15758

Szczegóły
Tytuł 15758
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15758 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15758 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15758 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robert E. Vardeman MROCZNE DZIEDZICTWO Tytuł oryginału: DARK LEGACY Dla Petty. Zawsze. PODZIĘKOWANIA Tak wielu ludzi pomogło mi przetrwać burze, jakim sta- wiłem czoła podczas pracy nad tą książką, że pewien jestem, iż niechcący niektórych z nich pominę. Przepraszam. Tymi, którzy dbali, zachęcali i walczyli tak ciężko ir na- szego boku są: Dr Amy Tarnowet; Amy Antle, Dorothy, Mary i wszyscy pozostali w chemo- pokoju; Molly Brown, Anna, Terry i legion innych na czwartym piętrze NW, których imiona mi umykają; Max Mottram. Oraz najwięksi przyjaciele na tym i każdym innym świecie: Fred i Joan Saberhagen, Kathy i Danny 0'Connor, Rene i Bill Hallett, Craig Crissinger, Kate Keefe, Sue i Dennis Keefe, TJ i MacLean Zehler, Dennis i Lou Liberty, Steve Donaldson, Petra Hager, Patricia Rogers i Scott Denning, Mikę Stackpole i Liz Danforth, Stephanie Boutz, Dan Maccalum, Sal DiMaria, Rabbit, Mikę i Marilyn Kring, Mikę i Denise Wernig, Bill McClellan i Erie Klammer, Jodi Stinebaugh, Audra Struble, Roslee Orndorff, Pat Weber, Raina i Sean Robinson, Jenniffer Robertson, Simon Hawke, Martin i Laurie Cameron, Geo. i Lana Proctor, Mikę Mont- gomery, Al Sarrantonio, Victoria Lopez; Rosę Fehr, Steve Dolch, Alicia, Martha, Carol, Matthew i inni w Van Buren; Sherry Rohrig, Allison Almąuist, Caroline Alexander i inni w Wherry; Sue Kramer; Geoff Comber. Uchylam kapelusza za zrozumienie przed Kathy Ice, Kij Johnson i Jana również. I dodatkowe specjalne podziękowania dla Gordona Garba i Hildreth Garb. Słowa nie wystarczą, aby wyrazić mą wdzięczność za waszą uprzejmość i wielkoduszność. Rosdslat 1 MOC NAPEŁNIAŁA WĄSKĄ DOLINĘ GĘSTYMI, wirującymi, białymi oparami z dwu bliźniaczych fuma- roli. Yunnie zadrżał, kiedy energia rozpłynęła mu się po kościach i umyśle, napełniając witalnością, jakiej nigdy jeszcze nie zaznał. Silne ręce odrzuciły burzę płowych włosów, kiedy zwrócił twarz w stronę ciepłego słońca, chłonąc jego moc. Błękitne oczy zamknęły się, słońce ogrzewało jego ogorzałą, brązowawą skórę. Chciałby tak stać w nieskończoność, pozwalając mocy przelewać się przez swe wysokie, smukłe ciało. Uczucie trwało zaledwie sekundy. Na wąskim wystę- pie Yunnie bezustannie przerzucał ciężar ciała z jednej nogi na drugą, zaniepokojony myślą o czymś, czego nie kontrolował, a co zdobywało nad nim przewagę. Zszedł po pięćdziesięciostopowej pochyłości prosto w fumaro- le. Przyprawiło go to o zawrót głowy. A może to te gryzące opary? Albo przepływ energii, który poruszył jego zmysły? Wszystko na raz. I więcej. Mytaru wydął za nim nozdrza, sapiąc niczym leżące niżej fumarole. Minotaur Urhaalan wielkimi nogami 8 Rober t E. Vardc man wykonywał nieświadomie na skalnym występie posu- wiste ruchy, muskularne ramiona skrzyżowawszy na szerokiej piersi i zamknąwszy wielkie brązowe oczy. Yun- nie przerzucił uwagę ze zbocza na swego przyjaciela. Mytaru był niewiarygodnie silny i człowiek zazdrościł mu tej siły. Yunniego niepokoiła jednak wiara minotaura w prowadzącą go zewnętrzną siłę. W ciągu swego krót- kiego, trudnego życia Yunnie nauczył się, że polegać można wyłącznie na sobie. Prawda, Mytaru ocalił mu kilka razy życie, ale Yunnie nie ważył się wierzyć, że w czasach niebezpieczeństwa minotaur zawsze będzie obok niego. On sam musiał stawiać czoła zsyłanym nań przeciwieństwom losu. Smakując ogarniające go uczucie wszechmocy wie- dział, że zdoła tego dokonać. Znowu *opanował go wyraźny niepokój, zdał sobie bowiem sprawę, iż miejsce to pulsowało zewnętrzną energią, na której nie należało polegać. A jednak przelewające się przezeń uczucie było zbyt potężne, by mu zaprzeczyć, lub je zakwestionować. - Czy czujesz moc? - zapytał chrapliwym głosem My- taru. - Duchy ziemi wypychają energię tymi otworami i wysyłają w powietrze, abyśmy ją posiedli! - Coś czuję - powiedział Yunnie. Ponownie szurnął nogą. - Ziemia trzęsie się pod nami. - Starał się, ale nie był w stanie wyrazić tego, co naprawdę czuł. Ciągle było tam coś większego, niż moc i zdolność zamknięte w jego piersiach, a wywoływało to pewność równie delikatną, co ożywiającą. - To coś więcej, niż zwykłe trzęsienie ziemi, mój przy- jacielu - obstawał przy swoim Mytaru. Okrągłe brązowe oczy zwróciły się w stronę Yunniego. - Ty też tego do- śwYŁdctasL. Gi^am to w two^ tvrax^. Chcesi. tox\oxyć skrzydła i polecieć, chociaż nie masz skrzydeł anioła Ser- ra. Chcesz biec szybciej, niż którykolwiek centaur. Są wielkie czyny do dokonania, a tylko ty masz po temu MROCZNE DZIEDZICTWO 9 zdolność i siłę. Moc krzepnie w tobie i pochłania cię. Przyznaj, że istnieje moc większa, niż ta zamknięta tutaj - Mytaru wyciągnął rękę i poklepał Yunniego po nagiej piersi. - Para unosząca się z ziemi może zawierać szkodliwe gazy, które oszukują nas, mamią nasze zmysły, powodu- ją myśli, iż jesteśmy więksi, niż w rzeczywistości. - Na- wet mówiąc te słowa Yunnie wiedział, że zadają one kłam jego wewnętrznym odczuciom. Białe wapory, wzmacniane oparami siarczanymi, dusiły go i wyciskały mu łzy z oczu - ich przyczyną nie było podniecenie czy uczucie ożywienia wypełniające jego ciało niczym woda dzbanek. - To Miejsce Mocy - obstawał przy swoim Mytaru. - My Urhaalan przychodzimy tu, aby się nim radować. Pozwalając mu się poruszyć poznajemy nieco z tego, czego może dokonać interwencja bogów. - Czuję moc - przyznał w końcu Yunnie. Zamknął oczy, pozwalając wibrującej mu pod stopami energii przeniknąć wzdłuż ciała po kostkach, łydkach i udach, aż do serca i umysłu. -Jesteś pewien, że nie zrodziła tego magia? Minotaur wzruszył ramionami i potrząsnął głową, ostrożnie polerując czarne, połyskujące w jasnym świetle rogi. - Czy czuć tu złem? Za bardzo się martwisz, że magia pójdzie źle. Wojna Braci to przeszłość, a nas nie dotknęła tak, jak resztę Terisiare: - To nie jest prawe - upierał się Yunnie. - Nie powin- niśmy czerpać zadowolenia z takich uczuć potęgi. Pro- wokują nas do myślenia, że jesteśmy kimś więcej, niż w rzeczywistości. Jego słowa nie trafiły na podatną glebę. Mytaru pod- szedł do postrzępionej krawędzi występu, odwrócił się w stronę buchającego parą otworu i zaczął ponury la- 10 Robert E. Yardeman ment, wzmagający tylko uczucie niepodatności, którego doświadczał Yunnie. Śpiewana barytonem lamentacja mówiła o dawnych śmierciach i przyszłym smutku, sprawiając, że próbującemu coś powiedzieć Yunniemu słowa więzły w gardle. Opuścił występ, na którym stał Mytaru i wspiął się na położony wyżej obszar. Wędrując w górę skalnej szczeliny znalazł inną perspektywę rzyga- jących pierzastymi chmurami fumaroli. - Twarz - powiedział, wychwytując spojrzeniem wy- nurzającą się z trzewi ziemi głowę wielkiego minotaura. - A'nozdrza wydmuchują oddech świata. - Wielkiej ka- miennej głowie brakowało oczu, ale Yunnie dodał w wy- obraźni po jednym z każdej strony buchających parą otworów. Dwa wielkie kamienie, oba wielościenne, z szarej kompozytowej skały, nadawały stworzonemu przezeń minotaurowi podejrzanie błyszczący wygląd. Strumień krystalicznie czystej wody dzielił się tu i opły- wał oba boki wulkanicznego obszaru, przydając iluzji srebrzystymi nitkami włosów i podkreślając zarys obli- cza. Pod skalistym podbródkiem wody łączyły się na nowo, tym razem jak wodospad kłębiąc się i kipiąc przed przewaleniem się do znajdującej się poniżej sadzawki. Spojrzał w tył na przyjaciela ciągnącego swą pełną smutku pieśń. Jakże minotaury cierpiały! Jego życie było trudne, a spędzone na wybrzeżu morza Ilesmare tak bardzo różniło się od życia Urhaalan. Przed laty łykowa- ta, chytra ryba, na której opierała swój byt cała wioska Shingol, odpłynęła na południe i nigdy już nie wróciła. Utrata podstawowego składnika diety zmuszała wielu rybaków do znalezienia sobie nowego zajęcia. Pozosta- jąc na brzegu i szukając nowych dróg fortuny Yunnie nie odnosił wrażenia straty, podczas gdy kilku członków jego rodziny dalej pracowało przy wyciąganiu daleko- morskich sieci z mniej wartościowymi rybami. On - w przeciwieństwie do swej starszej siostry Essy i jej męża, MROCZNE DZIEDZICTWO U jednookiego i niedowidzącego Heryeona - nie odczu- wał psychicznej więzi z wiecznie niespokojnym morzem. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, odnalazł swoje przeznaczenie przy minotaurach Urhaalan i toczonej przez nich wojnie. Zawędrował w góry szukając samot- ności, a znalazł przyjaźń - i nie tylko ją. Mytaru był mu bratem, jakiego nigdy nie miał. Mehonvo, jednorogi wuj Mytaru, wziął na siebie rolę ojca, o matce Mytaru, Usru, Yunnie zaczął myśleć jak o własnej, o żonie jego Noadii zaś jak o swojej siostrze. Uśmiechnął się, dumając nad tym, jak los odmienił mu życie tamtego gorzkiego, desz- czowego wiosennego poranka sprzed miesięcy, kiedy opuścił Shingol. Ścieżki jego i Mytaru skrzyżowały się na wzgórzach, a wzajemny podziw dla siebie wydał im się jeszcze bar- dziej niesamowity, niż samo miejsce. Tak naprawdę tam- tego dnia wcale nie uratował Mytaru życia. Yunnie obserwował, jak Mytaru wraz z trzema innymi mino- taurami przepędza niewielki oddział elfów, które wypu- ściły się na rajd daleko poza granice swego lasu. Elfy skradły kilka długości starannie kutego łańcucha i część najlepszych, najostrzejszych grotów do włóczni. Mino- taury dogoniły elfy, odebrały skradzione dobra i wtedy właśnie Yunnie wskazał Mytaru na obecność goblinów, które przez cały czas za nimi podążały. W podzięce za pomoc minotaury zaprosiły go do dzielenia z nimi wie- czerzy. Przez dwa tygodnie trzymał ruchomą straż, chroniąc zamieszkaną przez minotaury dolinę i z każdym dniem odkrywał coraz silniejszą więź łączącą go z Mytaru. Krok po kroku zaczęli dzielić ze sobą życie, Yunnie próbował przekonać Mytaru, że kilku elfich złodziejaszków nie jest problemem Urhaalan. Tak właściwie to sojusz z leśnym ludem mógł przyczynić się wydatnie do przepędzenia goblinów, które zgodnie ze swą tchórzliwą naturą kra- 12 Rober t E. Varde man dły i zabijały, kiedy tylko miały po temu sposobność. Mytaru nigdy nie uznał elfów za dobrych sojuszników, ale Yunniemu udało się skłonić minotaura do baczniej- szego zwracania uwagi na poczynania goblinów. Pozwolenie wejścia do Miejsca Mocy pokazywało, jak całkowicie został Yunnie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy zaakceptowany przez minotaury Urhaalan i Mytaru. Yunnie wciągnął powietrze i wstrzymał oddech, do- strzegając ruch w pobliżu jednego z buchających parą otworów. Osłaniając oczy przed jasnym słońcem próbo- wał dostrzec kto - lub co - stało się przyczyną porusze- nia. Panujące w pobliżu wypełnionych lawą otworów i fumaroli gorąco stopiło zwykłą skałę. Zagadką było dla niego, jak mogła się tam znaleźć żywa istota, pomy- ślał, że zwodzą go oczy. Dostrzegł poruszającą się dwój- kę ludzi - pierwszy z nich ciemny i niepozorny, drugi płonący z siłą rozpalonej do białości skały. - Tam - zawołał Yunnie widząc, jak cienie prześlizgują się nagle przez buchające parą otwory. - Mytaru, widzisz to? Wyglądają jak gobliny. Mytaru nie przerywał niskiego zawodzenia. Mógł nie usłyszeć wołania przyjaciela, mógł też zignorować je, nie chcąc przerywać rytuału. Yunnie wiedział, że nierozsądne byłoby jeszcze raz mu przerywać. Urhaalan byli bardzo oddani swoim skom- plikowanym i tajnym nierzadko rytuałom, a on nauczył się, że byka lepiej nie drażnić. Raz rozzłoszczony mino- taur walczył z siłą kilku ludzi. Zmrużył oczy, próbując wyróżnić przez buchające parą otwory ulotną sylwetkę. Pomyślał, że widzi dokazujące- go goblina, ale to nie było możliwe. Nawet na tej wy- sokości czoło Yunniego pokrył wywołany gorącem pot. Kolejne spojrzenie ujawniło - co? Ciemniejsza bryła znik- nęła jak roztańczony cień, ale druga? MROCZNE DZIEDZICTWO 13 Yunnie zerknął z ukosa na stos gorejącej skały. Jeśli to kipiący lawą otwór wypluł jakiś rozżarzony kamień, nie poruszałby się on jak żywa istota. Które ze stworzeń potrafiło rzucać cień niezależnie od jasnego słonecznego światła, tak jakby świeciło własnym? Ciekawość popychała go dalej, aż osiągnął górującą nad parującymi szczelinami krawędź. Ponownie do- strzegł dziwaczny, niewytłumaczalny ruch, który jeszcze bardziej rozbudził jego ciekawość. Musiał to zbadać, w przeciwnym razie tajemnica chłostałaby jego umysł niczym pokrzywa, doprowadzając w końcu do szaleń- stwa. Zejście ze stromego stoku okazało się trudniejsze, niż przypuszczał. Na dół nie wiodła żadna ścieżka. Zawył, kiedy krawędź usunęła mu się spod stóp. Kamienie potoczyły mu się pod stopami, zaczął się zsuwać. Bezskutecznie machał rękami, próbując znaleźć jakieś oparcie w sunącym na dół sypkim żwirze. Jego uwagę odwróciły na chwilę większe i mniejsze zadrapa- nia, które pojawiały się na jego piersi i rękach w miarę, jak zjeżdżał. Nie zważając na ból, wplótł palce w zwisa- jące korzenie. Nagłe szarpnięcie i ból ramion niemalże zmusiły go do rozluźnienia uchwytu. Wcisnął stopę w skalną szczelinę i popatrzył w dół, zdając sobie wresz- cie sprawę, jaką głupotą była cała wycieczka. Ponowna wspinaczka wydawała się ze względu na ziemię i żwir niepodobieństwem. Pozostawał więc jeden kierunek, choć Yunnie postanowił wstrzymać się do czasu, gdy Mytaru skończy rytualną pieśń. Cały ten długi i niezmiernie bolesny zjazd zakończył się o kilka zaledwie jardów od piekielnie gorących szcze- lin z lawą. Yunnie nie tracił czasu, wstał i odbiegł od otworu. Bijąca ze środka para dusiła go, a gorąco groziło odpadnięciem ciała od kości. Rzeki potu spływały po nagim torsie Yun- niego i torowały sobie drogę pod obcisłymi leginsami. 14 Rober t E. Varde man Zwiększywszy dystans między sobą a fumarolami, Yunnie zwolnił i zatrzymał się. Odwrócił się, przesłania- jąc oczy przed blaskiem bijącym od stopionych w pobli- skich otworach kamieni. Znieruchomiał, kiedy tuż przed sobą zobaczył stwora znacznie przewyższającego jego sześć stóp wzrostu, który stanął dęba i rozrzucił tęgie, świecące jak serce obozowego ognia ramiona. W centrum bezkształtnego oblicza poja- wił się otwór ust, ukazując rozpalone do białości wnętrze. Yunnie krzyknął i odskoczył. Ten niewielki wysiłek zmusił go do wciągnięcia buchających ze szczelin, dra- piących w gardle oparów. Zakasłał i opadł na kolano, rozpaczliwie łapiąc powietrze. Wznosząca się ze skaliste- go podłoża siarczana mgła niemal go oślepiła. - Czym, a może kim jesteś? - wydusił z siebie. Yunnie próbował pomachać do ledwie widocznego cienia, dry- fującego na krawędzi pola widzenia. Nawet jeśli istota zauważyła go, nie dała tego po sobie poznać. Odsunął się wiedząc, że zwłoka oznacza śmierć. Moc, którą jeszcze niedawno czul w swoich żyłach, teraz znik- nęła. Z każdym krokiem stawał się coraz słabszy. Każdy oddech wbijał mu sztylet siarkowego gazu w gardło i piersi. Oczy łzawiły i zaczęły zwodzić. Pomyślał, że ma przed sobą ścieżkę i... potoczył się po zboczu. Młócąc w powietrzu, Yunnie szykował się na spotka- nie własnej śmierci. Pluśnięcie wody zaskoczyło go. Gorąca, czysta woda obmywała trujące miazmaty, które oślepiały go i dusiły. Yunnie instynktownie wypłynął na powierzchnię bulgo- czącego lekko jeziorka, do którego spadł, szarpnął głową, odrzucając spadające mu na oczy długie płowe włosy, wziął głęboki oddech i szybko zaczął płynąć w stronę brzegu. Ramiona i ciało piekły od gorąca i niezliczonych skaleczeń. - Ciekawa chwila na kąpiel - zauważył Mytaru, wy- ciągając go z jeziorka. MROCZNE DZIEDZICTWO 15 - Ty nie pływasz dla zabawy - odparł Yunnie, otrzą- sając się jak mokry pies. - Ja też nie, ale tym razem ocaliło mi to życie. - Strząsnął gorące krople i potarł zaczerwienioną skórę. Tu i ówdzie powyskakiwały białe bąble, ale Yunnie wiedział, że jeśli to jedyne jego obraże- nia, może uważać się za wyjątkowego szczęściarza. Wyciągnąwszy przed siebie długie nogi zauważył kolejne wywołane upadkiem zadrapania i obolałe miejsca. Roz- masowywał mięśnie przyrzekając sobie, że pozwoli Noadii obłożyć się jej tajemnymi ziołami, gdy tylko wrócą do domu. -Jakim cudem zszedłeś tu tak szybko? - zapytał Yun- nie. - Bo ja spadłem. Mytaru wyglądał na zaniepokojonego. - Widziałem, jak zsuwasz się po stoku. Myślałem, że umrzesz. Dlacze- go tak bezmyślnie podjąłeś się wyprawy, którą przeżyli nieliczni, skoro trzeba ci było tylko skorzystać ze ścieżki? - Nawet nie przyszło mu do głowy, że Yunnie mógł się pośliznąć. Minotaury zbyt pewnie stały na nogach, żeby pojąć, iż można stracić równowagę. - Widziałem kogoś za fumarolami - powiedział Yun- nie, nie chcąc przyznać się do nieostrożności. Od upad- ku i ucieczki kręciło mu się w głowie, ale wyraźnie pa- miętał w pobliżu unoszących się oparów dwu ludzi, tak przed, jak i po wyprawie. Popatrzył ponad gorącym jeziorkiem na spadającą wodę. Rzeka łączyła się na powrót dokładnie pod brodą kamiennej twarzy, którą wyobraził sobie przed upadkiem. Miał szczęście, że jeziorko podgrzewane było jedynie przez wodę z góry, nie zaś od dołu. Gdyby wodę ogrzewała lawa, Yunnie w ciągu kilku sekund zostałby ugotowany żywcem. To wodospad sprawiał, że część ciepła uchodziła zwody, nim dotknęła ona powierzchni sadzawki. - Niemożliwe. Tam nikt nie może przeżyć zbyt długo - zamyślił się Mytaru i zapytał: - Któż by to mógł być? i6 Boteri E fair<femaLtt Yunnie uśmiechnął się na pewność przyjaciela. Nikt nie mógłby przeżyć dłużej, niż przez kilka minut, ale on był pewien, że widział jedną - nie, dwie postaci. On był przekonany, Mytaru podobnie. - Goblin, tak przynajmniej myślałem - powiedział Yunnie, - ale kiedy się zbliżyłem, przestał być podobny do któregokolwiek z tych tchórzliwych złodziejaszków. - Może Lud Szperaczy? Nasi zwiadowcy widzieli włó- czące się po okolicy bandy. Pewnie miasta z wybrzeża znowu ich przepędzają. -> Niektórzy inkwizytorzy sądzą, że Szperacze to han- dlarze magicznymi artefaktami, a może i czarownicy. - Yunnie zaśmiał się chrapliwie. - Ci czerwonoszaci fana- tycy widzą magię wszędzie tam, gdzie jest to bezpieczne albo korzystne. - Wyznajecie dziwną religię - powiedział Mytaru. - Nie opiera się na sile i bohaterstwie jak nasza. Działacie raczej w oparciu o strach i niegodziwość. - Bardzo mnie krzywdzisz sądząc, że wszyscy popiera- ją inkwizycję. Ich monetą jest strach, a w tej walucie ja jestem całkowitym bankrutem. Yunnie obrzucił spojrzeniem krawędź, na której wodo- spad zaczynał swoją drogę w dół. Patrzył przez dłuższą chwilę, tak jakby poprzez kamień spodziewał się do- strzec stwory, których istnienia stał się świadkiem wcze- śniej, przy parujących fumarolach. - Nam Urhaalan wystarczy, jeśli obronimy granice i utrzymamy tę ludzką głupotę na tyle daleko, że nie będzie nam przeszkadzać. Yunnie dostrzegł szansę na podniesienie starego argu- mentu i rzekł do przyjaciela: - Powinniście porozumieć się z elfami i zawrzeć pokój. - Co? Dlaczego? - Mytaru grzebnął nogą. Jego szeroka pierś wydęła się, kiedy nabrał w nią powietrza i rzucił głową w pozornej walce, grożąc ciemnymi rogami. - MROCZNE DZIEDZICTWO 17 Okradają nas. Jak długo jeszcze, zanim opuszczą swoje lasy i przyjdą nas zabić? W porównaniu z ich żałosnymi, nędznymi i rachitycznymi laskami, my żyjemy w raju. - Oni nie są tacy - powiedział Yunnie, uważnie dobie- rając słowa. Widział, jak nozdrza Mytaru rozdymają się na samą sugestię, iż elfy mogą nie być odrażające i że nie chcą wypędzić minotaurów z ich domu. Przed znalezie- niem swego miejsca w Urhaalan, Yunnie spędził wśród elfów na tyle dużo czasu, by wiedzieć, iż nie są złe, nawet jeśli przez wzgląd na klanową strukturę trudno było nawiązać z nimi kontakt. Więzy przyjaźni między nim a minotaurami zadzierzgnęły się natychmiast; kul- tywowanie braterstwa z elfami było nieco trudniejsze, nawet jeśli uważał, że rozumie je lepiej, niż minotaury. Roześmiał się chrapliwie na tę myśl. W jego wiosce Shingol również panowała struktura klanowa, podob- nie jak wśród minotaurów, przy wszystkich ich skompli- kowanych rytuałach i precyzyjnych przepisach postępo- wania. Może to ścisła ich wspólnota i samopoświęcenie sprawiały, iż tak bardzo cenił elfy. W walce między mi- notaurami a elfami obie strony będą zwyciężonymi. - Nigdy nie będziemy układać się z elfami - powie- dział chrapliwie Mytaru. - Chyba że dla przebicia ich rogiem! - Rzucił łbem, wystawiając na pokaz rogi, po czym odszedł nie patrząc, czy Yunnie podążył za nim. Yunnie zawahał się, jednak po chwili podjął wędrów- kę za przyjacielem przez zalesiony teren wokół jeziorka. Chciał przekonać minotaury, że pokój z elfami obu stro- nom przyniesie korzyści - tylko kim byli ci, których widział poprzez fumarole? Rosdiial 2 CIEMNOŚĆ. CIEMNOŚĆ TAK GĘSTA, ŻE OTULI- ła Peemela jak ciepła atramentowa chmura, kiedy ze swoich apartamentów wyszedł na balkon. Nigdy do- tąd nie widział mgły okrywającej miasto tak całkowi- cie. Silne ręce zacisnęły się na balustradzie, nim za- mknął on swe wyblakłe oczy, a potem powoli je otwo- rzył. Zamknięte czy otwarte, żadnej różnicy. Ciemność. Nawet dodające otuchy, znane mu od dziecka wzorce gwiazd zniknęły z nocnego nieba. Tak jakby bogowie spuścili na Iwset mgłę po to, by skupić jego uwagę na mało istotnych sprawach rozciągającego się poniżej miasta. Zniknął Kolczasty Wąż, wijący się na niebie w gwiezd- nej chwale od zenitu i zakręcający przy Gwieździe Polar- nej. Przystojny, dobrze zbudowany władca Iwset nigdzie nie mógł dostrzec delikatnej białej łatki Loków Dziewicy czy odznaczającego się wzoru tuzina gwiazd tworzących Złamany Miecz Eneasza. Albo szukającego swej nory Zagubionego Szczura, Dwóch Driad czy najbardziej wyrazistych spośród letnich konstelacji Ramion Elizjum, płonących tak jasno, że po pojawieniu się nad wschód- MROCZNE DZIEDZICTWO 19 nim horyzontem często uniemożliwiały dostrzeżenie po- mniejszych wzorców. - Ciemności, ciemności, bądź mym przewodnikiem - wymamrotał Peemel. Światło z komnat padało na położoną u jego stóp sa- dzawkę. Bezskutecznie próbował kopnąć rzucane przez jego lampkę żółte kółko. Nie chciał żadnego blasku, nie dzisiaj, kiedy wypatrywał znaku, lub czegoś, co potwierdziłoby, iż obrał właściwy kierunek dla swych wzrastających ambicji. - Dajcie mi dowód, że nie podążam ścieżką głupców. - Peemel zaczął wznosić błagalnie ręce, kiedy zamgloną kopułę nieba przeszyła oślepiająca błyskawica. Peemel odruchowo podrzucił ręce, nie w pokornej modlitwie, lecz dla obrony przed jasnością, która tak szybko zastą- piła bezkształtną ciemność. Poczuł, że jego czerwony rękaw z pluszowego jedwabiu zaczyna się kopcić. Lord Iwset zdusił języczki zesłanej z góry manifestacji. Na dzie- dzińcu pod balkonem, w miejscu uderzenia pioruna bul- gotało jeziorko stopionego kamienia. Mrugnięciami chcąc pozbyć się tańczących mu przed oczami żółtych i niebieskich kropek, Peemel dostrzegł w złowieszczej, całkowicie czarnej pustce znajomy zarys dwóch księży- ców, zawsze tak pocieszająco świecących nad kontynen- tem Terisiare. Zgodnie ze swym zwyczajem większy z księżyców, któ- rego imienia nie wolno było wymawiać na głos, chował się za zasłoną roztańczonej, rozedrganej mgły. Jego rożko- wate piękno mogło zapowiadać deszcz, kiedy to przechy- lał się na jedną stronę, chcąc pozbyć się swego wodnego ładunku. Peemel potrząsnął głową i przeniósł wzrok na mniejszego towarzysza księżyca. Te ludowe opowiastki o deszczu i wietrze już do niego nie przemawiały. Intere- sowały go fakty - władza - nie przesądy. Jakie to ma znaczenie, że deszcz spadł na Iwset? Pogoda nie miała znaczenia, kiedy ważyły się losy całego kontynentu. 20 Robert E. Vardeman Znak. Potrzebował znaku. Po to obserwował mniejszy księżyc, lontiera. Mały księżyc o poszarpanych, zacienionych nierów- nościach wytworzył promienistą błyskawicę, która osmaliła mu brwi i szatę. Peemel zarzucił głową i pier- ścieniem z klejnotem pogładził długie czarne włosy spię- te na karku w koński ogon. Zar nie groził jego starannie utrzymanym włosom, a choroba nie spadała z nieba. - Znowu - wyszeptał zwracając się do maleńkiego, pędzącego po niebie księżyca. Czyżby Iontiero szybciej odbywał dziś swoją nie kończącą się wędrówkę po nie- bie? Peemel sądził, że tak. Pędząc po niebie niczym raso- wy ogier, księżyc pluł maleńkimi zielonymi i błękitnymi iskierkami. Iskierki te stykały się z materią nieba i deli- katnie ją odmieniały. Czy to purpurę dostrzegał zamiast czerni po tym elektrycznym muśnięciu? A może to roz- gorzało samo niebo, płonąc jak Gniew Świata, ów wiel- ki wulkan na południu? - Daj mi inny znak - powiedział Peemel z naciskiem, domagając się całkowitej akceptacji swych planów przed wkroczeniem na ścieżkę, z której nie było odwrotu. Zatoczył się, kiedy kolejna kaskada iskier z lontiera przeturlała się i zwinęła sinusoidalnie w grubsze sznurki energii, tworząc najpierw splątane powrozy, potem zaś eksplodując. Wiły się jak węże, obdarzone odrażającym życiem, potężniejszym od czegokolwiek na planecie. Niebo rozstąpiło się i przez chwilę Lord Peemel wi- dział tylko dwie dwudziestki gwiazd tworzących Ra- miona Elizjum. Potem gwiazdozbiór zniknął za odno- wionym atakiem lontiera. Teraz bicze energii rozjaśniły się i rzucały światło jasne jak za dnia - choć tylko na dziedziniec poniżej. Lord Peemel spojrzał w dół, na jego wargach pojawił się szyderczy grymas. Na dziedzińcu ku niebiańskiej ma- nifestacji uniosła się twarz. Przy wybitym w kocich łbach MROCZNE DZIEDZICTWO 21 uderzeniem pioruna, szybko stygnącym kraterze stał opat Offero. Inkwizytor Magnus ledwie przypominał czło- wieka, ubrany w krwawoczerwoną szatę i oświetlany od dołu iskrzącym się światłem z sadzawki u jego stóp tak, że na jego twarzy cienie zmieniały się nieustannie. Ciemne oczy opata spotkały się z bezbarwnym spoj- rzeniem Peemela. - Mój znak - powiedział Peemel. Rozłożył ręce i wy- konał ostrożne gesty, aby jego dobrodziejstwo nie pozo- stawiało żadnych wątpliwości. Opat Offero skłonił się głęboko, naciągnął płaszcz i zniknął w mroku. Śmierć została postanowiona. Śmierć została postanowiona w ciemnościach i cie- szyło to Peemela. Popatrzył na niebo i zauważył, że ożywienie Iontiera powoli słabnie. Z ciemności wynurzały się ciężkie chmu- ry, zastępując utrudniającą widzenie i tłumiącą dźwięki mgłę. W ciągu kilku sekund zaczął padać ciężki, przej- mujący do szpiku kości deszcz. Miejsce, w którym stał opat Offero skwierczało i syczało, w powietrze wznosiły się chmury skondensowanej pary wodnej. Peemel śmiał się długo i głęboko, zanim obrócił, się w miejscu i pomaszerował do swoich komnat. - Opat otrzymał swój znak z góry i podporządkował się mojemu autorytetowi. Jestem teraz tak świeckim, jak i duchowym przywódcą Iwset - rzekł Peemel, siadając na krześle za biurkiem. Przed nim stali dwaj najbardziej zaufani doradcy. - To źle, Lordzie Peemelu - przemówił Apepei, górski krasnolud wysoki akurat na tyle, by z trudem spojrzeć swemu panu w oczy, już po tym, jak Peemel usiadł. Krasnolud podszedł na swych pałąkowatych nogach i grzmotnął pięścią w biurko Peemela, wyrzucając w po- wietrze leżące na nim przybory do pisania. - On przy- niesie tylko śmierć naszym obywatelom. 22 Rober t E. Varde man - Martwi cię śmierć zdrajców, Apepei? - zapytał Peemel zwodniczo miłym głosem. Ktoś pośledniejszego formatu zląkłby się tej zawoalowanej groźby. Nie Apepei. - Offero poddaje przesłuchaniom każdego, kto mu się sprzeciwi. Strach przed wszystkim co magiczne wypalił rozsądek z jego maleńkiego móżdżku. - Widząc, że Pe- emel pozostaje nieporuszony Apepei zmienił argumen- tację. - Inkwizycja sprowadza strach i nienawiść do cie- bie, milordzie. - .Władca - gładko wtrącił się Digody, drugi doradca Peemela - może rządzić za pomocą miłości albo wzbu- dzając w swych poddanych strach. Miłość jest bardziej ryzykowna, któż bowiem potrafi przewidywać falowe zmiany dobrej woli obywateli? Dzisiejszy przyjaciel jutro może nagle zamienić się we wroga. Strach z kolei pozo- staje niezmienną zasadą, która stanowi silną i trwałą podstawę rozważnej władzy. - Zwrócisz lud Iwset przeciw niemu! - wrzasnął Ape- pei. Krasnolud podskoczył i opadł na ziemię, jego ręce zacisnęły się w masywne pięści. Wydawszy swe zapad- nięte policzki obserwował znacznie wyższego Digodego. Wydawało się, że posuwający się bojowo do przodu Apepei zaatakuje drugiego doradcę. Płonące czerwone oczy zastygły na Apepeiu, szczupła ręka Digodego wyuczonym gestem sięgnęła do rękojeści sterczącego zza pasa sztyletu. Beczułkowata pierś Ape- peia jeszcze szybciej zaczęła wznosić się i opadać. - No dalej, wyciągnij na mnie sztylet w obecności swojego władcy! - wrzasnął Apepei. - Rozlej mą krew, piekielny zabójco! Gotów jestem umrzeć za swoje opi- nie! Lordzie Peemelu - powiedział gorliwie Apepei, jego spiczasta broda wskazywała dokładnie na suwe- rena, - nie dawaj Offerowi władzy, na którą czeka. W twym imieniu zgotuje on rzeź tysiącom niewin- nych ludzi. Inkwizytor nosi w piersiach chorobę. MROCZNE DZIEDZICTWO 23 Znak dzisiejszej nocy można interpretować na wiele sposobów. Nie pozwól zacząć rzezi niewinnych w swoim imieniu! - A cóż to? - zmarszczył brwi Peemel. - Opat Offero jest chory? Czyżby na gorączkę Tes? - Dreszcz przebiegł przez muskularne ciało Peemela wbrew jego woli. W bi- twie Peemel nie lękał się nikogo. Nie obawiał się nawet Digodego i jego nie kończących się intryg, subtelnych trucizn i okazjonalnych prób zabójstwa. Konieczność igrania z nim była tylko zwykłą niedogodnością w po- równaniu z wykorzystywaniem go jako genialnego stra- tega politycznego. Peemel przeraźliwie bał się jednak choroby. Zły urok mógł zamienić jego moc w porówny- walną z kwilącym infantem, zakazić syfilisem, czy też wręcz zmniejszyć jego potencję. Choroba była czymś zbyt strasznym dla człowieka o jego pozycji. Otworzył szufladę biurka i przesunął palcami po podręcznej szmatce nasączonej oczyszczają- cym kwasem węglowym. Palce paliły, ale zniknęła jaka- kolwiek szansa zakażenia. Starając się nie robić tego zbyt ostentacyjnie, Peemel wytarł ręce w suchą szmatkę i za- mknął szufladę. - To choroba tak duchowa, jak i cielesna - rzekł Ape- pei. - Offero smakuje we krwi; pragnienie władzy staje się nienasycone. Przesłuchania nigdy się nie skończą. Ludzie nigdy nie przestaną wołać zmiłowania i znikać bez śladu. Nie ma żadnego znaczenia, czy trafi on na jakikolwiek ślad złej magii. Każda śmierć łechce jego próżność. A on będzie brnął dalej, posuwając się do kolejnych ekscesów... W twoim imieniu, milordzie. On to zrobi, a lud obwini ciebie. - Mój szacowny towarzysz zapomina o jednym ude- rzającym szczególe - powiedział Digody głosem owinię- tym w jedwab. - Opat Offero to cenny sprzymierzeniec. Któż z nas mógłby plunąć w oko inkwizycji i przeżyć? 24 Rober t E. Vardc man Potęga Kościoła jest ogromna i rozciąga się daleko poza granice Iwset. Nie możemy wyzwać kogoś dysponujące- go taką potęgą. Święci wojownicy nie pokonają może świetnej armii Iwset, ale grzęźniecie w kolejnych ryzy- kownych posunięciach byłoby głupotą. - Wkrótce zamierzam poszerzyć granice - powiedział z namysłem Peemel. - Znak dzisiejszego wieczora po- twierdza zasadność tego posunięcia. Rozumie się, że wiedźma, która przewidziała tę robiącą wrażenie mani- festację zostanie wynagrodzona - oddaniem w ręce opata Offero! Ledwie słuchał, jak obaj doradcy kłócą się nad tym rozkazem. Nie pierwszy raz nie mogli dojść do porozu- mienia, nie ostatni. Obaj mieli wspaniałe pomysły, kie- rowani oczywiście umiejętną ręką tronu. Jego tronu. Peemel cmoknął, myśląc o gęstej ciemności rozdartej błyskawicą z lontiera. Według jego interpretacji omen ten oznaczał, iż powstanie z morza średniactwa i zapa- nuje nad wybrzeżem - po udanej wojnie z wyspą-fortecą Jehesic. A do wojny dojść musiało, po tej nocy wiedział to na pewno. Lady Edara nigdy nie potraktuje poważ- nie jego małżeńskiej oferty, nawet za cenę doprowadze- nia do konfliktu. - Tak - powiedział do siebie raczej niż do Digodego czy Apepeia, - poza granice Iwset. Muszę wesprzeć się na innych. A jaki instrument będzie lepszy od inkwizy- cji? I opata Offero? Po dzisiejszym omenie przez jakiś czas pozostanie lojalny. - Omenie? Po prostu zmoczył go deszcz, ot wszystko - zaoponował Apepei. - Ale czy zmył również twoje wyczucie, milordzie? - Ocierasz się o zdradę, Apepei - powiedział Peemel, skupiając na górskim krasnoludzie swe bezbarwne oczy. - Cenię twoje zdanie. Nie jestem nim jednak związany. A tu akurat się mylisz. Tym razem Digody mówi jaśniej MROCZNE DZIEDZICTWO 25 i bardziej wyraziście. Zachęcimy inkwizytora do wyko- nywania duchownych obowiązków, a kiedy przesadzi, może trzeba będzie go usunąć. - A kiedy to uczynisz, jeśli zajdzie potrzeba oczywiście - wtrącił płynnie Digody - zaczniesz być postrzegany jako zbawca ludu, lordzie Peemelu. To zapewni ci kon- trolę tak nad świeckimi, jak i religijnymi siłami. - Czy tego chcesz? Pragniesz dowodzić świętymi wo- jownikami opata Offero? - Apepei osłupiał na myśl o takim zuchwalstwie. - Święci wojownicy nieźle walczą - powiedział Digody. - Walczą jak bezmyślni fanatycy - odparł gniewnie Apepei. - Wykorzystywać ich, to jak machać mieczem trzymanym za ostrze. Można tego dokonać, ale za cenę pocięcia ręki na krwawe wstążki. Im bardziej zażarta jest walka, tym większe prawdopodobieństwo niepowodze- nia takiej taktyki. - Będą doskonałym uzupełnieniem naszych oddzia- łów uderzeniowych, pod warunkiem, że użyci zostaną rozsądnie i właściwie - powiedział Peemel, ignorując Apepeia. - Wojna z Jehesic nie będzie łatwa. Na wybrze- żu w odległości pół tysiąca mil na północ czy południe nie ma lepszych żołnierzy, niż jej morska piechota. ' - W burzy z błyskawicami dostrzegasz nie tylko wąt- pliwy sojusz z opatem Offero, ale i wojnę z Jehesic? - Apepei potrząsnął głową. Na oczy spadła mu plątanina rudych włosów. Szarpał je, dopóki ból nie zmusił go do zaprzestania. Odsunął je znad swych zielonych, szeroko rozstawionych oczu tak, że mógł popatrzeć na suwerena bez zmrużenia powiek. - Interpretacja tego znaku wskazuje, dlaczego lepiej od ciebie nadaję się do tronu, drogi Apepei. Teraz idźcie, obaj. Idźcie i przygotujcie się na przybycie inkwizycji i szacownych współpracowników opata Offero - Zmo- ry Czarowników. 26 Rober t E. Varde man Apepei prychnął zdegustowany i oburzony opuścił komnaty lorda. Digody odczekał, aż krasnolud wyjdzie, po czym odwrócił się do Peemela. Ręce złożył na pier- siach w kościsty namiocik, zupełnie jakby chciał towa- rzyszyć władcy w modlitwie. - Co to ma znaczyć, Digody? Ciebie również odpra- wiłem. Jest wiele do zrobienia, a widzę, że będę musiał bardziej na was polegać w ciągu nadchodzących dni. A może nie czujesz się na siłach, by temu sprostać? - Nie, lordzie Peemelu, ani trochę. Nigdy jeszcze nie uchylałem się od zadań, jakie mi powierzałeś i to ostat- nie również mnie cieszy. Chodzi raczej o przedyskuto- wanie kolejnej sprawy - z rodzaju tych nie przeznaczo- nych do omawiania przy świadkach. - Nawet przy Apepeiu? - zaśmiał się Peemel. Wie- dział, źe doradcy nienawidzili się nawzajem. Cieszyło go to; całe lata zabrało mu odpowiednie dobranie rady. Apepei stanowił doskonałe uzupełnienie szalonej am- bicji władzy Digodego, Digody z kolei chronił przed popadaniem pod wpływem Apepeia w zbytni konser- watyzm w podejmowaniu decyzji. Jeden patrzył na ręce drugiemu, co pozwalało Peemelowi rządzić efektyw- niej. - Krasnolud wykazuje prawość, która może obu wam napytać w przyszłości biedy - rzekł Digody. - Co takiego? Peemel wyprostował się i uważniej przyjrzał swemu doradcy. Nigdy nie udało mu się określić rasy Digodego, nawet jeśli nie miało to znaczenia. Peemel cenił dobrą radę i bezlitosną ambicję, z których to cech Digody obie posiadał w znacznej ilości. Kościotrupie ręce z zarysem palcopodobnych kikutów po bokach, w połączeniu z mężnymi, dzikimi, czerwonymi oczami jego doradcy wskazywały, że jest on czymś innym, niż człowiek. Di- gody rzadko ściągał kaptur, pod którym kryla się pocią- MROCZNE DZIEDZICTWO 27 gła twarz o wielkim prostym nosie, spiczastych wąsach i śmiesznej koziej bródce. Było coś delikatnie... niewła- ściwego w jego wyglądzie. Może pełne wargi albo spo- sób, w jaki uszy przylegały Digodemu do głowy. Peemel zdecydował się nie roztrząsać tej sprawy. - To delikatna kwestia, milordzie - powiedział Digo- dy, niezwykle starannie dobierając słowa. Jego oczy sku- piły się na Peemelu, lordzie Iwset, który mógł zapano- wać nad całymi milami wybrzeża Terisiare w każdą stro- nę, jakby wyczekując jego reakcji. - Do diabła z delikatnością! - rozgniewał się Peemel. - Dzisiejszej nocy otrzymałem znak zwycięstwa. Tworzą się przymierza. Jehesic zostanie wypowiedziana wojna zaraz po tym, jak lady Edara odrzuci moją propozycję ślubu, bo obaj wiemy, że ona tę propozycję odrzuci. To nie są sprawy, w których należy się cackać. - Nie pozwól opanować się własnemu rozczarowaniu - powiedział Digody, nieco ostrzej niż poprzednio. - Przynoszę ci odkryte ostatnio nowiny o lady Pioni. - Pioni? - Peemel zmarszczył brwi, usiłując skojarzyć z czymś to imię. Przesunąwszy powoli palcami po aksa- mitnej szacie poklepał się po żebrach. Wspomnienia wróciły. - Tak, lady Pioni. Moja żona, moja czwarta żona, oto kim była. Co z nią? - Była twą żoną przez niemal rok, milordzie - powie- dział Digody. - To było prawie dwadzieścia lat temu... - Dwadzieścia dwa - rzekł Peemel. Zalały go wspo- mnienia. Pioni o żółtych jedwabistych włosach, błękit- nych oczach, smukłej sylwetce. Posiadała nieprzeciętną urodę, tak jak wszystkie jego żony, i nic poza tym. Pio- ni nie była wystarczająco mądra, aby spróbować go zabić. - Mało o ciebie dbała, milordzie - ciągnął Digody, tak jakby lord Peemel w ogóle mu nie przerywał. - Lady Pioni była tak samo niewierna, jak próżna. 28 Robert E. Vardeman Peemel wyprostował się na krześle i zmierzył swego doradcę zimnym wzrokiem. - Nie było wyjścia - powie- dział. - Ach, milordzie, odkryliśmy ostatnio, że pojawił się bastard. - Niemożliwe. Pioni nigdy by nie... - Peemel zamknął usta. Minęło wiele lat, kobietę przypominał sobie z tru- dem. Nie wiedział, co by mogła, a czego nie mogła zro- bić. Córka pomniejszego szlachcica, Pioni wybiła się tym małżeństwem ponad stan. Czyżby przywiozła ze sobą chłopskiego kochanka? Peemel nie wiedział. - Co to ma za znaczenie? - odezwał się w końcu. - Ona umarła. - Zabił ją, aby poślubić swą piątą żonę, lady Dylees, która umarła w niewyjaśnionych okolicz- nościach w miesiąc po weselu. Lord Peemel sądził, że zginęła od trucizny przeznaczonej dla niego, ale nigdy nie udało mu się trafić na konkretny trop. - Umarła, tak jak mówisz, przedtem jednak wydając na świat dziecko. Byłeś w stosunku do niej za mało czujny, milordzie. Tak przynajmniej zaraportowano - powiedział szybko Digody. - Nawet jeśli urodziła będąc moją żoną, bastard nie ma do Iwset żadnych praw. - Coś mówiło Peemelowi, że Digody nie podnosiłby tej sprawy, gdyby nie była ona poważniejsza. - Elfka wykradła dziecko, żeby się nim opiekować - rzekł Digody. - Elfy, e tam - mruknął Peemel. - Wścibskie, owszem, dokuczliwe, ale nie niepokojące, nie są prawdziwą prze- szkodą. Gdzie leży dowód na potwierdzenie żądań ba- starda do mojego tronu? Elfce nikt nie uwierzy. - Pieczęć, milordzie, elfka zabrała zarówno chłopca, jak i pieczęć. 3 JEDYNYM ODGŁOSEM NA CMENTARZU BYŁO ciche wsuwanie się łopaty w świeżo przekopaną ziemię. I Deguhe pracował wolno, ale systematycznie w przy- ciemnionym świetle zasnutego mgłami księżyca, które- go imienia nie wolno było wymawiać. Mniejszy, elek- tryczny i obrębiony chmurami Iontiero miał dopiero wstać, ale rabuś grobów nie potrzebował jego iluminacji do swej przerażającej pracy. Deguhe przez cały dzień cze- kał, aż żałobnicy sobie pójdą, a on będzie mógł przystą- pić do pracy. Zrozpaczona wdowa i jej dwaj krzepcy synowie zwlekali tak długo, że złodziej zaczął myśleć o znalezieniu innego ciała. Odetchnął z ulgą, kiedy kilka minut po zachodzie słońca stara kwoka i jej rozgdakane stadko opuścili wreszcie cmentarz. Deguhe musiał tylko obronić swój łup przez Ludem Szperaczy. Odpędzenie ich nie zabrało mu zbyt wiele cza- su; oni bali się własnych cieni. Prawdziwy rabuś grobów - jeśli tylko wykazał się odrobiną agresji - nie musiał z nimi współzawodniczyć, ryzykując utratą części skarbu. Deguhe wykazał jej wystarczająco dużo - a może i więcej. 30 Robert E. Yardeman Jego zaostrzona łopata uderzyła w metalowe wieko trumny. Opadł na kolana i zaczął oczyszczać pośpiesznie to miejsce, aż w lustrzanym wykończeniu ujrzał własne odbicie. Deguhe uśmiechnął się, pokazując połamane, sczerniałe zęby. Pokiwał głową w przód i w tył, kiedy po odsunięciu czarnych, splecionych w warkocz włosów ukazała się płaska twarz ze stłuczonym nosem, wodni- stymi oczami i tajemniczą miną. - Nieźle wygląda - powiedział do siebie Deguhe. Ze- rwał się i z szaleńczym pośpiechem zaczął odkopywać całe wieko trumny. Deguhe ponownie klęknął, tym ra- zem używając łopaty do otworzenia zapieczętowanej trumny. Ze środka wydostało się śmierdzące powietrze. Rabuś grobów zaciągnął się głęboko. To westchnienie to był towar jego marzeń umarłego. Wziął jeszcze jeden oddech i odsunął wieko, chcąc lepiej przyjrzeć się ciału, ubranemu w proste, ale czyste szaty. Deguhe sięgnął do środka, zaostrzonych paznokci używając do poszarpa- nia ubrania, znajdując naszyjnik ze złotych ogniw, bran- soletkę wysadzaną półszlachetnymi kamieniami, wyso- kie buty z niedawno wyprawionej skóry i o solidnych podeszwach oraz pas z ukrytymi w kieszonkach niewiel- kimi karteczkami modlitewnymi. Deguhe wyciągnął modlitwy z ukrytych w pasie kiesze- ni i wyrzucił je na bok w dzikim papierkowym deszczu. Pas, teraz opróżniony z błogosławieństw dla lepszego przeniesienia do podziemnego świata, oplótł kościstą talię złodzieja grobów. Pas wisiał na nim, ale Deguhe niemal nie zwrócił na to uwagi. Dzisiejszej nocy znalazł wystar- czająco dużo skarbów dla usprawiedliwienia swojej pracy. Wstał i rozejrzał się dookoła, szukając tych, którzy jak wiedział cały czas go szpiegowali. Popękane, krwawiące wargi Deguhego wykrzywił uśmiech, kiedy coś poruszy- ło się w ciemnościach. Rzucił się przez cmentarz, dziko wymachując ramionami. MROCZNE DZIEDZICTWO 31 Przykucnięta za zrujnowanym mauzoleum Maeveen 0'Donagh szepnęła do swego towarzysza: - Co on robi? Kto tam jest? - Ciii, moja droga - odparł Vervamon, przepychając się, żeby lepiej widzieć. Jego żylasta dłoń odrobinę zbyt długo pozostała na jej ramieniu, zanim się z niego zsu- nęła. Vervamon pośpiesznie nagryzmolił kilka notatek na złożonej kartce papieru kancelaryjnego. - Jesteśmy tylko obserwatorami, nie uczestnikami. Jako takim nie wolno nam się mieszać, kiedy złodziejski rytuał rozwija się przed nami ku naszej nauce. Maeveen parsknęła z niesmakiem i zadarła swój nos pięściarza. Raził ją fakt, że rabuś grobów ukradł zmarłe- mu kilka błahostek, choć bardziej irytowało to, że Verva- mon zrezygnował z położenia złodziejstwu kresu na rzecz sporządzania jakichś nie kończących się notatek. W zasięgu głosu siedzieli przy obozowym ogniu żołnie- rze z jej kompanii, opowiadając nieprawdopodobne i sprośne najpewniej historyjki. Każdy z jej załogi z ła- twością rozprawiłby się z tym złodziejaszkiem, umożli- wiając zmarłemu spokojną podróż do podziemnego świata. Maeveen chciała po prostu robić swoje. Walczyła, już w gorszych bitwach. Przytrzymując miecz i upewniwszy się, że sztylet nie szura o marmurową ścianę mauzoleum, przyklęknęła i przyglądała się rabusiowi grobów. Naciągnąwszy na ramiona ciemnozielony płaszcz obserwowała, jak rabuś grobów macha w kierunku cieni. Maeveen zerknęła w tamtą stronę i rozróżniła niewyraźne kształty. Żołą- dek podszedł jej do gardła, kiedy rozpoznała innych mieszkańców cmentarza. - Ghule - powiedziała. - Rabuś grobów odziera zmar- łych z kosztowności, a ich ciała zostawia do zjedzenia ghulom. 32 Robert E. Vardeman - Symbioza, całkowita zgodność obu stron - powiedział Vervamon, rechocząc. Pisał, póki jedna strona kancelaryj- nego papieru nie zapełniła się drobnymi literkami jego ob- serwacji, przewrócił kartkę i szybko gryzmolił dalej. - Usłyszy skrobanie ołówka o papier - powiedziała Maeveen z niesmakiem. - Albo oni. - Wskazała na trzy ciemne sylwetki, sunące w stronę otwartego grobu ni- czym obłoczki odrażającej mgły. - Co on robi ze swoimi niegodnymi zarobkami? - zastanowił się Vervamon. - Deguhe, słyszałem, że tak wołali na niego w tej małej wsi. Jakże się ona nazywała? - Tondhat - powiedziała Maeveen. Usiadła, nie spusz- czając oczu z rozpoczynających swój odrażający obiad ghuli. Kęsy świeżego mięsa znikały w ich paszczach, ją przyprawiając o mdłości. Latami walczyła i widziała różne śmierci, część była brutalna, żadna nie należała do łatwych. Nigdy nie została poważnie ranna, choć liczyła się z tym jak z zawodowym ryzykiem. Była dobrym żołnierzem i zdolnym dowódcą. Widok stworów pochłaniających swój ponury posiłek wywracał jej żołądek jak żadna śmierć do tej pory. - W Tondhat ma innych, którzy polegają na jego zdol- nościach ograbiania zmarłych - podjął Vervamon, jego baryton zdradzał ledwie hamowane podniecenie. - Deguhe to jednoosobowy zakład, utrzymujący przy ży- ciu dziesiątki na tym zubożałym wybrzeżu - tak było, kiedy przejeżdżałem tędy dwie dekady temu i nie zmie- niło się ani na jotę. To fascynujące, że ekonomiczna podbudowa tego terenu pozostaje tak stabilna. Jak to wytłumaczyć? - Wybrzeże nie byłoby w takim stanie, gdyby lord nie śrubował podatków do niewiarygodnych wysokości. Peemel i jego wojny też robią swoje - Maeveen wypluła nieco żółtego gumziela dla zilustrowania swej opinii o lordzie Iwset. Podróżowała dużo z Vervamonem i sa- MROCZNE DZIEDZICTWO 33 ma, i zawsze jacyś pomniejsi ty