15758
Szczegóły |
Tytuł |
15758 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15758 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15758 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15758 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Robert E. Vardeman
MROCZNE DZIEDZICTWO
Tytuł oryginału: DARK LEGACY
Dla Petty. Zawsze.
PODZIĘKOWANIA
Tak wielu ludzi pomogło mi przetrwać burze, jakim sta-
wiłem czoła podczas pracy nad tą książką, że pewien jestem,
iż niechcący niektórych z nich pominę. Przepraszam.
Tymi, którzy dbali, zachęcali i walczyli tak ciężko ir na-
szego boku są:
Dr Amy Tarnowet;
Amy Antle, Dorothy, Mary i wszyscy pozostali w chemo-
pokoju;
Molly Brown, Anna, Terry i legion innych na czwartym
piętrze NW, których imiona mi umykają;
Max Mottram.
Oraz najwięksi przyjaciele na tym i każdym innym świecie:
Fred i Joan Saberhagen, Kathy i Danny 0'Connor, Rene
i Bill Hallett, Craig Crissinger, Kate Keefe, Sue i Dennis
Keefe, TJ i MacLean Zehler, Dennis i Lou Liberty, Steve
Donaldson, Petra Hager, Patricia Rogers i Scott Denning,
Mikę Stackpole i Liz Danforth, Stephanie Boutz, Dan
Maccalum, Sal DiMaria, Rabbit, Mikę i Marilyn Kring,
Mikę i Denise Wernig, Bill McClellan i Erie Klammer, Jodi
Stinebaugh, Audra Struble, Roslee Orndorff, Pat Weber,
Raina i Sean Robinson, Jenniffer Robertson, Simon Hawke,
Martin i Laurie Cameron, Geo. i Lana Proctor, Mikę Mont-
gomery, Al Sarrantonio, Victoria Lopez; Rosę Fehr, Steve
Dolch, Alicia, Martha, Carol, Matthew i inni w Van Buren;
Sherry Rohrig, Allison Almąuist, Caroline Alexander i inni
w Wherry; Sue Kramer; Geoff Comber.
Uchylam kapelusza za zrozumienie przed Kathy Ice, Kij
Johnson i Jana również.
I dodatkowe specjalne podziękowania dla Gordona Garba
i Hildreth Garb. Słowa nie wystarczą, aby wyrazić mą
wdzięczność za waszą uprzejmość i wielkoduszność.
Rosdslat 1
MOC NAPEŁNIAŁA WĄSKĄ DOLINĘ GĘSTYMI,
wirującymi, białymi oparami z dwu bliźniaczych fuma-
roli. Yunnie zadrżał, kiedy energia rozpłynęła mu się po
kościach i umyśle, napełniając witalnością, jakiej nigdy
jeszcze nie zaznał. Silne ręce odrzuciły burzę płowych
włosów, kiedy zwrócił twarz w stronę ciepłego słońca,
chłonąc jego moc. Błękitne oczy zamknęły się, słońce
ogrzewało jego ogorzałą, brązowawą skórę. Chciałby
tak stać w nieskończoność, pozwalając mocy przelewać
się przez swe wysokie, smukłe ciało.
Uczucie trwało zaledwie sekundy. Na wąskim wystę-
pie Yunnie bezustannie przerzucał ciężar ciała z jednej
nogi na drugą, zaniepokojony myślą o czymś, czego nie
kontrolował, a co zdobywało nad nim przewagę. Zszedł
po pięćdziesięciostopowej pochyłości prosto w fumaro-
le. Przyprawiło go to o zawrót głowy. A może to te
gryzące opary? Albo przepływ energii, który poruszył
jego zmysły?
Wszystko na raz. I więcej.
Mytaru wydął za nim nozdrza, sapiąc niczym leżące
niżej fumarole. Minotaur Urhaalan wielkimi nogami
8
Rober
t E.
Vardc
man
wykonywał nieświadomie na skalnym występie posu-
wiste ruchy, muskularne ramiona skrzyżowawszy na
szerokiej piersi i zamknąwszy wielkie brązowe oczy. Yun-
nie przerzucił uwagę ze zbocza na swego przyjaciela.
Mytaru był niewiarygodnie silny i człowiek zazdrościł
mu tej siły. Yunniego niepokoiła jednak wiara minotaura
w prowadzącą go zewnętrzną siłę. W ciągu swego krót-
kiego, trudnego życia Yunnie nauczył się, że polegać
można wyłącznie na sobie. Prawda, Mytaru ocalił mu
kilka razy życie, ale Yunnie nie ważył się wierzyć, że
w czasach niebezpieczeństwa minotaur zawsze będzie
obok niego. On sam musiał stawiać czoła zsyłanym nań
przeciwieństwom losu.
Smakując ogarniające go uczucie wszechmocy wie-
dział, że zdoła tego dokonać. Znowu *opanował go
wyraźny niepokój, zdał sobie bowiem sprawę, iż miejsce
to pulsowało zewnętrzną energią, na której nie należało
polegać. A jednak przelewające się przezeń uczucie było
zbyt potężne, by mu zaprzeczyć, lub je zakwestionować.
- Czy czujesz moc? - zapytał chrapliwym głosem My-
taru. - Duchy ziemi wypychają energię tymi otworami
i wysyłają w powietrze, abyśmy ją posiedli!
- Coś czuję - powiedział Yunnie. Ponownie szurnął
nogą. - Ziemia trzęsie się pod nami. - Starał się, ale nie
był w stanie wyrazić tego, co naprawdę czuł. Ciągle było
tam coś większego, niż moc i zdolność zamknięte w jego
piersiach, a wywoływało to pewność równie delikatną,
co ożywiającą.
- To coś więcej, niż zwykłe trzęsienie ziemi, mój przy-
jacielu - obstawał przy swoim Mytaru. Okrągłe brązowe
oczy zwróciły się w stronę Yunniego. - Ty też tego do-
śwYŁdctasL. Gi^am to w two^ tvrax^. Chcesi. tox\oxyć
skrzydła i polecieć, chociaż nie masz skrzydeł anioła Ser-
ra. Chcesz biec szybciej, niż którykolwiek centaur. Są
wielkie czyny do dokonania, a tylko ty masz po temu
MROCZNE DZIEDZICTWO
9
zdolność i siłę. Moc krzepnie w tobie i pochłania cię.
Przyznaj, że istnieje moc większa, niż ta zamknięta tutaj
- Mytaru wyciągnął rękę i poklepał Yunniego po nagiej
piersi.
- Para unosząca się z ziemi może zawierać szkodliwe
gazy, które oszukują nas, mamią nasze zmysły, powodu-
ją myśli, iż jesteśmy więksi, niż w rzeczywistości. - Na-
wet mówiąc te słowa Yunnie wiedział, że zadają one
kłam jego wewnętrznym odczuciom. Białe wapory,
wzmacniane oparami siarczanymi, dusiły go i wyciskały
mu łzy z oczu - ich przyczyną nie było podniecenie czy
uczucie ożywienia wypełniające jego ciało niczym woda
dzbanek.
- To Miejsce Mocy - obstawał przy swoim Mytaru. -
My Urhaalan przychodzimy tu, aby się nim radować.
Pozwalając mu się poruszyć poznajemy nieco z tego,
czego może dokonać interwencja bogów.
- Czuję moc - przyznał w końcu Yunnie. Zamknął
oczy, pozwalając wibrującej mu pod stopami energii
przeniknąć wzdłuż ciała po kostkach, łydkach i udach,
aż do serca i umysłu. -Jesteś pewien, że nie zrodziła tego
magia?
Minotaur wzruszył ramionami i potrząsnął głową,
ostrożnie polerując czarne, połyskujące w jasnym świetle
rogi.
- Czy czuć tu złem? Za bardzo się martwisz, że magia
pójdzie źle. Wojna Braci to przeszłość, a nas nie dotknęła
tak, jak resztę Terisiare:
- To nie jest prawe - upierał się Yunnie. - Nie powin-
niśmy czerpać zadowolenia z takich uczuć potęgi. Pro-
wokują nas do myślenia, że jesteśmy kimś więcej, niż
w rzeczywistości.
Jego słowa nie trafiły na podatną glebę. Mytaru pod-
szedł do postrzępionej krawędzi występu, odwrócił się
w stronę buchającego parą otworu i zaczął ponury la-
10 Robert E. Yardeman
ment, wzmagający tylko uczucie niepodatności, którego
doświadczał Yunnie. Śpiewana barytonem lamentacja
mówiła o dawnych śmierciach i przyszłym smutku,
sprawiając, że próbującemu coś powiedzieć Yunniemu
słowa więzły w gardle. Opuścił występ, na którym stał
Mytaru i wspiął się na położony wyżej obszar. Wędrując
w górę skalnej szczeliny znalazł inną perspektywę rzyga-
jących pierzastymi chmurami fumaroli.
- Twarz - powiedział, wychwytując spojrzeniem wy-
nurzającą się z trzewi ziemi głowę wielkiego minotaura.
- A'nozdrza wydmuchują oddech świata. - Wielkiej ka-
miennej głowie brakowało oczu, ale Yunnie dodał w wy-
obraźni po jednym z każdej strony buchających parą
otworów. Dwa wielkie kamienie, oba wielościenne,
z szarej kompozytowej skały, nadawały stworzonemu
przezeń minotaurowi podejrzanie błyszczący wygląd.
Strumień krystalicznie czystej wody dzielił się tu i opły-
wał oba boki wulkanicznego obszaru, przydając iluzji
srebrzystymi nitkami włosów i podkreślając zarys obli-
cza. Pod skalistym podbródkiem wody łączyły się na
nowo, tym razem jak wodospad kłębiąc się i kipiąc przed
przewaleniem się do znajdującej się poniżej sadzawki.
Spojrzał w tył na przyjaciela ciągnącego swą pełną
smutku pieśń. Jakże minotaury cierpiały! Jego życie było
trudne, a spędzone na wybrzeżu morza Ilesmare tak
bardzo różniło się od życia Urhaalan. Przed laty łykowa-
ta, chytra ryba, na której opierała swój byt cała wioska
Shingol, odpłynęła na południe i nigdy już nie wróciła.
Utrata podstawowego składnika diety zmuszała wielu
rybaków do znalezienia sobie nowego zajęcia. Pozosta-
jąc na brzegu i szukając nowych dróg fortuny Yunnie nie
odnosił wrażenia straty, podczas gdy kilku członków
jego rodziny dalej pracowało przy wyciąganiu daleko-
morskich sieci z mniej wartościowymi rybami. On -
w przeciwieństwie do swej starszej siostry Essy i jej męża,
MROCZNE DZIEDZICTWO U
jednookiego i niedowidzącego Heryeona - nie odczu-
wał psychicznej więzi z wiecznie niespokojnym morzem.
Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, odnalazł swoje
przeznaczenie przy minotaurach Urhaalan i toczonej
przez nich wojnie. Zawędrował w góry szukając samot-
ności, a znalazł przyjaźń - i nie tylko ją. Mytaru był mu
bratem, jakiego nigdy nie miał. Mehonvo, jednorogi wuj
Mytaru, wziął na siebie rolę ojca, o matce Mytaru, Usru,
Yunnie zaczął myśleć jak o własnej, o żonie jego Noadii
zaś jak o swojej siostrze. Uśmiechnął się, dumając nad
tym, jak los odmienił mu życie tamtego gorzkiego, desz-
czowego wiosennego poranka sprzed miesięcy, kiedy
opuścił Shingol.
Ścieżki jego i Mytaru skrzyżowały się na wzgórzach,
a wzajemny podziw dla siebie wydał im się jeszcze bar-
dziej niesamowity, niż samo miejsce. Tak naprawdę tam-
tego dnia wcale nie uratował Mytaru życia. Yunnie
obserwował, jak Mytaru wraz z trzema innymi mino-
taurami przepędza niewielki oddział elfów, które wypu-
ściły się na rajd daleko poza granice swego lasu. Elfy
skradły kilka długości starannie kutego łańcucha i część
najlepszych, najostrzejszych grotów do włóczni. Mino-
taury dogoniły elfy, odebrały skradzione dobra i wtedy
właśnie Yunnie wskazał Mytaru na obecność goblinów,
które przez cały czas za nimi podążały. W podzięce za
pomoc minotaury zaprosiły go do dzielenia z nimi wie-
czerzy.
Przez dwa tygodnie trzymał ruchomą straż, chroniąc
zamieszkaną przez minotaury dolinę i z każdym dniem
odkrywał coraz silniejszą więź łączącą go z Mytaru. Krok
po kroku zaczęli dzielić ze sobą życie, Yunnie próbował
przekonać Mytaru, że kilku elfich złodziejaszków nie jest
problemem Urhaalan. Tak właściwie to sojusz z leśnym
ludem mógł przyczynić się wydatnie do przepędzenia
goblinów, które zgodnie ze swą tchórzliwą naturą kra-
12
Rober
t E.
Varde
man
dły i zabijały, kiedy tylko miały po temu sposobność.
Mytaru nigdy nie uznał elfów za dobrych sojuszników,
ale Yunniemu udało się skłonić minotaura do baczniej-
szego zwracania uwagi na poczynania goblinów.
Pozwolenie wejścia do Miejsca Mocy pokazywało,
jak całkowicie został Yunnie w ciągu ostatnich sześciu
miesięcy zaakceptowany przez minotaury Urhaalan
i Mytaru.
Yunnie wciągnął powietrze i wstrzymał oddech, do-
strzegając ruch w pobliżu jednego z buchających parą
otworów. Osłaniając oczy przed jasnym słońcem próbo-
wał dostrzec kto - lub co - stało się przyczyną porusze-
nia. Panujące w pobliżu wypełnionych lawą otworów
i fumaroli gorąco stopiło zwykłą skałę. Zagadką było
dla niego, jak mogła się tam znaleźć żywa istota, pomy-
ślał, że zwodzą go oczy. Dostrzegł poruszającą się dwój-
kę ludzi - pierwszy z nich ciemny i niepozorny, drugi
płonący z siłą rozpalonej do białości skały.
- Tam - zawołał Yunnie widząc, jak cienie prześlizgują
się nagle przez buchające parą otwory. - Mytaru, widzisz
to? Wyglądają jak gobliny.
Mytaru nie przerywał niskiego zawodzenia. Mógł nie
usłyszeć wołania przyjaciela, mógł też zignorować je, nie
chcąc przerywać rytuału.
Yunnie wiedział, że nierozsądne byłoby jeszcze raz mu
przerywać. Urhaalan byli bardzo oddani swoim skom-
plikowanym i tajnym nierzadko rytuałom, a on nauczył
się, że byka lepiej nie drażnić. Raz rozzłoszczony mino-
taur walczył z siłą kilku ludzi.
Zmrużył oczy, próbując wyróżnić przez buchające parą
otwory ulotną sylwetkę. Pomyślał, że widzi dokazujące-
go goblina, ale to nie było możliwe. Nawet na tej wy-
sokości czoło Yunniego pokrył wywołany gorącem pot.
Kolejne spojrzenie ujawniło - co? Ciemniejsza bryła znik-
nęła jak roztańczony cień, ale druga?
MROCZNE DZIEDZICTWO 13
Yunnie zerknął z ukosa na stos gorejącej skały. Jeśli to
kipiący lawą otwór wypluł jakiś rozżarzony kamień, nie
poruszałby się on jak żywa istota. Które ze stworzeń
potrafiło rzucać cień niezależnie od jasnego słonecznego
światła, tak jakby świeciło własnym?
Ciekawość popychała go dalej, aż osiągnął górującą
nad parującymi szczelinami krawędź. Ponownie do-
strzegł dziwaczny, niewytłumaczalny ruch, który jeszcze
bardziej rozbudził jego ciekawość. Musiał to zbadać,
w przeciwnym razie tajemnica chłostałaby jego umysł
niczym pokrzywa, doprowadzając w końcu do szaleń-
stwa. Zejście ze stromego stoku okazało się trudniejsze,
niż przypuszczał. Na dół nie wiodła żadna ścieżka.
Zawył, kiedy krawędź usunęła mu się spod stóp.
Kamienie potoczyły mu się pod stopami, zaczął się
zsuwać. Bezskutecznie machał rękami, próbując znaleźć
jakieś oparcie w sunącym na dół sypkim żwirze. Jego
uwagę odwróciły na chwilę większe i mniejsze zadrapa-
nia, które pojawiały się na jego piersi i rękach w miarę,
jak zjeżdżał. Nie zważając na ból, wplótł palce w zwisa-
jące korzenie. Nagłe szarpnięcie i ból ramion niemalże
zmusiły go do rozluźnienia uchwytu. Wcisnął stopę
w skalną szczelinę i popatrzył w dół, zdając sobie wresz-
cie sprawę, jaką głupotą była cała wycieczka. Ponowna
wspinaczka wydawała się ze względu na ziemię i żwir
niepodobieństwem. Pozostawał więc jeden kierunek,
choć Yunnie postanowił wstrzymać się do czasu, gdy
Mytaru skończy rytualną pieśń.
Cały ten długi i niezmiernie bolesny zjazd zakończył
się o kilka zaledwie jardów od piekielnie gorących szcze-
lin z lawą.
Yunnie nie tracił czasu, wstał i odbiegł od otworu. Bijąca
ze środka para dusiła go, a gorąco groziło odpadnięciem
ciała od kości. Rzeki potu spływały po nagim torsie Yun-
niego i torowały sobie drogę pod obcisłymi leginsami.
14
Rober
t E.
Varde
man
Zwiększywszy dystans między sobą a fumarolami,
Yunnie zwolnił i zatrzymał się. Odwrócił się, przesłania-
jąc oczy przed blaskiem bijącym od stopionych w pobli-
skich otworach kamieni.
Znieruchomiał, kiedy tuż przed sobą zobaczył stwora
znacznie przewyższającego jego sześć stóp wzrostu, który
stanął dęba i rozrzucił tęgie, świecące jak serce obozowego
ognia ramiona. W centrum bezkształtnego oblicza poja-
wił się otwór ust, ukazując rozpalone do białości wnętrze.
Yunnie krzyknął i odskoczył. Ten niewielki wysiłek
zmusił go do wciągnięcia buchających ze szczelin, dra-
piących w gardle oparów. Zakasłał i opadł na kolano,
rozpaczliwie łapiąc powietrze. Wznosząca się ze skaliste-
go podłoża siarczana mgła niemal go oślepiła.
- Czym, a może kim jesteś? - wydusił z siebie. Yunnie
próbował pomachać do ledwie widocznego cienia, dry-
fującego na krawędzi pola widzenia. Nawet jeśli istota
zauważyła go, nie dała tego po sobie poznać.
Odsunął się wiedząc, że zwłoka oznacza śmierć. Moc,
którą jeszcze niedawno czul w swoich żyłach, teraz znik-
nęła. Z każdym krokiem stawał się coraz słabszy. Każdy
oddech wbijał mu sztylet siarkowego gazu w gardło
i piersi. Oczy łzawiły i zaczęły zwodzić. Pomyślał, że ma
przed sobą ścieżkę i... potoczył się po zboczu.
Młócąc w powietrzu, Yunnie szykował się na spotka-
nie własnej śmierci.
Pluśnięcie wody zaskoczyło go. Gorąca, czysta woda
obmywała trujące miazmaty, które oślepiały go i dusiły.
Yunnie instynktownie wypłynął na powierzchnię bulgo-
czącego lekko jeziorka, do którego spadł, szarpnął głową,
odrzucając spadające mu na oczy długie płowe włosy, wziął
głęboki oddech i szybko zaczął płynąć w stronę brzegu.
Ramiona i ciało piekły od gorąca i niezliczonych skaleczeń.
- Ciekawa chwila na kąpiel - zauważył Mytaru, wy-
ciągając go z jeziorka.
MROCZNE DZIEDZICTWO 15
- Ty nie pływasz dla zabawy - odparł Yunnie, otrzą-
sając się jak mokry pies. - Ja też nie, ale tym razem
ocaliło mi to życie. - Strząsnął gorące krople i potarł
zaczerwienioną skórę. Tu i ówdzie powyskakiwały białe
bąble, ale Yunnie wiedział, że jeśli to jedyne jego obraże-
nia, może uważać się za wyjątkowego szczęściarza.
Wyciągnąwszy przed siebie długie nogi zauważył kolejne
wywołane upadkiem zadrapania i obolałe miejsca. Roz-
masowywał mięśnie przyrzekając sobie, że pozwoli
Noadii obłożyć się jej tajemnymi ziołami, gdy tylko
wrócą do domu.
-Jakim cudem zszedłeś tu tak szybko? - zapytał Yun-
nie. - Bo ja spadłem.
Mytaru wyglądał na zaniepokojonego. - Widziałem,
jak zsuwasz się po stoku. Myślałem, że umrzesz. Dlacze-
go tak bezmyślnie podjąłeś się wyprawy, którą przeżyli
nieliczni, skoro trzeba ci było tylko skorzystać ze ścieżki?
- Nawet nie przyszło mu do głowy, że Yunnie mógł się
pośliznąć. Minotaury zbyt pewnie stały na nogach, żeby
pojąć, iż można stracić równowagę.
- Widziałem kogoś za fumarolami - powiedział Yun-
nie, nie chcąc przyznać się do nieostrożności. Od upad-
ku i ucieczki kręciło mu się w głowie, ale wyraźnie pa-
miętał w pobliżu unoszących się oparów dwu ludzi, tak
przed, jak i po wyprawie.
Popatrzył ponad gorącym jeziorkiem na spadającą
wodę. Rzeka łączyła się na powrót dokładnie pod brodą
kamiennej twarzy, którą wyobraził sobie przed upadkiem.
Miał szczęście, że jeziorko podgrzewane było jedynie przez
wodę z góry, nie zaś od dołu. Gdyby wodę ogrzewała
lawa, Yunnie w ciągu kilku sekund zostałby ugotowany
żywcem. To wodospad sprawiał, że część ciepła uchodziła
zwody, nim dotknęła ona powierzchni sadzawki.
- Niemożliwe. Tam nikt nie może przeżyć zbyt długo
- zamyślił się Mytaru i zapytał: - Któż by to mógł być?
i6 Boteri E fair<femaLtt
Yunnie uśmiechnął się na pewność przyjaciela. Nikt
nie mógłby przeżyć dłużej, niż przez kilka minut, ale on
był pewien, że widział jedną - nie, dwie postaci. On był
przekonany, Mytaru podobnie.
- Goblin, tak przynajmniej myślałem - powiedział
Yunnie, - ale kiedy się zbliżyłem, przestał być podobny
do któregokolwiek z tych tchórzliwych złodziejaszków.
- Może Lud Szperaczy? Nasi zwiadowcy widzieli włó-
czące się po okolicy bandy. Pewnie miasta z wybrzeża
znowu ich przepędzają.
-> Niektórzy inkwizytorzy sądzą, że Szperacze to han-
dlarze magicznymi artefaktami, a może i czarownicy. -
Yunnie zaśmiał się chrapliwie. - Ci czerwonoszaci fana-
tycy widzą magię wszędzie tam, gdzie jest to bezpieczne
albo korzystne.
- Wyznajecie dziwną religię - powiedział Mytaru. -
Nie opiera się na sile i bohaterstwie jak nasza. Działacie
raczej w oparciu o strach i niegodziwość.
- Bardzo mnie krzywdzisz sądząc, że wszyscy popiera-
ją inkwizycję. Ich monetą jest strach, a w tej walucie ja
jestem całkowitym bankrutem.
Yunnie obrzucił spojrzeniem krawędź, na której wodo-
spad zaczynał swoją drogę w dół. Patrzył przez dłuższą
chwilę, tak jakby poprzez kamień spodziewał się do-
strzec stwory, których istnienia stał się świadkiem wcze-
śniej, przy parujących fumarolach.
- Nam Urhaalan wystarczy, jeśli obronimy granice
i utrzymamy tę ludzką głupotę na tyle daleko, że nie
będzie nam przeszkadzać.
Yunnie dostrzegł szansę na podniesienie starego argu-
mentu i rzekł do przyjaciela: - Powinniście porozumieć
się z elfami i zawrzeć pokój.
- Co? Dlaczego? - Mytaru grzebnął nogą. Jego szeroka
pierś wydęła się, kiedy nabrał w nią powietrza i rzucił
głową w pozornej walce, grożąc ciemnymi rogami. -
MROCZNE DZIEDZICTWO
17
Okradają nas. Jak długo jeszcze, zanim opuszczą swoje
lasy i przyjdą nas zabić? W porównaniu z ich żałosnymi,
nędznymi i rachitycznymi laskami, my żyjemy w raju.
- Oni nie są tacy - powiedział Yunnie, uważnie dobie-
rając słowa. Widział, jak nozdrza Mytaru rozdymają się
na samą sugestię, iż elfy mogą nie być odrażające i że nie
chcą wypędzić minotaurów z ich domu. Przed znalezie-
niem swego miejsca w Urhaalan, Yunnie spędził wśród
elfów na tyle dużo czasu, by wiedzieć, iż nie są złe,
nawet jeśli przez wzgląd na klanową strukturę trudno
było nawiązać z nimi kontakt. Więzy przyjaźni między
nim a minotaurami zadzierzgnęły się natychmiast; kul-
tywowanie braterstwa z elfami było nieco trudniejsze,
nawet jeśli uważał, że rozumie je lepiej, niż minotaury.
Roześmiał się chrapliwie na tę myśl. W jego wiosce
Shingol również panowała struktura klanowa, podob-
nie jak wśród minotaurów, przy wszystkich ich skompli-
kowanych rytuałach i precyzyjnych przepisach postępo-
wania. Może to ścisła ich wspólnota i samopoświęcenie
sprawiały, iż tak bardzo cenił elfy. W walce między mi-
notaurami a elfami obie strony będą zwyciężonymi.
- Nigdy nie będziemy układać się z elfami - powie-
dział chrapliwie Mytaru. - Chyba że dla przebicia ich
rogiem! - Rzucił łbem, wystawiając na pokaz rogi, po
czym odszedł nie patrząc, czy Yunnie podążył za nim.
Yunnie zawahał się, jednak po chwili podjął wędrów-
kę za przyjacielem przez zalesiony teren wokół jeziorka.
Chciał przekonać minotaury, że pokój z elfami obu stro-
nom przyniesie korzyści - tylko kim byli ci, których
widział poprzez fumarole?
Rosdiial
2
CIEMNOŚĆ. CIEMNOŚĆ TAK GĘSTA, ŻE OTULI-
ła Peemela jak ciepła atramentowa chmura, kiedy ze
swoich apartamentów wyszedł na balkon. Nigdy do-
tąd nie widział mgły okrywającej miasto tak całkowi-
cie. Silne ręce zacisnęły się na balustradzie, nim za-
mknął on swe wyblakłe oczy, a potem powoli je otwo-
rzył. Zamknięte czy otwarte, żadnej różnicy. Ciemność.
Nawet dodające otuchy, znane mu od dziecka wzorce
gwiazd zniknęły z nocnego nieba. Tak jakby bogowie
spuścili na Iwset mgłę po to, by skupić jego uwagę na
mało istotnych sprawach rozciągającego się poniżej
miasta.
Zniknął Kolczasty Wąż, wijący się na niebie w gwiezd-
nej chwale od zenitu i zakręcający przy Gwieździe Polar-
nej. Przystojny, dobrze zbudowany władca Iwset nigdzie
nie mógł dostrzec delikatnej białej łatki Loków Dziewicy
czy odznaczającego się wzoru tuzina gwiazd tworzących
Złamany Miecz Eneasza. Albo szukającego swej nory
Zagubionego Szczura, Dwóch Driad czy najbardziej
wyrazistych spośród letnich konstelacji Ramion Elizjum,
płonących tak jasno, że po pojawieniu się nad wschód-
MROCZNE DZIEDZICTWO
19
nim horyzontem często uniemożliwiały dostrzeżenie po-
mniejszych wzorców.
- Ciemności, ciemności, bądź mym przewodnikiem -
wymamrotał Peemel.
Światło z komnat padało na położoną u jego stóp sa-
dzawkę. Bezskutecznie próbował kopnąć rzucane przez jego
lampkę żółte kółko. Nie chciał żadnego blasku, nie dzisiaj,
kiedy wypatrywał znaku, lub czegoś, co potwierdziłoby, iż
obrał właściwy kierunek dla swych wzrastających ambicji.
- Dajcie mi dowód, że nie podążam ścieżką głupców.
- Peemel zaczął wznosić błagalnie ręce, kiedy zamgloną
kopułę nieba przeszyła oślepiająca błyskawica. Peemel
odruchowo podrzucił ręce, nie w pokornej modlitwie,
lecz dla obrony przed jasnością, która tak szybko zastą-
piła bezkształtną ciemność. Poczuł, że jego czerwony
rękaw z pluszowego jedwabiu zaczyna się kopcić. Lord
Iwset zdusił języczki zesłanej z góry manifestacji. Na dzie-
dzińcu pod balkonem, w miejscu uderzenia pioruna bul-
gotało jeziorko stopionego kamienia. Mrugnięciami
chcąc pozbyć się tańczących mu przed oczami żółtych
i niebieskich kropek, Peemel dostrzegł w złowieszczej,
całkowicie czarnej pustce znajomy zarys dwóch księży-
ców, zawsze tak pocieszająco świecących nad kontynen-
tem Terisiare.
Zgodnie ze swym zwyczajem większy z księżyców, któ-
rego imienia nie wolno było wymawiać na głos, chował
się za zasłoną roztańczonej, rozedrganej mgły. Jego rożko-
wate piękno mogło zapowiadać deszcz, kiedy to przechy-
lał się na jedną stronę, chcąc pozbyć się swego wodnego
ładunku. Peemel potrząsnął głową i przeniósł wzrok na
mniejszego towarzysza księżyca. Te ludowe opowiastki
o deszczu i wietrze już do niego nie przemawiały. Intere-
sowały go fakty - władza - nie przesądy. Jakie to ma
znaczenie, że deszcz spadł na Iwset? Pogoda nie miała
znaczenia, kiedy ważyły się losy całego kontynentu.
20 Robert E. Vardeman
Znak. Potrzebował znaku. Po to obserwował mniejszy
księżyc, lontiera.
Mały księżyc o poszarpanych, zacienionych nierów-
nościach wytworzył promienistą błyskawicę, która
osmaliła mu brwi i szatę. Peemel zarzucił głową i pier-
ścieniem z klejnotem pogładził długie czarne włosy spię-
te na karku w koński ogon. Zar nie groził jego starannie
utrzymanym włosom, a choroba nie spadała z nieba.
- Znowu - wyszeptał zwracając się do maleńkiego,
pędzącego po niebie księżyca. Czyżby Iontiero szybciej
odbywał dziś swoją nie kończącą się wędrówkę po nie-
bie? Peemel sądził, że tak. Pędząc po niebie niczym raso-
wy ogier, księżyc pluł maleńkimi zielonymi i błękitnymi
iskierkami. Iskierki te stykały się z materią nieba i deli-
katnie ją odmieniały. Czy to purpurę dostrzegał zamiast
czerni po tym elektrycznym muśnięciu? A może to roz-
gorzało samo niebo, płonąc jak Gniew Świata, ów wiel-
ki wulkan na południu?
- Daj mi inny znak - powiedział Peemel z naciskiem,
domagając się całkowitej akceptacji swych planów przed
wkroczeniem na ścieżkę, z której nie było odwrotu.
Zatoczył się, kiedy kolejna kaskada iskier z lontiera
przeturlała się i zwinęła sinusoidalnie w grubsze sznurki
energii, tworząc najpierw splątane powrozy, potem zaś
eksplodując. Wiły się jak węże, obdarzone odrażającym
życiem, potężniejszym od czegokolwiek na planecie.
Niebo rozstąpiło się i przez chwilę Lord Peemel wi-
dział tylko dwie dwudziestki gwiazd tworzących Ra-
miona Elizjum. Potem gwiazdozbiór zniknął za odno-
wionym atakiem lontiera. Teraz bicze energii rozjaśniły
się i rzucały światło jasne jak za dnia - choć tylko na
dziedziniec poniżej.
Lord Peemel spojrzał w dół, na jego wargach pojawił
się szyderczy grymas. Na dziedzińcu ku niebiańskiej ma-
nifestacji uniosła się twarz. Przy wybitym w kocich łbach
MROCZNE DZIEDZICTWO 21
uderzeniem pioruna, szybko stygnącym kraterze stał opat
Offero. Inkwizytor Magnus ledwie przypominał czło-
wieka, ubrany w krwawoczerwoną szatę i oświetlany od
dołu iskrzącym się światłem z sadzawki u jego stóp tak,
że na jego twarzy cienie zmieniały się nieustannie.
Ciemne oczy opata spotkały się z bezbarwnym spoj-
rzeniem Peemela.
- Mój znak - powiedział Peemel. Rozłożył ręce i wy-
konał ostrożne gesty, aby jego dobrodziejstwo nie pozo-
stawiało żadnych wątpliwości. Opat Offero skłonił się
głęboko, naciągnął płaszcz i zniknął w mroku. Śmierć
została postanowiona.
Śmierć została postanowiona w ciemnościach i cie-
szyło to Peemela.
Popatrzył na niebo i zauważył, że ożywienie Iontiera
powoli słabnie. Z ciemności wynurzały się ciężkie chmu-
ry, zastępując utrudniającą widzenie i tłumiącą dźwięki
mgłę. W ciągu kilku sekund zaczął padać ciężki, przej-
mujący do szpiku kości deszcz. Miejsce, w którym stał
opat Offero skwierczało i syczało, w powietrze wznosiły
się chmury skondensowanej pary wodnej.
Peemel śmiał się długo i głęboko, zanim obrócił, się
w miejscu i pomaszerował do swoich komnat.
- Opat otrzymał swój znak z góry i podporządkował
się mojemu autorytetowi. Jestem teraz tak świeckim, jak
i duchowym przywódcą Iwset - rzekł Peemel, siadając
na krześle za biurkiem. Przed nim stali dwaj najbardziej
zaufani doradcy.
- To źle, Lordzie Peemelu - przemówił Apepei, górski
krasnolud wysoki akurat na tyle, by z trudem spojrzeć
swemu panu w oczy, już po tym, jak Peemel usiadł.
Krasnolud podszedł na swych pałąkowatych nogach
i grzmotnął pięścią w biurko Peemela, wyrzucając w po-
wietrze leżące na nim przybory do pisania. - On przy-
niesie tylko śmierć naszym obywatelom.
22
Rober
t E.
Varde
man
- Martwi cię śmierć zdrajców, Apepei? - zapytał Peemel
zwodniczo miłym głosem. Ktoś pośledniejszego formatu
zląkłby się tej zawoalowanej groźby. Nie Apepei.
- Offero poddaje przesłuchaniom każdego, kto mu się
sprzeciwi. Strach przed wszystkim co magiczne wypalił
rozsądek z jego maleńkiego móżdżku. - Widząc, że Pe-
emel pozostaje nieporuszony Apepei zmienił argumen-
tację. - Inkwizycja sprowadza strach i nienawiść do cie-
bie, milordzie.
- .Władca - gładko wtrącił się Digody, drugi doradca
Peemela - może rządzić za pomocą miłości albo wzbu-
dzając w swych poddanych strach. Miłość jest bardziej
ryzykowna, któż bowiem potrafi przewidywać falowe
zmiany dobrej woli obywateli? Dzisiejszy przyjaciel jutro
może nagle zamienić się we wroga. Strach z kolei pozo-
staje niezmienną zasadą, która stanowi silną i trwałą
podstawę rozważnej władzy.
- Zwrócisz lud Iwset przeciw niemu! - wrzasnął Ape-
pei. Krasnolud podskoczył i opadł na ziemię, jego ręce
zacisnęły się w masywne pięści. Wydawszy swe zapad-
nięte policzki obserwował znacznie wyższego Digodego.
Wydawało się, że posuwający się bojowo do przodu
Apepei zaatakuje drugiego doradcę.
Płonące czerwone oczy zastygły na Apepeiu, szczupła
ręka Digodego wyuczonym gestem sięgnęła do rękojeści
sterczącego zza pasa sztyletu. Beczułkowata pierś Ape-
peia jeszcze szybciej zaczęła wznosić się i opadać.
- No dalej, wyciągnij na mnie sztylet w obecności
swojego władcy! - wrzasnął Apepei. - Rozlej mą krew,
piekielny zabójco! Gotów jestem umrzeć za swoje opi-
nie! Lordzie Peemelu - powiedział gorliwie Apepei,
jego spiczasta broda wskazywała dokładnie na suwe-
rena, - nie dawaj Offerowi władzy, na którą czeka.
W twym imieniu zgotuje on rzeź tysiącom niewin-
nych ludzi. Inkwizytor nosi w piersiach chorobę.
MROCZNE DZIEDZICTWO
23
Znak dzisiejszej nocy można interpretować na wiele
sposobów. Nie pozwól zacząć rzezi niewinnych
w swoim imieniu!
- A cóż to? - zmarszczył brwi Peemel. - Opat Offero
jest chory? Czyżby na gorączkę Tes? - Dreszcz przebiegł
przez muskularne ciało Peemela wbrew jego woli. W bi-
twie Peemel nie lękał się nikogo. Nie obawiał się nawet
Digodego i jego nie kończących się intryg, subtelnych
trucizn i okazjonalnych prób zabójstwa. Konieczność
igrania z nim była tylko zwykłą niedogodnością w po-
równaniu z wykorzystywaniem go jako genialnego stra-
tega politycznego. Peemel przeraźliwie bał się jednak
choroby. Zły urok mógł zamienić jego moc w porówny-
walną z kwilącym infantem, zakazić syfilisem, czy też
wręcz zmniejszyć jego potencję.
Choroba była czymś zbyt strasznym dla człowieka
o jego pozycji. Otworzył szufladę biurka i przesunął
palcami po podręcznej szmatce nasączonej oczyszczają-
cym kwasem węglowym. Palce paliły, ale zniknęła jaka-
kolwiek szansa zakażenia. Starając się nie robić tego zbyt
ostentacyjnie, Peemel wytarł ręce w suchą szmatkę i za-
mknął szufladę.
- To choroba tak duchowa, jak i cielesna - rzekł Ape-
pei. - Offero smakuje we krwi; pragnienie władzy staje
się nienasycone. Przesłuchania nigdy się nie skończą.
Ludzie nigdy nie przestaną wołać zmiłowania i znikać
bez śladu. Nie ma żadnego znaczenia, czy trafi on na
jakikolwiek ślad złej magii. Każda śmierć łechce jego
próżność. A on będzie brnął dalej, posuwając się do
kolejnych ekscesów... W twoim imieniu, milordzie. On
to zrobi, a lud obwini ciebie.
- Mój szacowny towarzysz zapomina o jednym ude-
rzającym szczególe - powiedział Digody głosem owinię-
tym w jedwab. - Opat Offero to cenny sprzymierzeniec.
Któż z nas mógłby plunąć w oko inkwizycji i przeżyć?
24
Rober
t E.
Vardc
man
Potęga Kościoła jest ogromna i rozciąga się daleko poza
granice Iwset. Nie możemy wyzwać kogoś dysponujące-
go taką potęgą. Święci wojownicy nie pokonają może
świetnej armii Iwset, ale grzęźniecie w kolejnych ryzy-
kownych posunięciach byłoby głupotą.
- Wkrótce zamierzam poszerzyć granice - powiedział
z namysłem Peemel. - Znak dzisiejszego wieczora po-
twierdza zasadność tego posunięcia. Rozumie się, że
wiedźma, która przewidziała tę robiącą wrażenie mani-
festację zostanie wynagrodzona - oddaniem w ręce
opata Offero!
Ledwie słuchał, jak obaj doradcy kłócą się nad tym
rozkazem. Nie pierwszy raz nie mogli dojść do porozu-
mienia, nie ostatni. Obaj mieli wspaniałe pomysły, kie-
rowani oczywiście umiejętną ręką tronu. Jego tronu.
Peemel cmoknął, myśląc o gęstej ciemności rozdartej
błyskawicą z lontiera. Według jego interpretacji omen
ten oznaczał, iż powstanie z morza średniactwa i zapa-
nuje nad wybrzeżem - po udanej wojnie z wyspą-fortecą
Jehesic. A do wojny dojść musiało, po tej nocy wiedział
to na pewno. Lady Edara nigdy nie potraktuje poważ-
nie jego małżeńskiej oferty, nawet za cenę doprowadze-
nia do konfliktu.
- Tak - powiedział do siebie raczej niż do Digodego
czy Apepeia, - poza granice Iwset. Muszę wesprzeć się
na innych. A jaki instrument będzie lepszy od inkwizy-
cji? I opata Offero? Po dzisiejszym omenie przez jakiś
czas pozostanie lojalny.
- Omenie? Po prostu zmoczył go deszcz, ot wszystko
- zaoponował Apepei. - Ale czy zmył również twoje
wyczucie, milordzie?
- Ocierasz się o zdradę, Apepei - powiedział Peemel,
skupiając na górskim krasnoludzie swe bezbarwne oczy.
- Cenię twoje zdanie. Nie jestem nim jednak związany.
A tu akurat się mylisz. Tym razem Digody mówi jaśniej
MROCZNE DZIEDZICTWO 25
i bardziej wyraziście. Zachęcimy inkwizytora do wyko-
nywania duchownych obowiązków, a kiedy przesadzi,
może trzeba będzie go usunąć.
- A kiedy to uczynisz, jeśli zajdzie potrzeba oczywiście
- wtrącił płynnie Digody - zaczniesz być postrzegany
jako zbawca ludu, lordzie Peemelu. To zapewni ci kon-
trolę tak nad świeckimi, jak i religijnymi siłami.
- Czy tego chcesz? Pragniesz dowodzić świętymi wo-
jownikami opata Offero? - Apepei osłupiał na myśl
o takim zuchwalstwie.
- Święci wojownicy nieźle walczą - powiedział Digody.
- Walczą jak bezmyślni fanatycy - odparł gniewnie
Apepei. - Wykorzystywać ich, to jak machać mieczem
trzymanym za ostrze. Można tego dokonać, ale za cenę
pocięcia ręki na krwawe wstążki. Im bardziej zażarta jest
walka, tym większe prawdopodobieństwo niepowodze-
nia takiej taktyki.
- Będą doskonałym uzupełnieniem naszych oddzia-
łów uderzeniowych, pod warunkiem, że użyci zostaną
rozsądnie i właściwie - powiedział Peemel, ignorując
Apepeia. - Wojna z Jehesic nie będzie łatwa. Na wybrze-
żu w odległości pół tysiąca mil na północ czy południe
nie ma lepszych żołnierzy, niż jej morska piechota. '
- W burzy z błyskawicami dostrzegasz nie tylko wąt-
pliwy sojusz z opatem Offero, ale i wojnę z Jehesic? -
Apepei potrząsnął głową. Na oczy spadła mu plątanina
rudych włosów. Szarpał je, dopóki ból nie zmusił go do
zaprzestania. Odsunął je znad swych zielonych, szeroko
rozstawionych oczu tak, że mógł popatrzeć na suwerena
bez zmrużenia powiek.
- Interpretacja tego znaku wskazuje, dlaczego lepiej od
ciebie nadaję się do tronu, drogi Apepei. Teraz idźcie,
obaj. Idźcie i przygotujcie się na przybycie inkwizycji
i szacownych współpracowników opata Offero - Zmo-
ry Czarowników.
26
Rober
t E.
Varde
man
Apepei prychnął zdegustowany i oburzony opuścił
komnaty lorda. Digody odczekał, aż krasnolud wyjdzie,
po czym odwrócił się do Peemela. Ręce złożył na pier-
siach w kościsty namiocik, zupełnie jakby chciał towa-
rzyszyć władcy w modlitwie.
- Co to ma znaczyć, Digody? Ciebie również odpra-
wiłem. Jest wiele do zrobienia, a widzę, że będę musiał
bardziej na was polegać w ciągu nadchodzących dni.
A może nie czujesz się na siłach, by temu sprostać?
- Nie, lordzie Peemelu, ani trochę. Nigdy jeszcze nie
uchylałem się od zadań, jakie mi powierzałeś i to ostat-
nie również mnie cieszy. Chodzi raczej o przedyskuto-
wanie kolejnej sprawy - z rodzaju tych nie przeznaczo-
nych do omawiania przy świadkach.
- Nawet przy Apepeiu? - zaśmiał się Peemel. Wie-
dział, źe doradcy nienawidzili się nawzajem. Cieszyło
go to; całe lata zabrało mu odpowiednie dobranie rady.
Apepei stanowił doskonałe uzupełnienie szalonej am-
bicji władzy Digodego, Digody z kolei chronił przed
popadaniem pod wpływem Apepeia w zbytni konser-
watyzm w podejmowaniu decyzji. Jeden patrzył na ręce
drugiemu, co pozwalało Peemelowi rządzić efektyw-
niej.
- Krasnolud wykazuje prawość, która może obu wam
napytać w przyszłości biedy - rzekł Digody.
- Co takiego?
Peemel wyprostował się i uważniej przyjrzał swemu
doradcy. Nigdy nie udało mu się określić rasy Digodego,
nawet jeśli nie miało to znaczenia. Peemel cenił dobrą
radę i bezlitosną ambicję, z których to cech Digody obie
posiadał w znacznej ilości. Kościotrupie ręce z zarysem
palcopodobnych kikutów po bokach, w połączeniu
z mężnymi, dzikimi, czerwonymi oczami jego doradcy
wskazywały, że jest on czymś innym, niż człowiek. Di-
gody rzadko ściągał kaptur, pod którym kryla się pocią-
MROCZNE DZIEDZICTWO 27
gła twarz o wielkim prostym nosie, spiczastych wąsach
i śmiesznej koziej bródce. Było coś delikatnie... niewła-
ściwego w jego wyglądzie. Może pełne wargi albo spo-
sób, w jaki uszy przylegały Digodemu do głowy. Peemel
zdecydował się nie roztrząsać tej sprawy.
- To delikatna kwestia, milordzie - powiedział Digo-
dy, niezwykle starannie dobierając słowa. Jego oczy sku-
piły się na Peemelu, lordzie Iwset, który mógł zapano-
wać nad całymi milami wybrzeża Terisiare w każdą stro-
nę, jakby wyczekując jego reakcji.
- Do diabła z delikatnością! - rozgniewał się Peemel.
- Dzisiejszej nocy otrzymałem znak zwycięstwa. Tworzą
się przymierza. Jehesic zostanie wypowiedziana wojna
zaraz po tym, jak lady Edara odrzuci moją propozycję
ślubu, bo obaj wiemy, że ona tę propozycję odrzuci. To
nie są sprawy, w których należy się cackać.
- Nie pozwól opanować się własnemu rozczarowaniu
- powiedział Digody, nieco ostrzej niż poprzednio. -
Przynoszę ci odkryte ostatnio nowiny o lady Pioni.
- Pioni? - Peemel zmarszczył brwi, usiłując skojarzyć
z czymś to imię. Przesunąwszy powoli palcami po aksa-
mitnej szacie poklepał się po żebrach. Wspomnienia
wróciły. - Tak, lady Pioni. Moja żona, moja czwarta
żona, oto kim była. Co z nią?
- Była twą żoną przez niemal rok, milordzie - powie-
dział Digody. - To było prawie dwadzieścia lat temu...
- Dwadzieścia dwa - rzekł Peemel. Zalały go wspo-
mnienia. Pioni o żółtych jedwabistych włosach, błękit-
nych oczach, smukłej sylwetce. Posiadała nieprzeciętną
urodę, tak jak wszystkie jego żony, i nic poza tym. Pio-
ni nie była wystarczająco mądra, aby spróbować go
zabić.
- Mało o ciebie dbała, milordzie - ciągnął Digody, tak
jakby lord Peemel w ogóle mu nie przerywał. - Lady
Pioni była tak samo niewierna, jak próżna.
28 Robert E. Vardeman
Peemel wyprostował się na krześle i zmierzył swego
doradcę zimnym wzrokiem. - Nie było wyjścia - powie-
dział.
- Ach, milordzie, odkryliśmy ostatnio, że pojawił się
bastard.
- Niemożliwe. Pioni nigdy by nie... - Peemel zamknął
usta. Minęło wiele lat, kobietę przypominał sobie z tru-
dem. Nie wiedział, co by mogła, a czego nie mogła zro-
bić. Córka pomniejszego szlachcica, Pioni wybiła się tym
małżeństwem ponad stan. Czyżby przywiozła ze sobą
chłopskiego kochanka? Peemel nie wiedział.
- Co to ma za znaczenie? - odezwał się w końcu. -
Ona umarła. - Zabił ją, aby poślubić swą piątą żonę,
lady Dylees, która umarła w niewyjaśnionych okolicz-
nościach w miesiąc po weselu. Lord Peemel sądził, że
zginęła od trucizny przeznaczonej dla niego, ale nigdy
nie udało mu się trafić na konkretny trop.
- Umarła, tak jak mówisz, przedtem jednak wydając
na świat dziecko. Byłeś w stosunku do niej za mało
czujny, milordzie. Tak przynajmniej zaraportowano -
powiedział szybko Digody.
- Nawet jeśli urodziła będąc moją żoną, bastard nie
ma do Iwset żadnych praw. - Coś mówiło Peemelowi,
że Digody nie podnosiłby tej sprawy, gdyby nie była ona
poważniejsza.
- Elfka wykradła dziecko, żeby się nim opiekować -
rzekł Digody.
- Elfy, e tam - mruknął Peemel. - Wścibskie, owszem,
dokuczliwe, ale nie niepokojące, nie są prawdziwą prze-
szkodą. Gdzie leży dowód na potwierdzenie żądań ba-
starda do mojego tronu? Elfce nikt nie uwierzy.
- Pieczęć, milordzie, elfka zabrała zarówno chłopca,
jak i pieczęć.
3
JEDYNYM ODGŁOSEM NA CMENTARZU BYŁO
ciche wsuwanie się łopaty w świeżo przekopaną ziemię.
I
Deguhe pracował wolno, ale systematycznie w przy-
ciemnionym świetle zasnutego mgłami księżyca, które-
go imienia nie wolno było wymawiać. Mniejszy, elek-
tryczny i obrębiony chmurami Iontiero miał dopiero
wstać, ale rabuś grobów nie potrzebował jego iluminacji
do swej przerażającej pracy. Deguhe przez cały dzień cze-
kał, aż żałobnicy sobie pójdą, a on będzie mógł przystą-
pić do pracy. Zrozpaczona wdowa i jej dwaj krzepcy
synowie zwlekali tak długo, że złodziej zaczął myśleć
o znalezieniu innego ciała. Odetchnął z ulgą, kiedy kilka
minut po zachodzie słońca stara kwoka i jej rozgdakane
stadko opuścili wreszcie cmentarz.
Deguhe musiał tylko obronić swój łup przez Ludem
Szperaczy. Odpędzenie ich nie zabrało mu zbyt wiele cza-
su; oni bali się własnych cieni. Prawdziwy rabuś grobów
- jeśli tylko wykazał się odrobiną agresji - nie musiał
z nimi współzawodniczyć, ryzykując utratą części skarbu.
Deguhe wykazał jej wystarczająco dużo - a może
i więcej.
30 Robert E. Yardeman
Jego zaostrzona łopata uderzyła w metalowe wieko
trumny. Opadł na kolana i zaczął oczyszczać pośpiesznie
to miejsce, aż w lustrzanym wykończeniu ujrzał własne
odbicie. Deguhe uśmiechnął się, pokazując połamane,
sczerniałe zęby. Pokiwał głową w przód i w tył, kiedy po
odsunięciu czarnych, splecionych w warkocz włosów
ukazała się płaska twarz ze stłuczonym nosem, wodni-
stymi oczami i tajemniczą miną.
- Nieźle wygląda - powiedział do siebie Deguhe. Ze-
rwał się i z szaleńczym pośpiechem zaczął odkopywać
całe wieko trumny. Deguhe ponownie klęknął, tym ra-
zem używając łopaty do otworzenia zapieczętowanej
trumny. Ze środka wydostało się śmierdzące powietrze.
Rabuś grobów zaciągnął się głęboko. To westchnienie
to był towar jego marzeń umarłego. Wziął jeszcze jeden
oddech i odsunął wieko, chcąc lepiej przyjrzeć się ciału,
ubranemu w proste, ale czyste szaty. Deguhe sięgnął do
środka, zaostrzonych paznokci używając do poszarpa-
nia ubrania, znajdując naszyjnik ze złotych ogniw, bran-
soletkę wysadzaną półszlachetnymi kamieniami, wyso-
kie buty z niedawno wyprawionej skóry i o solidnych
podeszwach oraz pas z ukrytymi w kieszonkach niewiel-
kimi karteczkami modlitewnymi.
Deguhe wyciągnął modlitwy z ukrytych w pasie kiesze-
ni i wyrzucił je na bok w dzikim papierkowym deszczu.
Pas, teraz opróżniony z błogosławieństw dla lepszego
przeniesienia do podziemnego świata, oplótł kościstą talię
złodzieja grobów. Pas wisiał na nim, ale Deguhe niemal
nie zwrócił na to uwagi. Dzisiejszej nocy znalazł wystar-
czająco dużo skarbów dla usprawiedliwienia swojej pracy.
Wstał i rozejrzał się dookoła, szukając tych, którzy jak
wiedział cały czas go szpiegowali. Popękane, krwawiące
wargi Deguhego wykrzywił uśmiech, kiedy coś poruszy-
ło się w ciemnościach. Rzucił się przez cmentarz, dziko
wymachując ramionami.
MROCZNE DZIEDZICTWO 31
Przykucnięta za zrujnowanym mauzoleum Maeveen
0'Donagh szepnęła do swego towarzysza: - Co on robi?
Kto tam jest?
- Ciii, moja droga - odparł Vervamon, przepychając
się, żeby lepiej widzieć. Jego żylasta dłoń odrobinę zbyt
długo pozostała na jej ramieniu, zanim się z niego zsu-
nęła. Vervamon pośpiesznie nagryzmolił kilka notatek
na złożonej kartce papieru kancelaryjnego. - Jesteśmy
tylko obserwatorami, nie uczestnikami. Jako takim nie
wolno nam się mieszać, kiedy złodziejski rytuał rozwija
się przed nami ku naszej nauce.
Maeveen parsknęła z niesmakiem i zadarła swój nos
pięściarza. Raził ją fakt, że rabuś grobów ukradł zmarłe-
mu kilka błahostek, choć bardziej irytowało to, że Verva-
mon zrezygnował z położenia złodziejstwu kresu na
rzecz sporządzania jakichś nie kończących się notatek.
W zasięgu głosu siedzieli przy obozowym ogniu żołnie-
rze z jej kompanii, opowiadając nieprawdopodobne
i sprośne najpewniej historyjki. Każdy z jej załogi z ła-
twością rozprawiłby się z tym złodziejaszkiem, umożli-
wiając zmarłemu spokojną podróż do podziemnego
świata.
Maeveen chciała po prostu robić swoje. Walczyła, już
w gorszych bitwach.
Przytrzymując miecz i upewniwszy się, że sztylet nie
szura o marmurową ścianę mauzoleum, przyklęknęła
i przyglądała się rabusiowi grobów. Naciągnąwszy na
ramiona ciemnozielony płaszcz obserwowała, jak rabuś
grobów macha w kierunku cieni. Maeveen zerknęła
w tamtą stronę i rozróżniła niewyraźne kształty. Żołą-
dek podszedł jej do gardła, kiedy rozpoznała innych
mieszkańców cmentarza.
- Ghule - powiedziała. - Rabuś grobów odziera zmar-
łych z kosztowności, a ich ciała zostawia do zjedzenia
ghulom.
32 Robert E. Vardeman
- Symbioza, całkowita zgodność obu stron - powiedział
Vervamon, rechocząc. Pisał, póki jedna strona kancelaryj-
nego papieru nie zapełniła się drobnymi literkami jego ob-
serwacji, przewrócił kartkę i szybko gryzmolił dalej.
- Usłyszy skrobanie ołówka o papier - powiedziała
Maeveen z niesmakiem. - Albo oni. - Wskazała na trzy
ciemne sylwetki, sunące w stronę otwartego grobu ni-
czym obłoczki odrażającej mgły.
- Co on robi ze swoimi niegodnymi zarobkami? -
zastanowił się Vervamon. - Deguhe, słyszałem, że tak
wołali na niego w tej małej wsi. Jakże się ona nazywała?
- Tondhat - powiedziała Maeveen. Usiadła, nie spusz-
czając oczu z rozpoczynających swój odrażający obiad
ghuli. Kęsy świeżego mięsa znikały w ich paszczach, ją
przyprawiając o mdłości. Latami walczyła i widziała
różne śmierci, część była brutalna, żadna nie należała do
łatwych. Nigdy nie została poważnie ranna, choć liczyła
się z tym jak z zawodowym ryzykiem. Była dobrym
żołnierzem i zdolnym dowódcą.
Widok stworów pochłaniających swój ponury posiłek
wywracał jej żołądek jak żadna śmierć do tej pory.
- W Tondhat ma innych, którzy polegają na jego zdol-
nościach ograbiania zmarłych - podjął Vervamon, jego
baryton zdradzał ledwie hamowane podniecenie. -
Deguhe to jednoosobowy zakład, utrzymujący przy ży-
ciu dziesiątki na tym zubożałym wybrzeżu - tak było,
kiedy przejeżdżałem tędy dwie dekady temu i nie zmie-
niło się ani na jotę. To fascynujące, że ekonomiczna
podbudowa tego terenu pozostaje tak stabilna. Jak to
wytłumaczyć?
- Wybrzeże nie byłoby w takim stanie, gdyby lord nie
śrubował podatków do niewiarygodnych wysokości.
Peemel i jego wojny też robią swoje - Maeveen wypluła
nieco żółtego gumziela dla zilustrowania swej opinii
o lordzie Iwset. Podróżowała dużo z Vervamonem i sa-
MROCZNE DZIEDZICTWO
33
ma, i zawsze jacyś pomniejsi ty