Ks. Mariusz Szram Wierzę, Panie, że Ty wszystko możesz! Rozważania rekolekcyjne dla środowiska akademickiego Uniwersytetu Warminsko—Mazurskiego w Olsztynie Instytut Kultury Chrześcijańskiej im. Jana Pawła II w Olsztynie Olsztyn 2003 Spis treści Wstęp Wejdź do siebie (wprowadzenie do rekolekcji) Otwórz się na Bożą miłość Powierz swoją grzeszność Bożemu miłosierdziu Walcz z tym, co oddala cię od Boga Weź Pismo Święte i czytaj Módl się tak, jakbyś sam nie mógł nic uczynić Wyrusz ku zmartwychwstaniu (podsumowanie rekolekcji) Wybrana literatura. Z dziejów Olsztyńskiego Duszpasterstwa Akademickiego. Formy działalności Tomik ten stanowi zapis wielkopostnych rozważań głoszonych dla środowiska akademickiego Olsztyna w roku 2003. Wygłosił je olsztynianin ks. dr hab. Mariusz Szram, profesor KUL, w kaplicy akademickiej św. Franciszka z Asyżu w Kortowie i w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa. Rekolekcjonista, sięgając do starożytności chrześcijańskiej, przywołał Ojców Kościoła, szczególnie św. Augustyna. Dało to możliwość obcowania z tamtym Kościołem, który jest tym samym, do którego i my dziś należymy. Prawda wiary nie starzeje się, objawia się na nowo w życiu nowych pokoleń wyznawców. Prezentowane przemyślenia rekolekcyjne przemawiają swoją mądrością i aktualnością. ks. Mirosław Hulecki Wejście do siebie (wprowadzenie do rekolekcji) Wejdź do siebie i zasiądź na skromnym zydelku otrzyj pot trudów dnia zrzuć ozdobną szatę zdejmij maskę krzywą poczuj się mały taki jaki jesteś i pooddychaj prawdą duszy bez udawania i bez pośpiechu zostań u siebie sam gdy spostrzeżesz żeś już nie sam wiedz że zmartwychwstałeś Zmartwychwstanie to nie tylko nasz powrót do życia, w co głęboko wierzymy po powstaniu z martwych Jezusa Chrystusa. Zmartwychwstanie to także trwający całe życie duchowy proces wchodzenia do siebie, czyli szukania na dnie własnej duszy bardzo intymnej prawdy o sobie i o Bogu; proces porzucania własnych słabości, czyli tego, co prowadzi do duchowej śmierci; wreszcie proces wychodzenia do ludzi już przemienionym, jakby zmartwychwstałym, promieniejącym dobrem pochodzącym od samego Boga. Jeżeli wśród studenckich zajęć i rozrywek, szczególnie w dzisiejszym pędzącym na łeb na szyję świecie, zabraknie czasu na zatrzymanie się i refleksję w ciszy, można powoli ulec duchowej śmierci. Można, jak mówił jeden z wczesnochrześcijańskich myślicieli, wracający ze studiów w Atenach, stać się okrętem przepełnionym tylko wiedzą, ale nie mądrością. W pierwszych wiekach Kościoła do powszechnych zjawisk należało uzupełnianie akademickiej edukacji pobytem na pustyni. Jako zachętę do naszego wchodzenia w głąb siebie podczas tych rekolekcji chciałbym przywołać prorocze słowa wybitnego rosyjskiego reżysera filmowego, zmarłego w 1986 r. w Paryżu, Andrieja Tarkowskiego. W wywiadzie dla szwajcarskiej prasy, udzielonym w 1983 r. mówił on m.in.: „Jeśli człowiek żyje nie znając przyczyny swego istnienia, nie wiedząc w jakim celu przyszedł na świat i dlaczego musi tu żyć kilkadziesiąt lat, to świat musiał dojść do położenia, w którym obecnie się znajdujemy. Od czasów Oświecenia człowiek zaczął przesadnie zajmować się sprawami świata materialnego, zawładnęła nim żądza wiedzy. Gdyby równocześnie ludzkość dążyła do wartości duchowych, człowiek rozwijałby się w sposób bardziej harmonijny, pod kontrolą procesu duchowego. Dzisiejsza cywilizacja znalazła się w ślepej uliczce. Ludzie, politycy stali się niewolnikami systemu, który sami stworzyli. Komputer przejął już władzę nad ludźmi. Do zatrzymania tego procesu potrzebna jest praca duchowa, na którą nie mamy już wystarczającej ilości czasu. Pozostaje jedyna nadzieja, że człowiek w tej ostatniej chwili, w której może jeszcze wyłączyć komputer, zostanie oświecony z góry. Tylko to może nas jeszcze uratować". Pragnę, aby te rekolekcje stały się próbą ratowania naszego życia duchowego, które, jak mówi Tarkowski, jest zaniedbanym skarbem zdolnym do przywrócenia w człowieku pokoju i harmonii. Będę starał się prowadzić ku sprawom najistotniejszym, ku znalezieniu na nowo własnego odniesienia do Boga, ku zrozumieniu, że tylko Chrystus może nas poprowadzić bezpiecznie drogą życia. W naszych rozważaniach będę często odwoływać się do myśli Ojców Kościoła, czyli wybitnych chrześcijan pierwszych siedmiu wieków. Na szczególnego przewodnika duchowego w tej rekolekcyjnej wędrówce wybrałem św. Augustyna, studenta z drugiej połowy IV w., który po latach, już jako biskup oraz wybitny filozof i teolog, opisał w słynnych Wyznaniach swoją młodzieńczą drogę poszukiwania Boga i prawdy. O tym, jak bardzo aktualne sąjego życiowe doświadczenia, świadczy fakt, że znany francuski aktor Gerard Depardieu czyta od pewnego czasu Wyznania i stwierdza, że strona lektury daje mu więcej niż wieloletnie wizyty u psychoanalityka. Nasze wchodzenie w głąb siebie rozpoczniemy od omówienia relacji miłości łączącej Boga i człowieka. Zastanowimy się następnie nad naszą grzesznością i nad sposobami jej przezwyciężenia. Z pomocą św. Augustyna spróbujemy przyjrzeć się tym słabościom, które mogą dotknąć zwłaszcza młodego człowieka — studenta. Zatrzymamy się wreszcie przy dwóch filarach życia duchowego: lekturze Pisma świętego i modlitwie. Poddajmy się z pokorą i wiarą Bożemu prowadzeniu. Pozwólmy działać Temu, dla którego wszystko jest możliwe. Niech towarzyszy nam w tym rekolekcyjnym czasie wyznanie starotestamentalnego męża Bożego, Hioba: „Wiem, Panie, że Ty wszystko możesz, co zamyślasz, potrafisz uczynić" (Hi 42, 2). Otwórz się na Bożą miłość W naszej świadomości funkcjonują różne obrazy Boga: Stwórcy, Sędziego, Władcy, Ojca. Zapominamy jednak często lub w ogóle nie wierzymy w to, że podstawowa i najkrótsza definicja Boga to ta, którą zostawił nam św. Jan Ewangelista: „Bóg jest miłością" (1J 4, 8). Jak zauważył trafnie św. Augustyn, „cała Biblia nie czyni nic innego, jak tylko opowiada o miłości Boga". On „kocha i nie spala się". Najpierw zupełnie bezinteresownie stworzył ludzi i obdarzył ich wolnością. Gdy nadużyliśmy tego daru, nie przestał nas miłować, ale posłał swojego własnego Syna jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy (1 J 4, 10). To niezwykłe, wręcz szalone, że Bóg przybierając ludzką postać przychodzi sam osobiście, aby szukać człowieka i okazać swoją solidarność z każdym z nas, wbrew poglądom niektórych starożytnych filozofów, dziś często odświeżanym, że bogowie zajmują odległe miejsca w zaświatach i nie interesują ich sprawy ludzkie. Jan Paweł II napisał w encyklice o miłosierdziu Bożym, że nasz Bóg jest jak ojciec i matka równocześnie. Jak dobry ojciec zapewnia bezpieczeństwo, zachęca i wymaga; wie, że czasem trzeba ukarać ze względów wychowawczych - dla naszego dobra. Jak wierna matka jest czuły i wyrozumiały, zawsze gotowy do przebaczania. W genialny sposób ilustruje tę dwojaką miłość Boga istotny, choć przez wielu nie zauważany, szczegół ze znanego obrazu Rembrandta Syn marnotrawny. Na ramionach klęczącego syna spoczywają dwie dłonie miłosiernego Ojca: jedna męska - spracowana, druga kobieca - delikatna. Wielu zapyta z niedowierzaniem: Gdzie ta miłość Boga jest widoczna dzisiaj w moim codziennym życiu? Otóż jest, trzeba tylko mieć oczy szeroko otwarte, trzeba umieć się zadziwić. O miłości Boga świadczy przede wszystkim fakt, że ja istnieję i że istnieje wokół mnie piękny świat. Pisze Jan Paweł II w Tryptyku rzymskim: Zatoka lasu zstępuje w rytmie górskich potoków Ten rytm objawia mi Ciebie, Przedwieczne Słowo. Potok się nie zdumiewa, gdy spada w dół I lasy milcząco zstępują w rytmie potoku - lecz zdumiewa się człowiek! Trzeba nauczyć się zdumiewać także z powodu codziennych zdarzeń. Każdy z pewnością przeżył już w życiu niejedną sytuację pomyślną, udaną, wyjątkową. Na takie pozytywne wydarzenia mamy zwyczaj patrzeć racjonalnymi oczyma zdrowego rozsądku. Tłumaczymy je bądź oczywistymi ziemskimi przyczynami, bądź zwykłym przypadkiem czy zrządzeniem losu. A przecież przy odrobinie dobrej woli i wiary można dostrzec obecność i działanie Boga we wszystkim: w udanej rozmowie, w zdanym egzaminie, w nieoczekiwanym spotkaniu, w wyzdrowieniu z choroby czy w pokonaniu nałogu. Ja osobiście nie uznaję przypadków, usunąłem to słowo z mojego słownika. Staram się w każdej pozytywnej sytuacji dostrzec działanie kochającego, pamiętającego o mnie Boga. Ktoś powie: A co ze sprawami trudnymi, chorobą, wypadkami, różnymi tragediami życiowymi? Co ze złem, które nawiedza nas nagle i bez przyczyny, jak na przykład wojna czy kataklizm? Jak to wszystko ma się do miłości Boga? Otóż doznawanie różnych cierpień również nie jest przypadkiem. Wiele zła w naszym życiu jest winą naszego błędnego wyboru. Kto nie dbał o swoje zdrowie nie może mieć przecież pretensji o to, że je utracił. Cierpienie może być również doświadczeniem i próbą naszej wierności Bogu, który przez różne trudne, nieoczekiwane wydarzenia uczy nas pokory, uświadamia naszą bezsilność, zachęca do zejścia z błędnej drogi. Generalnie rzecz biorąc jednak zło, które nawiedza nas w życiu, jest tajemnicą nie poddającą się racjonalnym wytłumaczeniom. Chrystus podczas swojej ziemskiej misji nie dostarczył żadnych intelektualnych argumentów usprawiedliwiających istnienie zła i cierpienia. Z drugiej strony, nie usunął ich też definitywnie z naszego obecnego życia. Uczynił jednak coś o wiele trudniejszego. Pokazał na własnym przykładzie, że cierpienie trzeba cierpliwie znosić w nadziei ostatecznego zwycięstwa. To właśnie z wyjątkowej miłości do człowieka cierpiącego, słusznie lub niesłusznie, Syn Boży wydał się w nasze ręce i dał się przybić do krzyża. Jego niewinne cierpienie z miłości zamyka w sobie całe cierpienie świata. Aby w sytuacji trudnej nie zwątpić w istnienie i miłość Boga, trzeba więc spoglądać na krzyż. Szczególnie na taki krzyż, jaki można oglądać w bazylice w Świętej Lipce na jednym z obrazów ofiarowanych przez króla Jana III Sobieskiego jako wotum po zwycięstwie pod Wiedniem. Jest to wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa triumfującego, który wznosi ręce i pogodną twarz ku niebu w nadziei rychłego zmartwychwstania. Gdy dotyka nas bolesne doświadczenie, warto też posłuchać rady św. Grzegorza Wielkiego, papieża z końca VI wieku. Dawał on za przykład Hioba, starotestamentalnego starca, który utracił wszystko, ale pozostał wierny Bogu. Zalecał, aby tak jak Hiob, w momentach trudnych przypominać sobie chwile radosne, w których działanie Boga i Jego miłość do nas były widoczne jak na dłoni i nie podlegały dyskusji. Trzeba wówczas powiedzieć sobie: „To cierpienie przejdzie, to tylko czas próby". To, co powiedziałem dotąd o miłości Boga do człowieka, można streścić w jednym pięknym zdaniu św. Pawła, które warto ciągle sobie powtarzać: „On umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie" (Ga 2, 20). Taka miłość nie może pozostać bez odpowiedzi. Ona przyzywa naszej miłości. Jak ją odwzajemnić? Co czynić i w jaki sposób czynić, by pozostać w więzach miłości z Bogiem, by nie przejść przez życie obok Jego niezwykłej propozycji? Na te pytania spróbujemy odpowiedzieć rozważając znaną ewangeliczną scenę spotkania Chrystusa z bogatym młodzieńcem (Mk 10, 17-27). Pytanie młodzieńca skierowane do Chrystusa - „Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" -jest równoznaczne z pytaniem: „Co mam czynić, aby odpowiedzieć na Twoją miłość, Panie?". Jezus odpowiada w sposób krótki i konkretny: „Żyj według znanych ci przykazań Bożych". Zazwyczaj przykazania Boże kojarzą się nam z jakimś trudnym do wypełnienia obowiązkiem, z jakimś ograniczeniem wolności, z jakimś ciężarem. Dzieje się tak, ponieważ nie potrafimy spojrzeć na nie w świetle Bożej miłości. Bóg pozostawił je nam dlatego, że Go obchodzimy, że nas kocha, a nie dlatego, żeby nas bezsensownie umartwiać lub czegoś pozbawiać. Celem przykazań jest tylko nasze dobro. W codziennym życiu uważamy za coś normalnego, że instrukcje obsługi urządzeń technicznych ustalają ich twórcy. Jeżeli więc Bóg jest istotnie Stwórcą człowieka, jeśli to On nas wymyślił - to w takim razie On zna nas najlepiej i ma prawo do formułowania zasad służących dobru ludzkiemu. Można na przykazania Boże odpowiedzieć „nie", ale czy to jest sensowne? Chyba równie pozbawione sensu jak próba wyjścia z piątego piętra przez okno lub uznanie, że prawo grawitacji ogranicza naszą wolność. Chrystus oczekuje od nas, podobnie jak od spotkanego młodego człowieka, odpowiedzi na swoją miłość w postaci zachowywania przykazań. Ale wypełnianie Dekalogu to nie wszystko. Chrystus spogląda na młodzieńca z miłością i formułuje jeszcze radykalniejsze oczekiwania. Każe mu zostawić wszystko i pójść za sobą. To powołanie do służby Bożej, które odnosi się tylko do nielicznych. Ale w słowach tych zawarta jest także prośba odnosząca się do każdego człowieka: „Postaw mnie, Chrystusa, w swoim życiu na pierwszym miejscu. Usuń wszystko, co ci w tym przeszkadza. Zrozum, że to, co masz nie decyduje o tym, kim jesteś". Bogactwo zasłaniające Boga może być różnego rodzaju. W omawianej scenie Jezusowi chodziło przede wszystkim o bogactwo materialne, które czyni nas niewolnikami posiadania oraz zamyka na sprawy duchowe i na drugiego człowieka. Ojcowie Kościoła podkreślali dobitnie, iż rzeczy podwójne lub posiadane w nadmiarze są własnością ubogich, którą niejako im kradniemy. Możemy być jednak bogaci także w inny sposób. Można cenić bardziej niż Boga własną pracę, własne zdrowie, własne hobby, własne pomysły, własne plany, ogólnie rzecz biorąc - własne, ja". Można być bogatym sobą i nie zostawiać już w swoim życiu miejsca dla Jezusa, czyli żyć tak jakby Bóg nie istniał. To właśnie zdarzyło się w życiu młodego Augustyna, który po latach pisał z żalem, że długo nie pozwalał się Bogu znaleźć i zbyt późno Go umiłował. Nauczony tym smutnym doświadczeniem przestrzegał innych, formułując następującą złotą myśl: „Postaw Boga na pierwszym miejscu, a wtedy wszystko znajdzie się na miejscu właściwym". To zdanie idealnie wyraża istotę odpowiedzi, jakiej powinniśmy udzielić na Bożą miłość. Z pewnością wielu powie, że wymagania Jezusa są zbyt trudne i zechce, tak jak młodzieniec z Ewangelii, odejść ze smutkiem w przekonaniu, że może bym i chciał, ale boję się i nie potrafię. A przecież rada na to, skąd wziąć siły do udzielenia odpowiedzi na Bożą miłość, jest też zawarta w tej ewangelicznej scenie. Gdyby młodzieniec był bardziej otwarty na słowa Chrystusa, gdyby był mniej przejęty sobą, gdyby zechciał do końca posłuchać, gdyby zechciał Jezusowi uwierzyć, gdyby dostrzegł, że Ten patrzy na niego z miłością i pragnie tylko jego dobra... Nie popełniajmy błędu tego młodego człowieka i posłuchajmy Chrystusa do końca. Gdy młodzieniec odszedł, uczniowie zapytali Jezusa: „Któż może się zbawić, skoro to takie trudne i wymaga ofiary z siebie?" A On odpowiedział: „U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga, bo u Boga wszystko jest możliwe". To jest kluczowe zdanie tej ewangelicznej sceny. Bóg zna słabość człowieka po grzechu pierworodnym. Wie, jak trudno jest nam nieraz zdobyć się na dobre czyny o własnych siłach, jak wiele kosztuje nas stawianie zawsze Chrystusa i Jego woli na pierwszym miejscu. Dlatego właśnie posłał swojego Syna, aby na krzyżu wyjednał nam to, co dla nas było niemożliwe do osiągnięcia - zbawienie od grzechu i śmierci. I nadal, zawsze, także teraz przychodzi nam z konieczną pomocą. Przynosi co najmniej dwa dary niezbędne do udzielenia naszej odpowiedzi na Bożą miłość: łaskę do wypełnienia każdego dobrego czynu oraz miłosierdzie, bo przecież już wiele razy upadliśmy i z pewnościąnierazjeszcze upadniemy, a sami nie możemy udzielić sobie rozgrzeszenia i przebaczenia. Im trudniejsze jest wymaganie Boże, im poważniejsze doświadczenie życiowe, tym bardziej możemy być pewni otrzymania tych dwóch wyjątkowych darów. Już na samym początku rozmowy z młodzieńcem Jezus rzekł: „Czemu nazywasz mnie dobrym nauczycielem, dobry jest tylko sam Bóg". To tak, jakby chciał powiedzieć: „To, co we mnie dobre, zostało uczynione nie tylko ludzkimi siłami. To sam Bóg sprawia we mnie wielkie rzeczy i może sprawić je w tobie, jeżeli się na nie otworzysz. Jeżeli mi siebie zawierzysz, jeżeli mi pozwolisz, ja Chrystus, jako Syn Boży, będę w tobie działał. To nic, że czasem będzie ciężko i że upadniesz. To właśnie znak, że dla ludzi samozbawienie jest niemożliwe, że we własnych siłach nie możesz pokładać ufności, że Ja - Chrystus jestem ci stale potrzebny. Zanim więc zaczniemy odpowiadać na miłość Boga, trzeba z wiarą błagać o Jego moc, która nas do tego uzdolni. Tę konieczność otwarcia się przez wiarę na Bożą pomoc ilustruje znakomicie ewangeliczna scena burzy na jeziorze (Mk 4, 35-41). Uczniowie płynęli z Jezusem łodzią po jeziorze, gdy nagle zerwała się burza. Jezus spał, a oni wpadli w przerażenie, widząc, że mimo ich wysiłków, łódź zaczyna tonąć. Przebudzony Chrystus uciszył natychmiast wiatr i fale i powiedział do uczniów: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak wiary?". W odniesieniu do naszego życia powyższa scena może oznaczać jakąś „burzliwą" sytuację, którą staramy się rozwiązać sami lub z pomocą innych ludzi, a zapominamy o Jezusie, który czeka na dnie naszej duszy, abyśmy go obudzili naszą wiarą, zapytali, co mamy czynić, i poprosili o niezbędne umocnienie. Wiara jest niezbędnym warunkiem do przyjęcia mocy, którą Bóg pragnie nam ofiarować, abyśmy byli zdolni do odpowiadania na Jego miłość. Często pojmujemy wiarę w sposób bardzo uproszczony i niewystarczający, podczas gdy jest ona złożonym procesem podlegającym ciągłemu rozwojowi. Otóż wiara to nie tylko uznanie, że Bóg istnieje i że Jego Syn umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Od takiej teoretycznej wiary w Boga trzeba przejść do wiary Bogu, czyli wejść z Nim w osobisty kontakt; uznać, że to, co On mówi jest prawdziwe i dla mnie dobre. Z wiary Bogu rodzi się zawierzenie, czyli złożenie całego swojego życia w ręce Tego, który zna nas najlepiej i zapewnia nam bezpieczeństwo. Wreszcie przypieczętowaniem prawdziwej wiary jest wierność i wytrwanie przy Bogu do końca mimo rozmaitych trudności. Idealnie ujęła istotę wiary św. Teresa od Dzieciątka Jezus, karmelitanka ogłoszona niedawno doktorem Kościoła, wielka w swojej dziecięcej miłości do Chrystusa. Mówiła ona, że wiara to nie liczenie na siebie, ale spodziewanie się wszystkiego od Boga. Przez pierwsze lata swojego życia zakonnego Teresa była przekonana, że to ona powinna Chrystusowi dawać coś od siebie, jakieś własne czyny miłości. W końcu doszła jednak do wniosku, że to co daje Bogu, jest w gruncie rzeczy nieudolne, słabe, bo czynione jej własnymi siłami. Zrozumiała wtedy, że to Chrystus pragnie jej wszystko dać i że chce uzdolnić ją do wypełniania rzeczy jeszcze większych. Zaczęła więc prosić Boga, aby sam dawał jej wszystko - i wymagania, i łaskę potrzebną do ich realizacji, i miłosierdzie dla błędów, które popełni - a ona by Mu w rym nie przeszkadzała. Można odnieść wrażenie, że takie zdanie się na Jezusa i Jego Boską moc działającą w naszym życiu sprzyja naszej bierności i nakazuje nam tylko czekać, aż Pan Bóg zacznie działać. Nic bardziej mylnego! W życiu Boża łaska musi nierozdzielnie splatać się z naszymi wysiłkami. Fakt, że zdolności jakimi dysponujemy, są darami Boga, nie zwalnia nas z podejmowania wysiłku w celu ich właściwego wykorzystania. Samo stopniowe otwieranie się na Boga, które pozwoli Mu działać w nas i przez nas, to trudna umiejętność, kosztująca sporo wyrzeczeń i walki z własną pychą i samowystarczalnością. Zawsze jednak trzeba pamiętać, że każdą pracę należy rozpoczynać z Chrystusem, bo tylko On może ją skutecznie doprowadzić do końca. Tę ścisłą zależność między działaniem Boga a naszym własnym wysiłkiem idealnie wyraził św. Augustyn, a powtórzył to po nim w polskiej literaturze Franciszek Karpiński: „Pracuj tak, jakbyś mógł sam wszystko zrobić; módl się tak, jakbyś sam nic nie mógł uczynić". Ta złota myśl, która mogłaby być mottem naszych rekolekcji, jest ściśle zakorzeniona w Ewangelii. W przypowieści o winnym krzewie Chrystus wypowiada następujące zdania: „Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic uczynić nie możecie" (J 15, 5). Słowa te są jakby kontynuacją zakończenia rozmowy z młodzieńcem: „U Boga wszystko jest możliwe". Uzmysławiają one, że już nie tylko rzeczy trudne i nadzwyczajne, ale wszystko co czynimy, poza grzechem i złem, wspierane jest przez Boga. WNim, to znaczy dzięki Niemu, myślimy, mówimy, poruszamy się i jesteśmy. Matka Teresa z Kalkuty, której beatyfikacja została zaplanowana na październik 2003 r., mówiła, że gdyby nie Bóg, nie utrzymałaby w ręku nawet pióra. Bardzo mocno zwracali uwagę na tę prawdę greccy Ojcowie Kościoła, twierdząc, że trudno oddzielić w człowieku to co naturalne, od tego co nadprzyrodzone, ponieważ i łaska, i natura u swych podstaw zakorzeniona jest w Bogu jako Stwórcy i Dawcy życia. Niestety, o tym, że wszystko, co mamy, ostatecznie od Boga pochodzi, bardzo często zapominamy i nie okazujemy Mu za to naszej wdzięczności. Zachęcam do częstego świadomego wyznawania, że bez Boga nic nie możemy uczynić. Najpierw każdego ranka, gdy rozpoczynamy dzień, próbujmy złożyć wszystko, co nas czeka, w ręce Jezusa, prosząc, by zajął się tym zgodnie ze swoją wolą. Następnie w różnych momentach dnia wzywajmy Go w głębi serca w krótkich aktach modlitewnych, np.: „Jezu, jeśli chcesz, możeszto uczynić", albo gdy zrobimy jakieś głupstwo - „Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną grzesznikiem". Zwłaszcza gdy mamy trudne sprawy do rozwiązania czy ważne decyzje do podjęcia, musimy być bardzo ostrożni, by nie działać sami. Wczesnochrześcijańscy mnisi zalecali w takich sytuacjach wewnętrzne wyciszenie, krótką modlitwę o właściwe rozeznanie oraz trzykrotne obejście spokojnie własnej celi, zanim się cokolwiek zrobi. W rekolekcyjnym rachunku sumienia spróbujmy odpowiedzieć sobie na kilka zasadniczych pytań: - Czy wierzę w miłość Chrystusa do mnie i czy chcę ją odwzajemnić w moim życiu? - Czy znam i staram się wypełniać przykazania z przykazaniem miłości Boga i bliźniego na czele? - Czy jestem gotów w różnych sytuacjach pójść z wiarą za Chrystusem, a jeśli nie, to co najbardziej mi w tym przeszkadza? - Czy wierzę Jezusowi; czy zawierzam Mu codziennie swoje życie? - Czy wierzę, że Jezus pragnie działać we mnie i przeze mnie, i że bez Jego wsparcia nie mogę nic dobrego uczynić? - Czy wierzę, że Chrystus jest pełen miłosierdzia i czeka wciąż na moje powroty i na moje pełne nawrócenie? Św. Paweł napisał w liście do Rzymian, że miłość Boża rozlana jest w naszych sercach przez Ducha Świętego (Rz 5, 5). Ten strumień Bożej miłości czeka na ożywienie przez naszą wiarę. Wtedy sam Bóg będzie mógł swobodnie kochać i działać w nas i przez nas, nadając pełną skuteczność naszym nieudolnym wysiłkom. Powierz swoją grzeszność Bożemu miłosierdziu Syn Boży zszedł na ziemię i oddał za nas swoje życie, ponieważ nieskończenie ukochał każdego człowieka. Co więcej, Jezus sam nas oczyszcza z naszego braku miłości i uzdalnia do udzielenia odpowiedzi na swoją miłość. Scena spotkania Chrystusa z młodzieńcem kończy się zapewnieniem, że dla Boga nie ma nic niemożliwego - każdego może przemienić i zbawić swoją łaską. Aby przyjąć te niezwykłe Boże dary, człowiek musi jednak spełnić istotny wstępny warunek: uznać z pokorą swoją grzeszność, powiedzieć „potrzebuję miłosierdzia i przebaczenia" - tak jak to uczynili: celnik zdzierca Zacheusz, cudzołożnica Maria Magdalena czy apostoł Piotr po zaparciu się swojego Mistrza. Już niektórzy przedchrześcijańscy greccy filozofowie podkreślali, że początkiem nawrócenia jest poznanie swoich grzechów. Tylko te rany, które pokażemy szczerze Jezusowi podczas spowiedzi mogą być przez Niego uzdrowione. Trzeba to zrobić dobrowolnie, ponieważ Bóg nie chce wchodzić w nasze życie na siłę i bez zaproszenia, nie chce do niczego nas zmuszać. Trzeba to zrobić jak najprędzej, by kanał naszej duszy został oczyszczony i stał się wolny dla przepływu Bożej miłości. Bóg bowiem nie wlewa nowego wina swojej łaski do starego bukłaka, którym jest serce zniewolone grzechem. Posłuchajmy, co mówi na ten temat nasz przewodnik duchowy w czasie tych rekolekcji, św. Augustyn: „Powinieneś być napełniony dobrem, wyzwól się więc od zła. Pomyśl, że Bóg chce napełnić cię miodem. Jeśli jesteś pełen octu, gdzie umieścisz miód? Trzeba wyrzucić zawartość naczynia, co więcej, trzeba oczyścić naczynie energicznie i wydrapać do dna, by było zdolne do przyjęcia nowej rzeczywistości". Problem polega na tym, że my najczęściej nie widzimy własnych słabości lub je bagatelizujemy. A tymczasem św. Jan Ewangelista w swoim liście wytrąca nas z samozadowolenia i dobrego samopoczucia przypominając: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy" (1 J 1, 8). Wielu z nas z pewnością powie: „Ale przecież Chrystus sam powiedział, że przyszedł wzywać grzeszników, a nie sprawiedliwych". Czy jednak ktokolwiek może szczerze i z całym przekonaniem powiedzieć, że jest w pełni sprawiedliwy? Czy ktoś jest na tyle wolny od grzechów, że może z czystym sumieniem rzucić kamieniem w jawnogrzesznicę? Wydaje się nam tylko, że jesteśmy sprawiedliwi, bo może nie popełniliśmy wielkiej zbrodni. W rzeczywistości nawet sprawiedliwy grzeszy siedem razy na dzień, choćby tylko przez zaniedbanie. Chrystus powiedział dosadnie, że zdamy sprawę z każdego wypowiedzianego słowa. Nawet najdrobniejsze zło obraża Boga, szkodzi w jakiś sposób bliźniemu, osłabia nas wewnętrznie. Ojciec wschodniej ascezy św. Bazyli zachęcał, abyśmy oceniając nasze grzechy, zawsze mieli przed oczami, oprócz rodzaju i rozmiarów popełnionego zła, również osobę Tego, którego naszym występkiem obraziliśmy. Ta świadomość sprawi, że nawet najmniejszy grzech będzie bolał i domagał się naprawy, bo popełniając go wystąpiliśmy przeciw kochającemu nas Stwórcy i Ojcu. Tak właśnie, jako poważne wykroczenie wobec dobrego Boga, wspominał po latach Augustyn młodzieńczą kradzież owoców z cudzego ogrodu. Zauważmy, że wielcy święci, mimo iż nie mają wielkich i ciężkich grzechów, im bliżej są Pana Boga, tym częściej mówią o swojej grzeszności. Wczesnochrześcijańscy mnisi mówili do swoich uczniów, że starają się mieć zawsze przed oczami swoje grzechy. To nie jest tylko kokieteria czy fałszywa pokora. Kiedy stoi się bliżej wielkiego światła, najmniejsza plamka jest widoczna i psuje obraz całości. A trzeba jeszcze pamiętać o tym, na co zwróciła uwagę św. Teresa od Dzieciątka Jezus, że jesteśmy zdolni do różnych grzechów, z których nie zdajemy sobie sprawy, a nie popełniamy ich tylko dlatego, że nie nadarza się ku temu okazja oraz przede wszystkim dlatego, że chroni nas od tego wielkie miłosierdzie Boże. Nie można uciec od świadomości, że jesteśmy skłonni do upadków. W różnych sytuacjach życiowych przeciwstawiamy się woli Boga, zwracamy się ku rzeczom złym, które pozornie wydają się nam dobre i korzystne. W ten sposób wyrządzamy też krzywdę samemu sobie, bo żły wybór prędzej czy później obróci się przeciw nam. Stanowiące istotę grzechu odwracanie się od miłującego nas Boga musi nas w końcu zaboleć i pobudzić do wielkiego żalu. Z drugiej strony jednak, to rozpoznanie własnej słabości nie może stać się powodem rozpaczy czy zwątpienia. Każdy grzech jest złem, ale jest też szkołą, z której można i trzeba wyciągnąć wnioski na przyszłość. O tym, co można zrobić z naszą grzesznością i jaką postawę zajmuje Bóg wobec człowieka, który upadł, mówi znana przypowieść o synu marnotrawnym (Łk 15, 11-32). Młody człowiek zaczął prowadzić życie na własny rachunek. Pogubił się i zszedł na dno. Zdobył się wówczas na akt pokory i poszedł błagać ojca o litość. Zaryzykował i nie zawiódł się. Ojciec czekał nań z otwartymi rękami. Każdy z nas może być pewny podobnego przyjęcia. Ogrom grzechu i związany z tym lęk przed surowym i karzącym Bogiem czy wstyd przed spowiednikiem, czasami odstraszają nas od spowiedzi, powodują jej odkładanie lub, co jest najgorsze, skłaniają do zatajania w konfesjonale pewnych grzechów. Tymczasem Bóg czeka cierpliwie na każdy nasz powrót i na naszą szczerą skruchę, bo rozumie naszą słabość i chce nam pomóc. Jego pasją i radością jest wyprowadzanie człowieka z ciemnej doliny. W sposób szczególny kocha człowieka grzesznego, wie bowiem jak jesteśmy wtedy biedni, bezradni i jak bardzo Go potrzebujemy. Oczywiście, Pan Bóg czeka na powrót połączony z chęcią poprawy z naszej strony. Miłosierdzie nie jest bowiem pobłażliwością, ale daniem szansy na zmianę życia i udzieleniem mocy, która dopełni nasze pragnienie powstania z upadku. Jeżeli człowiek otworzy się na szansę nawrócenia, może, dzięki darom możliwym do otrzymania tylko od Boga, porzucić grzech i jeszcze bardziej przylgnąć do Chrystusa, jeszcze bardziej Go ukochać. Tak jak to zrobiła Maria Magdalena, która po swoim nawróceniu towarzyszyła wiernie Jezusowi do końca aż po krzyż, a nawet otrzymała łaskę oglądania Go jako pierwsza po zmartwychwstaniu. Tak więc grzech, z którego wyciągniemy właściwe wnioski, może stać się „błogosławioną winą". Niezwykłość niekończącego się dialogu żalu i przebaczenia między mną- grzesznikiem a miłosiernym Bogiem ujęła wspaniale św. Teresa od Dzieciątka Jezus w takim wyznaniu: „Choćby moje sumienie było obciążone wszystkimi możliwymi grzechami, poszłabym z sercem złamanym żalem rzucić się w ramiona Jezusa, ponieważ wiem, jak czule On kocha marnotrawne dziecko, które powraca do Niego". Z taką właśnie wiarą młoda Teresa modliła się o nawrócenie skazanego na śmierć zabójcy trzech osób - Pranziniego i została wysłuchana, bo zbrodniarz przed egzekucją okazał skruchę i ucałował krzyż. Jawnogrzesznica, której Jezus przebaczył grzechy, usłyszała od Niego słowa „Idź, a od tej chwili już nie grzesz" (J 8, 11). Wszyscy słyszymy po spowiedzi te same słowa, a jednak często wracamy do poprzednich błędów. Dlaczego tak się dzieje? Może dlatego, że nie wierzymy w moc rozgrzeszenia. Może dlatego, że tylko mechanicznie wyznaliśmy grzechy, a wcale nie podejmujemy jakiegokolwiek wysiłku, by z nimi walczyć. Może dlatego, że pewne postawy są w nas tak mocno zakorzenione, że stały się już niemal „drugą naturą" i trzeba czasu, by je całkowicie wykorzenić. Może wreszcie dlatego, że Pan Bóg pozostawia w nas jeszcze na pewien czas jakąś słabość, jakiś „oścień", aby nas upokorzyć, aby nam pokazać, jak bardzo potrzebujemy Jego miłosierdzia i umocnienia. Bo nieraz bywa tak, że ktoś pokonanie jakiejś słabości natychmiast przypisuje sobie, nie umie za to podziękować Bogu, popada w pychę, uważa, że Bóg jest mu już niepotrzebny, i w efekcie, wierząc w swoją własną moc, upada po pewnym czasie jeszcze niżej. Św. Augustyn długo miał niespokojne serce. Tułał się po różnych szkołach filozoficznych i sektach. Odczuwał w sercu przyciąganie ku Chrystusowi i pragnienie czystego życia, ale nie miał odwagi porzucić złych przyzwyczajeń, które sprawiały mu przyjemność. Z wielkim bólem, określanym jako wewnętrzne krwawienie, przeżywał rozstanie z kobietą, z którą żył przez kilkanaście lat w nieformalnym związku. Po latach dziwił się sobie i ubolewał, że tak późno ukochał Chrystusa, który nigdy nie przestawał go szukać. Ale może właśnie te lata tułaczki nauczyły go jeszcze bardziej cenić i kochać Tego, którego wreszcie odnalazł, poznał i zrozumiał. Może właśnie to osobiste upokorzenie grzechem sprawiło, że mówił o Bogu z ogromnym uniżeniem i wdzięcznością. Pan Bóg na pewno nie chce, żebyśmy grzeszyli. Dopuszcza jednak nasze upadki właśnie po to, aby nauczyć nas pokory. Tak więc nasze nawrócenie może trwać długo i łączyć się z nawrotami grzechu. Najważniejsza jednak jest gotowość do duchowej walki, do ciągłego zaczynania od nowa, do natychmiastowego, a nie odkładanego w nieskończoność, przeproszenia Boga w sakramencie pokuty. Znana średniowieczna mistyczka, św. Katarzyna ze Sieny, zapytała kiedyś Jezusa w dialogu duchowym: „Panie, gdzie byłeś, gdy walczyłam z takim trudem z pokusami i upadałam?", a Chrystus odparł: „Byłem właśnie w tej walce". Jak mówił kiedyś Jan Paweł II do młodzieży: „Życie jest walkąw obronie jakiegoś własnego Westerplatte". Często brakuje nam właśnie tej woli walki. Odstraszają nas liczne niepowodzenia w pokonywaniu grzechów. Nie wierzymy w to, że naszą mocą w wewnętrznych zmaganiach jest sam Jezus. Powodem niepodejmowania walki może być też wyjątkowe przywiązanie do pewnych słabości. Przyznajemy się wprawdzie do nich, ale bez rzeczywistej woli powiedzenia „dość". Nie możemy wyzwolić się z jakiegoś grzechu, bo w rzeczywistości polubiliśmy go i tak naprawdę nie chcemy się z niego wyzwolić. A przynajmniej nie chcemy go porzucić natychmiast, teraz, zaraz. Pewnemu wczesnochrześcijańskiemu mnichowi myśli doradzały: „Daj spokój dziś, już jutro zaczniesz czynić pokutę", na co ów mnich odparł w duchu zdecydowanie: „Nie, dziś będę pokutował, a jutro niech się dzieje wola Boża". Podobne rozterki przeżywał młody św. Augustyn. Zanim się w pełni nawrócił, wielokrotnie modlił się do Boga, mówiąc: „Udziel mi czystości i wstrzemięźliwości", ale dodawał w sercu: „Nie teraz!". Doszedł jednak w końcu do takiej chwili, w której zawołał do siebie samego: „Dlaczego jutro? Dlaczego nie teraz? Dlaczego to nie ta chwila ma wyznaczać koniec mojego haniebnego życia?". Po latach, wciąż na podstawie własnych doświadczeń, ale już bez emocji, Augustyn pouczał z naciskiem: „Początkiem dobrego postępowania jest wyspowiadanie się ze złego postępowania. W ten sposób czynisz prawdę i przychodzisz do światła. Nie pieścisz się z sobą, nie zwodzisz się, nie schlebiasz sobie. Nie mówisz: Jestem uczciwy, podczas gdy jesteś niegodziwcem. Zaczynasz czynić prawdę. I dziękujesz Bogu za to, że pokazał ci, czego masz w sobie nienawidzić". To może właśnie dzisiaj jest ta okazja, żeby pokazać Panu Jezusowi swoje rany i powiedzieć: „Chcę walczyć. Między mną a grzechem, który Ty znasz, wszystko skończone. Ja mówię ,dość. A Ty, Boże, który przecież nie chcesz mojego grzechu, pomóż mi przez Twojego Ducha". Zapytajmy siebie w rekolekcyjnym rachunku sumienia: - Czy zdaję sobie sprawę z tego, że czyniąc nawet najdrobniejsze zło, odpowiadam nienawiścią na miłość Boga i szkodzę samemu sobie? - Czy nie jestem przywiązany do pewnych grzechów, wręcz „zakochany"w nich? - Czy staram się w częstym rachunku sumienia rozpoznawać swoje słabości i bez zwlekania pokazywać je Bożemu miłosierdziu w sakramencie pojednania? - Czy po grzechu nie zamykam się w sobie, lekceważąc popełnione zło lub popadając w rozpacz, zamiast rzucić się z wiarą w przepaść Bożego miłosierdzia? - Czy tego miłosierdzia, z drugiej strony, nie nadużywam, wyznając grzechy bezmyślnie i mechanicznie lub odkładając spowiedź w nieskończoność? - Czy traktuję każdą spowiedź jako moment nowego odbicia od dna i kolejną szansę na nawrócenie? - Czy wierzę w wielką miłość, jaką Bóg ofiaruje zawsze po grzechu słabemu człowiekowi i czy pragnę na nią odpowiadać, podejmując walkę z tym, co jeszcze oddziela mnie od Boga? Tego, kto przyznaje się do grzechu i żałuje zań Pan Bóg obdarza wielką miłością i przebaczeniem - darami niemożliwymi do osiągnięcia przez człowieka o własnych siłach.. Przypomniał to w naszych czasach w orędziu skierowanym do całej ludzkości za pośrednictwem prostej zakonnicy św. siostry Faustyny Kowalskiej, którą wybrał sobie na apostołkę Bożego miłosierdzia. Otwórzmy się jak najprędzej i ponawiajmy jak najczęściej to otwarcie na Miłość miłosierną. Chrystus czeka z niecierpliwością i boleje nad naszym zwlekaniem i zamykaniem się na Jego przebaczenie. Do każdego z nas, tak jak niegdyś do siostry Faustyny, kieruje z wyrzutem i żalem słowa: „Pragnę się udzielać duszom i napełniać je swoim miłosierdziem, ale mało jest dusz, które chciałyby przyjąć łaski, które moja miłość im przeznaczyła". Walcz z tym, co oddala cię od Boga Bóg kocha nas niegasnącą miłością i dlatego chce uwolnić nas od tego, co zniewala najbardziej - od zła i grzechu. Sam przynosi lekarstwo na nasze rany w postaci przebaczenia i umocnienia. Otacza miłosierdziem upadki, którym ulegliśmy i za które żałujemy, i okazuje ciągłą gotowość do podnoszenia nas po grzechu. Udziela nam równocześnie na przyszłość umocnienia swoją niezbędną łaską, abyśmy mogli podjąć walkę o coraz lepsze odpowiadanie na Jego miłość, o coraz wyraźniejsze stawianie Go w naszym życiu na pierwszym miejscu. Walka z tym, co oddziela nas od Boga trwa do końca naszych dni. Nikt nie może o sobie powiedzieć, że jest już na tyle doskonały, iż nie musi w sobie nic więcej poprawiać. Spróbujemy w tym rozważaniu, wspólnie ze św. Augustynem, studentem z lat siedemdziesiątych IV w., zastanowić się nad tym, z czym powinien walczyć szczególnie młody człowiek - student. Nie chodzi tu o jakieś drobne zewnętrzne zaniedbania, na których, niestety, najczęściej zatrzymujemy się w naszych rachunkach sumienia. Pragnę natomiast, abyśmy sięgnęli do korzeni, czyli do głęboko utrwalonych wewnętrznych przekonań i zachowań, które są przyczyną widocznych na zewnątrz słabości. Równocześnie będzie to refleksja nad walką o przeciwstawne im pozytywne postawy, często zasadnicze dla naszego wzrostu duchowego. W spisanych po latach Wyznaniach Augustyn ukazał co najmniej 4 poważne niebezpieczeństwa, którym uległ, dziwnie podobne do tych, jakie czyhają na współczesnego studenta. Przyjrzymy się im według porządku chronologicznego, w jakim pojawiają się w relacji samego Augustyna. 1. Odrzuć fałszywy obraz miłości Augustyn tak rozpoczyna opis swojego pobytu na studiach: „Przybyłem do Kartaginy i od razu znalazłem się we wrzącym kotle erotyki. Jeszcze się nie zakochałem, a już kochałem samą myślą o zakochaniu. Bardzo mnie wtedy pociągały widowiska teatralne, bo były pełne obrazów mojej niedoli i jeszcze podsycały ogień, jaki mnie palił". Jest czymś normalnym, że człowiek potrzebuje miłości. Często jednak młody człowiek nie bardzo rozumie, czym miłość naprawdę jest i stara się ją ograniczyć do cielesnego pożądania i zaspokojenia swoich własnych przyjemności. W takim błędnym rozumowaniu pomagają doskonale współczesne media, w których aż roi się od erotyki. Ostatnio ktoś nawet napisał, że reklama zawierająca treści erotyczne skierowana jest przede wszystkim do ludzi młodych, ponieważ do nich inne argumenty już nie trafiają. To bardzo przykre, że świadomie wpaja się młodzieży zubożony obraz człowieka, a następnie przewrotnie kpi się z nich, że pozostają tylko na zwierzęcym poziomie zmysłów. Do niezrozumienia tego, czym jest prawdziwa miłość, przyczynia się ubóstwo języka. Powoduje ono, że tym samym terminem „miłość" nazywa się dzisiaj mnóstwo różnych zjawisk. Już jeden z uczniów Freuda pisał, że miłość i seks to nie to samo, mimo że często używamy dla nich tej samej nazwy. Języki starożytne były w tej kwestii o wiele bardziej precyzyjne. Wjęzyku greckim istniały co najmniej cztery słowa, ukazujące różne niuanse związane ze zjawiskiem miłości. Eros oznaczał miłość zmysłową, zwłaszcza pożądliwość płciową, żądzę, pragnienie. Storge oznaczała czułość, przywiązanie. Filia oznaczała przyjaźń, serdeczność. Wreszcie termin agape - używany szczególnie w literaturze chrześcijańskiej - oznaczał miłość Boga do człowieka i odwrotnie, miłość męża i żony, miłość braterską, miłosierdzie. Dopiero to ostatnie greckie słowo agape ukazuje w pełni zjawisko miłości, to, co w nim istotne i nadrzędne. Pozostałe słowa, ukazują tylko pewne cząstki tego zjawiska, które niesłusznie utożsamia się z całością. Oderwana od istoty miłości, ubóstwiana sama erotyka staje się wypaczeniem i zagrożeniem prawdziwej Na czym polega istota miłości agape między dwojgiem ludzi, czyli istota wzorca, do którego należy wciąż dorastać? Otóż prawdziwa miłość polega na afirmacji drugiej osoby jako całości, nie tylko na zachwycie nad pięknem jej ciała. Wyraża się ona w postawieniu na pierwszym miejscu dobra osoby kochanej, na zdolności do dzielenia z nią wszelkich radości i smutków, a nawet na gotowości do poświęceń, do ofiary z siebie. Z tak rozumianą miłością wiąże się nierozerwalnie trudna postawa, o którą apelował zawsze w swym nauczaniu Karol Wojtyła, najpierw jako biskup krakowski i wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, a później jako papież. Chodzi o odpowiedzialność za drugą osobę i za cały związek, a więc także za dzieci, które mogą być jego owocem, które trzeba przyjąć i wychować. Wykorzystywanie drugiej osoby jak rzeczy i porzucanie jej, stawianie własnej przyjemności ponad dopuszczeniem do życia nowego człowieka i zapewnieniem mu właściwego wychowania, to właśnie przejawy ogromnej niedojrzałości i nieodpowiedzialności. Jan Paweł II przypomniał to znowu w Tryptyku rzymskim: A kiedy będą stawać się Jednym ciałem" - przedziwne zjednoczenie - za jego horyzontem odsłania się ojcostwo i macierzyństwo. Wiedzą, że przeszli próg największej odpowiedzialności. „Stajesz się odpowiedzialny za to, co oswoiłeś" - mówi lis do Małego Księcia w słynnej książce Saint-Exupery'ego. A w innym miejscu ten sam autor przytacza taką piękną definicję miłości: „Kochać to nie znaczy patrzeć na siebie nawzajem, lecz patrzeć razem w tym samym kierunku". Św. Augustyn, który podczas swoich studiów doświadczył życia w wolnym związku, myląc erotykę z miłością, przestrzegał później, że prawdziwa miłość musi być uporządkowana. Tym człowiek różni się od zwierząt, że potrafi wprowadzać ład w swoje postępowanie, że umie rozumnie nim kierować, a nie pochopnie ulegać emocjom. Z pewnością dojrzewanie do prawdziwej miłości, zachowanie wstrzemięźliwości przed ślubem, wytrwałe i odpowiedzialne prowadzenie życia rodzinnego, przyjęcie i wychowanie dzieci nie są sprawami łatwymi, ale w naszym ludzkim wysiłku zawsze mamy wsparcie Jezusa. On wie, że człowiek jest słaby i właśnie dlatego uczynił małżeństwo sakramentem, w którym przychodzi zawsze z wystarczającą łaską. Wszystko we wspólnym życiu zależy od tego, na ile świadomie zaprasza się do wygłoszenia przysięgi małżeńskiej samego Boga i na ile wzywa się Go jako stróża swojego związku w codziennym życiu. W rekolekcyjnym rachunku sumienia spróbujmy rozeznać: - Czy rozumiem, co to jest miłość? - Czy zdaję sobie sprawę z tego, że wymaga ona odpowiedzialności i ofiary? - Czy nie mylę prawdziwej miłości z erotyką? - Czy nie szukam w relacji z drugim człowiekiem tylko własnej przyjemności? - Czy Jezus jest dla mnie wzorem prawdziwej miłości i czy zapraszam Go, aby mnie takiej miłości nauczył? 2. Poniż swoją pychę Augustyn tak pisze dalej o swoich studiach w słynnych Wyznaniach: „Gdy byłem u szczytu studiów retorycznych, cieszyłem się tym i nadymałem się wielką pychą". Pycha, próżność, skupienie uwagi na sobie grozi wszystkim ludziom, ale szczególnie tym, którzy zdobyli wiedzę, ukończyli studia, zrobili stopnie naukowe, zajmują wysokie stanowiska. Wśród nich można znaleźć wielu takich, którzy nie szukają prawdy, ale starająsię być za wszelką cenę oryginalni i myślą tylko o własnej karierze, albo takich, którzy zdobyli jakiś urząd, aby kierować innymi, słabszymi od siebie, albo takich, których Saint-Exupery ukazał w Małym Księciu w postaci próżniaka, ciągle oczekującego pochwał i oklasków. Po latach św. Augustyn, już jako biskup, da taki plastyczny obraz pyszałka: „Człowiek pyszny tak się podnosi przeciwko Bogu, jak dym przeciw niebu. I tak samo niczego nie osiągnie i zginie rozproszony wiatrami własnej próżności. Wznosi się pyszny, nadyma nieprawdziwą wielkością. Taki właśnie jest dym: widzisz wielkie kłęby, a nie ma co uchwycić". Rzetelne zdobywanie wiedzy pokazuje jak wiele jeszcze nie wiemy. Każde głębsze wejście w jakiś temat rodzi coraz więcej wątpliwości. Obszerne bibliografie pokazują, ile pokoleń badaczy ślęczało nad rozwiązaniem różnych zagadnień, a wciąż jeszcze istnieją luki, które można zapełniać własnymi badaniami. Studia muszą nauczyć pokory, inaczej są zmarnowane. Muszą nauczyć tego, że zanim zacznie się wymagać od innych, należy najpierw wymagać od siebie. Prawdziwie mądry człowiek zna swoją wartość, ale jest przy tym skromny. Bardzo mi imponuje postać wybitnego polskiego kompozytora Wojciecha Kilara. Człowiek znany na całym świecie, autor muzyki do ponad 100 filmów, nagrodzony wieloma nagrodami, potrafi w każdym wywiadzie, jakiego udziela, być dziecięco skromny, zawstydzony, gdy się go chwali. Woli mówić o dziedzinie, którąsię zajmuje niż o swojej osobie. Odwraca uwagę od siebie, a kieruje ją na Boga jako dawcę talentów. Nasza pycha w stosunku do innych ludzi może przejawiać się nie tylko w postawie wyższości związanej ze zdobytym wykształceniem czy zajmowaną pozycją społeczną. Może ona również uzewnętrznić się w braku wyrozumiałości dla cudzych błędów i w nieumiejętności przebaczania tym, którzy coś przeciw nam zawinili. Postępujemy wówczas tak, jakbyśmy sami byli zawsze bez winy. A przecież codziennie w modlitwie „Ojcze nasz" wypowiadamy słowa, które, o ile są wymawiane mechanicznie i bezmyślnie, mogą być jednym z największych kłamstw: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Pan Bóg jako miłosierny Ojciec może odpuszczać nam winy zupełnie bezinteresownie, uzależnił to jednak od naszego miłosierdzia wobec bliźnich. Zarówno Ewangelie, jak i najstarsze pisma chrześcijańskie przypominają nieustannie, żeby zostawić swój dar przed ołtarzem, wrócić i pojednać się ze swoim bratem. Musiało to być i wówczas poważnym problemem. Przykładem jest postawa brata syna marnotrawnego ze znanej przypowieści. Nie potrafił on, tak jak ojciec, uradować się z powrotu grzesznika. Wpatrzony we własną sprawiedliwość spoglądał na brata z pychą i pogardą. Ale my czasami postępujemy jeszcze gorzej. Idąc do spowiedzi czy odchodząc od konfesjonału, mamy przecież świadomość, że Chrystus przyjmuje nas z otwartymi ramionami mimo naszych słabości. Oczekujemy od Niego wyrozumiałości, rozgrzeszenia, pocieszenia, a potem... sami zapominamy darować taką postawę innym. Galijski kaznodzieja z V w., Cezary z Arles, mówi jasno i dosadnie: „Dwa są rodzaje jałmużn: jeden dobry, drugi lepszy; jeden - byś ubogiemu podał kromkę chleba, drugi - byś przebaczył zaraz bratu twojemu, gdy przeciw tobie zawinił. Od tego rodzaju duchowej jałmużny, jaką jest przebaczenie win bliźniemu nikt nie potrafi się wymówić i nikt nie będzie mógł znaleźć racji, dla której nie mógłby jej wypełnić. Ta bowiem jałmużna, polegająca na darowaniu krzywd tym, którzy występują przeciw nam, wydawana jest nie z magazynu, nie ze stodoły, nie z portfela, ale ze skarbca serca". Odmawiając modlitwę „Ojcze nasz", idąc do konfesjonału czy przychodząc na Eucharystię módlmy się więc, aby nasze serce z wdzięczności za odpuszczone nam grzechy stało się pokorne wobec braci i hojne w przebaczenie dla innych. W przeciwnym razie skarbiec miłosierdzia niebiańskiego zostanie i dla nas zamknięty. Pychę można okazywać nie tylko wobec ludzi, ale także wobec Boga i ta jej postać jest najbardziej niebezpieczna. Ona może zamknąć nas na Boga i na wszelkie łaski, bo przypisuje wszystko sobie. Chce przy pomocy własnych sił stać się taka jak Bóg, aby z Nim rywalizować. To właśnie taka pycha zgubiła najpierw szatana, a później pierwszych rodziców. Ojcowie Kościoła nieustannie w swoich pismach przypominają, że pycha jest korzeniem wszelkiego zła, a przeciwstawna jej pokora jest matką wszelkich dobrych czynów, bo otwiera nas na Boga i pozwala Mu działać. Pisze św. Augustyn: „Pycha jest źródłem wszystkich chorób. Ulecz pychę, a zniknie wszelka niegodziwość. Uznaj, człowiecze, że jesteś człowiekiem: na tym polega pokora, żebyś uznał się za tego, kim jesteś". Człowiek pokorny wie, że jest tylko stworzeniem. Nie stawia siebie na miejscu Boga i nie przeszkadza Mu działać. Jest jak dziecko, które idąc samo wielokrotnie upadło i poraniło się, woli więc poddać się prowadzeniu przez doświadczonego Ojca. Wiedział o tym dobrze znany francuski spowiednik ojciec Huvelin, gdy przyszedł do niego młody zbuntowany człowiek Karol de Foucauld i poprosił o rozmowę. Ojciec Huvelin odparł zdecydowanie: „Żadnych rozmów - proszę się spowiadać. Musisz poniżyć swojąpychę". Karol odszedł po tej spowiedzi zupełnie odmieniony. Później został mnichem, zginął zamordowany w swojej pustelni na Saharze. Powtarzał często, że Jezus zajął na tej ziemi tak bardzo ostatnie miejsce, że nikt nie jest w stanie Mu go odebrać. Jeżeli ten, który jest Bogiem, ogołocił się i przyjął postać człowieka, co więcej - sługi ludzi, to czy nam wolno wywyższać się nad innych?! „Jeżeli ci wstyd naśladować pokornego człowieka, naśladuj przynajmniej pokornego Boga" - podpowiada św. Augustyn. W starożytności przedchrześcijańskiej często kojarzono pokorę ze słabością, nieśmiałością, nieporadnością życiową. Podobnie współczesny świat skłonny jest utożsamiać postawę pokory z nieudolnością życiową czy popadaniem w kompleksy. Lansuje się w filmie i reklamie ludzi sukcesu, silnych, zdrowych, mistrzów, najlepszych. Otóż trzeba z całym naciskiem podkreślić, że chrześcijańska pokora nie jest wcale słabeuszostwem. Człowiek pokorny zna swojąwartość, ale równocześnie wie, że zawdzięcza ją Bogu. Im pokorniej zegnę swój grzbiet przed Bogiem, tym więcej On będzie mógł uczynić we mnie i przeze mnie. Świetnie wyraził to jeden z byłych sekretarzy naczelnych ONZ - Dag Hammarskjóld, człowiek o głębokiej duchowości: „Być i pokornym i dumnym w duchu wiary znaczy: przeżywać to, że wobec Boga jestem niczym, ale Bóg jest we mnie". Aby uwierzyć bardziej w Boga, który we mnie wszystko może, aby być bardziej otwartym na Jego moc i bardziej pokornym wobec innych ludzi, tak samo słabych jak ja i tak samo mocnych jak Bóg we mnie, rozważajmy często piękny Psalm 131: Panie, moje serce się nie pyszni i nie patrzą wyniośle moje oczy. Nie gonię za tym, co wielkie ani co przerasta me siły. Przeciwnie - wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy. Jak niemowlę na łonie swej matki, . jak niemowlę - tak cicha jest we mnie moja dusza. Odpowiedzmy sobie szczerze na kilka ważnych pytań: - Czy staram się być pokorny przed Bogiem - moim Stwórcą i Zbawcą? - Czy umiem być pokorny wobec drugiego człowieka, może mniej wykształconego, biedniejszego, słabszego czy bardziej grzesznego, ale przecież syna tego samego Ojca i mojego brata w Chrystusie? - Czy proszę Boga o Jego moc i czy za nią dziękuję? - Czy nie ma w moim życiu zbyt wiele pychy, która każe mi stawiać siebie na miejscu Boga? - Czy rozumiem, że pycha jest okłamywaniem siebie i zamknięciem się na łaskę Boga, a pokora - stanięciem w prawdzie i pozwoleniem Bogu, aby czynił w moim życiu rzeczy dla mnie niemożliwe? 3. Nie ograniczaj się do zdobycia wiedzy, dąż do mądrości Augustyn podczas studiów zdobywał wiedzę filozoficzną i retoryczną. Wiedział jednak, że nie może to być sztuka dla sztuki. W czytanych książkach szukał przede wszystkim prawdy i życiowej mądrości. Nie miał jeszcze wprawdzie jako młody człowiek zbyt wielkiego rozeznania i zmysłu krytycznego. Nauka Chrystusa wydawała mu się nie do końca przekonująca i zbyt prostym językiem zapisana. Był jednak wciąż niespokojny, aż w końcu pozwolił się znaleźć Bogu. Stwierdził wówczas, że cała zdobyta wiedza prowadziła go na spotkanie Boga -jedynej prawdy i mądrości. Wykorzystał więc uzyskane wykształcenie w dobrym celu i związał je ze swoją praktyką życiową jako biskup, kaznodzieja i teolog. Podczas studiów młody człowiek zdobywa wiedzę i staje się fachowcem w jakiejś dziedzinie. Tę wiedzę może on wykorzystać w dobrym lub złym celu; może dzięki niej lepiej ukształtować życie swoje i innych lub też rozerwać więzy między teorią i praktyką. Może dzięki zdobytej wiedzy lepiej zobaczyć to, co pozostaje tajemnicą i w ten sposób zbliżyć się do Boga; może też stać się bezkrytycznym wielbicielem tak zwanego „postępu", zamkniętego na to, co nadnaturalne i niewymierne. Krótko mówiąc, można posiąść ogromną wiedzę i równocześnie nie znaleźć prawdy; można zdobyć wykształcenie, ale nie być człowiekiem mądrym. Bo wiedza i mądrość to nie to samo. Według Ojców Kościoła mądrość ludzka to wiedza prowadząca ostatecznie do poznania Boga oraz wiedza wykorzystana w praktyce i do lepszego życia. Uosobieniem prawdziwej mądrości był dla wczesnochrześcijańskich myślicieli Jezus Chrystus, który objawił prawdę o Bogu stwarzającym i zbawiającym człowieka. Rozumowali oni w następujący sposób: jeżeli filozofia oznacza miłość mądrości, a prawdziwą mądrościąjest sam Chrystus, to prawdziwa filozofia jest miłością Chrystusa i Jego nauki. Jeden z wybitnych Ojców Kościoła w IV w. - św. Bazyli - porównał człowieka mądrego do pszczoły, która wybiera z kwiatów tylko taki pył, który jest korzystny do produkcji miodu. Taki człowiek, badając różne dziedziny wiedzy, czytając różne książki, umie wybrać z nich to, co wartościowe, co nie skrzywi sumienia i nie oddali od prawdy. Taki człowiek znajdzie nić wiążącą między zjawiskami otaczającego świata a tajemnicą i Stwórcą. Posłuchajmy wyznania młodego Amerykanina o imieniu Les: „Najbardziej wyraźne wyobrażenie Boga, które przemawia do mnie najlepiej, to muzyka klasyczna - Bach, Beethoven. Powoduje ona, że czuję ukojenie i pokój, czuję się jak u siebie. Muzyka przypomina mi, że Bóg jest wszędzie wokół mnie. Mówi mi ona, że Bóg pragnie, abym nie zamartwiał się pracą i przyszłością, lecz był wypełniony pokojem". To jest właśnie mądrość, która poza tym, co widzimy i badamy, potrafi z wdzięcznością dostrzec Stwórcę. Mądrość to także, jak wspominali Ojcowie Kościoła, wypływająca ze zdobytej wiedzy umiejętność odróżniania i wybierania prawdy lub fałszu, dobra lub zła, a potem umiejętność pokochania tego, co prawdziwe i dobre, mimo że czasem trudne. Wciąż przecież potrzebujemy nie tylko chodzących encyklopedii, ale przede wszystkim przewodników, autorytetów i świadków. O właściwe wykorzystanie wiedzy i o prawdziwą mądrość apeluje dzisiaj szczególnie Ojciec święty. Chodzi o niemożliwą do zastąpienia niczym obecność Chrystusa w życiu człowieka i obecność chrześcijaństwa w kulturze Europy. Człowiek nie może sam siebie zrozumieć bez Chrystusa. Żadna rodzina narodów nie utrzyma się bez postawienia na pierwszym miejscu przykazania Boga i bliźniego. Byli o tym głęboko przekonani w X w. prekursorzy zjednoczenia Europy - papież Sylwester II i cesarz niemiecki Otto III, podczas gdy niektórzy współcześni politycy twierdzą, że wartości chrześcijańskie nie są w ogóle współczesnej Europie potrzebne czy wręcz szkodliwe. Dziś w obliczu wojen i rozmaitych kryzysów Europa przecież, chcąc nie chcąc, szczególnie woła o obronę życia i godności człowieka, o szerzenie cywilizacji miłości i pokoju, czyli o ideały chrześcijańskie. Do niedawna krytykowano średniowiecze jako czasy ciemne i zacofane z powodu dominacji Kościoła. Jak jednak wyglądałby średniowieczny świat, tak bogaty w wojny, gdyby nie łagodzące zarządzenia Kościoła ratujące resztki pokoju. Idea pokoju Bożego, która w XI w., dzięki synodom kościelnym rozpowszechniła się we Francji, Hiszpanii, Niemczech i Italii, brała w opiekę wszystkich nie uczestniczących w walkach: duchownych, kobiety i dzieci, i ograniczała możliwość prowadzenia wojny tylko do niektórych, nieświątecznych dni tygodnia. Wystarczy tylko pobieżnie przyjrzeć się historii światowej literatury, sztuki i muzyki, by spostrzec, że niewiele by z niej pozostało, gdyby usunąć dzieła inspirowane religią chrześcijańską. Bycie mądrym, a nie tylko wykształconym chrześcijaninem polega na wprowadzaniu Boga, prawdy i dobra tam, gdzie o tym już zapomniano. Wymaga to z pewnością odwagi. Wiedział o tym w XVIII w. król Stanisław August Poniatowski, gdy ówczesnemu reformatorowi oświaty, pijarowi Stanisławowi Konarskiemu, wręczał order z napisem „Sapere auso" - „Temu, który odważył się być mądrym". O taką odwagę prosi też ostatnio Jan Paweł II w Tryptyku rzymskim: „Jeśli chcesz znaleźć źródło, musisz iść do góry, pod prąd. Przedzieraj się, szukaj, nie ustępuj". Postawmy sobie kilka pytań: - Czy ja mam odwagę być mądrym, a nie tylko wykształconym? - Czy umiem dostrzec zbieżność między tym, co mówi mi rozum i co podpowiada mi wiara? - Czy uczę się na podstawie zdobytej wiedzy dokonywać właściwych wyborów? - Czy uznaję naukę Chrystusa za prawdziwą mądrość? 4. Odnów swój stosunek do Kościoła Augustyn jako student szukał prawdy o Bogu w sekcie manichejczyków. Dopiero z czasem, pod wpływem niezwykłej osobowości i kazań biskupa Mediolanu, św. Ambrożego, zrozumiał, że Kościół jest miejscem zdrowej tradycji i działania Ducha Świętego. Wydaje mi się, że nam dzisiaj często brak poczucia wartości jaką jest Kościół, a co za tym idzie brak odpowiedzialności za niego. Nie potrafimy pokochać w pełni Kościołajako instytucji przekazującej nieskażoną wiarę chrześcijańską; czuwającej nad tym, by Pismo Święte było właściwie interpretowane; odpowiedzialnej za sprawowanie sakramentów z Eucharystią na czele. Nie potrafimy często zrozumieć tego, co wielokrotnie podkreślał w swoim nauczaniu właśnie św. Augustyn, że Kościół to wspólnota wszystkich ochrzczonych; że tworzymy go z naszą świętością i grzesznością, zarówno świeccy jak i hierarchia; że grzesznicy są w Kościele po to, żeby stopniowo, dzięki działającej w nim łasce, przestawali nimi być. Nie angażując się w życie Kościoła, zakopujemy talenty, a przecież Jezus ma nas jako swoje ręce, nogi i usta, przy pomocy których chce nieść prawdę i dobro innym ludziom. Często krytykujemy Kościół, ale musimy pamiętać, że oceniamy wówczas również sami siebie. Oczywiście mamy prawo do wyrażania opinii krytycznych, bo one pomagają oczyścić się z ewidentnych zaniedbań. Trzeba jednak zawsze pytać siebie, czy jest to krytyka w imię Ewangelii i czy służy dobru Kościoła. Trzeba ją zaczynać przede wszystkim od siebie. Ludzie, którzy tworzą hierarchię, nie spadają przecież z nieba ani z piekła, ale wychodzą spośród nas, z naszych rodzin. Wielcy święci i reformatorzy Kościoła stawiali najwięcej zarzutów sami sobie. Na przykład św. Franciszek Ksawery mówił z zadziwiającą pokorą: „Wobec Boga jestem tylko przeszkodą dla Jego zamiarów i zniszczeniem Jego dzieła". Gdy widzi się przede wszystkim własne błędy i zaczyna się przemianę od siebie, można o wiele bardziej obiektywnie wydawać sądy o Kościele, można też w ten sposób najwięcej dla niego zrobić. A przede wszystkim trzeba modlić się o miłość do Kościoła, tak jak to czyni w przepięknej inwokacji francuski historyk Pierre Pierrard, rozpoczynając w ten sposób swoją Historią Kościoła Katolickiego: „Kościele, mój Kościele. Nie jesteś grupą aniołów ani bohaterów, ale mężczyzn i kobiet gotowych wciąż się buntować i bić pokłony przed złotym cielcem. Kościele, Ty, który jesteś przybytkiem wszelkich tajemnic, sakramentem Jezusa Chrystusa, jawisz się równocześnie jako społeczność ludzka, święta i grzeszna, jedna, a równocześnie rozdarta. Ducha, mój Kościele, nigdy Ci nie brakowało i nie zabraknie. To On popycha cię naprzód, nie pozwala ci zaskorupieć. Rozejrzyj się wokół i zobacz, jak liczni są ci twoi synowie, w których działa Duch. Nie są to tylko święci z kalendarza, ale także i przede wszystkim tłum nieznanych ludzi ze wszystkich narodów i ras: górnicy, którzy zniszczyli swe oczy i płuca w kopalni, a także nasze matki, żony i siostry, które wykonują w milczeniu swoją niekończącą się pracę. I ci najbiedniejsi, których trzeba nieść, ponieważ nie mająjuż nóg; i kapłani przy pracy, którzy cierpią, nie potrafiąc mówić lepiej o Tobie. Mój Kościele, przychodzę zaświadczyć, że w sprawach zasadniczych nie zbłądziłeś w swym posłannictwie, ponieważ odnajduję cię służącego i biednego, nosiciela Słowa i Eucharystii powierzonych ci przed wiekami. Święty Kościele, nasz Kościele, ogromny i stary okręcie z linią zanurzenia zawsze na poziomie fal, bez ciebie bylibyśmy jedynie nieszczęsnymi barkami, zagubionymi we mgle i burzy". Posłuchajmy jeszcze św. Augustyna, który w tym samym duchu prosi nas: „Kochajmy Pana Boga naszego, kochajmy Jego Kościół. Bóg jest Ojcem, Kościół Matką; Bóg Panem, Kościół służebnicą, my zaś jesteśmy dziećmi tej służebnicy. Wielka miłość łączy to małżeństwo i nie da się obrażać jednego z małżonków, a jednocześnie czcić drugiego". Zapytajmy siebie w ciszy serca: - Czy rozumiem, że Kościół tworzą i są za niego odpowiedzialni wszyscy chrześcijanie? - Czy staram się wciąż nawracać, aby własnym życiem kształtować jak najlepszy obraz Kościoła? - Czy kocham Kościół jako arkę zbawienia założoną i prowadzoną przez Chrystusa i Jego Ducha? - Czy staram się odczytać, czego Chrystus ode mnie oczekuje, jakie jest moje miejsce w Kościele? Wraz ze św. Augustynem zwróciłem uwagę na kilka postaw, jakby wad podstawowych, które szczególnie mogą oddalić nas od Boga i z których inne nasze słabości mogą brać swój początek. Spróbujmy na podstawie tego przeglądu zastanowić się, które z nich leżą u podstaw naszej osobistej grzeszności i z którymi powinniśmy, z Bożą pomocą, podjąć szczególną walkę. Postarajmy się w naszym rachunku sumienia przekroczyć barierę zewnętrzności i powierzchowności, i sięgnąć do korzeni. Nie wystarczy bowiem walczyć z nieczystymi myślami, spojrzeniami i czynami, trzeba najpierw zweryfikować rozumienie miłości. Nie uda się przezwyciężyć swoich słabości, jeżeli najpierw nie dojdzie się do przekonania, że tkwi w nas ogromna pycha i nieuporządkowana miłość własna, która każe nam robić wszystko po swojemu oraz pogardzać Bogiem i innymi ludźmi. Nie można naprawić różnych życiowych błędów, jeśli nie dostrzeże się najpierw, że nie chcemy i nie umiemy korzystać ze zdobytej wiedzy i zamieniać ją w mądrość. Nie jest możliwe dawanie dobrego świadectwa o Chrystusie, jeżeli najpierw nie pokocha się Kościoła i nie poczuje się w nim jak w rodzinie. Św. Augustyn uświadamia nam jeszcze jedną ważną sprawę. Wjego przekonaniu, popartym własnym doświadczeniem życiowym, wszystkie nasze większe i mniejsze grzechy wywodzą się z jednego źródła. Jest nim bezbożność, czyli odebranie Bogu realnego wpływu na to, co dzieje się w naszym życiu; postawienie Go na odległym miejscu, na marginesie naszych spraw; niedostrzeganie związku między tym, co robimy i co się wydarza, a Jego łaską i opieką; brak uwielbienia i dziękczynienia za to, co od Niego otrzymujemy; krótko mówiąc - życie takie, jakby Bóg nie istniał. Taką postawę Augustyn określa jako miłość samego siebie aż do pogardzenia Bogiem i uznaje za cechę rozpoznawczą tych, którzy idą za głosem złego ducha. Każdy niewłaściwy wybór w naszym życiu, każdy grzech, jest postawieniem na pierwszym miejscu własnego „ja" kosztem Boga. Uznajmy więc z pokorą, że ilekroć popełniamy błędy, tylekroć postępujemy jak ludzie bezbożni, i podejmijmy walkę o przywrócenie Bogu właściwego miejsca w naszym życiu. I nie lękajmy się, że to zbyt trudne. On sam nam w tym pomoże. Czeka tylko na nasze pragnienie i otwarcie się z wiarą na to, co jest możliwe jedynie dla Niego. Weź Pismo Święte i czytaj Bóg kocha nas do szaleństwa i bardzo mu zależy na wzajemności. Sam pragnie dać nam wszystko, co nas uzdolni do życiowej odpowiedzi na Jego miłość. Taką podstawową pomocą ze strony Boga, która umożliwia nam poznanie Go i zrozumienie, czego od nas oczekuje, jest Pismo Święte. Św. Augustyn, nasz główny duchowy przewodnik w tych rekolekcjach, jako biskup napisał obszerne dzieło O doktrynie chrześcijańskiej, które w całości poświęcił zasadom czytania Pisma Świętego. I my teraz, korzystając ze wskazówek Augustyna i innych Ojców Kościoła, tak bardzo miłujących Biblię, pochylmy się nad tą jedyną w swoim rodzaju Księgą, do której wszystkie inne książki są tylko nieudolnym komentarzem, jak mawiał dziadek Romana Brandstaettera, znanego polskiego poety i powieściopisarza żydowskiego pochodzenia. W Księdze tej zostały zapisane własne Słowa Boga, stanowiące najlepszy drogowskaz w wyprawie człowieka przez ziemię. Już od początku chrześcijaństwa skarżono się, że wierni troszcząc się o to, aby nawet najdrobniejsza okruszyna Ciała Pańskiego nie upadła na ziemię, pozwalają równocześnie, by spadały na nią i marnowały się okruchy Słowa Bożego. To tak, jakbyśmy przyjmowali do serca tylko Ciało Chrystusa, a lekceważyli Jego Ducha zawartego w Słowie. Św. Hieronim, słynny w starożytności chrześcijańskiej tłumacz Biblii na język łaciński, mówił dosadnie: „Nieznajomość Pisma Świętego jest nieznajomością Chrystusa". Św. Ambroży, wybitny biskup z Mediolanu z IV w., dodawał z wyrzutem: „Dlaczego wolnych godzin nie poświęcasz na czytanie Pisma? Czy nie mógłbyś Chrystusa odwiedzać i Go słuchać? A słuchamy Go, gdy czytamy Słowo Boże". A wybitny kaznodzieja z IV w., św. Jan Złotousty, skarżył się, że wielu chrześcijan nie wykorzystuje nawet krótkich czytań mszalnych: podczas mszalnej liturgii Słowa spoglądają na zakrystianina zapalającego świece, zamiast patrzeć na prawdziwy ogień Słowa Bożego, który zapala przed nimi Chrystus. Ktoś może powie mi to samo, co zarzucano właśnie Janowi Złotoustemu: „Każesz mi czytać Pismo Święte? Nie jestem mnichem, ale mam studia, pracę, żonę i dzieci oraz staram się o dom". Na to Jan odpowiedział: „To właśnie niszczy wszystko, że mniemacie, iż jedynie mnichom przystoi czytanie Pisma Świętego, podczas gdy w rzeczywistości wy potrzebujecie tego o wiele bardziej niż oni. Dlatego rzeczą jeszcze gorszą od nieczytania Pisma Świętego jest uważanie tego zajęcia za zbyteczne, gdyż takie słowa są szatańskim wymysłem". Oprócz przekonania, że lektura Pisma Świętego to zajęcie dla księży i zakonników, często słyszy się narzekanie, że świat Biblii jest dla współczesnego człowieka obcy i niezrozumiały. Ale to tylko wymówka, bo przecież współcześni Chrystusowi rozumieli lepiej niż my jego język, a też Go nie przyjęli. Jeszcze inną pokusę, szczególnie niebezpieczną dla intelektualistów, opisał w swoich Wyznaniach św. Augustyn. Przed swoim nawróceniem nie chciał jako wykształcony retor czytać Pisma Świętego, bo raził go zbyt prosty styl tych ksiąg, daleki od ozdobnej, doskonałej mowy Cycerona. Nie potrafił jeszcze dostrzec, że właśnie w tej szlachetnej prostocie, wolnej od retorycznej przesady i zewnętrznych błyskotek, ukryta jest prawda. Podczas tego rekolekcyjnego rozważania zastanowimy się w zarysie, jak czytać Pismo Święte, jak się z nim zaprzyjaźnić, jak je lepiej rozumieć i jak się nim modlić. Zanim rozpoczniemy nasze refleksje, poprośmy najpierw o światło Ducha Świętego, takjak powinniśmy to czynić na początku każdej lektury Biblii: „Wylej na nas teraz Twojego Ducha świętego, abym w słowach, co od Ciebie płyną, spotkał Jezusa Chrystusa, poznał Go głębiej i ukochał". Celowo rozpocząłem od modlitwy do Ducha Świętego, bo to On jest pierwszym i głównym autorem Pisma Świętego, Tym, który natchnął autorów poszczególnych ksiąg, a nawet zawarł w ich słowach więcej niż autorzy ci byli w stanie zrozumieć i przewidzieć. Pismo Święte jest, jak mówią Ojcowie, nieskończoną studnią Boga, nieustannie stwarzaną przez Ducha Świętego. Zawsze można w nim odkryć coś nowego, coś głębszego, coś o Jezusie i coś o sobie. Ale pod jednym warunkiem: że czyta sieje z wiarąjako prawdziwe Słowo od Boga skierowane osobiście do mnie i że czyta sieje w Duchu, w którym zostało napisane. Ma więc to być przede wszystkim czytanie duchowe, czyli takie, które przyniesie czytającemu duchową korzyść. Przystępując do duchowej lektury Biblii zawsze muszę odpowiedzieć sobie na pytanie: czy zbieram tylko teoretyczne wiadomości czy pragnę odnieść czytany tekst do własnego życia. Jak mówili pisarze wczesnochrześcijańscy, Pismo Święte zawiera opis wielu wydarzeń historycznych, ale nie zostało napisane po to, aby uczyć nas historii, ale by zbliżyć nas do Boga, by pomagać nam spotkać się z Jezusem. Właśnie Jezus stanowi centrum Pisma Świętego. Tak więc pierwszym etapem podczas lektury duchowej jest szukanie w tekście biblijnym samego Chrystusa, wszelkich związków z Jego Osobą i nauczaniem. Ojcowie Kościoła podkreślali, że Jezus Chrystus przemawia przez całe Pismo Święte, przez każde jego słowo, bo On sam jest uosobionym Słowem Boga. Pod słowem przez małe „s", zapisanym na kartach Biblii, jak w każdej innej książce, trzeba odkryć to jedyne w swoim rodzaju Słowo przez duże „S" - samego Jezusa. Trzeba z litery wydobyć ducha, zza zasłony wydobyć prawdę. Jezus jest nie tylko głównym bohaterem Pisma Świętego, jest także jego pierwszym komentatorem. W Nowym Testamencie Chrystus mówi jawnie i bezpośrednio, odsłania wszelkie tajemnice i realizuje zapowiedzi. W Ewangeliach wszystko skupia się wokół Niego już w warstwie dosłownej relacjonowanych zdarzeń. Jedynie przypowieści, ilustrujące prawdę językiem obrazowym, trzeba odpowiednio zinterpretować. Na przykład w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie tytułowy bohater opatrujący rany nieznajomego, napadniętego przez zbójców, to sam Chrystus, pochylający się nad grzesznym i cierpiącym człowiekiem. On sam jest też drogocenną perłą, której należy szukać, oraz skałą, na której trzeba budować swoje życie. W Starym Testamencie Jezusa możemy odnaleźć przede wszystkim w księgach prorockich, które zapowiadają nadejście Mesjasza, Księcia Pokoju, narodzonego z Dziewicy, który wyzwoli swój lud, który będzie cierpiał, ale ostatecznie zwycięży. Według wczesnochrześcijańskich kaznodziejów Chrystusa symbolizują różne postacie i zdarzenia ze Starego Testamentu. Abel, zabity przez Kaina, i Józef, sprzedany do Egiptu przez swoich braci, zapowiadają prześladowanie Jezusa i wydanie go na śmierć. Abraham, wychodzący z rodzinnego kraju w poszukiwaniu Ziemi Obiecanej, to Jezus przychodzący z domu swego niebieskiego Ojca do ludzi. Noe, budujący arkę i ratujący w niej ludzkość przed potopem, to Jezus ratujący ludzi w nowej Arce, jaką jest Kościół. Jozue, zwalczający wrogie plemiona i wprowadzający swój lud do ziemi obiecanej, to Jezus niszczący złe duchy i pomagający człowiekowi osiągnąć zbawienie. Niezrozumienie i cierpienia jakie przeżywali prorocy, głosząc prawdę trudną i bolesną dla władców, były zapowiedziami cierpień samego Jezusa. Słynna historia wędrówki Izraelitów z Egiptu do Ziemi Obiecanej pod wodzą Mojżesza i Jozuego była, zdaniem Ojców Kościoła, obrazem uwolnienia przez Jezusa całej ludzkości zniewoli grzechu i prowadzenia jej do nieba. Manna, którą spożywali Izraelici na pustyni, to zapowiedź pokarmu, jakim jest ciało samego Jezusa, czyli Eucharystia. Historia proroka Jonasza, który tkwił trzy dni i trzy noce we wnętrznościach wielkiej ryby, zapowiada przebywanie Chrystusa w grobie przed zmartwychwstaniem. Gdy już znajdziemy w czytanym tekście biblijnym jakiś związek z Jezusem, gdy uświadomimy sobie, że ze wszystkich kart Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu przemawia On sam jako Boże Słowo, wówczas należy przejść do drugiego istotnego etapu lektury. Jest nim odniesienie do własnego życia tego, co dany tekst Pisma głosi o Bogu i Jego Synu - Chrystusie. Bo to, co Chrystus mówi o sobie i co robi, jest lekcją życia, a nie jakąś sztuką dla sztuki czy bezużytecznym objawieniem. Wszystko to jest powiedziane i zrobione z myślą o człowieku i dla człowieka, abyśmy poznając Boga, mogli lepiej siebie zrozumieć i lepiej żyć. Szczególną księgą biblijną Starego Testamentu, do której należy nieustannie wracać, jest Psałterz, tak ważny zresztą i dla kultury polskiej, bo pięknie przełożony renesansową polszczyzną przez Jana Kochanowskiego. Psalmy są niezwykłymi modlitwami na wszelkie okazje: smutku, radości, zwątpienia, trudności. Żadnego innego modlitewnika nie można porównać z tym, który napisał dla nas Bóg. „Psałterz mój jest moją radością" - mówi św. Augustyn, autor wielkiego komentarza do poszczególnych psalmów. Ojcowie Kościoła odnosili modlitwy Psałterza najpierw do Chrystusa, uważając, że to Jego ziemska misja nadaje psalmom pełne znaczenie. To On sam - Jezus cierpiący, odrzucony przez ludzi, ale i radośnie wychwalający Ojca - modli się w nich. Jak mówił w III w. wybitny znawca Biblii, Orygenes, Psalmy są podobne do wielkiego miasta złożonego ze 150 domów. Do każdego z nich trzeba znaleźć odpowiedni klucz, a podaje go nam Chrystus. Dodatkowe wzruszenie ogarnia nas, gdy pomyślimy, że Jezus jako członek narodu wybranego rzeczywiście rozważał słowa Psalmów i modlił się nimi, dając w ten sposób wyraz swoim uczuciom: miłości do Ojca, ufności, radości, ale i lęku, a także sprzeciwu wobec niesprawiedliwości. Ten, który utożsamił się z każdym z nas i przyjął na siebie wszystko co ludzkie, mówi w Psałterzu naszym głosem. I nie ma takiego uczucia ludzkiego, którego nie znalazłoby swojego miejsca w Psalmach. Każdy może w nich znaleźć coś z siebie i coś dla siebie. Każdy może przy ich pomocy wraz z Jezusem wypowiedzieć się swobodnie przed Bogiem. Każdy może w dowolnym wersecie psalmu znaleźć własną wąską drogę, czyli swoją myśl na każdy dzień, aby go przeżyć razem z Chrystusem. Odwołam się dla przykładu do Psalmów, które są mi szczególnie bliskie. Streszcza się w nich prawda o ludzkiej słabości i Bożej wszechmocy zawsze gotowej pochylać się nad człowiekiem i wspierać go. Psalm 127, 1-5 Jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą. Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże, strażnik czuwa daremnie. Daremnym jest dla was wstawanie przed świtem i wysiadywanie do późna w nocy - dla was, którzy jecie chleb zapracowany ciężko; tyle daje On i we śnie tym, których miłuje. Psalm 37, 5-7 Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu: On sam będzie działał i sprawi, że twoja sprawiedliwość zabłyśnie jak światło, a słuszność twoja-jak południe. Upokorz się przed Panem i Jemu zaufaj! Przy pomocy Psalmów możemy najlepiej wyrazić nasze cierpienie, wyśpiewać naszą pieśń narzekania. Będzie ona wtedy szczera i pełna boleści, ale zarazem pełna nadziei. Bo punkt ciężkości spoczywa w Psalmach zawsze na wielbieniu i wychwalaniu Boga, który nie pozostawia samotnie swojego stworzenia. Psalm 40, 2-4 Złożyłem w Panu całą nadzieję; On schylił się nade mną i wysłuchał mego wołania. Wydobył mnie z dołu zagłady i z kałuży błota, a stopy moje postawił na skale i umocnił moje kroki. I włożył w moje usta śpiew nowy - pieśń dla naszego Boga. Psalm 27, 1 Pan światłem i zbawieniem moim: kogóż mam się lękać? Pan obrońcą mojego życia: przed kim miałbym czuć trwogę? Wiemy już, że Biblię trzeba czytać duchowo, czyli szukać w tekście Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu Chrystusa, a później odniesienia do własnego życia. Zastanówmy się teraz, jak to zrealizować w praktyce. Pierwsza sprawa to problem czasu. Wymawiamy się ciągle jego brakiem. A starożytny filozof Seneka tak mądrze powiedział: „Nie za mało mamy czasu, ale za wiele go tracimy". Czy naprawdę nie stać nas na 10-15 minut lektury Pisma Świętego każdego dnia? Życie staje się coraz szybsze, a my tłumaczymy się zazwyczaj nadmiarem zajęć. Ale przecież zawsze pojawią się jakieś nowe sprawy do załatwienia, a czynności konieczne, takie jak spanie, jedzenie, zakupy, i tak musimy wykonać. Czy lektura Pisma Świętego i połączona z nią modlitwa nie są też takimi istotnymi sprawami? Spójrzmy na papieża, który podczas ubiegłorocznej pielgrzymki do Polski potrafił na oczach kamer całego świata zatrzymać się, mimo zmęczenia i napiętego programu wizyty, i odmawiać w ciszy brewiarzową modlitwę psalmami. Jeden z bliskich współpracowników Jana Pawła II opowiadał kiedyś, że w jedną z niedziel Ojciec święty potrafił opóźnić jakieś ważne oficjalne spotkanie, ponieważ nie zdążył jeszcze odmówić brewiarza. Kto działa w ten sposób znajdzie czas na wszystko. Z czasem związany jest sposób lektury. Nie może to być czytanie pobieżne i na ilość. Lepiej przeczytać w skupieniu kilka zdań niż przebiegać wzrokiem całe stronice. Jeden z wczesnochrześcijańskich mnichów, Pachomiusz, założyciel pierwszej wspólnoty klasztornej, wprowadził w IV w. określenie takiej spokojnej medytacji nad słowami Pisma Świętego: ruminatio - przeżuwanie. Średniowieczny mnich Wilhelm z Thierry dawał na ten temat w XII w. konkretne wskazówki: „Ruminatio w odniesieniu do Pisma Świętego różni się tak samo od zwyczajnego czytania jak przyjaźń od pospiesznej wizyty i jak miłość braterska od przypadkowych pozdrowień. Z codziennego czytania jeden kęs musi zapaść w żołądek pamięci, aby tam został przeżuty i strawiony". Czy zamiast przeżuwania wszelkich życiowych rozczarowań i krytycznych myśli o innych ludziach nie lepiej przeżuwać Boże Słowo? Następna kwestia dotyczy tego, co się czyta: od której księgi biblijnej zacząć? Ponieważ nasza lektura powinna zawsze prowadzić do Chrystusa należy rozpoczynać od Nowego Testamentu, czyli od opisu życia i nauki Zbawiciela, czytając Ewangelie i Listy stopniowo od początku do końca. Równocześnie też należy pochylać się nad Starym Testamentem, również czytając powoli księgę za księgą lub sięgając do ulubionych fragmentów. Ważne jest, żeby zawsze utrzymywać kontakt z Ewangelią, w ten sposób historia starotestamentalna będzie nieustannie rozświetlana osobą Jezusa Chrystusa. W III w. Orygenes pisał: „Jeżeli chcesz zrozumieć całą Biblię, możesz to uczynić tylko przez Ewangelię". Dochodzimy tu do jeszcze jednej istotnej sprawy. Duchowa lektura Pisma Świętego prowadząca do Chrystusa i do żywego kontaktu z Bogiem musi mieć pewne ograniczenia, nie może kojarzyć się z byle czym albo ze wszystkim. W przeciwnym razie może ona stać się pożywką dla idei sprzecznych z duchem Pisma lub do uzasadniania tekstami Pisma swoich własnych pomysłów. W taki sposób postępują sekty, które wciąż aktywnie łapią młodych ludzi na lep zaznajomienia z Pismem Świętym, które rzekomo jest zaniedbywane w Kościele katolickim. Jako katolicy mamy właśnie jak najczęściej sięgać do Biblii jako Księgi Życia, pamiętając jednak o istotnych kryteriach poprawnej lektury. Są nimi: - uzgodnienie każdego naszego skojarzenia podczas lektury z Ewangelią; sprawdzenie, czy moje wnioski z lektury są takie, jakie wyciągnąłby sam Chrystus; - porównanie własnej interpretacji z nauką Kościoła zawartą w wyznaniu wiary, czyli w niedzielnym Credo, i w Katechizmie Kościoła katolickiego, a w razie poważniejszych wątpliwości sięgnięcie do jakiegoś słownika bądź komentarza biblijnego. Wszelkie indywidualistyczne interpretacje wypaczające naukę Chrystusa i uderzające w to, czego w zgodzie z duchem Pisma naucza Kościół, prowadzą na manowce. Wzorem wierności wobec nauki Kościoła niech będzie dla nas szczera deklaracja jednego z pisarzy wczesnochrześcijańskich: „Jeżeli miałbym wyciągnąć z Pisma Świętego jakiekolwiek wnioski niezgodne z nauką Kościoła, niech Kościół odetnie mnie i odrzuci jak uschłą rękę". Lektura Pisma Świętego wymaga pokory i poddania się Bożemu prowadzeniu. Stąd najważniejsze jest, aby zawsze rozpoczynała się ona i kończyła modlitwą. Wzorem dla nas są znowu Ojcowie Kościoła. Każdą homilię i komentarz biblijny rozpoczynali oni od modlitwy do Ducha Świętego, prosząc o światło takie, jakie miał podczas pisania księgi autor natchniony. Kończyli natomiast rozważanie biblijnego tekstu pochwalną inwokacją na cześć Trójcy Świętej. Jest jeszcze jedno istotne kryterium, które trzeba uwzględnić przy duchowej lekturze Pisma Świętego. Według św. Augustyna, Słowo Boże powinno zawsze prowadzić czytającego do miłości, do przekonania, że Bóg mnie bezgranicznie kocha i że powinienem na tę miłość odpowiedzieć. Właśnie ta życiowa odpowiedź jest najlepszym i ostatecznym sprawdzianem właściwej lektury Pisma Świętego. Czytając Biblię musimy pamiętać o tej prawdzie, którą wyraża antyczna sentencja grecka: „Słowo jest cieniem czynu". Słowo Boże musi spłynąć z umysłu do serca i pojawić się w naszych rękach. Nie można zamknąć Biblii i powiedzieć: „Trudna jest ta mowa - za trudna dla mnie". Słowo Pisma jest zawsze wezwaniem do walki, w której naszą siłą staje się sam Chrystus. Trzeba tylko w to uwierzyć. Tak jak do ewangelicznego młodzieńca, Chrystus mówi do nas: „Dla ludzi, dla ciebie, w twoim ciasnym myśleniu, być może to niemożliwe - ale dla Boga wszystko jest możliwe". Z przeczytanym Słowem Pisma trzeba nieraz chodzić długo - dzień, miesiąc, rok - próbując na nie odpowiedzieć czynem. W przeciwnym razie zmarnujemy dar Bożego Słowa, a taką postawę surowo ocenia św. Jakub, używając w swoim liście mocnych słów: „Jeżeli bowiem ktoś przysłuchuje się tylko słowu, a nie wypełnia go, podobny jest do mężczyzny oglądającego w lustrze swe naturalne oblicze. Bo przyjrzał się sobie, odszedł i zaraz zapomniał, jakim był" (Jk 1, 23). W nawiązaniu do tych słów Orygenes robi nam rachunek sumienia ze sposobu naszej lektury Pisma Świętego, mówiąc o trzech rodzajach czytelników: dla jednych jest ono jak piękna muzyka, pozostają tylko na przeżyciu estetycznym; dla innych jest jak wino, które na krótki czas upaja, wzbudzając chwilowy entuzjazm, gdy jednak przeminie ów chwilowy efekt, dalej są zwyczajni, obojętni. Dopiero trzecia kategoria to są ci Jakubowi wykonawcy słowa - ludzie biorący w stu procentach na poważnie program Chrystusowy. Nieustanna konfrontacja duchowej lektury Pisma Świętego z naszym życiem uchroni nas przed błędem intelektualizmu, czyli przed postawą dążącą do wyjaśnienia za wszelką cenę mniej zrozumiałych fragmentów Pisma. O wiele ważniejsze niż dociekanie, co miałoby znaczyć każde ciemne miejsce w Biblii, jest usilne próbowanie wypełniania tego, co już stało się dla nas jasne. Znany duński filozof Soren Kierkegaard powiedział bardzo trafnie: „Gdyby w Piśmie Świętym było tylko jedno miejsce, które rozumiesz, to przede wszystkim maszje zamienić w czyn, a nie usiąść i dociekać ciemnych miejsc". Ta przestroga to jakby kontynuacja mądrej wskazówki św. Augustyna: „Nie trzeba niepokoić się tym, czego w Piśmie Świętym jeszcze nie rozumiecie. To zaś, co rozumiecie, niech was nie nadyma pychą. Lecz to, czego nie rozumiecie, ze czcią przechowujcie, to zaś, co rozumiecie, wypełniajcie z miłością". Bo Pismo Święte to nie teoria, nie przedmiot wrażeń estetycznych, nie podręcznik historii, nie zwykła książka, ale żywy dialog Boga z człowiekiem, mający prowadzić do odpowiedzi na Bożą miłość. Zapytajmy siebie w ciszy serca i spróbujmy szczerze odpowiedzieć na następujące pytania: - Czy interesuje mnie to, co Bóg, który kocha mnie ponad wszystko, ma mi do powiedzenia? - Czy Pismo Święte, które ma być ozdobą mojego życia, nie jest tylko ozdobą mojej biblioteki? A może w ogóle nie zatroszczyłem się, żeby mieć je w swoim domu? - Czy staram się spotkać Jezusa w przeczytanym tekście biblijnym lub w usłyszanych w Kościele czytaniach mszalnych? - Czy umiem z pokorą słuchać głosu Boga i zachowywać Jego Słowo w swoim umyśle tak długo, aż spłynie do serca i znajdzie się w rękach? „Weź i czytaj!". Te słowa usłyszał młody Augustyn, odpoczywając w ogrodzie, znużony grzechami swojej młodości i wieloletnim poszukiwaniem prawdy. Posłuchał tego głosu, otworzył Biblię i natrafił na słowa Listu św. Pawła do Rzymian: „Noc się posunęła, a przybliżył się dzień. Odrzućmy więc uczynki ciemności, a przyobleczmy się w zbroję światła! Żyjmy przyzwoicie jak w jasny dzień: nie w hulankach i pijatykach, nie w rozpuście i wyuzdaniu, nie w kłótni i zazdrości. Ale przyobleczcie się w Pana Jezusa Chrystusa i nie troszczcie się zbytnio o ciało, dogadzając żądzom" (Rz 13, 13-14). Słowa te przemieniły całkowicie życie Augustyna i zwróciły go ku Bogu. Stały się cieniem czynu, który doprowadził go do postawienia Chrystusa na pierwszym miejscu. I ty także weź Pismo Święte i czytaj je wiernie każdego dnia, a nie tylko wtedy, kiedy jest to dla ciebie miłe, wygodne i potrzebne. Liczne niepowodzenia w lekturze są wpisane w cenę postępu na drodze do poznania i pokochania Boga. Przecież, jak mówi współczesny mistrz życia duchowego, karmelita Wilfrid Stinissen, „chrześcijanami nigdy nie jesteśmy w pełni, lecz w najlepszym razie stajemy się nimi każdego dnia". Czytaj Pismo Święte razem z Chrystusem. Szukaj w tekście Biblii najpierw Jego samego, a później odnoś tekst do siebie. Poznawaj w ten sposób Chrystusa, kochaj go i próbuj naśladować. On ci w tym pomoże. Wielki papież końca VI w., św. Grzegorz Wielki, zachęcał: „Ucz się o sercu Boga ze słów Boga". Im bardziej będziesz smakował Słowo Boga, tym lepiej będziesz je rozumiał, będzie Ono wraz z tobą wzrastać, będzie jak studnia odsłaniać przed tobą wciąż nowe pokłady, będzie cię umacniać w najtrudniejszych momentach życia. Mnisi wczesnochrześcijańscy uczyli się na pamięć fragmentów Pisma Świętego odpowiednich na różne okazje i w zależności od sytuacj i przywoływali je w pamięci jako złotą poradę dnia. Odważmy się brać i czytać Pismo Święte, a życie z pomocą Bożego Suflera stanie się jaśniejsze, radośniejsze i spokojniejsze. Módl się tak, jakbyś sam nie mógł nic uczynić Podczas rozmowy z bogatym młodzieńcem Jezus powiedział, że zbawienie można osiągnąć przez wypełnianie przykazań oraz przez oddanie wszystkiego, czyli przez postawienie Chrystusa w swoim życiu na pierwszym miejscu. Dla słabych ludzkich sił jest to często trudne, wręcz niemożliwe. Ale nie dla Boga, bo dla Niego wszystko jest możliwe. Zanim więc zaczniemy odpowiadać na miłość Boga do nas i wypełniać jakiekolwiek dobro, musimy zwrócić się do Niego w modlitwie tak gorliwej, jakbyśmy sami nic nie mogli uczynić, jak to nam podpowiada św. Augustyn. Jak ważna jest modlitwa ilustruje znakomicie scena starotestamentalna przedstawiająca walkę Izraelitów z wrogim plemieniem Amalekitów (Wj 17, 8-13). Szala zwycięstwa przechylała się na stronę Izraelitów, dopóki Mojżesz trwał z ramionami wzniesionymi w geście modlitwy. Dlatego podtrzymywano go, aby w modlitwie nie ustawał. Niezwykłej mocy wytrwałej modlitwy doświadczyła matka Augustyna, św. Monika. Długo, bo aż przez 33 lata, wznosiła swoje ręce w modlitewnym geście, aż wreszcie wyprosiła dla swojego syna nie tylko nawrócenie, ale także coś, czego się nie spodziewała - wielką mądrość i świętość. Ktoś może powie i takie zastrzeżenie zgłaszali już pierwsi chrześcijanie: po co się modlić, skoro Bóg zna wszystkie nasze potrzeby, czy nie jest to strata czasu? Z pewnościąBóg wie, czego nam potrzeba i nasze hymny pochwalno-błagalne niczego Mu nie dodają. Daje On jednak człowiekowi pełną wolność i chce, by każdy z nas całkowicie świadomie i dobrowolnie zwrócił się do Niego, czując konieczność takiego dialogu i potrzebę Bożej pomocy w swoim życiu. Jak stwierdza św. Augustyn: „Modlitwa - czy zdajemy sobie z tego sprawę czy nie - jest spotkaniem Bożego i naszego pragnienia. Bóg pragnie, abyśmy Go pragnęli". Pismo Święte mówi, że zostaliśmy stworzeni na obraz Boga (Rdz 1, 27). W naszej duszy, w naszym rozumie, w naszym sercu tkwi jakieś nieuchwytne podobieństwo do Boga. Jakaś niewidzialna nić, która nas z Nim łączy. Tę bliskość, czy wręcz jedność, tego co boskie i ludzkie w nas, trzeba pielęgnować, trzeba troszczyć się o żywy związek mojego , ja" z Chrystusem, o Jego -jak mówią Ojcowie Kościoła - zamieszkanie w mojej duszy. Takie zamieszkanie, że On może się w niej swobodnie przechadzać i czuć się jak Pan i Właściciel, a nie jak więzień czy nieproszony gość. Do takiego przebywania Chrystusa w nas, a co za tym idzie, do Jego pełnego działania w naszym życiu, prowadzi właśnie modlitwa: częste, regularne, wytrwałe spotykanie się z Bogiem. Ona pozwala nam w pełni żyć, bo zbliża nas do źródła. Ona cieszy i zniewala Boga, sprawia, że pragnie On obdarzyć nas jeszcze większą miłością. Przyjrzyjmy się więc w tym rekolekcyjnym rozważaniu kilku istotnym sprawom związanym z rozumieniem i praktyką modlitwy. Najpierw chciałbym zwrócić uwagę, że modlitwa nie jest monologiem, lecz dialogiem, w którym pierwsze i ostatnie słowo należy do Boga. Najbardziej znana definicja modlitwy, pochodząca od Klemensa Aleksandryjskiego, filozofa i teologa chrześcijańskiego z II w., mówi nam, że modlitwa to rozmowa z Bogiem. Rozmowa zakłada świadomy udział dwóch osób, w tym wypadku Boga i człowieka. W modlitwie właściwie rozumianej zarówno Bóg, jak i człowiek musi mieć czas na mówienie i na słuchanie. Niestety, naszą powszechną wadą jest wielomówstwo i skupianie się na sobie podczas modlitwy. Oczywiście, należy przedstawić Bogu stan swojego ,ja", ale najlepiej zrobić to od razu na początku i zwięźle, oddając Bogu całego siebie i swoje problemy: „Panie, Ty przenikasz i znasz mnie całego. Weź wszystko, kim jestem i czym żyję, i przemień to według swojej woli". A następnie dobrze jest przejść do uwielbienia Boga. Św. Katarzyna ze Sieny, w zapisie swojego duchowego dialogu z Bogiem, przekazała słowa, które Chrystus skierował do niej podczas modlitwy: „Zajmij się Mną, a Ja zajmę się tobą". W naszej rozmowie z Bogiem musi dojść do tej wspaniałej wymiany. Mamy złożyć Bogu w ręce całych siebie, bo tylko On zna przepis na rozwiązanie tego węzła gordyjskiego, jaki w sobie nosimy. My natomiast powinniśmy zająć się rozważaniem i wychwalaniem Jego wielkości, dobroci i miłości. Bardzo ważne jest przejście od mówienia do słuchania na modlitwie. Słuchanie to moment kluczowy, bo to co Bóg mówi do nas w ciszy serca jest najważniejsze. To On jest Panem modlitwy. On na nią zaprasza, On się w niej objawia, On nią kieruje. Dlatego najlepiej po naszym mówieniu poddać się Jego prowadzeniu. Powiedzieć - „Mów, Panie, bo sługa twój słucha". Pomocą może być dla nas przeczytany tekst Pisma Świętego. To Słowo Boga będzie wtedy przewodnikiem i drogowskazem, Ono nas uchroni przed rozproszeniem myśli i bujaniem w obłokach. Jesteśmy przyzwyczajeni, że rozmowa wymaga używania słów w mowie lub w myślach. Tymczasem słuchanie Boga na modlitwie może odbywać się w zupełnej ciszy. Użyte we wspomnianej starożytnej definicji modlitwy greckie słowo „homilia", przetłumaczone na język polski jako rozmowa, może oznaczać równie dobrze patrzenie, przebywanie w czyjejś obecności, milczenie. Przypomina mi się scena, gdy wieśniak wpatrujący się długo w tabernakulum, zapytany przez swojego proboszcza św. Jana Marię Vianney, co robi, odparł: „Ja patrzę na Pana, a On patrzy na mnie, i to mi wystarczy". Tylko w ciszy, w milczącym obcowaniu z Bogiem rodzą się rzeczy wielkie, nasza słabość może przyjąć Boską moc, a nasza niewiedza może stać się mądrością, nasze puste ręce mogą napełnić się po brzegi łaską. Jak mawiali wczesnochrześcijańscy mnisi żyjący na pustyni, na modlitwie mamy być jak puste koryto rzeki, które napełni życiodajną wodą i uformuje sam Bóg. Pokój wewnętrzny i światło w sprawach, które aktualnie przeżywamy, a także sama obecność Boga, przyjdą niepostrzeżenie. Mogą one być w ogóle nieodczuwalne, ale skutki modlitwy w ciszy poznamy w późniejszym życiu, gdy do wielu spraw zaczniemy podchodzić łatwiej, spokojniej i radośniej. Psychologowie podkreślają coraz częściej, że ludzie, którzy się modlą, przeżywają mniej stresów, są zdrowsi i spokojniejsi. Spójrzmy na Chrystusa - na Jego modlitwę, czyli rozmowę z Ojcem. Jeśli chodzi o słowa, była to modlitwa „Ojcze nasz". Powinniśmy odmawiać jąze szczególnym spokojem, rozważając każdego dnia na nowo wybrane jedno z jej wezwań. Modlitwa Pańska jest bowiem - jak mawiali Ojcowie Kościoła - streszczeniem Ewangelii. Mnie uderzająwniej szczególnie dwa kluczowe wezwania: „Bądź wola Twoja", które jest receptą na przyjęcie w życiu tego, czego pragnie Bóg, czyli tego, co dla nas najlepsze, oraz „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom" - prośba o miłosierdzie, sformułowana w formie zdania warunkowego, o czym często zapominamy. Jezus pozostawił swoim uczniom w spadku tę podstawową, ściśle określoną modlitwę. W wielu scenach ewangelicznych obserwujemy Go jednak rozmawiającego z Ojcem także własnymi słowami, chociażby w Ogrójcu przed męką, lub pozostającego w milczeniu nieraz przez całą noc, zwłaszcza w bardzo ważnych i trudnych momentach, jak np. przed wyborem apostołów, przed uzdrowieniami chorych czy przed pojmaniem. Właśnie w ten sposób, jako słuchanie, jako poddanie się Bożemu prowadzeniu, pojmują modlitwę studenci, których zapytano w ankiecie o ich relację z Bogiem. Tak mówi 19-letnia studentka z dużego miasta w Polsce: „Rozmowa z Bogiem, Tym, który jest Miłością i nieskończonym Dobrem, z Bogiem Stwórcą i z Bogiem Dawcą-to rzecz niepojęta, rozmowa, w której ja jestem tą, która nie jest. Może dlatego nie umiem się modlić. Modlitwa jest łaską i kiedy za nią dziękuję, to wiem, że i to jest łaską Boga miłującego. Msza święta uczy mnie modlitwy, uczy jednej z głębokich prawd, że rozmowa z Bogiem ma być dialogiem, a nie listą moich próśb, podziękowań i skarg. A ja tak mało dopuszczam do głosu tego, który mnie zaprosił na rozmowę". I inna 22-letnia studentka: „Modlitwa jest od strony Boga, tak jak wiara, darem. Właściwie modlitwa moja wcale nie jest moja. To Pan Bóg mi podpowiada. Bo nawet jeżeli ja mówię, to tylko po to, żeby lepiej usłyszeć to, co On chce mi powiedzieć. Bardzo często jestem swoją modlitwą po prostu zaskoczona: jakieś przebłyski świadomości, jakieś mądrości życiowe, jakieś pragnienia tak silne, że zmuszają do działania". Odpowiedzmy sobie szczerze: - Czy zajmuję się na modlitwie Bogiem czy tylko sobą? - Czy dopuszczam do głosu Tego, który jest Panem modlitwy? - Czy próbuję trwać w ciszy i słuchać, co mówi do mnie Jezus - Boży Sufler? Druga sprawa, na którą chciałbym zwrócić uwagę w związku z modlitwą, to problem zniechęcenia trudnościami, jakie są z nią związane. Boga nie widzimy tak jak drugiego człowieka. Aby Go usłyszeć potrzeba pewnego wysiłku, wyciszenia się, wyłączenia wszechobecnych dzisiaj komputerów, telewizorów i telefonów komórkowych. Potrzeba czasu oczekiwania, a to w naszym zabieganym świecie staje się wręcz niemożliwe. Łatwo nudzimy się modlitwą; wydaje się nam, że nie umiemy się modlić. Trzeba jednak walczyć o chwile ciszy i o skupienie. Trzeba prosić, aby sam Jezus usunął nasze roztargnienia. Czasami zbyt łatwo rezygnujemy z modlitwy, ponieważ wydaje się nam, że Bóg brzydzi się naszym zmęczeniem czy jakąś niedyspozycją. Otóż wcale tak nie jest! On przyjmuje nas takimi, jacy jesteśmy. Dokąd mamy iść z naszym zmęczeniem i kłopotami? Do ludzi? Czy też mamy zamknąć się w sobie? To nic, że Bogu tym razem nic nie powiemy, że będzie to tylko krótkie senne westchnienie. Ale On z pewnością coś istotnego nam powie, wleje w serce swoją bezcenną łaskę i da wytchnienie. Ojcowie pustyni w pierwszych wiekach zachęcali do tzw. modlitwy gwałtownej. Gdy nie mamy sił i usposobienia do modlitwy należy mimo wszystko przyjść do Chrystusa, zadać gwałt swojemu ciału i myślom, i trwać, aby dać możliwość Bożemu działaniu. Zdarza się często, że modlitwę uzależniamy od wewnętrznej potrzeby. Nie mam wielkich problemów, w życiu umiem sobie sam poradzić, nie odczuwam pociągu do modlitwy, więc... nie modlę się. W ten sposób wysycham i tracę smak kontaktu z ciszą i z własnym wnętrzem, w którym mieszka Bóg. Czy matka czeka z nakarmieniem dziecka i wypraniem jego pieluszek do momentu, kiedy się jej zechce? Czy czekamy z pójściem do pracy, aż będziemy mieli dobre samopoczucie? Tak samo powinno być z modlitwą. Nić łącząca nas ze Stwórcą musi być regularnie podtrzymywana. To tylko złudzenie, że czasami nie odczuwamy natchnienia do modlitwy. Po prostu nie umiemy go w sobie rozbudzić, a atrakcje świata i przyspieszone życie skutecznie je tłumią. Gdy człowiek często z czymś obcuje, zaczyna tym nasiąkać i smakować, aż w końcu stwierdza, że nie może bez tego żyć. Jeżeli czekamy na wewnętrzne natchnienie, zamiast regularnie przyzwyczajać się do modlitwy, nigdy nie nauczymy się modlić. Jeżeli przyjdziemy mimo wszystko, to sam Bóg nauczy nas modlić się. Oczekiwanie na wyraźną wewnętrzną potrzebę wiąże się na pewno z naszym pragnieniem doznawania przyjemności. Chcielibyśmy, aby modlitwa była jakimś radosnym, wygodnym, wręcz zmysłowym przeżyciem, dającym konkretne natychmiastowe skutki. Tymczasem modlitwa jest przede wszystkim walką. Znowu najlepszy przykład daje nam sam Jezus, który toczy taką wewnętrzną walkę podczas modlitwy w Ogrójcu. Z pewnością nie był to dla Niego jako człowieka moment radości i wytchnienia. Na pewno chciał, by ta rozmowa z Ojcem przed męką miała inny przebieg. A jednak nie zdezerterował, modlił się mimo wszystko aż do krwawego potu. I właśnie wtedy upomniał uczniów, że nie trwali z nim na modlitwie ani godziny. Teraz my mamy to zaniedbanie apostołów nadrabiać. Właśnie w ten sposób - jako gwałtowną wewnętrzną walkę - widzą modlitwę młodzi ludzie, którzy mająodwagę rozmawiać z Chrystusem mimo wszystko, walczyć tak, jak w Starym Testamencie walczył Jakub z aniołem. Dwudziestoletni student z małego miasta w Polsce tak pisze: „Przeraża mnie czasem ogrom otaczającego mnie świata, własna bezsilność i małość, własna zależność i niemoc. Właśnie wtedy idę, by spotkać się z Bogiem. On milczy i ja milczę, lecz moje milczenie mówi za mnie. Rozumiem wówczas, że modlitwa polega na zbliżeniu się do Niego. Nie potrzeba wówczas nawet słów. Serca bowiem kochające się milczą. Nieraz jednak zamiast modlitwy wyrywają się z ust słowa sprzeciwu i buntu, wyrywa się pytanie „dlaczego?", na które nieraz trudno odpowiedzieć. Wierzyłem w coś mocno, ufałem, że Bóg mi pomoże - a tymczasem wszystko się zawaliło. Staram się wówczas zdać na wolę Bożą mimo buntu i oporów wewnętrznych. On wie lepiej. Sam powiedział: drogi moje nie są drogami waszymi i myśli moje nie są myślami waszymi. Wydaje mi się, że każda modlitwa, o ile ma być prawdziwą modlitwą, to musi być ofiarą". W rekolekcyjnym rachunku sumienia czas na kolejne pytania: - Czy nie uciekam przed modlitwą i związanym z nią wysiłkiem? - Czy nie szukam w modlitwie tylko wytchnienia i przyjemności? - Czy wałcze o swoją modlitwę? - Czy proszę Jezusa, aby sam nauczył mnie modlić się? Trzeci problem, który chciałbym poruszyć, to kwestia czasu na modlitwę i jej związku z codziennym życiem. W kościołach na Zachodzie Europy przyjął się zaczerpnięty z prawosławia zwyczaj zapalania własnej świeczki przed ołtarzem podczas krótkiej modlitwy, gdy nawiedza się świątynię. To piękna tradycja, ale poważnym nadużyciem są napisy, które spotykałem we francuskich kościołach: „Zapal świeczkę - ona zastąpi twoją modlitwę". Otóż nic nie zastąpi twojej modlitwy. Bardzo ważne jest, by w planie dnia, choćby najbardziej przeładowanym, uwzględnić czas na wyłączne spotkanie z Bogiem, najlepiej rano lub wieczorem, kiedy jeszcze nie jesteśmy lub już nie jesteśmy w wirze zajęć. Ale trzeba też pamiętać, że modlitwa to nie zbędny skrawek dnia oddany od niechcenia i nie mający związku z tym, co robimy. Modlitwa to nie świeczka, którą zapalamy Panu Bogu dla świętego spokoju, bo tak każe tradycja, a później zajmujemy się swoimi sprawami. Codzienna krótka rozmowa sam na sam z Bogiem jest tylko preludium do całego dnia, jest punktem wyjścia i zachętą do tego, by nauczyć się każdą czynność dnia odnosić do Boga i z Nim przeżywać. Św. Paweł zachęca, by wszystko czynić na chwałę Bożą i modlić się w każdym czasie. Jak się tego nauczyć? Podczas porannej modlitwy, podczas Mszy św. powinniśmy nabrać nawyku oddawania całego siebie w ręce Ojca, z wszystkimi naszymi zaletami i wadami, z radościami i smutkami. Nie w formie błagania, by Bóg spełnił wszystkie moje zachcianki, ale na zasadzie powierzenia wszystkiego, co nas czeka Jego opiece i Jego woli: „Weź mnie Panie całego, takiego jakim jestem. I prowadź, a czasem nawet nieś na swych rękach, gdy trudno mi samemu iść. Daj mi siłę do tego, co mam czynić, bo sam nic nie mogę i miej miłosierdzie dla tego, co zepsuję i czego nie uda mi się wykonać". Takie nastawienie wewnętrznego powierzenia się Bogu dobrze jest później w ciągu dnia odnawiać, gdziekolwiek się znajdziemy, zwłaszcza w momentach trudnych, żeby niczego nie robić pochopnie i samowolnie, bez porady Najwyższego Suflera. Mogąw tym pomóc chwile cichej refleksji, westchnienia, krótkie akty strzeliste, nauczone na pamięć, samemu ułożone lub wyrażone ciszą serca, bez słów. To wszystko jest modlitwą. Gdy w jakimś momencie jakakolwiek z tych praktyk jest niemożliwa do wypełnienia, wtedy -jak mówiąOjcowie Kościoła - nawet samo pragnienie modlitwy jest modlitwą. Chrystus daje nam przykład takiej postawy, wznosząc oczy ku niebu przed dokonaniem cudu lub odchodząc na miejsce ustronne wtedy, gdy tłum ciśnie się do Niego. W naszych czasach wzór takiej modlitwy ciągłej, wśród nawału zajęć, wśród fleszy reflektorów, na oczach całego zagonionego świata daje nam wciąż Ojciec Święty Jan Paweł II. Wczesnochrześcijańska tradycja wschodnia wypracowała przez wieki pewną formę modlitwy, która zapewnia stały kontakt z Bogiem wśród codziennych zajęć. Jest to krótkie wezwanie powtarzane w różnych chwilach dnia: „Panie Jezu, zmiłuj się nade mną grzesznikiem". W tym krótkim akcie, zwanym modlitwą Jezusową lub modlitwą serca, zawiera się cała prawda o Bogu zawsze gotowym prowadzić człowieka, umacniać go i przebaczać mu oraz cała prawda o człowieku, który bez Boga i Jego łaski nic nie może uczynić. Najbardziej utrwalonym w Kościele zachodnim rodzajem takiej powtarzalnej modlitwy jest Różaniec. Prosiła o jego odmawianie Maryja, także na naszej warmińskiej ziemi, przed ponad 100 laty, podczas objawień w Gietrzwałdzie. Prosi o to dzisiaj ludzi młodych Ojciec Święty, który wprowadził w ubiegłym roku tajemnice światła jako nową, dodatkową część Różańca, ilustrującą ziemską misję Chrystusa. „Jestem pewien-mówi papież - że młodzi będą w stanie jeszcze raz zaskoczyć dorosłych, przyjmując tę modlitwę i odmawiając ją z entuzjazmem typowym dla ich wieku". Różaniec kojarzy się nam często z bezmyślnym klepaniem „Zdrowasiek". Tymczasem jest to głęboka modlitwa kontemplacyjna, wywodząca się ze wspomnianej przed chwilą wschodniej powtarzalnej modlitwy Jezusowej. W Różańcu razem z Maryją, która była osobą najbliższą Chrystusowi, patrzymy na tajemnice Jego życia i rozważamy je. Powtarzane słowa modlitwy „Zdrowaś Maryjo" mają być jak tło, które wprowadza wyciszenie i pokój, i utrzymuje w klimacie zachwytu dla Boga. Centrum modlitwy „Zdrowaś Maryjo" i całego Różańca jest imię Jezus - „błogosławiony owoc żywota twojego Jezus". Dobrze jest zaakcentować to miejsce, dodając w nim jakąś myśl nawiązującą do rozważanej tajemnicy, np. przy śmierci Chrystusa na krzyżu: „błogosławiony owoc żywota twojego Jezus, który na krzyżu z miłości do mnie oddał swoje życie". Taka praktyka pomoże w medytacji tajemnic życia Chrystusa, a równocześnie uchroni przed znużeniem, jakie może powodować powtarzanie tych samych słów modlitwy „Zdrowaś Maryjo". O tym, że ciągła modlitwa, taka jak trwanie myśląprzy Bogu, modlitwa Jezusowa czy Różaniec, jest konieczna i możliwa, mogą zaświadczyć raz jeszcze ludzie młodzi. Dwudziestoletni student tak mówi, trafiając idealnie w istotę nauczania Chrystusa i tradycji Kościoła: „Dużo się mówi, by całe życie było modlitwą zanoszoną do Boga. Rozumiem, że tak być powinno, chociaż trudno jest czasem taki dar otrzymać. Z szeregu modlitw szczególnie podoba mi się potężne wołanie mszalne „Kyrie eleison - Panie zmiłuj się". Ja to rozumiem i odczuwam. Pragnę, aby każde moje schylenie nad zadaną pracą było modlitwą, by każda moja rozrywka była modlitwą. Gdy pędzę na nartach, to wydaje mi się, że Bóg jest tak blisko. Nie potrzeba wówczas słów". Wracamy do rekolekcyjnych pytań, które domagają się naszej odpowiedzi: - Czy troszczę się o czas na modlitwę i o regularne spotkania z Bogiem? - Czy staram się wiązać modlitwę z moim życiem, z moją słabością i niewystarczalnością? - Czy potrafię każdego dnia ofiarować Jezusowi siebie i wszystko, co mam czynić? - Czy wracam w ciągu dnia do Jezusa i pytam Go o zdanie? - Czy umiem Mu podziękować za każdy dzień? Pragnę jeszcze na zakończenie tej konferencji zwrócić uwagę na szczególny rodzaj modlitwy, na jej szczyt, którego nic nie jest w stanie zastąpić. Jest to Eucharystia. Msza święta stanowi najważniejsze wydarzenie w dziejach świata i centrum tych dni, w których w niej uczestniczymy. Nie zastąpi jej żadna modlitwa prywatna, na ołtarzu bowiem pojawia się zawsze żywy Chrystus, którego widzimy twarzą w twarz i który przychodzi później do naszej duszy, aby ją przemienić. Tu każdy człowiek bierze osobisty udział w męce i zmartwychwstaniu Chrystusa, ofiarując siebie samego razem z Jezusem Bogu. Francuski święty proboszcz z Ars - Jan Maria Vianney mówił, że gdybyśmy do końca pojęli tajemnice Eucharystii, musielibyśmy natychmiast umrzeć z przejęcia, z wielkiej miłości, z przerażenia i zachwytu zarazem. Cała Msza święta jest zamkniętym misterium, z którego niczego nie można uronić, bo traci ono swój sens. Stąd często dziś spotykane spóźnianie się do kościoła lub częściowe tylko w niej uczestniczenie jest jakimś nieporozumieniem. W pierwotnym Kościele w niektórych tylko częściach Mszy świętej brali udział jedynie pokutujący grzesznicy albo ci, którzy dopiero przygotowywali się do przyjęcia chrztu. Chociaż cała Msza święta wymaga świadomego uczestnictwa, dobrze jest mieć pewne ulubione momenty, jakby punkty zaczepienia, na które z utęsknieniem czekamy i które przeżywamy ze szczególnym przejęciem. Chciałbym teraz zwrócić uwagę na kilka takich istotnych momentów Eucharystii, dla mnie szczególnie ważnych, i na sposób ich przeżywania. Po pierwsze, Eucharystia to nie tylko przyjmowanie ciała Chrystusa, to także spożywanie Jego Słowa. Ojcowie Kościoła często zwracają uwagę, że kto przyjmuje Ciało Chrystusa, a zapomina o Słowie Bożym głoszonym podczas pierwszej części Mszy św., gubi Ducha Chrystusa. Radzę więc uchwycić i zapamiętać z każdej liturgii Słowa kluczowe dla siebie zdanie lub słowo, i uczynić z niego własną małą drogę do Jezusa na dany dzień. Po drugie, ważny jest moment ofiarowania darów: chleba i wina, które staną się Ciałem i Krwią Pana Jezusa. Dary materialne są symbolem wszelkiego czynionego przez nas dobra. Podczas ofiarowania powinniśmy jednak składać Bogu w ofierze nie tylko dobre czyny, które i tak zostały zapoczątkowane w nas przez samego Boga, ale całego siebie, a więc także naszą grzeszność i słabość, czyli to, co jest najbardziej nasze, własne, mimo że zostało to już przedstawione Bogu wcześniej w sakramencie pokuty. W ten sposób wystawiamy siebie na lecznicze i przemieniające działanie Eucharystii. Komunia święta, którą przyjmiemy, będzie wtedy lekarstwem właśnie na te rany, które ofiarowaliśmy wcześniej Bogu. Po trzecie, centrum Eucharystii jest przeistoczenie, czyli przemiana chleba i wina w Ciało i Krew Pana Jezusa. Jak zauważa św. Augustyn, ta przemiana ma konkretne konsekwencje dla nas podczas Komunii świętej, należy więc oba te momenty przeżywać łącznie. Gdy przyjmujemy Jezusa świadomie, z wiarą i miłością, dokonuje się i w nas przemiana, coraz bardziej zbliżająca do Boga. Podobnie jak w przeistoczeniu widzimy nadal chleb i wino, ale jest to w rzeczywistości Ciało i Krew Pana Jezusa, tak też po Komunii świętej nic zewnętrznie nie zmienia się w naszej duszy i ciele, ale wewnętrznie nosimy już w sobie zadatek zmartwychwstania i życia wiecznego w łączności z Bogiem. Po czwarte wreszcie, Msza święta jest tajemnicą jedności. Św. Augustyn mówił, że gdy przyjmujemy wszyscy razem Ciało Chrystusa, spożywamy własną więź między sobą. Bo Ciało Chrystusa to nie tylko Jego osobiste Ciało, w którym przyszedł na ziemię, ale to także, jak mówi św. Paweł, Ciało mistyczne, czyli Kościół - cała rodzina ochrzczonych. Patrząc na Hostię i przyjmując ją do serca musimy pamiętać, że łączy nas ona z wszystkimi wierzącymi w jedną rodzinę, wycisza spory i nienawiść, nakazuje przebaczać bliźniemu i kochać go mimo wszystko. Nic nie zastąpi Eucharystii. Wszelka inna modlitwa powinna do niej prowadzić i z niej wynikać. Niestety, współczesnemu człowiekowi często ciężko zdobyć się na regularne uczestnictwo we Mszy świętej w każdą niedzielę. Jako antidotum na to duchowe lenistwo przytoczę dwie wypowiedzi z ankiety Czym jest dla mnie Msza święta? Słynny historyk Stefan Kieniewicz dał następujące świadectwo: „Przeszedłszy na status emeryta zacząłem chodzić do kościoła mniej więcej każdego ranka. Nie zarzuciłem pracy umysłowej; ale jeśli siadam do biurka po Mszy świętej, o godzinę później, nie uważam się za stratnego. To regularne rozpoczęcie dnia od spotkania z Panem Jezusem, spotkania nawet pełnego roztargnień, nadaje kierunek i sens wszystkiemu, co człowiek potem niedołężnie robi". A dziennikarka Ewa Berberyusz napisała tak: „Przy ołtarzu dokonuje się Ofiara nieporównywalna z niczym. Przy całej naszej małoduszności zachowaliśmy ten skarb, jaki dał nam Chrystus: SIEBIE. Dosłownie. Tylko przyjść. Dlatego właśnie myślę, że bardzo głupio robię, nie zaczynając każdego dnia od Mszy świętej. Jakże wielkiej pokory i cierpliwości jest Pan Bóg, który znosi to nasze bezmyślne zaniedbanie!". Odpowiedzmy sobie na ostatnie już pytania w tych rekolekcjach: - Czym jest dla mnie Eucharystia? - Czy potrafię ją pokochać? - Czy umiem za nią zatęsknić? - Czy umiem się w niej odnaleźć? - Czy mogę bez niej żyć? Bóg pragnie sam nas prowadzić i podtrzymywać na drodze życia. Aby to się stało, najpierw my musimy zapragnąć otworzyć się na Jego działanie. To pragnienie, codziennie na nowo wyrażane, odbywa się podczas modlitwy. Musimy pamiętać, że modlitwa jest przede wszystkim Jego darem. Sam Bóg wzywa nas do dialogu, często bez słów, w którym On pragnie mówić do nas, a my musimy nauczyć się słuchać. Dialog ten nie zawsze jest łatwy. Bywa on często walką z sobą samym, ze swymi słabościami, ale i z trudną wolą Boga. Bóg na nas czeka i sam ten dialog kształtuje, nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy wydaje się nam, że nie umiemy się modlić. Najważniejsze, by codziennie próbować, by otwierać się i oddawać każdą cząstkę siebie na nowo Bogu. Niech będzie w naszym życiu coraz mniej takich chwil, które nie byłyby modlitwą. Wtedy pojawi się nadzieja, że uratujemy siebie i ten świat. Wyrusz ku zmartwychwstaniu (podsumowanie rekolekcji) Podczas tych rekolekcji podjęliśmy próbę wejścia do siebie, żeby odnaleźć w swoim wnętrzu prawdę o Bogu i o sobie; żeby choć trochę duchowo zmartwychwstać z naszego zabiegania i naszych słabości; żeby odnowić naszą relację z naszym Stwórcą i Zbawcą, Ojcem i Bratem. Jesteśmy słabymi ludźmi, ale nie jesteśmy sami. Bóg kocha nas bezgraniczną, bezinteresowną miłością. Pokazał nam to w Chrystusie. W zamian także pragnie być kochany, miłością nieraz trudną i wymagającą, do której sam nas uzdalnia. Jeżeli uznamy przed Nim z pokorą naszą słabość i grzeszność; jeżeli otworzymy się z wiarą na Jego działanie; jeżeli podejmiemy walkę z tym, co nas od Niego oddala; jeżeli będziemy modlić się tak, jakbyśmy sami nic nie mogli zrobić - On udzieli nam rzeczy możliwych tylko dla Niego. Będzie nas oczyszczał swoim miłosierdziem i napełniał swoją mocą. Sam podpowie przez swoje Słowo w Piśmie Świętym, co mamy czynić. Zapamiętajmy: Bez Boga nic nie możemy uczynić, ale z Nim możemy wszystko. Podziękujmy Bogu za czas rekolekcji słowami modlitwy zapisanej w Wyznaniach przez naszego głównego przewodnika duchowego w tych dniach, św. Augustyna: „O najlepszy i wszechmocny Boże, który tak się troszczysz o każdego z nas, jakbyś tylko nim jednym się opiekował, i tak czuwasz nad wszystkimi, jakby każdy był dla Ciebie tym jedynym. Biada zuchwałej duszy, która sobie uroiła, że jeśli od Ciebie odejdzie, to coś lepszego znajdzie. W którąkolwiek zwróci się stronę - w tył, w bok czy w przód - wszędzie jej wszystko dolega okrutnie. A tylko Tyś spokojem. I oto jesteś blisko. I uwalniasz od nieszczęsnego błądzenia, stawiasz nas na drodze właściwej, pocieszasz i mówisz: Biegnijcie -ja was podtrzymam, ja was powiodę, ja was wyzwolę". Wybrana literatura Augustyn, Wyznania, Warszawa 1982. Bianchi E., PrzemodlićSłowo. Wprowadzenie w „ Lectio divina ", Kraków 1998. Cantalamessa R., Nasze życie poddane Chrystusowi, Kraków 1995. Cezary z Arles, Kazania, Warszawa 1989. Czym jest dla mnie Msza święta? Ankieta Duszpasterstwa Środowisk Twórczych w Warszawie, red. ks. W. A. Niewęgłowski, Warszawa 1988. Dajczer T., Rozważania o wierze. Z zagadnień teologii duchowości, Częstochowa 1992. Drączkowski F., Miłość syntezą chrześcijaństwa, Lublin 1990. Drączkowski F., Piękno prawdziwe. Konferencje radiowe, Pelplin 1998. Hamman A., Portrety Ojców Kościoła, Warszawa 1978. Hammarskjóld D., Drogowskazy, Kraków 1981. Katarzyna ze Sieny, Dialog o Bożej Opatrzności, czyli Księga Boskiej Nauki, Poznań 1987. Meester de C, Z pustymi rękami. Posłannictwo Teresy z Lisiem, Kraków 1990. Michalenko S., Miłosierdzie moją misją. Życie i misja siostry Faustyny Kowalskiej, Warszawa 1989. Pierrard P., Historia Kościoła katolickiego, Warszawa 1981. Piszcz E., Kazania paryskie, Olsztyn 1997. Regnault L., Słowo Ojców pustyni na dzień dzisiejszy, Kraków 1998. Salij J., Dekalog, Poznań 1989. Salij J., Rozmowy ze św. Augustynem, Poznań 1985. Stinissen W., Słowo jest blisko ciebie. O duchowym czytaniu Biblii, Poznań 2002. Szram M., Chrystus - Mądrość Boża według Orygenesa, Lublin 1997. Teresa od Dzieciątka Jezus, Dzieje duszy, Kraków 1984. Tomkiel A., Ojcowie Kościoła uczą nas modlitwy, Warszawa 1995. Z dziejów Olsztyńskiego Duszpasterstwa Akademickiego Mądrość nadaje kształt cywilizacyjny społecznościom. Szkoły podnoszą rangę ośrodków, uniwersytety miast. Olsztyn po II wojnie światowej stał się miastem akademickim i uniwersyteckim. 1950 -powstanie Wyższej Szkoły Rolniczej, przemianowanej w 1973 r. na Akademię Rolniczo-Technicznaj 1969 - powstanie Wyższej Szkoły Nauczycielskiej, przekształconej w 1974 r. w Wyższą Szkołę Pedagogiczną; 1980- powstanie Warmińskiego Instytutu Teologicznego, obejmującego Wyższe Seminarium Duchowne „Hosianum" (istniejące w Braniewie od 1567 r.), Studium Teologii dla Świeckich oraz Warmińskiego Studium Katechetycznego; 1999 - utworzenie Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w oparciu o powyższe uczelnie oraz powstanie innych szkół wyższych. Rozwój Olsztyńskiego Duszpasterstwa Akademickiego 1956 -Msze św. dla studentów w konkatedrze św. Jakuba, duszpasterz akademicki ks. Ignacy Tokarczuk, powstanie ośrodka duszpasterskiego przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa; 1958 - duszpasterz akademicki ks. Henryk Poczobut T.J.; 1963 -duszpasterz akademicki ks. Julian Żonierkiewicz, przy konkatedrze św. Jakuba ośrodek prowadzi ks. Edward Ewczyński; 1973 - duszpasterz akademicki ks. Benedykt Przeracki wraz z duszpasterzami pomocniczymi ks. Emilem Rzeszutkiem i ks. Ludwikiem Nadolskim, ks. Kazimierzem Torlą, ks. Józefem Turkiem, ks. Janem Górnym; 1981 - duszpasterz akademicki ks. Mirosław Hułecki wraz z duszpasterzami pomocniczymi: ks. Stanisławem Kozakiewiczem, ks. Kazimierzem Szarkowiczem i ks. Tadeuszem Płoskim; 1990 - powstanie parafii św. Franciszka z Asyżu w Olsztynie - Kortowie, budowa kaplicy, domu parafialnego i kościoła; 1991 - utworzenie Kolegium Duszpasterzy Akademickich miasta Olsztyna pod przewodnictwem ks. Mirosława Huleckiego z udziałem ks. Tadeusza Płoskiego i ks. Bogdana Matusiaka; 1996 -duszpasterz akademicki przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa ks. Andrzej Józwik; 1999 - powstanie Wydziału Teologii w Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim; 2000 - ośrodek duszpasterstwa akademickiego: - przy konkatedrze św. Jakuba ks. Wojsław Czupryński i ks. Karol Jasiński, - przy kościele św. Józefa ks. Grzegorz Mocarski, - na Wydziale Teologii UWM dla studentów świeckich ks. Piotr Sroga; 2002/2003 - zmiany i nowi duszpasterze: - ks. Marek Jodkowski przy konkatedrze św. Jakuba, - ks. Artur Oględzki przy kościele św. Józefa, - ks. Piotr Sroga przy parafii św. Franciszka z Asyżu w Kortowie, - ks. Piotr Dernowski na Wydziale Teologii UWM. Formy działalności Liturgia Msze św. akademickie w niedziele, święta i dni powszednie, szczególne Msze św. za Ojczyznę, nabożeństwa, takie jak różaniec, droga krzyżowa, a także w miasteczku akademickim - majowe; Rekolekcje wielkopostne, a później także adwentowe oraz Rekolekcje Nowego Życia tzw. oazowe i Rekolekcje Odnowy Życia Chrześcijańskiego REO; Pielgrzymki stałe na Jasną Górę (w maju akademicka), do Gietrzwałdu, Glotowa i innych sanktuariów, zorganizowanie i udział grupy ODA w Pieszej Pielgrzymce Warmińskiej na Jasną Górę (1984). Udział w spotkaniu z Ojcem św. Janem Pawłem II podczas jego pielgrzymki do Ojczyzny. Konwersatoria i spotkania z ciekawymi ludźmi tematyka biblijna, światopoglądowa, etyczna, przygotowanie do życia w małżeństwie i rodzinie; Turystyka i rekreacja obozy i rajdy górskie, rowerowe oraz spływy, andrzejki, ostatki, bale; Imprezy dla całego środowiska opłatki uczelniane i międzyuczelniane, Studenckie Spotkania Kulturalne; Organizacje Akademickie Stowarzyszenie Katolickie „Soli Deo"; Wspólnoty Oaza studencka, wspólnota Odnowy w Duchu Świętym; Spotkania absolwentów ODA spotkania te doprowadziły do powołania Stowarzyszenia Absolwentów Olsztyńskiego Duszpasterstwa Akademickiego ODA. Aktualnym zadaniem ODA jest urzeczywistnianie Kościoła nie tylko w kam-pusie uniwersyteckim, ale całym środowisku akademickim miasta Olsztyna.