadeszli niczym potop, zalewajac plac kolejnymi szeregami. W powietrzu rozbrzmial ogluszajacy ryk ich glosow, kiedy w koncu dostrzegli swoj cel. Uwolnieni jency spanikowali i krzyki rozpaczy rozdarly noc. Jakikolwiek porzadek biegu zalamal sie, zamieniajac sie w kompletny chaos przerazenia, placzacych sie nog, szarpaniny i przepychania sie sila do polnocnego wyjscia z placu. -Biegnijcie szybko, ale spokojnie. Pomagajcie przyjaciolom, nie odpychajcie ich! - glos Lallana przebil sie przez ogolny halas, ale zostal calkowicie zignorowany. Bezimienny odwrocil sie do niego. -Uciekaj stad - powiedzial. - Nie patrz za siebie. Hirad, musimy dzialac. Hirad ocenil szybkosc nadchodzacych Wesmenow. Doszedl do wniosku, ze sa w stanie dotrzec do ulicy przed wrogami. -Dobra. Magowie, potrzebujemy troche gruzow, zeby ich spowolnic. Przykro mi, Ilkar, ale musimy zburzyc niektore z tych budynkow - wskazal na biura administracji miejskiej i koszary, ciagnace sie wzdluz polnocnej krawedzi placu. -Zaden problem - odparl elf. - Chodzcie za mna. Pobiegl, okrazajac rzednacy tlum. Erienne i Denser, rozproszywszy skrzydla, ruszyli za nim. -No dobra, wielkoludzie. - Barbarzynca wyszczerzyl zeby. - My musimy posluzyc za tylna straz. Bezimienny skinal glowa. -Domyslilem sie. Ruszajmy. Odwrocili sie i pobiegli za uciekajacymi Julatsanczykami, odprowadzajac ich do chronionego wyjscia z placu. -Nie zatrzymujcie sie. Bez paniki, jestesmy tuz za wami - glos Hirada popedzal i uspokajal przerazonych mezczyzn, kobiety i dzieci. Bezimienny zgarnal ramieniem dziecko, ktore upadlo, i pobiegl do przodu, sadzajac placzaca dziewczynke na ramionach jednej z kobiet. Odwrocil sie do nadbiegajacych Wesmenow, uchwycil spojrzenie Hirada i krzyknal. -Padnij! Strzaly przemknely ponad glowa barbarzyncy i wbily sie w tlum bezbronnych cywili. Kilkunastu biegnacych padlo i linia zalamala sie, a przestraszeni ludzie rozbiegli sie na wszystkie strony, probujac uniknac zabojczych grotow. -Nie! - wrzasnal Hirad. - Naprzod. Biegnijcie naprzod. Jednak jego glos utonal w zamieszaniu. Za nimi ryki Wesmenow zblizaly sie, a tupot ich krokow byl dobrze wyczuwalny na kamieniach. -Ilkar! - zaryczal Hirad i zobaczyl, jak elf odwraca sie w jego strone. - Tarcza! Pancerz-Ochrony! Chron wejscie! Strzala gwizdnela kolo prawego ucha Hirada i wbila sie w bark starca. Ten przewrocil sie i reszta zatrzymala sie, by mu pomoc. Hirad przeskoczyl nad cialem i gestem dal znak ludziom, by uciekali. -Nie zatrzymujcie sie. Nie pomozecie mu, juz nie zyje. Biegnijcie. Ponownie z Bezimiennym u boku barbarzynca wypychal i popedzal ludzi ku wyjsciu z placu, za kazdym krokiem spodziewajac sie strzaly, mogacej ich dosiegnac. Pociski nadal padaly, ale teraz wymierzone byly w srodek tlumu, tak by spowodowac wieksza panike. Jednak ci, ktorzy nie zatrzymali sie przy pierwszej salwie, zdecydowali sie biec przed siebie, liczac na wlasne szczescie, za co Hirad byl im niezmiernie wdzieczny. Przed soba widzial Ilkara przygotowujacego tarcze, a takze Erienne i Densera skupionych na zakleciu, ktore mialo zburzyc budynek prosto na Wesmenow. Dalej julatsanscy zolnierze wskazywali jencom droge do wzglednego bezpieczenstwa, choc Hirad wiedzial, ze korytarz na calej swej dlugosci musi byc celem wzmagajacego sie natarcia. -Juz niedaleko - wykrzyknal. - Biegnijcie! Strzaly przestaly razic tlum, odbijajac sie zamiast tego od tarczy Ilkara. Hirad i Bezimienny dotarli do szeregu zolnierzy, zatrzymali sie i natychmiast odwrocili. Wesmeni byli zaledwie kilkaset metrow za nimi. -Teraz, Denser - zawolal barbarzynca. - Erienne, teraz. Hirad i Bezimienny rozlozyli ramiona i cofneli sie, popychajac za soba zolnierzy. Wesmeni biegli coraz szybciej, jak wilki, ktore poczuly zapach krwi. -Mlot - powiedzieli Denser i Erienne jednoczesnie. Ziemia pod ich stopami zadrzala. Hirad poczul, jak fala uderzenia przesuwa sie w kierunku placu, nabierajac intensywnosci. Cofajac sie, widzial, jak szereg Wesmenow, nadal odlegly o czterdziesci metrow, zalamuje sie po dotarciu do budynkow. Pod ich stopami rozwarly sie glebokie szczeliny, a ziemia zatrzesla sie gwaltownie. Wiekszosc Wesmenow zatrzymala sie, rozpaczliwie probujac odzyskac rownowage. Z tylu ich towarzysze parli naprzod, tratujac lezacych, dopoki glos rogow i wykrzykiwane rozkazy nie zatrzymaly ich natarcia. Budynki na lewo i prawo od Hirada zachwialy sie. Kurz i odpadajace ze scian kawalki konstrukcji wypelnily powietrze. Dachy zadrzaly i odpadly od szkieletow budowli. W ciagu kolejnych kilku sekund Denser i Erienne wyciagneli ramiona ku niebu, a potem opuscili je lukiem, krzyzujac na koncu. Potem odwrocili sie i zaczeli uciekac. Nie czekajac ani chwili, Hirad zrobil to samo, podbiegajac do Ilkara. -Czas uciekac, Ilkar. Utrzymaj te tarcze, jesli bedziesz mogl. Julatsanczyk skinal glowa. Hirad chwycil go za ramie i pociagnal za soba, nie spuszczajac jednak ani na chwile oka z placu. Bryly skal wielkosci dwoch ludzi wyrosly z ziemi, przebijajac ulice w dwoch tuzinach miejsc, powodujac wszedzie dokola deszcz blota i kamieni. Pojawily sie pod budynkami i pod stopami Wesmenow, siejac chaos i zniszczenie, podczas gdy drzenie caly czas nabieralo mocy, skupiajac sie pod wyznaczonymi celami. Z gluchym trzaskiem, ktory odbil sie echem o powoli rozjasniajace sie niebo, biura administracji miejskiej runely na lewa strone, wprost na ulice. Tysiace kamieni wyrwalo sie z konstrukcji i posypalo lawina, zabezpieczajac odwrot Julatsanczykow. Stukot glazow mieszal sie z hukiem pekajacych scian. Kilka chwil pozniej koszary zakolysaly sie, gdy w ich wnetrzu wyrosly kolejne skalne bryly, posylajac grad drewna i dachowek na plac i lamiac szyk Wesmenow. Po drugiej stronie ulicy ziemia rozpekla sie posrod tumanow kurzu, tworzac szczeline gdzieniegdzie szeroka na metr. -To nasza szansa! - wykrzyknal Hirad. - Biegnijcie ile sil. Prosto do kolegium. Juz! Julatsanska gwardia zwarla szeregi, przyjmujac wczesniej ustalony szyk, i zaczela powoli skracac korytarz, zachowujac jednoczesnie jego spojnosc. Bylo to wytrenowane dzialanie. Szkoleni przez lata w walce ulicznej, potrafili wycofywac sie do kolejnych waskich gardzieli, by potem uderzac po partyzancku, oslabiajac i demoralizujac przeciwnikow. Teraz systematycznie i sprawnie przesuwali sie w strone kolegium. Wewnatrz kordonu Krucy biegli za linia jencow, popedzajac ich i dodajac zapalu, podczas gdy sunaca za nimi tarcza Ilkara, do ktorej wkrotce dolaczyly Pancerze-Ochrony Densera i Erienne, zapewnialy znaczna oslone przed strzalami, od czasu do czasu spadajacymi na biegnacy tlum. Hirad wiedzial, ze zawalone budynki nie zatrzymaja Wesmenow na dlugo. Juz teraz padajace losowo strzaly wskazywaly, ze wrog odnalazl droge poprzez rownolegle uliczki, choc na razie jeszcze nie w wystarczajacej sile, by pokonac gwardie Julatsy odpierajaca dotychczas wszelkie ataki. Ale zblizala sie chwila, kiedy nieuniknione bedzie oslabienie ich linii, totez Hirad zerknal za siebie, by upewnic sie, ze odwrot przebiegal pod kontrola, i podjal decyzje. -Bezimienny! - zawolal, starajac sie przebic przez wrzaski tlumu i donosnie wykrzykiwane rozkazy kapitanow gwardii. - Bazar poludniowy. Bezimienny skinal glowa. -Krucy! Za mna! - Opuszczajac tarcze, trojka magow zajela miejsce za wojownikami i wszyscy ruszyli ku otwartej przestrzeni poludniowego bazaru Julatsy, gdzie w czasach pokoju handlowano ziarnem i swieza zywnoscia. Plac huczal od pokrzykiwan zolnierzy, tupotu stop przebiegajacych jencow i szczeku stali. Wesmeni nacierali na cienka linie obrony, nie zwazajac na zaklecia zbierajace wsrod nich obfite smiertelne zniwo. Hirad skierowal sie w lewo, ku przeciwleglemu brzegowi bazaru, gdzie szereg gwardzistow zostal odepchniety do tylu. Nie musial sprawdzac, czy reszta Krukow biegnie za nim. Przed soba widzial, jak setki Wesmenow wlewa sie przez szeroka ulice i przechodzi do ataku. Przed nimi stalo niewiele ponad dwudziestka zolnierzy i dwojka magow, jeden z nich utrzymywal Pancerz-Ochrony, jak wskazywaly odbijajace sie od niewidzialnej tarczy od czasu do czasu strzaly. -Denser, potrzebujemy Kul-Plomieni. Ilkar, zwolnij maga przy tarczy. Erienne, rzucaj cokolwiek masz, byle ich zatrzymac. Bezimienny, za mna. - Hirad wbiegl w sam srodek linii, odepchnal lewym ramieniem rannego zolnierza i uderzyl mieczem z prawej, znad glowy. Metal ostrza zaglebil sie w barku jednego z atakujacych. Przyjawszy postawe, uslyszal jak z tylu Bezimienny wydaje szybkie rozkazy julatsanskiemu dowodcy. -Zabierz polowe swoich ludzi i zabezpiecz odwrot od poludnia. Magow zostaw z nami. Popedzajcie ludzi. Sytuacja jest pod kontrola, ale to jeszcze nie koniec. -Tak, panie - odpowiedzial oficer. W chwile pozniej Bezimienny byl juz obok Hirada, mieczem wycinajac sobie przestrzen, jakiej potrzebowal. Ostrze przecielo powietrze ostrym lukiem ku gorze, powalajac Wesmena rozpaczliwie probujacego zablokowac cios. Wojownik, z zakrwawionymi rekami i na wpol peknietym toporem, wpadl na towarzyszy stojacych za soba. Hirad wbil piesc w twarz kolejnego przeciwnika, zatapiajac mu po chwili miecz w brzuchu. -Panie? - Hirad pokrecil glowa. - Jestes pewien, ze wiedzial, kim jestes? - wymierzyl ciecie w twarz kolejnego Wesmena, ktory zablokowal je wlasnym mieczem i odskoczyl. Bezimienny zaryzykowal rzut oka na barbarzynce, wykonujac jednoczesnie obronny zamach dwurecznym mieczem. Nie trafil nikogo, ale powstrzymal nadchodzace ataki. Hirad zobaczyl, jak wzrusza ramionami z ledwie widocznym usmiechem. -Po prostu zrozumial, ze mowi do niego prawdziwy dowodca - mruknal Bezimienny. -Arogancki pryk - usmiechnal sie Hirad. -To ten wielki miecz - Bezimienny mrugnal i potrzasnal bronia. - Zwykle tak dziala. Nacisk na szeregi Julatsanczykow zmalal nieco. Przybycie Krukow dodalo nowych sil gwardzistom i sprawilo, ze wrogowie zatrzymali sie na chwile. Nie mieli chyba wystarczajacej determinacji, by przedrzec sie na plac. Na twarzach Wesmenow stojacych naprzeciw Krukow zakwitl cien zwatpienia. Kolejne strzaly odbijaly sie od Pancerza-Ochrony utrzymywanego teraz niemal na pewno przez Ilkara. Wtedy, posrod tego chwilowego impasu, eksplodowaly Kule-Plomieni Densera. Przefrunely ponad glowami Wesmenow stojacych w pierwszej linii i wbily sie w ich gaszcz, powodujac maksymalny chaos, panike i zniszczenie. Choc wielokrotnie juz byl swiadkiem takiego widoku, Hirad nadal musial sie starac, by nie ogarnal go strach w obliczu magicznego ognia, przezerajacego zbroje niczym kwas, topiacego wszystko jak kowalskie palenisko i bedacego szczegolnie trudnym do ugaszenia. Ci z Wesmenow, ktorzy zdazyli, odskoczyli od plomieni, podczas gdy ich bracia darli ubrania, starajac sie zdusic ogien pochlaniajacy ciala i wlosy, wrzeszczac w agonii. Hirad i Bezimienny byli przygotowani na nadejscie wojownikow instynktownie odskakujacych od centrum zaklecia prosto na nich. Poprowadzili Julatsanczykow, uderzajac szybko i mocno, rabiac przeciwnikow niemal wpadajacych na ich miecze. Nim magiczne plomienie Densera zdazyly przygasnac, na spanikowane szeregi Wesmenow spadl Ognisty-Deszcz. Rozproszyli sie, rozbiegajac na wszystkie strony, zapominajac o rannych i martwych towarzyszach, za wszelka cene probujac uchronic sie przed lzami zywego ognia. Hirad zasmial sie. -Tak, uciekajcie wesmenskie bekarty! - zawolal za nimi. - Nigdy nie zdobedziecie Wschodu. Razem z Bezimiennym pochylili sie nad lezacymi, dobijajac, tych ktorzy jeszcze zyli. Wytarli miecze o spalone futra i pozbierali porzucone topory, miecze i noze, niekiedy odrabujac zacisniete na nich palce. -Zyskalismy troche czasu - powiedzial Bezimienny, zerkajac za siebie i stajac obok Hirada. Przekazali narecza broni zolnierzom stojacym za nimi. - Ale tylko troche. Popatrz na ten ruch - wskazal leniwym machnieciem miecza, potrzasajac ciezkim ostrzem, jakby to byl patyk. Hirad popatrzyl. Wesmeni przegrupowali sie w odleglosci prawie trzydziestu metrow, co w przypadku tego starcia stanowilo powazny dystans. Znajdowali sie na skrzyzowaniu glownej ulicy z jedna z mniejszych alejek. Za linia, ktora utworzyli nieco niezdarnie, kolejne grupy Wesmenow biegly na polnoc, w strone kolegium. Nie bylo ich tak wielu, ale Krucy mogli z powodzeniem zalozyc, ze podobny ruch odbywal sie po drugiej stronie bazaru. -Ostatnie, czego potrzebujemy to zorganizowany atak, zanim dotrzemy do obroncow na murach kolegium - wycedzil Bezimienny. - Musimy wesprzec przod korytarza. Hirad spojrzal przez ramie. Plac byl juz prawie pusty, pozostali jedynie zolnierze i gwardzisci. -Chyba trzeba sie wynosic - zastanowil sie Hirad. - Jesli nie, wkrotce i tak nas rozbija, niezaleznie od obrony z murow. Bezimienny skinal glowa. -Zgoda. Na moj znak, wycofujemy sie. Denser, Erienne, zajmijcie sie Ilkarem. Julatsanczycy, kierowani spokojnymi rozkazami Krukow, zaczeli cofac sie na plac, powodujac natychmiastowa reakcje Wesmenow, ktorzy ruszyli do przodu. Nadal jednak byli ostrozni, zachowujac caly czas dystans trzydziestu metrow. -Opuszczam tarcze - uprzedzil w tej samej chwili Ilkar. - Czekajcie. To nic nie da. Jesli zaszarzuja, rozbija nas. Musimy ich powstrzymac. Potrzebujemy statycznych Spirali-Mocy na kazdym wejsciu na plac. Kazdy mag, ktory jest w stanie, niech rzuca. Zaufaj mi, Hirad. -Zawsze - Hirad pokiwal glowa. Ilkar natychmiast rozpoczal przygotowywanie zaklecia. - Zostane z nim. Wy znajdzcie reszte magow. Erienne zawahala sie, zrobila krok, ale Denser ja zatrzymal. Bezimienny zwrocil sie do julatsanskiego dowodcy, probujac przekrzyczec halasy dobiegajace z konca placu, gdzie trwal odwrot. -Slyszales. Potrzebujemy wiecej czasu. Ruszaj - rozkazal. Potem stanal u drugiego boku Ilkara. Denser i Erienne zajeli pozycje za nimi. -Nie mozemy sie teraz rozdzielic - powiedzial Bezimienny. - Jestesmy Krukami - trzymal miecz przed soba, rytmicznie uderzajac koncem o kamien pod stopami. Hirad poczul nagly spokoj. Usmiechnal sie i zwrocil twarz ku wrogom. Obok niego Ilkar zakonczyl intonacje i wyrecytowal komende. Spirala-Mocy, niewidoczna i nieprzenikniona, poplynela ku nadchodzacym Wesmenom. -Tarcza gotowa - oznajmila Erienne. -Ilkar stabilny - rzucil Denser. Przewaga liczebna pokonala w koncu strach przed magia i Wesmeni zaatakowali, wydajac gniewne okrzyki i wznoszac topory blyszczace w blasku wstajacego slonca. Jednak zaledwie po kilkunastu krokach szarza zatrzymala sie, gdy prowadzacy ja wojownicy zderzyli sie ze Spirala-Mocy Ilkara skutecznie blokujaca ulice. Wesmeni odbili sie od niewidocznej przeszkody, odpadli do tylu i gruchneli ziemie. Biegnacy z tylu, nie wierzac wlasnym oczom, przeskoczyli nad lezacymi towarzyszami tylko po to, by odkryc prawde, kiedy ze zmiazdzonych nosow poplynela krew, a topory wypadly im z rak. Gniew wkrotce ustapil miejsca zdziwieniu. Zaskoczeni wojownicy podniesli sie z ziemi, zebrali bron i ruszyli ostroznie do przodu, z wyciagnietymi rekoma, dopoki nie natrafili na bariere Ilkara. Hirad obserwowal ich ze swego rodzaju rozbawieniem, ufny w skutecznosc zaklec swoich magow. Wiedzial, ze Bezimienny mial oko na plac za nimi, bez watpienia oceniajac zabezpieczenie pozostalych wejsc i wyliczajac czas, jaki im pozostal do ucieczki. Wesmeni szybko pojeli skale problemu. Kilka uderzen o Spirale nie dalo nic poza zwichnietym nadgarstkiem, a strzaly albo odbijaly sie, albo lamaly przy zderzeniu, koziolkujac do tylu w strone rosnacego systematycznie tlumu wojownikow. Lucznicy przeniesli swoja uwage na obrzeza Spirali, sprawdzajac jej wysokosc poprzez strzelanie pod coraz wiekszym katem. W koncu dotarli do krawedzi i pociski poszybowaly ku obroncom, odbijajac sie jednak niemal natychmiast od Pancerza-Ochrony Erienne i ucinajac przedwczesne okrzyki radosci, jakie wydarly sie z gardel Wesmenow. Ucichli i cofneli sie o kilka krokow. Wiedzieli, ze magia przed nimi byla nie do przenikniecia, ale rozumieli tez, ze maja w zanadrzu ostatnia bron. Czas. Zadne zaklecie nie moglo trwac w nieskonczonosc. Hirad spojrzal na Krukow. Ilkar i Erienne byli gleboko zatopieni w koncentracji. Denser stal z reka na ramieniu Erienne. Mial otwarte oczy, ale jego wzrok wydawal sie nieobecny. Monitorowal zaklecie Erienne. Bezimienny cofnal sie kilka krokow, by miec lepszy widok na calosc placu. Mial zmarszczone czolo, ale zachowal spokoj. Sprawy nie wygladaly najgorzej. Barbarzynca zwrocil sie z powrotem ku wrogom, obserwujac ich narastajaca frustracje. Napotkal wzrok wesmenskiego wojownika i wyszczerzyl zeby w szerokim usmiechu. Mezczyzna mial krew rozmazana na twarzy i zdarta skore na klykciach, choc mocno trzymal rekojesc swego topora. Oczy, ciemne i ponure, spogladaly spod gestych brwi przecinajacych wyrazna linia jego kanciasta, ospowata twarz. Waskie usta, duze uszy i grzywa potarganych wlosow dopelnialy wizerunku jego pelnego pogardy oblicza. Hirad przekrzywil glowe, zrobil grozna mine, a potem wyprostowal sie. -Myslisz, ze mnie dorwiesz? - zapytal. Wesmen, najprawdopodobniej znajacy podstawy wschodniego dialektu, pokiwal glowa. - Wiesz kim jestem? Wiesz z kim walczycie? - Brak odpowiedzi. - Jestesmy Krucy. Jestesmy waszym najgorszym koszmarem. Wasza smiercia - slowa byly pozyczone, ale Wesmen nie mogl tego wiedziec. Hirad zobaczyl, jak tamten zmienia pozycje i poprawia uchwyt na toporze. -Musisz? - zapytal Bezimienny, ponownie stajac obok niego. - Beda tylko szybciej biec. -Nie dosc szybko. O co chodzi? - Hirad zobaczyl, jak towarzysz, przygryza warge. -Na placu jest za malo magow. Wesmeni wala strzalami wszedzie, gdzie wiedza, ze nie mamy tarcz. Spirale-Mocy wkrotce opadna. To tylko kwestia czasu. -A jency? -Opuscili plac, ale idzie to za wolno. A dalej wzdluz korytarza trwa walka. -Ile mamy czasu wedlug ciebie? - zapytal Hirad. -A jak dobrzy sa wesmenscy lucznicy? - odpowiedzial pytaniem Bezimienny. -Wystarczajaco dobrzy. Na placu rozlegly sie krzyki. W chwile pozniej, pierwsza grupa julatsanskich gwardzistow przebiegla obok Krukow, kierujac sie na polnoc. -Jesli zostaniemy, zginiemy - stwierdzil Hirad. Wesmeni przed nimi przygotowali sie do ataku. Bezimienny pokiwal glowa i pochylil sie do Ilkara. -Ilkar, musimy isc. Kiedy scisne ci ramie, wypusc Spirale i biegnij. Nie ogladaj sie. - Mag skinal lekko glowa. Denser przekazal te sama wiadomosc Erienne. -Gotowy? Hirad? Denser? - Bezimienny poczekal na potwierdzenia, a potem polozyl reke na barku Ilkara i scisnal. Mag pchnal dlonmi do przodu i Spirala wystrzelila ku niespodziewajacym sie niczego Wesmenom, przewracajac na ziemie kilkunastu z nich i wprowadzajac chwilowe zamieszanie. Tego wlasnie potrzebowali Krucy. -Biegnijcie! - ryknal Hirad. I Krucy pobiegli. Denser chwycil Erienne w ramiona i wyskoczyl w powietrze na Skrzydlach-Cienia. Pedzac przez plac, Hirad spojrzal szybko w prawo i zobaczyl, jak fala Wesmenow wpada na otwarta przestrzen i rusza ku grupce julatsanskich zolnierzy i magow rozpaczliwie probujacych umknac zalewie wrogow. Na przedzie kolumna wyzwolonych jencow biegla, juz bez zadnego pozoru ladu, ku bramom kolegium, podczas gdy po obu stronach straznicy miejscy i gwardzisci Julatsy toczyli zazarta bitwe z Wesmenami probujacymi zamknac korytarz. Trojka Krukow oslaniala tyl odwrotu. Ponad nimi Denser raz po raz nurkowal nad szeregi wrogow, a Erienne rozrzucala krople Ognistego-Deszczu, by oslabic ich natarcie i zyskac cenny czas. Mijajac punkty oporu przy wejsciach do korytarza, Hirad i Bezimienny wykrzykiwali rozkazy wycofania sie do julatsanskich zolnierzy. Szybko zblizyli sie do kolumny jencow, docierajacej juz do poteznych murow kolegium. Magiczny ogien zalewal polacie ziemi wokol bram do starozytnej szkoly, pozostawiajac waska sciezke przez brukowany pierscien i szczesliwie zaslaniajac stosy smierdzacych, gnijacych cial, ktore spoczywaly tam, gdzie upadly. Byli juz blisko schronienia, tak bardzo blisko, kiedy obroncy ostatniej alei zalamali sie pod naporem Wesmenow i wrogowie wpadli na ulice, wymachujac bronia wokol przerazonych jencow. -Denser, blokuj to wejscie! - ryknal Bezimienny, pedzac ile sil ku przerwie w obronie grozacej im schwytaniem w pulapke. Hirad zaklal szpetnie i zanurzyl sie w tlumie, przerabujac kregoslup Wesmena, ktorego topor rozlupal przed sekunda czaszke jednego ze starcow, zabijajac go tak blisko bezpiecznego kolegium. Ciemny Mag i Erienne przelecieli nad ich glowami. Znow spadl Ognisty-Deszcz, ale tym razem byla to prawdziwa ulewa. Niczym kurtyna utkana z kropel zywego ognia, pomaranczowych, czerwonych i bialych opadla rozpryskujac sie na kamieniach, ceglach i cialach. Na lewo od Hirada rozpedzony Bezimienny chwycil jedna reka za kark Wesmena i odrzucil go jak szmaciana lalke, z dala od rozpraszajacego sie tlumu jencow. -Biegnijcie! Do bram! Szybko! - wolal. Za nimi wesmenska armia zalewala ulice. Grad strzal odbijal sie od murow i spadal na uciekajacych Julatsanczykow. Hirad cial w udo najblizszego Wesmena, pochylil sie, podnoszac dziecko, ktore przewrocilo sie u jego stop i biegl dalej. Dzikie wrzaski wrogiej armii rozbrzmiewaly mu w uszach. -Do tylu! Juz! Juz! - wrzasnal Hirad i Ilkar opuscil Pancerz-Ochrony, rzucajac sie do ucieczki, tuz za Bezimiennym. Nad ich glowami blyskaly zaklecia rzucane przez zastepy julatsanskich magow. Ogien, lod i grad spadly na Wesmenow. Zwolnili, a potem zatrzymali sie, widzac, jak ich towarzysze gina dziesiatkami od zabojczej magii, wobec ktorej byli bezbronni. -Zamykac bramy - zawolal Hirad, zblizajac sie. Julatsanczycy posluchali. Krucy zdazyli przecisnac sie przez pozostawiona dla nich szczeline, a po chwili potezne, okute zelazem wrota zamknely sie z hukiem polaczonym z sykiem aktywowanych w tej samej chwili Magicznych-Rygli. Ostatnie strzaly wbily sie w drewno bramy, a odglos ich uderzenia zostal stlumiony przez grube belki. Hirad postawil dziecko na ziemi, ale chlopiec przywarl do jego nogi, nie przestajac plakac. Byl przerazony, usta mial szeroko otwarte, a z oczu strumieniami plynely mu lzy. Barbarzynca wytarl i schowal miecz, czujac na sobie rozbawione spojrzenia przyjaciol. Usmiechali sie, mimo ze nadal z trudem lapali oddech. Wzruszyl ramionami i poklepal chlopca po glowie. Bezskutecznie. Placz stal sie jeszcze glosniejszy. -Jestes juz bezpieczny - powiedzial Hirad. - Uspokoj sie. Denser wyladowal tuz obok i Erienne natychmiast zabrala chlopca spod nog barbarzyncy. Przycisnela go do piersi, glaszczac po plecach. Dziecko zarzucilo jej ramiona na szyje. -Czy ty nic nie wiesz o dzieciach? - zapytala, ale w jej glosie nie bylo gniewu, a raczej podziw. Hirad usmiechnal sie. -Nie za duzo - odparl. - Dzieki. Rozejrzal sie po dziedzincu kolegium. Otaczal ich tlum zdezorientowanych, ale szczesliwych Julatsanczykow. Niektorzy zachowali na tyle przytomnosci umyslu, by podziekowac swym wybawicielom, zanim zostali odprowadzeni przez zolnierzy chcacych oproznic teren na wypadek kolejnych strzal. Krucy stali oparci o mury kolegium. Nad nimi salwy zaklec ucichly, a na zewnatrz Wesmeni wznosili wsciekle okrzyki. Obawiajac sie magii, zachowywali na razie bezpieczny dystans, lecz wkrotce ten zludny spokoj musial zostac zburzony. Tymczasem spora czesc ludzi dopiero co zakonczyla walke i wielu magow bylo wyczerpanych, choc swit nawet sie jeszcze w pelni nie zaczal. A przed dolaczeniem do kolejnej bitwy Krucy musieli odnalezc teksty Septerna i spelnic jeszcze jeden, najwazniejszy obowiazek. Taki, ktory nie mogl czekac. Hirad wskazal na budynek szpitala. -Chodzcie, Krucy. Czeka nas Czuwanie. Najemnicy w milczeniu i z powaga ruszyli przez dziedziniec kolegium. Nigdzie nie widzieli Thrauna. ROZDZIAL 26 Styliann poczul niewielkie uklucie zalu z powodu losu, jaki zgotowal Wesmenom.Protektorzy biegli niezmordowanie, odpoczywajac tylko wtedy, gdy scigajacy ich Wesmeni decydowali sie na popas i ruszajac dalej, nim jeszcze wznawiano poscig. Przez caly czas wojownicy Tessayi nie odpadli dalej niz na kilka godzin marszu i Styliann byl pod wielkim wrazeniem ich kondycji i wytrwalosci. Jednak w poludnie trzeciego dnia poscigu spotkal sie z armia Protektorow, ktora sprowadzil z Xetesku i teraz czekal. Zwiadowcy ocenili liczebnosc nieprzyjaciol na cztery do pieciu tysiecy i choc sam mial moze dziesiec razy mniej Protektorow do dyspozycji, wiedzial, ze wygra, tracac w tej bitwie nie wiecej niz czterdziestu ze swoich ludzi. Styliann obserwowal teren, jaki wybral na pole bitwy. Siedzial na koniu na niewielkim wzgorzu, na prawo od swych glownych sil. Przed nim ziemia wznosila sie lagodnie, przechodzac w niewielki plaskowyz. Po jego drugiej stronie znajdowal sie bardziej stromy stok, pod ktory musieli podejsc Wesmeni. Na lewo i na prawo od niego tuzin Protektorow posuwal sie przez skalisty, gdzieniegdzie zalesiony obszar w poszukiwaniu wrogich zwiadowcow, a dwa oddzialy po czterdziestu wojownikow czekaly w ukryciu na rozkaz ataku z obu flank, ktory mial nastapic wkrotce po rozpoczeciu bitwy. To pozostawialo do dyspozycji Stylianna jeszcze ponad czterystu Protektorow majacych zaatakowac trzon wesmenskiej armii. Stali w absolutnej ciszy ponizej krawedzi wzniesienia, czekajac na mentalny sygnal od Cila, by zaatakowac stok. Jezeli wszystko poszloby zgodnie z planem, walka wrecz rozpoczelaby sie, zanim lucznicy Wesmenow zdazyliby nalozyc cieciwy na luki. Styliann wybral odpowiednio waski front. Jego linia nie miala byc szersza niz osiemdziesieciu wojownikow. Na tyle waska, by nie zostal otoczony i dosc szeroka, by moc wypuscic cala niszczycielska sile Protektorow na wrogow nie spodziewajacych sie tego, z czym mieli sie zmierzyc. Uslyszal zblizajacych sie Wesmenow na dlugo przed tym, nim bezglosny rozkaz powolal Protektorow do gotowosci. Staneli w pozycji, kazdy z mieczem i toporem w rekach. Plemienne piesni odbijaly sie echem od wzgorz i sciany lasu, a potem wznosily sie ku czystemu, blekitnemu niebu, pedzone lekkim wiatrem. Dziesieciu wojownikow, stanowiacych przednia straz pochodu, wbieglo na wzniesienie i zginelo natychmiast w zupelnej ciszy pod ostrzami czekajacych Xeteskian, nim zdazyli zamienic swe piesni w ostrzezenia. Reszta armii biegla dalej, jak wskazywal rytm i tempo ich slow. Zmierzali twardo ku zagladzie, z piesnia zwyciestwa na ustach. Styliann usmiechnal sie rozbawiony ta tragiczna ironia. Wkrotce bitwa miala sie rozpoczac, a bylego wladce Xetesku irytowala koniecznosc jej stoczenia. Nie mogl jednak pozwolic, by Wesmeni scigali go az pod bramy miasta, a tak bez watpienia by sie stalo, gdyby ich tu nie zatrzymal. Nie mial pewnosci, ze zostanie wpuszczony do Xetesku, a kazde opoznienie moglo sie okazac smiertelnie niebezpieczne. Teren wokol miasta byl zbyt otwarty i nawet Protektorzy mieliby klopot z pokonaniem czterech tysiecy wrogow na polach przed murami Xetesku. Nie, to musialo sie zakonczyc tu i teraz. Styliann odwrocil sie do Cila. -Atakujcie bez rozkazu. Cil skinal glowa i spojrzal na szeregi swych braci, nie zdejmujac dloni z konia Wybranego. Styliann poczul nagle zdenerwowanie, ale zdusil je, spogladajac ponownie na swych Protektorow. Nie padl ani jeden okrzyk, zaden widoczny sygnal nie zostal przeslany przez ich szeregi ani jedna glowa nie obrocila sie, oczekujac rozkazu. Grzmot tysiecy stop zblizal sie, powodujac, ze ziemia drzala lekko. Posrod choru nie cichnacej piesni daly sie slyszec pojedyncze glosy. Cztery tysiace Wesmenow pedzilo z toporami przy udach, zwiastujac smierc swym wrogom. Gluchy odglos ich krokow wybijal ponury rytm zwycieskiej piesni. Nadchodzili niczym potop, gotowi zmiazdzyc przeciwnika. Ich glosy wskazywaly, ze nie czuli strachu. Oto nadchodzily plemiona. Ta ziemia miala nalezec do nich. A przed nimi stali ukryci Protektorzy. W jednym momencie nieruchomi niczym posagi, sluchajac spiewu Wesmenow i dudnienia ich krokow, a w kolejnym atakujacy posrod szczeku stali i odglosow zderzajacych sie cial. Zachowujac spore odstepy, by umozliwic sobie swobodna walka obydwoma broniami, Protektorzy wbiegli w szeregi zaskoczonych Wesmenow. Piesni zamarly na ustach i zamienily sie w ostrzezenia i rozkazy, podczas gdy pierwsza linia wojownikow padala bez zycia na ziemie. Xeteskianie natarli z niezwykla brutalnoscia, zatrzymujac Wesmenow nawala mieczy i toporow. Wrzaski umierajacych wypelnily powietrze. Styliann patrzyl beznamietnie, jak jego Protektorzy dziesiatkuja awangarde Wesmenow, nim ci zdazyli oderwac sie i dolaczyc do glownej grupy. W jego umysle formowal sie konstrukt Ognistego-Deszczu. Wjechal wyzej na wzniesienie, by znalezc sie blizej bitwy i ujrzal, jak czterdziestoosobowe grupy Protektorow uderzaja z obu flank. Niczym kosa wbili sie w kolumne wrogow, odcinajac kompletnie grupe okolo trzystu Wesmenow. Calkowicie otoczeni przez Protektorow - byli zwyczajnie wycinani w pien, podczas gdy wojownicy Ciemnego Kolegium jednoczesnie formowali nowa przednia linie obrony. Ponownie rozstawili sie w precyzyjnych odstepach, pozostawiajac jedynie lukowata przerwe, w ktora zamierzali wciagnac wrogow. Dowodcy przeciwnikow udalo sie w koncu zaprowadzic porzadek wsrod swych ludzi. Rozkazy przebiegly cala dlugosc spanikowanej kolumny i armia przegrupowala sie, uderzajac szerszym frontem wprost na Protektorow. Z tylu lucznicy odlaczyli sie, przygotowujac do ataku i Styliann przeksztalcil konstrukt many zmieniajac szkielet Ognistego-Deszczu w waski elipsoid wytwarzajacy Kule-Plomieni. Nim pierwsze strzaly znalazly sie jeszcze na cieciwach, cztery pomaranczowe, przetykane bialymi pasmami Kule, kazda wielkosci ludzkiej czaszki, poszybowaly nad szeregami walczacych i splynely na bezbronnych lucznikow. Jesli pozostawaly jakiekolwiek grupki, ktore nie zostaly objete ogniem, rozpierzchaly sie na boki. Dym uniosl sie ze spalonych cial, a okrzyki bolu byly glosniejsze niz rozkazy przegrupowania. Bitwa rozgorzala na dobre, podczas gdy Wesmeni walczyli na rowni o zachowanie zycia, jak i porzadku w swej armii. Byli przerazeni. Styliann widzial to w ich ruchach, wiedzial tez, przeciwko czemu walczyli. Maski i blyszczaca stal. Smierc, ktorej oblicza nie mogli dostrzec, smierc milczaca i nieunikniona. Protektorzy nie wydawali zadnych dzwiekow. Nie sapali z wysilku i nie wznosili bojowych okrzykow. Ranni nie wydawali nawet jeku z bolu, a ci nieliczni, ktorzy zgineli, zgineli bezglosnie. Nic. Tylko sciana ostrzy. Plaskie maski bez wyrazu, ciemna skora zbroi, kolczugi i napiersniki. W uszach Stylianna swist ich broni brzmial niemal jak muzyka. Obserwowal ich niezmordowany pochod, przypominajacy mu taniec smierci. Ostrza blyszczaly w sloncu i miazdzyly zaciekly opor Wesmenow. Topory i miecze spadaly bezlitosnie, a Protektorzy parli naprzod, dokonujac przerazajacej rzezi. Huk broni uderzajacej o tarcze, gluchy trzask ostrzy przecinajacych kosci, dzwieczny szczek stali napotykajacej stal to wszystko otaczalo Stylianna, mieszajac sie z wszechobecnym zapachem wesmenskiej krwi. Jeszcze trzy razy, na prosbe Cila, wypuszczal w niebo niszczycielskie Kule-Plomieni, by wyeliminowac grupy lucznikow badz samotnych strzelcow. Trzy razy ogien pokrywal niebo. Trzykrotnie kwasny dym spalonych cial mieszal sie z kurzem i krwia. Wesmeni bili sie dzielnie i z determinacja. Styliann podziwial ich ducha, choc jednoczesnie wspolczul im bezsensownosci ich dzialan. Nie czekali po prostu na smierc. Ponad pieciuset wojownikow odlaczylo sie od tylow ich linii, by okrazyc pole i zaatakowac Protektorow z boku. Obserwowani caly czas przez zwiadowcow ukrytych po obu stronach, natychmiast napotkali opor ze strony oddzialu Xeteskian, ktory oderwal sie od glownej grupy by ich zatrzymac, nim zagroza Styliannowi. Nawet to ich nie powstrzymalo. To systematyczna obrona Protektorow zlamala ich morale. Bitwa trwala juz ponad godzine i Protektorzy utrzymali stale tempo swego milczacego marszu, depczac ciala martwych Wesmenow ani razu nie spogladajac pod nogi, choc kazdy ich krok byl pewny i zdecydowany. Ci stojacy z tylu kierowali atakami, pozwalajac swym braciom skupic sie na walce, podczas gdy inni odciagali z linii frontu poleglych towarzyszy. Wysilki Wesmenow spelzaly na niczym. Nawet gdy jeden z Protektorow padal, ich szeregowi nawet przez chwile nie grozilo zalamanie. Nim jeszcze martwy wojownik dotknal ziemi, kolejny zajmowal jego miejsce, wypelniajac linie obrony. Kazdy Protektor atakowal, nie ogladajac sie na boki. Podczas gdy jego miecz i topor zatapial sie w ciele przeciwnika, druga bronia parowal i blokowal nie tylko ciosy wymierzone w siebie, ale rowniez w brata stojacego obok. Kierowal nimi umysl kolektywnej duszy, ktorego swiadomosc spoczywala w Xetesku, i ktorego oczy spogladaly z pieciuset twarzy. Nie pomijali niczego, nie dajac Wesmenom szansy na wybranie celu. Jakakolwiek nadzieja gasla jak plomien swiecy, zdmuchnieta ruchem ostrza w ostatniej chwili. Styliann widzial nadchodzacy koniec. Na prawo od glownej linii frontu Wesmeni zorganizowali rozpaczliwe natarcie. Oszczepnicy wkroczyli pomiedzy wspolklanowcow z toporami i mieczami, nadajac nowy wymiar bitwie. Wzniesli bojowe okrzyki, przywolujac resztki bitewnego ducha i rzucili sie naprzod. Niemal natychmiast i prawie niezauwazalnie Protektorzy zareagowali. Niewielkie zwarcie szeregow, lekkie przyspieszenie uderzen i zwiekszenie szybkosci reakcji. Topory i miecze Wesmenow napotykaly jedynie stal. Groty oszczepow byly wychwytywane przez okryte rekawicami dlonie Protektorow z drugiej linii, a ich wlasciciele wleczeni ku smierci. W ciagu kilku chwil wysilek Wesmenow majacy przelamac szeregi Protektorow obrocil sie przeciw nim. Xeteskianie przerwali obrone wrogow, powodujac, ze ci zlamali szyk i rozproszyli sie. Odwrocili sie plecami do bitwy i zaczeli uciekac, ignorujac rozkazy kapitanow. Ich wiara zgasla, a duch zostal pokonany. Protektorzy nie wykonali zadnego ruchu, by ich scigac. Stali po prostu i patrzyli, jak wrogowie uciekaja. Styliann polozyl dlon na ramieniu Cila. Protektor natychmiast spojrzal na niego. -Mozecie zebrac maski tych, ktorzy zgineli. Ale spieszcie sie ze swymi rytualami. Musimy byc z powrotem w Xetesku przed jutrzejszym zmierzchem. Pozostalo wiele do zrobienia. * * * Znalezli Thrauna lezacego w nogach lozka Willa. Personel szpitala nie odwazyl sie poruszyc poteznego wojownika o jasnych wlosach, okryli tylko kocem jego nagosc, by zapewnic mu cieplo i dodac godnosci.To wszystko, co mogli dla niego uczynic, albowiem drzwiami bez przerwy naplywali kolejni ranni i umierajacy Julatsanczycy. Wszystkie lozka byly zajete. Ciemna czerwien dolaczyla do jasnych kolorow szpitala, a jeki bolu i strachu mieszaly sie ze stukotem wiader z woda, szeptaniem magow, naglacymi okrzykami opiekunow i tupotem stop ludzi biegajacych we wszystkich kierunkach. Cialo Willa lezalo na lozku, z twarza zakryta przescieradlem, czekajac, az Krucy zabiora je i oddadza nalezna mu czesc. Posrod gwaru szpitala obszar wokol niego i Thrauna stal sie wysepka smutnej ciszy. Odbylo sie Czuwanie, ale nie pogrzeb. Polegli w oblezeniu mieli byc znoszeni do piwnic po Szkola Many, gdzie bylo chlodno i sucho, a powietrze pachnialo kadzidlami. Uniesli Thrauna, a potem polozyli go na lozku, by spal. Jego oczy zialy ciemna pustka, a usta poruszaly sie bezglosnie, ukladajac sie w slowa pelne zalu i bolu. Spod jego zamknietych powiek plynely lzy. Krucy przeszli do jednej z komnat Wiezy i usiedli tam, by porozmawiac w ciszy i spokoju. Za murami Wesmeni zbierali sily, ustawiali wieze obleznicze i katapulty, przygotowujac sie do ataku. Slonce wisialo na niebie, niosac cieplo i swiezosc oblezonej Julatsie. Hirad przyjrzal sie wszystkim, zdajac sobie sprawe, ze przede wszystkim powinni przespac caly dzien. Nie zaznali odpoczynku od czasu spotkania z Sha-Kaanem, walczyli niemal bezustannie, a Ilkar i Erienne z pewnoscia byli wyczerpani rzucaniem zaklec. Co do Densera - nie byl pewien. Xeteskianin wydawal sie zachowywac swiezosc i czujnosc, siedzac jak zwykle z fajka pomiedzy zebami. Lecz jego oczy patrzyly tym nieobecnym, odleglym spojrzeniem, ktorego Hirad nie mogl pojac. Jakby myslal o czyms wiekszym, zbyt waznym, by dzielic sie tym z towarzyszami. Mimo to w porownaniu z ponura obojetnoscia, jaka cechowala go po opuszczeniu Parvy, byla to znaczna poprawa. -To smierc Willa, jak sadze, spowodowala powrot do ludzkiej formy - powiedzial Ilkar. Erienne pokiwala glowa. -Nic innego - zgodzil sie Bezimienny. - Mysle jednak, ze zostawmy te rozwazania na pozniej, nie zatrzymujmy sie nad tym teraz, kiedy mamy tak malo czasu. -Musimy sprobowac go zrozumiec albo nie bedziemy w stanie mu pomoc - zaprotestowala Erienne. -Wiem. Ale mamy tez inne powazne problemy poza Thraunem, o ktorych, obawiam sie, czesc z was zdazyla zapomniec posrod ogolnej radosci - ucial Bezimienny, tonem nieznoszacym sprzeciwu. Hirad zdusil usmiech. Denser i Erienne nigdy go takim naprawde nie widzieli. A to byl wlasnie Bezimienny, jakiego potrzebowal. Chlodna ocena, praktyczne planowanie i olbrzymie umiejetnosci bojowe. -Przybylismy tu, by odnalezc prace Septerna - wielki wojownik mowil dalej. - Nie zapominajmy o tym. Nie wiemy jednak, jak dlugo kolegium wytrzyma napor Wesmenow. Zadanie jest tym trudniejsze, ze czesc zbiorow biblioteki znajduje sie w Sercu, pod nami. Nie mamy pojecia, ile potrwaja poszukiwania, a Barras nie moze nam dac wielu magow do pomocy, jezeli w ogole jakichs. Bedziemy musieli pomoc w przygotowaniu obrony kolegium przed Wesmenami chocby po to, by zyskac czas na przeszukanie Serca i biblioteki. Powinnismy tez oczywiscie zajac sie Thraunem, zeby byl gotowy do podrozy, a kiedy juz znajdziemy to, po co przyszlismy, musimy wydostac sie z Julatsy, niezaleznie od tego, czy oblezenie sie skonczy, czy nie. Kazdego dnia szczelina sie powieksza. Nie bedzie na nas czekac, a i tak jestesmy juz spoznieni. Jezeli pomiary sa poprawne, mamy zaledwie siedem dni na jej zamkniecie, a jedyna brama do wymiaru smokow, o jakiej wiemy, jest co najmniej o trzy dni drogi stad. - Bezimienny skonczyl, oparl sie o krzeslo i upil napoju z kubka. -Ale spojrz na nas, Bezimienny - powiedzial Hirad. - W tej chwili nie mozemy ani sprawnie walczyc, ani czarowac. Jestesmy wykonczeni. Po pierwsze, musimy odpoczac. -Ukrecilismy bicz na wlasna skore, prawda? - stwierdzil Denser zapalajac fajke. - Po tym bohaterskim ratunku beda oczekiwac od nas dalszych podobnych wyczynow. -Dziekujemy za te celna uwage. - Ilkar nie skrywal ironii. - Chcialbys sie z nami podzielic jeszcze jakas madroscia? -Po prostu czulem, ze trzeba to sobie powiedziec - odparl Denser, wzruszajac ramionami. -Niewazne, czego oczekuja ludzie - wtracil sie Hirad. - Krucy zrobia to, co musza. A w tej chwili powinnismy odpoczac. Nie chce dzis widziec nikogo z was na murach, chyba ze Wesmeni sie przedra, w co watpie. -Nie uwazasz, ze beda potrzebowac naszych rad albo przynajmniej obecnosci, by podniesc morale? - zapytal Denser. -Przekazalismy Kardowi wszystko, co powinien wiedziec - odparl Bezimienny. - Teraz musimy zajac sie soba. Ilkar, w jakim jestes stanie? -Nie najgorszym. A tu, w kolegium, moge szybko odzyskac energie. Wszyscy mozemy, chociaz Denser i Erienne beda musieli modulowac strumien, ktory ich napelni. To ty, Hirad i Thraun potrzebujecie odpoczynku. Ja zejde do Serca i rozpoczne poszukiwania. Przespie sie w nocy, jak Wesmeni pozwola. Jesli Denser i Erienne chca pomoc, biblioteka zostanie dla nich otwarta - dwojka magow skinela glowami. -Swietnie. -Jeszcze jedno, zanim sie rozejdziemy - powiedzial Hirad. - Krucy nie walcza osobno. Nie chce widziec nikogo z was machajacego mieczem albo rzucajacego zaklecia. Ja sam tez nie stane na murach bez was. Jestesmy Krukami. Pamietajcie o tym. -Nie pozwolilbys nam zapomniec - mruknal Ciemny Mag. -Nadal zyjesz, co Denser? - odpalil Hirad. - Zastanow sie dlaczego. * * * Styliann stracil jedynie dwudziestu trzech Protektorow. Bylo to porazajace swiadectwo potegi i zdolnosci armii polaczonych dusz. Ocenial, iz niemal polowa Wesmenow lezala martwa pod niebem, na ktorym krazyli juz padlinozercy, lakomi swiezej uczty z cial poleglych. Reszta rozbitej armii zaniesie wiadomosc Tessayi, a ich przerazenie wywola na dluzsza mete wiecej szkod niz jakiekolwiek ostrza.Bramy Xetesku zostaly zamkniete przed bylym wladca. Nie, zeby Styliann byl zaskoczony. Dystran nie mial obecnie wielu srodkow obrony, a prawdopodobnie jeszcze mniej przyjaciol. Wietrzny, pochmurny dzien zblizal sie ku koncowi, kiedy dojezdzal do bram. Wzmocnil tarcze wokol swego umyslu. Usmiechnal sie, czujac, jak macki zaklecia usiluja przebic te bariere. Kimkolwiek byli, nie mieli szans na jej sforsowanie, ale czulby sie rozczarowany, gdyby nie probowali. Pelnienie funkcji wladcy Xetesku wymagalo mistrzostwa w chronieniu wlasnego umyslu. Styliann zeskoczyl z konia i usiadl na pokrytym trawa wzniesieniu, jakies piecdziesiat metrow od bram i o rzut kamieniem od glownego szlaku. Spogladajac na potege swego otoczonego ciemnymi murami miasta, czul, jak puls mu przyspiesza. Po obydwu stronach masywnej wiezy przy wschodniej bramie - wyposazonej w zdobione lukowate okna, otwory na wrzacy olej i trzy poziomy parapetow obronnych - przez prawie poltora kilometra ciagnely sie mury znikajace w oddali w panujacym polmroku. Na calej ich dlugosci znajdowaly sie zbudowane z ciemnoszarego kamienia wiezyczki dla magow i lucznikow. Mury zakrecaly na zachod, biegly przez niemal dwa i pol kilometra od poludniowej strony, a potem laczyly sie z poteznym zachodnim murem, zwroconym ku Czarnym Szczytom. Fundamenty wnikaly gleboko w dol, a cala konstrukcja byla wzmocniona od wewnatrz. Mury, wszedzie siegajace szesnastu metrow albo i wyzej, nieznacznie wychylaly sie na zewnatrz. Wokol rozciagal sie obszar pokryty niskimi krzewami i falujaca trawa. W promieniu stu metrow utrzymywano otwarty teren, by zapewnic magom dobre pole widzenia. Wewnatrz zas Styliann widzial swiatla zapalajace sie na Wiezach Xetesku. Ten widok przygnebial go bardziej, niz sam przed soba chcial przyznac. Przymusowe wygnanie zostawilo gleboka rane w jego sercu. Czujac spojrzenia setek oczu patrzacych na niego z murow i wiez przy bramie, Styliann rozwazal problem, jakim bylo dostanie sie do kolegium. Nastepne dzialanie, jakiego mogl sie spodziewac, zalezalo w duzej mierze od punktu widzenia. Przecietny straznik z Xetesku widzac wladce kolegium i armie Protektorow obozujacych pod murami, bylby kompletnie zaskoczony. Lepiej poinformowany domyslilby sie przepychanek politycznych, ale zaden nie mogl wiedziec na pewno. Nawet Dystran nie byl na tyle glupi, by oficjalnie przejac wladze, nie mogac pokazac wczesniej miastu ciala Stylianna. Wewnatrz kolegium tych kilku, ktorzy pozostali lojalni wobec bylego wladcy, zastanawialo sie niewatpliwie, jak wprowadzic go bezpiecznie do srodka, wiedzac, ze nie moze po prostu tam wleciec, nie oslabiajac jednoczesnie tarczy wokol swego umyslu, co skonczyloby sie jego smiercia. Prawdopodobnie negocjowali tez z Dystranem i jego zausznikami, zadajac audiencji dla Stylianna w kontrolowanych warunkach, zapewne w Martwej Przestrzeni. Sam Dystran, bedac imbecylem bez zadnych zdolnosci przywodczych, zywil pewnie prozna nadzieje na jakies wrogie dzialanie ze strony Stylianna i jego Protektorow. Na cos, co pozwoliloby mu na skorzystanie z potegi niszczycielskiej magii, przy pelnej aprobacie kolegium. Jednak nawet wtedy musialby byc niezwykle ostrozny. Jakakolwiek agresja wobec Stylianna spowodowalaby reakcje Protektorow, a ci mogli powaznie uszkodzic i miasto, i kolegium, zanim zostaliby powstrzymani. Styliann mogl wiec tylko czekac. Nie trwalo to dlugo. Niecala godzine po jego przybyciu, kiedy zapadla juz noc i ksiezyc oblewal cichy oboz niesamowitym blaskiem, wieza przy bramie wypelnila sie lucznikami i magami, a ciezkie wrota uchylily sie nieco. Na zewnatrz wyszedl jeden czlowiek. Brama zamknela sie. Magowie i strzelcy pozostali w gotowosci. Styliann wstal i odszedl od cieplego ogniska, kierujac sie ku samotnemu mezczyznie. Cil szedl u jego boku, a reszta Protektorow w milczeniu zachowywala niewielki dystans. -Prosze, prosze, Dystran. Jestem zaszczycony - zaden z nich nie wyciagnal reki, choc Styliann nie mogl ukryc podziwu dla nowego wladcy za to, iz zdecydowal sie spotkac z nim osobiscie. -Czego chcesz, Styliannie? - zapytal Dystran, udajac obojetnosc, choc szybkie spojrzenia na boki zdradzaly jego zdenerwowanie. -Och, jedynie lozka, zebym mogl sie przespac. Jestem tylko znuzonym wedrowcem - glos Stylianna ociekal jadem. - A jak myslisz, do cholery, czego chce? Dystran zadrzal na ten nagly wybuch gniewu. -Nie mozesz tu pozostac. Decyzja zostala podjeta. Ja jestem wladca Xetesku. Styliann zacisnal na chwile usta. -Ale ja wrocilem, czyz nie? - wycedzil. - Wiedziales, ze wroce. -Odkad dowiedzialem sie, ze zyjesz i jestes na Wschodzie, tak - przyznal Dystran. -Tak - powtorzyl za nim Styliann. - Na nieszczescie dla ciebie, prawda? Kaciki ust Dystrana poruszyly sie lekko. -Troche. Styliann uwaznie przygladal sie jego twarzy, przedluzajac cisze. -W obecnej chwili jestes wladca tonacego okretu - powiedzial w koncu. - Niebo pozera niestabilna szczelina, grozac nam inwazja z innego wymiaru, a tylko ja i Krucy mozemy sprobowac ja zatrzymac. Wesmeni bija o bramy Julatsy. Kontroluja Kamienne Wrota i przelecz, a dziesiatki tysiecy ich wojownikow czeka tylko na rozkaz, by zmiesc z powierzchni Balai Korine. A co ty i twoi wspolnicy uczyniliscie pod moja nieobecnosc? Zamiast kontynuowac badania zgodnie z mymi instrukcjami, zorganizowac silna obrone i wyslac sily na pomoc Julatsie, wy zdecydowaliscie sie realizowac osobiste ambicje. Jak zalosnie beda one wygladac, kiedy smoki rozedra Wieze, cegla po cegle. Gdybys byl choc w polowie mezczyzna, rozumialbys, ze nasze prywatne dysputy musza zejsc na dalszy plan, dopoki nie zazegnamy niebezpieczenstw grozacych nam wszystkim. W tym momencie potrzebuje dostepu do biblioteki. Kwestia dzierzenia Namiestnictwa jest teraz niewazna. -Do biblioteki? Wiec chcesz dokonac w Xetesku tego, co nam sie nie udalo, a co Krucy probuja zrobic w Julatsie? Styliann zesztywnial, a wyraz jego twarzy stal sie jeszcze powazniejszy. Oczy wpatrywaly sie bezlitosnie w Dystrana. -Krucy dotarli do Julatsy? Dystran pokiwal glowa. -Wbrew twej niskiej opinii o naszych dzialaniach, nawiazalismy z powrotem kontakt z Julatsa po rozproszeniu przez nich Calunu-Demonow. Zbieglo sie to z dosc niezwyklym przybyciem Krukow, ktorzy najwyrazniej wkrotce potem uwolnili kilka tysiecy jencow z miasta, gdzie az roi sie od Wesmenow, a obecnie rozpoczeli badania w bibliotece Julatsy. Styliann wybuchnal donosnym smiechem. Tego Dystran chyba najmniej sie spodziewal. -Na klatwy wszystkich bogow, sa niezli - powiedzial byly wladca. - Trzeba im to przyznac - po chwili jednak radosc odplynela z jego oczu i twarzy. - Powiedz mi, jak dlugo sa juz w Julatsie? -Przybyli dzis przed switem - odparl Dystran. Styliann przygryzl wargi. Musial sie pospieszyc albo Krucy zdolaja przejsc do wymiaru smokow bez niego, a na to nie mogl pozwolic. Nagle chmura zakrywajaca jego umysl zniknela i dostrzegl gotowe rozwiazanie swego problemu. -Pozwol zatem, ze zloze ci propozycje - oswiadczyl, patrzac, jak Dystran marszczy brwi i cofa sie odruchowo. - Sadze, ze bedzie dla ciebie korzystna. -Slucham. -Oczywiscie. ROZDZIAL 27 Bitwa na murach Julatsy rozgorzala na dobre. Zaklecia przelatywaly nad brukowanym pierscieniem wokol kolegium, a jego fundamenty trzesly sie od wybuchow. Loskot metalu, krzyki mezczyzn i kobiet, gluche jekniecia katapult, szum many przeplywajacej z kolejnymi falami zaklec... wszystko to dobiegalo do Serca, gdzie siedzial Ilkar.Przegladal tekst po tekscie w poszukiwaniu notatek, odniesien i ustepow odnoszacych sie do dziel Septerna. Jednoczesnie jednym uchem nieustannie sledzil odglosy z zewnatrz, gotow w kazdej chwili zareagowac na zmiane w naturze i nastroju dzwiekow. Nieopodal, w bibliotece, Denser i Erienne pracowali z tymi bibliotekarzami i archiwistami, bez ktorych Barras mogl sie obejsc, liczac na przelom, ktory wraz z uplywem dnia i poczatkiem dusznego popoludnia wydawal sie coraz mniej prawdopodobny. A w izbie tak oddalonej od odglosow smierci i ulotnej chwaly, jak to tylko bylo mozliwe, spali Hirad i Bezimienny. Nie, zeby koniecznie potrzebowali ciszy. Prawdziwy wojownik musial umiec zasnac nawet tuz za linia frontu. Szczegolnie Hirad doskonale opanowal te sztuke. Potrafil zasnac, nawet kiedy krew bryzgala mu na twarz, a wrodzone wyczucie niebezpieczenstwa budzilo go zawsze, zanim cokolwiek zagrozilo jego zyciu. Nie, ciszy nie potrzebowali, ale Ilkarowi zalezalo na tym, zeby spali gleboko. Nadchodzil ciezki czas. Ilkar przetarl oczy i smetnie spojrzal na gore ksiazek, zwojow i folialow, jakie jeszcze musial przejrzec, wznoszaca sie obok raczej niewielkiej kupki tego, co juz przeczytal. Od poczatku wiedzial, ze zadanie nie bedzie latwe. Rzadko udawalo sie znalezc jakies dzielo Septerna w calosci, ale piec oprawnych tomow lezalo przy jego prawym lokciu. Te wlasnie ksiegi Barras przyniosl do Serca jako jedne z pierwszych, kiedy grozba ataku Wesmenow stala sie powazna. Ale wszyscy trzej magowie Krukow wiedzieli, ze olbrzymia czesc madrosci Septerna zaginela, zostala ukryta lub przepisana, nabazgrana na odwrotnej stronie zwojow i w formie przypisow do innych tekstow. Dysponowali jedynie siatka odnosnikow i niepelna wiedza archiwistow. Zmarszczyl brwi, westchnal i wrocil do lektury, podazajac za niejasna wskazowka odkryta w poprzednim zwoju. * * * W bibliotece godziny dluzyly sie niemilosiernie, chociaz nad pracujacymi tam magami ciazyl termin, o czym zadne nie moglo zapomniec. Pomimo zapewnien o zaufaniu i obietnic pomocy, jakich udzielil im Barras, Denser i Erienne zostali powitani przez archiwistow - trzech starcow i jednego mlodego ucznia, ktorzy spogladali na nich, podnoszac w gore identycznie dlugie nosy i kwitowali kazda prosbe pogardliwym prychnieciem - z olbrzymia podejrzliwoscia.-Za organizacje bibliotek zabiera sie zawsze specyficzny typ czlowieka, prawda? - zauwazyl Denser w chwile po ich przybyciu. -Moze sa bracmi tych z Dordover - przytaknela Erienne. -Jedna magia, jeden mag. - Denser wzial za reke Erienne, ktora usmiechnela sie i dotknela dlonia swego brzucha, wyobrazajac sobie, jak wewnatrz porusza sie jej dziecko, choc w rzeczywistosci nic nie czula. -Mam nadzieje - odpowiedziala. Lodowata postawa archiwistow zmienila sie po paru godzinach, kiedy stalo sie oczywiste, ze magowie Krukow nie zamierzaja pladrowac julatsanskich tajemnic. Urywane odpowiedzi, ksiazki z trzaskiem kladzione na stol i rzucane ze zloscia zwoje ustapily miejsca niesmialym usmiechom, slowom zachety i koniec koncow bezposredniej pomocy w poszukiwaniach. Uczen z archiwum siedzial z nimi przy biurku, pograzony w lekturze jednego z kanonicznych tekstow medrcow z Julatsy, podnoszac co chwila glowe, by nerwowo przysluchiwac sie odglosom bitwy dobiegajacym z zewnatrz. -Na razie nic nam nie zagraza - uspokoil go Denser. -Skad wiesz? - zapytal uczen o imieniu Therus, na ktorego piegowatej twarzy malowal sie wyraz szczerego podziwu dla siedzacego obok maga Zlodzieja Switu -Bo Hirad Coldheart jeszcze nie zawolal nas, bysmy bronili murow - odparl Denser. - Badz spokojny. Macie odwaznych zolnierzy. Nielatwo ich bedzie zlamac. Uspokojony, Therus powrocil do swojej ksiazki. Erienne usmiechnela sie, a Denser odchylil sie do tylu i przeciagnal, by ulzyc bolacym plecom, jednoczesnie ogarniajac wzrokiem polki magicznych tekstow, opracowan teoretycznych, analiz procesu rzucania i formul. Tych ostatnich zreszta nie potrafil zrozumiec, i jesli tylko wydawaly sie obiecujace, przekazywal je Ilkarowi. Siedzieli przy biurku nieopodal drzwi do biblioteki, przodem do szerokiego przejscia pelnego podobnych biurek, ciagnacego sie niemal dwiescie stop w glab miedzy regalami, z ktorych kazdy mial piec polek. Piec podobnych przejsc miescilo sie na nizszym poziomie, a przy scianach stalo jeszcze wiecej regalow, a do ich najwyzszych polek mozna sie bylo dostac jedynie za pomoca drabiny. Dwie galerie zawieraly reszte wiedzy zgromadzonej przez Julatse i jej sprzymierzencow, a w ich wypolerowanych poreczach odbijal sie delikatny blask statycznych Kul-Swiatla. Chociaz nigdy ich nie widzial, wiedzial, ze pod ziemia, w pomieszczeniach o scisle kontrolowanej atmosferze, gdzie swiatlo swiecilo rzadko, przechowywano starsze i bardziej delikatne teksty. Biblioteka Julatsy, podobnie do biblioteki Xetesku, byla miejscem starym i zabytkowym, a wszechobecny zapach stechlizny mile lechtal nozdrza moli ksiazkowych. Ale pomimo ogromu madrosci i mocy, jakie skrywala, nie emanowala ladunkiem many. Nie czulo sie na szyi podobnego do jarzma ciezaru. Denser, ktory jedna reka masowal napiete miesnie karku, a druga oddawal podobna przysluge Erienne, bardzo sie z tego cieszyl. -Do czego doszlismy? - rzucil pytanie, liczac, ze ktos udzieli mu odpowiedzi. -Do niczego specjalnie przydatnego - odpowiedziala Erienne, kiwajac glowa na znak podziekowania, kiedy kolejny transport opatrzonych wstazeczkami zwojow wyladowal na biurku po jej prawej stronie. - Ustalilismy, ze mozliwy jest zwiazek miedzy kontrolowanym tworzeniem szczelin Septerna a Portalem-Wymiarow, ktorego uzyto w Kamiennych Wrotach, ale nie znalezlismy nic na temat formul pozwalajacych polaczyc je w zamkniety wzorzec. Poza tym Therus jak przez mgle przypomina sobie, ze na marginesie jednego z julatsanskich tekstow widzial notatke, dotyczaca przeplywu many i miedzywymiarowych zaklocen spowodowanych tworzeniem szczeliny, ale nie moze go nigdzie znalezc. Ty natomiast odkryles sposob, by glowke swojej fajki utrzymywac w temperaturze pozwalajacej na efektywniejsze spalanie ziela. -Niezmiernie wazne odkrycie - odparl Denser z blyskiem w oku. Erienne zacisnela usta. -To obrzydliwy nalog. -To moja jedyna wada. -Czyzby? Therus odchrzaknal. -Przepraszam, ze przerywam, ale chyba cos znalazlem. -Cos dobrego? - spytal Denser. -Niezupelnie. -Coz. Sluchamy. * * * W umysle Thrauna sny nastepowaly po sobie z jasnoscia, ktorej mial nie zapomniec po przebudzeniu. Wszystkie mysli, uczucia, zapachy i zadze jego wilczej polowy zagoscily w jego ludzkim umysle. I po raz pierwszy mial wszystko zapamietac.Jego swiadomosc walczyla, by wydostac sie na powierzchnie poprzez bagnisko wyczerpania i zalu. Przepasc otworzyla sie w jego sercu, a symfonia protestow zmeczonych miesni i naciagnietych sciegien tworzyla tlo dla wszechogarniajacego bolu. Ocknal sie w rzeczywistosci do tej pory ogladanej tylko poprzez inne oczy. Pamietal biel, kolor scian, przescieradel i bandazy. Pamietal tez ludzi, tych lezacych bez ruchu i innych, przemieszczajacych sie miedzy nimi. Ten widok niosl ze soba spokoj - spokoj i smierc. Thraun wymamrotal pierwsze z tysiaca przeprosin do przyjaciela, ktorego zawiodl, ktorego na zawsze zamkniete oczy nie widzialy juz swiata. Jego glos przeszedl z cichego szeptu w warkot i prawie natychmiast czyjas reka spoczela na jego czole, a po chwili poczul na skroniach dotyk wilgotnego materialu. Skupil wzrok na twarzy starszej kobiety, jej poorana zmarszczkami skora otaczala zaskakujaco jasne, blekitne oczy. Usmiechnela sie do niego. -Tutaj nie musisz obawiac sie przesladowania z powodu tego, czym jestes - odezwala sie spokojnym glosem. - Mozesz tu bezpiecznie odpoczac. To, ze znali jego drugi ksztalt, nie uderzylo go zanadto, ale zapewnienia nieznajomej uspokoily go. Nie mial dosc energii, by wydobyc z siebie slowa podziekowania, ale kobieta zdawala sie rozumiec. -Nie kryj swojego zalu - powiedziala. - Placz jest rzecza ludzka. Twoi przyjaciele oddali mu nalezna czesc, a teraz spoczywa w pokoju. I ty odpocznij. Przy lozku jest woda. Nazywam sie Salthea, zawolaj mnie, gdybys czegos potrzebowal. Teraz odpocznij. Thraun skinal glowa i odwrocil twarz, nie chcac, by zobaczyla jego pierwsze lzy. * * * W oczekiwaniu na Ilkara Denser nieustannie wpatrywal sie we fragment znaleziony przez Therusa. Erienne rowniez stale do niego wracala. Jego znaczenie bylo dosc jasne. Istnialy inne, niezmiernie wazne pisma. Pisma opisujace zywa strukture miedzywymiarowych szczelin i to, jak wytrzymywaly drzenia prozni, przez ktora sie przemieszczaly, mowiace o tym, jak zmienialy przestrzen wokol siebie, o konsekwencjach polaczenia dwoch wymiarow i implikacjach zerwania takiej wiezi. Dokladnie te pisma, ktorych potrzebowali Krucy, by znalezc rozwiazanie problemu wiszacego na niebie nad Parva.Septern, jak glosil ow fragment raportu zlozonego Radzie Julatsy ponad trzysta piecdziesiat lat temu, wyglosil cykl wykladow dla zgromadzenia najwyzszych magow nad jeziorem Triverne i zawarl w nim lwia czesc swoich teorii na temat magii wymiarow. Konspekty wykladow ofiarowal kolegium sponsorujacym sympozjum. Zreszta takie zachowanie bylo dla Septerna typowe, pomimo swej dordovanskiej krwi nigdy nie czul sie blizej zwiazany z zadnym konkretnym kolegium. Szkoda tylko, ze w tym wypadku kolegium sponsorujacym byl Xetesk. -Dalbys wiare? - spytala Erienne. -Biorac pod uwage to, jak bardzo Styliann chcial dostac sie do Xetesku sam, bez niczyjej pomocy, obawiam sie, ze, niestety, tak - westchnal Denser. -Myslisz, ze wie o tych tekstach? -Nie mam cienia watpliwosci. Dystran zreszta tez. Drzwi biblioteki otworzyly sie i wkroczyl Ilkar, masujac sobie zdretwialy kark. Denser krotko opisal mu sytuacje. -Co dalej? - spytal Julatsanczyk. - Co wedlug ciebie zamierza teraz Styliann? -Wie, co musimy zrobic i zna wage tych zapiskow. To, ze nie przyznal sie do ich posiadania w Parvie, moze znaczyc jedno: zamierza wraz z nami dostac sie do wymiaru smokow. -Po co? - zapytal Ilkar. -Coz, mozliwe, ze nie sadzi bysmy sami potrafili odnalezc rozwiazanie, ale biorac pod uwage, ze zna talenty kazdego z nas, wydaje mi sie to watpliwe. Nie, mysle, ze jest po prostu ciekawy, co nie wydaje mi sie niepokojace. Prawdopodobnie pragnie rowniez ocenic, ile mozna na tym zyskac - dla siebie i dla Xetesku. A to juz mnie martwi. -Zyskac? - powtorzyla Erienne z niedowierzaniem. -Mam na mysli tylko to, ze jesli znajdzie mozliwosc dobicia targu ze smokami albo uzyskania gwarancji korzystnych dla Xetesku czy czegokolwiek innego, na pewno to zrobi. -Ale przeciez nie dostanie sie tam bez nas? - zdziwil sie Ilkar. -Dlaczego nie? - zapytala Erienne. -Bo oba klucze do pracowni Septerna sa w naszym posiadaniu - odparl Ilkar. - Wciaz potrzebuje naszej pomocy, aby przedostac sie do wymiaru smokow. Poza tym, jesli mam byc szczery, nie wydaje mi sie, zeby Kaan przychylili sie ot tak po prostu do jego zadan. Nie sadze, by tak naprawde zdawal sobie sprawe z ich potegi. -Typowa arogancja wladcy Xetesku - powiedziala Erienne. Denser rzucil jej ostre spojrzenie, ale nie odezwal sie. -Wiec zabierzemy go ze soba? - zapytal. Ilkar wzruszyl ramionami. -Chyba nie mamy wyboru. Jestem tez pewien, ze Hirad i Bezimienny spojrza na to podobnie. Przede wszystkim musimy zamknac szczeline. Motywami Stylianna bedziemy mogli zajac sie pozniej. Denser skinal glowa na znak zgody. -Wobec tego, by wrocic do twojego pytania, naszym nastepnym posunieciem, a wlasciwie moim nastepnym posunieciem, bedzie Polaczenie ze Styliannem. Wyglada na to, ze potrzebujemy sie nawzajem, wiec lepiej zebysmy przynajmniej wiedzieli o swoich planach. -Dobrze - zgodzil sie Ilkar. - Potem powinnismy obudzic innych i razem wymyslic jakis sposob, zeby sie stad wydostac. -A jak idzie bitwa? - spytala Erienne. Cala trojka nagle przypomniala sobie o zgielku dobiegajacym z zewnatrz. -Dokladnie tak, jak mozna by sie spodziewac. Wesmeni robia wycieczki w kierunku murow, ale ich ataki odpychaja zaklecia i strzaly. Pociski z katapult odbijaja sie od naszych tarcz, a oni tak naprawde nie probuja przerzucic ich nad murami do wnetrza kolegium. Wiedza, co robia. My tez wiemy, ale nic na to nie mozemy poradzic. Zdaja sobie sprawe, ze magowie w koncu sie zmecza. Wtedy ruszy powazniejsze natarcie i predzej czy pozniej zdobeda mury. Twarz Ilkara nie wyrazala zadnych emocji, ale Denser wiedzial, co musialo sie dziac w glebi jego duszy. Nie tylko byl swiadkiem nadchodzacego zniszczenia swojego kolegium, wiedzial tez, ze bedzie musial je opuscic, zanim wpadnie w rece wroga. -A Dordovanczycy? - zapytal Ciemny Mag. -Coz, to jasne, ze sa nasza jedyna nadzieja. Wszystko wskazuje na to, ze dotra tu jutro rano, ale niezmiernie wazne jest, zeby uderzyli we wlasciwym miejscu. Ich przybycie moze byc rowniez dla nas niezla okazja, by wydostac sie stad bez szwanku. - Ilkar przerwal na moment i podrapal sie w glowe. - Tak czy inaczej, wracam do Serca Wiezy. Erienne, wiadomo cos o Thraunie? -Obudzil sie raz, ale znowu zasnal. Jego organizm jest wycienczony. Psychicznie - trudno powiedziec. -Daj mi znac, gdyby cos sie zmienilo, dobrze? - Odwrocil sie w strone wyjscia. - Do zobaczenia. Denser utkwil wzrok w zamykajacych sie drzwiach. -Pojde odpoczac, kochanie. Nawiaze Polaczenie po zmroku. - Pochylil sie i pocalowal ja. - Nie zapomnij odnowic sil. Potrzebujemy cie. Erienne poczochrala mu wlosy. -Nie martw sie o mnie, wyspie sie i wszystko bedzie w porzadku. Za to ty uwazaj na siebie. Polaczenie ze Styliannem moze byc niebezpieczne. * * * Barras w towarzystwie Rady stal na polnocnych murach kolegium. W ten sposob zreszta spedzil wieksza czesc dnia, ukryty pod statycznym Pancerzem-Ochrony, tkwiac na walach obronnych wzmocnionych zakleciami wiazacymi i tym samym odpornych na pociski katapult i uderzenia taranow. Chociaz ani jednemu Wesmenowi nie udalo sie jeszcze dotrzec do murow, w miare jak przygladal sie bitwie, stopniowo tracil nadzieje.Dzien rozpoczal sie straszliwa zniewaga: Wesmeni oblali poleglych Julatsanczykow olejem miotanym przez ciezkie kusze i lekkie katapulty, nastepnie zas za pomoca plonacych strzal podpalili trupy. Pobladla skora i wysuszone na wior ubrania szybko stanely w plomieniach, odbierajac bliskim mozliwosc ofiarowania swym zmarlym godnego pogrzebu i naleznych im zaszczytow. Kiedy duszacy, szaroczarny dym zaczal wspinac sie na mury, popiolem i sadza przeslaniajac poranne niebo naokolo kolegium, Wesmeni podjeli pierwsza probe szturmu, pod oslona przerazajacej mgly, ktora sami stworzyli. Choc latwe do przewidzenia - to wlasnie natarcie najtrudniej bylo odeprzec tego dnia. Z tak bliskiej odleglosci, na jaka tylko pozwalal oslepiajacy dym, magowie pokryli przestrzen za murami Kulami-Plomieni, Ognistym-Deszczem i Gradem-Zniszczenia. Jako ze zmuszeni byli sami chronic mury Tarczami-Antymagii przed nieuniknionymi chybieniami i spalonymi zakleciami, obrona okazala sie niezmiernie kosztowna - a przerwano ja dopiero, gdy zolnierze o twarzach owinietych szmatami zameldowali, ze Wesmeni sie wycofali. Reszta dnia uplynela w podobny sposob. Sporadyczne, ale grozne ataki na dowolnie wybrany z dwoch tuzinow punktow. Nigdy dosc silne, by powaznie zagrozic murom, ale wystarczajace, by zmusic obroncow do nieustannego korzystania z zaklec. Senedai dobrze wiedzial, co robi, a jednoczesnie straty wsrod swoich redukowal do minimum. Gdyby Barras uslyszal krotki scenariusz oblezenia przedstawiony przez Ilkara, zgodzilby sie z kazdym najdrobniejszym punktem. Wesmeni mieli czas, tak im sie w kazdym razie zdawalo, a Julatsanczycy musieli predzej czy pozniej pasc ofiara zmeczenia, tak jak sie to juz stalo na obrzezach miasta. A Wesmenom wystarczylby jeden jedyny wylom. Barras przetarl oczy. Choc bylo to wbrew zwyczajom Wesmenow, byl pewien, ze tym razem ataki nie ustana w nocy, przeciwnie, nawet zwiekszy sie ich zacieklosc. To zmusi wieksza liczbe magow i zolnierzy do pozostania na murach, jednoczesnie uniemozliwiajac prawdziwy odpoczynek tym, ktorzy sluzbe zakonczyli. Wszyscy pelniacy straz widzieli to jak na dloni, co skutecznie rujnowalo ich morale. We wzglednym spokoju dziedzinca, a nawet na schodach prowadzacych na mury, mozna bylo odciac sie od rzeczywistosci oblezenia. Ale wystarczylo jedno spojrzenie poza ich obreb, zeby zludny spokoj prysl. Poza zasiegiem czarow, posrod ruin budynkow, ktore zburzyli, by zrobic sobie miejsce na manewry, stali Wesmeni. Niezliczone tysiace Wesmenow. Czekali. Czasem bezglosnie, czasem wykrzykujac piesni zwyciestwa i nienawisci, czasem po prostu podspiewujac i ciskajac obelgi odbijajace sie echem od murow kolegium. Byli jak morze, czekajace, az burza uksztaltuje fale w niepowstrzymany przyplyw. Byli jak szarancza, zanim ogoloci pola z dojrzalych klosow. A jednak wciaz bali sie magii. To ona wymuszala na nich ostroznosc. Stad plynela jedyna pociecha Barrasa. Gdyby bylo inaczej, pierwszy atak wystarczylby w zupelnosci. Ale Senedai nie wyslal za jednym zamachem wystarczajaco wielu wojownikow. W konsekwencji Julatsanczycy, choc zyskali chwile na oddech, musieli odpierac uderzenie po uderzeniu, powoli, acz nieuchronnie tracac sily, podczas gdy na ich oczach gwalcono i burzono ich miasto. Odglosy spadajacych gruzow i lamiacych sie belek wypelnialy powietrze, kiedy tylko cichly glosy Wesmenow, powiekszajac ciezar spoczywajacy na ramionach wszystkich, ktorzy to widzieli lub slyszeli. Kazdego mezczyzny, kazdej kobiety i kazdego dziecka. Nie bylo ucieczki, ale w sercu Barrasa tlila sie jeszcze nadzieja. W kolegium wciaz byli Krucy, coz z tego, ze tylko chwilowo, a na zewnatrz... -Kiedy przybeda Dordovanczycy? - zwrocil sie z pytaniem do Seldane, ktora niedawno zakonczyla Polaczenie. -Poruszaja sie wolno. Okolica jest pelna zwiadowcow Wesmenow i grup lupiezcow, odkad mysla, ze ich walka dobiega konca. Zostali zmuszeni do schronienia sie w lesie o trzy godziny drogi stad. Jesli uda im sie nadrobic straty w nocy, zaatakuja o brzasku. Jesli nie, oboje mozemy tylko zgadywac. -Musze pamietac, zeby sie wczesnie obudzic - westchnela Kerela. -Jaka jest twoja najnowsza ocena naszego potencjalu magicznego? - spytal general Kard. Nie liczac obchodow posterunkow, caly dzien spedzil na murach, towarzyszac to temu, to innemu czlonkowi Rady. Kerela glowa dala znak Vilifowi, by odpowiedzial. Stary, zgarbiony i lysy sekretarz Rady uniosl brwi. -Nic dobrego. Nic dobrego. Ognisty-Deszcz i Kule-Plomieni to skuteczne zaklecia, ale na taka odleglosc i z taka czestotliwoscia wymagaja wiele mocy. Jesli zalozymy, ze przez noc ataki nie oslabna, jutro po poludniu bedziemy wyczerpani. A wtedy, przyjacielu, nasze zycie znajdzie sie w twoich, jakze sprawnych rekach. * * * Noc zapadla na Julatsa, ale zgodnie z przewidywaniami wiekszosc Wesmenow nie odstapila od oblezenia. Pociski miotane przez katapulty wciaz odbijaly sie od chronionych magia murow, a od czasu do czasu przelatywaly nad nimi, niszczac budynki i raniac tych, ktorzy nie mieli dosc rozsadku, by sie ukryc.Denser, zmeczony i ziewajacy, siedzial u boku Erienne w pustej komnacie Wiezy. Erienne dopiero co zakonczyla Polaczenie z Pheone, ktora dolaczyla do sil dordovanskich. Natomiast Hirad i Bezimienny, wypoczeci i odswiezeni, pochlaniali polmiski miesa i warzyw i zamierzali potrenowac godzine lub dwie przed udaniem sie na dalszy spoczynek razem z reszta Krukow. Thraun wciaz spal. -Moglibysmy szukac jeszcze wiele dni - powiedzial Ilkar. - Nie sadze jednak, zebysmy mieli duzo tutaj znalezc. Odkrylismy wazne szczegoly, ale to, czego potrzebujemy, znajduje sie w Xetesku i nie ma co udawac, ze jest inaczej. - Byl zly, ze Styliann wyprzedzil ich o krok, ale nie czul sie specjalnie zaskoczony. -Jesli mam byc szczery, moze to i lepiej - stwierdzil Bezimienny. Pociagnal piwo z kufla i wytarl usta wierzchem dloni. - Wszyscy zgadzamy sie co do tego, ze przybycie Dordovanczykow to najlepsza okazja, aby sie stad wydostac. Co wiecej, jezeli im sie nie uda przelamac oblezenia, to kolegium predzej czy pozniej padnie, a przeciez, wybacz, Ilkar, tego co robimy, nie mozemy przerwac, zeby je ratowac. -Wiem - odparl Ilkar. - Wszyscy wiemy. Jestesmy gotowi. - Zapadla krotka cisza. -Musimy powiadomic Karda i Rade - przypomnial Bezimienny - Bedziemy potrzebowac koni, zapasow, kogos, kto we wlasciwym momencie otworzy polnocna brame i, jesli tylko bedziemy mogli je zdobyc, wsparcia, ktore pomoze nam sie przebic. -Dostaniemy wsparcie - powiedzial Ilkar. - Kerela nie jest glupia. Wie, o co toczy sie gra. Porozmawiam z nia. Bezimienny zwrocil sie do Xeteskianina. -Denser? Co ze Styliannem? Denser wyprostowal sie i oparl rece na stole. -To nie bylo przyjemne Polaczenie - oznajmil. Pomimo powaznego nastroju dookola stolu daly sie slyszec chichoty. - Chociaz nie przyznal tego wprost, bez watpienia pragnie wybrac sie w podroz razem z nami. Wie, ze bez znalezionych przez niego tekstow nic nie mozemy zrobic. Oswiadczyl, ze spotka sie z nami w pracowni Septerna i wtedy wszystko omowimy. Wiemy, co to znaczy. -Kiedy zamierza wyruszyc? - zapytal Hirad, ktorego plan Stylianna jedynie lekko podenerwowal. Juz od dawna nic z tego, co widzial lub slyszal, nie moglo go zaskoczyc. Tak potrafily zmienic czlowieka smoki i Zlodziej Switu. -Jutro, jak my. Moze nawet dotrzec tam pierwszy. -Protektorzy? -A jak myslisz? -Ilu? - skrzywil sie Hirad. -Nie powiedzial. -Dam wam znac - wtracil Bezimienny, tonem konczacym dyskusje. - Erienne, opowiedz nam o sytuacji Dordovanczykow. -Niewiele moge wam powiedziec nowego. Powoli przemieszczaja sie w kierunku polnocnej bramy. Dolaczylo do nich kilka luznych grup mieszkancow Julatsy, ktorzy ukrywali sie w lasach. Pozwolilam sobie poinformowac Pheone, ze bedziemy probowali sie przebic, a ona przekaze te wiadomosc ich przywodcy. Ich najwazniejszym celem pozostaje jednak oswobodzenie Julatsy. To chyba tyle. -Czy dala ci jakies wskazowki co do tego, jak zamierzaja zaatakowac? - spytal Hirad. Erienne zmarszczyla brwi. -Co masz na mysli? -Czy uderza szerokim frontem, czy uformuja klin, zeby przerwac pierscien oblegajacych? -Nic takiego nie mowila. Szczerze watpie, zeby wiedziala - odparla Erienne. -To nie jest az tak istotne - ucial Bezimienny. - W obu przypadkach nasze zadanie jest jasne. Dobrze wiec. Idzcie odpoczac. Hirad, chodz, rozruszamy sie i rzucimy okiem na Thrauna. O swicie musi byc gotowy do drogi. * * * Styliann siedzial w Wiezy wladcy Xetesku w towarzystwie Dystrana, z przerazeniem przygladajac sie balaganowi, ktorego mlody mag zdolal narobic w zaledwie pare dni. Lad byl wszystkim. Pewnego dnia Dystran moze sie tego nauczy, z drugiej strony na nauke moglo byc wtedy za pozno.Styliann upil troche czerwonego wina z Blackthorne - rocznik nie byl najlepszy, ale dosc przyzwoity - i omiotl pracownie uwaznym spojrzeniem. Dystran siedzial naprzeciwko niego, po drugiej stronie paleniska, gdzie - jako ze kamienie byly juz rozgrzane - palil sie tylko maly ogien. Za plecami nowego wladcy dwoch wojownikow i dwoch magow przygladalo mu sie, nie kryjac nieufnosci. Jedynym jego obronca byl Cil. Tym niemniej Styliann byl przekonany, ze ma nad Dystranem spora przewage. -Jaka zatem jest twoja odpowiedz? - spytal Styliann, odstawiajac pusty kielich nad palenisko i czujac, jak ogien ogrzewa mu reke. -Trudno uwierzyc w szczerosc twojej propozycji - odparl Dystran - tym bardziej, ze odmawiasz poddaniu sie Wyznaniu-Prawdy. -Przestan, Dystran, doskonale wiesz, ze moja niechec do poddania sie Wyznaniu-Prawdy ma zgola inne powody. Tobie proponuje wszystko, czego pragniesz, w zamian za plik papierzysk, ktory, jak zreszta wiesz, musi dotrzec do Krukow, jesli ktokolwiek z nas ma przezyc. -Ale zadasz rowniez armii Protektorow - odparl Dystran. -Jak nazwa wskazuje, chodzi mi jedynie o ochrone mojej osoby. Moglo umknac twojej uwadze, ze wszedzie roi sie od Wesmenow, a ja musze bezpiecznie dotrzec do pracowni Septerna. Po uplywie siedmiu dni bedziesz mogl odprawic Akt Wybrania i beda znowu twoi. Moja prosba jest prosta i nie zapominaj, ze kiedy opuszcze kolegium, bez trudu mozesz powstrzymac mnie od powrotu. -I nie bedziesz kwestionowal mojego namiestnictwa? - Dystran niedowierzajaco potrzasnal glowa. -Wlasnie. Podpisze dokumenty potwierdzajace twoje stanowisko, kiedy tylko je przygotujesz. - Styliann ponownie napelnil swoj kielich winem. - Nie widze ani jednego powodu, abys mial odmowic. -Wlasnie to mnie niepokoi. Styliann rozesmial sie. -Cieszy mnie, ze twoj umysl nadal funkcjonuje. Nie zmienia to jednak faktu, ze moja propozycja daje ci wszystko, czego chcesz i nic, czego bys nie chcial. -Dlaczego? - Dystran pochylil sie do przodu. - Nie rozumiem, jak mozesz tak pokornie zrezygnowac z wszystkiego, czym zyles. -Chyba rzeczywiscie nie rozumiesz - powiedzial Styliann. Brak wyobrazni Dystrana wzbudzal w nim litosc. Byl mu jednak jak najbardziej na reke. - Niekiedy otwieraja sie przed czlowiekiem sciezki, z ktorych nie smie zboczyc. -I cien w poludnie jest jedna z nich? Styliann opuscil glowe. -W pewnym sensie, tak. Dystran utkwil wzrok w ogniu, ale Styliann widzial nerwowe ruchy jego oczu, bedace odbiciem klebiacych sie w jego glowie mysli. Prawdopodobnie zreszta pozostawal w Polaczeniu ze swymi doradcami, a ci oczywiscie rozsadnie postanowili nie ujawniac Styliannowi swych imion. Milczenie Dystrana nie trwalo dlugo. -Sporzadzimy dokumenty. Podpiszesz je i natychmiast opuscisz miasto, a wrocisz dopiero, kiedy na to pozwole. Przyniesiesz tez ze soba pisma Septerna, wypozyczymy ci je, abys mogl z ich pomoca uratowac Balaie. Czy zgadzasz sie na te warunki? -Tak, panie - Styliann wstal. - A teraz pozostawie cie, bys oddal sie swej pracy. Wladca Xetesku rzadko odpoczywa. Bede oczekiwal dokumentow w Wiekszym Refektarzu. -Sludzy przyniosa jedzenie. -Dziekuje. - Styliann wyciagnal reke, a Dystran uscisnal ja, acz niechetnie. - Do zobaczenia. Wkrotce, sciskajac pisma Septerna, Styliann opuscil Wieze. Pozniej, zmierzajac z Cilem i szescioma obladowanymi jucznymi konmi w strone czekajacych na niego Protektorow, Styliann ze zdziwieniem przygladal sie papierom i pergaminom trzymanym w reku i rozmyslal nad glupota nowego wladcy Xetesku. Bez slowa protestu wyposazyl go we wszystkie zapiski, jakie ten wybral, nie rzuciwszy nawet na nie okiem. A zabral przeciez klucze do wladzy i potegi, bez ktorych Dystran byl jedynie nic nieznaczacym pionkiem. Pewnego dnia zda sobie z tego sprawe. Styliann juz cieszyl sie na ten dzien. * * * Noc sie w zasadzie skonczyla, przynajmniej wedlug rachuby Hirada. Stal w rogu polnocnego muru, a niedaleko czekalo przywiazane szesc osiodlanych oraz magicznie uspokojonych i obarczonych bagazami koni. Zaklecia rozswietlaly ostatnie chwile nocy, rozblyskujac na tle nieba i tak juz jasnego od setek pozarow plonacych w Julatsie.Ogien i grad smagaly nadchodzacych Wesmenow, a ich krzyki mieszaly sie z rozkazami dowodzacych magow, ktorzy kierowali ogniem i lodem. Daly sie regularnie slyszec brzekniecia cieciw, ale nie miecze - Wesmeni jeszcze nie wspieli sie na mury, choc byli coraz blizej. Hirad stal w cieniu i sluchal. Nijak nie mogl pomoc, a podobnie jak reszta Krukow musial sie przygotowac. Zapowiadal sie trudny poranek. Ryzykowny. A Krucy nie lubili ryzyka. Oparl sie o sciane, w roztargnieniu glaszczac bok swojego wierzchowca. Drzwi Wiezy otworzyly sie i ukazaly sie dwie postacie, jedna olbrzymia, druga znacznie drobniejsza. Bezimienny i Ilkar. Usmiechnal sie pod nosem. Wygladali jak para przyjaciol wybierajacych sie na spacer i pogaduszki. Ale Hirad potrafil odgadnac temat ich rozmowy, raczej nie byly to uwagi o pogodzie. W chwile potem od strony szpitala ukazalo sie swiatlo, a tuz po nim trzy kolejne postacie. Wysoki mezczyzna posrodku szedl zgarbiony i pochylony, pol kroku za towarzyszami. Ci szli w milczeniu. -Dlugo tu stoisz? - spytal Ilkar, podchodzac do Hirada. -Dosc dlugo, zeby uslyszec, jakie problemy ma obrona - odparl Hirad. - Jak samopoczucie? -A jakie moze byc o tej nieludzkiej porze? -Dordovanczycy sie odezwali? -"Badzcie gotowi" - odpowiedzial Ilkar. -Tylko tyle? -Coz, nie podali taktycznego planu bitwy uwzgledniajacego miejsca ataku, ofensywe magiczna i obrone flankowa, jesli o to pytasz. - Ilkar zastrzygl nerwowo uszami. - To bylo krotkie Polaczenie, nie dyskusja przy okraglym stole. -No, nie wiem... I wy sie nazywacie magami... - Usmiech Hirada na widok irytacji Ilkara znikl, kiedy w pole widzenia wkroczyl Thraun. Jego kucyk byl w nieladzie, wiec ktos inny ukladal mu wlosy. Zaczerwienione oczy spogladaly pusto z wychudlej i straszliwie zmeczonej twarzy zdradzajacej kazda przelana lze i zapowiadajacej dalsze. Serce Hirada zabilo szybciej na wspomnienie tego, co wydarzylo sie po morderstwie Sirendora. Zadne slowa nie wystarczaly, a milczenie nie wchodzilo w gre. -Bol ustanie - zwrocil sie do mezczyzny. Thraun przyjrzal mu sie uwaznie, potrzasnal glowa i ponownie utkwil wzrok w ziemi. -Nie - odparl. - Pozwolilem mu umrzec. -Wiesz, ze to nieprawda - powiedzial Bezimienny. -Moglem ich zatrzymac jako czlowiek. Jako wilk rozumialem tylko swoj strach. Pozwolilem mu umrzec. Hirad otworzyl usta i zamknal je ponownie, zamieniajac swoja odpowiedz na bardziej praktyczne pytanie. -Dasz rade dosiasc konia? Thraun potakujaco kiwnal glowa. -Dobrze. Potrzebujemy cie, Thraun. Potrzebujemy twojej sily. Jestes Krukiem, zawsze bedziemy u twojego boku. Kiwnal raz jeszcze, ale tym razem zatrzesly mu sie ramiona. -Tak jak ja bylem u boku Willa, ale potem pozwolilem mu umrzec - wyrzucil z siebie przez zacisniete gardlo. -Czasami robimy wszystko, co mozemy, a to i tak nie wystarcza - rzekl Hirad. -Ale ja nie zrobilem wszystkiego. Pogubilem sie i dlatego Will teraz nie zyje. -Nie mozesz byc tego pewien - wtracila Erienne. Thraun obdarzyl ja ponurym spojrzeniem. -Moge - i szeptem powtorzyl - moge. Przez caly poranek Wesmeni atakowali raz po raz, tak jakby wyczuli, ze zmienila sie atmosfera w kolegium. Rzucali sie na mury ze zdwojona wsciekloscia. Tysiace nacieraly jednoczesnie, a ich wieze i drabiny odbijaly sie od kamieni Julatsy i znikaly w magicznych plomieniach, podczas gdy wojownikow zmiataly wiatr i grad. To ich jednak nie zatrzymywalo i w miare jak zmeczenie magow wzrastalo, roslo niebezpieczenstwo walki wrecz na murach. W jednej z krotkich przerw, kiedy Wesmeni wycofali sie, by zmienic szyk poza zasiegiem zaklec, Krucy przeszli na blanki polnocnej bramy, zeby ocenic sytuacje. Pociski z katapult przelatywaly ze swistem nad ich glowami, uderzajac w budynki i opuszczony dziedziniec. Nie ogladajac sie za siebie, Hirad zwrocil sie w strone Bezimiennego. Wielki wojownik spokojnie przygladal sie morzu Wesmenow, wyliczajac ich szanse na ucieczke, jednoczesnie poddajac ocenie taktyke sporadycznych atakow, ktora tak dawala sie we znaki magicznej obronie Julatsy. -Jakies przemyslenia, Bezimienny? -Za bardzo liczymy na to, ze Dordovanczycy zrobia w ich liniach powazna wyrwe - zastanowil sie. - Jesli my nie uderzymy z naszej strony, nie przebijemy sie. -Optymista, co? Bezimienny spojrzal na niego. -Realista. -Co wiec proponujesz? -Coz, zalozmy, ze Dordovanczycy zaatakuja tam, miedzy sztandarem z czerwonym niedzwiedziem a ta glowa byka - wskazal na dwie powiewajace na wietrze choragwie Wesmenow oddalone od siebie o jakies siedemdziesiat metrow. - Mozemy uznac, ze kiedy zolnierze porzuca front, by bronic wlasnych plecow, po obu stronach natychmiast utworzy sie luka o szerokosci od siedmiu do dziesieciu metrow. Jesli uda nam sie poszerzyc ja, atakujac z tej strony, nawet szybkie uderzenie mogloby znacznie powiekszyc nasze szanse. To bardzo proste. Hirad rozesmial sie. -Kiedys juz nam sie udalo - powiedzial, a jego wesolosc wzrosla na widok pytajacego wyrazu twarzy przyjaciela. - Co prawda wtedy ciebie z nami nie bylo. Zaufaj mi. Bezimienny skinal glowa i ponownie zwrocil sie w strone Wesmenow. * * * Atak przyszedl bez ostrzezenia, w chwile po tym, jak slonce osiagnelo zenit. Magowie Julatsy szykowali sie wlasnie na odparcie nastepnej fali Wesmenow, kiedy na polnocnych krancach miasta rozkwitl ogien, a w powietrzu dal sie slyszec rumor burzonych budowli. Blysk po blysku rzucal na Julatse cienie i oslepiajace swiatlo i czynil dzien jaskrawoczerwonym, pomaranczowym i niebieskim.Obroncy z polnocnych murow zaczeli wznosic radosne okrzyki, magowie tracili koncentracje i w calym kolegium twarze zwracaly sie w tamta strone. Oto przybyli Dordovanczycy. Przez kilka nieskonczenie dlugich chwil Wesmeni nie reagowali. Potem szybkie rozkazy rozlegly sie w calym polnocnym skrzydle sil atakujacych kolegium. Spore czesci pierscienia oblegajacych przemieszczaly sie. Wesmeni formowali obrone wedlug plemion i rodow i choc inni przychodzili na miejsce wojownikow wysylanych na tyly, to ich szeregi zostaly znacznie przerzedzone. Obroncy kolegium odetchneli z ulga, widzac konsternacje rozprzestrzeniajaca sie wsrod Wesmenow. Na zasepionych twarzach Julatsanczykow pojawily sie usmiechy, a na prochach zwatpienia wykielkowala nadzieja. Obroncy kolegium krzykiem powitali wybawcow, coraz wiecej zaklec rozswietlalo ulice, a z miasta daly sie slyszec odglosy walki wrecz. Hiradowi wiecej nie bylo trzeba. -Musimy to zrobic teraz - zdecydowal. Bezimienny, Ilkar i on zbiegli po schodach do pozostalych Krukow, stojacych nieopodal bramy. Przed nimi mialo kroczyc pieciu magow tworzacych tarcze, a za nimi dwustu piechurow. Hirad wskoczyl na siodlo i przyjrzal sie przyjaciolom. -Gotowi? Wszyscy potwierdzili skinieniem glowy. Na znak Bezimiennego brama polnocna otworzyla sie. -Szybko! - pospieszyl ich. - Wesmeni nie beda na nas czekac z zalozonymi rekami. Niewielki oddzial popedzil w strone Wesmenow, ktorzy jednak najwidoczniej byli zajeci tym, co dzialo sie za ich plecami i na razie nie reagowali. Para magow jadacych posrodku uwolnila wczesniej przygotowane Spirale-Mocy. Rzucone jednoczesnie zaklecia rozbily zwarty szyk Wesmenow, rozrzucajac wojownikow na obie strony, co bardziej pechowych rozgniatajac na scianach okolicznych budynkow i wszechobecnych kupach gruzu. O jedno uderzenie serca pozniej Kule-Plomieni wyfrunely z dloni dwoch magow jadacych z boku, siejac zamet i poszerzajac przejscie stworzone przez Spirale. Magowie skrecili w bok, razem z piatym, ktorego tarcza nie byla juz potrzebna. -Krucy! - ryknal Hirad. - Krucy, za mna! W zwartej grupie Krucy wpadli w wylom, siekac mieczami na prawo i lewo, chronieni z gory przez Pancerz-Ochrony Ilkara, bryzgajac smiercionosnymi Kulami-Plomieni Densera i Erienne. Tylko Thraun nie bral czynnego udzialu. Siedzac zgarbiony w siodle, ze spuszczona glowa, pozwalal sie niesc swemu wierzchowcowi, ktory, na szczescie, bal sie odlaczyc od reszty. Hirad krzyknal, pijany pedem, i odcial reke przeciwnika, trzymajaca topor. Po obu stronach szalaly plomienie, wszedzie wokol otaczali ich Wesmeni, konie byly na krawedzi paniki, ale parli do przodu. Kamienie, belki, topory, ktorymi w nich rzucano odbijaly sie od oslony Ilkara, pokryty krwia miecz Bezimiennego lsnil w sloncu, wyrabujac przejscie, a Krucy przedzierali sie przez ten chaos, mijajac linie Wesmenow przy akompaniamencie okrzykow obroncow kolegium, glosniejszych nawet od wrzasku wrogow. Od lewej nadchodzili Dordovanczycy, uformowani we wzorowa kolumne, chronieni przez magiczny ogien i lod oraz przez trzy tysiace mieczy i tarcz. Tamtejsze kolegium przyslalo elite swej armii. Hirad ruszyl, by dolaczyc sie do ataku i skorzystac z okazji, by zadac wrogom wiecej cierpienia, ale Bezimienny zatrzymal konia barbarzyncy i nie pozwolil mu skrecic. -Nie tym razem, Hirad - krzyknal. - Te walke musimy porzucic. Oddzialy Wesmenow nie zwracaly na nich uwagi lub wrecz schodzily im z drogi, biegnac, by dolaczyc do ostatniej bitwy o Kolegium Julatsy. Krucy przegalopowali przez opuszczone ulice i wydostali sie na wydeptane, blotniste, otwarte pola. * * * Poludnie. Na murach za Dlugimi Komnatami obrona zostala przerwana. Przez wylom wpadl na mury strumien Wesmenow. Na schody biegiem wspinala sie posilkowa grupa julatsanskich gwardzistow, wykrzykujac wyzwania, szarzujac prosto na wroga, by dac swoim pobratymcom czas na przegrupowanie.Po drugiej stronie podworca mezczyzni, kobiety i dzieci biegaly we wszystkie strony, wynoszac z boju rannych, donoszac wode do pozarow, plonacych tam, gdzie spadly zapalajace pociski Wesmenow, i dbajac o to, by obroncy mieli pod dostatkiem drewna, broni i jedzenia. Kapitanowie przekazywali rozkazy sygnalami flagowymi przekazywanymi z Wiezy, a sam general krazyl po murach, podbudowujac morale slowami pelnymi odwagi, dzierzac miecz ociekajacy krwia Wesmenow. W szesciu dobrze widocznych punktach stali czlonkowie Rady, koordynujac zaklecia zaczepne, podtrzymujac tarcze i sama swoja obecnoscia zagrzewajac obroncow do walki. Byli tam wszyscy poza Endorrem, ktory odzyskal co prawda swiadomosc, ale wciaz byl bezsilny. Poza obrebem kolegium sily Dordovanczykow odciagaly uwage Wesmenow od wycienczonych obroncow Julatsy, ale nie udalo im sie dotrzec do murow. Przez ponad trzy godziny nie posuneli sie do przodu ani o krok, a teraz przemieszczali sie niezmiernie wolno. Z kazda uplywajaca chwila nieuchronnie zblizal sie moment upadku kolegium. Poranna ucieczka Krukow oznaczala nadzieje dla calej Balai, ale kosztem Julatsy. Barras zorganizowal ulewe Ognistego-Deszczu. Zaklecie spadlo na Wesmenow szturmujacych polnocna brame, rozpedzajac na cztery wiatry tych, ktorzy jeszcze mogli sie ruszac. Rozpaczliwie potrzebowal chwili odpoczynku. Mgla bitewna zacmiewala jego zmysly pomimo bezchmurnego nieba. Loskot broni uderzajacej o bron, stukot katapult, wykrzykiwane rozkazy, placz dzieci i wrzaski przerazonych, rannych i umierajacych ludzi wdzieraly sie do jego uszu. Kolory zalewaly jego oczy, opary popiolu i krwi zakrywaly niebo, niezliczone bronie polyskiwaly w sloncu, mury i blanki splywaly czerwienia, proporce przemieszczaly sie w cmie wspinajacej sie na mury, plomienie wytryskiwaly z ziemi, a swiatlo ofensywnych zaklec migotalo na kazdej otwartej przestrzeni dookola kolegium. Czul smak i zapach strachu i mocy, potu i krwi. Czul bol kazdego umierajacego Julatsanczyka i desperacje tych nadal zyjacych. Nie byli w stanie zatrzymac Wesmenow. Zabicie wroga w zaden widoczny sposob nie uszczuplalo mrowia tych, ktorzy mieli dopiero nadejsc. Duch bojowy, zaklecia i uparta sila nie mogly wystarczyc. Obroncy Julatsy po prostu nie byli dosc liczni, a to, ze Dordovanczykom nie udalo sie przebic do kolegium, przypieczetowalo ich los. Gdy tak patrzyl, po jego prawej rozlegl sie donosny okrzyk. Tysiace Wesmenow gromadzilo sie na placu przed polnocna brama. Za nimi wciaz unosil sie kurz wzniesiony podczas bitwy z Dordovanczykami, ale cos bylo nie tak. Obok Barrasa jedna z jego pomocnic usiadla w zalomie muru, przyjmujac Polaczenie. Nie trwalo to dlugo. Kiedy zaklecie dobieglo konca, Barrasowi wystarczylo jedno spojrzenie w jej pelne lez oczy, by odgadnac prawde. -Dordovanczycy pobici - oznajmila. - Wycofuja sie. Barras poczul skurcz w sercu i z trudem opanowal sie, nie chcac, by wyraz twarzy zdradzil jego rozpacz. Pochylil sie i pomogl kobiecie wstac. -Nie poddawaj sie. Pokonamy ich. Ale odwracajac sie, by wydac nastepne rozkazy, wiedzial juz, ze Julatsa przegrala. Zaalarmowany jak wszyscy inni na murach Kard puscil sie biegiem w strone polnocnej bramy. Jego zmeczone cialo ociekalo potem, ale duch sie w nim nie ugial. Wykrzykujac po drodze slowa otuchy, dotarl do Barrasa, ocenil napredce sytuacje i pochylil sie w strone starego elfa. -To juz koniec, przyjacielu - powiedzial. - Kiedy przyjdzie czas, zabiore cie do Serca Wiezy. Barras skinal glowa. -Poczekajmy z tym tak dlugo, jak tylko sie da, dobrze? Kard usmiechnal sie i powrocil do wykrzykiwania rozkazow swoim ludziom wciaz usilujacym odeprzec nadciagajaca fale Wesmenow. Wraz z koncem potyczki z Dordovanczykami pojawily sie posilki, wiecej drabin, drugi taran, i bitwa nabrala szybszego tempa. Juz w czterech miejscach Wesmeni dostali sie na mury, odrzucajac obroncow w tyl czystym szalem bitewnym. Dystans byl za krotki na walke zakleciami i mury musieli oczyscic zolnierze. Jak sie szybko okazalo, bylo ich za malo. Krzykiem wzywajac posilki, Kard miotal sie jak szalony, a ludzie gromadzili sie wokol niego na dzwiek jego charakterystycznego glosu. Barras i jego magowie ciskali Kule-Plomieni i Ognisty-Deszcz na rozwrzeszczana cizbe pod murami, ale chociaz tamci padali jak mrowki, zwierali tylko szyki i natychmiast wracali. -Brama! - wrzasnal Kard. - Broncie bramy! Jego slowa wzmocnil potezny huk tarana, ktory wstrzasnal kamieniami na polnoc od bramy. Zaklecia natychmiast pofrunely w dol, ale ledwo ogien przygasl, Wesmeni, weszac rychle zwyciestwo, znowu chwycili za taran. Od poludnia glosy nacierajacych byly coraz glosniejsze. Jakas kobieta krzyknela ze strachu, kiedy na wewnetrznym dziedzincu pojawil sie Wesmen, ktory wkrotce jednak zginal z reki jednego z mieszczan. Obrona rozsypala sie szybko. Pociski z katapult ponownie zaczely uderzac w kolegium. Taran raz po razie uderzal w skrzypiace, wzmocnione zelazem belki polnocnej bramy. Magiczne-Rygle nalozone na wrota trzeszczaly, podczas gdy grupy ciesli rozpaczliwie usilowaly je wzmocnic. Tuzin roznej wielkosci wylomow w murach powaznie nadwatlil sily obroncow. Kard odwrocil sie do Barrasa, ocierajac krew z twarzy. -Nadszedl czas - powiedzial general. -Nie, powstrzymamy ich - zaprotestowal Barras, bezskutecznie szukajac wzrokiem nadziei. Kard zlapal go za ramie. -Nie, Barrasie. Nie damy rady. Idz juz. Oslonie cie. Elfi mag uscisnal jego dlon z powaznym wyrazem twarzy. -Zegnaj, stary druhu. -Zrob, co musisz - odparl Kard. - Jestem lepszym czlowiekiem dzieki temu, ze cie poznalem. Lepszym, ale martwym, pomyslal Barras. Pobiegl w kierunku schodow. Jednoczesnie od walczacych oddzielilo sie pieciu innych magow i dolaczylo do niego. Byli wybrancami. Zadanie, jakie mieli spelnic, bedzie kosztowac ich zycie, ale pamiec o nim przetrwa na wieki. Biegnac do Wiezy, scigany rozkazami Karda i gluchym zgielkiem bitwy, Barras szukal wzrokiem Kereli. Usmiechnal sie, zobaczywszy, jak w najwyzszym punkcie obrony kieruje zakleciami i zolnierzami jednoczesnie. Odwrocila sie, jakby poczula jego wzrok na swoich plecach. Barras zwolnil bieg, zatrzymal sie. Przez chwile dwojka elfow wpatrywala sie w siebie, a caly spedzony wspolnie czas przeplynal miedzy nimi. Barras poczul cieply, delikatny dotyk Impulsu-Many na swoim ciele. Kerela obdarzyla go usmiechem, skinela glowa i pomachala. Barras odwzajemnil gest, a potem ruszyl pedem do Wiezy, chlonac wszystkimi zmyslami otaczajace go kolegium i wiedzac, ze juz nigdy wiecej go nie zobaczy. ROZDZIAL 28 Lord Senedai przechadzal sie posrod ruin kolegium, podczas gdy jego wojownicy gotowali sie do szybkiego marszu na poludnie. Wiedzial, ze mlody mag bedzie mowil. Byl sprawny w zakleciach, ale calkowicie nieodporny na tortury. Na dodatek znalezli go oslabionego, w szpitalu. Pozostalych czlonkow Rady, twardych i wytrzymalych, musial po prostu zabic. To byl jedyny sposob na zmniejszenie niebezpieczenstwa. Wszystkich, poza Barrasem. Dotychczas sie wymykal, ale przeciez kolegium mialo rozlegle podziemia - kazdy tchorz mogl zbiec i ukryc sie.Jednak przed opuszczeniem Julatsy Senedai zamierzal dotrzymac obietnicy. Zdobyc glowe starego elfa. Dopiero wtedy pojedzie za Krukami, dzierzacymi przeciez bron mogaca wygrac te wojne, klucz do sprowadzenia smokow na Balaie. Ta bron mogla wypelnic mit zaglady ludow Zachodu. Ptak z wiadomoscia dla Tessayi byl juz w drodze. -Gdzie sie schowales, Barrasie? - Senedai szedl teraz przez dziedziniec otaczajacy Wieze. Jego ludzie pladrowali kolegium, bruk byl mokry od krwi magow. Ich ciala pokrywaly mury, lezaly pod jego stopami i w komnatach ich starozytnych, plonacych teraz budynkow. Ich ukochani ludzie stali pod wesmenska straza przy poludniowej bramie. Dla tych, ktorzy tak niedawno zostali uwolnieni ze spichlerza, szybki powrot do niewoli byl niemal nie do zniesienia. Placz tak kobiet, jak i mezczyzn opowiadal o rozpaczy, jaka ogarnela Julatsanczykow. Pokonani, bez zadnej szansy na ratunek. Nikt juz nie przybedzie im na pomoc. Glowy zwieszaly sie w poddanczej rezygnacji. Ich zolnierze, ci co przezyli, tak dzielni wobec przewazajacej liczby wrogow, mieli otrzymac honorowy wybor. Smierc wojownika albo niewola. Prosci ludzie nie mieli wyjscia. Musieli odbudowac swe miasto dla nowych panow. Senedai zatrzymal sie. Odpowiedz na jego pytanie znajdowala sie tuz przed nim. Wieza. Jako jedyna nie zostala dotknieta ogniem i spladrowana przez jego wojownikow. Wszyscy pozostali przy zyciu magowie, ci ktorzy nie zbiegli do katakumb, a nie mial watpliwosci, ze byli tacy, nadal mieli nadzieje, ze strach Wesmenow przed magia utrzyma ich z dala od centralnej swiatyni kolegium. Mylili sie. Julatsa zostala pokonana i Wieza byla teraz tylko kolejnym budynkiem oczekujacym zniszczenia. Senedai usmiechnal sie do siebie. Przynajmniej w teorii. Praktyka, o czym swiadczyly nienaruszone kamienie budowli, byla zupelnie inna. Kazdy Wesmen obawial sie mocy skrywanej przez Wieze magow, ale moc ta z pewnoscia zostala oslabiona przez smierc tak wielu jej panow. Przywolal dwunastu ludzi, machnieciem reki uciszajac ich obawy i sobie rowniez dodajac niezbednej pewnosci. -Kolegium jest nasze - powiedzial. - A ci, ktorzy znajduja sie w srodku sa pokonani i przerazeni. Chodzcie za mna i dokonczymy dziela zwyciestwa. Niemal natychmiast po wejsciu poczul nacisk. Podobnie jego ludzie. Wroga sila ciazyla im na karkach i ramionach, sciskala gardla i spowalniala ruchy. To tylko zwiekszalo ich niepokoj i Senedai bardzo sie staral utrzymac prosty chod i jasnosc mysli. Lord Wesmenow obawial sie, ze bedzie musial przeszukac cala Wieze, by odnalezc swa ofiare, ale niepotrzebnie. Bedac juz w srodku, okrazywszy glowna kolumne, uslyszal w dole glosy, szepczace, spiewne. Poprowadzil swoich ludzi krotkimi schodami przylegajacymi do zewnetrznej sciany. Na dole, przed jedynymi drzwiami, stal mezczyzna i Senedai rozpoznal go natychmiast. Wesmeni ruszyli z mieczami w dloniach. -No prosze, ostatnia linia obrony jest starzec - parsknal drwiaco. -Ten, ktory przez dwanascie dni powstrzymywal twoje tchorzliwe, bezmozgie hordy - odparl general Kard. - Sam tez zatroszcze sie, bys nie dotarl dalej. - Miecz Karda byl w gotowosci, ale nie wykonal zadnego ruchu. -Nadszedl czas na honorowa kapitulacje. Bitwa dobiegla konca - oswiadczyl Senedai. -Jak ty niewiele wiesz. Za zamknietymi drzwiami, chor glosow nabral sily i tempa, a potem nagle ucichl i ustapil miejsca pojedynczemu glosowi, pewnemu, silnemu i zdecydowanemu. Barras. -Zejdz mi z drogi albo cie porabie - warknal Senedai. -Sprobuj - Kard wyskoczyl naprzod, blyskajac mieczem w swietle lampy. Cios byl szybki, ale jego wiek i wyczerpanie zwrocily sie przeciw niemu. Senedai zdolal odbic go na bok i wykonac szybkie pchniecie, jednak Kard zwinnie uniknal trafienia. Po obu bokach wesmenskiego wodza jego ludzie ruszyli do ataku. Topory spadly jednoczesnie. Miecz Karda sparowal jeden, ale drugi zaglebil sie w jego barku, rzucajac go na kolana. Miecz generala zadzwieczal o podloge i Kard padl, opierajac sie o drzwi, sciskajac dlonia rane, z ktorej krew plynela mu strumieniem na ramie i piers. Zamrugal oczami i jeknal z bolu. Senedai kucnal przed nim. -Jestes dzielnym czlowiekiem, generale. Ale glupim. Nie musiales ginac. Kard potrzasnal glowa, ale nie mial sil, by uniesc glowe i spojrzec w gore w oczy swego wroga. -Mylisz sie - wyszeptal ostatnim tchem. - Wlasnie to musialem zrobic. Lord Senedai ruchem reki nakazal jednemu z wojownikow odsunac cialo zolnierza na bok. Za drzwiami, glos ucichl. Wieza zatrzesla sie lekko, podnoszac warstwe kurzu z drewna i kamienia. -Drzwi - warknal Senedai. - Szybko. Byly zamkniete, ale silny kopniak sprawil ze polecialy do srodka, obracajac sie na zawiasach. Wewnatrz szostka magow kleczala w kregu w centrum komnaty wypelnionej ksiegami i zwojami pergaminu. Wieza znow zadrzala, tym razem silniej. Uslyszeli szczek pekajacych naczyn. Korytarz wypelnila atmosfera grozy. Senedai cofnal sie o krok, jego ludzie jeszcze dalej. Powietrze stalo sie duszaco geste, zaciemniajac mysli i wprowadzajac miesnie w odretwienie. Tym razem Wieza naprawde sie zatrzesla, lampy odpadly ze scian i w budynku rozlegl sie brzek pekajacego szkla. Wesmeni zachwiali sie, jeden upadl, uderzajac glowa o mur. Reszta, oblizujac nerwowo wysuszone usta, wymienila przestraszone spojrzenia. -Panie? - glos wojownika ociekal lekiem. -Wiem - wycedzil Senedai przez zacisniete zeby. Ponownie zajrzal do wnetrza pokoju, prosto w oczy Barrasa. Stary elf sie usmiechal. -Mozecie odebrac nam domy i zycie, ale nie zabierzecie naszego Serca. -Jestes mi winny glowe, Barrasie. -Warunki umowy ulegly zmianie. Teraz proponuje, abyscie opuscili moja Wieze, zanim stanie sie waszym grobem - uniosl ramiona nad glowe i wykrzyczal slowa, ktorych lord Wesmenow nie byl w stanie zrozumiec. Wieza zakolysala sie gwaltownie, strop przesunal sie, belki podtrzymujace go pekly, a podloga zaczela sie osuwac. Na oczach lorda Senedai komnata, w ktorej kleczeli Barras i jego magowie, zaczela sie zapadac. Drewno zatrzeszczalo, wyrywajac gwozdzie, a kamienie i cegly zaczely pekac z ogluszajacym hukiem. Wszystko wokol drzalo. -Odejdz, Senedai. Opusc moje kolegium - drzwi zatrzasnely sie, jakby uderzone niewidoczna reka. Framuga zatrzeszczala i deski zaczely pekac. Senedai odwrocil sie do przerazonych wojownikow. -Na co czekacie? Uciekajcie! Juz! Jak gdyby na potwierdzenie jego slow, z zapadajacej sie komnaty dobiegl ich jek walacej sie kamiennej i drewnianej konstrukcji. Wojownicy rzucili sie do ucieczki, a wodz plemion Heystron ruszyl tuz za nimi. Dokola sciany trzesly sie, kurz wypelnial powietrze, a lampy i pochodnie jedna po drugiej gasly i spadaly, topiac w ciemnosci schody za nimi. Wyskoczyli na oblany sloncem dziedziniec, dolaczajac do kregu Wesmenow obserwujacych z otwartymi ustami chwiejaca sie Wieze. Pekniecia biegly wzdluz calej jej dlugosci. Ich siatka, niby dzielo niezdarnego pajaka, obejmowala cala konstrukcje. Tu i tam pojawialy sie ziejace otwory, a gruz pokrywal dziedziniec. Widok ten powodowal strach, ktory jednak szybko zamienil sie w radosc, gdy Wieza Julatsy zawalila sie posrod huku kamieni, wzbijajac potezny tuman pylu i tryskajac ulewa potrzaskanego szkla. Lecz kiedy kurz opadl i zapadla cisza, Senedai odwrocil sie i ruszyl z powrotem do swego punktu dowodzenia, wiedzac, ze to, na co patrzyl, bylo dalekie od konca julatsanskiej magii. * * * Pochod byl szybki i dumny. Na czele sunela kawaleria wraz z Darrickiem, a Blackthorne i Gresse jechali po jego bokach. Wyslawszy trzy tysiace ludzi z powrotem do Gyernath, by pomogli w odbudowie i obronie zniszczonego portu, general podzielil swoja armie, nieco ponizej osmiu tysiecy zolnierzy, na centurie dowodzone przez kapitanow. Z tych centurii sformowal osiem regimentow, a na czele kazdego jechal konny dowodca.Nastroj byl pelen determinacji i wiary, a przy tym panowalo dobre samopoczucie. Kazda czesc armii miala za soba wazne zwyciestwa. Obrona portu utrzymala Gyernath, Blackthorne i Gresse powstrzymali przewyzszajaca ich czterokrotnie grupe przed dotarciem do Kamiennych Wrot, a Darrick bral udzial w zniszczeniu Parvy, przerwaniu nieprzyjacielskiej linii zaopatrzenia i spalil albo przejal kazdy statek, jaki znalazl. Teraz jednak czas obrony i partyzanckiej wojny dobiegl konca. Balaianie przeszli do ataku i mieli nadzieje na wyzwolenie, a nie tylko na przetrwanie. Marsz z plazy na wzgorza otaczajace miasto i twierdze Blackthorne'a zajal im dwie godziny. Spodziewali sie ujrzec Wesmenow ufortyfikowanych w miescie, ze sztandarami powiewajacymi na wyszczerbionych murach i blankach zamku. Spodziewali sie strachu bezradnych wrogow i zwycieskiego marszu. To, co zobaczyli, sprawilo, ze piesni zamarly im na ustach, a serca scisnela groza. Blackthorne zostalo zniszczone. Calun popiolu z dawno wygaslych ognisk nadal pokrywal zaglebienie, w ktorym wczesniej znajdowalo sie miasto. A pod ta ciemna chmura nie pozostal nawet kamien na kamieniu. Poczerniale szczatki rozrzucone byly na olbrzymim obszarze. Gdzieniegdzie z ziemi sterczaly popalone belki, ale z murow nie pozostalo nic. Ani sladu ulic, gospod i domow. Ani sladu twierdzy, rodowej siedziby Blackthorne'a. Tylko porozrzucane fragmenty kamienia i resztki scian. Obraz totalnego zniszczenia zapieral dech w piersiach. Gresse podjechal do Blackthorne'a, zeskoczyl z konia i stanal obok przyjaciela, ktory trwal nieruchomo, blady i milczacy. Lza splynela mu z lewego oka, zostawiajac slad na pokrytym kurzem drogi policzku. Nie byla to chwila na slowa pociechy, lecz moment, kiedy nalezalo po prostu stanac obok towarzysza. Wesprzec go cala swoja sila. W miare jak reszta armii wspinala sie na wzgorze, cisza narastala. Urywane klatwy rozbrzmiewaly dookola, a czesc ludzi Blackthorne'a padla na kolana, jakby uszla z nich dalsza wola zycia. Sny o powrocie do domu umarly wraz z nim. Blackthorne przestalo istniec. Baron nadal trwal w bezruchu, patrzac na ruiny swego miasta. Gresse widzial gonitwe mysli malujaca sie na jego twarzy, widzial, jak kielkuje i narasta gniew. Za nimi armia czekala, zolnierze pochodzacy z Blackthorne stali zdruzgotani, a obroncy Gyernath oddawali milczaca czesc ich rozpaczy. W koncu Blackthorne odwrocil sie i przemowil do wszystkich, ktorzy mogli go uslyszec. -Bede mowil krotko - jego donosny glos odbil sie echem od zbrojnych szeregow. - Tam, w dole, jest moje miasto. Rozszarpane przez Wesmenow. Sa posrod nas tacy, ktorzy w miejscu swoich domow widza teraz tylko gruzy. Ja jestem jednym z nich. I wlasnie dlatego musimy scigac Wesmenow, zatrzymac ich i przegnac na zawsze z naszych ziem. Tak, pragne zemsty. Ale jeszcze bardziej pragne, by zaden z was juz nigdy nie czul tego, co ja czuja w tej chwili. A teraz musimy ruszac. Generale, prowadz. * * * Mgla wygladala dokladnie tak, jak zapamietal ja Hirad. Przypominala tuman kurzu zakrywajacy slonce, lecz tym razem przy pogodzie pelnej deszczu i lodowatego wiatru. Ponure swiatlo jedynie dodawalo sily emanacji zla, jaka powodowala statyczna mana plynaca ze szczeliny Septerna.A jednak nie tylko pogoda byla odmienna. Przed ruinami pracowni Septerna stal Styliann i armia Protektorow niczym ciemna, niemal nieludzko nieruchoma masa, widoczna nawet przez mgle i z odleglosci pieciuset metrow. A z lewej strony Hirada jechal Bezimienny, tak wolno, iz wydawalo sie, ze Krucy w ogole nie posuwaja sie naprzod. W ciagu czterech dni, jakie zajela im podroz do pracowni, jego nastroj zmienial sie stopniowo. Zelazna determinacja ustapila miejsca nerwowej zadumie, a teraz - gniewnej dezorientacji. I w miare jak Krucy zblizali sie do niewysokiego, przypominajacego stodole budynku, przed ktorym zginal, jego brak skupienia doprowadzal do ostrych potyczek slownych z Hiradem potegowanych jeszcze bliskoscia armii Protektorow. -Po prostu jedz - doradzil Hirad. - Zostaw to za soba. -I to wlasnie pokazuje, jak niewiele rozumiesz. - Bezimienny wskazal palcem ku Protektorom. - Oni wiedza. Rozumieja, choc nie moga nic powiedziec. -A byloby lepiej, gdyby mogli? - zapytal Hirad szybko. -Tak, niech cie szlag, byloby lepiej - warknal Bezimienny i zatrzymal konia. - Rusz troche glowa. Naprawde nie mozesz pojac, jak sie teraz czuje? Hirad wzruszyl ramionami. -Ale jestes tu - powiedzial. - Jestes i oddychasz. To cos pod ziemia, to nie ty. Nie ma tam twojej duszy. Bezimienny drgnal jakby otrzymal policzek. -Duszy? Na bogow podziemi, twoj jezyk stanie sie kiedys twoja zguba - ryknal. - Nic nie wiesz o mojej duszy. Wedlug wszelkich praw natury powinna byc teraz z duszami moich przodkow. Spoczywac w pokoju. A nie w ciele, nie bedacym nawet tym pierwszym, po to, by cierpiec cale to... gowno! - machnal szeroko ramionami, obejmujac wszystko dokola, Protektorow, pracownie i Krukow. -Jesli chcesz odejsc, droga wolna - odparl Hirad. - Zostaw jedynych przyjaciol, jakich masz. Nie zatrzymam cie. -Na litosc boska, Hirad, posluchaj, co on ci chce powiedziec - wtracil Ilkar, nim Bezimienny zdazyl sie odezwac. - Bezimienny, potrzebujesz czasu w samotnosci. Mysle, ze ta stodola to wlasciwie miejsce. Hirad, my musimy zajac sie Styliannem. Hirad poczul, jak wzbiera w nim gniew, ale powstrzymal go. Wyraz twarzy Ilkara byl smiertelnie powazny. Bezimienny tylko skinal elfowi, rzucil wsciekle spojrzenie barbarzyncy i popedzil konia w strone stodoly i grobu, ktorego nigdy nie powinien byl moc zobaczyc. -Musimy pomowic, Hirad - oznajmil Ilkar. -Teraz? -Jezeli Denser i Erienne zgodza sie porozmawiac ze Styliannem w imieniu Krukow, to chyba nie ma lepszej chwili, prawda? Hirad uniosl brwi. -Uwazasz, ze bylem troche nieczuly? -Nie straciles swego talentu do niedopowiedzen, co? - odparl Ilkar. - Jedz za mna, Hiradzie Coldheart. Jedz i sluchaj. * * * Bezimienny zsunal sie z konia dobry kawalek przed stodola i pozwolil, by zwierze pobieglo za reszta w strone pracowni.Wspomnienia klebily sie w jego glowie, a serce bilo jak szalone. W uszach slyszal szum wlasnej krwi. Widzial, jak potezne destrany biegna na niego z obnazonymi, ociekajacymi slina klami i wytrzeszczonymi slepiami. Czul, jak jego miecz przebija ich ciala, czul goracy oddech na twarzy, szczeki zaciskajace sie mu na barku i krew, plynaca z rozerwanego psimi zebami gardla. Chwycil sie za szyje dlonia w rekawicy, obraz przed oczami przyciemnial tak jak wczesniej, a w ustach poczul smak smierci. Dzwieki otoczenia staly sie odlegle. Padl na kolana i do przodu, podpierajac sie wolna reka, z trudem lapiac oddech. Lzy naplynely mu do oczu. Zakaszlal, krztuszac sie, jakby mial zwymiotowac. Odjal dlon od szyi i spojrzal na nia. Obraz stal sie wyrazniejszy. Nie bylo krwi. Ani krwi, ani psow, ani umierania. Uniosl glowe, zobaczyl ciemny zarys stodoly, ale jego wzrok utkwil w sporym kopcu ziemi, tuz obok drzwi. -O bogowie - jeknal. - Oszczedzcie mi tego. Ale ratunek nie nadszedl, bowiem, choc Bezimienny zyl i oddychal, jego cialo nadal tam bylo. Znow sie zakrztusil i poczul w ustach ohydny smak zolci. Wyplul ja na popekana ziemie. -Dlaczego nie pozwoliliscie mi umrzec? - krzyknal, zrywajac sie na rowne nogi. Przeklinal Xetesk. W mlodosci byl jego domem, ale potem stal sie miejscem, ktore odebralo mu smierc, w zamian dajac ohydna, wynaturzona iluzje zycia pod maska. Przeklinal miasto i jego panow, nadal wladajacych potworami bedacymi jego bracmi. Choc kazdy krok przypominal przedzieranie sie przez bagno, Bezimienny podszedl do swego grobu i przyjrzal sie kopcowi oznaczonemu jedynie wypalonym symbolem Krukow - prawie zupelnie wyblaklym w ciagu tych kilku tygodni. Wreszcie stal, patrzac w dol na swoj samotny grobowiec. Niekontrolowane lzy splywaly mu po policzkach, znaczac ziemie po jego stopami. Kleknal i przesunal dlonia po powierzchni kopca, wiedzac, ze moglby dotknac swych wlasnych kosci, zobaczyc cialo i twarz. Przyjrzec sie prawdziwemu Bezimiennemu, ktorego cialo spoczywalo tam, gdzie pragnela byc jego dusza. Spokojna. Wolna. Wzial gleboki oddech, zamknal oczy i polozyl dlonie na grobie. Opuscil glowe na piersi. -Na polnocy, na wschodzie, na poludniu i na zachodzie. Mimo ze odszedles, na zawsze pozostaniesz Krukiem, a ja zawsze bede pamietal. Placz nade mna, choc oddycham, a ty nie - zamilkl, jakby nie chcac sie poruszyc. Wiedzac, ze modlil sie przy kupce pozbawionych duszy kosci, ale czujac tez spokoj, jaki dawalo mu to Czuwanie. W koncu wstal powoli i cofnal sie dwa kroki. Spojrzal w strone pracowni. Przed nim stal Cil, Protektor, a za nim wszyscy inni. Milczace szeregi wyrazaly zrozumienie i szacunek. Choc twarze bez wyrazu ukryte byly pod maskami, to ich umysly burzyly sie na bol, ktory cierpial Bezimienny. Nie mogac przemowic, Cil polozyl dlon na barku Kruka i scisnal, pochylajac lekko glowe. Bezimienny patrzyl mu przez chwile w oczy, a potem przeniosl wzrok na pozostalych, czujac jednoczesnie dreszcz w obliczu tej ogromnej, milczacej potegi. Oczy ponownie zakryla mu mgla, tym razem jednak byly to lzy wdziecznosci. -Mozecie wyrwac sie spod tego jarzma - powiedzial. - Ale wierzcie mi, cena jest bardzo wysoka. Bol rozlaczenia jest ogromny. Nadal was czuje, choc nie moge byc z wami. Wasz wybor nadejdzie. Przeszedl pomiedzy Protektorami, a ci odwrocili sie i ruszyli za nim z powrotem do pracowni. Jego wybor zostal juz dokonany, ale odchodzac od swego grobu i nie ogladajac sie za siebie, zdal sobie sprawe, ze czekal go kolejny. Nie mial jednak pojecia, czy bedzie mial odwage go uczynic. Jak zawsze, czas mial pokazac. * * * -Jezeli myslisz, ze zabierzesz na druga strone szczeliny setki Protektorow, to grubo sie mylisz - powiedzial Hirad po tym, jak Denser strescil swoja jak dotychczas bezowocna dyskusje ze Styliannem. Byly wladca Xetesku kategorycznie odmowil pokazania magom Krukow tekstow Septerna i Hirad doszedl do wniosku, ze bylo jedynie kwestia czasu, zanim Styliann zdecyduje, ze sam moze stworzyc i rzucic zaklecie. Jednoczesnie, podobnie jak reszta Krukow, zdawal sobie sprawe, ze w walce z jego armia nie mieli szans.-Nie moge sie wiec doczekac, by zobaczyc, jak probujecie mnie zatrzymac - odparl Styliann. -Nie chodzi o to, co moge zrobic teraz - oswiadczyl Hirad. - Tylko co zrobia Kaan, kiedy juz sie tam znajdziesz. Nie potrzebuja twoich Protektorow, a to czego nie potrzebuja, zazwyczaj niszcza. Styliann wskazal reka dokola. -Zniszczenie prawie pieciuset Protektorow nie jest takie latwe. Hirad popatrzyl na niego. Poczul, ze na jego ramieniu zaciska sie dlon Ilkara. Skinal glowa i wzial gleboki oddech zanim przemowil: -Widziales Sha-Kaana, Styliann. Moglby to zrobic sam i wiesz o tym. Ja probuje tylko przekonac cie, bys nie szafowal na darmo ich zyciem, tak jak... Protektorzy nagle poruszyli sie, jakby cos zwrocilo ich uwage i pomaszerowali w strone stodoly, z Cilem na czele. Denser i Styliann patrzyli z niedowierzaniem. Hirad, kiedy dotarlo do niego, dokad ida, wybuchnal smiechem. -A moze w ogole cie nie posluchaja - powiedzial przerywajac cisze. -Wracajcie! - rozkazal Styliann. - Natychmiast. Cil, znasz swoje powolanie. Wracaj do mnie albo spotka cie zguba! -Chyba nie powinienes tego robic - wycedzil cicho Denser. -Slucham? - Styliann patrzyl na plecy opuszczajacych go Protektorow. -Slyszales. To mogloby bardzo rozgniewac Bezimiennego. A w tej chwili jestes tu sam. Oni wroca. I wrocili, z Bezimiennym na czele. Na jego twarzy malowalo sie dawne zdecydowanie. -Rozumiem, ze mozemy wyruszac - rzucil i zwrocil sie do Stylianna - mozesz zabrac ze soba szesciu Protektorow. Reszta zostanie tu, by bronic pracowni. Styliann poruszyl szczeka, ale nie mogl wydobyc z siebie slowa. Jego twarz drzala poczerwieniala od zlosci. -Bronic przed czym? - zapytal Hirad. -Moge? A kim ty, na krwawych bogow, jestes, zeby mowic mi, co moge, a czego nie moge zrobic z moimi Protektorami? -Juz wkrotce zrozumiesz - odparl spokojnie Bezimienny. -Bezimienny - powtorzyl Hirad. - Bronic przed czym? -Nadchodza Wesmeni. Nie moga zniszczyc wejscia do pracowni, bo nigdy tu nie wrocimy. -A po co mieliby to robic? - zapytal Ilkar. -Julatsa padla - odezwal sie Cil, lamiac jarzmo powolania. - Wiedza o wszystkim. * * * -A skad mozesz wiedziec? - pytanie Ilkara bylo pelne niedowierzania. - Niczego nie poczulem.Glos elfa byl pelen rozpaczy, a jego wzrok omiatal maske Protektora w poszukiwaniu jakiejs wskazowki. Staral sie opanowac emocje, ale uszy mu poczerwienialy. -I moze nie poczujesz - powiedzial Styliann. - Wasi magowie padli jeden po drugim od mieczy Wesmenow, ich fale many nie polacza sie. Poza tym mozna spokojnie zalozyc, ze udalo sie pogrzebac bezpiecznie Serce. Przykro mi, ze Julatsa padla, ale byc moze ty miales szczescie. W koncu wlasnie wybierasz sie do innego wymiaru. -Szczescie? - zawolal Ilkar. - Te sukinsyny zniszczyly dom wszystkich zyjacych Julatsanczykow. Do dupy z takim szczesciem. Denser odchrzaknal. -Slowa Stylianna byly moze nieprzemyslane, ale podejrzewam, ze prawdziwe. Tam, po drugiej stronie, istnieje jakas szansa na uratowanie Balai, i czegokolwiek, co zdola jeszcze przetrwac w Julatsie. -Te spekulacje sa nieistotne - przerwal im Bezimienny. - Musimy ruszac. Natychmiast. -Nie, zanim nie dowiem sie, skad wiecie, ze Julatsa upadla - sprzeciwil sie Ilkar. -Cil, mozesz mowic - polecil Styliann, z wyraznym zainteresowaniem. Cil milczal przez chwile, kontrolujac oddech i formulujac odpowiedz. Kiedy nadeszla, byla krotka i zwiezla. -Demony patrza. Kiedy jestesmy jednoscia, czujemy to, co widza. -Fascynujace - stwierdzil Styliann. - Efekty uboczne procesu tworzenia nie przestaja zadziwiac. -Ciesz sie nimi, dopoki mozesz - odezwal sie Bezimienny, z twarza pozbawiona wyrazu, niemal jak maski jego dawnych braci. Styliann zdobyl sie na polusmiech. -Grozisz mi, Bezimienny? -Mozesz to nazwac serdeczna rada. Hirad podszedl do Bezimiennego. -No dobrze. Jest pare rzeczy, o jakich musze wam powiedziec. Ilkar i Denser juz to wiedza. Opowiedzial im o bolu podrozy, o upadku na platforme i o zniszczeniu wymiaru Ptakow, gdzie Krucy trafili podczas poszukiwan Zlodzieja Switu. Opisal zywe trupy, na wypadek gdyby mialy sie znow pojawic, cisze panujaca, pomimo iz niebo zakrywaly chmury i rozswietlaly pioruny, oszalamiajaca wysokosc i inne platformy na niebie, ustawione na kamiennych kolumnach. Przypomnial im, ze to Kaan dokonali tego zniszczenia i ze to samo czekalo Balaie, jezeli Miot Sha-Kaana zostanie pokonany albo zaklecie nie zamknie szczeliny. W koncu powiedzial tym, ktorzy sie liczyli, ze sa Krukami i ze choc moze sie to wydac dziwne, to od powodzenia ich misji zalezy nie tylko przetrwanie Balai, ale i los niezliczonych smokow. -A teraz... - zakonczyl - teraz mozemy isc. Jednak wewnatrz ruin pracowni pojawil sie kolejny problem. -Co tu sie do diabla stalo? - Ilkar popatrzyl z ukosa na Stylianna, a potem z powrotem na wejscie do warsztatu Septerna. -A to nie wygladalo tak zawsze? - zapytal Styliann z autentycznym zaskoczeniem w glosie. -Nie - odparl krotko Ilkar. Kucnal przy wejsciu, znajdujacym sie na srodku podlogi. Dolaczyl do niego Denser, a po chwili takze Erienne. -To chyba nie robota Stylianna - szepnal Xeteskianin. -To co sie stalo? - zapytala Erienne. Ilkar podrapal sie po glowie. -Poza kluczem i wylamaniem wejscia jest tylko jedna odpowiedz. Zaklecie Septerna wygaslo. -Myslisz, ze z powodu szczeliny? - zapytal Denser. Ilkar wzruszyl ramionami. -A przychodzi ci cos innego do glowy? -Jakie to ma znaczenie? - zapytal Bezimienny. Magowie odwrocili sie ku niemu wyraznie niezadowoleni, ze im przerwal. -Nie mozemy zabezpieczyc szczeliny przed dostepem Wesmenow. Jezeli pokonaja Protektorow, tez beda mogli przez nia przejsc, i zrobia to, bez watpienia. -Wesmenom nie wolno dotrzec do wymiaru smokow - stwierdzil Hirad. - Niezaleznie od potegi Kaan, mogliby nas znalezc i schwytac. Ilkar wstal i otrzepal kolana. -Wiec co proponujesz? -Posilki - odparl Hirad zdecydowanie. - To jedyne wyjscie. Darrick pewnie juz ruszyl na polnoc - odwrocil sie do Densera. - Przykro mi, ale potrzebujemy Polaczenia. Ciemny Mag westchnal i skinal glowa. -Co mam mu powiedziec? * * * Krucy stali przed szczelina wymiarowa, posrod pozostalosci zniszczonej wioski Ptakow. W dole i ponad nimi na gorejacym niebie co chwila pojawialy sie ogromne czerwone blyskawice. Tylko Denser przekroczyl te szczeline, by zaraz potem powrocic, mamroczac cos o smokach. Jednak Hirad takze wiedzial, co ich czeka. Jego wiez z Sha-Kaanem pozwalala mu ujrzec jasne obrazy tego, co lezalo za szczelina, a takze z niezwykla klarownoscia przywolac z pamieci podswiadoma mysl spoczywajaca tam od czasu ryzykownego wypadu Densera. Zdal sobie sprawe, ze juz wtedy tak naprawde wiedzial, ze sam rowniez odbedzie te podroz. Musial zmierzyc sie z koszmarem i pokonac demony wlasnego umyslu.Hirad spojrzal na towarzyszy. Krucy stali z przodu, a za nimi znajdowal sie Styliann i jego szostka Protektorow. -Jestescie gotowi? Tak naprawde pytanie skierowane bylo do dwoch z nich. Do Ilkara, ktorego odwaga w obliczu utraty kolegium, choc niezwykla - zostala w tym momencie nadwatlona, i do Stylianna, ktorego silne pragnienie dokladnego zbadania spustoszonego wymiaru Ptakow nadszarpnelo wszystkim nerwy podczas krotkiego spaceru od jednej szczeliny do drugiej. Byly wladca Xetesku skinal sztywno glowa. Ilkar zdobyl sie na usmiech. -Bardziej gotowy nie bede - odpowiedzial. -Chcialbym moc powiedziec to samo - stwierdzil Hirad. - Denser? Jeszcze cos powinnismy wiedziec? -Badzcie przygotowani w kazdej chwili sie wycofac. Tam panowal straszny chaos, a watpie, by cos sie poprawilo. Okazalo sie, ze jest zupelnie inaczej, niz mowil Ciemny Mag. Opowiadal o poczernialej ziemi, niebie pelnym smokow i ogniu lejacym sie z powietrza. Tymczasem po przejsciu przez sciane znalezli sie wewnatrz jaskini. I choc, gdy wyladowali, bylo ciemno, to zza ostrego zakretu w lewo, kilka krokow przed nimi, przeciekalo lagodne, szarozielone swiatlo. -Co to u diabla jest? - Denser otrzepal sie z kurzu. - Ktos musial przesunac szczeline. -To chyba niemozliwe bez udzialu maga - rzucila Erienne. -Ale tych cholernych skal tu wczesniej nie bylo! -Ktos ma pochodnie? - Hirad sie usmiechal. -A moge wiedziec po co? - zapytal Bezimienny. -Moze na suficie sa namalowane smoki albo cos takiego. -Jestes niezmiernie zabawny, Coldheart - warknal Denser. - Wiem, co widzialem. -A wiec - zabrzmial w powietrzu wladczy glos Stylianna - ktos musial to zbudowac. Hirad popatrzyl na niego z ukosa, ale nim zdazyl przemowic, jego umysl znalazl sie w mocy Sha-Kaana. -Witaj w moim swiecie, Hiradzie Coldheart. Teraz ujrzycie skutki waszej nieostroznosci. Jatha wyprowadzi was z tego obszaru. - Moc smoka zniknela tak szybko, jak sie pojawila i Hirad zorientowal sie, ze patrzy na zdziwiona twarz Bezimiennego. -Nic ci nie jest? Hirad skinal glowa. -To byl Sha-Kaan. Wie juz, ze tu jestesmy. On... - przerwal, kiedy dostrzegl z przodu jakis ruch. Na tle swiatla pojawil sie zarys postaci. Krucy natychmiast przyjeli szyk obronny. Hirad, Bezimienny i Thraun rozstapili sie, dobywajac mieczy. Ilkar, Denser i Erienne zajeli pozycje z tylu. W sekunde pozniej dolaczyli do nich Protektorzy. Z ciemnosci wylonil sie niewysoki mezczyzna, ubrany dosc prosto, z bronia schowana w pochwie przy boku. Nie okazal strachu, widzac przed soba grupe wojownikow. Na jego ustach, pod ktorymi zwisala dluga, zapleciona broda, pojawil sie przyjazny usmiech. Hirad rozluznil sie i opuscil miecz. -Jatha? - zapytal, choc wiedzial juz, ze ma racje. Mezczyzna skinal glowa i glosem zdradzajacym, iz jego gardlo nie przywyklo do zwyczajnej mowy, odpowiedzial: -Hirad Coldheart. Krucy. ROZDZIAL 29 Kolo poludnia, w przeciagu jednej godziny, lord Tessaya otrzymal dwie wiadomosci przyniesione przez ptasich poslancow zmuszajace go do dokonania rzezi, ktorej pragnal uniknac.Pierwsza wiadomosc - pochodzaca od resztek armii Taomi uciekajacych na polnocny zachod ku Kamiennym Wrotom - potwierdzila jego najgorsze obawy co do inwazji Gyernath i wyniku wojny z baronem, ktorego wino Tessaya tak lubil. Co gorsza, zawierala tez informacje o zniszczeniu bazy zaopatrzeniowej na poludniu. Darrick nie tylko wiec nadal zyl, ale walczyl i zwyciezal. Druga z kolei, choc mowila o tak upragnionym zniszczeniu Julatsy, wspominala takze o niewielkim oddziale, ktory wyrwal sie z oblezenia na kilka godzin przed zdobyciem kolegium, powodujac, ze w glowie Tessayi zakielkowaly watpliwosci. Bylo tam cos o misji do kraju smokow, o smierci i katastrofie na niebie, wiekszej, niz mogliby wywolac WiedzMistrzowie. To wszystko, plus wiesci od niedobitkow oddzialu scigajacego przekletego Xeteskianina, sprawilo, ze Tessaya po raz pierwszy od opuszczenia swej wioski, czul sie niepewnie. Choc wiedzial, ze znienawidzi sie za to, poprosil o pomoc Arnoana. Usiedli w gospodzie, jedzac i rozmawiajac, a oczy szamana caly czas blyszczaly podstepnie. Tessaya wiedzial, ze Arnoan uwaza to za nalezne zadoscuczynienie za wyrzadzona mu krzywde, ale wcale nie zamierzal wyprowadzac go z bledu. -Lepiej bedzie, jesli zachowasz spokoj - stwierdzil Arnoan, lamiac chleb i maczajac go w zupie. -Spokoj? - powtorzyl Tessaya. - Krucy, niech ich szlag, uciekli z oblezonego miasta i najwyrazniej zamierzaja dogadac sie ze smokami, zeby utworzyc sojusz przeciw mnie. Styliann i jego armia mordercow, teraz liczaca okolo pieciu setek, zmasakrowali, wyrzneli, tysiace moich wojownikow, ponoszac minimalne straty, a w tej chwili, jezeli zwiadowcy mowia prawde, zmierzaja na spotkanie z Krukami. Dowiaduje sie, ze nasi bracia z poludnia uciekli z miasta, ktore mialo nalezec do nich i musieli zniszczyc je doszczetnie, by wrog go nie zajal. Ich duch jest zlamany, a ci co pozostali, zmierzaja tu, oczekujac mojego wspolczucia. Nie znajda go. Nie widze, w jaki sposob ta sytuacja ma mnie sklonic do zachowania spokoju - oproznil puchar wina, paradoksalnie czerwonego Blackthorne'a, i napelnil go powtornie, wpychajac wolna reka pajde chleba do ust. Arnoan usmiechnal sie lagodnie. -Ale ile z tego jest prawda, panie? Darrick i Blackthorne walcza, to rozumiem. Ale smoki? Zaglada z nieba? Czy nie wyroslismy juz z takich historyjek? Podejrzewam, ze raport lorda Senedai to glownie histeryczny belkot jakiegos maga, ktory wiedzial, ze umiera i chcial przerazic swych katow. -No to mu sie udalo - Tessaya spojrzal na Arnoana znad brzegu pucharu. -W kazdym razie musimy odrzucic smoki. To potwory z legend nie majace zwiazku z rzeczywistym swiatem. One nie istnieja - stwierdzil Arnoan. -Ale jesli ci uwierze, to dlaczego Krucy opuscili Julatse i dokad zmierzaja? I czemu Styliann nie zostal w Xetesku, by bronic wlasnego miasta, a na dodatek zabral ze soba najpotezniejsza armie kolegium? - Tessaya bebnil palcami po stole. -To chyba jasne, ze Krucy uciekli, bo wiedzieli, ze kolegium padnie. Nie naleza do nikogo, to najemnicy - odpowiedzial Arnoan. Tessaya prawie sie usmiechnal, choc irytacja spowodowana kompletnym niezrozumieniem przez szamana sytuacji, doprowadzala go raczej do furii niz rozbawienia. -Predzej uwierze w istnienie smokow, niz w to, ze Krucy uciekli z pola bitwy. Nie probuj mi mydlic oczu. Senedai wyraznie napisal, ze wydostali sie z oblezenia z pomoca, wiec i pewnie z blogoslawienstwem Julatsanczykow - uniosl reke, by powstrzymac odpowiedz Arnoana. - Cos sie tu dzieje. Czuje to. A my siedzimy, jakbysmy czekali na burze. Ale nie zamierzam juz dluzej czekac. -Mozemy sledzic i obserwowac ich dzialania, tak jak to robimy teraz - zaproponowal Arnoan. - Kamienne Wrota sa zbyt wazne. Nie mozemy stad odejsc. -Moze razem z zebami straciles wole walki, szamanie, ale ja nie - glos Tessayi byl cichy i chlodny. - Powiem ci, jak sie sprawy maja. Krucy jada paktowac ze smokami, a jesli nie z nimi to z czyms rownie poteznym, co moze nas zatrzymac. Styliann i jego magiczne bekarty dolacza do nich. W najlepszym razie, jezeli ich nie schwytamy i nie zabijemy, wzmocnia obrone Koriny, a tego nie chce. W najgorszym, znajda sprzymierzencow, ktorych nie bedziemy w stanie pokonac. Lord Senedai potraktowal to na tyle powaznie, ze rozpoczal poscig z wiekszoscia swojej armii. Lord Taomi zmierza tu, z Blackthorne'em, a moze i Darrickiem depczacymi mu po pietach. Naszym celem jest kontrola Balai poprzez zdobycie stolicy, a nie uczynimy tego, siedzac i czekajac, az Taomi sprowadzi nam tu klopoty. Tessaya przerwal na chwile, wazac decyzje, jaka musial podjac za chwile. -Nakazesz Riasu, Arnoanie, by obsadzil wschodnie fortyfikacje przeleczy. Zaden mag nie moze podejsc na tyle blisko, by uzyc tej wodnej magii. Riasu ma wystarczajaco duzo ludzi, moze tez skorzystac z rezerw. My najpierw ruszymy za Krukami, a potem do Koriny. Czas ucieka, stary przyjacielu, i musimy wykorzystac szanse, poki ja mamy. Stary szaman milczal przez chwile zamyslony, kiwajac glowa i ssac gorna warge. -To smiale posuniecie, panie. A co z Kamiennymi Wrotami, z miastem? Poswiecilismy tyle wysilku, by je umocnic. Tessaya spojrzal na prawie ukonczona palisade i system wiez. Wzruszyl ramionami. -Rola miasta sie skonczyla. Zapewnilo nam bezpieczenstwo, a nasi wojownicy mieli zajecie. Nie grozi nam utrata przeleczy. Kolegia nie zaatakuja teraz, kiedy padla Julatsa, a Styliann jest w drodze. Zostawimy Kamienne Wrota. -Dla Riasu? - zapytal Arnoan. -Nie. - Tessaya pokrecil glowa. - Nie zostanie tu zaden budynek. -A nasi jency? Lord Tessaya westchnal i przesunal dlonia po twarzy. -Jestesmy wojownikami, a nie straznikami. A oni nie moga przylaczyc sie do wrogow. -Panie? - twarz Arnoana pobladla. -Nie maja dla nas zadnej wartosci. Stali sie zbednym obciazeniem. A ja nie chce byc obciazony. - Tessaya wstal i ruszyl ulica ku przeleczy Kamiennych Wrot. Odczucia jego serca nie pokrywaly sie z lodowatym tonem jego glosu. Wszystko nie tak mialo byc. Ale zbyt duzo sie dzialo i teraz jedyna droga byl podboj za wszelka cene. Zatrzymal sie i odwrocil, spogladajac na koszary, gdzie trzymani byli jency. Odetchnal ciezko i ruszyl, by wydac rozkazy. * * * Byc moze czujac ich niecierpliwosc albo majac wlasne powody do pospiechu, Jatha szybko poprowadzil Krukow i nieproszonych gosci od szczeliny, poprzez kilka zakretow sztucznie zbudowanej jaskini, az do litej sciany. Zatrzymawszy sie jedynie po to, by zerknac przez ramie i pokazac, by szli za nim, wszedl w skale i zniknal. Krucy staneli natychmiast.-Ilkar? - Bezimienny zwrocil sie do elfa. Elf wystapil naprzod. -Sadze, ze to iluzja - polozyl dlonie na scianie. Byla twarda. - I to bardzo szczegolna. Nie jestem pewien... - urwal nagle i popchnal. Tym razem jego reka zanurzyla sie w skale. - Niesamowite. Denser stanal obok niego. -Interesujace - powiedzial. - To nie jest konstrukt many. Erienne i Styliann takze wysuneli sie naprzod i zaczeli badac kamienna iluzje. -Co o tym sadzisz? - zapytal Denser. -Coz, jest to w koncu skala, prawda? - stwierdzil Styliann. - Ale zmodyfikowana. -Moze rozpoznaje konkretne osoby albo cos w tym rodzaju - zasugerowal Denser. Zanurzyl reke az po lokiec i poczul po drugiej stronie otwarta przestrzen. - Prawie w ogole sie nie opiera. -Ale jak rozpoznaje mnie? - zastanowil sie Styliann. - Moja obecnosc nie byla oczekiwana - rowniez wetknal dlon w skale. -Sluszna uwaga - skinela glowa Erienne. - Czuje, ze jest plynna, choc zgadzam sie, ze to skala. Pytanie tylko, jak zachowuje stala forme i wyglad? -Podejrzewam, ze to ustabilizowana magia, troche jak tamta szczelina - uznal Ilkar. - Z pewnoscia zostala tu umieszczona umyslnie, by ukryc portal. -Podobnie jak caly system jaskin - dodal Denser. - Choc reszta scian jest naprawde z kamienia. Hirad, ktory przez caly czas opieral sie o sciane, leniwie drapiac podbrodek, mrugnal do Bezimiennego i wystapil naprzod z usmiechem na ustach. -Tacy madrzy, a zadne nie ma bladego pojecia, co to jest, co? Czworka doswiadczonych magow odwrocila sie jednoczesnie z identycznym, dumnym i pogardliwym wyrazem na twarzach. -Wybaczysz, Hirad? - powiedzial Ilkar. - Probujemy to przeanalizowac, zanim wejdziemy na slepo. To nasza dzialka, no nie? -Ach tak - odparl Hirad. Polozyl reke na scianie i popchnal silnie - ale nic nie rozumiecie - odepchnal sie od skaly, a potem popchnal jeszcze raz, tym razem lagodnie, i jego dlon z latwoscia zanurzyla sie w kamieniu. -O nie - twarz Ilkara przez chwile wyrazala nieco komiczna rozpacz. - Wiesz dokladnie, co to jest, prawda? Hirad skinal glowa. Ilkar westchnal i zwrocil sie do magow. -Bedziemy musieli jakos przezyc to, ze on wie cos, czego my nie wiemy. Zdarza sie to rzadko, ale nie pozwoli nam o tym zapomniec. -A wiec? - niecierpliwil sie Denser. -To nie magia. Nie taka, jaka znacie - wyjasnil Hirad. - To fragment materii miedzywymiarowej wyposazony we wzorce Kaan i Balai. Nikt poza tymi dwiema grupami nie moze przez to przejsc. Napotkaja lita skale. Sprytne te smoki, co? Przeszedl przez sciane. Na zewnatrz wspomnienia Densera okazaly sie jednak prawdziwe. Znalezli sie w rozleglej dolinie poczernialej ziemi i popalonych drzew, ich martwe pnie sterczaly ku niebu, niczym palce wolajacych o ratunek. Jedynie najdziksze krzewy i trawy porastaly spopielony grunt, a w powietrzu unosil sie wszechobecny gorzki zapach spalenizny. Jaskinia, z ktorej wyszli, wygladala jak ogromne rumowisko skal podobne do dziesiatkow innych pokrywajacych stoki doliny. Niebo nad nimi bylo piekne, ciemnoniebieskie, zasnute wysoko strzepami chmur. Panowal niezwykly spokoj. Nie bylo zwierzat weszacych wokol drzew ani ptakow spiewajacych na galeziach czy trzepoczacych wsrod lisci. Powietrze bylo geste i wilgotne, a kazdy zapach wydawal sie im obcy. Czuli, jak ich pluca staja sie ciezsze, choc nie bylo to specjalnie nieprzyjemne. -Tu jest tak cicho - szepnela Erienne. Krucy stali w grupie kilka krokow od Stylianna i jego Protektorow. Xeteskianin wydawal sie byc tylko lekko zaskoczony, co nie umknelo uwadze Bezimiennego. Na lewo od nich czekal Jatha w towarzystwie dwudziestu czterech swoich pobratymcow. Wszyscy byli niscy wedlug standardow Balai, raczej wzrostu biednego Willa, choc bardziej krepi, o poteznych ramionach i nogach, jakby przywykli do ciezkiej pracy fizycznej. Wszyscy byli mezczyznami i nosili brody roznej dlugosci, zaplecione w warkocze. Broda Jathy byla najbardziej misterna. Podczas gdy Krucy przygladali sie otaczajacemu ich zniszczeniu, ludzie Jathy obserwowali niebo badz przykladali uszy do ziemi i wyraznie obawiajac sie ataku, nie zdejmowali rak z broni. Mieli plaskie, szerokie miecze i krotkie palki, orez niewyrafinowany, acz skuteczny w brutalnej walce. -Co teraz? - zapytal Ilkar. -Teraz wyruszymy do Skrzydlatego Dworu, do domu Kaan - odparl Hirad. Jatha podszedl do niego i spojrzal ze zmartwionym wyrazem twarzy. -Chodz - powiedzial, z wyraznym trudem korzystajac z mowy. - Zle miejsce - machnal lewa reka w kierunku dna doliny. W sporej odleglosci Hirad dostrzegl blyszczace w sloncu czubki wzgorz. - Dom - wskazal Jatha. -Czas ruszac - oswiadczyl Hirad. - Chyba bedziemy po prostu szli. -Smoki nas nie podrzuca? - zapytal Denser. -Nigdy - odparl Hirad z kamienna twarza. Ruszyli za Jatha i jego ludzmi. Przedstawiciele rasy sluzacej Kaan narzucili szybkie tempo marszu, nie spuszczajac jednak oczu z nieba. Ziemia pod stopami byla stwardniala od slonca i ognia, a gdzieniegdzie od dna doliny odznaczaly sie biale kosci. -Jak daleko jeszcze? - zapytala Erienne, kladac reke na brzuchu. Jej wzrok wyrazal zaniepokojenie. Hirad wzruszyl ramionami. -Mamy bardzo malo czasu - powiedzial Ilkar. - A musimy jeszcze miec czas na przemyslenia, jezeli mamy rzucic skuteczne zaklecie. -Albo cokolwiek innego - zgodzil sie Denser. Objal ramieniem Erienne. - Wszystko w porzadku? -Chyba po prostu zmeczenie - usmiechnela sie do niego. - Nic mi nie bedzie. Kontynuowali marsz dnem doliny jeszcze przez godzine. Potem Jatha skrecil w lewo i ruszyl w gore wyschnietego koryta rzeki biegnacego po stoku, na przemian stromym i plaskim. On i jego ludzie zatrzymali sie na szczycie, w tym miejscu konczyla sie linia sczernialych drzew. Widok, jaki ukazal sie oczom Krukow, zapieral dech w piersiach. Przed nimi, na przestrzeni wielu kilometrow, ciagnela sie falujaca nizina, porosnieta gesto wysoka trawa, delikatnie szumiaca na wietrze. Zoltawy dywan, przetykany czerwonymi i niebieskimi akcentami kolysal sie wraz z ruchem powietrza, sprawiajac, ze na rowninie malowaly sie ciemniejsze linie, niczym balwany na wzburzonym morzu. Gdzieniegdzie ciemne blizny zaklocaly ta harmonie, a ziemia wznosila sie i opadala lagodnymi grzbietami, az po podnoza zakrytych chmurami gor, ktore biegly na linii horyzontu, tonac w odleglej mgle. Ale dopiero to, co znajdowalo sie przed i ponad nimi, sprawilo, ze serca zabily im mocniej. Podobna do ogromnej skazy na czystej tkaninie, niczym plama na blekitnym, zachmurzonym niebie wisiala szczelina. Wokol jej krawedzi klebily sie i kotlowaly chmury, a na falujacej powierzchni raz po raz pojawialy sie czerwone blyskawice. Wydawalo sie, ze z kazdym drzeniem pochlania fragmenty otaczajacego ja blekitu. I smoki. Hirad naliczyl czterdziesci, krazacych wedlug skomplikowanego, acz niezmiennego wzoru przed szczelina, podczas gdy kolejne dwa tuziny, w grupach po trzy, oblatywaly obszar w wiekszej odleglosci. Zanurzaly sie w warstwy chmur, krecily w lewo i prawo, a ich okrzyki odbijaly sie odleglym echem od ziemi. Jatha wskazal w ich strone. -Kaan - oznajmil. -Czy to w ogole da sie zrobic? - zapytal Bezimienny, rzucajac spojrzenie na Protektorow, ktorzy zamiast uformowac obronny krag wokol Stylianna, stali rowniez wpatrzeni w szczeline i jej straznikow. Styliann westchnal, wydajac przy tym cos w rodzaju syku. -Magia ma odpowiedz na wszystko. -Ostatecznie, tak - zgodzil sie Ilkar. - Ale czas, to cos, czego nie mamy. Proponuje ruszac i pracowac podczas kazdego postoju. Zobaczcie tylko, jak juz sie rozrosla. Hirad spojrzal i niemal poczul, jak ten czas im ucieka. Wydawalo mu sie, ze szczelina powieksza sie z kazda chwila. Byc moze tak bylo. -Hirad? - odezwal sie Bezimienny. -Hmm? - oderwal wzrok od szczeliny i pilnujacych je Kaan i spojrzal na towarzysza. -Musimy isc - wskazal na Jathe z szacunkiem wpatrujacego sie w Hirada. Barbarzynca skinal glowa. -Jatha. Skrzydlaty Dwor? Sluga Wielkiego Kaana zmarszczyl brwi i usmiechnal sie szeroko. -Skrzydlaty Dwor - wskazal poza doline, na odlegle gory. Jego usmiech znikl. - Ostroznie - pokazal na niebo i pomachal rekami. - Ostroznie - potem wskazal na oczy i obrocil sie dookola. -Zrozumieliscie, Krucy? - zapytal Hirad. Odpowiedziala mu cisza pelna potwierdzenia. Ruszyli w dol stoku, w strone rowniny i rozkolysanej niczym w tancu trawy. * * * Trawa byla wyzsza nawet niz Cil i Bezimienny, a jej geste poszycie czynilo podroz morderczo wolna. Pachniala swiezoscia pol, ale takze upojna slodycza, jakby dojrzalego owocu w upalny dzien. I choc zapewniala im oslone przed zagrozeniami na ziemi, to zadne z nich nie mialo watpliwosci co do tego, jak wyrazne byly slady ich marszu z powietrza.Jatha byl bardziej optymistyczny i pokazal im, jak trawa, ktora mijali, prostuje sie szybko. Jednak nawet on zmarkotnial, gdy dostrzegl, jak ciezsi Balaianie depcza sciezke, zostawiajac wyrazne znaki. Przez cale popoludnie prowadzil ich tak szybko, jak to bylo mozliwe, zatrzymujac sie jedynie na krotko, by spozyc posilek. Kiedy juz zblizal sie wieczor, Jatha i jego ludzie zaczeli czegos szukac, choc Hirad widzial wokol jedynie nieprzerwane morze trawy. Na sygnal jednego ze swych podwladnych Jatha zatrzymal grupe. Odwrocil sie do Hirada i przeszedl kilka krokow na palcach. Barbarzynca skinal glowa i zwrocil sie do Krukow. -Sprobujcie teraz nie lamac zbyt duzo trawy, dobra? Jatha sprowadzil ich ze sciezki, powoli stawiajac kazdy krok i ostroznie odgarniajac wysokie zdzbla. Jego ludzie uczynili to samo. Hirad wzruszyl ramionami i uczynil podobnie, wiedzac, ze Krucy pojda w jego slady. Powolny ruch trwal dobre pol godziny, ale efekt okazal sie oczywisty. Potrzeba by bylo tropiciela o zdolnosciach Thrauna, by ich odnalezc. Tak jak przez wiekszosc dnia, tak i teraz cel pozostal dla nich nie znany, dopoki do niego nie dotarli. Hirad, idacy za ostatnim z ludzi Jathy, niemal wszedl mu na plecy, ale zatrzymal sie gwaltownie. Przed nim czterech Vestari kleczalo w luznym polkolu. Zanurzyli dlonie w ziemi, a potem wyciagneli i odsuneli wykonana z drewna krate, pokryta ziemia i trawa, o rozmiarach okolo metr na metr. Nie zatrzymujac sie, Jatha poprowadzil ludzi do ciemnej jamy. -Sprytne - powiedzial Ilkar, stajac obok Hirada. -To niesamowite, ze ja odnalezli - stwierdzil barbarzynca. -Wcale nie - odezwal sie Thraun glosem pustym i pozbawionym emocji. - Szlak jest dobrze oznaczony. - Bezimienny poklepal go po ramieniu. -Chodzcie. Wejdziemy do srodka i rozpalimy w piecu. Strzelilbym sobie kawe. Po odsunieciu pokrywy z ziemi Krucy, oswietlajac sobie droge latarniami, zeszli po stromych, blotnistych, kamiennych stopniach do naturalnej jaskini. Miala okolo dziesiec metrow wysokosci i byla szeroka na jakies pietnascie w swej glownej czesci. Naprzeciw schodow strop opadal ostro, tworzac niewielka alkowe, z ktorej czuli ruch powietrza wskazujacy na obecnosc korytarza. Podloze jaskini bylo pokryte suchymi liscmi. Po lewej stronie znajdowal sie stos opalu, metalowe misy i talerze, a takze cztery duze beczki z woda. Na prawo lezaly uplecione z suszonej trawy maty, ktore teraz wyciagnieto na srodek, by chronic ciala przed chlodem kamienia. Ludzie Jathy ustawili latarnie w niszach wykutych w skalnych scianach. Ich blask oswietlal ostre krawedzie i polki nad glowami, a takze lekko kolyszace sie liany wystajace ze stropu. Bylo tu chlodno i wilgotno, a zapachy plesni i gnijacych lisci tworzyly nieprzyjemna dla nosa mieszanke. Ale przynajmniej czuli sie bezpiecznie. Na srodku jaskini usytuowane bylo plytkie zaglebienie, w ktorym ludzie Jathy sprawnie rozpalili ognisko. Dym znikal w porach sufitu. Szybko zrobilo sie cieplej i druzyna zaczela sie odprezac, rozciagajac zmeczone czlonki i rozkladajac sie na matach, z zadowoleniem stwierdzajac, ze okazaly sie calkiem wygodne. -Choul - powiedzial Jatha, wskazujac rekami jaskinie. Hirad skinal glowa. -Choul - powtorzyl. Jatha i jego ludzie zajeli miejsca naprzeciw schodow i zaczeli przygotowywac jedzenie. Wydobyli z plecakow i workow suszone mieso i warzywa, a nad ogniem, na metalowych stojakach powiesili garnki z woda. Tuz przy wejsciu Thraun rozkladal piecyk Willa. Nic nie moglo powstrzymac Krukow przed wypiciem kawy. Usiedli dokola, cieszac sie znajomym widokiem w tym obcym otoczeniu. Styliannowi i jego Protektorom pozostalo zajac miejsce przy scianie, na prawo od ogniska. Siedzieli cicho, zamysleni, ale jakby odmienieni. Byly wladca Xetesku zamienil zdanie z Cilem, a potem podszedl do Krukow z plikiem pergaminow w reku. -Mamy sporo do zrobienia. -Tak - przyznal Hirad. - Jest kawa, ktora trzeba wypic, posilek, ktory trzeba zjesc, i Krucy, ktorzy musza pomowic. Na osobnosci. Potem wasza czworka moze przystapic do dziela. Styliann popatrzyl w dol na Hirada z zacietym wyrazem twarzy. -Myslalem, ze darujemy juz sobie te glupie podzialy. Jednak nie? Twarz Hirada byla pozbawiona emocji. -Nie mam pojecia, o co ci chodzi - odparl. - Wiem tylko, ze w ten sposob przedluzasz. Podczas misji kazdej nocy rozmawiamy i planujemy. To zasada Krukow. -Alez tak, i nigdy bym nie smial jej przekroczyc - wycedzil Styliann. - W koncu musimy tylko ocalic dwa wymiary. Hirad przygladal mu sie chlodno, krecac glowa. Lecz nim zdazyl odpowiedziec, w jaskini zabrzmial zmeczony glos Densera: -Styliann, na litosc boska, usiadz, prosze, zanim on znowu wytoczy swoja przemowe na temat "i dlatego ciagle zyjemy". Ilkar rozesmial sie glosno, az dzwiek odbil sie echem od scian jaskini. Hirad spojrzal na niego. Styliann wzruszyl ramionami i powrocil do Protektorow. -Dzieki za wsparcie - mruknal barbarzynca. Ilkar usmiechnal sie. -Ktoregos dnia, Hirad, po kolejnej rozmowie o wrazliwosci, opowiem ci tez o takcie. Wspanialy zapach gulaszu zastapil wkrotce odor plesni i zgnilych lisci, a wsrod podroznych zapadlo milczenie. Poniewaz ludzie Jathy porozumiewali sie jedynie gestami i jakas zaawansowana forma telepatii, jedynymi slyszalnymi odglosami byly szczekniecia talerzy i lyzek, trzask ogniska i sporadyczne ziewanie. Po krotkiej rozmowie Krucy saczyli w milczeniu kawe. Nie bylo zbyt wiele do powiedzenia, ale ten zwyczaj dawal im przyjemne poczucie normalnosci. Pozniej, kiedy dorzucono jeszcze do ogniska, a garnki, talerze i resztki jedzenia wyladowaly obok beczek z woda, czworka magow rozpoczela badanie tekstow przywiezionych z Xetesku i Julatsy. Przez kilka godzin slychac bylo jedynie szelest przewracanych stron i od czasu do czasu ciezkie westchnienia. Choc wiekszosc tekstow nie byla zapisana jezykiem formul, czasami ktores z nich prosilo o pomoc w przetlumaczeniu pojedynczych zwrotow czy terminow, a wtedy jaskinie wypelnial stlumiony szept. Zaintrygowani poczatkowo Jatha i jego ludzie przygladali sie ciekawie Balaianom, ale to zainteresowanie wkrotce oslablo i po jakims czasie wszyscy, poza dwoma straznikami, ktorzy zajeli miejsce na schodach, ulozyli sie do snu. Hirad oparl sie o sciane obok Bezimiennego i obaj wyciagneli przed soba nogi. Luzne rozmowy ucichly, a Thraun, ktory - odkad zeszli do Choulu - nie wypowiedzial jeszcze ani slowa, siedzial skulony i ponownie zatopiony w myslach. W koncu magowie przeczytali wszystko, totez po przygotowaniu kolejnej porcji kawy, ulozyli pisma przed soba i zaczeli dyskusje. -Styliann, odkad wiedziales, ze te informacje znajduja sie w Xetesku? - zapytala Erienne. -Od poczatku. Jedynym powodem, dla ktorego milczalem, byl klopot, jaki - jak odkrylem - wiazal sie z wydobyciem ich przeze mnie z kolegium. -Ale studiowales je wczesniej? - naciskala Dordovanka. -Nie w ten sposob, przyznaje ze wstydem. Znajdowaly sie w zamknietych skarbcach. -I co sadzisz? -Zaraz - przerwal im Ilkar. - Niczego nie osiagniemy, wyglaszajac przypadkowe opinie. Okreslmy zadanie i sprobujmy je rozwiazac kawalek po kawalku. Dobrze? - reszta magow skinela glowami, a na ustach Stylianna pojawil sie usmiech. -Ilkar. Jak zawsze dyplomata. Elf wzruszyl ramionami. -Po prostu nie mozemy tracic czasu. Kto chce nakreslic problem? -No dobrze - powiedziala Erienne. - Mamy tu zdestabilizowany portal laczacy dwa wymiary i czerpiacy energie z przestrzeni miedzywymiarowej, ktora wykorzystuje, by rozrastac sie w postepie wykladniczym. Uwazamy, ze skoro zostal stworzony przez konwencjonalna magie, moze tym samym sposobem zostac zamkniety. Tym niemniej nie istnieje zadne okreslone formulami zaklecie, pozwalajace na zdeaktywowanie takiej szczeliny, pozostaje nam wiec stworzyc cos, co faktycznie bedzie efektem wykorzystania niesprawdzonych informacji z zapisow Septerna, ktore tu mamy, oraz naszej ograniczonej wiedzy. Ryzyko jest niewiarygodne, sukces niepewny, a wymagana moc nieznana. Jak to brzmi? -Ukladalas to juz od jakiegos czasu, prawda, kochanie? - zapytal Denser, przeczesujac jej wlosy. Ilkar rozesmial sie, bardziej rozbawiony iskra, jaka pojawila sie w oku Densera niz samymi slowami. To wlasnie byl dawny Denser i dobrze bylo miec go z powrotem. Zastanawial sie nad zmiana, jaka zaszla w Xeteskianinie i choc wiedzial, ze byla w tym znaczna zasluga Erienne, to podejrzewal rowniez, ze duza czesc tej sily nadal byla uwieziona gleboko w duszy Ciemnego Maga. Potrzebowala jedynie wyzwolenia. -Uwazam, ze to bardzo celne podsumowanie - uznal Styliann. - Teraz, za waszym pozwoleniem, magowie Krukow, sadze, iz pierwsza czesc tej zagadki to okreslenie, czy jestesmy w stanie zbudowac konstrukt many zdolny utworzyc polaczenie z przestrzenia miedzywymiarowa. Albowiem, jezeli nie jestesmy w stanie wywrzec na nia wplywu w okolicach szczeliny, to nie ma szans na, przepraszam za potoczne okreslenie, zaszycie tego nieba. Ilkar popatrzyl na niego. -Zaszyc. Zaszyc - pochylil sie i zaczal szybko przegladac stos dokumentow. - Septern uzywa tego slowa, by opisac cos, co ma zwiazek ze stabilnymi portalami. O, tutaj - chwycil cienka, oprawiona w skore ksiazke, ktora znalezli w Julatsie i zaczal ja kartkowac, wodzac wzrokiem za tekstem. - Posluchajcie. To fragment skryptu dla adeptow z wykladu dotyczacego procesu myslowego. "W zetknieciu z silami wymiarow nie wystarczy jedynie zrozumienie teorii konstruktu many. Nalezy wplesc w ognisko element jakiejs przyziemnej czynnosci, czegos zwyczajnego i codziennego, czegos, na czym mozna by skupic mysli zarowno podczas tworzenia konstruktu, jak i jego uwalniania. Musicie zrozumiec, iz energie przestrzeni miedzywymiarowej maja zupelnie odmienny wplyw na mane niz przestrzen Balai. Zaklecie, ktore rzucicie, by ujarzmic lub uksztaltowac jej moc, wytworzy cos, co mozna jedynie opisac jako autonomiczna swiadomosc, a konstrukt, jaki zbudowaliscie w celu, powiedzmy, otworzenia stabilnego portalu, moze szybko wymknac sie wam spod kontroli. A wiec, pytanie brzmi: jak pozostac skupionym i utrzymac te kontrole? Otoz musicie myslec o tym, co czynicie i, jak juz wspomnialem, powiazac to z czyms zupelnie zwyczajnym. Wezmy za przyklad wlasnie stabilny portal. Rzucenie zaklecia powoduje, ze materia przestrzeni Balai oraz materia docelowego wymiaru zbiegaja sie, a nastepnie dochodzi do ich polaczenia. A wiec krok pierwszy: wyobrazcie sobie, ze stykacie ze soba dwa kawalki tkaniny. Jak je polaczyc? Dlaczego by ich nie zszyc? Wszyscy wielokrotnie widzielismy ludzi szyjacych materialy, wiec mozemy wplesc ten element w proces myslowy podczas ogniskowania many." Ilkar przekazal ksiazke Denserowi. -Potem opisuje praktyczne techniki rzucania, ale sens tego jest jasny. Co innego chcemy zrobic, jak nie zalatac otwor w niebie tego wymiaru i naszego, by odciac je od siebie i zamknac korytarz? Styliann pokiwal glowa. -Jakies przemyslenia, Denser? -Uwazam, ze to wszystko pieknie, ale nie pamietam, bym czytal cos o tym, jak wplesc te igle i nitke w gotowy konstrukt. Podejrzewam, ze moze to doprowadzic do destabilizacji. -Moze i moze, ale chyba nadal wybiegamy za daleko w przod - wtracila sie Erienne. - Ten fragment o podstawach teorii konstruktow jest niekompletny. Nie mamy pojecia, czy to, co zbudujemy, bedzie mialo dostateczna moc, by siegnac krawedzi szczeliny. W koncu Septern rzucal zaklecie w miejscu, gdzie stal. My potrzebujemy bog wie jakiego zasiegu. Styliann ponownie skinal glowa. -Sluszna uwaga, ale tym nie powinnismy sie przejmowac. Portal-Wymiarow, czyli zaklecie uzyte przez nas w Kamiennych Wrotach, zawieralo element zasiegu, ktory jest dla mnie w pelni dostepny. Nasza czworka dysponuje wystarczajaca moca, by zbudowac odpowiedni konstrukt laczacy. Podejrzewam, ze niewiele wieksza, ale wystarczajaca. -Musimy byc pewni - zaoponowal Ilkar. -I to sie wkrotce okaze - odparl Styliann. - A teraz powrocmy do kwestii wspomnianej juz przez Densera, czyli wplecenia igly i nitki w konstrukt. Hirad, ulozony wygodnie obok Bezimiennego, ziewnal i przeciagnal sie. Zapowiadala sie dluga noc. * * * Na imie mial Aeb, ale byla to jedyna wyrozniajaca go cecha. Nie postrzegal siebie jako odrebnej istoty ani kiedy wykonywal samotne zadania, ani gdy, tak jak teraz, stal ze swymi wszystkimi bracmi. Czul ich, przygotowujacych sie do obrony domu zgodnie z rozkazem Wybranego, maga Stylianna. Powody byly nieistotne, rozkaz wystarczyl za wszystko.Aeb byl poteznym mezczyzna, ktory slabo pamietal swe powolanie w wieku dwudziestu trzech lat. Okryty - jak wszyscy inni - ciezka, czarna skora i kolcza zbroja, ubrany w sztywne buty i hebanowa maske, uzbrojony w miecz i topor bojowy w calkowitej ciszy kontrolowal segment terenu przed soba. Byla to cisza, jakiej nie mogl wyczuc zaden nie-Protektor, albowiem horyzont byl pelen Wesmenow. Protektorzy obserwowali zblizajaca sie wroga armie od kilku godzin, najpierw poprzez mysli kilkunastu zwiadowcow, a potem oczami wszystkich swych braci. Oddzial z Julatsy zajal pozycje, otaczajac ich w odleglosci okolo stu piecdziesieciu metrow. Wkrotce przed nadejsciem cieplego zmierzchu Aeb dotknal uczuc swych braci. Zaden nie spodziewal sie ataku przed switem. -Bedziemy odpoczywac na zmiane - pomyslal Aeb, a jego mysl natychmiast obiegla umysly wszystkich Protektorow. Spojrzal w lewo i w prawo. Za plecami mial ruiny domu. Ze wszystkich segmentow formacji obronnej, nie pozostawiajacej zadnej luki w pierscieniu wokol domu, czesc braci zrobila trzy kroki w tyl i podeszla do skupiska przygotowanych i rozpalonych ognisk, obok ktorych znajdowal sie opal, zywnosc i woda, gotowe do uzytku. Protektorzy odpoczywali na zmiane, jedna trzecia grupy naraz, przez cztery godziny, chyba ze nagle zagrozenie zmienialo rozkaz, wtedy wszyscy powracali do stanu gotowosci. W zadnym momencie Wesmeni nie mogli miec szansy na atak z zaskoczenia. Noc byla niebezpieczna przede wszystkim dla nich. By skutecznie walczyc, nieprzyjaciel potrzebowal swiatla, Protektorzy nie. Uczucia, mysli i uporzadkowane wypowiedzi braci przeplywaly przez umysl Aeba przetwarzane przez czesc swiadomosci na poziomie nieco nizszym niz zmysl walki. W kazdej chwili wiedzial o wszystkim, co widzieli i slyszeli, wyczuwal kazda funkcje ich cial, kiedy oddychali, znal wszystkie slabosci, czul kazdy obolaly miesien i kazda rane, jaka odniesli. Bracia, ktorzy odniesli obrazenia, byli pilnie strzezeni po swych slabszych stronach, przez tych, ktorzy pozostawali w lepszej formie. Zaden nie mial prawa zginac przez brak ochrony. Jedyna czastke niepokoju w ich kolektywnej swiadomosci stanowil fakt, ze nie dalo sie wyczuc Cila i pieciu innych towarzyszacych Wybranemu, choc ich dusze byly w zbiorniku. Jak gdyby pozostawali w uspieniu, nieaktywni. Zywi, ale odcieci od swych braci. Kiedy powroca, jednosc zostanie wzmocniona. -Ciagle nie mozna wyczuc zagubionych - zasygnalizowal Ayl, brat, ktoremu powierzono zadanie obserwowania dusz tych szesciu, w poszukiwaniu oznak przebudzenia. -A jednak nadal zyja - nadeszla odpowiedz. - Kiedy powrocicie do stanu gotowosci, nie myslcie juz o nich podczas bitwy. Aeb objal wzrokiem rozlegle szeregi wrogow. Dotknawszy mysli braci, ocenil liczbe przeciwnikow na okolo dziesiec i pol tysiaca. Wszyscy byli zahartowanymi wojownikami, a ze nieraz odniesli juz zwyciestwo zarowno nad armiami, jak i nad magia, wierzyli w swoja sile i w to, ze zmiota z powierzchni ziemi niewielki oddzial, jaki stanal im na drodze. Protektorzy nie mogli na to pozwolic. Ich Wybrany polegal na nich. Podobnie jak Ten, ktory ich znal, choc nie byl juz czescia nich. Aeb przeslal mysli o tym czlowieku, Solu, do swych braci i poczul wokol siebie silne pragnienie, by go chronic. Nie bylo mowy o porazce. ROZDZIAL 30 Po trzech dniach forsownego marszu lord Senedai nakazal rozbic oboz, by jego wojownicy mogli odpoczac i podbudowac morale przed nachodzaca bitwa. Nie spieszyli sie, by zaatakowac ludzi otaczajacych ruiny domu, ktory stal sie w umyslach Wesmenow symbolem calego zla magii. Wielu z wojownikow siedzacych teraz wokol plemiennych proporcow nigdy nie wierzylo, ze znajda sie tutaj. To duchy ich przywiodly i to duchy mialy dac im sile potrzebna do zwyciestwa. Szamani, choc pozbawieni niszczycielskiej magii, znow znalezli sie w centrum uwagi, stajac sie obiektem szacunku plemion.Senedai powinien byc absolutnie pewny wygranej. Obroncy domu zostali otoczeni. Nie mieli sie dokad wycofac i bylo ich dwudziestokrotnie mniej niz wesmenskich wojownikow. Swit mial rozpoczac sie rzezia, a zakonczyc poscigiem za Krukami, gdziekolwiek sie znajdowali. Zostana schwytani, a ich desperacka proba uzyskania jakiejs mitycznej pomocy zakonczy sie porazka... zostana usunieci z areny dzialan wojennych o Balaie raz na zawsze. To wlasnie powiedzial swym kapitanom i wojownikom spotkanym podczas obchodu, ktory odbyl z aroganckim usmiechem, godnym plemiennego lorda o absolutnej wladzy. Jednak teraz, stojac samotnie, czul, jak ogarniaja go watpliwosci, jakich nie mial nawet przez chwile, walczac pod bramami kolegium. I zastanawial sie, czy te osiem tysiecy wojownikow pozostawionych, by zarzadzali Julatsa, pilnowali jencow i zajeli sie rannymi, nie mialo wyjatkowego szczescia. Oni uwazali, ze odebrano im szanse na kolejna chwale, zniewazono ich. Senedai zas niemal zalowal, ze nie zostal z nimi, choc bylo to jego prawo jako zwycieskiego wodza. Julatsa byla jego miastem po wiecznosc. Stal na obrzezach wesmenskiego obozu, dalej niz najdalsze straze, i spogladal w strone ruin. Tam znajdowal sie jeden z powodow jego watpliwosci. Czterystu siedemdziesieciu szesciu zamaskowanych wojownikow. Poprzedniego dnia kazal zwiadowcom ich policzyc. Nosili identyczne zbroje i taka sama bron. Byli potezni w tych przerazajacych maskach. Wszyscy stali. W milczeniu. Nieruchomo. Senedai zadrzal i obejrzal sie, by sprawdzic, czy nikt go nie widzial. W ich bezruchu bylo cos bardzo niepokojacego. Stali wyprostowani, ze zlozonymi przed soba rekami. Tylko ruchy glow zdradzaly, ze sa zywymi istotami. Obserwowali armie Wesmenow. Byli strasznymi przeciwnikami i wesmenski wodz mial pewnosc, ze nie beda stac i czekac, kiedy nakaze lucznikom strzelac. To byl najlepszy sposob, by oslabic ich formacje, ale mysl, ze pobiegna ku niemu - powodowala strach, pomimo ich niewielkiej liczebnosci. Jednak, tak jak wszystko inne, rozwiazanie musialo poczekac do jutra rana. Odwrocil sie plecami do ruin i w czerwonawym blasku zachodzacego slonca wyobrazil sobie skaze nad Parva. Otwor w niebie. Mlody mag belkotal bez konca o smokach, ktore przeleca przez nia i pochlona ich wszystkich, a Senedai nie byl na tyle pewien, ze te potwory nie istnieja, by w pelni mu nie dowierzac. W koncu wlasnie dlatego sie tu znalazl i dlatego lord Tessaya rozkazal mu za wszelka cene zniszczyc ruiny domu az po fundamenty, a potem doscignac i zabic Krukow. Tessaya uwazal, ze znajdowala sie tam brama. Do innego miejsca. Dosc jasno okreslil zadania lorda Senedai. Wodz plemion Heystron ponownie zadrzal i ruszyl do swego namiotu. Cale to miejsce cuchnelo zlem i magia. Powodowalo u niego dreszcze. Moze Tessaya przybedzie, zanim sam bedzie musial zaatakowac. * * * Baronowie Blackthorne i Gresse jechali w towarzystwie generala Darricka przez ruiny Kamiennych Wrot. Towarzyszylo im trzydziestu kawalerzystow, choc wszyscy trzej natychmiast zrozumieli, ze jakakolwiek straz jest zbedna. Armia kontynuowala marsz na wschod, w strone Koriny, okrazajac przelecz szerokim lukiem, ale nie oczekiwali i nie napotkali oporu na glownym szlaku. Ludzie, ktorych scigali, nie skierowali sie na zachod, do domu.Przekroczywszy spalona brame niedawno zbudowanej, a juz zniszczonej palisady, pod pustym spojrzeniem dwoch spalonych straznic Darrick zauwazyl pierwsza plame czerwieni i odwrocil sie do swoich ludzi. -Zachowajcie dla siebie to, co tu zobaczycie. Nie bedzie to przyjemne. Kiedy juz zatrzymali sie w centrum miasta albo w miejscu, ktore uwazali za centrum, slowa generala wydaly sie puste i bez znaczenia. "Nieprzyjemne". Ogrom tego eufemizmu niemal wywolywal smiech, choc smiech wlasnie teraz bylby absolutna zniewaga. Darrick sadzil, ze w ciagu swej zolnierskiej kariery widzial juz wszystko. Wojna byla okrutnym zajeciem. Widywal juz czaszki ludzi zmiazdzone kopytami rumakow, ludzi nadal wolajacych o pomoc. Widzial mlodych mezczyzn zaciskajacych palce na trzewiach wyplywajacych spomiedzy nich na brudna ziemie. Ich oczy nadal szukaly nadziei w twarzach przyjaciol. Widzial odrabane czlonki, odciete szczeki, oczy przebite strzalami i topory sterczace z glow ludzi, ktorzy nadal szli naprzod, z powodu szoku nie zdajac sobie nawet sprawy z tego, ze byli juz martwi. Widywal straszliwe oparzenia od ognia i lodu, jakie powodowala magia dzieki kilku wyszeptanym slowom, a ostatnio takze niszczycielska moc wody zalewajacej przelecz i pozostawiajacej zmiazdzone i porozrywane ciala wcisniete w szczeliny skalne. Jednak zawsze potrafil dostrzec przyczyne cierpienia. Obie strony przystepowaly do wojny z pelna swiadomoscia bolesnych konsekwencji. Tylko ze tu, w Kamiennych Wrotach, bylo zupelnie, zupelnie inaczej. Blackthorne zostalo calkowicie zniszczone, ale jego mieszkancy juz wczesniej uciekli albo dolaczyli do armii barona. Ludzie z Kamiennych Wrot nie mieli takiej mozliwosci, a ich rzez byla zamierzona. Darrick pokrecil glowa. To wszystko bylo nie tak. Znal sposob myslenia Tessayi i cos takiego nie bylo w jego stylu. Wesmeni solidnie umocnili Kamienne Wrota, wskazywaly na to nawet popalone szczatki budowli. Miasto otoczyla palisada i wieze straznicze. Na zewnatrz wykopano doly i rowy, a strategiczne punkty obrony w calym miescie zostaly swietnie przygotowane. Tessaya planowal dlugotrwala okupacje. Ale cos radykalnie i w ohydny sposob zmienilo jego zamiary. Wszystkie budynki spalono do fundamentow, nie zostawiajac kamienia na kamieniu, a z konstrukcji Wesmenow pozostaly jedynie drewniane szczatki i popiol. A wszedzie, absolutnie wszedzie dokola lezaly ciala. To byla rytualna masakra, ludzi po kolei zabierano w konkretne miejsca w miescie juz po jego spaleniu, a potem mordowano. Wylupiono im oczy, poderznieto gardla, rozcieto brzuchy, a trupy rozkrzyzowano na ziemi, by spogladaly ku sloncu. Musialo ich byc ponad trzystu. Zolnierze z garnizonu miejskiego i z armii czterech kolegiow. Niektorych Darrick rozpoznawal, inni byli jego wyprobowanymi druhami. Od ich smierci minal juz dzien i chmary much wypelnialy przestrzen zlowrogim bzyczeniem, podczas gdy padlinozercze ptaki i zwierzeta czekaly tylko na odjazd jezdzcow, by powrocic do przerwanej uczty. Smrod rozkladu narastal w powietrzu. -Co tu sie stalo, na bogow patrzacych z niebios? - glos Gresse'a przypominal chrapliwy szept. Zeskoczyl z konia i stanal na ziemi z posepnym wyrazem twarzy. Reszta jezdzcow poszla za jego przykladem. -To ostrzezenie - powiedzial cicho jeden z kawalerzystow, wypowiadajac mysl Darricka. - Chca, zebysmy sie ich bali. -Nie - zaprzeczyl Blackthorne. - To oni sie boja. -Widziales juz kiedys cos takiego? - zapytal Gresse, a na jego twarzy malowalo sie niedowierzanie. Blackthorne pokrecil glowa. -Widzialem opis, ktory jest w bibliotece w Blackthorne. Albo raczej byl. Nie zapominajcie, ze walczylismy juz wielokrotnie z Wesmenami. -Ale co sklonilo Tessaye do czegos takiego? - zapytal Darrick. -Spalenie miasta mialo po prostu uniemozliwic komukolwiek skorzystanie z tego, co zbudowal, prawdopodobnie sama przelecz jest teraz bardzo silnie broniona. Ofiary, bo tym wlasnie byly, to zupelnie cos innego - wyjasnil baron. - Kiedy Wesmeni ida do bitwy, szamani wzywaja na pomoc duchy, by dodawaly im sil. Lecz gdy obawiaja sie, ze wrog jest silniejszy od nich, skladaja ofiary, by odpedzic zlo, ktore - jak sadza - ich przesladuje. Ci biedacy zostali poswieceni w szamanskim rytuale, a ulozono ich twarzami ku wstajacemu sloncu, bowiem Wesmeni wierza, ze swit pozwala patrzec na swiat bogom ich wrogow, zas taki widok odbiera im odwage - wzruszyl ramionami. -Boja sie nas? - Gresse zmarszczyl brwi. -Nie sadze, nie nas - odparl Darrick. - Cos powaznie przerazilo Tessaye, tak bardzo, ze porzucil swoj plan. Zazwyczaj jest bardzo ostrozny. Teraz najwyrazniej wierzy, ze inwazja moze poniesc kleske i gdziekolwiek sie udal, sadzi, ze to kluczowy punkt jego kampanii. -A gdziekolwiek idzie on, ida tez jego sludzy - dodal ponuro Gresse. -Tak - zgodzil sie Blackthorne. - Wyglada na to, ze zamiast jednego wilka, scigamy teraz cale stado. Darrick wydal wargi. -Przedtem jednak wszyscy ci ludzie zasluzyli na pogrzebowy stos. -Czas jest bezcenny - zaoponowal dosc ostro Blackthorne. - Ci ludzie nie dziekowaliby nam, gdyby ich mordercy uciekli, podczas gdy my bedziemy ich chowac. Darrick popatrzyl na niego twardo. -I zlapiemy Tessaye. Osiem tysiecy naszych ludzi idzie na wschod. Dolacz do nich i przyslij tu moja kawalerie. Dopilnujemy, by zmarli otrzymali pogrzeb, na jaki zasluzyli. Dogonimy was jeszcze przed zmrokiem. -Wybacz, generale - powiedzial Blackthorne. - Moje slowa nie mialy... Darrick przerwal mu gestem. -Rozumiem, baronie, a moj szacunek dla ciebie pozostal niezmieniony. Lecz nie moge zostawic moich ludzi, by gnili posrod tej straszliwej rzezi. Czulbys to samo. Blackthorne usmiechnal sie blado i wskoczyl na konia. -Bez watpienia, generale. Jestes dobrym czlowiekiem. Zrob, co nalezy, niewazne, ile czasu to zajmie. -Czas to cos, czego mamy bardzo niewiele. Ale nasz przynajmniej sie jeszcze nie skonczyl. * * * Krucy wraz z Xeteskianami i swymi przewodnikami opuscili Choul na dlugo przed switem. Magowie dyskutowali bardzo dlugo. Hirad slyszal ich ciche glosy, od czasu do czasu wybudzajac sie z dziwnie niespokojnego snu. A kiedy Jatha zarzadzil pobudke, czul sie zmeczony i rozdrazniony. Podobny nastroj widzial tez na twarzach swych przyjaciol i Stylianna.Choc slonce jeszcze nie wznioslo sie nad rownine nadal okryta cieniem, bylo dosc jasno, by widziec bezposrednie otoczenie. Wszedzie wokol rozciagala sie wysoka trawa. Tak naprawde panujacy polmrok byl na swoj sposob przyjemny i Hirad mial poczucie bezpieczenstwa, choc wiedzial, ze jest ono falszywe. Bo chociaz mogli skryc sie w ciemnosci przed innymi ludzmi, to towarzysze Jathy, podobnie jak smoki, doskonale widzieli przy tym niklym swietle. Cala ta podroz noca jedynie oslabiala mozliwosci Krukow. Powiedzial to Bezimiennemu, ktory tylko skinal glowa, jakby doszedl do tego samego wniosku. Szyk podrozujacych ulegl zmianie w stosunku do poprzedniego dnia. Choc Jatha i jego ludzie nadal szli na czele, to magowie Krukow przesuneli sie do tylu, by moc kontynuowac rozmowe ze Styliannem. Protektorzy pozostali tylna straza, a Hirad, Bezimienny i Thraun oslaniali boki. Thraun nie wygladal lepiej. Zamkniety we wlasnym swiecie, pelnym zalu i poczucia winy za smierc Willa, nadal byl z nimi i bez watpienia walczylby w razie koniecznosci, ale to wszystko. Jadl to, co mu sie dalo, spal i czuwal, gdy go o to proszono i odpowiadal na pytania dotyczace terenu i ewentualnych sladow. Poza tym byl kompletnie nieobecny. Niedlugo po nadejsciu switu teren, dotychczas plaski i rowny, zaczal sie podnosic. Najpierw lagodnie, a potem bardziej stromo i choc pagorki nie byly nigdy wyzsze niz siedem metrow, to i tak powodowaly zmeczenie. Okolice nieprzerwanie porastala wysoka trawa, wszedzie rownie gesta, lecz teraz nawet Jatha, ktory narzucil szybkie tempo, lamal i deptal lodygi w pospiesznym marszu. Hirad przygladal mu sie przez chwile, zauwazajac, jak niezmiennie spoglada w gore, ku szczelinie, podczas gdy jego ludzie, ze zmarszczonymi czolami, uwaznie badali okolice. -Czy nie masz wrazenia, ze cos jest nie tak? - zapytal Hirad, dolaczajac do Bezimiennego. -I to bardzo - odparl Bezimienny. - Powinnismy rozwazyc mozliwosc ataku - poklepal miecz, jak dotad, nadal schowany w pochwie na plecach. -Pomowie z Jatha. - Hirad przesunal sie naprzod i postukal przewodnika w ramie. Sluga Kaan odwrocil sie i zmusil do usmiechu, choc jego twarz wyrazala niepokoj. -Co sie dzieje? - zapytal Hirad. Jatha milczal. - Niebezpieczenstwo? - Hirad wskazal na niebo, a potem zamachal rekami, tak jak robil to Jatha, gdy mowil o smokach. Jatha pokiwal energicznie glowa. -Bitwa na niebie. Niedlugo - odezwal sie. - Ostroznie - wskazal na oczy, a potem na okolice. - Wiecej bitwa - wzruszyl ramionami. Hirad skinal glowa. -No dobra, Krucy - powiedzial, odwracajac sie do przyjaciol. - Mozemy miec towarzystwo na niebie i na ziemi. Przygotujmy sie. Thraun, Bezimienny, lewa i prawa flanka. Ilkar, tarcza. Denser i Erienne - ofensywne. Na przedzie dwoch ludzi Jathy odlaczylo sie od grupy, znikajac po bokach w trawie, z wyciagnietymi mieczami. Sam Jatha parl naprzod, jeszcze przyspieszajac tempo, tak ze teraz byl to raczej powolny bieg. Hirad zerknal do tylu, na Stylianna. -Zakladam, ze zajmiecie sie obrona tylow. Styliann skinal glowa. -Nic nie przejdzie z tylu - rzekl krotko. Wysoko na niebie, obrona szczeliny zostala wzmocniona. Hirad doliczyl sie teraz okolo siedemdziesieciu Kaan lecacych w niewielkich odstepach. Ich okrzyki rozbrzmiewaly nad rownina. Ten odglos byl tak niesamowity, ze prawie zadrzal. Szorstkie skrzekniecia i sciszone ryki byly zupelnie obce jego uszom. Poruszyl ramionami, czujac, jak wlosy jeza mu sie na karku. Mimowolnie spojrzal do tylu i wtedy je zobaczyl. Poczatkowo byly tylko grupa ciemnych punktow, wysoko na niebie, nadlatujacych od strony lesnej doliny, ktora szli poprzedniego dnia. Jednak w miare jak sie zblizaly, zobaczyl ich sylwetki, dlugie, waskie i szybkie. Bylo ich ponad dwadziescia i lecialy w jednej, klinowej formacji prosto na szczeline. Okrzyki Kaan staly sie bardziej niecierpliwe i polowa obroncow bramy wyrwala sie z szyku, tworzac grupy pieciu czy szesciu smokow i lecac na spotkanie wroga. Dopiero glos Jathy sprawil, ze zdal sobie sprawe, iz wszyscy zatrzymali sie i patrzyli. -Isc - pospieszyl Jatha. - Ostroznie - chcial pobiec, ale nagla zmiana na niebie przykula jego uwage. Hirad podazyl za jego wzrokiem ku atakujacym smokom. Jeden oderwal sie od grupy i zanurkowal w dol, nad rownine, kierujac sie prosto na nich. -Krucy, miecze w dlon i zapomnijcie o zakleciach. Musimy uciekac. Protektorzy tak samo, uwierzcie mi albo gincie - wskazal na nadlatujacy ksztalt. Byl tuz-tuz. -Hirad! - Jatha szarpnal go za ramie. Glos mial drzacy, a jego ludzie byli wyraznie poruszeni. Hirad spojrzal na niego. Mezczyzna rozcapierzyl szeroko palce dloni, a potem rozlozyl ramiona. - Isc - powtorzyl gest. Wykrzyknal rozkaz do swych ludzi i ci natychmiast rozbiegli sie w roznych kierunkach, znikajac w trawie. Hirad zrozumial. -Krucy! - wrzasnal. - Linia! trzy metry odstepu. Za mna! - nie czekajac, by sprawdzic, czy Styliann posluchal, Hirad popedzil przez trawe, slyszac po bokach Ilkara i Bezimiennego. Zerkajac na lewo i prawo, dostrzegal ich sylwetki, ale nie widzial reszty druzyny, biegl, potykajac sie i walczac z gesta i wysoka trawa utrudniajaca kazdy krok. Pedzili na oslep. Wszystko zalezalo od szczescia. Przedzierajac sie przez gietkie lodygi, wyobrazal sobie, jak smok zniza lot, smiejac sie z ich zalosnej proby ucieczki i wybierajac pierwsze ofiary. Nie mieli szans. W kazdej chwili mogl zionac ogniem i zamienic wszystkich w kupke popiolu unoszacego sie na wietrze. Czul gniew na Sha-Kaana, ze pozostawil ich bez ochrony i wykrzyczal w myslach jego imie, domagajac sie pomocy, blagajac o ratunek. Potknal sie i niemal upadl. Zdusil krzyk i z przerazeniem zdal sobie sprawe, ze jego koszmar stal sie rzeczywistoscia. W Taranspike snil o tym, jak ucieka przez popekana ziemie, zmierzajac donikad, ale efekt mial byc taki sam. Zostanie schwytany, bezradny, a ogien oddzieli skore od jego kosci. Fala goraca wraz z czerwonym blaskiem plomieni pochlaniajacych trawe rozlala sie po rowninie na prawo od niego. Nikt nie krzyknal, ale przeciez nie zdazylby. Hirad przyspieszyl, modlac sie, by nie byl to Jatha. Trzask ogarnietej ogniem trawy rozbrzmial w powietrzu, a ku niebu uniosla sie chmura gestego dymu. Z szarych klebow wylonil sie mierzacy ponad dwadziescia metrow smok i wzlecial w gore, przygotowujac sie do kolejnego ataku. Smukle, blekitne cialo z latwoscia prulo powietrze, a skrzydla uderzaly ze straszliwa gracja. Jego czarny cien przesuwal sie po ziemi, a potezne skrzydla, niczym zagle, nabieraly powietrza i odpychaly je na boki, powodujac halas podobny do wichru szalejacego posrod budynkow. Hirada ogarnela mrozaca krew w zylach pewnosc, ze nastepnym razem smok przyleci po nich. Biegl dalej, zgarbiony, z ramionami uniesionymi, jakby chcial ochronic twarz. Nie wiecej niz kilkanascie krokow przed nim teren opadal gwaltownie. To byla ich jedyna szansa. -Krucy! - ryknal, probujac przekrzyczec huk plomieni, wrzaski ludzi i okrzyki ponad stu smokow. - Prosto przed nami stok! Na dol! Trzymajcie sie nisko! Czul, ze za nimi smok zawraca. Pobiegl do przodu i z ostatnim krokiem dal nura, tak by stoczyc sie na dol. Spadal, wirujac, czujac, jak ziemia, trawa i zwir leca mu do oczu. Stok byl bardziej stromy, niz oczekiwal i z trudem kontrolowal szybkosc. Nad glowa rozblysl mu wielki wybuch plomieni, podpalajac trawe na szczycie pagorka i wzniecajac kolejny pozar pochlaniajacy wszystko dokola. Fala goraca splynela po stoku, a ogromny cien smoka przesunal sie nad nim. Hirad rozlozyl rece, by zahamowac upadek, uderzyl o ziemie u stop wzgorza i zatrzymal sie prawie na Bezimiennym. W powietrzu unosil sie tuman kurzu, a slad jego upadku znaczyla bruzda w ziemi i polamana trawa. Pomogli sobie nawzajem wstac. Ilkar lezal kilka krokow dalej, krecac glowa i probujac usiasc. Wokol i ponad nimi klebil sie dym. Kwasny zapach spalenizny draznil ich nozdrza, a trzask plomieni byl niepokojaco blisko. -Krucy! - zawolal Hirad. - Krzyczcie, jesli mnie slyszycie. Do mnie. Denser i Erienne krzykneli, ze nic im nie jest. Thraun pojawil sie tuz obok Hirada i skinal tylko glowa. -Ocena sytuacji? - zapytal Hirad. -Dym na niebie nas zasloni, ale jezeli tu zostaniemy, sploniemy - zastanowil sie Bezimienny. - Musimy przedostac sie na druga strone tego stoku. Wiatr wieje glownie ze wschodu na zachod, wiec proponuje isc na wschod. Pojawili sie Denser i Erienne. Ciemny Mag obejmowal kobiete w talii. Krew ciekla jej ze skaleczonego podbrodka. -Zejscie niekoniecznie wskazane dla kobiety w ciazy - powiedziala. Niepokoj na twarzy Hirada musial byc widoczny, bo usmiechnela sie szybko. - Ale potrzeba czegos wiecej niz tarzania w trawie, by zranic dziecko magow. -To dobrze - odparl Hirad. - Chodzcie, odsunmy sie od ognia. Zakryjcie usta, jesli macie czym. Biegnac, wyciagnal z kieszeni kawalek materialu i zawiazal sobie wokol twarzy. Duszacy dym wypelniajacy niebo nad nimi zaczynal klebic sie w zaglebieniu, gdzie sie ukryli, lecz stal sie znacznie mniej dokuczliwy. Ogien plonal po obu stronach, przesuwal sie po stoku za nimi i na prawo wzdluz rynnowatej dolinki. Skrecajac nieco pod gore, w kierunku ich podrozy, Hirad wytezal sluch w poszukiwaniu atakujacego smoka albo oznak zycia ze strony reszty rozproszonej druzyny. Nie slyszal jednak nikogo. Zaniepokojony ta nagla cisza, niemal odruchowo dobyl miecza, odwracajac sie do Bezimiennego, by kazac mu zrobic to samo. Uslyszal szelest w trawie i zdazyl krzyknac do Ilkara, by rzucil Pancerz-Ochrony, kiedy krotka strzala wbila sie w lewy bark Thrauna. -Tarcza gotowa - zawolal Ilkar. -Krucy, uwazajcie na boki. Denser, chyba bardziej przyda sie twoje ostrze. Thraun, trzymasz sie? - druga strzala odbila sie od tarczy, potem trzecia. -Lekka rana. Krwawie, ale moge walczyc - jego beznamietny glos nie zdradzal nawet cienia bolu, ktory musial czuc. Hirad ruszyl naprzod, Bezimienny dwa kroki na prawo, a Denser w lewo. Thraun chronil tyl rzucajacych magow. Barbarzynca slyszal, jak Erienne szepcze, ogniskujac mane na zaklecie. Modlil sie tylko, by nie mialo ono nic wspolnego z ogniem. Kolejne trzy strzaly odbily sie od tarczy, a potem uslyszeli okrzyki, trzask lamanej trawy i tupot nog. Hirad zatrzymal sie i rozsunal mieczem trawe przed soba. -Nadchodza. Spodziewajcie sie krotkich mieczy, widzieliscie, co mial Jatha. Z trawy wyskoczylo trzech mezczyzn o ogolonych glowach. Mieli mniej niz poltora metra wzrostu i trzymali oburacz palki nabijane kolcami. Zaatakowali, wykrzykujac cos w jezyku, ktorego Hirad nie rozumial, z twarzami wykrzywionymi wsciekloscia. Za nimi nadchodzili kolejni. Hirad pochylil sie do tylu i przyjal na ostrze zaskakujaco silny cios. Odbil go w prawo i w dol, odslaniajac bok przeciwnika. Szybko odzyskal rownowage i cial mieczem w gore, odcinajac ucho mezczyzny, gdy ten probowal uniknac ciosu. Krzyknal z bolu i Hirad zawrocil ostrze, tnac w dol i zadajac lamiacy kosci smiertelny cios w bark. Cofnal sie i czekal, widzac, jak Denser przebija piers przeciwnika. Wrog Bezimiennego lezal juz martwy na ziemi. Atakujacy zatrzymali sie, z nienawiscia spogladajac na przeciwnikow, oceniajac ich wzrost, sile i rozmiar broni, ktora wladali Krucy. -Dolaczcie - Hirad skinal na przyjaciol. - Uwaga na boki. Erienne, chyba juz czas na kolejny pokaz, jesli jestes gotowa. Wrogowie, okolo dwunastu, wycofywali sie. Hirad obserwowal ich kazdy krok. Dostrzegal ruch po obu stronach. -Znowu zaatakuja. Ale tym razem nie z przodu. Erienne, zaklecie... Dordovanka stanela u boku Hirada, otworzyla dlonie i wypowiedziala komende. Lodowaty-Podmuch z wyciem zanurzyl sie w trawie, niszczac wszelkie zycie na obszarze dwudziestu metrow. Wojownicy Krukow szybko ruszyli za nim. Zewszad podniosly sie wrzaski czystego przerazenia, a potem tupot oddalajacych sie krokow powiedzial im, ze wrogowie uciekli. -Doskonale - Hirad ruszyl naprzod przez strefe smierci stworzona przez Erienne, lamiac skostniale lodygi wysokiej trawy. Wokol niego rozrzucone byly ciala kilkunastu mezczyzn o przerazonych, zamarznietych twarzach. Wspinajac sie w gore stoku, zobaczyl, ze teren ponownie sie wyrownuje. Po prawej stronie rownine pokrywal calun dymu. Pytanie brzmialo, gdzie byli Jatha i Styliann? Ostroznie dal Krukom znak, by sie zatrzymali. Erienne natychmiast zajela sie rana Thrauna. Barbarzynca spojrzal w niebo. Wokol szczeliny trwala zaciekla bitwa. Plomienie rozswietlaly przestrzen pelna smokow, krazacych, nurkujacych i wznoszacych sie. Patrzyl jak dwojka, rozpoznana przez niego po rozmiarach jako Kaan, scigala samotnego przeciwnika. Jeden zional strumieniem ognia obok skrzydla wroga, podczas gdy drugi zanurkowal i chwycil jego szyje. Skrecil ja gwaltownie, a potem wypuscil ofiare, by spadla na ziemie. Wiecej smokow nadlatywalo z trzech stron, by dolaczyc do bitwy, ale nie bylo sladu po tym, ktory zaatakowal Krukow. Przez chwile wszyscy wpatrywali sie w niebo, obserwujac mordercze zmagania ogromnych istot, ich czysto zwierzeca potege. Tak wielka sila, szybkosc i zwinnosc. Widok nie mial sobie rownych i ponuro przypominal Hiradowi o ich pozycji w konflikcie. Jak dotad mieli szczescie, lecz po raz pierwszy od czasu starcia z WiedzMistrzami, czul, ze ich los nie znajduje sie w ich rekach. Jezeli smok bedzie chcial ich zabic, zgina. -Co teraz? - zapytal Denser, patrzac na Erienne udzielajaca pomocy Thraunowi. -Zachowujemy czujnosc - odpowiedzial Hirad. - Obserwujemy i niebo, i ziemie. Ilkar musi na razie utrzymac tarcze. Erienne porzadnie ich przerazila, ale moga wrocic. Tymczasem powinnismy pomyslec, jak odnalezc innych. -Zakladajac, ze jest kogo szukac - rzucila Erienne. Owinela kawalek plotna wokol rany Thrauna. Zmiennoksztaltny chwycil drzewce prawa reka i na jej znak szarpnal mocno. Strzala wyszla. Thraun jeknal z bolu i krew przeciekla przez plotno, splywajac po rekach Erienne. Szybko zatamowala krwawienie, wyszeptala kilka slow i nacisnela mocniej. - Przycisnij tu - polecila, ukladajac dlon Thrauna w odpowiednim miejscu. - Zasklepilam rane wewnatrz, ale prowizorycznie. Sprobuj nie uzywac tego ramienia przez reszte dnia, dobrze? Wojownik skinal glowa. -Dziekuje. Dotknela jego policzka zakrwawiona dlonia. -Kochany Thraun - popatrzyla na niego z niepokojem, a jej zasmucona twarz wyrazala wszystko, czego nie mogly przekazac slowa. Krucy zatrzymali sie nieco ponizej krawedzi stoku. W gaszczu trawy i wysoko na niebie czaili sie wrogowie, a oni nie mieli pojecia, gdzie byli. -Opcje? - zapytal Hirad. -Musimy stad odejsc - zdecydowal Bezimienny. - Wiemy, ze powinnismy zmierzac w strone gor. Nadal mozemy to zrobic. -Polece w gore - stwierdzil Denser. - Rozejrze sie szybko, sprobuje zlokalizowac reszte i naszych wrogow. Co wy na to? -Duze ryzyko - ocenil Ilkar, glosem oslabionym koncentracja na Pancerzu-Ochrony. -Nie wieksze niz czekac tu, nie wiedzac, co sie wokol dzieje - argumentowal Denser. - Ponadto potrzebujemy Stylianna. On ma dokumenty. -Zrob to - zgodzil sie Hirad. -Uwazaj - rzucila Erienne. Denser skinal glowa. -Zaraz wracam. Dostosowawszy Skrzydla-Cienia do szybkosci, Denser wzbil sie w powietrze i natychmiast uswiadomil sobie, jak bardzo jest bezbronny w srodowisku zdominowanym przez smoki. Choc byly daleko, walczac wokol szczeliny, slyszal ich krzyki, widzial ogien i potege tych stworzen. Czul, jakby oczy ich wszystkich spoczely na nim. Zadrzal i spojrzal w dol. Teren wokol Krukow byl czysty, ich przeciwnicy dalej posuwali sie na wschod, znaczac swoj marsz kolyszaca sie trawa. Nie potrafil okreslic ich liczby, ale nie stanowili powaznego zagrozenia. Najwieksze niebezpieczenstwo pochodzilo ze strony ognia szalejacego juz w trzech miejscach, posylajacego ku niebu kleby dymu i pochlaniajacego zarlocznie ogromne polacie rowniny. Najblizszy pozar obejmowal wiekszosc zaglebienia, gdzie sie wczesniej ukryli i rozprzestrzenial sie nieustannie we wszystkich kierunkach. Wiatr spowalnial, ale nie zatrzymywal ruchu ognia w ich strone. Dwa wieksze obszary plomieni znajdowaly sie dalej na prawo od niego i Denser zaczal rozumiec, z jaka latwoscia smoki pustoszyly swa ziemie. Jedynie ulewny deszcz moglby powstrzymac ogien przed pochlonieciem calej rowniny, ktora przeciez musiala zajmowac setki kilometrow kwadratowych. Wokol siebie widzial jednak tylko niebieskie niebo i cienka warstwe chmur. Dzis nie nalezalo sie spodziewac ratunku z tej strony. Przelecial nad plomieniami w kierunku gor, wiedzac, ze kazdy, kto przezyl, probowalby isc dalej. Szybko zauwazyl, jak z przodu wysoka trawa chwieje sie i lamie pod stopami nieostroznych wedrowcow. -Styliann - szepnal. Przelecial nad trawa, krzyczac, by sie zatrzymali. Z bliska dostrzegl trzech Protektorow, rozstawionych szerokim lukiem, lecz nikogo pomiedzy nimi. Widzac jednak kolyszace sie jakby same z siebie lodygi traw, zrozumial, ze Styliann znajdowal sie pod Plaszczem-Ukrycia. Niezly pomysl, szczegolnie jezeli nie zalezalo ci na bezpieczenstwie towarzyszy. -Styliann, stoj. Musimy sie przegrupowac - przelecial nad grupa i zawrocil w powietrzu. -Nie - dobiegl go glos niewidocznego Xeteskianina drzacy z wysilku. - Musimy uciekac. Zgubilem Jathe, a trzech moich Protektorow zostalo zabitych. -Spokojnie, smok odlecial. -Nie wierz w to. Jakby na potwierdzenie jego slow ryk, rozlegajacy sie nagle z prawej strony, uswiadomil Denserowi niebezpieczenstwo. Wynurzywszy sie z chmury dymu, smok zanurkowal ku ziemi, chwycil jednego z ludzi Jathy, a moze i jego samego, i wzniosl sie z powrotem ku gorze, rozdzierajac czlowieka na pol przednimi pazurami. Potem po kawalku pozarl martwe cialo, rozpryskujac w powietrzu krew. Serce Densera zaczelo walic niczym mlot. Odskoczyl odruchowo, walczac o utrzymanie koncentracji. Oddychal ciezko, nierowno, w ustach czul suchosc. Dreszcz wstrzasnal jego calym cialem, a dlon, ktora otarl pot z czola, drzala. -Spieprzaj z nieba, Denser, jestes latwym celem. I powiedz Hiradowi, zeby przywolal swoich cholernych smoczych przyjaciol albo wszyscy bedziemy martwi. Zrozumiales? A teraz uciekaj, odslaniasz moja pozycje. - Styliann i Protektorzy zmienili kierunek marszu, a Denser odskoczyl, w pelni swiadomy, ze wystawia sie na cel. Niemal dotykajac czubkow trawy, pedzil w strone Krukow. Zaskoczony, ze dotarl tak daleko, zmniejszyl jeszcze skrzydla, by zwiekszyc predkosc. Ryk, ktory znow uslyszal, wydawal sie wyrazac zaskoczenie. Zerknal przez ramie i zobaczyl, jak smok skreca i zawraca, ze wzrokiem przez caly czas utkwionym w jednym punkcie, w nim. -O bogowie - szepnal Denser. Zblizal sie juz do Krukow i tak on, jak i oni mieli tylko jedna szanse. Slyszac potezne uderzenia skrzydel pedzacego za nim smoka, zanurkowal jeszcze nizej, dotykajac lodyg trawy. Zanurzyl sie w klebach dymu ponad pozarem pustoszacym zaglebienie i wstrzymujac oddech, skrecil ostro w lewo, lecac wzdluz linii ognia. Jak strzala wyskoczyl z powrotem na swieze powietrze i zobaczyl, ze smok, szukajac go, polecial naprzod, omijajac pozycje Krukow. Wykorzystujac krotki czas, jaki zdobyl swoim manewrem, popedzil ku towarzyszom i wyladowal ostro, dokladnie w chwili, gdy smok zorientowal sie, ze zostal oszukany i zawrocil w powietrzu. Mogl ich dosiegnac w kazdej chwili. -Szybko - wysapal Denser, dotykajac stopami ziemi i rozpraszajac skrzydla. - Z powrotem na dol. Smok wraca. Erienne, potrzebujemy czegokolwiek, co zatrzyma ogien. Dodatkowy Pancerz-Ochrony. Ja sprobuje obrony Lodowatym-Podmuchem. Nigdy nie wiadomo. Rozpoczeli rzucanie, zbiegajac w dol stoku. Trzymali sie blisko siebie, a Hirad byl na przedzie. Wiedzieli jednak, ze nie maja szans. Biegli z powrotem ku plomieniom. Cien smoka przesunal sie nad nimi. Potezny szum skrzydel powodowal przerazajace wrazenie. Tym razem wszyscy widzieli, jak zawraca i leci wzdluz dolinki, otwierajac paszcze, by wypuscic smiercionosny ogien. Nigdy do nich nie dotarl. Gdy byl juz na krawedzi podluznej doliny, potezne szczeki zacisnely sie na jego szyi i sciagnely go na ziemie, ktora zadrzala gwaltownie pod stopami Krukow. Plomienie rozswietlily niebo i podwojny ryk zabrzmial w powietrzu. Jeden z glosow urwal sie jednak nagle. Uslyszeli szum skrzydel i zobaczyli nad soba potezna, ale jakze oczekiwana sylwetke Sha-Kaana. Z pyska kapala mu krew i oddychal ciezko, unoszac sie nad nimi. Ulga, jaka odczuli Krucy, byla niemal namacalna. -Slyszalem twoje wezwanie, ale bylem daleko. Uciekajcie od ognia, w strone gor. Ja sprowadze do was Jathe i jego ludzi. Musicie byc gotowi do zamkniecia bramy, gdy nasza kula znajdzie sie wysoko na niebie po raz trzeci od teraz - powiedziawszy to, odlecial. Denser osunal sie na ziemie. -Dajcie mi chwile - poprosil. -Musimy ruszyc, nim zrobi sie tu za cieplo - odpowiedzial Hirad, wskazujac plomienie i dym, siegajace juz zaledwie kilka metrow od nich. - A przy okazji, niezly ruch z tym dymem, szkoda tylko, ze zobaczyl, jak ladujesz. Popracuj nad tym do nastepnego razu. Denser spojrzal w gore oczami pelnymi gniewu, ktory jednak ulotnil sie szybko, kiedy ujrzal szeroki usmiech na twarzy Hirada. -Smieszne, Coldheart. Bardzo smieszne. Hirad wyciagnal do niego reke. -Chodz, Denser. Mamy kawal drogi do przejscia. ROZDZIAL 31 Lorda Senedai obudzily zapachy ognisk i pieczonego miesa oraz glosy szamanow przewodniczacych piesniom i modlitwom o wsparcie duchow i obecnosc na polu bitwy mocy pradawnych wojownikow.Obrocil sie na sienniku i spojrzal na lekko wypukly dach swego namiotu. Posluchal glosow swych ludzi i szeptu wiatru w obozie, potem westchnal, gleboko i powoli. Usiadl, rozmasowal dlonmi twarz i przeczesal splatane wlosy. -Wachmistrzu! - zawolal i zaslona namiotu odsunela sie niemal natychmiast, ukazujac wysokiego, acz bardzo mlodego wojownika. Pod opalona skora prezyly sie twarde miesnie. Mial szara, obcisla koszule bez rekawow, a wlosy przyciete tuz przy czaszce byly oznaka jego rangi. -Panie? -Futra i sniadanie - rozkazal. -Panie - wojownik sklonil sie i wyszedl. Senedai niechetnie zwlekl sie z lozka, przeszedl kilka krokow do wejscia i uchylil zaslone. Na zewnatrz polmrok panujacy przed switem byl jeszcze poglebiony przez gesta mgielke drobnego deszczu spadajacego z zachmurzonego nieba. Jedyne swiatla pochodzily z rozlicznych ognisk obozu, gdzie przyrzadzano posilki. Ziewnal i cofnal sie do srodka namiotu, ktorego wnetrze bylo stosunkowo cieple. -No i po modlitwach - mruknal. Mokre pole bitwy bylo ostatnia rzecza, jakiej potrzebowal. Krew i tak miala je skropic, ale deszcz na trawie oznaczal sliski grunt od samego poczatku, a mial przeczucie, ze mimo przewagi liczebnej beda potrzebowac wszelkich dogodnych okolicznosci. Podczas bezsennej nocy rozwazyl wszystkie dostepne im mozliwosci, zalujac bardzo, ze katapulty pozostaly w Julatsie, czekajac na oblezenie Dordover. Mogl sprobowac po prostu zmiazdzyc wrogow sila uderzenia i tlumem swoich ludzi, wdeptac ich ciala w blotnista ziemie. Jednak taki szturm musialby osobiscie poprowadzic, a nie pragnal dzis umrzec. Zjadl i ubral sie szybko, a potem wyszedl na zewnatrz. Niebo rozjasnialo sie powoli. Natychmiast podbiegl do niego Wesmen i wcisnal mu w dlon wiadomosc. Byla jeszcze zapieczetowana. -Kto to przyniosl? -Kurier z Kamiennych Wrot, panie. Przybyl na chwile przed twym przebudzeniem. Tessaya przysylal wiesci. Swietnie. Senedai odwrocil sie i otworzyl list, podchodzac do jednego z ognisk, by zapewnic sobie odpowiednia ilosc swiatla. Przeszedl pomiedzy gromada wojownikow ostrzacych bron, przygotowujacych futra, trenujacych albo zwyczajnie rozmawiajacych. Zewszad dobiegaly go odglosy budzacego sie do zycia obozu. Psy szczekaly i warczaly, wykrzykiwano rozkazy, ogien strzelal wesolo, plotna namiotow lopotaly, a wszedzie rozlegaly sie bojowe piesni. Trudno bylo nie zachowac wiary w zwyciestwo. Wrogowie nie mieli dokad uciec, a nawet dla niedoswiadczonego wojownika byloby jasne, ze jest ich zbyt malo. A jednak Senedai w duszy skrywal watpliwosci. Wiadomosc od Tessayi poglebila jedynie jego obawy. Mial nadzieje, ze wodz plemion Paleon przybedzie tego ranka, by zapewnic im zwyciestwo. Tymczasem plan ulegl zmianie. Tessaya otrzymal wiesci od niedobitkow armii Taomiego o silnym oddziale nadchodzacym z poludnia. Senedai mial wykonac zadanie bez zadnego wsparcia. Tessaya planowal polaczyc sie z wojownikami Taomiego i zniszczyc wroga z poludnia. Potem mieli ruszyc do Koriny, przesylajac wczesniej posilki do obrony Julatsy. Zwyciestwo bylo pewne, tymi slowami konczyla sie wiadomosc. Duchy byly im przyjazne, a bogowie ich wrogow odwrocili wzrok. Tessaya tego dopilnowal. Tylko ze Tessaya nie mial sie zmierzyc z tym, z czym musial Senedai. A w miare jak slonce rozswietlalo niebo, ukazujac zamaskowanych wojownikow stojacych nieruchomo przed ruinami, jakby nie poruszyli sie od poprzedniego wieczoru, lord Wesmenow poczul lek i modlil sie o cos, co pozwoliloby mu uniknac upokorzenia. Gdzies z tylu szczeknal pies, ale natychmiast uciszyl go szorstki glos. Znal przynajmniej czesc rozwiazania. Rzucil list w ogien i przywolal swych kapitanow, by wydac rozkazy przed bitwa. * * * W gasnacym swietle poznego popoludnia general Darrick siedzial przy prowizorycznym stole z mapami, w towarzystwie Blackthorne'a, Gresse'a i zmeczonego Polaczeniem maga. Wesmeni zatrzymali sie i okopali. Jak doniesli zwiadowcy, Tessaya zdolal dolaczyc do niedobitkow armii poludnia.-O co w tym wszystkim chodzi? - zapytal Gresse. Wlasnie wysluchal raportu z Polaczenia i obaj z Blackthorne'em patrzyli na Darricka pytajaco. -Niestety, dzieje sie cos, o czym nie macie pojecia. Wybaczcie, ze nie powiedzialem wam wczesniej, ale wydawalo sie, ze nie ma to sensu, poza tym musielismy skupic sie na walce z Wesmenami. -A co dokladnie sie dzieje? - zapytal ostroznie Gresse. -To moze zabrzmiec naiwnie i niewiarygodnie, ale przysiegam, ze to wszystko jest prawda - general rozejrzal sie dokola, upewniajac sie, ze nikt nie moze ich uslyszec. - Na niebie nad Parva jest... dziura. Powieksza sie, a kiedy jej cien w poludnie zakryje cale miasto, czeka nas inwazja smokow. Nie pytajcie mnie, jak ani dlaczego, ale tak bedzie. Krucy i Styliann probuja znalezc sposob na zamkniecie tej dziury. On wrocil do Xetesku, a oni ruszyli do Julatsy. Mnie pozostalo tylko modlic sie, by tam dotarli i najwyrazniej im sie udalo. Teraz jednak Wesmeni, choc zabrzmi to smiesznie, zagrazaja nawet sobie, i my musimy ich jakos powstrzymac. -Ale dlaczego Wesmeni ich scigaja? W koncu ponad dziesiec tysiecy wojownikow ruszylo za szostka ludzi. -Sa przekonani, ze Krucy zamierzaja sprowadzic tu smoki. To znaczy, ze w ogole nie zrozumieli, co sie dzieje, ale tak wlasnie mysla. I to jest nasz problem. Co wiecej - ciagnal Darrick - tlumaczy to, dlaczego Tessaya wyruszyl. Spojrzcie - wskazal na mape. - Poczatkowo Tessaya planowal isc na Korine, jak tylko jego poludniowa armia zajmie Gyernath, a polnocna Julatse. W ten sposob odcialby zaopatrzenie na calym odcinku polnoc - poludnie, izolujac dwa najpotezniejsze kolegia, Xetesk i Dordover. Lystern moglby sie zajac pozniej. Ma dziesiec tysiecy rezerwy do obrony obydwu miast i przeleczy, wiec nie musi sie martwic. Wie takze, albo tak mu sie wydaje, ze nie istnieje juz zadna zorganizowana obrona Wschodu, wiec - nawet kiedy Zlodziej Switu wyeliminowal WiedzMistrzow i ich magie - ciagle wierzy, ze moze podbic Balaie. Chce teraz zajac Korine i odciac glowne zaopatrzenie na linii wschod - zachod, by zlamac morale Balaian. Patrzyli na siebie w milczeniu. A Darrick mowil dalej. -Ale nie wszystko poszlo zgodnie z planem. Po pierwsze, Gyernath przetrwalo atak i nadal stoi. Jakby tego bylo malo, wy dwaj i gromada wiesniakow - general staral sie wlozyc w to okreslenie jak najwiecej szacunku - rozbiliscie reszte jego poludniowych sil, cos, z czego dopiero niedawno zdal sobie sprawe. Ponadto na wschodzie pojawili sie Krucy, Styliann i ja. Krucy opuscili oblezona Julatse, a Wesmeni, prawdopodobnie dzieki torturom, uzyskali odpowiedzi na pytanie dlaczego. Tyle ze bledna. Senedai wie teraz, ze musi dzialac szybko, wiec niszczy wszystko po drodze. Zdaje sobie sprawe, ze nie bedziemy w stanie odbic przeleczy, ale chce zlikwidowac wszelkie zaopatrzenie, stad spalenie Kamiennych Wrot. Zmierza do Koriny, ale nie chce nas pociagnac za soba do domu Septerna, zebysmy nie mieli szansy powstrzymac jego drugiej armii, zanim nie zniszczy ona Krukow. Gdybym wierzyl w to, co oni, zrobilbym to samo. Krucy juz pare razy dawali sobie rade z przewazajacymi silami i sadzi, ze moga zrobic to ponownie. Nie chce ryzykowac. Chce ich widziec martwych. -Wiec bedzie z nami walczyl tylko po to, bysmy nie dotarli do lorda Senedai? - Gresse byl sceptyczny. -Rowniez, ale takze dlatego, ze lepiej stoczyc te bitwe tu niz pod Korina, gdzie - jak sadzi, zreszta znow blednie - uzyskalibysmy dodatkowa pomoc. Moze nawet wystarczajaca, by go pokonac - puls Darricka przyspieszyl, kiedy widzial, jak baronowie zaczynaja skladac czesci ukladanki. -Ale to wszystko i tak nie bedzie mialo znaczenia, jesli Senedai zabije Krukow - powiedzial Blackthorne. - Poniewaz jezeli masz racje co do smokow... -...to jedyna szansa, jaka mamy i my, i Wesmeni, i cala Balaia, jest zatrzymanie lorda Senedai i jego armii - dokonczyl Darrick. -A Tessaya nam nie uwierzy - podsumowal Gresse. - Na bogow, ja sam ledwie w to wierze. -Powiedzmy, ze to wszystko prawda, jak dlugo moga wytrzymac Protektorzy? Tyle, by Krucy wykonali zadanie? Tyle, bysmy zdazyli ominac Tessaye i sami uderzyc na lorda Senedai? - zapytal Blackthorne. Darrick pokrecil glowa. -Co do Krukow, nie wiem. Wiem za to, ze nie ominiemy Tessayi, nie armie tej wielkosci. Jego zwiadowcy juz znaja nasza pozycje. -Wiec bedziemy z nim walczyc? - Gresse nie wydawal sie do konca zdenerwowany taka mozliwoscia. -Jezeli bedziemy walczyc i zwyciezymy, to stracimy co najmniej dwa dni. Nie - usmiechnal sie, wiedzac, co zamierza zaraz powiedziec. - Mamy tylko jedno wyjscie i, choc to brzmi nieprawdopodobnie, potrzebujemy jego pomocy. -Czyli? - zapytal Blackthorne, choc Darrick widzial, ze zna juz odpowiedz i zmaga sie podobnie jak on sam z zadza zemsty, ktora musieli odlozyc na bok. -Czyli ruszymy prosto do niego, tak szybko jak sie da, robiac wrazenie tak poteznych, jak to tylko mozliwe, a potem przekonamy go, by wyslal wiadomosc do lorda Senedai. * * * Hirad wiedzial, ze bedzie pieknie, swiadczyly o tym uczucia plynace z umyslu Sha-Kaana, gdy o tym mowil, ale nie wyobrazal sobie nawet w polowie urody tego swiata. Pokonali kilkaset metrow stromego, skalistego stoku, oblanego swiatlem pomaranczowego slonca zawieszonego na tym samym niebieskim niebie, spogladajacego na nich, odkad znalezli sie w wymiarze smokow.Ostatni etap podrozy stanowil nerwowy, pospieszny marsz przez zniszczona ogniem rownine. Pozostali przy zyciu wedrowcy spotkali sie w godzine po ataku Vereta i choc Krucy byli w miare nietknieci, to z szesciu Protektorow pozostali tylko Cil i dwoch jego braci, a Jatha stracil w sumie siedmiu ludzi. Styliann milczal, nie wspominajac ni slowem o tym, co widzial, gdy gineli Protektorzy, ale jego nerwowy ruch wywolany przelotem jednego z Kaan powracajacego do domu powiedzial Hiradowi wszystko, co chcial wiedziec. Byly wladca Xetesku byl blady i wyraznie wstrzasniety i Hirad, po raz pierwszy chyba, wspolczul mu troche. Bitwa na niebie zakonczyla sie zwyciestwem, choc Hirad czul smutek Sha-Kaana, gdy smok mowil, ze do ataku wybrano jeden Miot - Veret - i ze Kaan odparli napasc, lamiac ich morale i wstrzasajac niepewnym sojuszem wrogich Miotow. Pozytywna jednak zmiana w jego zachowaniu bylo to, ze przydzielil czworke Kaan, by obserwowali ich podroz, mimo ze musialo to przyciagnac uwage wrogow. I tak podroz trwala dalej. To, czego doswiadczyli, sprawilo, iz nabrali pokory i w pelni uswiadomili sobie, jak niszczycielska moca dysponowal jeden nawet smok. Najlepszym tego dowodem byla chyba rownina, ktora opuscili po kolejnym dniu podrozy, kierujac sie w strone podnoza gor widzianych jeszcze z wymarlego lasu. Za soba pozostawili blizny i otwarte rany w ziemi, jakie najpewniej nigdy nie mialy sie zagoic. Rownina nie blyszczala juz zlotem trawy, przetykanym czerwienia i blekitem kwiatow. Teraz, pod gigantyczna, falujaca zaslona dymu, widzieli zolty i pomaranczowy blask nieustajacego pozaru trawiacego wszelka roslinnosc, zarlocznego, nienasyconego ognia. Tam gdzie juz sie wypalil, ziemia byla poczerniala i wysuszona gleboko zarem plomieni. Tutejsze rosliny wygladaly na wyjatkowo odporne i z pewnoscia mialy z czasem powrocic na popalony grunt, ale ta mysl nie czynila obrazu zniszczenia ani troche mniej przerazajacym. -Tylko jeden smok - odezwal sie Bezimienny, gdy w niemal hipnotycznym bezruchu, spogladali na ciagnacy sie kilometrami dym i plomienie. - Tylko jeden. Te slowa sprawily, ze przyspieszyli tempo wspinaczki. A teraz byli tutaj. Krucy, jak przystalo na Dragonite i jego towarzyszy, stali osobno od reszty grupy i po raz pierwszy spogladali na ojczyzne Kaan. Stok, ktory pokonali, zamienil sie w nierowny, skalisty plaskowyz, ciagnacy sie az do krawedzi ziem Miotu, gdzie obecnie sie znajdowali. Pod nimi skala tworzyla klif opadajacy w dol, bogowie tylko wiedzieli, jak gleboko. A wszedzie wokol roztaczal sie zupelnie inny swiat. W dole, w obie strony, rozciagal sie zielony dywan, pokrywajacy szeroka doline, ktorej sciany byly ledwie widoczne spod zaslony roslin. Potezne liscie poruszaly sie lekko na olbrzymich galeziach i Hirad mogl sobie jedynie wyobrazac rozmiary pni, z jakich wyrastaly. Nad cala falujaca, zielona powierzchnia pomaranczowy blask slonca migotal kolorami, zanurzajac sie w bladych pasmach wszechobecnej mgly. Wizerunku spokoju dopelnialo ciemne tlo gor o bialych, osniezonych szczytach, stromo opadajacych ku rowninom. Nie bylo to jednak jedyne piekno, jakie dostrzegal Hirad. Na niebie ponad zielonym dywanem krazyly smoki Kaan, leniwymi uderzeniami skrzydel kontrolujac pelen gracji lot, te zas, ktore zanurzaly sie pomiedzy drzewa, skladaly skrzydla i spadaly jak komety. Zlote ciala polyskiwaly w pomaranczowym swietle, wirujac i ciagnac za soba skrecone pasma mgly, znikajace wraz z nimi w zielonej przestrzeni. I wolaly do siebie. Okrzyki powitania, pozegnania, smutku, milosci i nieustajacego oddania. Dla Miotu, dla siebie nawzajem i dla swej ojczyzny. Byly to szorstkie i gardlowe krzyki albo przeciagle, gluche zawolania odbijajace sie echem od scian doliny. Drazyly serce i poruszaly zmysly Hirada, przynoszac mu spokoj i cieplo domu, ale takze bol i pustke wojny, ktora kazdego dnia zabierala niebu kolejnych Kaan. Hirad poczul, ze nogi sie pod nim uginaja i kucnal, podpierajac sie reka, kolyszac sie lekko i po prostu patrzac. Czul, ze moglby tu zostac caly dzien, tak wspanialy byl widok majestatycznych Kaanow i ich ojczyzny. Poczul dlon na ramieniu i spojrzal w gore. Ilkar. -To niewiarygodne - Hirad wskazal na otaczajacy ich widok, raz jeszcze spogladajac na smoki, drzewa i mgle w dolinie. Na twarzy czul cieply, wilgotny wiatr. -Jesli dozyje nawet pieciuset lat, to wspomnienie bedzie mi towarzyszyc w chwili smierci - odpowiedzial elf. Niesamowite wrazenie, jakie robil ten widok, dalo sie slyszec w jego glosie. -Zapomnij o Balai. Oni tu walcza o przetrwanie. Tak naprawde to wlasnie to probujemy ocalic. I dlatego nie mozemy zawiesc - Hirad wstal, przecierajac wilgotne oczy. Stojacy po jego lewej stronie Jatha patrzyl w dol z wyrazem absolutnego uwielbienia na twarzy. -Dom - usmiechnal sie. -Rozumiesz, ile to dla nich znaczy? Widzial to juz pewnie ze sto razy, a spojrz tylko na niego. Ilkar skinal glowa. -Wszyscy chcemy, by sie udalo, Hirad, a twoj powod jest pewnie jednym z najwazniejszych, ale sadze, ze musisz realnie oceniac nasze szanse. -Powiesz mi po drodze na dol. Jatha chyba chce sie juz tam znalezc, podobnie jak ja. Jatha poprowadzil ich stopniami wykutymi w skale gory, na ktorej stali. Strome, porosniete mchem schody biegly pod klifem, zakrecajac i zwijajac sie za wodospadem i wokol olbrzymich pni drzew. Ich liscie zanurzone byly we mgle, ktora - w miare jak schodzili w dol - gestniala coraz bardziej. Wewnatrz falujacej, przeswietlonej pomaranczowym blaskiem chmury powietrze robilo sie coraz bardziej gorace i wilgotne, widocznosc slabla, a schody stawaly sie sliskie i mokre, niczym zdradziecka pulapka czekajaca na niepewny krok nieostroznego wedrowca. Idacy na przedzie Jatha i jego ludzie zbiegali na dol z wycwiczona pewnoscia, choc od czasu do czasu z mgly dobiegal okrzyk przewodnika nawolujacy Krukow do ostroznosci, jakiej on sam nie musial zachowywac. Dla Balaian droga byla o wiele ciezsza. Opierajac sie o skalna sciane, mokra od splywajacej wody i sliska od szlamu, trzymali sie z dala od krawedzi schodow, za ktora czekala mgla, dlugi upadek i smierc na dnie doliny. Hirad, idacy za Ilkarem, postanowil nie zadawac zadnych pytan, dopoki nie wylonia sie z mgly, ale gdy w koncu to sie stalo, zabraklo mu slow. Po kilku krokach mgla przerzedzila sie pod zaslona lisci, odslaniajac przed nimi widok na legowiska Kaan. W dole rozciagala sie blyszczaca od swiatla przenikajacego przez chmure mgly rownina pokryta trawa, skalami i przecieta rzeka. Oswietlenie bylo mile dla oka i wprowadzalo nastroj niezwyklego spokoju. Rzeka, wijaca sie przez srodek doliny, miala polyskujaco niebieska barwe, a lagodny szum spienionej wody w wilgotnym, nieruchomym powietrzu pochodzil z niewielkich wodospadow zasilajacych ja w kilkunastu, jak policzyl Hirad, miejscach. Trawiasta rownina byla przepysznie zielona z takimi samymi czerwonymi i niebieskimi akcentami jak ta, ktora widzieli pozerana przez ogien. Tutaj jednak rowno przyciete zdzbla i wydzielone poletka wskazywaly, iz roslinnosc byla pielegnowana i uprawiana w jakims celu. Budynki rozrzucone po obu stronach rzeki, niektore niskie, plaskie i na wpol zakopane w ziemi, inne siegajace az po skalne podloze doliny, wygladaly na czysto uzytkowe. Tylko jedna wspaniala budowla wznosila sie wysoko ponad legowiska. Zbudowana byla z bialego, szlifowanego kamienia blyszczacego ostro w pomaranczowym swietle, zwienczona kopula i otoczona wiezami strzelajacymi ku niebu. Ponad nimi jednak gorowaly wspaniale wyrzezbione skrzydla, a ich konce znikaly niemal wysoko we mgle. Skrzydlaty Dwor byl jak ogromny pomnik Sha-Kaana, a wyryta w kamieniu glowa smoka spogladala na jego krolestwo, jakby nieustannie wypatrujac niebezpieczenstwa. Nic podobnego nigdy nie istnialo na Balai i mimo calej potegi magii istniec nie moglo. Konstrukcja byla wyrazem najglebszego szacunku i uwielbienia dla przywodcy Miotu Kaan. Vestari zlozyli mu hold z oddaniem dawno zapomnianym w swiecie, z ktorego pochodzili Krucy. Balaianie przystaneli, wszyscy bez wyjatku, by nasycic sie cudownym widokiem. Hirad zerknal na Densera i dostrzegl podziw na jego twarzy, a na ustach Erienne zagoscil szczesliwy usmiech, spowodowany na rowni niesamowitym widokiem, jak i otaczajaca ich atmosfera spokoju i bezpieczenstwa. Dla Hirada byl to jakby powrot do domu. Zamknal oczy i pozwolil, by otoczyly go uczucia Kaanow. Zadrzal, kiedy umysl wypelnily mu mysli przeplywajace swobodnie przez swiadomosc Sha-Kaana. -Powiedzcie mi, ze nie dopuscimy do zniszczenia tego swiata - odezwal sie w koncu. -Uratujemy go albo zginiemy, probujac - odpowiedzial Ilkar. Hirad spojrzal na niego i zobaczyl, ze determinacja, jaka od dziesieciu lat wiazala go z Krukami, nie oslabla. -Coz, ja nie mam zamiaru ginac. Opisz mi, jakie mamy szanse. Gestem pokazal im, by szli za Jatha i jego ludzmi, ktorzy dotarli juz do konca schodow i prawie biegiem brneli przez trawe w strone rzeki i wystajacych z jej nurtu glazow pelniacych funkcje mostu. Wokol rozbrzmialy radosne okrzyki, wydobywajace sie z ludzkich ust, a z tuzina malych, kamiennych, krytych sloma budynkow, tworzacych niewielka wioske, wybiegli im na spotkanie ich mieszkancy. Dzieci piszczaly z uciechy, mezczyzni i kobiety obejmowali sie, biegnac przez wode, by powitac swoich bliskich tak dlugo pozostajacych poza domem. Smiech dzwieczal w powietrzu, ale wraz z nim okrzyki zalu i placz, gdy krewni tych, co zgineli, dowiadywali sie o ich stracie. Nastroj radosci szybko znikl, ustepujac miejsca powadze. Twarze wszystkich zwrocily sie ku Krukom, by zobaczyc, jak ci, wraz ze Styliannem i Protektorami, przekraczaja rzeke po tych samych glazach, po ktorych przed chwila przebiegli uszczesliwieni Vestari. -Krucy, witajcie - sklonil sie Jatha. - Hirad, dom. -Dom - potwierdzil Hirad. Wskazal na Skrzydlaty Dwor. - Sha-Kaan? Jatha pokrecil glowa. -Czekac - powiedzial. Na twarzy rozkwitl mu usmiech. - Jesc? Pic? Klasnal w dlonie i czesc Vestari odbiegla, znikajac we wnetrzach domow. Usiadl na krotko przycietej trawie i pokazal gosciom, by uczynili podobnie. Niektorzy gospodarze wyniesli talerze pelne owocow i miesa, inni dzbany z woda i sokiem oraz male drewniane kubki. Gdzies z bliska dobiegla ich muzyka wygrywana na dudach. Zarowno otoczenie, jak i nastroj byly sielankowe, jednak Hirad nie mogl zapomniec, dlaczego sie tu znalezli. Garstka smokow przysiadla na ziemi, z poteznymi cialami czesciowo zanurzonymi w wodach rzeki, leniwie wyciagajac glowy, by chwycic wiazke plomiennicy lub martwe zwierze przyniesione im przez Vestari. Wszystkie calkowicie zignorowaly przybycie obcych. Hirad przypuszczal, ze wiekszosc Miotu znajduje sie na strazy nad legowiskami albo chroni szczeline, albo tez lezy w korytarzach miedzywymiarowych, leczac rany. Byl jednak pewien, ze sam Wielki Kaan znajdowal sie w Skrzydlatym Dworze, totez dziwil sie, ze nie wylecial im na spotkanie. Ale, jak zawsze zreszta, mial pewnie swoje powody. -Hirad - odezwal sie Ilkar - zanim porozmawiasz z Sha-Kaanem... -Tak, wiem, nasze szanse - skinal glowa barbarzynca. -Badz ich brak - skrzywil sie Ilkar. - I nie wkurzaj sie, chce po prostu byc realista. Musisz wiedziec dokladnie, jak daleko zaszlismy. Hirad oderwal zebami kawal miesa i popil jasnozielonym sokiem owocowym. -Nie powiesz mi nic dobrego, tak? -Nie jest az tak zle - odparl elf. - Po prostu jest bardzo wiele niewiadomych i duzo musimy zgadywac. Ale zaczne od poczatku. Bezimienny, ty tez powinienes posluchac. -Slucham - nadeszla odpowiedz. - Thraun? Zmiennoksztaltny przysunal sie blizej Ilkara. W dloniach trzymal kubek, ale niczego nie jadl. -Teoria jest w zasadzie prosta, ale bez dokladnych parametrow mozemy jedynie zgadywac, jaka bedzie moc zaklecia, ktore rzucimy. Mamy pewne przypuszczenia, ale to wszystko. We czworke dysponujemy energia potrzebna do calej operacji, pod warunkiem, ze znajdziemy sie pod szczelina. A oto, co musimy zrobic. Potrzebujemy jakby szkieletu z many, ktory polaczy sie z krawedziami szczeliny. Konstrukcja ma bazowac na zakleciach Septerna przeznaczonych do ograniczania i stabilizacji portali. -Wiec zamierzacie skutecznie ograniczyc te szczeline - wtracil Bezimienny. -Zdecydowanie - potwierdzil Ilkar. - A potem musimy ja zamknac. To z kolei byloby stosunkowo latwe, gdybysmy zajmowali sie jedna strona portalu, ale jest inaczej. Mamy korytarz i druga szczeline, tych samych poteznych rozmiarow. Nadazasz do tej pory, Hirad? -Jesli czegos nie zrozumiem, to poprosze, zeby Bezimienny mi wytlumaczyl, jak juz pojdziesz - odpowiedzial barbarzynca. -Pojde gdzie? - zapytal elf. -Tam gdzie nie bedziesz slyszal, jak klne, ze wszystko tak komplikujesz - usmiechnal sie Hirad na widok Ilkara strzygacego nerwowo uszami. -Jasne - kiwnal glowa mag. - A teraz powrocmy na chwile do rzeczywistosci. Jestesmy pewni, ze Septern otwieral i zamykal korytarze wymiarowe i ze istnieje teoria opisujaca, nazwijmy to, splot potrzebny do zamkniecia otworu w przestrzeni miedzywymiarowej. Sadzimy, ze nalezy stworzyc cos, co mozna by opisac najlepiej jako nic many, ktora zaczepimy po tej stronie szczeliny, wlasnie o szkielet, jakim ja ograniczymy. Nastepnie wyslemy te nic korytarzem i zawiazemy petle po drugiej stronie, tak by zblizyc do siebie obydwa konce portalu i w koncu zamknac go w obu wymiarach. -Czy to jest mozliwe? - Bezimienny wzial owoc z polmiska i usmiechnal sie do podajacej mu go kobiety. - Bo przyznam, Ilkar, ze brzmi dosc nieprawdopodobnie. Ilkar westchnal. -Bo tak wlasnie jest. Jeszcze nie wiemy, czy to da sie zrobic. Podstawy formul sa w pismach Septerna, Styliann i Denser probuja je jakos powiazac z teoria wymiarow Xetesku, no i mamy zaklecie, ktore zamknie portal. -Ale problem tkwi w tej nici, tak? - upewnil sie Hirad. -Tak - potwierdzil Ilkar. - Bez watpienia musi byc przedluzeniem szkieletu z many, jakiego uzyjemy do stabilizacji szczeliny po tej stronie, ale, jak na razie, co do reszty - zgadujemy, i to jest niebezpieczne. -Nie chce cie martwic, ale nie mamy czasu, byscie wymyslili cos innego - przypomnial Hirad. - Musimy rzucic to cos juz wkrotce albo Kaan zgina, a wiesz, co to oznacza dla Balai. -Zdaje sobie sprawe, Hirad, ale zawsze twierdzilismy, ze to bedzie trudne. - Ilkar zmruzyl lekko oczy, a uszy mu poczerwienialy. - Tworzenie nowych zaklec nie jest proste, wiesz? Bezimienny podniosl reke, proszac o spokoj: -Klotnie nam nie pomoga. Ilkar, czy ja czegos nie rozumiem, czy nie moglibyscie stworzyc tego szkieletu many wiazacego szczeline po tej stronie i zamknac ja, jezeli nie upraszczam zbytnio, a potem wrocic na Balaie i zrobic to samo w Parvie? Ilkar uniosl brwi i usmiechnal sie. -Doskonaly pomysl, ale musielismy go odrzucic. Nawet zakladajac, ze dotarlibysmy z pracowni Septerna do Parvy, nic by to nie dalo. Moc przestrzeni miedzywymiarowej jest ogromna, a musicie pamietac, ze korytarz nadal by istnial, choc bez drugiego otwarcia. Musimy wiec zamknac rowniez korytarz, szkielet zas jest wewnetrznie niestabilny i nie przetrwalby czasu naszej podrozy do Parvy. Dlatego znalezlismy sie tutaj. Musimy zamknac szczeline naprzeciw strumienia energii, ktory ja wywolal. -No dobra, podsumuj, jakie mamy szanse, tylko tak, zebym zrozumial - poprosil Hirad. Trzymal w rekach nadal pelny talerz, ale jego apetyt oslabl nagle. -Jezeli Denser i Styliann nie znajda jakiejs wskazowki w xeteskianskiej teorii wymiarow, to nie mamy prawie zadnych, a to dlatego, ze nie bedziemy wiedziec, jakie sily dzialaja poza szczelina. Jezeli im sie uda, to i tak eksperymentujemy z konstruktem many, calkowicie nowym dla nas wszystkich, wiec nie bedziemy miec pojecia, czy zadziala, dopoki go nie uzyjemy. Poza tym rzucenie go z ziemi bedzie wymagac polaczonych mocy naszej czworki. - Ilkar urwal i popatrzyl powaznie na Hirada. - Szansa powodzenia jest jeszcze mniejsza, niz mielismy na pokonanie WiedzMistrzow. -Sha-Kaanowi to sie nie spodoba - powiedzial Hirad. -Coz, bedzie musial to przezyc. -Albo umrzec - odparl Hirad, wstajac. Otrzepal spodnie i odszedl w strone Skrzydlatego Dworu. -Kto chcialby byc Dragonita, co Bezimienny? - Ilkar sprobowal sie usmiechnac. -Kto chcialby byc ktorymkolwiek z nas - odpowiedzial wojownik. - Ktorymkolwiek z nas. ROZDZIAL 32 Atakuja.Mysl obiegla umysly Protektorow stojacych w swietle wczesnego poranka. Wesmeni nacierali. Na przedzie szli lucznicy i psy. Nie bylo to szarza i Aeb omowil taktyke ze swymi bracmi. Psy jako awangarda, lucznicy, by nas oslabic, armia uderzy na koncu. Protektorzy jednoczesnie dobyli broni, wyciagajac topory i dwureczne miecze. Jest nas dosyc, by tarcza wytrzymala. Aeb przeslal mysl do braci. Skupienie jest wszystkim. Jestesmy jednoscia. Walczcie jak jednosc. Jestesmy jednoscia. Walczcie jak jednosc. Mantra zabrzmiala w ich umyslach, przynoszac im sile Zbiornika Dusz i wiare, ze sa niezwyciezeni. Byli gotowi. Strzaly nadlecialy ze wszystkich stron, a za nimi ruszyly psy. Ryki Wesmenow zagluszaly ich skowyt. Myslcie o tarczy. Pomysleli i strzaly odbily sie, nie czyniac szkod. Wrzaski Wesmenow urwaly sie, lecz psy parly dalej. Byly to olbrzymie bestie, rozmiarow mlodego zrebaka, z paszczami pelnymi zebow, z ktorych ciekla slina. Kolejna chmara strzal. Zaledwie piec przebilo tarcze i zaden z Protektorow nie padl. Psy zaatakowaly. Naliczyli siedemdziesiat destranow trawionych zadza mordu, ale walczacych osobno. Te na przedzie skoczyly ku szyjom, udom i brzuchom, lecz Protektorzy obserwowali ich atak pod kazdym katem. Aeb opuscil topor na czaszke psa skaczacego na brata obok niego. Kolejne dwa ostrza trafily kark i grzbiet bestii. Destran zaskomlal i umarl. Aeb, ostrze lewy dolny kwadrant. Aeb uderzyl, nie patrzac, i poczul, jak jego miecz wbija sie w podbrzusze destrana. Mysl nadeszla, gdy wyczul juz zwierze, potrzebowal jedynie kierunku. Wyrwal topor i roztrzaskal szczeke trzeciego psa, podczas gdy jego miecz nadal przybijal do ziemi przerazone, skomlace zwierze po lewej stronie. W kregu przebiegaly rozkazy, a topory i miecze podazaly za nimi. Siedemdziesiat psow to bylo za malo o co najmniej trzysta, i te ktore nie uciekly, by skryc sie za nogami swych panow, zginely, nie dotykajac nawet ktoregokolwiek z braci. Zbyt wolne, zbyt przewidywalne, zbyt indywidualne. Dlatego zwierzeta nie mialy szans pokonac Protektorow. W szeregach wrogow zapadla cisza, a ich dowodca zawahal sie, zanim rozkazal lucznikom poslac w powietrze kolejna salwe strzal. Tarcza znow wytrzymala i tylko jeden Protektor zostal ranny w udo. Cofnal sie, by kierowac i obserwowac ataki do czasu, az otrzyma pomoc. Zabrzmialy glosy rogow i otoczeni Protektorzy staneli nie w obliczu otwartej szarzy, lecz ostroznego zwartego natarcia. Ich wodz nie ma serca do tej walki. Przerazamy go. Szukajcie tych, ktorzy dowodza. Walczcie jak jednosc. Jestesmy jednoscia. Walczcie jak jednosc. Jestesmy jednoscia. Druga mantra przeplynela przez ich ciala. Umysly skupily sie na calosci, jaka byli, a nie na ogromnej liczbie zblizajacych sie wrogow. Psy byly martwe, a ich krew wsiakala w ziemie, mokra od drobnej porannej mzawki. Ich panowie wiedzieli juz, ze ci, ktorzy pierwsi zaatakuja, umra. Bylo to nieuniknione. Tak jak zwyciestwo. Walczymy dla Wybranego. Nie mozemy zawiesc. * * * Patrzac na rzez swoich psow, Senedai z trudem powstrzymywal krzyk. Destrany byly postrachem wszystkich ludzi, a ich zacieklosc i zadza zabijania staly sie wrecz legendarne. Lecz ci ludzie, czymkolwiek byli, nie drgneli nawet, czasami tylko cofajac sie o krok, gdy pozwalalo im to na lepszy kat uderzenia. Wygladalo to tak, jakby wiedzieli, skad nadchodzi atak, jeszcze zanim nadszedl i, choc odleglosc mogla powodowac zludzenie, przysiaglby, ze niektorzy uderzali na slepo. Uderzali i trafiali. To nie byla przypadkowa mlocka, ale zorganizowana, skuteczna obrona.I to przerazalo wesmenskiego wodza bardziej niz cokolwiek innego. Psy zaatakowaly w skupionych, wyjacych sforach, a umarly skomlac, z porabanymi, wstrzasanymi posmiertnymi drgawkami cialami. Senedai skupil sie z powrotem na bitwie. Donosne okrzyki jego ludzi zamarly w powietrzu pelnym mgly i deszczu. Niepokojaca, drazniaca cisza zapanowala w jego armii. Zaden z nich nie widzial, by padl choc jeden z wrogow. Teraz czekali na rozkazy. Sygnalisci stali na lewo od niego, gotowi do dzialania. -Panie? - zaniepokoil sie porucznik. - Nie powinnismy tracic impetu. -Wiem! - odpalil Senedai, ale zaraz sie uspokoil. - Wiem. Dajcie znak do natarcia ze wszystkich stron. Wolny marsz. Niech patrza, jak nasza potega gromadzi sie tuz pod ich nosem. Tylko przednie szeregi. Tyl czeka w gotowosci na moj rozkaz. Flagi sygnalowe uniosly sie w gore, zagraly rogi i Wesmeni ruszyli. Serce lorda Senedai walilo mu w piersi, gdy szedl za pierwszymi szeregami, zagrzewajac wojownikow okrzykami i przypominajac, by zachowali powolne tempo, tak jakby ktorykolwiek z nich naprawde pragnal pobiec prosto na spotkanie smierci. Wokol ruin domu Septerna nie bylo zadnej reakcji. Niewielki oddzial stal w gotowosci, krew kapala z mieczy i toporow, ale zamaskowane twarze nie dawaly zadnych znakow, choc ich ciala emanowaly kontrolowana agresja. Za wodzem plemion Heystron kolejny rozkaz poslal kolejny grad strzal. Kolejne marnotrawstwo. Sto pociskow odbilo sie od niewidocznej bariery. Choc nie bylo zadnego maga. -O co tu chodzi, do diabla? - wrzasnal Senedai, trzesac sie z gniewu. - Kim oni sa? - wyszeptal, czujac, jak strach powraca. Czterdziesci krokow od bitwy rozpoczelo sie zaklinanie duchow. Odglosy modlitw rozeszly sie od pierwszych szeregow we wszystkich kierunkach, obejmujac cala armie. Senedai poczul dreszcze, ale takze nagly powrot zachwianej pewnosci siebie. Piesn miala powitac wroga stal, namawiajac tych, ktorzy mieli od niej zginac, by umarli jak wojownicy i na zawsze zwiazujac ich duchy z narodem Wesmenow. Ledwie dwadziescia slow chrapliwej modlitwy raz po raz splywalo z ust wojownikow, tworzac kakofonie zagluszajaca szczek broni i odglos tysiecy stop. W koncu powolny marsz przyspieszyl gwaltownie wraz z tempem intonowanej modlitwy, pchajacej wojownikow naprzod. Przed nimi zamaskowani wrogowie poruszyli sie. Uniesli topory, a miecze skierowali ku ziemi, w spokoju oczekujac, az zaleje ich fala Wesmenow. * * * Zagrozenie wisialo zlowieszczo w powietrzu wraz z ciemnymi chmurami spuszczajacymi na razie lekka mzawke, choc zwiastowaly rychla ulewe.Darrick poprowadzil swa armie prosto na czekajaca horde, nakazujac pospiech i porzadek. Wiedzial, ze beda obserwowani, podobnie jak jego zwiadowcy obserwowali wroga, i chcial, by Wesmeni doniesli swemu dowodcy o ich determinacji i pewnosci siebie. Musztrowal ich wiec nawet podczas marszu. Kawaleria szla na przedzie, ani na chwile nie lamiac szyku. Na otwartym terenie odleglym o jakas mile od obozu Tessayi zatrzymal kolumne. Pojedynczy glos rogu zapoczatkowal gwar rozkazow wykrzykiwanych przez ponad setke ust. Kazdy czlowiek, elf i mag znal swoje zadanie. Ustawiono pozycje obronne, wyznaczono obwod i wzniesiono punkt dowodzenia. Magowie stali pod straza zolnierzy, a elfie oczy obserwowaly las Grethern na poludniu i nagie wzgorza na polnocy. Ustawiono ogniska, namioty i zagrody dla zwierzat, ktorym przydzielono straz. Oprozniono wozy zbrojmistrzow i kwatermistrzow, a magazyny i kuznie zaczely dzialac w ciagu niecalej godziny od rozbicia obozu. Darrick odwrocil wzrok od przygotowan, a na jego twarzy pojawil sie lekki usmieszek. -Niezle - powiedzial. - Szczegolnie ze zaledwie tysiac z nich to zawodowi, doswiadczeni zolnierze. Blackthorne rozesmial sie. - No coz, farmerzy i hodowcy win z Blackthorne zawsze byli praktyczni. Darrick spojrzal na niego powaznie, niepewny, czy baron zartuje. Gresse potwierdzil slowa przyjaciela. -A zwyciescy obroncy Gyernath moga tylko stac i podziwiac, co Blackthorne? -Pomagaja moim specjalistom - baron zamrugal oczami spod ciemnych brwi. Darrick chrzaknal. -Zwiadowcy Wesmenow beda mieli o czym mowic - zauwazyl. -Ja mysle, ze Tessaya przerazi sie na smierc, kiedy uslyszy o zdolnosciach organizacyjnych hodowcow i handlarzy win z Blackthorne - powiedzial Gresse. Darrick zmarszczyl brwi wyraznie zirytowany tym zartem i baron natychmiast przestal sie usmiechac. - Wybacz, generale. Powiedz, kiedy zamierzasz jechac? - usiadl na jednym z szesciu krzesel ustawionych wokol stolu z mapami w namiocie dowodzenia. -Zjemy obiad, a potem podniose pokojowa flage i pojade, ze straza dwunastu kawalerzystow. -I z nami - dodal Blackthorne. -Slucham? - Darrick ponownie zmarszczyl brwi i spojrzal na wysokiego barona. Tym razem nie dostrzegl usmiechu na jego powaznej twarzy. -Znam Tessaye. Kupuje, a raczej kupowal, moje najlepsze wina. Moze mnie posluchac - oswiadczyl Blackthorne. -A ty, baronie Gresse? -Ja pojade z przyjacielem, by dodac swego poparcia i powagi. Tessaya musi wiedziec, ze to nie jakis wybieg. Poselstwo trzech znamienitych Balaian moze go o tym przekonac. Darrick skinal glowa. -Dobrze. Nie powiem, ze nie przyda mi sie wasze wsparcie. Tak daleko na naszych ziemiach Tessaya bedzie trudnym negocjatorem. - Poczul ulge, choc wiedzial, ze jako general nie powinien. Jednak bylo cos w postawie i zachowaniu obu baronow, co dodawalo mu odwagi i pewnosci. Sadzil, ze wynikalo to z ich ogromnej determinacji, by zwyciezyc, i absolutnego odrzucenia mozliwosci porazki. Bez watpienia to wlasnie widzieli ich ludzie i tylko dlatego garstka zolnierzy i armia wiesniakow mogla miec takie znaczenie dla wojny. -Czy Tessaya uszanuje nasza flage? - zapytal general. -Tak - potwierdzil natychmiast Blackthorne. - I nie dlatego, zeby byl szczegolnie honorowy. Po prostu jest inteligentny i nie pragnie poswiecac swoich ludzi, jesli moze zapewnic sobie zwyciestwo, negocjujac nasze poddanie. -Ale w kluczowych momentach popelnia bledy - zauwazyl Darrick. - Mogl na przyklad zmierzyc sie z nami w Kamiennych Wrotach, gdzie mial duzo silniejsza pozycje. Ale spanikowal. -To mozliwe - zgodzil sie Blackthorne. - Ale nie mozesz zakladac, ze popelni kolejny blad. Dwie godziny pozniej trzej mezczyzni wyjechali z obozu. Za nimi podazal oddzial strazy prowadzony przez jezdzca trzymajacego bialo-zielony sztandar, oznaczajacy pokojowe negocjacje. Czterysta metrow od obozu Wesmenow z lasu, w milczeniu, wynurzylo sie trzydziestu topornikow, otoczyli ich, idac obok koni. Byla to straz honorowa i Darrick, paradoksalnie, poczul sie lepiej, niz gdy jechali samotnie, choc dal znak, by dwaj konni magowie utrzymali tarcze. Wkrotce potem dotarli do szczytu wzgorza i w dole ujrzeli Wesmenow. Oboz rozciagal sie na polach uprawnych i pastwiskach, zajmujac obszar ponad poltora kilometra kwadratowego. Dziesiatki ognisk rozswietlaly popoludniowe niebo, a liczne proporce i sztandary otaczaly rozstawione w regularnych odstepach namioty. Majac zbyt malo czasu na budowe swych ulubionych straznic i palisady, Wesmeni otoczyli obwod obozu silna straza wojownikow. Atak z zaskoczenia nie mial szans i Tessaya chcial, by o tym wiedzieli. Spokoj Darricka ulotnil sie, gdy wjechali do obozu. Tysiace oczu zwrocilo sie w ich kierunku, gwar pracy i rozmow ucichl, a atmosfera stala sie ciezka od dzikiej wrogosci. Ze wszystkich czesci obozu nadbiegali wojownicy, by przyjrzec sie przybylym wrogom, a szamani, okryci plaszczami i warstwa rytualnej farby, wystepowali naprzod, spogladajac zlowieszczo na grupe poslow. Poruszali rekami i ustami, przeklinajac znienawidzonych Balaian. Zaden jednak nie probowal przedostac sie przez pierscien strazy honorowej, gdy ta sprawnie przepychala sie przez gestniejacy tlum, prowadzac poslow w strone namiotu wyrozniajacego sie jedynie znacznie silniejsza ochrona i ponad tuzinem sztandarow zatknietych w ziemie po obu stronach wejscia, tak ze tworzyly ciasny szpaler. Nieopodal namiotu ich straznicy zatrzymali sie i dali znak, by poslowie zsiedli z koni. -Zostancie przy koniach - rozkazal Darrick dowodcy oddzialu, elfiemu magowi. - Pod zadnym pozorem nie patrzcie w oczy wojownikom i utrzymujcie stale tarcze. -Tak, panie. Darrick spojrzal za plecy elfa, ktorego slowa nijak sie mialy do strachu, jaki musial czuc, i zobaczyl, ze tlum Wesmenow napiera ze wszystkich stron na namiot dowodzenia. Jezeli negocjacje pojda zle, nie beda mieli dokad uciekac. -Nie trac wiary - powiedzial Blackthorne, dodajac mu otuchy. - Nawet jesli zginiemy, twoja armia i oficerowie maja wszystko, co potrzebne do zwyciestwa. -To pocieszajace, ze nie jestem im potrzebny - usmiechnal sie krzywo Darrick. -Wiesz, co mialem na mysli. Szara, plocienna zaslona namiotu odsunela sie i stary szaman pokazal im, by weszli. Namiot byl prosto urzadzony. Na lewo znajdowal sie zwykly siennik, choc schludny i porzadnie poslany. Na prawo stal stol, zastawiony miesem, chlebem, dzbanami i pucharami. Po obu stronach wejscia prezyli sie wesmenscy gwardzisci, a przed nimi znajdowal sie mniejszy stol i jedno krzeslo. Stary szaman, odziany w proste, brazowe szaty, zajal miejsce za plecami lorda Tessayi, ktory siedzial wyprostowany, wpatrujac sie w nich znad na wpol oproznionego talerza z jedzeniem. -Witajcie na moich ziemiach - odezwal sie, a na jego opalonej twarzy pojawil sie zlowieszczy usmiech. -Skladamy podziekowania za udzielenie nam audiencji - Darrick zignorowal prowokujaca uwage. - Musimy omowic pewna wazna sprawe, dotyczaca obydwu naszych narodow. -Tak - zgodzil sie Tessaya. - Wasze poddanie, ktore potwierdzi wladze Wesmenow nad Balaia i zapobiegnie bezsensownemu rozlewowi krwi - spojrzal za plecy Darricka. - Baronie Blackthorne, to dla mnie jak zawsze przyjemnosc. -Ufam, ze juz wkrotce bedziemy mogli skosztowac butelki najprzedniejszego wina z moich piwnic, panie - odparl Blackthorne. - Oczywiscie, jezeli twoi ludzie przed odwrotem nie znalezli do nich drogi. Lecz, jesli nie wysluchasz generala Darricka, ta przyjemnosc zostanie nam obu odebrana. Szaman pochylil sie i wyszeptal cos do ucha Tessayi. Lord Wesmenow skinal glowa. -Wiem juz o waszej rozpaczliwej probie sprowadzenia pomocy nie z tego swiata. I nawet jezeli chcecie mnie tu zatrzymac bezuzyteczna rozmowa, to moj krewniak, lord Senedai, sam zniszczy dom maga i waszych cennych Krukow. Wkrotce pokona tych odmiencow z Xetesku, a kiedy to sie stanie, zarowno Balaia, jak i ten inny swiat stana otworem przed moja zwycieska armia. Mow, generale Darricku. Zobaczymy, czy jestes takim samym mowca, jak zolnierzem. - Tessaya oparl sie wygodnie i oproznil puchar stojacy przy jego prawej dloni. Strzelil palcami i jeden z gwardzistow podbiegl do stolu, by napelnic naczynie. -Balai grozi smiertelne niebezpieczenstwo. W niebie nad Parva znajduje sie dziura laczaca nasz swiat z innym i musi zostac zamknieta albo czeka nas inwazja smokow. Krucy maja wykonac to zadanie. Jezeli lord Senedai ich zatrzyma, wszyscy zginiemy. Przybylem tu, by prosic cie, abys go powstrzymal, zanim sciagnie takze na barki narodu Wesmenow najgorsza zaglade. - Darrick przyjrzal sie twarzy Tessayi, szukajac oznak zainteresowania. Poczul chlod, gdy ujrzal pogarde, jaka odmalowala sie na obliczu wesmenskiego lorda. -Musisz uwazac mnie za glupca, a to czyni mnie bardzo niezadowolonym - powiedzial Tessaya. - Powinienes okazac szacunek dla tego wszystkiego, co osiagnalem, a zamiast tego wymyslasz historie, w ktore nie uwierzyloby nawet opoznione dziecko. -On mowi prawde - odezwal sie Blackthorne. - A ty znasz mnie jako czlowieka honoru. Nie oklamalbym cie. -Wiem tylko, ze zrozpaczeni ludzie porzucaja swe zasady, kiedy ich dotrzymanie prowadzi do ich smierci - odparl gladko Tessaya. - I powiem ci, jaka jest prawda. Smoki naprawde tu przybeda i jesli ich nie powstrzymam, wypelnia proroctwa naszych przodkow. A powstrzymam je. Znak na niebie nie stanowi zagrozenia. Moi poslancy doniesli mi, ze to tylko pietno wywolane waszym zniszczeniem Parvy. Nie bede was sluchal, podczas gdy wasi sprzymierzency poszukuja jedynej mocy, jaka moglaby zatrzymac marsz Wesmenow na Korine. A jednak okaze wam wiecej szacunku, niz wy macie wobec mnie. Jezeli chcecie powstrzymac Wesmenow i odmawiacie honorowej kapitulacji, to musi sie to odbyc na polu bitwy. Wiec idzcie i przygotujcie sie do walki, jezeli macie na nia jeszcze dosc odwagi. Zgodnie z zasadami negocjacji, policze do trzystu, a wy w tym czasie opuscicie moj oboz. Zaczynam w tej chwili. - Tessaya skupil sie na powrot na talerzu z jedzeniem. Zaslona namiotu zostala odsunieta, ale Darrick zignorowal to. Podszedl do stolu i uderzyl w niego piesciami. Talerz podskoczyl, a puchar zakolysal sie i przewrocil, wylewajac zawartosc na trawe. -A co, jesli mowie prawde i twoi ludzie powstrzymaja Krukow przed wykonaniem zadania? Bedzie za pozno, by prosic o wybaczenie, kiedy smoki zaczna pustoszyc Balaie, poczynajac zreszta od ziem Wesmenow. - Darrick czul niepohamowany gniew. Slyszal odglos dobywanej broni, ale nie zareagowal. - Co wtedy zrobisz? Tessaya popatrzyl mu twardo w oczy, ruchem reki zatrzymujac gwardzistow. Usmiechnal sie. -Jezeli naprawde w to wierzysz, to modl sie, zeby Krukom udalo sie przechytrzyc moja polnocna armie. Odliczanie trwa. Blackthorne i Gresse podeszli do Darricka, odsuwajac go lagodnie. -Rozumiem twoj sceptycyzm - powiedzial Blackthorne. - Ale nie zmienia to rzeczywistej sytuacji. Jako gest dobrej woli Gresse i ja zostaniemy tu jako jency. Jezeli to, co mowimy okaze sie nieprawda, bedziemy na twojej lasce. Tessaya wepchnal lyzke miesa do ust i zaczal przezuwac. Potem przemowil z pelnymi ustami, wskazujac lyzka na Blackthorne'a. -Jestes dzielnym czlowiekiem, baronie, i podziwiam cie za to, ze udalo ci sie pokonac moja poludniowa armie. Niemal zaluje zniszczenia twojego miasta, ale takie sa koleje wojny. Twoja propozycja jest hojna, lecz wbicie waszych glow na piki, podczas gdy moi ludzie beda ginac z rak waszych smoczych sprzymierzencow, to dla mnie zadne zwyciestwo. Nie rozumiecie? Po pokonaniu was tutaj, rusze, by zdobyc Korine. Bede rzadzil Balaia. Widzicie wiec, ze juz jestescie na mojej lasce - spojrzal na szamana, ktory sklonil sie i ruszyl szybko do wyjscia z namiotu. - Arnoan odprowadzi was do granic obozu. Zobaczymy sie na polu bitwy. Balaianie spojrzeli po sobie. Darrick poczul, jak ogarnia go nagla rozpacz i przez moment myslal o zlamaniu zasad pokoju i zabiciu Tessayi. Nie mogl jednak tego zrobic i wiedzial, ze Blackthorne i Gresse by go zatrzymali. Calkowita odmowa Tessayi, by uwierzyc ich slowom byla w sumie do przewidzenia. Czynila jednak Krukow bezbronnymi, jezeli Senedai pokona Protektorow. Zakonczywszy te audiencje, zaczal sie modlic, by nieludzcy wojownicy z Xetesku okazali sie godnymi swej reputacji. * * * Sha-Kaan wylecial ze Skrzydlatego Dworu, kiedy kula opuszczala juz niebo. Byl zmeczony bitwa, a poniewaz Hirad Coldheart znajdowal sie teraz w jego domenie, nie mogl skorzystac z leczniczych strumieni korytarza miedzywymiarowego. Rozciagnal obolale skrzydla, by zlapac jak najwiecej wiatru i skierowal sie ponownie nad Ocean Shedary, by odnalezc Tanisa-Vereta, jesli w ogole jego altemelde nadal zyl.Chlodne powietrze przynosilo Wielkiemu Kaanowi jasnosc mysli. Otworzyl paszcze, co przy tej szybkosci powodowalo, ze lod osiadal na plucach, ale jednoczesnie gasilo jego gniew, wywolany slowami Hirada Coldhearta. Przejrzal przez mgle furii zakrywajaca mu umysl i zrozumial, co jego Dragonita mial na mysli. A to powodowalo niezwykle uczucia. Sha-Kaan przywykl, ze jego rozkazy byly wykonywane bez sprzeciwu i bezblednie. A jednak Krucy oswiadczyli, ze nie ma zadnej pewnosci, ze ich misja sie powiedzie, Hirad zas przedstawil dotychczas obca mu koncepcje, rodem z Balai - ze powinno wystarczyc, by czlowiek dokonal wszystkiego, czego byl w stanie dokonac, nawet jezeli ostatecznie oznaczalo to porazke albo smierc. Sha-Kaan nie kryl swej pogardy. Powinien byl zabic tego slabego czlowieka wtedy i tam, ale Hiradowi po raz kolejny udalo sie go powstrzymac zelazna logika. -Zabij mnie, to nigdy sie nie dowiesz, czy moglo sie nam udac, a sam umrzesz. Jezeli zawiedziemy, to zginiemy podczas tej proby i twoje zyczenie i tak sie spelni. Powiedzial to spokojnie, a Sha-Kaan rozesmial sie, ale nie umniejszylo to jego gniewu. Wtedy nie. Teraz, lecac na spotkanie, ktore musialo przyniesc jakies rezultaty, zrozumial wysilek Krukow. Czul, jak bardzo pragna powodzenia tej misji, i wiedzial, ze zdaja sobie sprawe z konsekwencji porazki. Dla siebie, dla Balai i dla Kaan. Jednak wiedziec - to nie wszystko. Kolejne nowe uczucie ogarnelo jego potezne cialo. Gleboki strach. Bywalo, ze bal sie juz wczesniej: ran, gniewu swych krewniakow, smierci potomstwa przed osiagnieciem dojrzalosci. Lecz to uczucie bylo inne. Teraz strach wiazal sie z mozliwoscia kompletnego wyginiecia Miotu Kaan i z faktem, ze nie posiadal zadnej broni, ktora moglaby temu zapobiec. Posiadali ja Krucy. Musial ich chronic za wszelka cene, a to oznaczalo oslabienie obrony portalu. Mial zbyt niewiele w pelni sprawnych smokow. Elu-Kaan balansowal na granicy smierci, pozbawiony swego Dragonity i zdany jedynie na opieke Vestari. Wszystkie korytarze miedzywymiarowe byly zajete. Kaan potrzebowali pomocy i tylko jeden Miot mogl im jej udzielic. Tragedia bylo to, ze wlasnie Veretow zabijali w ostatniej bitwie, wiedzac, ze przepedzenie ich moze oslabic pozycje Naikow. Udalo sie, lecz jezeli teraz Miot Veret mial mu powtornie odmowic, cale cierpienie i smierc poszloby na marne. Obnizajac lot posrod ciemnego, nocnego nieba nad Shedara, przerazil sie, ze Kaan wykonali swe zadanie zbyt skutecznie. Na spotkanie nie wylecial mu zaden straznik, zaden Veret nie szukal zemsty. Nie bylo patroli w powietrzu, a wody pod nim byly spokojne. Wyladowal na skale spotkan, zanurzyl leb w falach i zaryczal donosnie w glebine oceanu. Umyslem szukal Tanisa-Vereta, wysylajac uczucia smutku i rozpaczy z powodu tego, co stalo sie na niebie nad Terasem. Wyslal wezwanie i ryknal niecierpliwie. Mogl sie jedynie modlic do niebios, by jego altemelde go uslyszal. Wynurzyl leb z wody i ulozyl sie plasko na skale, wyciagajac szyje przed soba. Chcial rozluznic miesnie i wygladac pokornie z gory, ale przede wszystkim umozliwic wszystkim zmyslom wykrycie jakichkolwiek wibracji w morskiej glebinie. Wydawalo mu sie, ze czekal cala wiecznosc, odsloniety, na terenie obcego Miotu, wystawiony na wszelkie mozliwe ataki. W koncu jego cierpliwosc zostala nagrodzona. Falowanie wody wokol samotnej skaly swiadczylo o zblizaniu sie duzego smoka, podnoszacego sie z odmetow. Sha-Kaan usiadl i wygial szyje w "s", by z szacunkiem powitac Tanisa-Vereta, ktory wystrzelil ku niebu, rozpryskujac dokola wode i powodujac rozliczne kregi rozchodzace sie od miejsca jego wynurzenia. Woda opadla z jego ciemnego ciala, kiedy wzbil sie wysoko, bijac skrzydlami, ktorych tylne brzegi byly mocno poszarpane. Wykrzyczal swoje niezadowolenie i wystrzelil dlugi jezor plomieni, okrazajac skale, by w koncu ciezko na niej wyladowac. Ogonem zagarnal wode i spryskal pokryty bliznami grzbiet. Wyprostowal szyje i wbil w Sha-Kaana twardy, pelen gniewu wzrok. -Przybyles, by dokonczyc dziela ostatecznego zniszczenia Veretow, Sha-Kaanie? - spojrzal w niebo, jakby spodziewajac sie ujrzec chmare wrogich smokow. -Nie, Tanisie-Verecie. Jestem tu, by dac twemu Miotowi szanse na przetrwanie - odpowiedzial Sha-Kaan, lekko pochylajac glowe na znak pokory. -Puste slowa - warknal stary Veret. - Twoje oczy nie widzialy, co uczyniles. -A teraz... -Pod nami resztki mojego Miotu zyja jedynie zludna nadzieja, ze Naik dotrzymaja obietnicy i zostawia nas w spokoju po zniszczeniu Kaan. Zostalo nas mniej niz siedemdziesieciu, wielu bliskich smierci lezy w korytarzach miedzywymiarowych. Z tych, ktorzy jeszcze moga latac, ja jestem najlzej ranny, ale luski mego grzbietu juz nigdy sie nie zagoja. Taka byla zacieklosc ognia, klow i pazurow Kaan. - Tanis-Veret ponownie spojrzal w oczy Sha-Kaana, a jego glos stal sie cieniem siebie samego, lamiacym sie i zmeczonym. - Nie mam nawet tylu smokow, by strzec naszych granic. Zostaw nas, Sha-Kaanie, dosc juz uczyniles. Lecz Sha-Kaan nie poruszyl sie. Tanis-Veret moglby to uznac za akt otwartej agresji, ale zamiast tego ranny smok jedynie pokrecil glowa. -Rozumiem - powiedzial. -Na niebiosa nad nami, Tanisie, nie, nie rozumiesz! - zagrzmial Sha-Kaan. - Przybylem tu, by blagac cie, abyscie nie sprzymierzali sie z Naikami, byscie uwierzyli, ze mozemy was przed nimi ochronic, ale ty nie chciales sluchac. Dlatego musielismy z wami walczyc, byliscie najslabszym ogniwem. Wiem, ze to zadne pocieszenie, ale Kaan nie czerpali radosci z niszczenia was. A teraz mamy szanse, by pomoc wam przetrwac. Piers Tanisa-Vereta zatrzesla sie, a z jego gardla wydobyl sie szorstki smiech. -Jak mozecie nam pomoc? Kaan tez sa skonczeni. To spotkanie - to rozmowa umarlych. Brama jest za duza, zebyscie mogli jej dalej bronic. Wszyscy to widzimy. Kiedy Naik znow zbiora swych sprzymierzencow zostaniecie zniszczeni, a wasz azyl razem z wami. Sha-Kaan pochylil glowe. Niepelna wiedza Tanisa prowadzila do jedynego mozliwego wniosku. -Ale teraz mamy sposob zamkniecia bramy, potrzebujemy tylko czasu, jaki mozecie nam dac. -Nie widze powodu, dla ktorego mialbym ci uwierzyc. -Skladam ci te oto propozycje, Tanisie-Verecie - odpowiedzial Sha-Kaan. - Sam zdecydujesz, czy ja przyjac. Nie bede cie w zaden sposob naciskal. Przylecialem sam, wiele ryzykujac, by z toba porozmawiac i to dla mnie zaszczyt, ze zgodziles sie mnie wysluchac. Mieszkancy mojego azylu przybyli tu, by uzyc swych zdolnosci do zamkniecia bramy. Stworzyla ja ich magia i ona tez moze ja zniszczyc. Ale podczas tej misji beda bezbronni na ziemi. Oba smoki przysiadly naprzeciw siebie wyprostowane, w oficjalnej pozycji. Sha-Kaan mowil dalej: -Jezeli staniecie w bitwie po stronie Kaan, mozemy ich obronic. A jesli im sie uda, moj Miot szybko odzyska sily. Nie wierze, ze po zwyciestwie Naikowie zostawia was w spokoju. Moge ci obiecac, a wiesz, ze mozna ufac moim slowom, ze jesli wygramy, obronimy was przed nimi. Utrzymamy wrogow z dala od waszych granic, kiedy bedziecie sie leczyc i zapewnimy wam bezpieczenstwo, dopoki nie zwiekszycie swej liczebnosci. Nigdy wiecej Kaan i Veret nie stana przeciwko sobie. Nasze ziemie sie nie stykaja, nie ma powodow do zadnych konfliktow. To jest obietnica Kaan. Nie oczekuje odpowiedzi teraz. To twoja decyzja i los Miotu spoczywa w twoich rekach. Potrzebuje waszej pomocy. Kaan potrzebuja waszej pomocy. A teraz musze odleciec. Tak jak i ty musze przygotowac sie do bitwy. Moze jeszcze ujrze, jak atakujesz Naikow. -Niebiosa z toba, Sha-Kaanie - powiedzial Tanis-Veret, glosem pelnym zadumy, nieodgadnionym. - Odpowiem na wezwanie Miotu Naik, bo musze. Ale to wszystko, co musze zrobic. -Uczynisz, co zechcesz, Tanisie-Verecie. - Sha-Kaan rozwinal skrzydla, wykrzyczal pozegnanie i polecial, kierujac sie ku legowiskom Kaan. Ciezar na jego sercu zelzal troche, a umysl skupil sie na nadchodzacej bitwie. ROZDZIAL 33 Z nadejsciem wieczoru mgla zgestniala, a spokojne tempo zycia w legowiskach Kaan zwolnilo jeszcze bardziej. Na zewnatrz nie pozostal ani jeden smok. Powrocily do Chouli, korytarzy miedzywymiarowych albo prywatnych schronien, jesli ich pozycja pozwalala im je posiadac. Krucy siedzieli nieopodal rzeki. Nie przydzielono im zadnych kwater, najwyrazniej wiec mieli spac pod golym niebem. Noc okazala sie jednak ciepla i wilgotna totez odpoczynek na swiezym powietrzu nie stanowil problemu.Problemem byla natomiast niepewnosc magow i Hirad odczuwal to wyraznie. Widzial niepokoj w oczach Ilkara i grymas na ustach Densera przygryzajacego nerwowo ustnik zgaszonej fajki. Z jednej strony wydawalo sie to niewiarygodne, pomyslal, przygladajac sie, jak cala czworka dyskutuje i cwiczy w pewnej odleglosci od reszty. Siedzieli na plaskim glazie przy brzegu rzeki, a wszedzie dokola rozlozone byly ksiegi i pergaminy. Male kamyki posluzyly im za przyciski do papieru. Oto czworka najbardziej utalentowanych magow Balai, w tym najpotezniejszy czlowiek w Xetesku, zmagala sie z problemem, do ktorego rozwiazania posiadala juz praktycznie wszelkie niezbedne informacje. Z drugiej zas strony, nie bylo w tym nic zaskakujacego. Poproszono ich o zamkniecie dziury w niebie wielkosci miasta, zawieszonej pareset metrow nad ziemia. Hirad mogl jedynie zgadywac, jakich wymagalo to umiejetnosci. Raz jeszcze czul sie bezradny. Wiedzial, ze jego zasluga jako wojownika bylo to, ze w ogole tu dotarli. Jednak teraz, gdy rozpoczynala sie najwazniejsza czesc ich zadania, mogl tylko czekac i popijac kawe. Po drugiej stronie pieca siedzial Thraun, ponury i milczacy. Jego jasne wlosy byly mokre od wilgoci i zwieszaly sie w prostych, posklejanych pasmach. Od czasu smierci Willa zmiennoksztaltny jakby zapomnial o wlasnym istnieniu, ozywiajac sie jedynie, kiedy Krucy znajdowali sie w niebezpieczenstwie. Jednak podobnie jak duza czesc tego, czym jeszcze niedawno byli Krucy, wojownik i tropiciel, jakiego znali, odszedl. -Thraun? - zagadnal Hirad. Mezczyzna podniosl wzrok z trawy, w ktora sie wpatrywal, i popatrzyl z ukosa na Hirada. W jego oczach nie bylo dawnej sily. Dawnej determinacji. Nic poza nieustajacym zalem. Zwrociwszy juz na siebie uwage Thrauna, Hirad nie mial pojecia, co robic dalej. Wiedzial tylko, ze musi jakos dotrzec do przyjaciela, przebic toksyczny mur milczenia. Tak dalej nie moglo byc. -Jak sie czujesz? - Hirad zadrzal w srodku, zdajac sobie sprawe, jakie to beznadziejne pytanie. Thraun jednak wydawal sie tego nie zauwazac. -Will pokochalby to miejsce - powiedzial cichym, chrapliwym glosem. - Wiesz, byl dosyc nerwowy. Troche dziwna cecha dla tak zdolnego zlodzieja. To miejsce jest takie spokojne. Uspokoiloby i jego. -Mimo tych wszystkich smokow w powietrzu? Wysilki Hirada zostaly nagrodzone lekkim usmiechem, ktory przemknal przez usta Thrauna. -Tak. Zabawne, prawda? Cos tak malego, jak chowaniec Densera przerazilo go smiertelnie, a ogromny smok sprawial jedynie, ze czul sie nieswojo. -Czy ja wiem - zamyslil sie Hirad. - W smokach jest wiele dobra, przynajmniej w Kaan. Niczego takiego nie dostrzeglem u chowanca. -Pewnie tak. - Thraun zamilkl i powrocil do obserwacji ziemi pod stopami. - Nie wytrzymam tego - powiedzial nagle, kompletnie zaskakujac Hirada. -Czego? -Tylko on wie, jak to naprawde jest. - Thraun wskazal na Bezimiennego, ktory wraz z trzema pozostalymi przy zyciu Protektorami stal niedaleko magow. - Miec w sobie cos, co na rowni kocha sie i nienawidzi. Cos czego za wszelka cene chcialbys sie pozbyc, ale bez czego nie mozesz zyc. Tylko ze jego przyjaciele nie zgineli, kiedy byl Protektorem. -Richmond zginal. -Ale Bezimienny nie stal wtedy obok niego, prawda? Mysleliscie, ze nie zyje. Nie bylo go i nie mogl ocalic Richmonda. -Tak jak i ty Willa - odparl szczerze Hirad, pochylajac sie do przodu. - Posluchaj, kiedy umarl Sirendor Larn, czulem to samo. Jakbym go zawiodl, nie bedac przy nim w chwili ataku. Szybko jednak musialem sie pogodzic z tym, ze nic wiecej nie moglem zrobic. Tak, dokonalem zemsty, ale chcesz uslyszec cos jeszcze? Ona ani troche nie lagodzi bolu. Po prostu musisz zyc dalej, najlepiej, jak potrafisz. Cieszyc sie tym, co jeszcze masz, zamiast rozpamietywac nieustannie to, co straciles. Thraun popatrzyl na Hirada i skinal lagodnie glowa. W oczach mial lzy. -Wiem, ze chcesz mi pomoc, Hirad. Dziekuje ci za to. Ale Will byl moim jedynym lacznikiem ze swiatem ludzi, kiedy stawalem sie wilkiem. Tylko jemu moglem zaufac, ze sprowadzi mnie z powrotem. Tylko on radzil sobie z moja najdziksza natura. A ja go zawiodlem. Ukrylem sie w swej niewrazliwej formie, bo sie balem. I to kosztowalo go zycie. To cos, czego nigdy w pelni nie zrozumiesz. Byl moja rodzina i kochalem go, bo wiedzial, czym jestem, i nie osadzal mnie. Teraz jedyna rodzina, jaka mi pozostala, jest sfora. Kiedy wrocimy do Balai, odnajde ich. -Teraz Krucy sa twoja rodzina - zaoponowal Hirad. - Jestesmy silni i troszczymy sie o siebie. Zostan z nami. Slowa Thrauna wstrzasnely nim. Czul, ze go traci. Cien usmiechu ponownie zagoscil na ustach Thrauna. -Taka propozycja to zobowiazanie silniejsze, niz mozesz sobie wyobrazic. Ale tak naprawde nie jestem czescia was. Nie bez Willa - przez chwile patrzyl gleboko w oczy Hirada. - Ale nie zawiode Krukow. -Wiem - odpowiedzial Hirad. * * * Moc, ktora ciagnela Bezimiennego do Protektorow, byla niezwykla. Ale widzial ich samotnosc i lek spowodowany rozdzieleniem z bracmi. Wiedzial, co czuli. Dlatego stal teraz z nimi, wspierajac ich swa obecnoscia. Na poczatku nie padly zadne slowa, ale Bezimienny czul ten sam brak skupienia, jaki zauwazyl juz wczesniej. Tym razem jednak silniejszy, graniczacy z kompletna dezorientacja. Przerwal milczenie.-Cil, Ile, Rya. Jestem Sol. Znaliscie mnie. Nadal mnie znacie. Cos was trapi. Cil pochylil glowe. -Nie wyczuwamy naszych braci. Ani lancucha, ktory nas wiaze. Nasze dusze sa daleko. Boimy sie ich straty. -Czy lancuch zostal przerwany? - Bezimienny byl zaskoczony. Usuniecie Demonicznego-Lancucha laczacego Protektora ze Zbiornikiem Dusz oznaczaloby smierc ciala i utrate duszy. Jednak zaden Protektor nie podrozowal przedtem do innego wymiaru, a ci tutaj byli jak najbardziej zywi. -Nie czujemy go - zastanowil sie Rya. - Nie dziala. -Ale nadal wyczuwacie swoje dusze. -Sa daleko - dodal Cil. -A wiec... - zaczal Bezimienny. -Czy jestesmy wolni? - dokonczyl Cil. - Dowiemy sie jedynie, zdejmujac maski. Lecz jesli sie mylimy, czeka nas wieczne cierpienie. I jak mozemy byc naprawde wolni, skoro nasze dusze nie znajduja sie w cialach? -Czy Styliann wie? - zapytal Bezimienny, zastanawiajac sie nagle, czy sam byl w pelni wolny. Choc obawial sie reakcji swych braci na rozdzielenie z reszta, jego nadzieja na ich uwolnienie wzrosla. -Ciagle jest naszym Wybranym - zapewnil Cil. - Nie podwazymy jego wiary w nas. -Cokolwiek zrobicie, bede z wami - odparl Bezimienny. Cil, Rya i Ile skineli jednoczesnie glowami. -Jestesmy jednoscia - powiedzieli. - Na zawsze. * * * Darrick podjal decyzje co do dalszych dzialan, jeszcze zanim galopem wjechali do obozu. W uszach nadal dzwieczaly im obelgi i wyzwiska Wesmenow. Zeskoczyl z konia, natychmiast przywolujac dowodcow regimentow i ruszyl do namiotu dowodzenia. Blackthorne i Gresse szli tuz za nim nieco zmeczeni szybka jazda.General stanal za stolem z mapami, a przed nim zgromadzili sie oficerowie, oczekujac rozkazow. Zasady byly jasne i proste. Nie okazywac slabosci. Nie wahac sie. Prosic o komentarze. Dostosowac plan do warunkow, ale go nie zmieniac -Tessaya nie ustapi, co nie jest dla nas zbyt zaskakujace, choc jestem rozczarowany, bo to wyraznie inteligentny i wyksztalcony czlowiek. Wydaje mu sie, ze zatanczymy, jak nam zagra. Wie, ze nie przedrzemy sie przez jego linie do domu Septerna i ze nie dotrzemy przed nim do Koriny. My oczywiscie nie podejmiemy zadnej z tych prob. Natychmiast zaatakujemy jego armie, ale nie w zamiarze przelamania obrony, tylko zwiazania jej. A to dlatego, ze nie zaatakujemy pelnymi silami. Oceniam, ze armia szturmujaca pracownie Septerna liczy od osmiu do dziesieciu tysiecy wojownikow, a na ich drodze stoja jedynie Protektorzy. Oto, co zrobimy. Ry Darrick przedstawial swoje plany w absolutnej ciszy. -Regimenty drugi, trzeci i czwarty, pod dowodztwem pulkownika Izacka, wyrusza natychmiast na poludnie, a potem skreca na wschod, przez las Grethern, tak by uderzyc z poludnia na Wesmenow oblegajacych pracownie jutro o swicie. Tessaya naturalnie przewidzi takie posuniecie. Nie jest glupi. Dlatego tez trzon armii ze mna na czele uderzy prosto na niego. Sprobujemy wciagnac ich w las, zeby zmniejszyc wplyw przewagi liczebnej. A konkretnie - rozbijemy regimenty na centurie i kazdy kapitan bedzie bronil okreslonego obszaru. To ryzykowna strategia, ale pozwoli nam na rozwiniecie szerszego frontu. Troche pobiegamy, zanim przekonamy Tessaye, ze zlapal nas w pulapke w lesie. Komentarze? -Generale - odezwal sie Izack. Byl w srednim wieku, mial czarne wlosy, male brazowe oczy i nienagannie przyciety wasik. Darrick gestem kazal mu mowic. - Podroz przez las jest powolna. Jezeli zamierzasz zorganizowac dywersje w Grethern, to czy nie powinnismy ruszyc na polnoc i skrecic na wschod za pierwszym wzgorzem? -Ale wtedy, jezeli Wesmeni zagroza rozbiciem naszych sil, nie zdolasz pomoc. A zanim dotrzesz wystarczajaco daleko na poludnie, by niezauwazenie skrecic na wschod, bedziemy juz wiedzieli, czy udalo nam sie ich zwiazac. Poza tym nie bedziesz jechal caly czas przez las. Poltora kilometra za obozem Wesmenow wjedziesz na glowny szlak. W sumie podroz potrwa krocej niz przez wzgorza. - Darrick juz wczesniej rozwazyl i odrzucil pomysl Izacka, ale pulkownik mial przynajmniej glowe na karku, by pomyslec, i odwage, by sie odezwac. -Generale, bedziesz probowal ukryc wielu ludzi w lesie. Naprawde sadzisz, ze wymkna sie Wesmenom? - zapytal Gresse. -Tak, ale tylko jesli wrogowie pomysla, ze jest nas wiecej niz w rzeczywistosci. Musimy w pelni wykorzystac magow, aby pokryli luki. Wlasnie dlatego powinnismy ich sciagnac do lasu i dlatego tez Izack musi przejechac trzy mile na poludnie, zanim ruszy na wschod. -A jezeli ich nie utrzymamy? - zapytal Blackthorne. Darrick wzruszyl ramionami i odpowiedzial tak, jak zawsze odpowiadal na podobne pytania: -O to chyba powinienes zapytac Izacka, bo ja wtedy nie bede juz w stanie wydac nowych rozkazow. - Prawda byla tak, ze nigdy nie rozwazal porazki czy kleski. Nigdy ich nie doswiadczyl. I swiecie wierzyl, ze nie bylo to wynikiem szczescia. - Cos jeszcze? Zobaczyl przeczace ruchy glow. -Nie, generale - zabrzmialo w namiocie. -W takim razie zglaszajcie sie kolejno po rozkazy odnoszace sie do konkretnych obszarow. Baronie Blackthorne, baronie Gresse, bylbym wdzieczny, gdybyscie poinstruowali swych farmerow i hodowcow win, ktorzy tak sprawnie zbudowali oboz, aby bronili go z rownym profesjonalizmem. Smiech Gresse'a slychac bylo nawet po tym, jak razem z Blackthorne'em opuscili namiot. * * * Byla juz gleboka noc, kiedy Krucy zebrali sie wokol piecyka, by porozmawiac krotko przed udaniem sie na spoczynek, na ktory i tak pozostalo niewiele czasu. Jutro mial sie rozstrzygnac los dwoch wymiarow. Wokol nich, w legowiskach, panowala cisza. Swiatlo widac bylo jeszcze w paru budynkach, ale na zewnatrz pozostali tylko Balaianie.-Mozecie to zrobic? - zapytal Hirad, grzejac dlonie kolejnym kubkiem kawy. -Teoretycznie - odparla Erienne. - Potrafimy zbudowac konstrukty. -Slysze w twoim glosie znak zapytania - zaniepokoil sie Bezimienny. - I to wielki. -Jest ich kilka - potwierdzila Dordovanka. - Nie mamy pojecia, ile energii bedzie potrzeba do zamkniecia szczeliny z tej strony, wiemy tylko, ze zdolamy kierowac zakleciem z ziemi. I to ledwo. Jezeli obciazenie okaze sie zbyt silne, nie uda nam sie zamknac korytarza. Musielismy okreslic w przyblizeniu losowy wplyw przestrzeni miedzywymiarowej na konstrukt many, zgadywac, ile mocy potrzebuje ognisko wiazace, by zamknac korytarz, a nie dopuscic do jego rozpadu. Lista ciagnie sie dalej i coraz wiecej na niej szczegolow technicznych. -To znaczy, ze to bylo proste, tak? - powiedzial Hirad oschle. Ilkar rozesmial sie i poklepal go po nodze. -Biedny, stary Hirad. Obawiam sie, ze magia na zawsze pozostanie dla ciebie zamknieta ksiega. -Nie taki stary - warknal Hirad. - I nie chce sluchac kolejnej debaty. Oczekiwalem jasnej odpowiedzi. Tak czy nie? -Uda sie - odezwal sie Denser. - Zawsze nam sie udaje. -Hirad uczyl cie swoich madrosci? - zapytal Ilkar. -Musimy w to wierzyc - Denser wzruszyl ramionami. Erienne objela go i pocalowala w policzek. -Najwyrazniej tak - skwitowal Ilkar. -A co z nim? - Hirad skinal glowa w strone Stylianna, ktory siedzial oparty plecami o chatke, przyciskajac do piersi pisma Septerna. - Czy on w to wierzy? -Tak bardzo, ze trudno mi to pojac - odparl Denser. - Mowiac szczerze, troche mnie to martwi. Czasami w jego oczach dostrzegam cos szalonego. Nie wiem, czy sie boi, czy jest tak podekscytowany. -Coz, potrzebujemy go - stwierdzila Erienne - wiec postaraj sie go nie denerwowac. -A on nas - dodal Hirad. - Nie zapominajcie o tym. Jezeli to sie nie uda, zginie tak samo jak my wszyscy. Krucy zamilkli. Hirad wciagnal do pluc ciezkie, cieple powietrze. Miot udal sie na spoczynek. Ale nawet teraz, gdy ich umysly otrzasaly sie z doswiadczen ostatniej bitwy, Kaan wiedzieli, ze kolejne starcie mialo zadecydowac o ich zyciu lub smierci. Wiedzieli, ze Naik powroca. Wiedzieli, ze wielu z nich ucierpi jeszcze od ognia i pazurow, i wiedzieli, ze niewazne, jak zaciekle beda walczyc, ich los nie lezy w ich rekach. Hirad poczul nagle caly ciezar odpowiedzialnosci, jaka spoczywala na Krukach. Sha-Kaan powroci ze spotkania z Veretami i zazada on niego odpowiedzi, bardziej precyzyjnej, niz udzielil wczesniej. A mimo pokrzepiajacej pewnosci Densera Hirad nie mogl wyzbyc sie leku. Wiedzial jednak, ze przed spotkaniem z Wielkim Kaanem bedzie musial sobie z tym jakos poradzic. * * * -Nadal probujesz wymknac sie zagladzie gladkimi slowami, Sha-Kaanie. Nadal chcesz rozmawiac, zamiast przemowic ogniem, jak przystalo na smoka. Niewielu bedzie oplakiwac Kaanow. Mowisz o czyms, czego zaden Miot nie chce sluchac.Sha-Kaan kontynuowal powolne okrazanie. Przywodca Naikow, Yasal-Naik, pojawil sie wraz z swymi smokami eskorty i zatrzymal go w drodze powrotnej z legowisk Veretow nad Oceanem Shedary. Bylo jasne, ze nie przybyl, by walczyc. Bylo tez jasne, ze nie chcial rozmawiac o pokoju. Sha-Kaan nie byl zaskoczony, choc zalowal, ze nie wybral innej drogi do Terasu. Lecial wysoko ponad chmurami, posrod zimnych pradow powietrza, ktore mogly szybciej doprowadzic go do domu, kiedy nagle w swietle gwiazd zobaczyl trojke Naikow. Zdecydowal, ze nie bedzie probowal im uciec. Mimo obolalych kosci i zmeczonych skrzydel czul, ze moze ich pokonac. Smoki Naik, o rdzawobrazowym ubarwieniu, byly nieco mniejsze i slabsze od Kaanow. Kiedy sie zblizyli, rozpoznal Yasala po charakterystycznym peknieciu w pancerzu, tuz za glowa, majacym ksztalt litery "v". Sha-Kaan sam zadal mu te rane, ponad sto cykli temu, w czasie bitwy nad Beshara. Pojawienie sie Yasala oznaczac moglo tylko jedno. Przybyl, by napawac sie nadchodzacym zwyciestwem. Dwa starsze smoki okrazaly sie nawzajem, rozmawiajac przy pomocy umyslow. Eskorta Naik pozostala pod nimi. -Naik to jedyny Miot, ktorego oczy pozostaja slepe na zniszczenie, jakiego dokonujemy na naszych ziemiach. Nie mozemy walczyc w nieskonczonosc. Inaczej nie pozostanie nic, o co moglibysmy zabiegac. Nadejdzie czas, kiedy nawet wy bedziecie musieli to zrozumiec. Yasal-Naik ryknal smiechem. -Ale wojna juz sie skonczyla. Po tym, jak zniszczymy twoj Miot i spalimy wasz azyl, bedziemy panowac niepodzielnie. Wszystkie inne Mioty zloza skrzydla przed Naik. Vereci juz sa skazani, by nam sluzyc. Po nich ugnie sie Gost, pozniej Stara, az w koncu wszystkie Mioty uznaja wladze Naik. -Zbytnia pewnosc siebie doprowadzi cie do upadku, Yasal - powiedzial Sha-Kaan, choc wiedzial, ze Naik ma duzo racji. - Nie ciesz sie ze zwyciestwa, dopoki nie jest pewne. -Jest pewne! - zagrzmial Yasal. - Kaan sa juz tak zdesperowani, ze nie tylko prosza o sojusz bezbronnych mieszkancow oceanu, ale sprowadzaja sobie Balaian do pomocy. Naprawde wierzysz, ze uczynia to, co wam sie nie udalo? Spalimy ich kosci na proch na waszych oczach, a potem poprowadze zwycieskich Naik przez brame, gdy ty bedziesz zdychal na ziemi, nie mogac poruszyc skrzydlem. Wysuszymy ich oceany, zburzymy doszczetnie ich zalosne miasta i rozszczepimy ich gory. Ci, ktorzy przezyja, beda karma dla naszych mlodych. Nie spoczne, poki ostatni robak na Balai nie zostanie zdeptany. Kiedy skoncze, nic juz nigdy nie bedzie tam moglo rosnac, pelzac ani latac. -Tyle nienawisci - powiedzial Sha-Kaan, tonem pelnym spokoju. - Tyle trucizny, ze az cie zaslepia. Skoro mnie tu odnalazles, po raz ostatni zloze ci propozycje. Zaprzestancie atakow, a my nie bedziemy was scigac i niszczyc, kiedy brama zostanie zamknieta. Yasal-Naik przerwal okrazanie i lecial teraz obok Sha-Kaana. W jego zielonych oczach plonela pogarda. Z paszczy toczyl piane. -Brama nigdy nie zostanie zamknieta - jego glos zabrzmial w umysle Sha-Kaana niczym zgrzyt metalu. - Chyba w koncu twoj umysl poddal sie sedziwemu wiekowi. Wygralismy, Wielki Kaanie. Jestem tu tylko po to, by przypomniec ci, ze bedziesz swiadkiem zaglady calego swojego Miotu. Jestem tu po to, by spojrzec w oblicze kleski. -Wiec lec nad ocean i popatrz na swoje odbicie, Yasal. Jutro brama sie zamknie, a Naik beda cierpiec gniew Kaan w kazdym kolejnym cyklu, dopoki nie przestaniecie istniec. Zabierz swych straznikow i lec. Mimo calej potegi, o jakiej mowisz, nie masz odwagi stawic mi czola samemu. Jestes maly, Yasal-Naik, a twoja smierc wyznaczy moment, kiedy Mioty zaczna szanowac ziemie, ktora tak bezmyslnie niszcza. -Osobiscie pozre twoje serce - zagrozil Yasal. Sha-Kaan otworzyl paszcze i wydal ryk pelen irytacji. Uderzyl mocno skrzydlami, wzbijajac sie wysoko ponad wrogow. -Odejdz, Yasal! - wykrzyknal. - Odejdz, zanim nas obu zrzuce z nieba. Nie waz sie wkroczyc na teren Kaanow, kiedy kula rozswietli niebo albo spotkasz wlasna smierc. Yasal przywolal swoja eskorte. -Jestes starym glupcem, Sha-Kaanie. Modl sie do niebios za swoj Miot i za swoj azyl. Zanim kula opusci niebo, wszyscy bedziecie martwi, a Naik zapanuja na waszych legowiskach. Do jutra, Wielki Kaanie - odwrocil sie i odlecial chroniony po bokach przez straznikow. Sha-Kaan przez chwile myslal o rozpoczeciu poscigu. Smierc Yasala zmienilaby losy bitwy, ale gdyby sam zginal, ostatecznie przypieczetowalby zaglade Kaan. Ryknal raz jeszcze, tym razem wypuszczajac w powietrze strumien ognia. Potem zanurzyl sie w chmurach i skierowal prosto do domu. * * * Finta w lewo, uderzenie w prawo, topor. Miecz w plaski blok, brzuch, topor nad glowe. Ciecie w dol, topor, miecz do glowy, wysoko, zwrot, lewa obrona. Pol kroku w przod, pchniecie mieczem, topor tylny prawy kwadrant, niski blok. Wycofaj, podwiaz rane, przestrzen wypelniona. Odpocznij. Szybki cios gorny lewy kwadrant, pchnij toporem, krok w tyl. Stoj.Kazdy cios pewny, kazdy ruch zaplanowany, dokladny i rowny. Protektorzy walczyli z przerazajaca, milczaca furia. Ich dusze porozumiewaly sie z predkoscia mysli, a polaczony wzrok nie pomijal niczego. Huraganowy impet wesmenskiego ataku napotkal stal i piesci. Ich rykom i wrzaskom odpowiedzial jedynie szczek broni i gluchy odglos ostrzy zaglebiajacych sie w ciele. Chaotyczna taktyka i pospieszne zmiany rozkazow musialy zmierzyc sie z perfekcyjnie zorganizowana obrona i nieustepliwa sila. Brat padl. Placzcie nad cialem, wspierajcie dusze. Przygotujcie sie do uniesienia. Fale nacierajacych Wesmenow raz po raz rozbijaly sie o sciane stali i czarnych masek. Bylo ich coraz wiecej, stosy trupow rosly, a morale zmienialo sie, wzrastajac z kazdym zabitym Protektorem i spadajac przy kazdym nieudanym ataku. Jednak Xeteskianie walczyli o niebo skuteczniej niz wskazywalaby na to ich liczba. Ustawieni w trzech szeregach, w odstepach pozwalajacych na maksymalne wykorzystanie broni, odpierali atak po ataku, zmieniajac sie i odpoczywajac, podczas gdy linie Wesmenow lamaly sie i przegrupowywaly zgodnie z rozkazami dowodcow. Gdzieniegdzie trupow Wesmenow zebralo sie juz tyle, ze uniemozliwialy swobodna walke. Tam Protektorzy po prostu czekali, az towarzysze poleglych rozgarna ciala, krwia i wnetrznosciami znaczac szlak ich ostatniej podrozy. Aeb potrafil docenic wytrwalosc Wesmenow, ale nie ich chaotyczny sposob walki. Kazdy wojownik walczyl sam albo z jednym czy dwoma towarzyszami. Luki w ich obronie byly latwe do wykorzystania, a blok i pchniecie okazaly sie uniwersalnym kluczem do skutecznej defensywy. Nie mial pojecia, jak dlugo musza wytrzymac, wiedzial tylko, ze Wybrany rozkazal im bronic dostepu do domu. On i Sol, ktorego wszyscy podziwiali. Protektor, ktory na powrot stal sie wolnym czlowiekiem. Przez caly ten czas sygnaly, rady, rozkazy i ostrzezenia przeplywaly przez jego umysl. Wybieral tylko przeznaczone dla niego albo odnoszace sie do jego sytuacji. Odrabal ramie Wesmena z toporem, zablokowal cios jego towarzysza i wyslal ostrzezenie piec pozycji w lewo, do Fyna, ktorego bok byl odsloniety, z powodu lekkiej rany, jaka odniosl Jal. Dolny kwadrant cios toporem, Aeb. Zareagowal automatycznie, czujac, jak jego topor zderza sie z bronia Wesmena. Ustawil miecz do bloku z przodu i spojrzal w bok, w rozszerzone z przerazenia oczy przeciwnika nie majacego szansy dorownac mu szybkoscia. Pochylil sie, wbil lokiec w twarz mezczyzny i uderzyl toporem do gory i w prawo, czujac, jak zaglebia sie w brzuchu Wesmena i unosi go z ziemi. Strzasnal trupa, jednoczesnie skupiony juz na wojowniku atakujacym jego lewa flanke. Wycofac sie, tylna sciana domu. Pierwszy szereg odpoczywa, trzeci do przodu. Bron gotowa. Teraz. Aeb rozcial mieczem odslonieta szyje. Byl srodek popoludnia. * * * -Naprzod, Balaia! - zawolal Darrick, zataczajac mieczem szerokie kolo nad glowa. Rozpoczal sie desperacki marsz. General porzucil konia i szedl teraz na czele wylacznie pieszej armii. Jednoczesnie chcial byc dobrze widoczny. Wiedzial, ze zwiadowcy Wesmenow natychmiast powiadomia Tessaye o jego obecnosci, a oto mu przeciez chodzilo.Polozyl szczegolny nacisk na wyjasnienie kapitanom, ze atak mogl nadejsc w kazdej niemal chwili i ze w tym samym momencie armia musi rozproszyc sie na centurie, a te zajac wyznaczone pozycje w lesie. Nie wolno im bylo nawiazywac walki na otwartym terenie, chyba ze w razie absolutnej koniecznosci. Jezeli Wesmeni nie rusza za nimi, tym lepiej. Darrick bylby zadowolony z impasu. Ostrzegl swych oficerow przed chaosem walki w lesie i wyraznie podkreslil znaczenie ciaglej komunikacji pomiedzy odcinkami ich dziurawego frontu. Wiedzial, jak bardzo ryzykuje, ale uwazal, ze to jedyna szansa, jaka mieli. Z przyjemnoscia przemowilby do calej zgromadzonej armii, ale uciekajacy czas i palace sprawy organizacyjne pozbawily go tego luksusu. Zamiast tego skupil sie wiec na maksymalnym przekonaniu swych dowodcow o waznosci ich przedsiewziecia. Raz jeszcze Balaia nie mogla sobie pozwolic na ich porazke. Raz jeszcze Krucy potrzebowali ich niewzruszonej odwagi i sily. Nie bylo sensu oszczedzac sie na kolejna walke, bo kleska w tej oznaczala, ze nastepnych juz nie bedzie. Ani dla nich, ani dla Wesmenow. Armia wyruszyla w ciasnej formacji, poprzedzana przez dwie pary magow zabojcow pod Plaszczami-Ukrycia poszukujacymi wrogich zwiadowcow. W glebi serca Darrick wiedzial, ze te wysilki nie przyniosa rezultatow, lecz nie bylo sensu ich zatrzymywac, a poza tym mogli dzialac jako elementy systemu wczesnego ostrzegania. Za niecala godzine mial rozpoczac sie kompletny chaos w lesie Grethern, totez general chcial maksymalnie wykorzystac kazda przewage, jaka mu jeszcze pozostala. Regimenty maszerowaly szybko glownym szlakiem, zblizajac sie do odleglego o poltora kilometra obozu Wesmenow. Przebyli mniej niz polowe tej odleglosci, kiedy przed nimi rozlegl sie ryk przypominajacy huk gromu. Odbil sie echem od odleglych skal i stoczyl po wzgorzach w strone lasu, zawisajac nad wzniesieniem, do ktorego podchodzili niczym chmura dzwieku. Wesmeni. I to szarzujacy. Darrick uslyszal tupot stop i obydwie pary magow zabojcow zrzucily Plaszcze-Ukrycia, pojawiajac sie obok niego. -Wesmeni na siedmiuset metrach i biegna, generale - powiedzial jeden smukly i bardzo wysoki elf, zupelnie lysy i odziany w obcisly stroj. -Rozwiniecie? - zapytal Darrick. -Trzystu do trzystu piecdziesieciu, miedzy pierwszymi wzgorzami na polnocy a drzewami na poludniu. -Dziekuje - front byl szeroki, ale Darrick tego sie wlasnie spodziewal. Ocenil teren. Po jego lewej rece, na polnocy, szlak ustepowal miejsca niewielkim skalnym wzniesieniom przechodzacym w ostre sciany i zwirowe stoki odlegle o jakies dwa kilometry. Na poludniu las Grethern stal ciemny, ponury i gesty. Pierwsze drzewa wyrastaly nie wiecej niz sto metrow od nich, jednak Darrick wolal jako pole bitwy gestwine znajdujaca sie jeszcze dwiescie metrow dalej. Parzyl na mrok panujacy w lesie, na naturalna bariere lisci i galezi, i modlil sie do wszystkich bogow, aby jego decyzja okazala sie sluszna. Gdzies z tylu Izack prowadzil na poludnie odsiecz dla obroncow domu Septerna. To byl moment najwiekszego zagrozenia dla planu. Darrick nie mogl pozwolic, by choc jeden wesmenski zwiadowca doniosl o podzieleniu jego armii. Tessaya musial uwierzyc, ze walczy z cala armia Wschodu poza silami Koriny. Magowie zabojcy z Gyernath przeczesywali las za nimi i skalne wzniesienia na polnocy. Nadszedl czas, by ruszac. Uniosl dlon i kolumna zatrzymala sie niemal od razu. Zacisnal wzniesiona piesc, a potem rozcapierzyl palce i wydal rozkaz. -Centurie, rozlaczyc sie. Formowac polksiezyc wedlug kolejnosci. Biegiem. Juz! Dosc nierowno, co bylo wynikiem braku czasu na musztre, centurie jedna po drugiej odrywaly sie od glownej formacji i zbiegaly ze szlaku, pozostawiajac za soba zwarta linie, ktora miala bronic drogi. Darrick nazwal ja polksiezycem i tak tez wygladala na jego rysunkach. Jednak w rzeczywistosci bardziej przypominala postrzepiona, nieregularna krzywa. General cieszyl sie jednak, ze w ogole udalo im sie zrozumiec jego rozkazy. Pokiwal glowa z uznaniem, a potem z wlasna, podwojna centuria odsunal sie na niewielka odleglosc od szlaku. Stal sie przyneta. Udajac uciekajaca przednia straz, chcial sciagnac armie Tessayi do lasu, nim zdolaliby sie zorientowac w slabosci ich sil. Wiedzial, ze szybko moga zostac otoczeni, ale polegal na upodobaniu Wesmenow do otwartej walki. I choc Tessaya byl niezlym taktykiem, Darrick mial pewnosc, ze wodz potraktuje ich ucieczke do lasu, jako probe ominiecia swojej armii i dobrniecia do domu Septerna. Jego ludzie docierali juz do granic lasu. Zabrzmialy rozkazy i centurie zmienily kierunki, z pozornie chaotycznego odwrotu przechodzac na ustalone wczesniej, rowno oddalone od siebie pozycje, tworzac jakby pelen wylomow mur. Miala to byc zbyt wielka pokusa, by Wesmeni mogli ja zignorowac. I tym razem nie zawiedli Darricka. Przed nim pierwsi wojownicy pokonali juz wzniesienie i przy wtorze bojowych okrzykow spogladali w dol, na rozczlonkowana armie. Przez chwile zbierali sie, niczym ciemna plama rozlewajaca sie po horyzoncie, a potem glos setki rogow poslal ich fala prosto na Balaian. Krzyki i piesni zabrzmialy w powietrzu, a w centrum natarcia Darrick dostrzegl samego Tessaye. Przez moment rozwazal, czy nie zaatakowac go, ale wiedzial, ze choc lord Wesmenow znajdowal sie na linii frontu, byl silnie chroniony. A Darrick mial lepsze rzeczy do roboty niz popelniac samobojstwo. Pociagnal swoje centurie do Grethern, umykajac pierwszym strzalom Wesmenow. -Gotowosc! - zawolal, widzac szeregi swych ludzi pomiedzy drzewami. - Cofnac sie o trzy kroki. Niech oslabia impet. Magowie, wypelniacie luki. Rozkazy rozeszly sie po lesie, podczas gdy Wesmeni pedzili w ich strone. Byli juz zaledwie trzydziesci krokow od nich. Strzaly spadaly na galezie i w poszycie, a zlowrogie wycie i wykrzykiwane obelgi odbijaly sie echem w glebi lasu. Darrick odwrocil sie i mieczem nakreslil linie obrony. Jego ludzie ustawili sie za nim i po bokach. Z szarego, ponurego nieba lal gesty deszcz. Chlodny wiatr szarpal chmury i gwizdal w galeziach drzew. Gdzies tam Izack i jego ludzie pedzili na pomoc Protektorom. Darrick patrzyl, jak Wesmeni setkami wlewaja sie do lasu, polykajac, jak na razie, przygotowana dla nich przynete. A jednak Balaianie byli w mniejszosci i musieli sie bardzo starac, by utrzymac zwarta obrone. Zapowiadalo sie bardzo dlugie popoludnie. ROZDZIAL 34 Senedai w ponurym nastroju wysluchiwal raportow z pola bitwy, gdzie jego armia zmagala sie z zalosnie malym oddzialem zamaskowanych wojownikow broniacych dostepu do domu Septerna i wrot do swiata smokow. W miare jak jego zolnierze slabli, wrogowie zdawali sie nabierac nowych sil. Ich ruchy byly plynne, a obrona zorganizowana w sposob, jakiego nigdy przedtem nie widzial. Wiedzial, ze to sprawka magii, ale nie mial pojecia skad. Wsrod nich nie bylo maga, tego byl pewien.Ale to nie mialo znaczenia. Liczylo sie to, co mial przed oczami. Ciala jego wojownikow zascielaly ziemie miejscami tak gesto, ze martwych i rannych trzeba bylo odciagac przez szeregi walczacych, by oczyscic pole do starcia. Jakby tego bylo malo, wraz z uplywajacym popoludniem intensywnosc deszczu wzrastala z kazda godzina, a z nia rosla desperacja lorda Senedai. Wrogowie nie pozostawiali zadnych luk. Stracili nie wiecej niz dwudziestu ludzi i choc jego wojownicy wielu tez zranili, to ci wycofywali sie po prostu, by opatrzyc rany, a ich miejsce zajmowali kolejni. Ich sila i wytrzymalosc byla nadzwyczajna, a odwaga budzila podziw wesmenskiego wodza. W dodatku to, iz nie mogl ich pokonac mimo tak przytlaczajacej przewagi, odbieralo mu pewnosc siebie i wiare w swoich ludzi. Bitwa powinna byla zakonczyc sie szybkim zwyciestwem, a jednak nadchodzil wieczor, a on stal w obliczu koniecznosci wycofania sie na noc do obozu, co czynilo ten dzien jednym wielkim upokorzeniem. Mogl zmusic wojownikow, by walczyli dalej w swietle ognisk i ksiezyca, ale czul, ze maski wrogow wygladalyby wtedy jeszcze bardziej przerazajaco. A nocna walka nie byla zwyczajem Wesmenow, choc uczynil to juz w Julatsie. Gniewala duchy. Warknal, przeklinajac nieobecnosc Tessayi, wezwal rezerwy i nakazal kolejne natarcie. * * * Na prawo od Darricka rozblysly plomienie i Wesmeni wrzasneli z bolu. Plonace drzewa krwawym swiatlem oblewaly scene bitwy. Zgodnie z przewidywaniami generala Wesmeni musieli spowolnic natarcie i zalamac linie z powodu gestych drzew. Pierwsze potyczki okazaly sie w miare wyrownane, tak jak oczekiwal. A z pomoca Kul-Plomieni, Piekielnego-Ognia i Lodowatych-Podmuchow ciskanych przez magow szarza zostala zatrzymana.Teraz jednak taktyka Wesmenow ulegla zmianie. Tessaya przerwal chaotyczny atak, poslal spory oddzial na oboz Balaian i skoncentrowal front na siedemdziesieciometrowym odcinku Grethern, dajac przeciwnikom szanse, by zwarli szeregi. Jak dotad Darrick zdolal sie oprzec tej pokusie. Szybko przeformowal druzyny magow, posylajac je do ochrony skrzydel, tak by utrzymac Wesmenow w cienkiej linii. Pozostawil cztery centurie jako awaryjne odwody i rozmiescil magow zabojcow poza skrzydlami, by prowadzili ataki zaczepne. Szczek metalu uderzajacego o metal sprawil, ze wysunal sie naprzod. Przed nim Wesmeni odepchneli do tylu trzy centurie i probowali przelamac obrone. Darrick opuscil punkt dowodzenia i wzywajac posilki popedzil w ich strone. Za pozno. Garsc magow i zolnierzy przycisnieta do sciany drzew zostala rozsieczona przez triumfujacych Wesmenow. -Ogien za linie frontu! Pierwsza centuria na prawe skrzydlo, atak frontalny! - zagrzmial Darrick, rzucajac sie w wir bitwy. Chroniony po bokach przez doswiadczonych zolnierzy, a od tylu przez trojke magow, uderzyl na linie liczaca okolo stu Wesmenow, spuszczajac miecz na topor pierwszego przeciwnika. - Druga centuria, chronic magow! - odepchnal topor na bok, kopnal w brzuch wojownika i cial mieczem w pochylona glowe. Po obu stronach atakujacy zostali wycieci w pien, nim ich glowne sily zdazyly zareagowac na atak. Darrick zablokowal pchniecie wloczni i uderzyl wolnym ramieniem w twarz przeciwnika, lamiac mu nos i kaleczac usta. Nadepnal na czubek wloczni, nim Wesmen zdolal ja podniesc i wbil ostrze w niechroniona piers. Za linia walczacych wycie urwalo sie gwaltownie i rozlegl sie charakterystyczny odglos kruszonego lodu, kiedy Lodowaty-Podmuch wbil sie w szeregi Wesmenow. Troche dalej z nieba z rykiem splynal Piekielny-Ogien. Eksplozja zaklecia zadzwonila im w uszach, ciala polecialy w powietrze, a obok Darricka upadlo oderwane wybuchem ramie. Przeciwnik stojacy przed nim zadrzal na ten widok i zawahal sie przez jedna fatalna chwile. Darrick rozrabal mu bok az po kregoslup, czujac, jak ostrze uderza o kosc. Strumien krwi splynal na trawe. Wesmeni zaczeli sie wycofywac. Darrick utrzymal pozycje. Nie zamierzal ich scigac, a poniewaz w zacienionym lesie wieczor zapadal szybko, nie musieli trzymac sie jeszcze zbyt dlugo. * * * Meczymy sie. To zrozumiale. Sciemnia sie. Prawy dolny kwadrant, blok, topor. Zaprzestana ataku po zmroku. Badzcie silni. Cios w lewo, krok w tyl. Odpocznij. Trzymajcie linie. Wybrany na nas liczy. Nie mozemy zawiesc.Czlonki Aeba buntowaly sie, ale nie pozwalal sobie na okazanie zmeczenia. Wesmeni slabli. Dzien byl ciezki, a im brakowalo organizacji, ich wojownicy nie zmieniali sie, by osiagnac maksymalna wydajnosc. Ale bylo ich wiele tysiecy i mimo ciaglych porazek nadal nacierali. Do nocy pozostalo jeszcze dwie godziny, a poniewaz niebo bylo szare od chmur, swiatlo dnia gaslo szybko. Polmrok nie robil roznicy Aebowi i jego braciom. Nie potrzebowali oswietlenia do walki. Aeb uderzyl w przod, wbijajac topor w bark zmeczonego Wesmena, jednoczesnie ustawiajac miecz do parowania, wiedzac, ze kolejny cios nadejdzie z gory i z lewej. Obok niego jeden z Wesmenow przelamal garde Olna. Protektor otrzymal ciezka rane w prawe udo, topor wyrwal mu kawalek ciala. Oln zachwial sie, tracac rownowage. Kucnij. Topor Aeba przecial przestrzen opuszczona przed sekunda przez Olna i Wesmen, ktory juz cieszyl sie ze zwyciestwa, zginal gwaltowna smiercia. Wycofaj sie. Aeb pokrywa. Oln niemal padl do tylu. Nie mogl powrocic do walki, dopoki bracia nie uzycza mu swej sily. Aeb roztrzaskal czaszke Wesmena rekojescia miecza i zwrocil sie w strone kolejnych przeciwnikow. Umysl wypelnialy mu slowa braci. Dzis stracili trzydziestu ludzi, a kolejnych piecdziesieciu bylo niezdolnych do walki. Przetrwaja kolejny dzien, ale nie wiecej. Aeb musial zalozyc, ze to wystarczy. * * * Tessaya, wodz plemion Paleon, wybiegl z lasu z toporem broczacym krwia. Musial przyjac szybkie raporty. Balaianie ze Wschodu prowadzili walke partyzancka, co bylo niezrozumiale. Bez watpienia posiadali wystarczajace sily, by zmierzyc sie z nim twarza w twarz. Wesmeni starli sie z nimi szerokim frontem posrod drzew i na krotkim odcinku drogi, gdzie intensywnosc walk zmieniala sie nieustannie. Balaianie nie probowali nawet wykorzystac zdobytej na poczatku przewagi. Wygladalo, jakby czekali na cos, o czym Tessaya nie mial pojecia. Byl pewien, ze nie mogli spodziewac sie zadnych posilkow.Pokrecil glowa i spojrzal na szybko ciemniejace niebo. Deszcz padal mu na twarz i chlupal na ziemi, lalo niemal przez caly dzien. W lesie plonelo kilka pozarow i nawet stad czul zar plynacy z tych najblizszych. Wiedzial jednak, ze nie potrwaja dlugo. Deszcz zrobi swoje. Jego ludzie - pokrwawieni, ale dzielni - nie zaprzestali atakow przez cale popoludnie. W zadnym jednak momencie nie udalo im sie przerwac obrony Balaian ani tez wyciagnac ich na otwarte pole. Stawili silny opor, a ich przekleta magia znacznie rekompensowala mniejsza liczebnosc. -Czego oni chronia? - Arnoan stojacy u jego boku zadal pytanie, ktore Tessayi nie przemknelo dotychczas przez glowe. -Chronia? - zmarszczyl brwi i poczul lodowaty dreszcz na plecach. Zrozumial. -Jak dlugo walczymy? -Jakies trzy godziny, panie. -Jestem glupcem - wyszeptal, a potem wrzasnal. - Paleon! Przerwac walke. Revion! Utrzymac pozycje! Taranon! Uderzajcie na wschodnia flanke! - odwrocil sie do Arnoana i chwycil starca za ubranie, przyciagajac go do siebie. - Znajdz Adesellere. Teraz on tu dowodzi. Nie moze pozwolic, by ruszyli za nami. -Co sie stalo, panie? -Nie rozumiesz? Osleples? Darrick zwiazuje nasze sily, a sam wyslal ludzi na poludnie. Chroni armie, ktora idzie na lorda Senedai. Ruszaj. Tessaya pobiegl do obozu, przywolujac swoje plemiona. Teraz tylko im mogl zaufac. Taomi zawiodl, a Liandon zostali rozbici przez Blackthorne'a. Nie mogl im powierzyc nawet dowodzenia obrona. Kolejny raz los wszystkich Wesmenow znalazl sie w rekach Paleon i Tessaya zamierzal doscignac Balaian, chocby mial biec przez cala noc. * * * Darrick wymierzyl kopniaka w kolano Wesmena i poczul, jak kosc peka. Przeskoczyl nad przeciwnikiem, ktoremu topor wysunal sie z dloni, i ruszyl za uciekajacymi wrogami. Na polu bitwy rozlegly sie donosne okrzyki i Wesmeni niemal zupelnie wycofali sie z jego odcinka. Ich bieg w strone obozu wygladal na strategiczny odwrot i Darrick nie mial zamiaru ich scigac.Jednak napor pozostalych wrogow na centrum linii Balaian sugerowal cos innego, podobnie jak sily przemieszczajace sie wzdluz frontu. Jakby Tessaya chcial zablokowac poscig, choc musial wiedziec, ze zadnego nie bedzie. Darrick przestal biec i zatrzymal swoje dwie centurie, a wlasciwie to, co z nich jeszcze zostalo. -Przejrzal nas - powiedzial do swego porucznika. - Taktyczny odwrot az do obozu. Mysle, ze nie beda nas zatrzymywac. I znajdz mi najlepszego specjaliste od Polaczenia. Musze ostrzec Izacka. -Tak, panie - oficer ruszyl biegiem i zniknal w glebi lasu. Wokol Darricka nadal trwaly zaciekle walki. Kule-Plomieni pokryly obszar gestego poszycia na lewo od niego, rozbijajac formacje atakujacych Wesmenow. Z obu stron pozaru wypadli Balaianie i rzucili sie na zdezorientowanych wrogow. Miecze wznosily sie i opadaly, a szczek ostrzy i jeki, wskazywaly, ze bron dochodzila celu. Po prawej stronie Wesmeni odepchneli do tylu osamotniona centurie. Darrick zobaczyl, jak mag pada razony strzala, pozbawiajac oddzial kluczowej obrony. -Do mnie! - ryknal Darrick, przeskakujac nad spalonym konarem drzewa. Jego ludzie ruszyli za nim. - Kule-Plomieni na tyl atakujacych, my bierzemy skrzydlo - zawolal juz w biegu. Wesmeni zobaczyli i uslyszeli, ze nadchodza. Spomiedzy drzew posypaly sie strzaly. Jedna musnela wlosy Darricka i wbila sie w oko mezczyzny biegnacego za nim. -Zdejmijcie tych lucznikow! - wrzasnal Darrick, wbiegajac pomiedzy walczacych. Jego miecz zderzyl sie z toporem Wesmena tak mocno, ze az polecialy iskry. General obrocil miecz oburacz, oslabiajac uchwyt przeciwnika i przyciagnal go do ziemi. Pochylil sie i uderzyl glowa w twarz wroga. Krew poplynela ze zmiazdzonego nosa i Wesmen cofnal sie. Darrick podniosl ostrze, odepchnal niezdarny blok i wbil miecz prosto w gardlo wojownika. Nad jego glowa przelecialy Kule-Plomieni i spadly, rozpryskujac sie, siejac chaos i zniszczenie na tylach wroga, palac ludzi i roslinnosc. Magiczny ogien obejmowal pomaranczowymi jezorami wszystko dokola, trawiac liscie i futra, dopoki nie ugaszono go plazami toporow czy skorzanymi rekawicami. W otoczona centurie wstapily nowe sily i zolnierze przystapili do ataku na Wesmenow. Po obu stronach Darricka ciosy posypaly sie ze straszliwa zaciekloscia, zmuszajac przeciwnikow do rozpaczliwej obrony. Kolejne Kule-Plomieni spadly na szeregi wroga. General roztrzaskal czaszke stojacego przed nim wojownika, rozpryskujac dokola krew i kawalki mozgu. Wesmeni odskoczyli i zaczeli uciekac. -Dajcie im uciec - rozkazal Darrick. Odwrocil sie do kapitana swojej centurii. - Zostaniesz tu. Chron to skrzydlo, a kiedy uznasz za sluszne, wycofaj sie powoli. Nie scigajcie nikogo i utrzymujcie Pancerze-Ochrony. -Tak jest, generale - mezczyzna skinal glowa i przystapil do wydawania rozkazow. Darrick pobiegl na srodkowy odcinek, gdzie walka rowniez zaczynala ustawac. -Poruczniku! Gdzie ten moj mag? * * * Hirada meczyly zle sny. Raz po raz budzil sie, bo wydawalo mu sie, ze spada. Serce walilo mu jak mlotem, a w gardle czul bol. A kiedy spal...Unosil sie posrod bezkresnego morza nicosci. W dole ogien trawil ziemie. Okrzyki bolu i cierpienia nieustannie rozbrzmiewaly mu w umysle, a uczucie beznadziejnej rozpaczy przepelnialo jego zmeczone, obolale cialo. Byl sam. Ostatni i skazany na zaglade. Przestrzen dokola ziala pustka. Choc ciemno, nie swiecily gwiazdy, a na niebie nie bylo chmur. Jedyny blask pochodzil z dolu. A tam wszystko bylo martwe. Nie mial dokad sie udac. Zostac tu na gorze oznaczalo umrzec. Podobnie, jak znalezc sie na dole. Spadl. -Znowu sniles, Hirad? - uslyszal glos Ilkara. Panowala gleboka noc. Bylo cieplo i bardzo cicho. Hirad pokiwal glowa i usiadl. -Pustka. Czulem, ze lece, ale wokol byla tylko smierc. -No, to miejmy nadzieje, ze nie byl to zaden proroczy sen - powiedzial elf. - Wszyscy sie boimy, Hirad. Nie tylko ty nie mozesz spac. - Ilkar wskazal na siebie. - Chyba lepiej, jak nie bedziesz snil, co? Hirad ponownie skinal glowa. -Latwo powiedziec, trudniej wykonac. Tak czy inaczej, to chyba nie ja. Mysle, ze to sny Sha-Kaana. Ulozyl sie z powrotem do spania, tlumiac usmiech wywolany zaskoczona mina Ilkara. Tym razem Wielki Kaan uspokoil jego umysl, pozwalajac na gleboki, pozbawiony wizji sen. * * * -Szlag by to, nie sadzilem, ze sie domysli. A przynajmniej nie tak szybko - zasepil sie Darrick.Blackthorne usmiechnal sie i oparl wygodnie o krzeslo. -Mowilem, ze nie jest glupi. Namiot dowodzenia byl jasnym punktem w niemal kompletnie zaciemnionym obozie. Darrick rozkazal zgasic wszelkie ogniska poza najpotrzebniejszymi, tak by Wesmeni nie mogli im sie zbyt dobrze przyjrzec. Nastal zmierzch i Balaianie mogli sie w koncu wycofac. W obozie zapanowala niepokojaca cisza. Wesmeni rozstawili silne patrole w rozsadnej odleglosci od ich terenu i najwyrazniej nie mieli ochoty atakowac. Pozbawieni przewodnictwa swego lorda - bali sie. Darrick rozeslal magow, by przyjrzeli sie liczebnosci i pozycji wroga. Wesmeni obsadzili glowny szlak, las i pobliskie skaly zwiadowcami i regularnymi oddzialami, ale nie zdecydowali sie otoczyc Balaian. Wyraznie czekali. Jedyna dobra wiadomosc byla taka, ze Izack nie zamierzal sie zatrzymywac, dopoki nie zblizy sie do armii lorda Senedai na odleglosc pozwalajaca na atak. Musial jednak zmienic nieco swoja pozycje, jesli mial uniknac spotkania z Tessaya. -Ilu ludzi wezmie Tessaya? - zapytal Darrick. -No coz - zamyslil sie Blackthorne. - Z twoich raportow wynika, ze dzielil sily wedlug plemion. Paleon sa liczni, choc poniesli pewne straty zarowno dzis, jak i w Kamiennych Wrotach. Mimo to, jesli zabierze ich wszystkich, to moze miec nawet cztery tysiace wojownikow. Darrick z przerazeniem otworzyl usta i poczul nagly przyplyw goraca. -Przeciez rozniosa Izacka w pyl. -Nie, jesli Tessaya go nie znajdzie - zauwazyl Gresse. -Nietrudno go bedzie zauwazyc, kiedy zacznie walczyc - odparl Darrick ponuro. Przesunal dlonia po twarzy, widzac, jak jego plan upada. - Co za bagno. Nie mozemy tracic czasu, walczac z nimi tutaj. To nie ma sensu. Moze... Jak duza jest obsada na skalach? - spojrzal na dwojke magow zabojcow, ktorzy stali, czekajac na dalsze rozkazy. -Mniejsza niz w lesie, panie - odparl jeden, drapiac sie po dwudniowym zaroscie. - Moglibysmy troche oczyscic teren - dodal, usmiechajac sie lekko. -O wiele wiecej niz troche, jezeli ma to nam ulatwic podroz - stwierdzil Darrick, widzac, ze podwladny zaczyna rozumiec jego zamiary. -Jest nas osmiu - policzyl szybko mag - Wszystko jest mozliwe. Oni normalnie nie kontaktuja sie ze soba, maja tylko krzyczec, jak cos zobacza. -To zrobcie tak, zeby nie krzyczeli, dobrze? Zabojca skinal glowa. -Natychmiast rozpoczniemy przygotowania - kiwnal na towarzysza i obaj opuscili namiot. Darrick odwrocil sie i napotkal zaniepokojony wzrok baronow i pozostalych przy zyciu kapitanow. Wszyscy wpatrywali sie w niego szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Wzruszyl ramionami. -A mamy jakis wybor? - zapytal, rozkladajac ramiona. -Zobacza nas i rusza w poscig - powiedzial Gresse. - To nie moze sie udac. Darrick pokrecil glowa. -Jezeli wyruszymy wszyscy, tak. Ale nie zrobimy tego. Oto, co planuje: kazdy zdolny do walki zolnierz przejdzie na tyl obozu. Zadnych rannych. Musze zostawic tu dobrze widoczna, symboliczna obrone. Proponuje kawalerie. Przejdziemy kilometr w dol szlaku, a potem skrecimy na skaly. Magowie zajma sie patrolami na naszej drodze. Jezeli bedzie trzeba, bedziemy biec przez cala noc, ale nie pozwole, by Izack zginal na darmo. -A co z rannymi i tymi, ktorych tu zostawisz? - zapytal Blackthorne. - Nawet jezeli twoj wariacki plan sie powiedzie, to o swicie zostana rozbici i spotka ich taki sam los, jakiego chcesz oszczedzic Izackowi. - Jego glos, choc cichy i powazny, zdradzal skrywany gniew. Darrick usmiechnal sie, chcac go uspokoic. -To nie koniec. Po tym, jak sie wymkniemy, ochotnicy pomoga rannym opuscic oboz i ukryc sie gdzies indziej - spojrzal przyjaznie na baronow. -A symboliczna obrona? - zapytal Gresse. -Kiedy Wesmeni odkryja nasz wybieg i zaatakuja, kawaleria musi pedzic jak wicher. - Darrick usmiechnal sie jeszcze szerzej, gdy dostrzegl blysk w oczach Gresse'a. - I jak? Co wy na to? Jezeli nam sie uda, to mozemy nawet przechylic szale i dac Krukom czas, jakiego potrzebuja - popatrzyl po twarzach swych oficerow. - Jestescie ze mna? Kapitanowie bez wahania skineli glowami i odpowiedzieli jak jeden maz: -Tak jest, generale. -Baronie Blackthorne? -Siostra milosierdzia, tak? -Ja bym to nazwal raczej obronca ucisnionych - sprostowal Darrick. - Bardziej stosowne miano, jak sadze. Baronie Gresse? -Mlody czlowieku, jestes szalonym ryzykantem. Na tyle szalonym, by zwyciezyc. O swicie konie beda gotowe. Darrick klasnal w dlonie, czujac nagly przyplyw energii. Bol czlonkow i zmeczenie po walce zniknely bez sladu. -No, to zabierajmy sie do pracy, panowie, bo naprawde nie mamy czasu do stracenia. ROZDZIAL 35 Gdy Hirad obudzil sie, wyspany, choc nadal zmeczony, w legowiskach bylo jasno od ognisk. Obrocil sie i usiadl, dolaczajac do reszty oslupialych Krukow, obserwujacych scene rozgrywajaca sie przed ich oczami.Ogniska, w sumie jakies trzy tuziny, ustawiono wzdluz brzegow rzeki. Ich zoltawe swiatlo odbijalo sie od mgly, zalewajac legowiska blada poswiata. A w tym blasku ujrzal tysiace Vestari podzielonych na grupy i zespoly. Czesc przygotowywala bron i latala zbroje, ale wiekszosc uslugiwala ponad setce smokow, zajmujacych chyba kazdy cal wolnej powierzchni. Uwijali sie wokol poteznych lbow, skrzydel i szponow, wyspiewujac piesni, aplikujac lecznicze balsamy i modlac sie do niebios o zwyciestwo dla Miotu. Wygladali jak karzelki, pracujac przy ogromnych, masywnych cialach Kaanow rozciagnietych plasko na ziemi. Niektore smoki siegaly dlugosci ponad trzydziestu metrow, a potezne korpusy wznosily sie nierzadko na piec metrow nad ziemie. Wielkie lby spoczywaly na skalnym podlozu, niekiedy z rozwartymi szeroko paszczami. W ich wnetrzu Vestari pracowicie pokrywali ochronnymi masciami kanaly, ktorymi wydostawaly sie plomienie. Wrazenie potegi bylo oszalamiajace i Krucy nie mogli oderwac wzroku wbitego w masywne boki, skrzydla wieksze od najwiekszych zagli i umiesnione szyje zakonczone ogromnymi glowami. -Jak dlugo to trwa? - zapytal w koncu Hirad. -Wydaje sie, jakby wiecznosc - odpowiedzial Ilkar. - Nie moge uwierzyc, ze tak dlugo spales. -Raczej bylem uspiony - odparl Hirad. Skinal glowa w strone Skrzydlatego Dworu, na zewnatrz ktorego wlasnie pojawil sie Sha-Kaan. - Chodzcie, bedzie chcial nam powiedziec pare rzeczy. -I ja tez mam mu cos do powiedzenia - oznajmil Styliann i odszedl. Trojka Protektorow ruszyla za nim. -Co w niego wstapilo? - zapytal Ilkar. -Odkad sie obudzil, mamrocze bez przerwy, ze "po tym wszystkim potrzebna bedzie lepsza organizacja" - odezwal sie Denser. -I zamierza teraz powiedziec o tym Sha-Kaanowi? - Hirad spojrzal za odchodzacym Xeteskianinem. -Tak sadze. - Denser wzruszyl ramionami. -Blad - Hirad ruszyl do Skrzydlatego Dworu - wielki blad - powtorzyl. Postawa i ruchy Stylianna wskazywaly wyraznie na chec bezkompromisowej konfrontacji z czterdziestometrowym Wielkim Kaanem przygotowujacym sie wlasnie do swej najwazniejszej bitwy. Hirad wiedzial, ze smok porozmawia z Krukami z uwagi na ich istotna role w tym starciu. Ale poza tym mial czas jedynie na odpowiednie przygotowania do walki i lotu. Nie bylo mowy o dyskutowaniu na inne tematy. Hirad zostawil Krukow w tyle i dogonil Stylianna, zanim mag dotarl do Skrzydlatego Dworu. -Styliann, chyba lepiej bedzie jesli ja z nim pomowie. Xeteskianin nawet nie zwolnil, by na niego spojrzec. -No prosze, Dragonita Hirad. Sa pewne wazne kwestie, ktore musimy wyjasnic. Teraz jest doskonaly moment. Poradze sobie. -Styliann, nie rozumiesz - pokrecil glowa Hirad. Ciemny Mag zatrzymal sie, a jego Protektorzy otoczyli barbarzynce. -Och, doskonale rozumiem. I ta jednostronna umowa musi ulec zmianie. -Co? - Hirad nie wierzyl w to, co uslyszal. -Zatrzymajcie go - rozkazal Styliann, z dzikim blyskiem w oku. Ruszyl dalej, a Protektorzy zastapili droge barbarzyncy. Probowal ich odepchnac, ale bylo to na nic. -Z drogi - warknal Hirad, czujac wzbierajacy w nim gniew. Cisza. -Nie rozumiecie? Kogo chcecie chronic? Bo jesli sie nie ruszycie, to na pewno nie Stylianna, chyba ze chcecie sluzyc dymiacemu trupowi - znow sprobowal przejsc, ale jeden z Protektorow odepchnal go brutalnie. W reku Hirada natychmiast pojawil sie miecz. Protektorzy dobyli broni. -Hirad, nie - ostry ton Bezimiennego powstrzymal go przed atakiem - zabija cie. - Bezimienny stanal obok barbarzyncy. - Ile, Rya, Cil, on mowi prawde. Przepusccie go. Protektorzy schowali ostrza i odsuneli sie na bok. Hirad popedzil naprzod, a Krucy ruszyli za nim. Zdazyl dobiec, kiedy Styliann zaczynal mowic. Wokol lba Sha-Kaana uwijali sie Vestari. Stary smok mial zamkniete oczy, a jego szyja spoczywala na ziemi. Cialo mial na wpol zanurzone w wodach rzeki. Styliann stal przez chwile w milczeniu, przyciskajac do piersi pisma Septerna, jakby zbierajac sie na odwage, by przemowic. -Sha-Kaanie. - Smok zignorowal go. - Wielki Kaanie, musisz mnie wysluchac. Glowa smoka poruszyla sie i otworzyl oczy. Omiotl Stylianna chlodnym spojrzeniem niebieskich zrenic, a potem zerknal na nadbiegajacych Krukow. Zawiesil wzrok na Xeteskianinie, leniwie otwierajac paszcze. -Nie udzielilem ci audiencji - odezwal sie cichym, dzwiecznym glosem. - Odejdz. -Nie - odparl Styliann. - Wiec udziel jej. Sha-Kaan zmruzyl oczy, a jego leb wystrzelil do przodu, przewracajac na ziemie dwoch Vestarow. Pyskiem prawie dotykal brzucha Stylianna. -Nigdy nie odzywaj sie do mnie w ten sposob - zaryczal. - Nie jestes i nigdy nie bedziesz moim Dragonita. -Nie chcialem cie urazic swym tonem - usprawiedliwil sie Styliann. - Ale zostalo malo czasu, a... -Musze sie przygotowac. Odejdz. -...jest szansa, ze zaklecie nie zostanie rzucone - dokonczyl gladko Styliann. To sprawilo, ze zamarli wszyscy. Sha-Kaan podniosl gwaltownie glowe, mrugajac powoli oczami i z sykiem wypuszczajac powietrze z ogromnych pluc. Hirad odwrocil sie i rzucil wsciekle spojrzenie Denserowi i Ilkarowi. Obaj rownie zaskoczeni wzruszyli ramionami, a Erienne zmarszczyla brwi, poruszajac bezglosnie ustami. Sha-Kaan przywolal uwage Hirada mentalnym sygnalem, ktory barbarzynca odczul niemal jak uderzenie. -Jak to mozliwe? - zaryczal smok. -Wielki Kaanie, nie mam pojecia. Magowie Krukow nic nie wiedza o podobnym problemie - powiedzial Hirad. -Z tego, co mowiles wynikalo, ze zaklecie jest gotowe, a ryzyko wiaze sie jedynie z jego efektem - glos Sha-Kaana byl chlodny, ale pelen gniewu. Hirad zadrzal. Wszelkie watpliwosci rozwial Styliann. -Bo tak jest w istocie. Chodzi jedynie o to, iz Balaia potrzebuje gwarancji waszego trwalego poparcia i pomocy w nadchodzacym konflikcie. Wydawalo sie, jakby temperatura powietrza spadla nagle gwaltownie. Sha-Kaan ponownie zblizyl leb do Stylianna. -Gwarancji - powtorzyl. Hirad zauwazyl, ze Vestari odsuneli sie na bezpieczna odleglosc od glowy i szyi smoka. Odwrocil sie do Krukow i szepnal: -Na wszelki wypadek trzymajcie sie dalej. To tyczy sie tez twoich Protektorow, Bezimienny. -Chyba nie sadzisz... - zaczal Denser. Hirad potrzasnal glowa. -Watpie, ale wiecie... Sprobuje to jakos zalatwic - podszedl energicznym krokiem i stanal obok glowy Sha-Kaana, przodem do Stylianna. Na twarzy Xeteskianina malowal sie niepokojacy upor. -Wielki Kaanie, chyba zaszlo jakies nieporozumienie - Hirad czul, jak gniew Sha-Kaana rozpala mu umysl. -Miejmy taka nadzieje - odparl smok. W jego glosie czaila sie grozba, ktorej jednak Styliann najwyrazniej nie zauwazyl. -Zadne nieporozumienie - usmiechnal sie lekko. -Styliann, ostrzegam cie, odejdz. To nie jest odpowiedni moment - Hirad polozyl dlon na rekojesci miecza. -Hmm. - Styliann uniosl palec, jakby dobierajac kolejno slowa. - Rozumiem, jak wazny jest czas, wiec bede mowil jasno. - Spojrzal prosto w oczy Sha-Kaana. - Ufam, ze moge liczyc na twoj honor. -Jestem Kaan - powiedzial smok. -Wlasnie. Oto wiec, co sie zdarzy. Miot Kaan zgodzi sie pomoc mi w odzyskaniu mojego kolegium, a takze przy negocjowaniu traktatow z Wesmenami i innymi kolegiami. Jezeli nie, to obawiam sie, iz bede musial wycofac sie z uczestnictwa w rzuceniu zaklecia majacego zamknac szczeline. Ten zas fakt uczyni je bezuzytecznym. -Ale wtedy ty rowniez umrzesz - zasyczal Sha-Kaan. -Tak samo jak wy wszyscy - odparl Styliann. - Dlatego goraco nalegam, abys przystal na moje warunki. Jezeli nie, odejde. W jego oczach bylo szalenstwo, ktorego Hirad nigdy wczesniej nie widzial. Cos jakby fanatyczna wiara. On naprawde wierzyl, ze otrzyma to, czego zada. Wierzyl, ze Wielki Kaan, czterdziestometrowy smok, zdolny kruszyc gory, ugnie sie pod jego bezczelnym szantazem. Dlonie Xeteskianina drzaly. Co chwila oblizywal nerwowo wargi, oczekujac odpowiedzi Sha-Kaana. Hirad nie potrafilby wyrazic slowami emocji, jakie targaly w tej chwili jego cialem. Milczenie Krukow przekonalo go, ze wszyscy odczuwali do samo. Obrzydzenie nie byloby wystarczajacym dla tego okresleniem. Wstret stanowil jedynie czastke tego uczucia. Sha-Kaan jednak zdobyl sie na cos wiecej niz tylko spojrzenie pelne pogardy. -Ty, maly czlowieczek, chcesz poswiecic zycie wszystkich mieszkancow Balai i caly moj Miot, jezeli nie obiecamy dopomoc ci w realizacji osobistych ambicji? -Wole myslec o tym, jako o rekompensacie za moja osobista ofiare na rzecz ratowania Balai od pewnej zguby - wzruszyl ramionami Styliann. - Choc rozumiem, dlaczego twoje spojrzenie na sprawe moze byc odmienne. -Ale my nie chcemy niczego w zamian - Hirad z trudem wydobywal slowa z gardla. - Robimy to po prostu dlatego, ze tak trzeba. Styliann uniosl brwi. -A wiec najwyrazniej nie przemysleliscie tego tak doglebnie jak ja. -Styliann, zastanow sie, co mowisz - zawolal z tylu Denser. - Nie mozesz odejsc. Wiesz o tym. -Naprawde, Denser? Nie moge? Ja juz stracilem wszystko. - Styliann nawet sie nie odwrocil. - Chcesz sie przekonac? -Ale w ten sposob zabijesz nas wszystkich - zawolal Hirad. -Wiec przekonaj smoka, by sie zgodzil. Hirad niczego bardziej nie pragnal, niz zedrzec ten dumny usmiech z twarzy Stylianna, ale wiedzial, ze mag zabije go, nim zdazy uderzyc. Sha-Kaan chrzaknal. Odglos przypominal huk odleglej lawiny. Styliann ponownie sie usmiechnal. -Wydaje mi sie, ze sprawa jest juz zamknieta. Uczyn mi jednak te przyjemnosc i odpowiedz twierdzaco na moja prosbe. Twoje slowo bedzie slowem honoru. -Moja odpowiedz - oznajmil Sha-Kaan, kiwajac lekko glowa - jest dokladnie taka, jakiej powinienes sie spodziewac. Usmiech Stylianna stal sie jeszcze szerszy. -O bogowie - szepnal Hirad. Nie wiedzial, co go opetalo, ale wyskoczyl do przodu, wyrwal Styliannowi pisma Septerna i rzucil sie na ziemie, odtaczajac sie na plecach. Dwa blizniacze strumienie ognia wystrzelily z paszczy Sha-Kaana. Hiradowi pozostalo potem wyrazne wspomnienie usmiechu znikajacego z twarzy Stylianna. Na ulamek sekundy przed tym, jak zostal zniszczony, Xeteskianin spojrzal w oczy smierci. Podmuch odrzucil cialo do tylu. Na miejscu piersi skrywajacej zyciodajne organy pozostala jedynie ziejaca dziura, a glowa maga stala sie czarna i wysuszona. Zwloki opadly na ziemie trzydziesci metrow dalej, nogi i korpus osobno. Z piersi i twarzy pozostal jedynie proch, a ten szybko rozwiewal wiatr. -Arogancki czlowieczek - powiedzial Sha-Kaan. Bezimienny pomogl Hiradowi wstac, choc nogi barbarzyncy nie przestaly sie trzasc. Ogien minal go o wlos. Denser zakrywal usta dlonia, powstrzymujac nudnosci, ktore wszyscy musieli czuc. Twarz mial blada jak kreda, a druga reka podpieral Erienne plytkimi haustami chwytajaca rozpaczliwie powietrze. Hirad spojrzal na Ilkara. Elf patrzyl na niego pustym wzrokiem, krecac mechanicznie glowa i strzygac poczerwienialymi nagle uszami. -Mam nadzieje, ze to sie na cos przyda - barbarzynca wreczyl mu plik ksiazek i pergaminow. - No wiesz, zeby cos wymyslic - wzruszyl ramionami. - Cos innego. -Bede kontynuowal moje przygotowania - oswiadczyl Sha-Kaan glosem, z ktorego odplynal juz wszelki gniew. - Oczekuje od was nowego rozwiazania. Ilkar otworzyl usta, by zaprotestowac, ale Hirad uciszyl go szybkim gestem. -Nie teraz. Chodzmy. Odprowadzil Krukow z dala od smoka. Trojka Protektorow stanela nad spalonym cialem Stylianna, wymieniajac miedzy soba spojrzenia i zerkajac od czasu do czasu na Bezimiennego. -Co z nimi? - zapytal Hirad. -Tak naprawde, to nie wiem - odparl Bezimienny. - Ale mamy wazniejsze sprawy do omowienia. Ilkar, Denser, Erienne, jakie sa mozliwosci? Dwojka magow spojrzala z nadzieja na Ilkara, ktory po chwili zastanowienia odpowiedzial: -Jest jedna. W bibliotece Julatsy czytalismy o pewnej teorii, jednak odrzucilismy ja, szczegolnie po tym jak pojawil sie Styliann z tyloma innymi informacjami. Ale dzieki niech beda bogom za to, co zrobiles, Hirad - powiedzial Ilkar, potrzasajac plikiem dokumentow. -Wiec nadal mozecie zamknac szczeline i korytarz? - zapytal Bezimienny. -Teoretycznie - odezwala sie Erienne. -To jest tak - wyjasnil Ilkar. - Nie mamy juz dosc sily, by rzucic to, co planowalismy. Ponadto nie bedziemy w stanie utrzymac zaklecia na tyle dlugo, by skutecznie zszyc przestrzen miedzywymiarowa. -To co mozecie zrobic? - zapytal Hirad, lekko zirytowany. -Mozemy doprowadzic do rozpadu szczeliny - odparl Ilkar. -Doskonale, a wiec problem rozwiazany! - Hirad klasnal w dlonie, ale gdy zobaczyl, ze Erienne kreci glowa, spowaznial. - Co? -Nie potrafimy przewidziec, co taki rozpad moze spowodowac zarowno tu, jak i na Balai albo jeszcze gdzies posrodku. Wiemy, ze wywola to drzenie przestrzeni miedzywymiarowej, a Septern mowi jasno o zwiazanym z tym ryzyku. Moze dojsc do przemieszczenia sie wymiarow albo uszkodzenia struktury jednego z nich, a moze nawet wszystkich. Po prostu nie wiemy. - Erienne przeczesala dlonia wlosy. -Ale nie mamy wyjscia, prawda? Sha-Kaan sie o to zatroszczyl - skrzywil sie Hirad. -Nie, nie mamy - zgodzil sie Denser. - Ale jest cos jeszcze. By spowodowac rozpad szczeliny, musimy znajdowac sie wewnatrz niej. * * * Choc byli tak daleko, szok wstrzasnal ich cialami. Ci, ktorzy stali na strazy, poczuli, jakby w ich umyslach rozpetal sie huragan wyrywajacy pragnienia z podswiadomosci i siejacy zamet w swiadomosci.Dla spiacych bylo to niczym najgorszy koszmar. Natychmiastowa utrata poczucia bezpieczenstwa i pelne obaw przebudzenie. Jeki wyrwaly sie w dwoch setek ust. Wesmen, ktory by ich obserwowal, zobaczylby fizyczne objawy, ale nigdy nie odgadlby ich przyczyny. Szereg wartownikow zachwial sie. Wolnymi rekami chwycili sie za glowy, probujac jednoczesnie opanowac drzenie nog i utrzymac rownowage. A za nimi reszta Protektorow wstala i zaczela rozgladac sie dookola, nadal nie dajac wiary temu, co spowodowalo tak brutalne przebudzenie. Szok minal po kilku chwilach, ale jego efekty mialy trwac. Aeb potrzasnal glowa, starajac sie rozwiac mgle ogarniajaca jego umysl. Wyczuwal swoich braci, tak jak zawsze, ale nie wyczuwal ich Wybranego. Zginal. Zawiedlismy. Ta mysl krazyla w umyslach Protektorow wraz z dotkliwym uczuciem straty i bezcelowosci dalszego dzialania. To nie my zawiedlismy. Aeb poslal swoja odpowiedz w kakofonie strumienia mysli. Trwamy w naszej misji. Nie poddalismy domu. Lecz kiedy juz to powiedzial, zdal sobie sprawe z beznadziejnosci ich polozenia. Bronili pracowni po to, by ich Wybrany mogl powrocic. Teraz byl martwy. Ich reakcja powinien byc natychmiastowy powrot do Xetesku. Nie musieli juz walczyc z Wesmenami i powstrzymywac ich atakow, ale oni nadal tu byli i z pewnoscia nie pozwoliliby odejsc armii Protektorow. Aeb poczul, jak chaos mysli zalewa Zbiornik Dusz. Byli w pulapce, bez dalszego powodu do walki. A jednak musieli walczyc, liczac na pomoc ze strony kogos innego niz ich Wybrany. Sol. Mozemy walczyc dla Sola, nadeszla przypadkowa mysl. Aeb poczul gniew. Naszym celem jest przetrwanie do czasu, az bedziemy mogli powrocic do Xetesku i oczekiwac kolejnego Wybranego. Urwal mysl, zdajac sobie sprawe, ze wszelki ruch pomiedzy umyslami ustal. Tylko on mowil. Wyczuwal ich wszystkich. Podziwiamy i szanujemy Sola. Byl naszym bratem Protektorem. On jako jedyny z ludzi rozumie nasze Powolanie. Ale bez Wybranego mozemy tylko walczyc o siebie. Kazdy z was niech walczy o swych braci. Wypelnijcie ta mysla swoje dusze, a zwyciezymy. Wracajcie na pozycje. Noc sie nie skonczyla. A jednak sie zastanawial. Rozmyslal nad efektami zerwania wiezi z Wybranym. Czy mieli dosc wiary we wlasne prawo do przetrwania, by mogli zwyciezyc? Swit mial mu przyniesc odpowiedz. * * * Darrick dostrzegl blask ognisk w obozie Wesmenow wokol domu Septerna na godzine przed tym, jak znalezli sie w odleglosci umozliwiajacej natarcie. Magowie i zwiadowcy zostali wyslani przodem, by ocenic sile zewnetrznej obrony lorda Senedai. Powrocili, informujac go, ze nie bylo zadnej, poza obwodem obozu calkowicie otaczajacego ruiny i ich nielicznych, walecznych obroncow.Szybkie Polaczenie z silami Izacka pozwolilo dokladnie ustalic czas ataku. Mieli uderzyc jednoczesnie, pol godziny po tym, jak Wesmeni wznowia natarcie na Protektorow, albowiem Darrick byl przekonany, ze gwar trwajacej bitwy stanowil idealna zaslone do ataku z zaskoczenia. Razem z Izackiem dysponowali nieco ponad szescioma tysiacami zolnierzy i magow. Przeciwnik nadal mial wiec powazna przewage liczebna, zwlaszcza biorac pod uwage bliskosc Tessayi i jego plemion. Tym niemniej nie miala to byc otwarta bitwa i Darrick, bedac mistrzem taktycznych pulapek na Wesmenow, czul, ze mieli szanse. Nadal z trudem mogl uwierzyc, ze jego plan, jak dotad, dzialal. Przy absolutnym nakazie ciszy, z przywiazana sztywno bronia i zbrojami owinietymi szmatami, najlepiej nadajacy sie do walki zolnierze, wybrani ze wszystkich regimentow, wymkneli sie z tylu obozu, przeszli piec kilometrow na polnoc i skrecili na wschod, zmierzajac przez trudny teren w strone domu Septerna. Czujne oczy elfich zwiadowcow i zdolnosci magow pomogly im uniknac spostrzezenia przez wrogow, dzieki zas dobrej znajomosci terenu utrzymali szybkie tempo marszu, odpoczywajac zaledwie piec minut w ciagu kazdej godziny. W koncu zatrzymali sie w odleglosci godziny marszu od obozu Wesmenow, w plytkiej dolinie, czesciowo oslonietej od wiatru, ale nie od ulewy nieprzerwanie spadajacej z nieba. Darrick osobiscie dokonal przegladu kazdej centurii, dziekujac ludziom za niewiarygodny wysilek i proszac o jeszcze jeden, o swicie. A teraz siedzial sam ze swymi myslami, rozciagajac zmeczone miesnie nog. Swit byl tak blisko, ze proba zasniecia nie mialaby sensu, ale musial odpoczac przed bitwa. Dopiero teraz dotarl do niego ogrom ryzyka, jakie podjal. Wiedzial, ze jezeli obliczenia sa dokladne, to wlasnie ten swit rozpoczynal dzien, w ktorym cien szczeliny w poludnie mial zakryc cala powierzchnie Parvy. Nadszedl wiec czas, kiedy Kaan byli juz prawdopodobnie zbyt nieliczni, by skutecznie bronic bramy do Balai. Potencjalnie w kazdej chwili wrogie smoki mogly zaatakowac ich swiat. Nie mial pojecia, czy i kiedy przybeda Krucy. Gdyby nie wrocili, wszystko przestaloby sie liczyc, bo oznaczaloby to, ze szczelina nie moze zostac zamknieta i ze wszyscy i tak zgina w plomieniach. A gdyby sie zjawili, to co za roznica, czy dom Septerna znajdowalby sie nadal w rekach Balaian? Bylo ich zaledwie paru przeciw tysiacom wrogow i jakkolwiek stanowili powazna sile, to jesli po ich powrocie bitwa nie toczylaby sie korzystnie dla Wschodu i tak ocaliliby Balaie tylko po to, by oddac ja pod wladze Wesmenow. W glebi duszy przeczuwal to chyba od samego poczatku. To nie byla jedynie proba powstrzymania Wesmenow przed zdobyciem bramy Septerna i szansa na ocalenie Krukow. To byla bitwa o Balaie. I wiedzial dokladnie, dlaczego wczesniej o tym nie mowil. Cos gleboko w srodku, az do teraz, nie pozwalalo mu uwierzyc samemu sobie. Kiedy znajdowali sie w pulapce Tessayi, nie chcial przelac wlasnej desperacji na swoich ludzi. Pragnienie wyrwania sie z potrzasku mogloby odciagnac ich od zadania dotarcia do domu Septerna. Teraz jednak, gdy niemal wszyscy zgromadzili sie tutaj, powinni poznac cala prawde. Wiecej nawet, musieli ja poznac. Jezeli mieli walczyc i zwyciezyc potezniejszego wroga, musieli wiedziec dokladnie, o co toczy gra. I Izack musial przekazac swoim ludziom te sama wiadomosc. Darrick wstal i wyruszyl na poszukiwanie maga. * * * Oczy Sha-Kaana plonely gniewem, gdy odwracal glowe od Hirada. Barbarzynca z lekiem popatrzyl na stojacych za nim Krukow.-Znajdzcie inny sposob - oswiadczyl zdecydowanie smok. - To, o czym mowisz, jest absolutnie wykluczone. -Wielki Kaanie, nie ma innego sposobu. Konczy nam sie czas. Nie mozemy dalej prowadzic badan. Szczelina musi zostac zamknieta teraz albo stanie sie zbyt duza, abyscie mogli ja obronic. Wiesz o tym doskonale. Byl juz swit, choc ogniska nadal rzucaly swoj migoczacy blask. Robilo sie cieplo. -Zaden czlowiek nie zasiadzie nigdy na smoku Kaan. To upokorzenie. To cos zakazanego. -To nie upokorzenie. To koniecznosc - probowal przekonywac Ilkar. Sha-Kaan blyskawicznie obrocil glowe z powrotem w strone Krukow. Spomiedzy olbrzymich klow kapalo ogniste paliwo. -Nie przypominam sobie, zebym pytal cie o zdanie, elfie. Hirad wzial gleboki oddech. -Sha-Kaanie, jestem twoim Dragonita. Czy moge mowic wprost? -To twoje prawo - odpowiedzial smok. -Dobrze. - Hirad przeszedl kilka krokow, by stanac dokladnie na wprost Wielkiego Kaana. - Rozumiem, co czujesz w takiej sytuacji, ale to nasza jedyna szansa. Wiem, ze nie bylo to twoim zamiarem, ale zabijajac Stylianna, pozbawiles naszych magow duzej czesci sily potrzebnej do zaklecia. Spojrzmy prawdzie w oczy, ty odpowiadasz za ten balagan. Ale to niewazne. Czy naprawde sadzisz, ze my chcemy zasiasc na smokach i wleciec w sam srodek bitwy, by rzucic zaklecie? Czy myslisz, ze to wlasnie planowalismy? Ja najdalej unosze sie nad ziemie, kiedy skacze. Na bogow, Sha-Kaanie, nie ma dla mnie nic bardziej przerazajacego niz latanie. Magowie robia to dzieki swoim mocom, wojownicy nie. A uwierz mi, ze nikt z nas nie pragnie doswiadczyc lotu w takiej sytuacji, jak ta. Sha-Kaan przyjrzal mu sie z powaga. -I to ma mnie przekonac, zebym zgodzil sie na twoja prosbe? -No tak, ale nie tylko to. Sek w tym, ze zadne z nas tego nie chce. Ani ty, ani z pewnoscia Krucy. Ale to jedyna szansa dla twojego Miotu i dla Balai. Dlatego my jestesmy gotowi sprobowac. Pytanie, czy ty jestes gotowy? -Ale wstyd i upokorzenie... - smok zwiesil glowe. -Do diabla ze wstydem! - krzyknal Hirad. - Jezeli nam sie nie uda, nie zostanie nikt z twojego Miotu, zeby moc sie wstydzic. A jesli sie uda, to bedziecie dosc silni, by wepchnac ten wstyd z powrotem do dlugiego gardla kazdego smoka, ktory bedzie z was kpil. I czym ty sie martwisz? -Mysle, Hirad, ze to jest zwiazane z ich historia - odezwal sie Denser, probujac uspokoic obie strony. -W koncu zlodziej powiedzial jednak cos madrego - odparl Sha-Kaan. Denser usmiechnal sie blado. -Moze. Ale to my staniemy sie historia, jezeli nie polecimy do tej szczeliny - uswiadomil mu Hirad. - Sha-Kaanie? Smok zamknal oczy i podniosl glowe, wyginajac szyje w formalne "s". Milczal przez chwile, a potem otworzyl oczy i przemowil: -Zaden smok nie pozwoli, by ujezdzal go czlowiek. To znak ostatecznej kleski, ktory dowodzi, ze smoki zaczely sluzyc ludziom. Jednak Kaan rozumieja, ze nie chcecie zasiasc na naszych grzbietach, by rzadzic, ale po to, by uratowac obie rasy. Z tego i tylko tego powodu zgadzamy sie na wspolprace. Trzy smoki poniosa magow. Beda nimi Nos-Kaan, Hyn-Kaan i Sha-Kaan. Elu-Kaan pozostanie w swym Choulu, by rzadzic Miotem, jezeli ja nie powroce - przemowa byla w jezyku Balai, ale Hirad wiedzial, ze umysl smoka przeslal identyczna wiadomosc do wszystkich Vestari i Kaanow znajdujacych sie w legowiskach. Absolutna cisza, jaka zapanowala, swiadczyla o ogromnej wadze decyzji, ktora wlasnie zapadla. -Wielki Kaanie, twoja wiara zostanie nagrodzona, kiedy Krucy uratuja twoj Miot od zniszczenia - Hirad pochylil glowe. Uslyszal, jak stojacy za nim Bezimienny wzdycha z ulga i odwrocil sie z usmiechem na twarzy. -Juz spokojniejszy, Bezimienny? -Oczywiscie - odpowiedzial wojownik, ale widzac usmiech Hirada, zmarszczyl brwi. - Cos przeoczylem, tak? Hirad skinal glowa. -Niewielki szczegol. Wszyscy wiemy, ze magowie musza tam poleciec, ale jak myslisz, kto bedzie ich trzymal podczas rzucania zaklecia? Kolor odplynal z twarzy Bezimiennego, a stojacemu obok Thraunowi opadla szczeka. -O bogowie w niebiosach - wyszeptal Bezimienny. - A ja zastanawialem sie, dlaczego caly czas mowisz o sobie i lataniu w jednym zdaniu. Nie ma innego sposobu? Hirad pokrecil glowa. -Zadziwiasz mnie, Bezimienny - mrugnal do Ilkara. - A poza tym Krucy nigdy nie walcza osobno, pamietasz? Bezimienny chrzaknal. -Chyba lepiej pojde i poszukam jakiejs liny. ROZDZIAL 36 Ludzie Darricka podeszli blizej, a zwiadowcy Polaczeniami dali znac, ze Senedai rozpoczal atak na Protektorow. Swit oblal Balaie ponurym blaskiem, oswietlajac krajobraz skal, krzakow i traw, zatopiony w strugach deszczu.Darrick zatrzymal zolnierzy nieopodal szczytu lagodnego wzniesienia. Wiatr niosl ku nim piesn tysiecy wesmenskich glosow. General wskoczyl na niewielka skale i poprosil swych ludzi o uwage. -Wszyscy wiecie, po co tu jestesmy, i pragne wam szybko podziekowac za wiare, odwage i determinacje, jaka okazaliscie od chwili, gdy spotkalismy sie na brzegu zatoki Gyernath. Walczylismy juz o wyzwolenie i walczylismy dla zemsty. Teraz nadszedl czas obrony. Ale nie chodzi nam tylko o uratowanie domu Septerna przed Wesmenami i uzyskanie czasu potrzebnego Krukom i Styliannowi. Walka toczy sie o cos wiele wazniejszego i chce byscie wszyscy to zrozumieli, zanim ruszymy do bitwy. Darrick zobaczyl fale poruszenia w niewielkiej armii, jakby szmer spokojnego oceanu. Sluchali go. Teraz musial dodac im wiary do walki o zycie kazdego mezczyzny, kobiety i dziecka na wschod od kolegiow. -Pomyslcie, w jakiej jestesmy sytuacji. Gyernath trwa, ale nie ma juz rezerw. Blackthorne nie istnieje. Tak samo Julatsa. Pozostale kolegia stoja w obliczu ogromnego zagrozenia, a armia Wesmenow jest gotowa do ataku na Korine. Chyba ze ja powstrzymamy... Korina ma jedynie zalosna garstke gwardzistow. Nie maja murow. Baron Gresse moglby zorganizowac silniejszy opor, ale jest z nami, tutaj. Pozostali baronowie kryja sie w swych zamkach, broniac jedynie wlasnego dobytku. Kto pozostal? Wy. Jestescie ostatnia nadzieja Balai na zwyciestwo i ocalenie. Nic innego nie stoi na drodze Wesmenow. I jesli uwierzycie w swoj kraj i jego ludzi, w wasze rodziny i w tych, ktorych nigdy nie spotkacie, wtedy zwyciezymy. General widzial wpatrzone w siebie setki oczu, czul nieomal bicie ich serc. Wielkie slowa, pomyslal, ale ich prawdy mogly dowiesc jedynie uderzenia mieczy i huk zaklec. Westchnal i mowil dalej: -Wesmeni moga miec wiecej wojownikow, ale my mamy wiecej serca. Mamy w sobie ogien, mamy wiare. Walczymy za nasza ojczyzne i ludzi, ktorych kochamy. Przyszlosc Balai nie rozstrzygnie sie u bram Koriny ani na murach Xetesku. Rozstrzygnie sie dzis, tutaj, w bitwie o dom Septerna. I wiem, ze kazdy z was odegra w niej swoja role. Wierze w was. Ale czy wy wierzycie w siebie? Uslyszal ryk tysiecy gardel, wlewajac w jego serce otuche i nowe sily. Wprost cieszyl sie, ze Wesmeni juz rozpoczeli swoj atak. Nadszedl czas, by uwierzyc. Czas, by walczyc. * * * -Sol?Bezimienny odwrocil sie na dzwiek swego prawdziwego imienia. To byl Cil. On, Ile i Rya stali nad kopcem swiezej ziemi, pod ktorym spoczywaly spalone szczatki Stylianna. Nie bylo zadnych uroczystosci ani nawet zainteresowania ze strony nikogo poza Denserem. Xeteskianin czul kolegialna odpowiedzialnosc za pogrzeb bylego wladcy. Styliann nie doczekal sie wielkiej ceremonii w kryptach Xetesku. Zadnego Czuwania przy zwlokach ani rytualnego pochowku. Zadnych zaszczytow. Tylko prosty grob wykopany w miekkiej ziemi, z dala od rzeki, pod skalna sciana i w obcym wymiarze. Wykopany przez Protektorow narzedziami Vestari i zasypany w ten sam sposob. Bezimienny podszedl do trojki wojownikow. Z ramienia zwieszaly mu sie zwoje uplecionej przez Vestari liny. -O co chodzi, Cil? - zapytal. -Podjelismy decyzje. Nie wrocimy do Xetesku. Zostaniemy tu, by zyc posrod Kaan. Bezimienny skinal glowa. -Tak tez myslalem. Teraz jestescie juz pewni, ze nadal czujecie swoje dusze. -A jesli samotnosc zacznie nam zbytnio ciazyc, mozemy zawsze powrocic - powiedzial Rya. -A maski? - Bezimienny dotknal swego policzka, czujac, jak powracaja bolesne, niechciane wspomnienia. -Wybralismy ciebie, bys byl pierwszym swiadkiem - zwrocil sie do niego Cil. - Demony nie moga nas tu skrzywdzic. Nie maja wladzy w tym wymiarze. Tutaj jestesmy wolni. Bez chwili wahania Protektorzy odpieli i podniesli maski. Bezimienny wstrzymal oddech, ale radosc w ich oczach rozwiala watpliwosci. Po raz pierwszy od miesiecy, a moze lat, poczuli na twarzach dotyk powietrza. Oddychali gleboko, krecac glowami i upajajac sie pieknem swiata, jaki dotychczas ogladali jedynie przez otwory w maskach. Rya, Ile i Cil byli mlodymi mezczyznami, ponizej dwudziestu pieciu lat. Ich twarze, zupelnie biale, poza ciemnymi kregami wokol oczu i ust, pokrywaly czerwone pregi, wrzody i ropnie, ktore - choc pielegnowane przez xeteskianskich uzdrowicieli, by zapobiec powazniejszej infekcji - nigdy nie zdolaly sie do konca zagoic. Teraz bylo to mozliwe i mloda, przystojna twarz Cila, z duzymi, zielonymi oczami i regularnymi rysami, byla powazna strata dla kobiet Balai. Bezimienny usmiechnal sie do siebie. Przynajmniej po powrocie bedzie jednego konkurenta mniej. Nie potrzebowali slow, by wyrazic swe uczucia. Ich spojrzenia mowily wiecej niz najdluzszy tekst w bibliotece Xetesku. Bezimienny, a moze raczej Sol, podszedl do nich i mocno uscisnal kazdego. Tak dlugo, jak pozostawali w wymiarze smokow, byli wolnymi ludzmi. Spojrzal gleboko w oczy Cila i dostrzegl w nich nadzieje kazdego Protektora. -Pewnego dnia wszyscy staniemy sie wolni, a wy bedziecie mogli powrocic, tak jak teraz, bez masek. Nasze bractwo nie zostanie zapomniane i choc odzyskamy wlasne dusze, nigdy nie zostaniemy rozdzieleni. Wierzcie mi, nadal was wyczuwam. Cil skinal glowa. -Musisz juz isc. My dolaczymy do drugiej linii obrony naziemnej, razem z Vestari. -Powodzenia - powiedzial Bezimienny. -I wam, Krucy. Bezimienny pobiegl do miejsca, gdzie Krucy czekali obok smokow majacych ich zaniesc do szczeliny. Kazdy stal w cieniu olbrzymiego cielska, spogladajac na szyje i glowy podniesione dumnie, wysoko. Ilkar i Hirad mieli zasiasc u podstawy karku Sha-Kaana, wojownik za magiem, tak by trzymac go, kiedy zaklecie pochlonie cala jego uwage. Bezimienny i Denser mieli poleciec na Nos-Kaanie, a Thraun mial podtrzymywac Erienne na szyi Hyn-Kaana. -Gotowy? - zapytal Hirad. -Tak - Bezimienny zerknal jeszcze na swych wolnych braci. - Mamy jeszcze sporo do zrobienia na Balai. Ruszajmy. Wczesniej odbyla sie goraczkowa dyskusja, jak najlepiej umocowac sie na grzbietach smokow. Sha-Kaan i Jatha wlaczyli sie do niej i w koncu wybrali dosc proste rozwiazanie. Kazdy z Krukow mial miec line owinieta w pasie, tak by nogi i ramiona pozostaly wolne do uchwytu i utrzymania rownowagi. Potem lina miala zostac zawiazania wokol dolnej czesci szyi smoka. Nie chodzilo o to, by sznur utrzymywal ich na miejscu, ale by zapobiegl upadkowi, gdyby sie zeslizgneli. Dolna czesc szyi poruszala sie najmniej, a byla wystarczajaco waska, by usiasc na niej okrakiem. Wybrzuszenia na grzbiecie powinny zapobiec upadkowi w tyl, a kiedy smok nurkowal... -...bedziemy sie musieli najzwyczajniej mocno trzymac - powiedzial Hirad. - Dobrze. Pamietajcie, ze komunikacja bedzie bardzo trudna. Sha-Kaan poleci na przedzie grupy, a pozostale smoki musza sie trzymac tak blisko, jak to tylko mozliwe. Otrzymamy tyle smokow do oslony, ile tylko da sie odlaczyc od kordonu wokol szczeliny. Denser, sadze, ze ty powinienes przewodzic rzucaniu. Thraun, Bezimienny, wiecie, co macie robic. Nie pozwolcie magom spasc. -A jezeli bitwa zmusi nas do rozproszenia sie? - zapytala Erienne. -No coz, Ilkar mi powie, jezeli stracicie koncentracje. W takim wypadku zaczynamy od poczatku. Sha-Kaan wie, ze musi jak najszybciej polaczyc z powrotem formacje. Musimy im zaufac. Beda nas chronic, jak tylko potrafia. Co jeszcze moge powiedziec? Cokolwiek by sie dzialo, nie spadnijcie. Uscisneli sobie dlonie i poklepali sie po ramionach. Denser i Erienne pozegnali sie dlugim, namietnym pocalunkiem. A potem wszystkie trzy pary ruszyly do swoich smokow, pozwalajac Vestari przymocowac liny. Kiedy wspinali sie na lezace plasko na ziemi szyje, Hirad czul gniew plynacy z umyslow smokow. -To okropnie niewygodne - warknal Sha-Kaan. -Tak - zgodzil sie Hirad. - I nie tylko dla was. Usadowil sie za Ilkarem, obejmujac nogami szeroka szyje i czujac, jak luski wbijaja mu sie w spodnie. Przypominalo to ujezdzanie byka. -Po tym wszystkim nie bede juz mial dzieci - mruknal barbarzynca. -Nie rozumiem - zdziwil sie Sha-Kaan. -Niewazne - odparl Hirad. Ilkar odwrocil sie do niego i pokrecil glowa. -Jestes nieprawdopodobny - powiedzial. -Przerazony, Ilk. Po prostu przerazony. Vestari zawiazali liny pod szyjami smokow, wykorzystujac kosciste narosle i luski jako punkty zaczepienia. Hirad mogl sie poruszyc, ale lina byla za krotka, by pozwolic mu spasc. Druga petla znajdowala sie z przodu, tak by mial sie czego trzymac. Siedzac juz na Sha-Kaanie, poczul na nowo olbrzymia potege smoka. Powietrze strumieniem przeplywalo przez szyje az do ogromnych pluc, miesnie prezyly sie i rozluznialy pod luska, a szum pracy gigantycznych organow wewnetrznych smoka powodowal wibracje lap i korpusu. Za soba widzial wygiety luk grzbietu Sha-Kaana zaslaniajacy wszelki widok. Nie mogl nawet dostrzec ogona. A tuz pod stopami barbarzyncy z ciala Kaana wyrastaly wielkie skrzydla. Poruszaly sie nieznacznie, uderzajac o masywny tors. Sha-Kaan byl latajaca gora, a Hirad przywiazana do niej mrowka. Postanowil nie myslec o tym wiecej. -Czyj to byl pomysl? - mruknal pod nosem. Spojrzal na Bezimiennego, jak blady i milczacy siedzial przymocowany do szyi swojego smoka. - Hej, Bezimienny! - zawolal. -Nic, co powiesz, nie polepszy tej sytuacji - odburknal potezny wojownik. -Nie moge sie doczekac chwili, kiedy uscisne ci dlon na Balai - powiedzial Hirad. -Jak idzie to powiedzenie? - odparl Bezimienny, a na jego twarzy przez ulamek sekundy zagoscil usmiech. - Do zobaczenia po drugiej stronie! -Hiradzie Coldheart. -Tak, Wielki Kaanie? -Czy ty i Krucy jestescie gotowi? Hirad wzial gleboki oddech. -Tak. Jestesmy. -Wiec pozwol, bym przedstawil cie niebiosom - ogluszajacy ryk Sha-Kaana zburzyl dotychczasowa cisze legowisk. Odpowiedzialy mu okrzyki Vestari, stojacych na skalnych scianach, gotowych do wyruszenia na rowniny, a takze ryki calego Miotu, kiedy chmara olbrzymich Kaan uniosla sie w powietrze. Sha-Kaan wstal, powodujac, ze zoladek Hirada skurczyl sie do rozmiarow pestki. Ogromne skrzydla smoka rozwinely sie z szumem przypominajacym fale oceanu uderzajaca o kamienisty brzeg. Hirad chwycil bark Ilkara, czujac, jak dlon elfa zaciska sie na jego wlasnej. Poteznym uderzeniem skrzydel Sha-Kaan wzbil sie w powietrze. * * * Baronowie Blackthorne i Gresse stali przy jednym z najdalej wysunietych ognisk, podczas gdy swit stopniowo rozjasnial niebo Balai. Chmury nadal sprawialy, ze panowal polmrok, ale mogli juz dostrzec sylwetki przesuwajacych sie Wesmenow. Po przetransportowaniu rannych do kryjowki schowanej gleboko posrod skal, na polnocny zachod od obozu, kawaleria Darricka zajela sie siodlaniem koni i sprawianiem wrazenia o wiele liczniejszej, niz byla w istocie.-Czules kiedys, ze cos cie omija, Blackthorne? - zapytal Gresse, upijajac lyk kawy majacej zaradzic porannemu chlodowi. -Przyznam, ze wypelnialem juz bardziej ekscytujace rozkazy - zgodzil sie baron. - Ale mysle, ze Darrick mial racje. Jestem juz za stary, zeby biegac po nocy. -Jak myslisz, co zrobia? -Wesmeni? -Tak. Poczekaja czy zaatakuja? Blackthorne podrapal sie po nienagannie wypielegnowanej brodzie. -Coz, juz za pozno, by dolaczyli dzisiaj do bitwy o dom Septerna, wiec na ich miejscu dopilnowalbym, bysmy zostali zniszczeni, a dopiero potem ruszylbym na pomoc towarzyszom. -Wiec moze i my powinnismy osiodlac konie - zaproponowal Gresse. Blackthorne skinal glowa. -Tak, ale nie sadze, by chcieli nas scigac. Musimy pozostac widoczni, ale poza zasiegiem strzal. Wesmeni znajdowali sie jakies sto piecdziesiat metrow od nich, rozciagnieci od skal az do lasu. I choc widac bylo zaledwie trzystu, Blackthorne nie mial watpliwosci, ze reszta armii byla niedaleko. Czy Darrickowi udalo sie przedostac? Musial w to wierzyc. Wesmeni nie oglosili, jak dotad, zadnych alarmow i nikt z Balaian nie powrocil, by doniesc o klesce. Robilo sie coraz jasniej i zdawal sobie sprawe, ze iluzja nie mogla potrwac dlugo. Z ulga uslyszal, ze konie sa juz osiodlane i gotowe. Serce zabilo mu szybciej. Poczatek poranka zapowiadal sie emocjonujaco. Za jego plecami baron Gresse starl rose z duzego kamienia i usiadl z kolejnym kubkiem kawy w rekach. Wszyscy zolnierze i magowie byli gotowi. Przytroczono juki do siodel, a oczyszczone miecze znalazly sie w pochwach. Musieli zostawic za soba kuznie, zbrojownie i setki metrow plotna namiotow, ale nie mialo to znaczenia. Ekwipunek mozna bylo zastapic. Zolnierzy i magow Balai nie. -Gotowy do ucieczki? - zapytal Blackthorne. -Absolutnie - przytaknal Gresse. Postawil kubek na ziemi i sciagnal but, wytrzasajac z niego nieistniejacy kamyk. -Gresse, wiesz, ze nie zawaham sie zostawic cie tu na smierc? - powiedzial Blackthorne. Baron rozesmial sie. -Na wojnie kazdy spodziewa sie doswiadczyc najwiekszego strachu i napiecia w swoim zyciu. Nie chcialem, bys czul, ze cos cie omija. Blackthorne uslyszal za soba znaczace chrzakniecie oficera kawalerii. -Tak, kapitanie? - Mezczyzna, ubrany w skorzana zbroje i ciezki plaszcz, o twarzy ukrytej pod helmem, sklonil sie lekko. -Panowie, sadze, ze powinnismy byc gotowi do wyruszenia - oficer wskazal w strone glownego szlaku, ktory nagle wypelnil sie Wesmenami. Na calej linii rozbrzmiewaly niespokojne okrzyki wrogow. Choc jezyk byl obcy, dalo sie wyczuc ich zniecierpliwienie i obawe. Kawaleria nadal kontynuowala patrole, trwajace przez cala noc. Przejezdzali wokol namiotow, niby zabezpieczajac obwod, i co pol godziny wykrzykujac, ze wszystko jest w porzadku. -Gresse, zakladaj ten but - pospieszyl go Blackthorne. -Wiazanie sie zaplatalo, przyjacielu - odparl baron. -Gresse, twoje buty nie maja wiazan. Wsuwaj go natychmiast. Nasza gra dobiega konca - spojrzal na przyjaciela. Gresse zerknal w strone wrogow, a potem wepchnal stope w but i wstal, zapominajac o kawie. Wesmeni nacierali. -Kawaleria! - zawolal kapitan. - Przygotowac sie do odwrotu. Obserwujcie tyly. Powoli! -Mam pomysl - powiedzial Blackthorne, patrzac, jak jezdzcy wolno sie wycofuja, a Wesmeni ostroznie posuwaja sie naprzod. - Zbierz ludzi w zwarta grupe. Niech zachowaja dystans i okryja sie Pancerzami-Ochrony. Chce pomowic z dowodca Wesmenow. -Na bogow, a po co? - zapytal Gresse. -Zaufaj mi, dobrze? Gresse wzruszyl ramionami. Kapitan wydal kawalerii nowe rozkazy. * * * Hirad zwymiotowal cala zawartosc zoladka na dlugo przed tym, jak Sha-Kaan wyrownal lot, kierujac sie prosto na szczeline. Pedzili tak szybko, ze podroz miala zajac zaledwie godzine. Nos i Hyn-Kaan tuz za nimi, a reszta Miotu albo okrazala juz brame, albo byla w drodze.Potezny ryk wiatru omiatajacego mu twarz rozbrzmiewal w uszach, sprawiajac, ze niemal stracil czucie. Minelo duzo czasu, zanim zdolal otworzyc oczy, nie mruzac ich. Ziemia pod nimi zdawala sie byc niewyobrazalnie daleko. Jego zamglony wzrok dostrzegal jedynie kolorowe plamy migajace w dole. Liczne zwroty i zakrety Sha-Kaana sprawily, ze nie mial pojecia, gdzie znajdowaly sie legowiska. Jedynie ogromny ksztalt szczeliny dawal mu jakies poczucie kierunku, ale nawet ja zakrywaly chmury, ktore - jak wiedzial - stanowily powazny problem dla Kaan. Poczul, jak cieplo wypelnia mu zdezorientowany umysl. Sha-Kaan byl w jego srodku. Spowolnil mu tetno i uspokoil krazaca w zylach krew. -Spokojnie, Hiradzie Coldheart. Nie pozwole ci spasc. -To milo z twojej strony - wymamrotal Hirad. Poczul impuls radosci, a zaraz potem powagi. -Wrogowie moga kryc sie za chmurami. Musimy byc ostrozni. Siedzacy z przodu Ilkar odwrocil sie z twarza ozywiona i pelna ekscytacji lotem. Tylko ze on, gdyby spadl, zdazylby rzucic Skrzydla-Cienia, nim uderzylby o ziemie. -Jak tam, Hirad? - zawolal, odchylajac sie do tylu najdalej, jak mogl. Barbarzynca pokrecil tylko glowa i mocniej chwycil line, ktora Vestari zawiazali wokol szyi Sha-Kaana. - Swietnie ci idzie! - pocieszyl go elf. -Jakos tego nie czuje! - odkrzyknal. Zerknal za siebie i zobaczyl, ze dwa pozostale smoki leca w zwartej formacji. Denser pomachal do niego, ale Bezimienny nie widzial Hirada. Siedzial z pochylona glowa, sciskajac line tak samo mocno, jak i barbarzynca. Hirad odwrocil sie i znow spojrzal przed siebie. Zauwazyl, ze smoki okrazajace powoli szczeline zmieniaja szyk. Uslyszal odlegle okrzyki i zobaczyl, jak Kaan lacza sie w trojki i odlatuja. Podazyl za nimi wzrokiem. To, co ujrzal, sprawilo, ze zadrzal. W ich strone zblizaly sie setki czarnych punkcikow, ktore jeden po drugim okazywaly sie byc nieprzyjaciolmi. Sha-Kaan ryknal i przyspieszyl ruchy skrzydel. Jego ryk spowodowal wibracje, ktora barbarzynca poczul we wszystkich kosciach. -Trzymaj sie, Hiradzie Coldheart. Wkrotce sie zacznie. Sha-Kaan mknal przez niebo, a huk bijacych powietrze skrzydel dudnil w uszach Hirada. Nogi bolaly go od ciaglego sciskania szyi smoka, a dlonie, mimo rekawic, mial skostniale. Sciskaly line sztywno niczym rece trupa. Modlil sie tylko, by udalo mu sie wyprostowac palce i przytrzymac Ilkara, kiedy nadejdzie czas. * * * Utracili spojnosc. Informacje krazyly w ich umyslach z ta sama szybkoscia co poprzedniego dnia, ale z jakiegos powodu mysli nie zmienialy sie od razu w odpowiednie dzialania. Jakby sie wahali. A to kosztowalo ich zycie.Przez godzine, jaka minela od switu, Aeb slyszal, jak pada dwa razy tyle jego braci, co w ciagu calego wczorajszego dnia. Sam mial gleboka rane na jednym ramieniu, co czynilo topor niemal bezuzytecznym i powodowalo, ze reka z mieczem musiala pracowac dwa razy ciezej, by choc utrzymac go przy zyciu. Wesmeni wyczuli to. Napierali ze wszystkich stron i gdzieniegdzie w zwartej linii zaczely pojawiac sie pierwsze pekniecia, bowiem ci, ktorzy zajmowali miejsce ciezko rannych i zabitych braci, sami odniesli juz wczesniej obrazenia. Myslcie i dzialajcie. Odrzuccie wahanie. Aeb poslal niecierpliwa mysl, choc wiedzial, ze oto staneli oko w oko z prawda. Bez Wybranego, zespalajacego ich w jednosc, nie mogli zachowac tej sily i determinacji, ktora byla zrodlem ich nadludzkiej skutecznosci i zdobyla im reputacje niepokonanych wojownikow. Nadal pieciu Wesmenow ginelo za kazdego zabitego Protektora, ale nawet taki stosunek oznaczal, ze dom zostanie zdobyty, nim skonczy sie popoludnie. W chwili, gdy w obozie Wesmenow wybuchl pierwszy pozar, Aeb zmagal sie z nie znanym mu dotad pojeciem kleski. * * * Magowie Darricka rozpoczeli zaciekly atak na rezerwy Wesmenow. Jednoczesnie uderzyl Izack. Balaianie biegli posrod plonacych wozow, namiotow i drewnianych barykad, podczas gdy Wesmeni gineli od ich magii i mieczy, rozpaczliwie probujac zrozumiec, co sie dzieje. Nad glowa Darricka przelecialy Kule-Plomieni, Piekielny-Ogien spadl swiszczacym strumieniem z mokrego nieba, a Grad-Zniszczenia przeoral szeregi wroga ostrymi krawedziami, tnac i lamiac tysiace kosci.-Centurie, rozlaczenie! - zawolal Darrick, a kapitanowie poniesli jego rozkaz do calej armii. Atakujacy rozdzielili sie wedlug wyznaczonych linii, rozbiegajac sie po pelnym chaosu i zamieszania obozie. General poprowadzil swoje oslabione juz nieco dwie centurie prosto na pospiesznie formujaca sie linie obrony, wycinajac bezbronnych i zwierajac sie w pojedynkach z tymi, ktorzy szybciej siegali po miecze i topory. Po drugiej stronie pola bitwy, za domem Septerna, eksplozja za eksplozja swiadczyly, ze Izack zalewa ogniem pozycje Wesmenow. Darrick cial mieczem na wysokosci pasa, rozrabujac brzuch przeciwnika az po kregoslup. Wesmen padl, z szoku nie wydawszy nawet krzyku. -Dalej, rozbijcie te linie! - wrzasnal Darrick. Jego ludzie natarli ze wszystkich stron, walczac szybciej, mocniej i z wieksza zaciekloscia niz kiedykolwiek w zyciu. Krew pryskala w powietrze, kwasny dym mieszal sie z zapachem spalonych ubran, kawalki drewna i cial lataly posrod deszczu, a wrzaski rannych, ryk atakujacych i rozpaczliwe krzyki obroncow tworzyly w uszach Darricka sciane dzwieku. Czul, jak ogarnia go bitewny zapal. Odbil cios topora wymierzony w piers, odepchnal przeciwnika i wbil miecz prosto w jego serce. Wesmen zwinal sie. Darrick kopniakiem odrzucil cialo na bok i ruszyl naprzod. Dalej przed soba dostrzegl szereg Wesmenow atakujacych Protektorow. Zamierzal dotrzec do nich, chocby miala byc to ostatnia rzecz, jaka zrobi. * * * Senedai rozgladal sie dokola kompletnie zdezorientowany. Sto metrow dalej, jego namiot stanal w plomieniach, a druga linia wojownikow zwarla sie z przeciwnikiem, ktory powinien dawno lezec martwy na polu bitwy gdzies daleko stad. Stojac nad przepascia bezradnosci, przywolal do siebie kapitana.-Na duchy, co sie dzieje? -Balaianie przypuscili niespodziewany atak, panie. Na dwoch frontach. -To widze! - warknal Senedai, lapiac kapitana za futrzany kaftan i przyciagajac go do siebie. - Powiedz mi, ze ich powstrzymamy! Musze zdobyc ten cholerny dom do poludnia. -Powstrzymamy ich... Kolejna seria eksplozji, tym razem po drugiej stronie ruin. -Co sie tu dzieje! - wrzasnal Senedai, wznoszac glowe do nieba. Spojrzal na kapitana. - Jezeli choc jeden z tych sukinsynow przybiegnie tu, by mnie zaatakowac, osobiscie wyrwe ci serce i zjem je. Zatrzymaj ich - wyciagnal topor i zaczal przepychac sie przez szeregi wojownikow. - Walczcie, psy! Walczcie! Nie zniose porazki - mezczyzna przed nim padl i Senedai znalazl sie twarza w twarz z wojownikiem w czarnej masce. Reka z toporem wisiala bezwladnie, ale jego miecz poruszal sie z nadludzka szybkoscia. - Nie zniose porazki. Drzacymi dlonmi wzniosl topor i uderzyl z gory. Miecz z latwoscia zablokowal jego cios. Jakby znikad pojawilo sie ostrze wrogiego topora. Odskoczyl, ale krawedz broni swisnela mu kolo nosa. Miecz spadl ponownie, jednak tym razem byl przygotowany. Sparowal cios toporem i uderzyl glowa okryta helmem. Poczul jak kolec wbija sie w piers przeciwnika. Wojownik w masce cofnal sie o krok i czubek helmu wyszedl z ciala. Trysnela krew. Senedai usmiechnal sie i uniosl topor do smiertelnego ciosu. Nagle poczul straszliwy bol w boku. Spojrzal w dol i zobaczyl miecz przeciwnika zatopiony w swoich zebrach. Nie widzial tego ciosu. Nawet nie rozwazal takiej mozliwosci, przeciez przed chwila dotkliwie ranil wojownika. A jednak to on teraz umieral. Topor wysunal sie z bezwladnych palcow lorda Senedai. Padajac na ziemie, jakby w zwolnionym tempie, slyszal, jak jego wspolplemiency wznosza triumfalny ryk, z calych sil wykrzykujac imie: Tessaya! * * * Powinni byli uciec wiele dni temu, ale dusze naukowcow zatrzymaly ich na miejscu. Od dawna juz nie musieli mierzyc cienia, ale nadal to robili, znaczac jego pospieszny ruch ku obrzezom miasta i zapisujac wyniki dla potomnosci, na wypadek, gdyby ich dzienniki mialy przetrwac.Jayash spojrzal na ohydna czarnobrazowa mase okrywajaca Parve nieustajacym mrokiem. Z chmur otaczajacych jej krawedz lal deszcz, jakiego nigdy wczesniej nie widzial i nie odczul. Wewnatrz szczeliny szalaly blyskawice. Gdzies daleko potezny piorun uderzyl o ziemie, wstrzasajac okolica. Podobne wyladowania zdarzaly sie coraz czesciej. Ale nie mialo to wiekszego znaczenia. Albowiem dzis byl dzien, kiedy to wszystko zaczynalo sie konczyc. Dzis cien w poludnie mial zakryc Parve calkowicie. Bylo jasne, ze Krukom sie nie udalo. Zadna pomoc nie nadejdzie, a szczelina bedzie dalej pozerac niebo. I tak stali wszyscy na centralnym placu miasta, ze wzrokiem wbitym w ciemna plame nad ich glowami. Zblizalo sie poludnie i cienie zaczynaly sie wydluzac. Czekali cierpliwie. Nie pozostalo juz nic, co mogliby zrobic. Jedynie umrzec. Czekali na smoki. ROZDZIAL 37 Hirad wyczul rosnace napiecie Sha-Kaana, kiedy zblizali sie do centrum konfliktu. Wielki Kaan rozpaczliwie pragnal wlaczyc sie do bitwy, ale wiedzial, ze nie moze. Pozostale dwa smoki, Nos i Hyn, dogonily ich i cala trojka leciala teraz razem, obok siebie, zaglebiajac sie w strefe walki rozciagajaca sie na ponad tysiac metrow we wszystkich kierunkach.Nadawalo to starciu przerazajacego aspektu. Smierc mogla nadejsc z kazdej mozliwej strony. Ilkar uwazal, ze potrzebowali okolo siedmiu minut nieprzerwanej koncentracji, aby przygotowac zaklecie. Potem musieli je uwolnic tuz nad powierzchnia szczeliny, a nastepnie czekala ich szalona podroz korytarzem, w ktorym, po drodze do Balai, mogli wykorzystac poczatkowe zaklecie do spowodowania rozpadu calego konstruktu. Magowie Krukow wypracowali sposob kontrolowania procesu, ale wiazalo sie to z dodatkowym ryzykiem. Hirad zastanawial sie, czy ten kolejny rzut koscia w ogole sprawial jakas roznice. W dole zobaczyl dwa smoki splecione w walce. Miotaly w siebie ogniste oddechy, probujac jednoczesnie gryzc i drapac szponami. Nie zwazajac na nic innego, lecialy przez niebo, spadajac ku odleglej ziemi, az w koncu jednemu z nich udalo sie zadac smiertelny cios i zawrocic z powrotem ku gorze. Ten, ktory spadl, byl smokiem Kaan. -Hirad! - wrzasnal Ilkar. - Rozpoczynamy rzucanie. Trzymaj mnie prosto. Hirad przekazal wiadomosc Sha-Kaanowi. Wiedzial, ze wystarczy, by pomyslal o tym wyraznie, a smok odczyta informacje i przekaze ja dwom pozostalym Kaanom. Barbarzynca zdjal dlon z liny, ktora tak rozpaczliwie sciskal i objal Ilkara w pasie, pozostawiajac mu swobode ramion. Nie mogl pozwolic, by elf przesunal sie na bok, bo zburzyloby to jego koncentracje. Zacisnal uda mocniej na szyi smoka, czujac, jak luski wrzynaja mu sie w cialo. Skupil sie na tym, by pozostac w jak najwiekszym bezruchu. Ilkar gwaltownie zesztywnial, a potem zwiotczal. Przechylil sie do tylu i wraz z Denserem i Erienne rozpoczeli przygotowywanie zaklecia. Hirad podparl go swoim cialem, jednoczesnie spogladajac w dol i dookola nich, w poszukiwaniu mozliwych atakow. Siedzac na najwiekszym zwierzeciu, jakie w zyciu widzial, na wysokosci zapierajacej dech w piersiach, Hirad czul sie calkowicie bezbronny. Przypiety sztywno miecz byl bezuzyteczny, a on mogl w kazdej chwili stac sie celem ataku. Na niebie roilo sie od smokow. Sha, Nos i Hyn pedzily w strone szczeliny, niosac magow tworzacych konstrukt zaklecia mogacego uratowac Kaan. Sama szczelina, olbrzymia i czesciowo zakryta chmurami, byla najbardziej monumentalnym elementem otaczajacego ich krajobrazu. Brazowa masa, usiana migoczacymi rozblyskami, pozerala blekit nieba z zastraszajaca szybkoscia. Rozmieszczeni na jej powierzchni Kaan krazyli w desperackiej formacji obronnej, podczas gdy liczne patrole pilnowaly bardziej odleglych punktow bitwy, probujac powstrzymac kazdy atak, nim zagrozi on szczelinie. Bez ostrzezenia, z poteznym rykiem, Sha-Kaan zmienil kierunek, skrecajac ostro i wznoszac sie. Jednoczesnie ogromny cien przesunal sie nad nimi i pole widzenia Hirada przecial potezny Kaan. Otworzyl paszcze i plunal ogniem. Przez chwile barbarzynca nie mogl dostrzec celu, ale zaraz jego oczom ukazal sie smok, ktorego rozpoznal jako Naika. Uniknal plomieni i teraz wirujac spadal w dol. Kaan ruszyl w poscig. -To nie bedzie latwe! - krzyknal Ilkar. Gwaltowny zwrot zdekoncentrowal go kompletnie. -Zaczynamy od nowa - powiedzial Hirad, z glowa przycisnieta do czaszki elfa. Taka bliskosc znacznie ulatwiala komunikacje. Trojka Kaan niosacych Krukow przegrupowala sie, zmierzajac ponownie w kierunku szczeliny. Po dotarciu na miejsce, mieli okrazac jej obwod, az do momentu rzucenia zaklecia. Jedno i drugie latwiej bylo powiedziec, niz zrobic. Przerazenie Hirada ustapilo miejsca smiertelnej fascynacji. Czul lek, jakby w glebi duszy nie mogac do konca uwierzyc, gdzie i po co znajdowali sie Krucy. Sha-Kaan ocenial, ze w powietrzu unosilo sie ponad siedemset smokow. Wrogowie mieli potezna przewage, ale Kaan byli lepiej zorganizowani. Jednak, pomimo iz Mioty Naik, Gost i Stara nie dzialaly razem, to wszystkie walczyly przeciw nim. Sha-Kaan przelecial przez skupisko chmur i ich oczom kolejny raz ukazala sie szczelina. Cialo Ilkara ponownie zesztywnialo i zaraz zwiotczalo. Hirad trzymal go i modlil sie. Blizej szczeliny halas stal sie niewyobrazalny. Poza swistem wiatru w uszach Hirada zewszad rozbrzmiewaly pokrzykiwania smokow. Skrzydla bily powietrze, ogien znaczyl niebo, a odglosy klapiacych szczek i pazurow rozrywajacych cialo i luske byly tak samo wyrazne, jak i niebezpiecznie bliskie. Wokol nich walczyly setki smokow. Potezne cielska zderzaly sie z niesamowita brutalnoscia, wywolujac huk odbijajacy sie echem po niebie. Ich predkosc wydawala sie niewiarygodna, a jednak uskakiwaly, zialy ogniem, mijajac sie, i zawracaly blyskawicznie w powietrzu. Byly niczym ogromne zwierzece maszyny obdarzone gracja tancerzy, a niebo stanowilo ich domene. Szostka Kaan przemknela tak blisko nich, ze przez chwile wydawalo sie, iz dojdzie do zderzenia. Ich moc i rozmiary sprawily, ze Hirad skulil sie w sobie. Nie spuszczal z nich wzroku, kiedy spadly na swoje ofiary, czterech Gost lecacych prosto na szczeline. Ogien wystrzelil z dziesieciu pyskow i obie formacje rozproszyly sie, by uniknac plomieni. Jeden Gost wpadl prosto pod ogien Kaan. Jego skrzydla rozblysly na chwile, glowa zamienila sie w mase spalonej luski i runal z wyciem ku ziemi. Kaan zawrocily i przegrupowaly sie, ruszajac w poscig za dwoma Gostami. Jednak czwarty wymknal sie i Hirad poczul, jak zoladek wywraca mu sie na druga strone, kiedy zdal sobie sprawe, ze leci prosto w ich strone. Umysl Hirada automatycznie wyslal ostrzezenie, ale poczul, jak spokoj mysli Sha-Kaana lagodzi jego strach. Jednak Gost zblizal sie, bijac powietrze poteznymi, zielonymi skrzydlami, z rozwarta paszcza i oczami utkwionymi w celu. A potem umarl. Dwoch mniejszych Kaan uderzylo na niego z boku. Jeden zacisnal szczeki na jego szyi tuz ponizej lba, a drugi szponami rozerwal mu brzuch. Sha-Kaan lecial dalej, Ilkar pozostawal zatopiony w koncentracji, Hirad drzal. * * * Tessaya schwytal wrogow w pulapke. Balaianie uderzyli na slabo bronione tyly armii lorda Senedai stala i magia, dokonujac powaznych zniszczen. Jednak ich determinacja, by przebic sie do oblezonych ruin, sprawila, ze nie zwazali na to, co dzialo sie za nimi.Lord plemion Paleon, chcac byc pewnym ich pozycji, musial czekac na atak. Teraz ruszyl szybko, wysylajac czesc armii do oskrzydlenia, podczas gdy sam zamierzal poprowadzic centrum natarcia. Na lewo od niego Darrick posuwal sie szybko i sprawnie. Jedynie ten nieustraszony general i wojownik mogl pokonac taka odleglosc w ciagu nocy. Tessaya podziwial go, tak samo jak jego zdolnosci przywodcze. Czekala go jednak smierc, choc najpierw Tessaya musial zniszczyc drugi oddzial atakujacych i to zanim zacieklosc Darricka zlamie ducha wojownikow lorda Senedai. Strzelil palcami i z szeregu wojownikow wystapil trebacz z rogiem. Zabrzmial pojedynczy sygnal i Wesmeni ruszyli do bitwy. Tessaya, dzierzac topor w rece, pobiegl na czele swych wspolplemiencow, uderzajac na chwiejna tylna straz Balaian. Pierwszym ciosem prawie odrabal glowe, drugim strzaskal zebra i serce, a trzecim rozcial udo przeciwnika az do kosci. Wszyscy magowie wrogiej armii skupieni byli z przodu, totez nie musial obawiac sie ich przekletych zaklec. Parl wiec naprzod. Odbil pchniecie miecza i rabnal toporem w nastepna odslonieta czaszke. Ryknal z radosci, zagrzewajac swych ludzi do wiekszego wysilku i zamachnal sie do kolejnego uderzenia. * * * Sha-Kaan ponownie zawrocil, umykajac zorganizowanej napasci grupy Naik. Zbyt wielu Kaan musialo ich oslaniac, a za malo chronilo szczeline przed zacieklymi atakami wrogow. Hirad czul jego niepokoj tak samo, jak wyczuwal lek Ilkara.-Nie mozemy caly czas przerywac! - krzyknal elf. - Tracimy energie. Sha-Kaan musi utrzymac kurs. Potrzebujemy czasu. -Zrobi, co bedzie mogl - zapewnil Hirad chrapliwym glosem. Smok wzbil sie wyzej i zawrocil z powrotem w kierunku szczeliny. Po raz trzeci cialo Ilkara zesztywnialo, a potem zwiotczalo, po raz trzeci Hirad trzymal go z calych sil i po raz trzeci modlil sie. Sha-Kaan przebil gaszcz chmur, ignorujac toczaca sie obok walke miedzy dwojka Kaan i jednym Stara. Zwarci w chaosie bijacych skrzydel i szarpiacych szponow nie zwracali uwagi na szybkosc, z jaka spadali ku ziemi. Dwunastu Kaan wyrwalo sie z obronnego pierscienia i wydajac ostrzegawcze ryki z maksymalna predkoscia oddalalo sie od szczeliny. W sporej, ale zmniejszajacej sie gwaltownie odleglosci Hirad dostrzegl grupe co najmniej pietnastu smokow o charakterystycznym dla Miotu Naik rdzawobrazowym ubarwieniu. Bylo w ich szyku cos, co odczytal jako prawdziwe zagrozenie. Podzielili sie na trzy formacje przypominajace strzaly, w kazdej po piec smokow. Pierwsza ruszyla w gore, druga zanurkowala, trzecia zas parla naprzod, lecac prosto w centrum grupy Kaan, ktora nie mogla sobie pozwolic na podzielenie sil i walke z wszystkimi trzema jednoczesnie. Zdecydowali sie na dwie. Szesc smokow lecialo dalej naprzod, a szesc skierowalo sie w gore, pozostawiajac w spokoju trzecia grupe Naik. Ogluszajacy ryk wydarl sie z kilkunastu smoczych gardel, kiedy oddzialy zwarly sie w walce. Ogien eksplodowal na wszystkie strony, skrzydla bily powietrze, pazury blyskaly, a ogromne ciala zderzaly sie z hukiem gromu. Dwa smoki, Naik i Kaan, runely ku ziemi, pierwszy z rozerwanym na strzepy skrzydlem, drugi z paskudna rana na brzuchu. Walka trwala, ostre kly szarpaly cialo, a potezne ryki sprawialy, ze Hirad drzal. A wszystko to na tle pomaranczowej poswiaty smoczego ognia. Trzecia grupa Naik leciala dalej. Poczatkowo Hirad sadzil, ze nie zamierzaja atakowac Sha-Kaana i Krukow. Nagle zmienili kierunek. Zamiast nurkowac ku szczelinie, objeli kurs na przechwycenie trojki Kaan i ich bezbronnych pasazerow. Hirad rozgladal sie rozpaczliwie, szukajac wzrokiem kogos, kto moglby ich zatrzymac, ale wokol panowal kompletny chaos. Zlote barwy Kaan mieszaly sie z rdzawym brazem Naik, ciemna zielenia Gost i polyskujaca czerwienia smokow Stara. Byl pewien, ze nikt nie dostrzegal zblizajacych sie wrogow. Poslal mentalne ostrzezenie Sha-Kaanowi, ktory zareagowal jedynie zwiekszeniem predkosci. -Teraz albo nigdy. Dluzej sie nie utrzymamy. Gdyby dotarli na obrzeze szczeliny, pozostali czlonkowie formacji obronnej mogliby przechwycic wrogie smoki. Jednak Hirad widzial, ze nie beda w stanie uciec szybszym od nich Naikom. Spojrzal na boki. Magowie trzymali ramiona wyciagniete przed soba. Dlonie mieli zlozone, oczy zamkniete, a glowy odchylone do tylu. Rzucali zaklecie, ktore moglo zamknac szczeline i zakonczyc wojne na niebie. Wojownicy, przerazeni nie mniej niz Hirad, obejmowali ich mocno, zarowno by dodac sobie otuchy, jak i utrzymac ich w wyprostowanej pozycji. Im blizej byli szczeliny, tym blizej nich byli Naik. Slyszal ich okrzyki, smiale i pewne. Patrzyl, jak rozluzniaja nieco szyk, by pokryc plomieniem jak najwiekszy obszar. Za kilka sekund Krucy i niosacy ich Kaan mieli zamienic sie w kule ognia. Sha-Kaan popelnil straszliwy blad. Pomoc nie nadchodzila. Nad glowa Hirada rozlegl sie kolejny ryk. Spojrzal. Na lewo od nich, zza zaslony chmur wystrzelily trzy tuziny smokow. Serce przez chwile zabilo mu szybciej, ale radosc okazala sie przedwczesna. Nie byli to Kaan, ale Vereci. Zamknal oczy, czekajac na koniec, wiedzac, ze poczuje zar, ale nie chcac patrzec na plomienie. Vereci przemkneli obok trojki Kaan i spadli prosto na kompletnie zaskoczonych Naikow, rozbijajac ich szyk ogniem i uderzeniami pazurow. Smukli i szybcy jak wicher Vereci poruszali sie z niewiarygodna zrecznoscia. Jeden po drugim Naik padali ofiara przytlaczajacej liczby wrogow. Sha-Kaan ryknal triumfalnie, przyspieszajac jeszcze troche ruch skrzydel i trojka smokow blyskawicznie pokonala dystans dzielacy ich od szczeliny. Wielki Kaan nakazal obroncom odsunac sie, a potem zawrocil i zaczal krazyc. Nos i Hyn tuz za nim. Hirad uslyszal, jak Ilkar wypowiada serie niezrozumialych dla niego slow. Elf wyciagnal dlonie ku szczelinie i z krzykiem, wstrzasajacym calym cialem barbarzyncy, uwolnil zaklecie. Trzy pasma widocznej many - ciemnoniebieskie, pomaranczowe oraz zolte - pokonaly krotki dystans i zaczepily sie o brzegi szczeliny. Niczym weze wily sie i falowaly, a smoki nie przestawaly krazyc, krzyzujac pasmo z pasmem, splatajac je w cos, co wygladalo jak sznur many, ktorego koniec nadal utrzymywali magowie Krukow. Sha-Kaan ryknal. Natychmiast dobiegly ich okrzyki Nos-Kaana i Hyn-Kaana. Powietrze wokol Krukow wypelnilo sie ogluszajacym gwarem smoczych wrzaskow. -Jestes gotowy, Hirad? - zawolal Ilkar. -Na co? -Na jazde swojego zycia! - wykrzyknal Julatsanczyk. Trzy smoki, wraz z dosiadajacymi ich ludzmi, zawrocily niemalze w miejscu i zanurkowaly do wnetrza szczeliny. Hirad wrzasnal, czujac, jak korytarz niczym wir wciaga ich do srodka. Za nimi pasma many uderzaly niczym bicze o krawedzie portalu, zaczepiajac sie w miejscach, ktorych dotknely. Huk, przypominajacy grzmot odbity od sciany gor, narastal gwaltownie. Nagle Ilkar uwolnil swoje pasmo many. Rozwinelo sie blyskawicznie i zaczelo tluc o sciane korytarza, powodujac teczowe rozblyski na jego szarobrazowej powierzchni i wybijajac w nim olbrzymie otwory, zza nich wyzierala jedynie czarna pustka wypelniona zlowieszczym, wyjacym wichrem. Ilkar odwrocil sie i krzyknal cos do Hirada, ale jego glos utonal w kakofonii dzwiekow. Brazowy korytarz pekal, a za nimi krawedzie szczeliny zachodzily na siebie, tryskajac strumieniami energii rozbijajacymi sie o ciala smokow. Sha-Kaan byl spychany to w jedna to w druga strone, targany niczym ptak posrod szalejacej burzy. Hirad skulil sie, najbardziej jak mogl, sciskajac line tak mocno, ze mial wrazenie, iz zaraz peknie. Chcial krzyczec, ale szalenczy ped i opor powietrza sprawialy, ze ledwie mogl oddychac. Sha-Kaan wyrownal lot i uderzyl mocniej skrzydlami. Hirad zaryzykowal spojrzenie za siebie i ujrzal, jak czarna pustka pedzi ku nim z oszalamiajaca predkoscia. -Sha-Kaanie, szybciej! - przeslal desperacka prosbe do umyslu smoka, ale odpowiedziala mu jedynie chaotyczna platanina mysli. Wszelkie swiatlo zaczynalo gasnac, a korytarz, ktorym lecieli, przestawal istniec. Za kilka sekund miala ich pochlonac nicosc przestrzeni miedzywymiarowej. Ale kilka sekund to wiecej, niz potrzebowali. Wystrzelili jak piorun w przestrzen Balai i Sha-Kaan wykonal ostry zwrot, kierujac sie prostopadle do ogromnej plamy na niebie i nie zwalniajac ani troche. Hirad wzniosl zacisnieta piesc nad glowe i wrzasnal z radosci. Krucy powrocili. * * * Jayash zobaczyl, jak krawedzie szczeliny zaczynaja falowac, a wszelkie rozblyski w jej wnetrzu gasna. Z ciemnosci wynurzyly sie trzy smoki, skrecajac gwaltownie. Lecz on ledwie je zauwazyl. Patrzyl na szczeline, ktora rwala sie i pekala na calej powierzchni. Zlowieszcza czern zalewala tak dobrze mu znajoma brazowa plame. Jej brzegi zbiegly sie do siebie z szybkoscia, jakiej nie moglo zarejestrowac zadne ludzkie oko. Srodek zas wybrzuszyl sie i runal w dol niczym olbrzymia czarna piesc.Czul jej sile. Podmuch szarpal jego plaszczem, wznosil tumany kurzu i nawiewal mu wlosy do oczu. -O bogowie - zdolal wyszeptac. A potem ciemnosc zakryla ziemie. * * * Hirad spojrzal w dol na Parve. Srodek szczeliny spadl na miasto i zalal ziemie niewyobrazalna moca przestrzeni miedzywymiarowej. Ryczac, uderzala o budynki i wyla na otwartych przestrzeniach niczym czarny huragan pustoszacy Balaie. A potem nagle zniknela tak samo szybko, jak sie pojawila, implodujac z hukiem, ktory dzwonil im w uszach jeszcze przez pare kolejnych dni.Parva zostala doslownie zmieciona z powierzchni Balai. Nie pozostal nawet kamien swiadczacy o tym, iz kiedykolwiek istniala, jedynie stosy pokruszonych skal, pyl i pamiec wiekow. -Bogowie - wyszeptal Hirad. -Sprawiedliwy koniec - odezwal sie Ilkar. -Nie dla straznikow cienia w poludnie - pokrecil glowa barbarzynca. Ilkar milczal. Patrzyl przed siebie ponad lbem smoka. Sha-Kaan zdazyl juz zawrocic i pedzil teraz jak wiatr w strone Czarnych Szczytow. -Lecimy do domu Septerna - powiedzial, zanim Hirad zdolal zadac pytanie. - Wasi ludzie tam walcza. Wrogowie nie moga zniszczyc tego miejsca. Jest cenne dla Kaan. * * * Darrick powalil wesmenskiego wojownika poteznym ciosem w klatke piersiowa i poczul nowy przyplyw sil. Szedl naprzod, a za nim podazali zolnierze i magowie. Zaklecia padaly rzadziej, za to bardziej precyzyjnie, kladac trupem kolejne grupy bezbronnych Wesmenow. Przed soba widzial juz tych, ktorzy oblegali dom Septerna.-Armia do mnie! - zawolal i ruszyl przez otwarte pole. Wstrzas targnal ziemia, rzucajac go na kolana. Zaraz po nim nastapil kolejny. Darrick podniosl sie i spojrzal przed siebie. Walka zostala przerwana. Protektorzy szybko staneli na nogi, ale Wesmeni pozbierali sie i odbiegli. Sciany domu Septerna zaczely sie walic. Trzeci wstrzas przebiegl po ziemi i zakolysal pracownia. Popekane cegly wylecialy z murow i wpadly do glebokiej jamy w ziemi. W jej wnetrzu kotlowala sie ciemnosc, przetykana coraz rzadszymi rozblyskami. Kolumna pylu wystrzelila w powietrze, a za nia pojawil sie slup ciemnosci, ktory natychmiast ja pochlonal i z sykiem skryl sie na powrot w ziemi. Jama zamknela sie z gluchym tapnieciem. Dom Septerna przestal istniec. Wesmeni wzniesli dziki okrzyk radosci, do ktorego co chwila dolaczaly sie kolejne glosy. Topory polecialy w powietrze, wojownicy obejmowali sie, a piesn zwyciestwa wyrwala sie z tysiecy gardel. Darrick podniosl reke i jego ludzie zatrzymali sie. W milczeniu przygladal sie, jak Protektorzy, ze schowana juz bronia, zbieraja maski poleglych i odchodza, omijajac rozrzucone wokol ciala. Wesmeni tez to widzieli i cofneli sie, pozwalajac im przejsc, jakby wyczuli, ze cos sie skonczylo. A moze po prostu cieszyli sie, ze nie musza juz walczyc z zamaskowanymi zabojcami. Odglos piesni stopniowo cichl i coraz wiecej Wesmenow gromadzilo sie po jednej stronie pustego teraz pola bitwy wokol ruin. Walka sie nie skonczyla. Zwyciestwo nie nalezalo jeszcze do nich. Darrick i jego armia ciagle tu byli, choc na razie sie nie ruszali. Obie strony obserwowaly sie uwaznie. Nagle szeregi Wesmenow rozsunely sie, by przepuscic mezczyzne, ktory wyszedl i stanal na czele armii. Tessaya. -Generale Darrick! - zawolal. -Lordzie Tessayo! - odkrzyknal Darrick z odleglosci okolo stu metrow, jakie dzielily teraz obie armie. Wszyscy pozostali przy zyciu Wesmeni dolaczyli juz do swych towarzyszy. Mieli nad nim miazdzaca przewage, ale przynajmniej nie byl otoczony. -Moze powinnismy znowu sie spotkac. Omowic twoja kapitulacje. -Nie sadze - odparl Darrick, a jego ludzie poparli ta odpowiedz radosnymi okrzykami. - W koncu nie uwierzyles mi poprzednim razem, a ja uwazam sie za czlowieka honoru. Wskazal na zachod, daleko za Czarnymi Szczytami, gdzie szczelina wisiala na niebie niczym zlowieszczy, dodatkowy ksiezyc. -Widzisz, Tessayo, Krucy probowali ocalic nas wszystkich i niech mnie pieklo pochlonie, jezeli pozwole by wrocili na ziemie rzadzona przez ciebie. -Odwazne slowa jak na czlowieka w tak trudnej sytuacji - powiedzial Tessaya. - Na waszym miejscu nie wysuwalbym zadnych zadan. Nawet wasi najlepsi wojownicy sie poddali - wskazal na odchodzacych do Xetesku Protektorow, ktorzy dokladnie w tej samej chwili zatrzymali sie i utkwili wzrok w niebie. Tessaya wzruszyl ramionami. - A poza tym jak, jesli wolno zapytac, twoi Krucy mieliby tu powrocic? Brama do waszych sprzymierzencow zostala przeciez zniszczona. Nagle gdzies daleko zabrzmial niesamowity, zupelnie obcy dzwiek. Darrick slyszal go juz wczesniej, ale tym razem modlil sie, by nie oznaczal przybycia wrogow. -Sa sposoby, lordzie Tessayo. Protektorzy nie poruszyli sie. Oczy, ukryte pod maskami, przeszukiwaly niebo. Na horyzoncie pojawily sie trzy ciemne punkty i zblizaly sie niewiarygodnie szybko. -Sadze, ze wlasnie wracaja - dodal Darrick. -A co to zmienia? - odparl Tessaya. - Spotkajmy sie na srodku pola i ustalmy warunki kapitulacji. Jezeli odmowisz, wytluke was do ostatniego czlowieka. -Moze i Krucy niczego nie zmienia. Ale ich sprzymierzency moga - odwrocil sie do stojacego najblizej kapitana. - Bogowie, obym sie nie mylil. Leca tu smoki. Modlcie sie, aby byli z nimi Krucy albo wszyscy jestesmy juz martwi. Ruszyl powoli w strone czekajacego Tessayi. Spotkali sie posrodku ziemi niczyjej pomiedzy swymi armiami. Obaj sklonili glowy na znak szacunku, zachowujac stosowny dystans. -Dosc skomplikowana sytuacja, prawda? - zauwazyl Tessaya z aroganckim wyrazem twarzy. -Niezbyt - odpowiedzial Darrick. - Twoje armie najechaly nasze ziemie, powstrzymywalismy cie na kazdym kroku, a teraz bardzo chcesz naszej kapitulacji, zeby ulatwic sobie dalsze dzialania, ktore w przeciwnym razie beda mocno utrudnione. Tessaya zlozyl rece na piersi. Darrick widzial krew wysychajaca na jego przedramionach i futrzanym kaftanie. -Ciekawy poglad, zwlaszcza biorac pod uwage, ze jest was zdecydowanie za malo i nie zostaly wam juz zadne atuty. W moich rekach znajduje sie wiele istnien i nie zawaham sie ich zmiazdzyc. Darrick rzucil szybkie spojrzenie na prawo. Ciemne punkty powiekszaly sie szybko. Nie musial juz zbyt dlugo blefowac. -Dobrze - pochylil lekko glowe. - Okresl warunki. Przedstaw mi swoja wersje honorowej kapitulacji. Tessaya rozesmial sie. Wiatr rozwiewal mu wlosy. Kiedy otworzyl usta, by przemowic, deszcz nagle przestal padac. Rozlozyl szeroko rece. -Nawet niebo oczekuje moich slow. Nie chce zadnych wiecej walk. Wszyscy, ktorzy stoja za toba, zloza bron i oddadza sie w rece moich kapitanow. Beda tu przetrzymywani, dopoki nie znajde im zajecia. Ty wyruszysz z moja zwycieska armia do Koriny, gdzie wynegocjujesz dla mnie poddanie miasta. Twoi zolnierze, podobnie jak i ty, beda dobrze traktowani. Po trzecie... Fala niepokoju przebiegla posrod szeregow Wesmenow i Balaian. Tessaya zerknal na nich i zmarszczyl brwi. Teraz Darrick zrobil arogancka mine. -Przykro mi, lordzie, ale te warunki, podobnie jak wszystkie inne, sa nie do przyjecia. - Serce walilo mu w piersi i jeszcze raz modlil sie w duchu, zeby nadlatujace smoki okazaly sie Kaanami. -Nie mozesz... -Milcz! - zagrzmial Darrick, a sila jego glosu porazila Tessaye, ktory wyraznie zadrzal. - Podwazyles moje slowo, Wesmenie, i zaraz pozalujesz tej decyzji. Pytales, skad nadejda Krucy. Obroc sie w lewo i spojrz na niebo. Tam znajdziesz odpowiedz. Samemu nie patrzac, wskazal palcem kierunek i zobaczyl, ze Tessaya obraca sie, jakby wbrew wlasnej woli. Patrzyl, jak lord Wesmenow blednie i otwiera usta z przerazenia. Wokol nich niepokoj zamienil sie w okrzyki pelne strachu i rozpaczy. Po obu stronach ludzie rzucali sie do ucieczki. Balaianscy dowodcy wolali o spokoj, podczas gdy ich wesmenscy odpowiednicy popedzili za swoimi podwladnymi. Sam Tessaya nie spanikowal. Cofnal sie jedynie na miejsce, gdzie wczesniej stali jego wojownicy. Darrick w koncu odwazyl sie spojrzec. Zobaczyl, jak smoki zmniejszaja pulap, nadal jednak przyblizajac sie z niesamowita predkoscia. A ciemne plamy na ich szyjach, wyraznie odznaczajace sie od promieniscie zlotych lusek, rozwialy jego wszelkie watpliwosci. Otworzyl usta i wybuchnal donosnym smiechem. * * * Wesmeni posylali w ich strone grad strzal, urzadzali pozorowane ataki i wysmiewali sie z tchorzostwa Balaian. Ale kawaleria czterech kolegiow, z Blackthorne'em i Gresse'm na czele, trwala na pozycji, wiedzac, ze w kazdej chwili moga wymanewrowac wroga i uciec.W koncu jednak, zgodnie z przewidywaniami Blackthorne'a, wesmenski dowodca poddal sie ciekawosci i dzierzac bialo-czerwona flage zawieszenia broni wyszedl sam przed szereg swoich ludzi. Blackthorne i Gresse wyjechali mu na spotkanie. Rozmowa byla krotka. -Jestem Adesellere. Chcialbym znac wasze imiona. -Blackthorne i Gresse, baronowie. -Gdzie jest reszta waszych sil? Dopiero wtedy Gresse zrozumial wybieg Blackthorne'a i dlaczego Wesmeni po prostu nie zaatakowali, by zmusic kawalerie do ucieczki. -No coz - przemowil Blackthorne plynnym, plemiennym Wes. - Mozliwe, ze sa ukryci w tym obozie i czekaja, az zaatakujecie. Mogli tez wymaszerowac stad noca, na polnoc, przez skaly, aby walczyc z armia lorda Senedai. -Mozecie to sprawdzic, szturmujac oboz, i tak wiecie, ze wam uciekniemy. Ale wtedy mozecie tez zginac. Albo ruszajcie do domu Septerna. Powinniscie dotrzec o zmroku. Wiec jak bedzie? Ja wiem, co bym wybral. Wiatr szarpal plotnem namiotow. Nadal padalo. Adesellere popatrzyl na rzedy namiotow za plecami baronow. Wygladaly spokojnie, ale mogly tez okazac sie ich zguba. -Nie mozecie powstrzymywac naszego marszu w nieskonczonosc - powiedzial Adesellere. A potem odwrocil sie i zabral wojownikow z pola. Pol godziny pozniej Blackthorne i kawalerzysci nadal siedzieli na koniach. Wyslani na rekonesans zwiadowcy powrocili z informacja, ze Wesmeni rzeczywiscie wyruszyli na wschod i posuwali sie szybkim tempem. -No coz, przyjaciele - zdecydowal Blackthorne. - Sadze, ze nadszedl czas, by zatroszczyc sie o naszych rannych. Tutaj bedzie im o wiele wygodniej. Zawrocil konia, a kawaleria ruszyla za nim. To wtedy podniosly sie krzyki. Trzy ogromne sylwetki wylonily sie z cienia nad Czarnymi Szczytami, z niesamowita predkoscia zmierzajac w ich strone. Gresse juz chcial zapytac jednego z elfow, co to jest, ale zrozumial, ze dla wszystkich bylo to jasne. -Z koni! Z koni! - ryknal kapitan. Wierzchowce, ktore wyczuly zblizajace sie straszliwe niebezpieczenstwo, zaczely wierzgac i stawac deba. Kawalerzysci natychmiast wykonali rozkaz dowodcy, a konie, pozbawione ludzkiej kontroli, rzucily sie do ucieczki, rozbiegajac sie na wszystkie strony, jak najdalej od mknacego po niebie zagrozenia. -Bogowie - szepnal Gresse, czujac, jak serce podchodzi mu do gardla. Czolo, dlonie i plecy zrosil mu zimny pot. Oddychal plytko, nierowno. Nie mogl sie ruszyc. Podobnie jak stojacy tuz obok Blackthorne. Smoki zblizaly sie, a ich zlote ciala blyszczaly w mokrym od deszczu powietrzu. Schodzily nizej, coraz nizej, a jeden z nich wydal krotki ryk, kiedy przemknely z szumem nad ich glowami. Gresse odwrocil sie gwaltownie, niemal tracac rownowage. Przysiaglby, ze gdy ich mijaly, slyszal smiech. Kiedy smoki zniknely za linia wzgorz, poczul lodowaty dreszcz i odwrocil sie do Blackthorne'a. Baron usmiechnal sie szeroko i drzaca dlonia poklepal Gresse'a po ramieniu. -Co? -Nie widziales ich? - zapytal Blackthorne, wskazujac kierunek, w ktorym odlecialy smoki. -Czy ich widzialem? Cholernie trudno bylo ich przeoczyc. Prawie zasralem spodnie. -Nie. - Blackthorne nie mogl juz wytrzymac i wybuchnal smiechem. - Na nich. Och, moj kochany Gresse, udalo sie! Na tych smokach byli Krucy. -Jestes... - Gresse odwrocil sie, ale smoki juz dawno zniknely. Poczul, jak przepelnia go ulga. -Panowie? - to byl dowodca kawalerii. Nie mial juz helmu i choc nadal byl blady, usmiechal sie. W rekach trzymal niewielki, ozdobny kuferek. -Tak, kapitanie? - Blackthorne odwrocil sie. -Pomyslalem, ze razem moglibysmy zrobic z tego jakis uzytek. Otworzyl kuferek. Wewnatrz znajdowala sie niewielka butelka nalewki winnej z Blackthorne i cztery male kieliszki. -Trzymalem to na specjalna okazje. Ta sie chyba kwalifikuje. -Moj drogi chlopcze - Gresse poczul w glowie nagla lekkosc, jakby juz sporo wypil - wlasnie uczyniles starego czlowieka bardzo szczesliwym. * * * Hirad zobaczyl stojace naprzeciw siebie armie, ale nie mogl dojrzec pracowni Septerna. Sha-Kaan zanurkowal ostro, powodujac, ze barbarzynca poczul lodowate uklucie strachu, kiedy zeslizgnal sie po smoczej szyi odrobine dalej niz bylo bezpiecznie. Widzial, gdzie Wielki Kaan zamierza wyladowac i widzieli to rowniez ci, ktorzy znajdowali sie na ziemi. Barbarzynca rozesmial sie, patrzac, jak ludzie rozbiegaja sie i slyszac ich przerazone okrzyki i bezskuteczne rozkazy, by zachowac spokoj.Sha-Kaan wyprostowal szyje, przechylil sie i wyladowal, z hukiem uderzajac nogami o twarde podloze. Hirad natychmiast wydobyl sztylet zza pasa i przecial trzymajaca go line, czujac nagle i niepohamowane pragnienie, by poczuc trawe pod stopami, niewazne, ze byla mokra od krwi. Wielki Kaan pochylil szyje i Hirad zeslizgnal sie na ziemie. Zwiotczale nogi nie zdolaly jednak utrzymac naglego ciezaru i upadl. Natychmiast wyciagnely sie pomocne ramiona i podniosly go, choc obolale miesnie ud i lydek krzyczaly o odpoczynek. Obrocil sie dokola i stanal twarza w twarz z Darrickiem. Usmiechnal sie i padli sobie w ramiona. Hirad poklepal generala po plecach. -Wiec nadal zyjesz? - powiedzial, kiedy juz zakonczyli radosne powitanie. -Ano zyje - odparl Darrick - ale swietowanie musimy odlozyc na pozniej. Na razie za tym smokiem stoi cala armia Wesmenow. Hirad smial sie, az lzy poplynely mu po policzkach. -Wybacz - rzekl wycierajac oczy - ale jesli chodzi o scislosc, to powiedzialbym, ze raczej "z tylu", a nie "za nim", na szczescie. W koncu uspokoil sie i wyprostowal. -Wojna sie skonczyla, Darrick. Musisz tylko wynegocjowac odwrot Wesmenow z powrotem za Czarne Szczyty. Jezeli sie nie zgodza, to moge zorganizowac mala demonstracje naszych sil, jesli wiesz, co mam na mysli. Darrick usmiechnal sie i poklepal go po ramieniu. -Zobacze, co da sie zrobic - i odszedl, kierujac sie w strone Wesmenow. Hirad podbiegl do Sha-Kaana, obok ktorego zgromadzila sie tez reszta Krukow obserwujacych teraz rozmowe Darricka z Tessaya. Polozyl dlon na glowie smoka. -Dziekuje ci, Wielki Kaanie. Stary smok otworzyl jedno oko i uwaznie przyjrzal sie swemu Dragonicie. -Uratowales Miot Kaan, ty i twoi Krucy. To ja powinienem ci dziekowac. -Wiec skad ten smutek? Nie wygladasz na szczesliwego. -Dom Septerna zostal zniszczony, a to dla nas wielka strata. W nim znajdowala sie brama, ktora, podobnie jak ta na waszym niebie, juz nie istnieje. Nie wiem, jak odnalezc inna. -Chyba nie do konca rozumiem - zdziwil sie Hirad. -On chce ci powiedziec, ze sa tu uwiezieni - odezwala sie Erienne. - Przynajmniej na razie. -Ale wy mozecie pomoc im wrocic do domu, prawda? - zapytal Hirad. - Za jakis czas? - utkwil wzrok w trojce magow. Pokrecili glowami, a Ilkar powiedzial cicho. -Nie wiem. Hirad odwrocil sie z powrotem do Sha-Kaana. -Wiedziales, ze moze do tego dojsc, prawda? Po to tu przyleciales, by sprawdzic, czy brama Septerna nadal dziala? -Oczywiscie - odparl Sha-Kaa - ale czym jest zycie trzech smokow wobec przyszlosci Miotu? To niewielka ofiara. Hirad nie mogl znalezc slow, by wyrazic to, co czul. -Znajdziemy sposob. Na pewno - usmiechnal sie. - W koncu jestesmy Krukami. -Czy twoja proznosc ma jakies granice? - zapytal Denser z blyskiem w oku. -Nie - odparl szczerze Hirad. Ogarnal spojrzeniem ich wszystkich. Darrick rozmawial z Tessaya, a lord Wesmenow kiwal glowa, nie spuszczajac oka z trojki Kaan. Bezimienny wymienial serdeczne usciski dloni z wszystkimi pozostalymi przy zyciu Protektorami. Denser i Erienne obejmowali sie czule, ich twarze byly radosne, a wzrok pelen milosci. Sha-Kaan podniosl glowe i bystrym spojrzeniem blekitnych oczu rozgladal sie po kraju, ktory stal sie jego nowym domem. W jego umysle triumf przeplatal sie ze smutkiem i wielka nadzieja. A Ilkar stal z rekami zlozonymi na piersiach, usmiechajac sie do siebie i z niedowierzaniem krecac glowa na mysl o tym wszystkim. Dokonali tego. Krucy. Kolejny raz. Hirad musial przyznac, ze trudno bylo to pojac. Brakowalo jedynie Thrauna. Jasnowlosy wojownik zniknal zaraz po tym, jak wyladowali. Zsunal sie z szyi smoka i odszedl po cichu. Potrzebowal samotnosci, a Hirad to rozumial. Wiedzial, ze pojawi sie, kiedy bedzie gotowy. W szeregach Balaian rozlegly sie alarmujace okrzyki. Zolnierze wskazywali palcami zniszczony oboz Wesmenow. Hirad spojrzal. -Przepusccie go - rozkazal. - Nie zrobi wam krzywdy. Thraun podbiegl spokojnie do Hirada, ktory przykucnal i poglaskal go po glowie. -Nie zrobilbym tego, gdybys byl w ludzkiej formie - usmiechnal sie smutno do wilka. - Thraun, Thraun, co ty najlepszego zrobiles? Wilk spojrzal na niego powaznie wilgotnymi slepiami o znajomych zoltych obwodkach. Wciagnal powietrze do nozdrzy, a potem warknal tak przyjaznie, ze poruszylo to Hirada do glebi. Przez chwile myslal, ze sie rozplacze. -Nie wiem, czy mnie rozumiesz, Thraun, ale zapamietaj to - mowil drzacym glosem, patrzac na zmiennoksztaltnego i zapominajac na moment o calym swiecie. - Na zawsze pozostaniesz Krukiem, a my zawsze bedziemy o tobie pamietac. Powodzenia, Thraun, teraz i zawsze. Oby twoja dusza odnalazla spokoj. - Poczul dlon na ramieniu. To byl Ilkar. Dlon zacisnela sie, ale elf nic nie powiedzial. Thraun podniosl leb i polizal twarz Hirada, a potem odwrocil sie i pobiegl. [1] W oryginale nazwa gor brzmi wlasnie "Blackthorne", co doslownie oznacza "czarne ciernie", badz "kolce" (przyp. tlum.) This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-14 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/