Robert E. Vardeman MROCZNE DZIEDZICTWO Tytuł oryginału: DARK LEGACY Dla Petty. Zawsze. PODZIĘKOWANIA Tak wielu ludzi pomogło mi przetrwać burze, jakim sta- wiłem czoła podczas pracy nad tą książką, że pewien jestem, iż niechcący niektórych z nich pominę. Przepraszam. Tymi, którzy dbali, zachęcali i walczyli tak ciężko ir na- szego boku są: Dr Amy Tarnowet; Amy Antle, Dorothy, Mary i wszyscy pozostali w chemo- pokoju; Molly Brown, Anna, Terry i legion innych na czwartym piętrze NW, których imiona mi umykają; Max Mottram. Oraz najwięksi przyjaciele na tym i każdym innym świecie: Fred i Joan Saberhagen, Kathy i Danny 0'Connor, Rene i Bill Hallett, Craig Crissinger, Kate Keefe, Sue i Dennis Keefe, TJ i MacLean Zehler, Dennis i Lou Liberty, Steve Donaldson, Petra Hager, Patricia Rogers i Scott Denning, Mikę Stackpole i Liz Danforth, Stephanie Boutz, Dan Maccalum, Sal DiMaria, Rabbit, Mikę i Marilyn Kring, Mikę i Denise Wernig, Bill McClellan i Erie Klammer, Jodi Stinebaugh, Audra Struble, Roslee Orndorff, Pat Weber, Raina i Sean Robinson, Jenniffer Robertson, Simon Hawke, Martin i Laurie Cameron, Geo. i Lana Proctor, Mikę Mont- gomery, Al Sarrantonio, Victoria Lopez; Rosę Fehr, Steve Dolch, Alicia, Martha, Carol, Matthew i inni w Van Buren; Sherry Rohrig, Allison Almąuist, Caroline Alexander i inni w Wherry; Sue Kramer; Geoff Comber. Uchylam kapelusza za zrozumienie przed Kathy Ice, Kij Johnson i Jana również. I dodatkowe specjalne podziękowania dla Gordona Garba i Hildreth Garb. Słowa nie wystarczą, aby wyrazić mą wdzięczność za waszą uprzejmość i wielkoduszność. Rosdslat 1 MOC NAPEŁNIAŁA WĄSKĄ DOLINĘ GĘSTYMI, wirującymi, białymi oparami z dwu bliźniaczych fuma- roli. Yunnie zadrżał, kiedy energia rozpłynęła mu się po kościach i umyśle, napełniając witalnością, jakiej nigdy jeszcze nie zaznał. Silne ręce odrzuciły burzę płowych włosów, kiedy zwrócił twarz w stronę ciepłego słońca, chłonąc jego moc. Błękitne oczy zamknęły się, słońce ogrzewało jego ogorzałą, brązowawą skórę. Chciałby tak stać w nieskończoność, pozwalając mocy przelewać się przez swe wysokie, smukłe ciało. Uczucie trwało zaledwie sekundy. Na wąskim wystę- pie Yunnie bezustannie przerzucał ciężar ciała z jednej nogi na drugą, zaniepokojony myślą o czymś, czego nie kontrolował, a co zdobywało nad nim przewagę. Zszedł po pięćdziesięciostopowej pochyłości prosto w fumaro- le. Przyprawiło go to o zawrót głowy. A może to te gryzące opary? Albo przepływ energii, który poruszył jego zmysły? Wszystko na raz. I więcej. Mytaru wydął za nim nozdrza, sapiąc niczym leżące niżej fumarole. Minotaur Urhaalan wielkimi nogami 8 Rober t E. Vardc man wykonywał nieświadomie na skalnym występie posu- wiste ruchy, muskularne ramiona skrzyżowawszy na szerokiej piersi i zamknąwszy wielkie brązowe oczy. Yun- nie przerzucił uwagę ze zbocza na swego przyjaciela. Mytaru był niewiarygodnie silny i człowiek zazdrościł mu tej siły. Yunniego niepokoiła jednak wiara minotaura w prowadzącą go zewnętrzną siłę. W ciągu swego krót- kiego, trudnego życia Yunnie nauczył się, że polegać można wyłącznie na sobie. Prawda, Mytaru ocalił mu kilka razy życie, ale Yunnie nie ważył się wierzyć, że w czasach niebezpieczeństwa minotaur zawsze będzie obok niego. On sam musiał stawiać czoła zsyłanym nań przeciwieństwom losu. Smakując ogarniające go uczucie wszechmocy wie- dział, że zdoła tego dokonać. Znowu *opanował go wyraźny niepokój, zdał sobie bowiem sprawę, iż miejsce to pulsowało zewnętrzną energią, na której nie należało polegać. A jednak przelewające się przezeń uczucie było zbyt potężne, by mu zaprzeczyć, lub je zakwestionować. - Czy czujesz moc? - zapytał chrapliwym głosem My- taru. - Duchy ziemi wypychają energię tymi otworami i wysyłają w powietrze, abyśmy ją posiedli! - Coś czuję - powiedział Yunnie. Ponownie szurnął nogą. - Ziemia trzęsie się pod nami. - Starał się, ale nie był w stanie wyrazić tego, co naprawdę czuł. Ciągle było tam coś większego, niż moc i zdolność zamknięte w jego piersiach, a wywoływało to pewność równie delikatną, co ożywiającą. - To coś więcej, niż zwykłe trzęsienie ziemi, mój przy- jacielu - obstawał przy swoim Mytaru. Okrągłe brązowe oczy zwróciły się w stronę Yunniego. - Ty też tego do- śwYŁdctasL. Gi^am to w two^ tvrax^. Chcesi. tox\oxyć skrzydła i polecieć, chociaż nie masz skrzydeł anioła Ser- ra. Chcesz biec szybciej, niż którykolwiek centaur. Są wielkie czyny do dokonania, a tylko ty masz po temu MROCZNE DZIEDZICTWO 9 zdolność i siłę. Moc krzepnie w tobie i pochłania cię. Przyznaj, że istnieje moc większa, niż ta zamknięta tutaj - Mytaru wyciągnął rękę i poklepał Yunniego po nagiej piersi. - Para unosząca się z ziemi może zawierać szkodliwe gazy, które oszukują nas, mamią nasze zmysły, powodu- ją myśli, iż jesteśmy więksi, niż w rzeczywistości. - Na- wet mówiąc te słowa Yunnie wiedział, że zadają one kłam jego wewnętrznym odczuciom. Białe wapory, wzmacniane oparami siarczanymi, dusiły go i wyciskały mu łzy z oczu - ich przyczyną nie było podniecenie czy uczucie ożywienia wypełniające jego ciało niczym woda dzbanek. - To Miejsce Mocy - obstawał przy swoim Mytaru. - My Urhaalan przychodzimy tu, aby się nim radować. Pozwalając mu się poruszyć poznajemy nieco z tego, czego może dokonać interwencja bogów. - Czuję moc - przyznał w końcu Yunnie. Zamknął oczy, pozwalając wibrującej mu pod stopami energii przeniknąć wzdłuż ciała po kostkach, łydkach i udach, aż do serca i umysłu. -Jesteś pewien, że nie zrodziła tego magia? Minotaur wzruszył ramionami i potrząsnął głową, ostrożnie polerując czarne, połyskujące w jasnym świetle rogi. - Czy czuć tu złem? Za bardzo się martwisz, że magia pójdzie źle. Wojna Braci to przeszłość, a nas nie dotknęła tak, jak resztę Terisiare: - To nie jest prawe - upierał się Yunnie. - Nie powin- niśmy czerpać zadowolenia z takich uczuć potęgi. Pro- wokują nas do myślenia, że jesteśmy kimś więcej, niż w rzeczywistości. Jego słowa nie trafiły na podatną glebę. Mytaru pod- szedł do postrzępionej krawędzi występu, odwrócił się w stronę buchającego parą otworu i zaczął ponury la- 10 Robert E. Yardeman ment, wzmagający tylko uczucie niepodatności, którego doświadczał Yunnie. Śpiewana barytonem lamentacja mówiła o dawnych śmierciach i przyszłym smutku, sprawiając, że próbującemu coś powiedzieć Yunniemu słowa więzły w gardle. Opuścił występ, na którym stał Mytaru i wspiął się na położony wyżej obszar. Wędrując w górę skalnej szczeliny znalazł inną perspektywę rzyga- jących pierzastymi chmurami fumaroli. - Twarz - powiedział, wychwytując spojrzeniem wy- nurzającą się z trzewi ziemi głowę wielkiego minotaura. - A'nozdrza wydmuchują oddech świata. - Wielkiej ka- miennej głowie brakowało oczu, ale Yunnie dodał w wy- obraźni po jednym z każdej strony buchających parą otworów. Dwa wielkie kamienie, oba wielościenne, z szarej kompozytowej skały, nadawały stworzonemu przezeń minotaurowi podejrzanie błyszczący wygląd. Strumień krystalicznie czystej wody dzielił się tu i opły- wał oba boki wulkanicznego obszaru, przydając iluzji srebrzystymi nitkami włosów i podkreślając zarys obli- cza. Pod skalistym podbródkiem wody łączyły się na nowo, tym razem jak wodospad kłębiąc się i kipiąc przed przewaleniem się do znajdującej się poniżej sadzawki. Spojrzał w tył na przyjaciela ciągnącego swą pełną smutku pieśń. Jakże minotaury cierpiały! Jego życie było trudne, a spędzone na wybrzeżu morza Ilesmare tak bardzo różniło się od życia Urhaalan. Przed laty łykowa- ta, chytra ryba, na której opierała swój byt cała wioska Shingol, odpłynęła na południe i nigdy już nie wróciła. Utrata podstawowego składnika diety zmuszała wielu rybaków do znalezienia sobie nowego zajęcia. Pozosta- jąc na brzegu i szukając nowych dróg fortuny Yunnie nie odnosił wrażenia straty, podczas gdy kilku członków jego rodziny dalej pracowało przy wyciąganiu daleko- morskich sieci z mniej wartościowymi rybami. On - w przeciwieństwie do swej starszej siostry Essy i jej męża, MROCZNE DZIEDZICTWO U jednookiego i niedowidzącego Heryeona - nie odczu- wał psychicznej więzi z wiecznie niespokojnym morzem. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, odnalazł swoje przeznaczenie przy minotaurach Urhaalan i toczonej przez nich wojnie. Zawędrował w góry szukając samot- ności, a znalazł przyjaźń - i nie tylko ją. Mytaru był mu bratem, jakiego nigdy nie miał. Mehonvo, jednorogi wuj Mytaru, wziął na siebie rolę ojca, o matce Mytaru, Usru, Yunnie zaczął myśleć jak o własnej, o żonie jego Noadii zaś jak o swojej siostrze. Uśmiechnął się, dumając nad tym, jak los odmienił mu życie tamtego gorzkiego, desz- czowego wiosennego poranka sprzed miesięcy, kiedy opuścił Shingol. Ścieżki jego i Mytaru skrzyżowały się na wzgórzach, a wzajemny podziw dla siebie wydał im się jeszcze bar- dziej niesamowity, niż samo miejsce. Tak naprawdę tam- tego dnia wcale nie uratował Mytaru życia. Yunnie obserwował, jak Mytaru wraz z trzema innymi mino- taurami przepędza niewielki oddział elfów, które wypu- ściły się na rajd daleko poza granice swego lasu. Elfy skradły kilka długości starannie kutego łańcucha i część najlepszych, najostrzejszych grotów do włóczni. Mino- taury dogoniły elfy, odebrały skradzione dobra i wtedy właśnie Yunnie wskazał Mytaru na obecność goblinów, które przez cały czas za nimi podążały. W podzięce za pomoc minotaury zaprosiły go do dzielenia z nimi wie- czerzy. Przez dwa tygodnie trzymał ruchomą straż, chroniąc zamieszkaną przez minotaury dolinę i z każdym dniem odkrywał coraz silniejszą więź łączącą go z Mytaru. Krok po kroku zaczęli dzielić ze sobą życie, Yunnie próbował przekonać Mytaru, że kilku elfich złodziejaszków nie jest problemem Urhaalan. Tak właściwie to sojusz z leśnym ludem mógł przyczynić się wydatnie do przepędzenia goblinów, które zgodnie ze swą tchórzliwą naturą kra- 12 Rober t E. Varde man dły i zabijały, kiedy tylko miały po temu sposobność. Mytaru nigdy nie uznał elfów za dobrych sojuszników, ale Yunniemu udało się skłonić minotaura do baczniej- szego zwracania uwagi na poczynania goblinów. Pozwolenie wejścia do Miejsca Mocy pokazywało, jak całkowicie został Yunnie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy zaakceptowany przez minotaury Urhaalan i Mytaru. Yunnie wciągnął powietrze i wstrzymał oddech, do- strzegając ruch w pobliżu jednego z buchających parą otworów. Osłaniając oczy przed jasnym słońcem próbo- wał dostrzec kto - lub co - stało się przyczyną porusze- nia. Panujące w pobliżu wypełnionych lawą otworów i fumaroli gorąco stopiło zwykłą skałę. Zagadką było dla niego, jak mogła się tam znaleźć żywa istota, pomy- ślał, że zwodzą go oczy. Dostrzegł poruszającą się dwój- kę ludzi - pierwszy z nich ciemny i niepozorny, drugi płonący z siłą rozpalonej do białości skały. - Tam - zawołał Yunnie widząc, jak cienie prześlizgują się nagle przez buchające parą otwory. - Mytaru, widzisz to? Wyglądają jak gobliny. Mytaru nie przerywał niskiego zawodzenia. Mógł nie usłyszeć wołania przyjaciela, mógł też zignorować je, nie chcąc przerywać rytuału. Yunnie wiedział, że nierozsądne byłoby jeszcze raz mu przerywać. Urhaalan byli bardzo oddani swoim skom- plikowanym i tajnym nierzadko rytuałom, a on nauczył się, że byka lepiej nie drażnić. Raz rozzłoszczony mino- taur walczył z siłą kilku ludzi. Zmrużył oczy, próbując wyróżnić przez buchające parą otwory ulotną sylwetkę. Pomyślał, że widzi dokazujące- go goblina, ale to nie było możliwe. Nawet na tej wy- sokości czoło Yunniego pokrył wywołany gorącem pot. Kolejne spojrzenie ujawniło - co? Ciemniejsza bryła znik- nęła jak roztańczony cień, ale druga? MROCZNE DZIEDZICTWO 13 Yunnie zerknął z ukosa na stos gorejącej skały. Jeśli to kipiący lawą otwór wypluł jakiś rozżarzony kamień, nie poruszałby się on jak żywa istota. Które ze stworzeń potrafiło rzucać cień niezależnie od jasnego słonecznego światła, tak jakby świeciło własnym? Ciekawość popychała go dalej, aż osiągnął górującą nad parującymi szczelinami krawędź. Ponownie do- strzegł dziwaczny, niewytłumaczalny ruch, który jeszcze bardziej rozbudził jego ciekawość. Musiał to zbadać, w przeciwnym razie tajemnica chłostałaby jego umysł niczym pokrzywa, doprowadzając w końcu do szaleń- stwa. Zejście ze stromego stoku okazało się trudniejsze, niż przypuszczał. Na dół nie wiodła żadna ścieżka. Zawył, kiedy krawędź usunęła mu się spod stóp. Kamienie potoczyły mu się pod stopami, zaczął się zsuwać. Bezskutecznie machał rękami, próbując znaleźć jakieś oparcie w sunącym na dół sypkim żwirze. Jego uwagę odwróciły na chwilę większe i mniejsze zadrapa- nia, które pojawiały się na jego piersi i rękach w miarę, jak zjeżdżał. Nie zważając na ból, wplótł palce w zwisa- jące korzenie. Nagłe szarpnięcie i ból ramion niemalże zmusiły go do rozluźnienia uchwytu. Wcisnął stopę w skalną szczelinę i popatrzył w dół, zdając sobie wresz- cie sprawę, jaką głupotą była cała wycieczka. Ponowna wspinaczka wydawała się ze względu na ziemię i żwir niepodobieństwem. Pozostawał więc jeden kierunek, choć Yunnie postanowił wstrzymać się do czasu, gdy Mytaru skończy rytualną pieśń. Cały ten długi i niezmiernie bolesny zjazd zakończył się o kilka zaledwie jardów od piekielnie gorących szcze- lin z lawą. Yunnie nie tracił czasu, wstał i odbiegł od otworu. Bijąca ze środka para dusiła go, a gorąco groziło odpadnięciem ciała od kości. Rzeki potu spływały po nagim torsie Yun- niego i torowały sobie drogę pod obcisłymi leginsami. 14 Rober t E. Varde man Zwiększywszy dystans między sobą a fumarolami, Yunnie zwolnił i zatrzymał się. Odwrócił się, przesłania- jąc oczy przed blaskiem bijącym od stopionych w pobli- skich otworach kamieni. Znieruchomiał, kiedy tuż przed sobą zobaczył stwora znacznie przewyższającego jego sześć stóp wzrostu, który stanął dęba i rozrzucił tęgie, świecące jak serce obozowego ognia ramiona. W centrum bezkształtnego oblicza poja- wił się otwór ust, ukazując rozpalone do białości wnętrze. Yunnie krzyknął i odskoczył. Ten niewielki wysiłek zmusił go do wciągnięcia buchających ze szczelin, dra- piących w gardle oparów. Zakasłał i opadł na kolano, rozpaczliwie łapiąc powietrze. Wznosząca się ze skaliste- go podłoża siarczana mgła niemal go oślepiła. - Czym, a może kim jesteś? - wydusił z siebie. Yunnie próbował pomachać do ledwie widocznego cienia, dry- fującego na krawędzi pola widzenia. Nawet jeśli istota zauważyła go, nie dała tego po sobie poznać. Odsunął się wiedząc, że zwłoka oznacza śmierć. Moc, którą jeszcze niedawno czul w swoich żyłach, teraz znik- nęła. Z każdym krokiem stawał się coraz słabszy. Każdy oddech wbijał mu sztylet siarkowego gazu w gardło i piersi. Oczy łzawiły i zaczęły zwodzić. Pomyślał, że ma przed sobą ścieżkę i... potoczył się po zboczu. Młócąc w powietrzu, Yunnie szykował się na spotka- nie własnej śmierci. Pluśnięcie wody zaskoczyło go. Gorąca, czysta woda obmywała trujące miazmaty, które oślepiały go i dusiły. Yunnie instynktownie wypłynął na powierzchnię bulgo- czącego lekko jeziorka, do którego spadł, szarpnął głową, odrzucając spadające mu na oczy długie płowe włosy, wziął głęboki oddech i szybko zaczął płynąć w stronę brzegu. Ramiona i ciało piekły od gorąca i niezliczonych skaleczeń. - Ciekawa chwila na kąpiel - zauważył Mytaru, wy- ciągając go z jeziorka. MROCZNE DZIEDZICTWO 15 - Ty nie pływasz dla zabawy - odparł Yunnie, otrzą- sając się jak mokry pies. - Ja też nie, ale tym razem ocaliło mi to życie. - Strząsnął gorące krople i potarł zaczerwienioną skórę. Tu i ówdzie powyskakiwały białe bąble, ale Yunnie wiedział, że jeśli to jedyne jego obraże- nia, może uważać się za wyjątkowego szczęściarza. Wyciągnąwszy przed siebie długie nogi zauważył kolejne wywołane upadkiem zadrapania i obolałe miejsca. Roz- masowywał mięśnie przyrzekając sobie, że pozwoli Noadii obłożyć się jej tajemnymi ziołami, gdy tylko wrócą do domu. -Jakim cudem zszedłeś tu tak szybko? - zapytał Yun- nie. - Bo ja spadłem. Mytaru wyglądał na zaniepokojonego. - Widziałem, jak zsuwasz się po stoku. Myślałem, że umrzesz. Dlacze- go tak bezmyślnie podjąłeś się wyprawy, którą przeżyli nieliczni, skoro trzeba ci było tylko skorzystać ze ścieżki? - Nawet nie przyszło mu do głowy, że Yunnie mógł się pośliznąć. Minotaury zbyt pewnie stały na nogach, żeby pojąć, iż można stracić równowagę. - Widziałem kogoś za fumarolami - powiedział Yun- nie, nie chcąc przyznać się do nieostrożności. Od upad- ku i ucieczki kręciło mu się w głowie, ale wyraźnie pa- miętał w pobliżu unoszących się oparów dwu ludzi, tak przed, jak i po wyprawie. Popatrzył ponad gorącym jeziorkiem na spadającą wodę. Rzeka łączyła się na powrót dokładnie pod brodą kamiennej twarzy, którą wyobraził sobie przed upadkiem. Miał szczęście, że jeziorko podgrzewane było jedynie przez wodę z góry, nie zaś od dołu. Gdyby wodę ogrzewała lawa, Yunnie w ciągu kilku sekund zostałby ugotowany żywcem. To wodospad sprawiał, że część ciepła uchodziła zwody, nim dotknęła ona powierzchni sadzawki. - Niemożliwe. Tam nikt nie może przeżyć zbyt długo - zamyślił się Mytaru i zapytał: - Któż by to mógł być? i6 Boteri E fair Niektórzy inkwizytorzy sądzą, że Szperacze to han- dlarze magicznymi artefaktami, a może i czarownicy. - Yunnie zaśmiał się chrapliwie. - Ci czerwonoszaci fana- tycy widzą magię wszędzie tam, gdzie jest to bezpieczne albo korzystne. - Wyznajecie dziwną religię - powiedział Mytaru. - Nie opiera się na sile i bohaterstwie jak nasza. Działacie raczej w oparciu o strach i niegodziwość. - Bardzo mnie krzywdzisz sądząc, że wszyscy popiera- ją inkwizycję. Ich monetą jest strach, a w tej walucie ja jestem całkowitym bankrutem. Yunnie obrzucił spojrzeniem krawędź, na której wodo- spad zaczynał swoją drogę w dół. Patrzył przez dłuższą chwilę, tak jakby poprzez kamień spodziewał się do- strzec stwory, których istnienia stał się świadkiem wcze- śniej, przy parujących fumarolach. - Nam Urhaalan wystarczy, jeśli obronimy granice i utrzymamy tę ludzką głupotę na tyle daleko, że nie będzie nam przeszkadzać. Yunnie dostrzegł szansę na podniesienie starego argu- mentu i rzekł do przyjaciela: - Powinniście porozumieć się z elfami i zawrzeć pokój. - Co? Dlaczego? - Mytaru grzebnął nogą. Jego szeroka pierś wydęła się, kiedy nabrał w nią powietrza i rzucił głową w pozornej walce, grożąc ciemnymi rogami. - MROCZNE DZIEDZICTWO 17 Okradają nas. Jak długo jeszcze, zanim opuszczą swoje lasy i przyjdą nas zabić? W porównaniu z ich żałosnymi, nędznymi i rachitycznymi laskami, my żyjemy w raju. - Oni nie są tacy - powiedział Yunnie, uważnie dobie- rając słowa. Widział, jak nozdrza Mytaru rozdymają się na samą sugestię, iż elfy mogą nie być odrażające i że nie chcą wypędzić minotaurów z ich domu. Przed znalezie- niem swego miejsca w Urhaalan, Yunnie spędził wśród elfów na tyle dużo czasu, by wiedzieć, iż nie są złe, nawet jeśli przez wzgląd na klanową strukturę trudno było nawiązać z nimi kontakt. Więzy przyjaźni między nim a minotaurami zadzierzgnęły się natychmiast; kul- tywowanie braterstwa z elfami było nieco trudniejsze, nawet jeśli uważał, że rozumie je lepiej, niż minotaury. Roześmiał się chrapliwie na tę myśl. W jego wiosce Shingol również panowała struktura klanowa, podob- nie jak wśród minotaurów, przy wszystkich ich skompli- kowanych rytuałach i precyzyjnych przepisach postępo- wania. Może to ścisła ich wspólnota i samopoświęcenie sprawiały, iż tak bardzo cenił elfy. W walce między mi- notaurami a elfami obie strony będą zwyciężonymi. - Nigdy nie będziemy układać się z elfami - powie- dział chrapliwie Mytaru. - Chyba że dla przebicia ich rogiem! - Rzucił łbem, wystawiając na pokaz rogi, po czym odszedł nie patrząc, czy Yunnie podążył za nim. Yunnie zawahał się, jednak po chwili podjął wędrów- kę za przyjacielem przez zalesiony teren wokół jeziorka. Chciał przekonać minotaury, że pokój z elfami obu stro- nom przyniesie korzyści - tylko kim byli ci, których widział poprzez fumarole? Rosdiial 2 CIEMNOŚĆ. CIEMNOŚĆ TAK GĘSTA, ŻE OTULI- ła Peemela jak ciepła atramentowa chmura, kiedy ze swoich apartamentów wyszedł na balkon. Nigdy do- tąd nie widział mgły okrywającej miasto tak całkowi- cie. Silne ręce zacisnęły się na balustradzie, nim za- mknął on swe wyblakłe oczy, a potem powoli je otwo- rzył. Zamknięte czy otwarte, żadnej różnicy. Ciemność. Nawet dodające otuchy, znane mu od dziecka wzorce gwiazd zniknęły z nocnego nieba. Tak jakby bogowie spuścili na Iwset mgłę po to, by skupić jego uwagę na mało istotnych sprawach rozciągającego się poniżej miasta. Zniknął Kolczasty Wąż, wijący się na niebie w gwiezd- nej chwale od zenitu i zakręcający przy Gwieździe Polar- nej. Przystojny, dobrze zbudowany władca Iwset nigdzie nie mógł dostrzec delikatnej białej łatki Loków Dziewicy czy odznaczającego się wzoru tuzina gwiazd tworzących Złamany Miecz Eneasza. Albo szukającego swej nory Zagubionego Szczura, Dwóch Driad czy najbardziej wyrazistych spośród letnich konstelacji Ramion Elizjum, płonących tak jasno, że po pojawieniu się nad wschód- MROCZNE DZIEDZICTWO 19 nim horyzontem często uniemożliwiały dostrzeżenie po- mniejszych wzorców. - Ciemności, ciemności, bądź mym przewodnikiem - wymamrotał Peemel. Światło z komnat padało na położoną u jego stóp sa- dzawkę. Bezskutecznie próbował kopnąć rzucane przez jego lampkę żółte kółko. Nie chciał żadnego blasku, nie dzisiaj, kiedy wypatrywał znaku, lub czegoś, co potwierdziłoby, iż obrał właściwy kierunek dla swych wzrastających ambicji. - Dajcie mi dowód, że nie podążam ścieżką głupców. - Peemel zaczął wznosić błagalnie ręce, kiedy zamgloną kopułę nieba przeszyła oślepiająca błyskawica. Peemel odruchowo podrzucił ręce, nie w pokornej modlitwie, lecz dla obrony przed jasnością, która tak szybko zastą- piła bezkształtną ciemność. Poczuł, że jego czerwony rękaw z pluszowego jedwabiu zaczyna się kopcić. Lord Iwset zdusił języczki zesłanej z góry manifestacji. Na dzie- dzińcu pod balkonem, w miejscu uderzenia pioruna bul- gotało jeziorko stopionego kamienia. Mrugnięciami chcąc pozbyć się tańczących mu przed oczami żółtych i niebieskich kropek, Peemel dostrzegł w złowieszczej, całkowicie czarnej pustce znajomy zarys dwóch księży- ców, zawsze tak pocieszająco świecących nad kontynen- tem Terisiare. Zgodnie ze swym zwyczajem większy z księżyców, któ- rego imienia nie wolno było wymawiać na głos, chował się za zasłoną roztańczonej, rozedrganej mgły. Jego rożko- wate piękno mogło zapowiadać deszcz, kiedy to przechy- lał się na jedną stronę, chcąc pozbyć się swego wodnego ładunku. Peemel potrząsnął głową i przeniósł wzrok na mniejszego towarzysza księżyca. Te ludowe opowiastki o deszczu i wietrze już do niego nie przemawiały. Intere- sowały go fakty - władza - nie przesądy. Jakie to ma znaczenie, że deszcz spadł na Iwset? Pogoda nie miała znaczenia, kiedy ważyły się losy całego kontynentu. 20 Robert E. Vardeman Znak. Potrzebował znaku. Po to obserwował mniejszy księżyc, lontiera. Mały księżyc o poszarpanych, zacienionych nierów- nościach wytworzył promienistą błyskawicę, która osmaliła mu brwi i szatę. Peemel zarzucił głową i pier- ścieniem z klejnotem pogładził długie czarne włosy spię- te na karku w koński ogon. Zar nie groził jego starannie utrzymanym włosom, a choroba nie spadała z nieba. - Znowu - wyszeptał zwracając się do maleńkiego, pędzącego po niebie księżyca. Czyżby Iontiero szybciej odbywał dziś swoją nie kończącą się wędrówkę po nie- bie? Peemel sądził, że tak. Pędząc po niebie niczym raso- wy ogier, księżyc pluł maleńkimi zielonymi i błękitnymi iskierkami. Iskierki te stykały się z materią nieba i deli- katnie ją odmieniały. Czy to purpurę dostrzegał zamiast czerni po tym elektrycznym muśnięciu? A może to roz- gorzało samo niebo, płonąc jak Gniew Świata, ów wiel- ki wulkan na południu? - Daj mi inny znak - powiedział Peemel z naciskiem, domagając się całkowitej akceptacji swych planów przed wkroczeniem na ścieżkę, z której nie było odwrotu. Zatoczył się, kiedy kolejna kaskada iskier z lontiera przeturlała się i zwinęła sinusoidalnie w grubsze sznurki energii, tworząc najpierw splątane powrozy, potem zaś eksplodując. Wiły się jak węże, obdarzone odrażającym życiem, potężniejszym od czegokolwiek na planecie. Niebo rozstąpiło się i przez chwilę Lord Peemel wi- dział tylko dwie dwudziestki gwiazd tworzących Ra- miona Elizjum. Potem gwiazdozbiór zniknął za odno- wionym atakiem lontiera. Teraz bicze energii rozjaśniły się i rzucały światło jasne jak za dnia - choć tylko na dziedziniec poniżej. Lord Peemel spojrzał w dół, na jego wargach pojawił się szyderczy grymas. Na dziedzińcu ku niebiańskiej ma- nifestacji uniosła się twarz. Przy wybitym w kocich łbach MROCZNE DZIEDZICTWO 21 uderzeniem pioruna, szybko stygnącym kraterze stał opat Offero. Inkwizytor Magnus ledwie przypominał czło- wieka, ubrany w krwawoczerwoną szatę i oświetlany od dołu iskrzącym się światłem z sadzawki u jego stóp tak, że na jego twarzy cienie zmieniały się nieustannie. Ciemne oczy opata spotkały się z bezbarwnym spoj- rzeniem Peemela. - Mój znak - powiedział Peemel. Rozłożył ręce i wy- konał ostrożne gesty, aby jego dobrodziejstwo nie pozo- stawiało żadnych wątpliwości. Opat Offero skłonił się głęboko, naciągnął płaszcz i zniknął w mroku. Śmierć została postanowiona. Śmierć została postanowiona w ciemnościach i cie- szyło to Peemela. Popatrzył na niebo i zauważył, że ożywienie Iontiera powoli słabnie. Z ciemności wynurzały się ciężkie chmu- ry, zastępując utrudniającą widzenie i tłumiącą dźwięki mgłę. W ciągu kilku sekund zaczął padać ciężki, przej- mujący do szpiku kości deszcz. Miejsce, w którym stał opat Offero skwierczało i syczało, w powietrze wznosiły się chmury skondensowanej pary wodnej. Peemel śmiał się długo i głęboko, zanim obrócił, się w miejscu i pomaszerował do swoich komnat. - Opat otrzymał swój znak z góry i podporządkował się mojemu autorytetowi. Jestem teraz tak świeckim, jak i duchowym przywódcą Iwset - rzekł Peemel, siadając na krześle za biurkiem. Przed nim stali dwaj najbardziej zaufani doradcy. - To źle, Lordzie Peemelu - przemówił Apepei, górski krasnolud wysoki akurat na tyle, by z trudem spojrzeć swemu panu w oczy, już po tym, jak Peemel usiadł. Krasnolud podszedł na swych pałąkowatych nogach i grzmotnął pięścią w biurko Peemela, wyrzucając w po- wietrze leżące na nim przybory do pisania. - On przy- niesie tylko śmierć naszym obywatelom. 22 Rober t E. Varde man - Martwi cię śmierć zdrajców, Apepei? - zapytał Peemel zwodniczo miłym głosem. Ktoś pośledniejszego formatu zląkłby się tej zawoalowanej groźby. Nie Apepei. - Offero poddaje przesłuchaniom każdego, kto mu się sprzeciwi. Strach przed wszystkim co magiczne wypalił rozsądek z jego maleńkiego móżdżku. - Widząc, że Pe- emel pozostaje nieporuszony Apepei zmienił argumen- tację. - Inkwizycja sprowadza strach i nienawiść do cie- bie, milordzie. - .Władca - gładko wtrącił się Digody, drugi doradca Peemela - może rządzić za pomocą miłości albo wzbu- dzając w swych poddanych strach. Miłość jest bardziej ryzykowna, któż bowiem potrafi przewidywać falowe zmiany dobrej woli obywateli? Dzisiejszy przyjaciel jutro może nagle zamienić się we wroga. Strach z kolei pozo- staje niezmienną zasadą, która stanowi silną i trwałą podstawę rozważnej władzy. - Zwrócisz lud Iwset przeciw niemu! - wrzasnął Ape- pei. Krasnolud podskoczył i opadł na ziemię, jego ręce zacisnęły się w masywne pięści. Wydawszy swe zapad- nięte policzki obserwował znacznie wyższego Digodego. Wydawało się, że posuwający się bojowo do przodu Apepei zaatakuje drugiego doradcę. Płonące czerwone oczy zastygły na Apepeiu, szczupła ręka Digodego wyuczonym gestem sięgnęła do rękojeści sterczącego zza pasa sztyletu. Beczułkowata pierś Ape- peia jeszcze szybciej zaczęła wznosić się i opadać. - No dalej, wyciągnij na mnie sztylet w obecności swojego władcy! - wrzasnął Apepei. - Rozlej mą krew, piekielny zabójco! Gotów jestem umrzeć za swoje opi- nie! Lordzie Peemelu - powiedział gorliwie Apepei, jego spiczasta broda wskazywała dokładnie na suwe- rena, - nie dawaj Offerowi władzy, na którą czeka. W twym imieniu zgotuje on rzeź tysiącom niewin- nych ludzi. Inkwizytor nosi w piersiach chorobę. MROCZNE DZIEDZICTWO 23 Znak dzisiejszej nocy można interpretować na wiele sposobów. Nie pozwól zacząć rzezi niewinnych w swoim imieniu! - A cóż to? - zmarszczył brwi Peemel. - Opat Offero jest chory? Czyżby na gorączkę Tes? - Dreszcz przebiegł przez muskularne ciało Peemela wbrew jego woli. W bi- twie Peemel nie lękał się nikogo. Nie obawiał się nawet Digodego i jego nie kończących się intryg, subtelnych trucizn i okazjonalnych prób zabójstwa. Konieczność igrania z nim była tylko zwykłą niedogodnością w po- równaniu z wykorzystywaniem go jako genialnego stra- tega politycznego. Peemel przeraźliwie bał się jednak choroby. Zły urok mógł zamienić jego moc w porówny- walną z kwilącym infantem, zakazić syfilisem, czy też wręcz zmniejszyć jego potencję. Choroba była czymś zbyt strasznym dla człowieka o jego pozycji. Otworzył szufladę biurka i przesunął palcami po podręcznej szmatce nasączonej oczyszczają- cym kwasem węglowym. Palce paliły, ale zniknęła jaka- kolwiek szansa zakażenia. Starając się nie robić tego zbyt ostentacyjnie, Peemel wytarł ręce w suchą szmatkę i za- mknął szufladę. - To choroba tak duchowa, jak i cielesna - rzekł Ape- pei. - Offero smakuje we krwi; pragnienie władzy staje się nienasycone. Przesłuchania nigdy się nie skończą. Ludzie nigdy nie przestaną wołać zmiłowania i znikać bez śladu. Nie ma żadnego znaczenia, czy trafi on na jakikolwiek ślad złej magii. Każda śmierć łechce jego próżność. A on będzie brnął dalej, posuwając się do kolejnych ekscesów... W twoim imieniu, milordzie. On to zrobi, a lud obwini ciebie. - Mój szacowny towarzysz zapomina o jednym ude- rzającym szczególe - powiedział Digody głosem owinię- tym w jedwab. - Opat Offero to cenny sprzymierzeniec. Któż z nas mógłby plunąć w oko inkwizycji i przeżyć? 24 Rober t E. Vardc man Potęga Kościoła jest ogromna i rozciąga się daleko poza granice Iwset. Nie możemy wyzwać kogoś dysponujące- go taką potęgą. Święci wojownicy nie pokonają może świetnej armii Iwset, ale grzęźniecie w kolejnych ryzy- kownych posunięciach byłoby głupotą. - Wkrótce zamierzam poszerzyć granice - powiedział z namysłem Peemel. - Znak dzisiejszego wieczora po- twierdza zasadność tego posunięcia. Rozumie się, że wiedźma, która przewidziała tę robiącą wrażenie mani- festację zostanie wynagrodzona - oddaniem w ręce opata Offero! Ledwie słuchał, jak obaj doradcy kłócą się nad tym rozkazem. Nie pierwszy raz nie mogli dojść do porozu- mienia, nie ostatni. Obaj mieli wspaniałe pomysły, kie- rowani oczywiście umiejętną ręką tronu. Jego tronu. Peemel cmoknął, myśląc o gęstej ciemności rozdartej błyskawicą z lontiera. Według jego interpretacji omen ten oznaczał, iż powstanie z morza średniactwa i zapa- nuje nad wybrzeżem - po udanej wojnie z wyspą-fortecą Jehesic. A do wojny dojść musiało, po tej nocy wiedział to na pewno. Lady Edara nigdy nie potraktuje poważ- nie jego małżeńskiej oferty, nawet za cenę doprowadze- nia do konfliktu. - Tak - powiedział do siebie raczej niż do Digodego czy Apepeia, - poza granice Iwset. Muszę wesprzeć się na innych. A jaki instrument będzie lepszy od inkwizy- cji? I opata Offero? Po dzisiejszym omenie przez jakiś czas pozostanie lojalny. - Omenie? Po prostu zmoczył go deszcz, ot wszystko - zaoponował Apepei. - Ale czy zmył również twoje wyczucie, milordzie? - Ocierasz się o zdradę, Apepei - powiedział Peemel, skupiając na górskim krasnoludzie swe bezbarwne oczy. - Cenię twoje zdanie. Nie jestem nim jednak związany. A tu akurat się mylisz. Tym razem Digody mówi jaśniej MROCZNE DZIEDZICTWO 25 i bardziej wyraziście. Zachęcimy inkwizytora do wyko- nywania duchownych obowiązków, a kiedy przesadzi, może trzeba będzie go usunąć. - A kiedy to uczynisz, jeśli zajdzie potrzeba oczywiście - wtrącił płynnie Digody - zaczniesz być postrzegany jako zbawca ludu, lordzie Peemelu. To zapewni ci kon- trolę tak nad świeckimi, jak i religijnymi siłami. - Czy tego chcesz? Pragniesz dowodzić świętymi wo- jownikami opata Offero? - Apepei osłupiał na myśl o takim zuchwalstwie. - Święci wojownicy nieźle walczą - powiedział Digody. - Walczą jak bezmyślni fanatycy - odparł gniewnie Apepei. - Wykorzystywać ich, to jak machać mieczem trzymanym za ostrze. Można tego dokonać, ale za cenę pocięcia ręki na krwawe wstążki. Im bardziej zażarta jest walka, tym większe prawdopodobieństwo niepowodze- nia takiej taktyki. - Będą doskonałym uzupełnieniem naszych oddzia- łów uderzeniowych, pod warunkiem, że użyci zostaną rozsądnie i właściwie - powiedział Peemel, ignorując Apepeia. - Wojna z Jehesic nie będzie łatwa. Na wybrze- żu w odległości pół tysiąca mil na północ czy południe nie ma lepszych żołnierzy, niż jej morska piechota. ' - W burzy z błyskawicami dostrzegasz nie tylko wąt- pliwy sojusz z opatem Offero, ale i wojnę z Jehesic? - Apepei potrząsnął głową. Na oczy spadła mu plątanina rudych włosów. Szarpał je, dopóki ból nie zmusił go do zaprzestania. Odsunął je znad swych zielonych, szeroko rozstawionych oczu tak, że mógł popatrzeć na suwerena bez zmrużenia powiek. - Interpretacja tego znaku wskazuje, dlaczego lepiej od ciebie nadaję się do tronu, drogi Apepei. Teraz idźcie, obaj. Idźcie i przygotujcie się na przybycie inkwizycji i szacownych współpracowników opata Offero - Zmo- ry Czarowników. 26 Rober t E. Varde man Apepei prychnął zdegustowany i oburzony opuścił komnaty lorda. Digody odczekał, aż krasnolud wyjdzie, po czym odwrócił się do Peemela. Ręce złożył na pier- siach w kościsty namiocik, zupełnie jakby chciał towa- rzyszyć władcy w modlitwie. - Co to ma znaczyć, Digody? Ciebie również odpra- wiłem. Jest wiele do zrobienia, a widzę, że będę musiał bardziej na was polegać w ciągu nadchodzących dni. A może nie czujesz się na siłach, by temu sprostać? - Nie, lordzie Peemelu, ani trochę. Nigdy jeszcze nie uchylałem się od zadań, jakie mi powierzałeś i to ostat- nie również mnie cieszy. Chodzi raczej o przedyskuto- wanie kolejnej sprawy - z rodzaju tych nie przeznaczo- nych do omawiania przy świadkach. - Nawet przy Apepeiu? - zaśmiał się Peemel. Wie- dział, źe doradcy nienawidzili się nawzajem. Cieszyło go to; całe lata zabrało mu odpowiednie dobranie rady. Apepei stanowił doskonałe uzupełnienie szalonej am- bicji władzy Digodego, Digody z kolei chronił przed popadaniem pod wpływem Apepeia w zbytni konser- watyzm w podejmowaniu decyzji. Jeden patrzył na ręce drugiemu, co pozwalało Peemelowi rządzić efektyw- niej. - Krasnolud wykazuje prawość, która może obu wam napytać w przyszłości biedy - rzekł Digody. - Co takiego? Peemel wyprostował się i uważniej przyjrzał swemu doradcy. Nigdy nie udało mu się określić rasy Digodego, nawet jeśli nie miało to znaczenia. Peemel cenił dobrą radę i bezlitosną ambicję, z których to cech Digody obie posiadał w znacznej ilości. Kościotrupie ręce z zarysem palcopodobnych kikutów po bokach, w połączeniu z mężnymi, dzikimi, czerwonymi oczami jego doradcy wskazywały, że jest on czymś innym, niż człowiek. Di- gody rzadko ściągał kaptur, pod którym kryla się pocią- MROCZNE DZIEDZICTWO 27 gła twarz o wielkim prostym nosie, spiczastych wąsach i śmiesznej koziej bródce. Było coś delikatnie... niewła- ściwego w jego wyglądzie. Może pełne wargi albo spo- sób, w jaki uszy przylegały Digodemu do głowy. Peemel zdecydował się nie roztrząsać tej sprawy. - To delikatna kwestia, milordzie - powiedział Digo- dy, niezwykle starannie dobierając słowa. Jego oczy sku- piły się na Peemelu, lordzie Iwset, który mógł zapano- wać nad całymi milami wybrzeża Terisiare w każdą stro- nę, jakby wyczekując jego reakcji. - Do diabła z delikatnością! - rozgniewał się Peemel. - Dzisiejszej nocy otrzymałem znak zwycięstwa. Tworzą się przymierza. Jehesic zostanie wypowiedziana wojna zaraz po tym, jak lady Edara odrzuci moją propozycję ślubu, bo obaj wiemy, że ona tę propozycję odrzuci. To nie są sprawy, w których należy się cackać. - Nie pozwól opanować się własnemu rozczarowaniu - powiedział Digody, nieco ostrzej niż poprzednio. - Przynoszę ci odkryte ostatnio nowiny o lady Pioni. - Pioni? - Peemel zmarszczył brwi, usiłując skojarzyć z czymś to imię. Przesunąwszy powoli palcami po aksa- mitnej szacie poklepał się po żebrach. Wspomnienia wróciły. - Tak, lady Pioni. Moja żona, moja czwarta żona, oto kim była. Co z nią? - Była twą żoną przez niemal rok, milordzie - powie- dział Digody. - To było prawie dwadzieścia lat temu... - Dwadzieścia dwa - rzekł Peemel. Zalały go wspo- mnienia. Pioni o żółtych jedwabistych włosach, błękit- nych oczach, smukłej sylwetce. Posiadała nieprzeciętną urodę, tak jak wszystkie jego żony, i nic poza tym. Pio- ni nie była wystarczająco mądra, aby spróbować go zabić. - Mało o ciebie dbała, milordzie - ciągnął Digody, tak jakby lord Peemel w ogóle mu nie przerywał. - Lady Pioni była tak samo niewierna, jak próżna. 28 Robert E. Vardeman Peemel wyprostował się na krześle i zmierzył swego doradcę zimnym wzrokiem. - Nie było wyjścia - powie- dział. - Ach, milordzie, odkryliśmy ostatnio, że pojawił się bastard. - Niemożliwe. Pioni nigdy by nie... - Peemel zamknął usta. Minęło wiele lat, kobietę przypominał sobie z tru- dem. Nie wiedział, co by mogła, a czego nie mogła zro- bić. Córka pomniejszego szlachcica, Pioni wybiła się tym małżeństwem ponad stan. Czyżby przywiozła ze sobą chłopskiego kochanka? Peemel nie wiedział. - Co to ma za znaczenie? - odezwał się w końcu. - Ona umarła. - Zabił ją, aby poślubić swą piątą żonę, lady Dylees, która umarła w niewyjaśnionych okolicz- nościach w miesiąc po weselu. Lord Peemel sądził, że zginęła od trucizny przeznaczonej dla niego, ale nigdy nie udało mu się trafić na konkretny trop. - Umarła, tak jak mówisz, przedtem jednak wydając na świat dziecko. Byłeś w stosunku do niej za mało czujny, milordzie. Tak przynajmniej zaraportowano - powiedział szybko Digody. - Nawet jeśli urodziła będąc moją żoną, bastard nie ma do Iwset żadnych praw. - Coś mówiło Peemelowi, że Digody nie podnosiłby tej sprawy, gdyby nie była ona poważniejsza. - Elfka wykradła dziecko, żeby się nim opiekować - rzekł Digody. - Elfy, e tam - mruknął Peemel. - Wścibskie, owszem, dokuczliwe, ale nie niepokojące, nie są prawdziwą prze- szkodą. Gdzie leży dowód na potwierdzenie żądań ba- starda do mojego tronu? Elfce nikt nie uwierzy. - Pieczęć, milordzie, elfka zabrała zarówno chłopca, jak i pieczęć. 3 JEDYNYM ODGŁOSEM NA CMENTARZU BYŁO ciche wsuwanie się łopaty w świeżo przekopaną ziemię. I Deguhe pracował wolno, ale systematycznie w przy- ciemnionym świetle zasnutego mgłami księżyca, które- go imienia nie wolno było wymawiać. Mniejszy, elek- tryczny i obrębiony chmurami Iontiero miał dopiero wstać, ale rabuś grobów nie potrzebował jego iluminacji do swej przerażającej pracy. Deguhe przez cały dzień cze- kał, aż żałobnicy sobie pójdą, a on będzie mógł przystą- pić do pracy. Zrozpaczona wdowa i jej dwaj krzepcy synowie zwlekali tak długo, że złodziej zaczął myśleć o znalezieniu innego ciała. Odetchnął z ulgą, kiedy kilka minut po zachodzie słońca stara kwoka i jej rozgdakane stadko opuścili wreszcie cmentarz. Deguhe musiał tylko obronić swój łup przez Ludem Szperaczy. Odpędzenie ich nie zabrało mu zbyt wiele cza- su; oni bali się własnych cieni. Prawdziwy rabuś grobów - jeśli tylko wykazał się odrobiną agresji - nie musiał z nimi współzawodniczyć, ryzykując utratą części skarbu. Deguhe wykazał jej wystarczająco dużo - a może i więcej. 30 Robert E. Yardeman Jego zaostrzona łopata uderzyła w metalowe wieko trumny. Opadł na kolana i zaczął oczyszczać pośpiesznie to miejsce, aż w lustrzanym wykończeniu ujrzał własne odbicie. Deguhe uśmiechnął się, pokazując połamane, sczerniałe zęby. Pokiwał głową w przód i w tył, kiedy po odsunięciu czarnych, splecionych w warkocz włosów ukazała się płaska twarz ze stłuczonym nosem, wodni- stymi oczami i tajemniczą miną. - Nieźle wygląda - powiedział do siebie Deguhe. Ze- rwał się i z szaleńczym pośpiechem zaczął odkopywać całe wieko trumny. Deguhe ponownie klęknął, tym ra- zem używając łopaty do otworzenia zapieczętowanej trumny. Ze środka wydostało się śmierdzące powietrze. Rabuś grobów zaciągnął się głęboko. To westchnienie to był towar jego marzeń umarłego. Wziął jeszcze jeden oddech i odsunął wieko, chcąc lepiej przyjrzeć się ciału, ubranemu w proste, ale czyste szaty. Deguhe sięgnął do środka, zaostrzonych paznokci używając do poszarpa- nia ubrania, znajdując naszyjnik ze złotych ogniw, bran- soletkę wysadzaną półszlachetnymi kamieniami, wyso- kie buty z niedawno wyprawionej skóry i o solidnych podeszwach oraz pas z ukrytymi w kieszonkach niewiel- kimi karteczkami modlitewnymi. Deguhe wyciągnął modlitwy z ukrytych w pasie kiesze- ni i wyrzucił je na bok w dzikim papierkowym deszczu. Pas, teraz opróżniony z błogosławieństw dla lepszego przeniesienia do podziemnego świata, oplótł kościstą talię złodzieja grobów. Pas wisiał na nim, ale Deguhe niemal nie zwrócił na to uwagi. Dzisiejszej nocy znalazł wystar- czająco dużo skarbów dla usprawiedliwienia swojej pracy. Wstał i rozejrzał się dookoła, szukając tych, którzy jak wiedział cały czas go szpiegowali. Popękane, krwawiące wargi Deguhego wykrzywił uśmiech, kiedy coś poruszy- ło się w ciemnościach. Rzucił się przez cmentarz, dziko wymachując ramionami. MROCZNE DZIEDZICTWO 31 Przykucnięta za zrujnowanym mauzoleum Maeveen 0'Donagh szepnęła do swego towarzysza: - Co on robi? Kto tam jest? - Ciii, moja droga - odparł Vervamon, przepychając się, żeby lepiej widzieć. Jego żylasta dłoń odrobinę zbyt długo pozostała na jej ramieniu, zanim się z niego zsu- nęła. Vervamon pośpiesznie nagryzmolił kilka notatek na złożonej kartce papieru kancelaryjnego. - Jesteśmy tylko obserwatorami, nie uczestnikami. Jako takim nie wolno nam się mieszać, kiedy złodziejski rytuał rozwija się przed nami ku naszej nauce. Maeveen parsknęła z niesmakiem i zadarła swój nos pięściarza. Raził ją fakt, że rabuś grobów ukradł zmarłe- mu kilka błahostek, choć bardziej irytowało to, że Verva- mon zrezygnował z położenia złodziejstwu kresu na rzecz sporządzania jakichś nie kończących się notatek. W zasięgu głosu siedzieli przy obozowym ogniu żołnie- rze z jej kompanii, opowiadając nieprawdopodobne i sprośne najpewniej historyjki. Każdy z jej załogi z ła- twością rozprawiłby się z tym złodziejaszkiem, umożli- wiając zmarłemu spokojną podróż do podziemnego świata. Maeveen chciała po prostu robić swoje. Walczyła, już w gorszych bitwach. Przytrzymując miecz i upewniwszy się, że sztylet nie szura o marmurową ścianę mauzoleum, przyklęknęła i przyglądała się rabusiowi grobów. Naciągnąwszy na ramiona ciemnozielony płaszcz obserwowała, jak rabuś grobów macha w kierunku cieni. Maeveen zerknęła w tamtą stronę i rozróżniła niewyraźne kształty. Żołą- dek podszedł jej do gardła, kiedy rozpoznała innych mieszkańców cmentarza. - Ghule - powiedziała. - Rabuś grobów odziera zmar- łych z kosztowności, a ich ciała zostawia do zjedzenia ghulom. 32 Robert E. Vardeman - Symbioza, całkowita zgodność obu stron - powiedział Vervamon, rechocząc. Pisał, póki jedna strona kancelaryj- nego papieru nie zapełniła się drobnymi literkami jego ob- serwacji, przewrócił kartkę i szybko gryzmolił dalej. - Usłyszy skrobanie ołówka o papier - powiedziała Maeveen z niesmakiem. - Albo oni. - Wskazała na trzy ciemne sylwetki, sunące w stronę otwartego grobu ni- czym obłoczki odrażającej mgły. - Co on robi ze swoimi niegodnymi zarobkami? - zastanowił się Vervamon. - Deguhe, słyszałem, że tak wołali na niego w tej małej wsi. Jakże się ona nazywała? - Tondhat - powiedziała Maeveen. Usiadła, nie spusz- czając oczu z rozpoczynających swój odrażający obiad ghuli. Kęsy świeżego mięsa znikały w ich paszczach, ją przyprawiając o mdłości. Latami walczyła i widziała różne śmierci, część była brutalna, żadna nie należała do łatwych. Nigdy nie została poważnie ranna, choć liczyła się z tym jak z zawodowym ryzykiem. Była dobrym żołnierzem i zdolnym dowódcą. Widok stworów pochłaniających swój ponury posiłek wywracał jej żołądek jak żadna śmierć do tej pory. - W Tondhat ma innych, którzy polegają na jego zdol- nościach ograbiania zmarłych - podjął Vervamon, jego baryton zdradzał ledwie hamowane podniecenie. - Deguhe to jednoosobowy zakład, utrzymujący przy ży- ciu dziesiątki na tym zubożałym wybrzeżu - tak było, kiedy przejeżdżałem tędy dwie dekady temu i nie zmie- niło się ani na jotę. To fascynujące, że ekonomiczna podbudowa tego terenu pozostaje tak stabilna. Jak to wytłumaczyć? - Wybrzeże nie byłoby w takim stanie, gdyby lord nie śrubował podatków do niewiarygodnych wysokości. Peemel i jego wojny też robią swoje - Maeveen wypluła nieco żółtego gumziela dla zilustrowania swej opinii o lordzie Iwset. Podróżowała dużo z Vervamonem i sa- MROCZNE DZIEDZICTWO 33 ma, i zawsze jacyś pomniejsi tyrani wyciskali w formie podatków na nie chciane wojny soki życiowe z uczci- wych, ciężko pracujących mężczyzn i kobiet. Vervamon nie usłyszał jej. Wyszedł zza mauzoleum i wolno zaczął zbliżać się do miejsca, w którym uczto- wały ghule. Vervamon mlaskał nieświadomie, przysu- wając się coraz bliżej dotąd, aż stanął nad bestiami. Maeveen wyciągnęła miecz i ruszyła za nim, chcąc stanąć za jego plecami. Uczony był niemal o głowę wyższy, ale tak naprawdę Maeveen martwiło to, że miał on w sobie zwierzęcy magnetyzm, dzięki któremu do- strzegany był bez względu na to, ile osób go otaczało. Gęsta czupryna śnieżnobiałych włosów pomagała w tym, podobnie jak wysoka sylwetka, osadzenie moc- no zarysowanego podbródka, sposób w jaki nosił ra- miona i napięte jak u Zelazokorzenia plecy, cały ten wy- magający uwagi sposób bycia. Dzięki latom spędzonym w kompaniach bojowych Maeveen wiedziała, że takiej charyzmy, takiego przy- wódczego talentu nie można się było wyuczyć. Próbo- wała. Właśni żołnierze słuchali jej, bo zapracowała sobie na szacunek, chociażby wyciągając ich cało z niebez- piecznych sytuacji, ale i tak nie umywało się to do ła- twości, z jaką zjednywał sobie posłuszeństwo Vervamon. Żołnierze słuchali Maeveen, ale gdy do pomieszczenia wchodził Vervamon, wszystkie oczy momentalnie sku- piały się na nim. Nienawidziła tego i podziwiała jednocześnie. Została przyciągnięta do Vervamona, podobnie jak wielu in- nych. Poznała cele uczonego w trudny sposób: przez doświadczenie. Maeveen zacisnęła dłoń na rękojeści szty- letu, rozważając, jak łatwe byłoby zatopienie go w karku Vervamona. Nie uczyniła ruchu, aby podnieść na niego miecz, tak jak za każdym razem, gdy nawiedzały ją podobne myśli. 34 Rober t E. Varde man Kochała go kiedyś. Teraz na zmianę darzyła albo niena- wiścią, albo niechętnym szacunkiem. - To będzie uzupełnienie moich badań nad kulturą Szperaczy. Jenns i Boyzen umrą z zazdrości, kiedy zoba- czą, jak moje badania przeczą ich. Bo moje podparte są solidnymi obserwacjami w terenie i szczegółowym prze- słuchaniem podmiotów. - Zamierzasz z nimi rozmawiać? - Maeveen myślała raczej o przepędzeniu ghuli mieczem. To pozwoliłoby jej utrzymać bezpieczny dystans między sobą a nimi i ich upaćkanymi krwią twarzami. Jedyne niedogodności takiego planu widziała Maeveen w konieczności oczysz- czenia swej lśniącej klingi dla uchronienia jej przed ko- rozją oraz w tym, że ghule wpadną do tego samego grobu, co pogrzebany człowiek. - Hej, wy tam. Chciałbym zamienić z wami dwa sło- wa. - Vervamon pokazał się wygłodniałym ghulom. Spłoszyły się i zaczęły uciekać. Gdyby zobaczyły samą Maeveen, mogłoby być inaczej. Przywódczyni kompanii Vervamona jęknęła, kiedy ujrzała, że ghule skupiają na uczonym swoje okrągłe popielate oczy. Jego osobisty magnetyzm znów rządził dniem i nocą, pomyślała pod wpływem gorzkich wspomnień. - Muszę przywyknąć - mruknęła do siebie. Przesunęła się do stóp grobu i stanęła, starając się zapanować nad odrazą wobec tych godnych pogardy stworzeń, przed którymi Vervamon wystąpił w najlepsze ze swoim pie- kielnym esejem. Jej uwaga przeniosła się z uczonego i je- go mięsożernych bestii na peryferie cmentarza. Nie dalej jak ćwierć mili obozowali jej żołnierze. Gotowi przybiec z pomocą na najlżejszy dźwięk jej bojowego gwizdka. Maeveen zmarszczyła brwi, zastanawiając się czemu przychodzą jej do głowy takie myśli. Na cmentarzu byli z Vervamonem sam na sam z rynsztokowymi ghulami, choć rabuś grobów prawdopodobnie został z tyłu, sądząc MROCZNE DZIEDZICTWO 35 naiwnie, że uda mu się ich okraść w drodze powrotnej. Kobieta postukała krótkimi palcami w owiniętą drutem rękojeść miecza, chwyciła ją pewniej i ruszyła na zwiady. Coś było nie tak. Już pierwsze kroki w otaczający cmen- tarz gęsty las pozwoliły jej poznać przyczynę. Okazało się, że szpiegujący Vervamona byli nowicju- szami w swoim fachu. Stąpali po gałązkach, kruszyli zeschnięte liście, szorowali o chropowatą korę drzew i hałasowali tak, jak drużyna rekrutów na przeglądzie przed paradą. Maeveen wsunęła miecz do pochwy i wy- ciągnęła sztylet, uznając krótką broń za odpowiedniejszą do zabijania w otaczającym ją gąszczu. Położyła się na brzuchu i zaczęła czołgać. Choć raz ucieszyło ją, że nie dorównuje wzrostem Vervamonowi. Teraz mogła wczołgiwać się w miejsca, o których białowłosy uczony nawet nie mógłby pomarzyć. Wypełzła z gąszczu dokładnie za plecami dwóch męż- czyzn. Pociągnęła nosem, wyczuwając zapach świec wotywnych. Tożsamość śledzących Vervamona stała się dla niej jasna. Ruszyła przed siebie niczym powiew let- niej bryzy. Czubek jej sztyletu wystrzelił w stronę serca pierwszego z nowicjuszy, zatrzymując się w odległości wystarczającej do upuszczenia krwi i wydania okrzylcu zaskoczenia. - Jeśli zaczniecie czegoś próbować, obaj zginiecie - powiedziała Maeveen. Drugi z ubranych w togi męż- czyzn próbował uciekać. Maeveen 0'Donagh kopnęła go, trafiając w kostkę, podcinając i posyłając twarzą na ziemię. Nieco mocniej nacisnęła sztyletem na klatkę pier- siową nowicjusza. Wyprężył się i głośno przełknął ślinę. - Z naszej strony nie masz się czego obawiać, jeśli twoje serce jest czyste - wykrztusił nowicjusz. - A wy macie się z mojej strony czego obawiać, wy... - Maeveen powstrzymała się przed zbyt dokładnym opisy- waniem charakteru nowicjusza inkwizycji i jego niepraw- 36 Rober t E. Varde man dopodobnego pochodzenia. Jej czujne uszy wychwyciły odgłosy kolejnych nadchodzących przez las ludzi. - Jesteś dzieckiem zła - krzyknął leżący kleryk. Maeve- en uciszyła go kopniakiem, nie chcąc ostrzegać nadcho- dzącej grupki inkwizytorów. Nie miała zbyt wysokiego mniemania o ich umiejętnościach bojowych, choć ni- czym mrówki na lwie mogli przytłoczyć ją swoją liczbą. - On ma rację - powiedział nowicjusz, kiedy sztylet znów przybliżył się do jego serca. Maeveen wzięła to za znak, że zaczyna odzyskiwać odwagę i wkrótce chętnie zgiriie za swój kościół, jeśli będzie to oznaczać postawie- nie niewiernego przed świętą sprawiedliwością. Maeveen przyciągnęła go do siebie, chcąc użyć jako tar- czy. Szybki krok za siebie i poczuła za plecami twardy pień drzewa, zabezpieczenie się przed atakiem od tyłu. Z ciem- ności wynurzyło się trzech mężczyzn, zza nich kolejnych czterech, a potem jeszcze tuzin, okrążając ją całkowicie. - Zycie nowicjusza nic dla nas nie znaczy - dał się słyszeć donośny głos. Maeveen starała się ustalić, która z zakapturzonych postaci mówiła, ale bezskutecznie. - Jego śmierć jedynie wspomoże naszą sprawę. - Jeden mniej do torturowania niewinnych - wypaliła w odpowiedzi Maeveen. Oceniła szanse ucieczki, ale ocena nie wypadła pomyślnie. Zabicie kilku inkwizyto- rów mogło sprawić jej satysfakcję, ale mniejszą, niż możliwość późniejszej kłótni z nimi, tak za pomocą słów, jak i miecza. Maeveen uznała mądrość zachowania ży- cia i podjęcia walki innego dnia. - Co jest powodem tej niewiarygodnej niegrzeczności z waszej strony? - zagrzmiał Vervamon. Przedzierał się z hałasem przez krzaki, stając w końcu obok Maeveen. Złapał nowicjusza za kaptur i mocno go popchnął. Maeveen opuściła sztylet. - Musicie mieć piekielny tupet, żeby przerywać mi moje badania - ryknął Vervamon. MROCZNE DZIEDZICTWO 37 - Piekielne badania? - zapiał przewodzący inkwizyto- rom wikariusz. - Bez ogródek przyznajesz, że twoje roz- mowy z tymi bezbożnymi stworzeniami są odrażające w oczach Kościoła? - W głosie inkwizytora zabrzmiała nutka radości dowodu. Postąpił do przodu i odrzucił kaptur, po raz pierwszy się ujawniając, odsłaniając wi- szący na swojej szyi złoty symbol. Maeveen zastanowiła się nad rzutem i nie zdecydowa- ła się. Zabicie Inkwizytora Generalnego nie zmniejszało zagrożenia, jakie stanowili pozostali, których naliczyła trzynastu. Zatrzymanie sztyletu pozwalało jej mieć na- dzieję na zabicie więcej niż jednego; nigdy nie należało odrzucać doskonałej broni. - Przeinaczasz moje słowa - odparł Vervamon, cały czas tak samo złowieszczym głosem. - Wyłapywanie tych, którzy nie są w stanie znieść twych tortur, oto prawdziwie diabelskie zachowanie. Ilu zabiłeś w tym tygodniu, ty krwaworęki rzeźniku? Opisałem postępo- wanie inkwizycji na Terisiare i mogę wykazać, że mało kto byłby w stanie równać się z waszymi dokonaniami. - Cała wasza diabelska kompania wzięta została do niewoli - powiedział z dumą w głosie kleryk. - Ilu z nich nosi w swym sercu nasiona zła? Będziemy musieli zasta- nowić się nad tym, kiedy zaczną się ich przesłuchania. - Nigdy nie zdołałbyś wziąć moich żołnierzy tak cicho - powiedziała zapalczywie Maeveen. Opanowała się z trudem. Inkwizytor chciał ją sprowokować, zmusić do ujawnienia heretyckich poglądów, co usprawiedliwiło- by zastosowanie tortur. Nie pochwyciłby kompanii bez długiej i krwawej walki; Maeveen osobiście ich szkoliła. Jej dowodzący porucznik Quopomma nie poddałaby się nigdy, bez względu na okoliczności. Drugi z poruczni- ków, Iro, walczyłaby do ostatniego tchu, gdyby jakiś kleryk odważył się podejść do niej z wyciągniętym mie- czem. Cała rodzina Iro została zarżnięta przez inkwizy- 38 Rober t E. Varde man cję. Wysoka, koścista kobieta nienawidziła inkwizycji, nienawiścią przekraczającą nawet jej własną. - Święci wojownicy gotowi są umrzeć za swoją wiarę. Czy to samo można powiedzieć o twych bezbożnych najemnych zabójcach? - Oni nie są bezbożni ani do wynajęcia temu, kto więcej zapłaci - powiedziała Maeveen - chociaż są za- bójcami. - Obróciła sztylet w dłoni, szykując się na nad- chodzącą walkę. U inkwizytorów nie widziała żadnej broni, ale ich groźby upewniły ją, że są gotowi do star- cia. Miała zamiar drogo sprzedać swoją skórę. - Tego typu spór nie ma sensu - uciął Vervamon. - Kto dowodzi tym stadem szakali? Chcę rozmawiać bezpo- średnio z tym, kto was na nas nasłał. - Cisza - rozkazał inkwizytor. - Nie zmuszajcie nas do nie przemyślanych decyzji. Mamy styczność z rabusiami grobów i ghulami. Wiemy, kto okazał tej nocy prawdzi- wą pobożność. - Zamierzali nas zamordować - powiedziała do Verva- mona Maeveen. - Przysunęła się bliżej, aby lepiej móc bronić bezbronnego uczonego. Ona i jej kompania byli kimś więcej, niż zwykłymi tragarzami. Zostali zakontrak- towani jako ochrona Vervamona na czas jego podróży. - Będziecie poddani przesłuchaniu, które pozwoli w pełni ustalić rozmiary waszych grzechów. Potem pod- dani zostaniecie egzekucji - powiedział Inkwizytor Ge- neralny z nutką zadowolenia w głosie. Koło zaczęło zacieśniać się dookoła nich. Maeveen przerzuciła sztylet do lewej ręki i dobyła miecza. Po raz pierwszy dostrzegła blask broni kleryków, kiedy światło rożkowatego księżyca przeniknęło przez liściaste sklepie- nie i odbiło się od obnażonych kling. - Stójcie! - Echo komendy poniosło się po lesie. Wszy- scy - Maeveen, Vervamon, inkwizytorzy - odwrócili się, chcąc zobaczyć, kto ją wypowiedział. Rosdaiai 4 ISAK GLEN'DARD LUBIŁ, KIEDY JEGO PRACA przypominała chodzenie po ruchomych piaskach. Jeden fałszywy krok i mógł zniknąć bez śladu. Nawet postępu- jąc prawidłowo ryzykował, że zostanie splugawiony przez otaczające go zewsząd błoto. Kiedy się nad tym zastanawiał, na jego sympatycznej twarzy pojawił się uśmiech, nadając jej jasny i przyjacielski wyraz. Zaczął nawet nucić wesoło sprośną piosenkę, maszerując głqw- ną ulicą Iwset, wiodącą później obmurowanymi bocz- nymi drogami miasta-państwa do Boru Eln, nawiedzo- nego przez śmierdzące elfy. Miał do czynienia z postaciami o najgorszej reputacji i podejmował wyzwanie. - Wierzchołek poranka tobie, dobry panie - powie- dział Isak do gapiącego się nań mężczyzny, dotykając ronda zmiętego szarego kapelusza. Od tego ruchu opa- dło zatknięte za opasującą kapelusz wstążkę, śnieżnobia- łe pióro anioła Serra. W zamian za swe serdeczne po- zdrowienie Isak został zmierzony kwaśnym spojrzeniem, ale nie zmartwiło go to. Wobec żyjących w Iwset pod kciukiem lorda Peemela żywił tylko pogardę, wobec 40 Robert E. Vardeman bogactwa płynącego przez port do kufrów lorda jedynie podziw. Część z tych skarbów znajdzie się wkrótce w kie- szeni Isaka za to, co tak dobrze zrobił. Był podwójnym agentem, pośrednikiem, dyplomatą bez teki, sowicie opłacanym za swoje usługi. Isak owinął się swym wspaniałym płaszczem i zapiął go sobie na ramionach, chcąc ukryć niesiony arsenał. W ciągu mija- jących lat możliwość sięgnięcia w dowolne miejsce i zna- lezienie tam sztyletu ratowało mu życie więcej niż raz. Nie opłacało się ufać tym, którzy mu płacili, podobnie jak nie warto było żywić sympatii wobec tych, z którymi prowadził swoje zagmatwane negocjacje. - Ty, z piórem - dało się słyszeć zgrzytliwe wyzwanie. - Czego tu szukasz? Isak odwrócił się i ujrzał ubranego w czerwone szaty inkwizytora. Odpowiadał przed władzą; nie musiał rozmawiać z tym pomniejszym funkcjonariuszem. - Szukam Inkwizytora Magnusa i obawiam się, że je- stem spóźniony. Opat tak się irytuje, kiedy nie stawiam się na czas, sam rozumiesz. A teraz, czego ty oczekujesz ode mnie? Isak dostrzegł napięcie na twarzy młodego kleryka. Z trudem powstrzymywał śmiech. Taki strach! Ułamek sekundy zabrało mu znalezienie czułego punktu tego człowieka. Kiedy mówił z opatem Offero, było tak samo. Jak zawsze. - No cóż, nic, dobry panie. Błogosławieństwo dla ciebie - powiedział kleryk, kłaniając się Isakowi tak, jak- by był samym Inkwizytorem Generalnym. Isak patrzył, jak młody człowiek człapie przed siebie, a kiedy ów zniknął za rogiem, sam puścił się biegiem. Strach dodawał mu sił. Isak spochmurniał, zdając sobie sprawę, w jak niebezpieczną grał grę. Arogancja mogła doprowadzić go do śmierci, bez względu na to, jak dobrze był ustawiony i w jak potężnych kręgach. W jakiś MROCZNE DZIEDZICTWO 41 sposób przygnębiony, szedł Isak niespiesznym krokiem, aż dotarł do katedry przy końcu ulicy Sześciu Świętych Cnót. Minąwszy masywne odrzwia skierował się ku wschodniej stronie, gdzie mieli swoje biura Offero i inni inkwizytorzy. Szedł nie strzeżonymi korytarzami dokładnie w stronę biura Offera. Zapukał dwa razy, potem jeszcze raz i wszedł. Opat Offero siedział na dobrze wymoszczo- nym krześle, obserwując przez okno nie kończący się, hipnotyczny ruch Morza Ilesmare. Isak zastanowił się, jakie myśli kłębiły się w umyśle kleryka. - Przynoszę informacje, których potrzebowałeś - rzekł Isak, kładąc na stole inkwizytora plik papierów. Offero kiwnął głową, nie odrywając oczu od białogrzywych fal. - Czy znajdą się dla mnie jeszcze jakieś zadania? - Zostałeś za tę zdradę sowicie wynagrodzony. Co mówią papiery? Te, które przyniosłeś. - Do kurierskiej etykiety należy... - Co one mówią? - Opat odwrócił się i skupił wzrok na Isaku. Podwójny agent rzadko widywał taką pustkę na twarzach ludzi rozporządzających władzą taką, jak ten człowiek. - Nie jesteś głupcem. Ja nie zatrudniam głupców. Wiesz, co zawierają te dokumenty. Isak nie uznał kłamstwa za celowe. Odchrząknął, sta- rając się ubrać informacje w jak najoględniejsze słowa. - Lord Peemel życzy sobie, by inkwizycja zniszczyła jego wrogów w Iwset i poza nim. Zamierza sam wyko- rzystać świętych wojowników, kiedy lud zacznie lękać się ciebie z powodu twego oddania sprawie tropienia heretyków. - Pozwoli mi na prześladowanie heretyków, a potem wykorzysta to przeciw Kościołowi - powiedział zmę- czonym głosem opat Offero. - Tak jak myślałem. Ma mnie na rogach ostrzejszych od rogów minotaura. Uczyń ruch dla rozbicia heretyków, a staniesz się obiektem nie- 42 Robert E. Vardeman nawiści ludu. Odmówisz, a Kościół ucierpi, zła magia zaś spośród niepokornych zburzy podstawy naszego świata. Nie możemy pozwolić, by powtórzyły się znisz- czenia Wojny Braci. Co sugerujesz, Isak? Pytanie zaskoczyło go. Starał się zachować naturalną minę - i aktualny kształt ciała. Bycie zmieniokształtem miało swoje dobre i- co czuł wyraźnie stojąc twarzą w twarz z tym gotowym zetrzeć najmniejszy nawet ślad magii człowiekiem - złe strony. Isak pokrył zmieszanie, zrzucając na podłogę plik papierów. Klęcząc i kryjąc twarz przed wzrokiem Offera zdołał zapanować nad emocjami. Położył pakiet z powrotem na stole. - Za praktyczne uważam zawsze rozwiązanie najpil- niejszych problemów na początku - zaczął ostrożnie. - Praktycyzm - Offero wypowiedział to słowo jak klą- twę. - Może masz rację. Naszym świętym obowiązkiem jest wzmocnić wolę Kościoła i powstrzymać użycie ma- gii, przede wszystkim dla pożytku mas. Należy uniknąć zła doświadczanego przez ludzi na skutek niewłaściwego wykorzystania magii, nawet jeśli oznaczać to będzie wzrost ich nienawiści. - Wziął głęboki oddech i odwrócił się do okna, znów przyglądając się wiecznym morskim falom. - Nawet jeśli oznaczać to będzie, że Peemel skieruje przeciw Kościołowi tych, których chronię. Isak prawie się odezwał, chcąc powiedzieć klerykowi o potrzebie umieszczenia szpiegów w szeregach Peemela. Bardziej niż duszą Iwset, należało martwić się wojennymi planami lorda i potrzeba tu było czegoś więcej, niż religij- nego poświęcenia. Nie uczynił tego jednak. To do niego nie należało. Podwójny agent nigdy nie zmieniał stron. Odwrócił się i wyszedł bez słowa. Przestrzegł opata Offero przed niebezpieczeństwem, zgodnie z instrukcją dostarczając mu pisemny dowód. Teraz czekało go inne zadanie. Isak dotknął ukrytej w ubraniu kartki z poleceniami, po czym poklepał się MROCZNE DZIEDZICTWO 43 po innej kieszeni upewnia jąc się, że ciągle jest tam mapa z drogą do Boru Eln i elfów. Powinie n szybko znaleźć się na tej drodze albo Digody będzie zirytow any. Isak na- uczył się nie irytowa ć dzikook iego doradcy. Tylko kilku poniosł o konsek wencje takiego głupstw a i żyło. > Roid:lal 5 PAŁKA YUNNIEGO ZAWIROWAŁA W POWIE- trzu i opadła na zbrojne ramię elfa. Elf i wojownik skrzy- wił się z bólu i chwycił za porażony biceps. Jęknął i nie- zgrabnie sięgnął ku rękojeści zawieszonego na lewym ' biodrze sztyletu. Nie zdążył go dobyć. Po drugiej stronie ścieżki, na której elf montował swą skomplikowaną, śmiertelną pułapkę, Mytaru opuścił swą kudłatą głowę, ryknął i zaszarżował. Szczyt jego prawego rogu wbił się w brzuch elfa i wyniósł go wysoko w powietrze. Myta- ru potrząsnął głową i rzucił mieszkańca lasu na odległy o kilkanaście stóp kolczasty krzak. - Wykończ go, Yunnie. Nie pozwól uciec maruderowi. - Minotaur walczył o odzyskanie równowagi, próbując wyplątać się z zarzuconej przez elfa sieci. Yunnie nie miał serca zabijać ciężko rannego elfa, na- wet jeśli był on zwiadowcą większej, zamierzającej naje- chać Urhaalan partii wojennej. Zbyt wielu minotaurów wpadło w elfie sieci na przestrzeni ostatnich kilku mie- sięcy, niektórzy połamali nogi, dwaj inni udusili się za- plątani w te wymyślne pułapki. Śmierć pierwszego z mi- notaurów przekreśliła szanse jakichkolwiek negocjacji. MROCZNE DZIEDZICTWO 45 Podnosząc swą sękatą bojową pałkę Yunnie zdecydo- wał się postąpić tak, jak chciał jego przyjaciel i nowy brat krwi. Mimo całego wywołanego dobijaniem ranne- go elfa niesmaku Yunnie miał inne powody, by to zrobić. Był w klanie Mytaru coraz bardziej akceptowany, naj- pierw żył wśród nich, potem zaczęto go zapraszać do domów, w końcu podzielił rodzinne obowiązki jak każ- dy młodszy członek rodziny. Po wspólnym pobycie w Miejscu Potęgi Mytaru zaakceptował go jako brata swej krwi i obiecał, że zarekomenduje rodowej starszy- znie przyjęcie Yunniego do klanu Utyeehn, najdumniej- szego z dumnych klanów minotaurów Urhaalan. Tylko tak mógł wynagrodzić Mytaru to wszystko. Był to wi- nien bratu swej krwi. Yunnie popatrzył z góry na leżącego elfa, który próbo- wał zatamować wypływającą mu z brzucha krew. Na szczupłej twarzy elfa malowała się jedynie nienawiść. Jęknął, próbując kopnąć Yunniego. - Dlaczego to robicie? - zapytał Yunnie, z łatwością uchylając się przed niezdarnym ruchem. - Nie życzymy wam źle. - Zdrajca własnego rodzaju - plunął elf. - Co ty wiesz? Minotaury cię okłamują, a ty im na to pozwalasz. Na- jeżdżają nasz las i zabijają bez litości. Czy ty wiesz, jak to jest spłonąć żywcem? Musimy prowadzić ich wojnę albo zginiemy. Oczywiście, że źle nam życzycie. Wszystkim nam życzycie śmierci! - Oni nie są zainteresowani waszym lasem. Drzewa uważają za nudne, poza tym nie ma tam wystarczająco dużo ziemi rolnej i pastwisk. Żaden minotaur Urhaalan nie opuściłby swojej doliny, żeby najechać wasze domy - powiedział Yunnie całkiem przekonany o prawdziwo- ści własnych słów. Zbliżała się podwójna pełnia, naj- świętszy czas minotaurów, Święto Tiyinta. W świetle obu księżyców nowi członkowie przyjmowani byli do stada 46 Rober t E. Yarde man jako dorośli, składano małżeńskie propozycje i... roz- strzygano wyzwania honorowe. W jasnym świetle małego Iontiera i zakrytego chmu- rami Fessy klan Utyeehn mógł wypowiedzieć elfom wojnę, ale doliny nie opuściłaby żadna łupieżcza grupa. Stałoby to się w tydzień później, kiedy święty blask księ- życów słabnie, a Czas Rozwiązania zmusza do działań wynikających z zawartych umów. - Nie kłamię. W ciągu ostatnich dwóch tygodni żaden minotaur nie pojawił się w waszym lesie. Przygotowu- jemy się do świąt. Elf zakasłał i jeszcze raz spróbował napluć na Yunniego. -Ty też kłamiesz, tak jak twoi panowie! Kto zabił mi żonę i dwóch synów? Kto zabił mi brata i siostrę? W zeszłym tygodniu zginęli wszyscy z rąk i rogów minotaurów! - Widziałeś to na własne oczy? - Yunnie był zaskoczo- ny. Nie mógł podważyć powagi i prawdziwości gniewu elfa. Wkrótce umrze od rany i nie miał potrzeby kłamać. Spędzony z elfami czas utwierdził go co do ich elemen- tarnej uczciwości, tak jak i twardogłowości. W tym dru- gim zupełnie nie różniły się od minotaurów. - Byłem w drużynie myśliwskiej, kiedy minotaury za- atakowały. W lesie jest coraz mniej pożywienia. Nawet Zelazokorzenie zaczynają się niepokoić i wędrować w poszukiwaniu lepszych borów. Ale Bór Eln należy do mnie! I do mojej rodziny. I mojego ludu. Mógłbym zgi- nąć wraz z nimi, zabijając ciebie i twoich śmierdzących byczogłowych sojuszników! Elf spróbował usiąść, po raz kolejny sięgając po szty- let. Opadł z powrotem na plecy, zbyt słaby, aby dalej walczyć. Jego oczy błysnęły groźnie na Yunniego, potem światło zaczęło w nich powoli gasnąć. Yunnie wyciągnął rękę i opuścił elfowi powieki, czując się dziwnie w obliczu pustych, martwych oczu. Wziął to za znak, za omen brutalnej i bezowocnej przyszłości, jeśli MROCZNE DZIEDZICTWO 47 nie zacznie działać w kierunku przywrócenia pokoju między elfami i minotaurami. - Nie żyje? To dobrze - powiedział Mytaru z satysfak- cją w głosie. Z miejsca, w którym elfia sieć wpiła mu się w nogę pokuśtykał na polanę. - Wkrótce możemy spo- dziewać się pozostałych. Ogłoszę alarm. - Mytaru od- rzucił głowę i wydał z siebie ryk, od którego zadrżała ziemia. Yunnie czuł, jak wibracja przechodzi z gruntu na jego nogi, a stamtąd na piersi w miarę, jak za pomocą swej pozbawionej słów pieśni Mytaru oznajmiał wszyst- kim minotaurom to, co znaleźli. Yunnie popatrzył na martwego elfa i ruszył za Myta- ru, czekając aż skończy on swój zgubny komunikat. Mytaru wyciągnął ostatnią nutę, po czym wziął głęboki oddech, wydymając klatkę piersiową do momentu, w któ- rym Yunnie zaczął spodziewać się jej pęknięcia. Minotaur wzruszył ramionami i odwrócił się do Yunniego. - Pozostali są już uprzedzeni - powiedział'Mytaru. - Powinniśmy ogłosić zawieszenie broni i zacząć roz- mowy z elfami. To jedno wielkie nieporozumienie. - Jak powiedziałeś? - Mytaru parsknął, wydymając nozdrza. - Cieszę się, że „nie porozumieliśmy" się z nim na śmierć, - Mytaru potarł zranioną nogę. - Sieć równie dobrze mogła zacisnąć się na mojej szyi, albo na twojej. Implikacja była oczywista. Jeśli minotaur o byczym karku zginąć mógł w elfiej pułapce, to życie Yunniego przesądzone zostałoby jednym trzaśnięciem. Nie obraził się za to zasugerowanie mu własnej słabości. - Powiedział, że przyszedł tu mścić się za zamordowa- nie całej jego rodziny. - Yunnie obserwował reakcję Mytaru. - Cały klan elfa został wymordowany, kiedy on sam znajdował się na polowaniu - powiedział to samo słowami, które łatwiej mogły do Mytaru dotrzeć. - Miał pecha, kiedy mordowali mu klan - powiedział poważnie Mytaru - żałuję, że mnie tam nie było. 48 Rober t E. Vardc man - Powiedział, że dokonały tego minotaury - przed tygodniem. - Kiedy nikt nie opuszcza doliny podczas przygoto- wań do święta Tiyinta? Jakim kłamcą był ten elf. Ale oni wszyscy tacy są. Mówią, że chcemy im ukraść las. A co minotaurom po Eln czy czymś takim? Potrzeba nam naszych gór, naszych dolin, naszych pól i pastwisk. Czymże jesteśmy bez naszego Miejsca Mocy? Nie masz elfa, który by mówił nie kłamiąc. - Wiem, że elfiej wioski nie najechał nikt z klanu Uty- eehn - powiedział Yunnie. - Co z pozostałymi klanami? Może jeden z nich postanowił rozpocząć wojnę prze- ciwko elfom. Żaden Urhaalan nie opuści teraz doliny, niezależnie od klanu. Wiele musisz się jeszcze nauczyć, Mały Byczku - powiedział Mytaru, używając klanowego imienia Yunniego dla uwypuklenia zabarwionej uczuciem repry- mendy. - Powiedz mi teraz, Mytaru, dlaczego żaden z wojow- ników Urhaalan nie mógł napaść na elfią wspólnotę? Jeden minotaur wart jest bądź co bądź więcej, niż tuzin elfich wojowników. - Yunnie nie próbował maskować szorstkiego tonu. Mytaru zdawał się nie dostrzegać sar- kazmu. - Jesteś już prawie członkiem klanu Utyeehn - powie- dział Mytaru, z namaszczeniem dobierając słowa. - Wszystkie dorosłe samce oczyszczają się przed świętem Tiyinta. To wymaga nieprzerwanych ceremonii, staran- nie dobranego pożywienia i nocnych czuwań. Ponieważ naszym duszom nie zostałoby odpuszczone, gdybyśmy opuścili dolinę podczas tego oczyszczenia, ryzykowanie byłoby głupotą. - Wolno pokręcił głową. Yunnie do- strzegł na jednym z jego rogów zaschniętą elfią krew. Zostanie tam nawet po zakończeniu zbliżających się ry- tuałów. - Nikt z klanu Utyeehn nie będzie najeżdżał el- MROCZNE DZIEDZICTWO 49 fiego boru, skoro wojnę wypowiemy podczas święta Tiyinta. Jakoś wytrzymamy do Czasu Rozwiązania. Ruch przyciągnął wzrok Yunniego, który odwrócił się od elfiego ciała. Kilka krótkich minut wystarczyło, by łuk i strzały zniknęły. Szybkie poszukiwanie śladów nie dało żadnych rezultatów. - Gobliny - mruknął, zdając sobie sprawę jak szybko były one wstanie obrabować ciało poległego w boju. Mógłby to być Lud Szperaczy, ale ci w swoich żniwach nie byli tak wybredni. Yunnie chciał zawołać Mytaru, ale okrzyk uwiązł mu w gardle, kiedy z lasu na całej długości ścieżki, którą elf wybrał dla zamontowania swojej pułapki, zaczęły wychodzić minotaury. Kroczyły zdecydowane, z bronią w dłoniach lub przewieszoną przez plecy. Widząc martwego elfa pozdrawiały w mil- czeniu Yunniego i szły dalej, po kilku minutach znikając w poszukiwaniu reszty elfiej partii wojennej. Yunnie powinien być dumny ze swego zwycięstwa, usatysfakcjonowany całodniową wyprawą i podnieco- ny zbliżającym się rozpoczęciem święta Tiyinta. Zamiast tego czuł w sobie dokuczliwą pustkę. Przeczucie wojny nigdy nie było przyjemne. Rosdsial 6 - KTÓŻ NAKAZAŁ PRAWYM SŁUGOM INKWIZY- cji zaprzestać wykonywania zaprzysiężonych obowiąz- ków? - ubrany w szkarłatne szaty inkwizytor generalny zawirował, rąbek jego szaty otarł się miękko o ziemię, kiedy rzucił mieczem w stronę kobiety, która mówiła te słowa. Maeveen 0'Donagh nachmurzyła się i bliżej przysunęła do Vervamona, chcąc zapewnić mu lepszą ochronę. On nie wyczuwał niebezpiecznych sytuacji, nigdy nie dostrze- gał zagrożenia, we wszystkim upatrując okazji do pogłę- bienia wiedzy w swych ezoterycznych przedmiotach. Maeveen wyczuła, że nowo przybyła w jakiś sposób po- prawia ich położenie. Wysoka, dostojna, czarnowłosa kobieta wystrojona była w purpurowe, aksamitne, boga- te szaty, na każdym z jej szczupłych palców błyszczały osadzone w złocie i srebrze klejnoty. Wykonanie i orna- ment zapinki, spinającej na łabędziej szyi kobiety jej pod- bity futrem płaszcz, pamiętały dni starożytności. Wszyst- ko w tej kobiecie mówiło o bogactwie i władzy - i ła- twym akceptowaniu tego stanu rzeczy przez innych, na- tychmiast spełniających wszystkie jej zachcianki. MROCZNE DZIEDZICTWO 51 Maeveen nie omieszkała zauważyć, iż pod królew- skim zbytkiem znajdował się strój odpowiedni do su- rowszych warunków. Nawet na nich złote medale i pną- ce się po jednym z ramion wielokolorowe wstążki wska- zywały na upodobanie kobiety do ozdób. - Opuść swą świętą broń, lordzie inkwizytorze - po- wiedziała władczo kobieta, posuwając się do przodu niby ktoś sunący w powietrzu, nie zaś kroczący po po- szyciu lasu. - W tym nocnym powietrzu mogłaby... za- rdzewieć. - Gest niemal przypominający odprawienie usunął kleryka z drogi, twarz jego pokrywając purpurą wściekłości. Maeveen nie dała się zwieść tej wyniosłości, rozpoznając stary sposób mający na celu zdobycie kon- troli poprzez zwracanie na siebie uwagi. - Nie jestem lordem - powiedział cierpko inkwizytor. - Jestem tylko sługą, jak my wszyscy. - Ostre jak stal słowa miały pohamować nieco intruza. Bezskutecznie. - Przy najbliższej herbacie będę musiała wyjaśnić z opa- tem Offero twój do mnie stosunek - powiedziała i po- ciągnęła nosem, jakby upomnienie nie sprawiało jej przy- jemności. - Jesteś - kim? Dowódcą kompanii świętych wojowników? - Mówisz z opatem? - Oczywiście. Cały czas. Podobnie jak z Lordem Pe- emelem. Przysłał mnie, żebym przyprowadziła tych dzielnych badaczy. - Uśmiechnęła się promieniście i roz- kładając ręce ruszyła przed siebie. Uśmiech na jej war- gach nie zdołał dotrzeć do oczu koloru indyga - pomy- ślała Maeveen. Maeveen opuściła miecz, chcąc powstrzy- mać kobietę, ale jej pryncypał ominął ostrze i przyjął dłoń kobiety, całując ją szarmancko. - Jak miło wiedzieć, że dobre maniery nie zginęły, nawet w tej dziczy z dala od serca Iwset. - Ktoś tak cudowny wymusza maniery nawet wśród barbarzyńców - powiedział Vervamon, posyłając inkizy- 52 Rober t E. Varde man torowi generalnemu wymowne spojrzenie. Kleryk sap- nął gniewnie i zaczął machać mieczem w górę i w dół, marząc chyba, by głowa uczonego znalazła się w zasięgu jego ostrej klingi. - Jestem Vervamon, skromny podróżnik i badacz kul- tur, zwyczajów i ciekawostek naszego wspaniałego kon- tynentu, Terisiare. - Skromnym podróżnikiem? - zaśmiała się kobieta. Maeveen zacisnęła zęby, choć śmiech zamierzony był jako naturalny. -Jesteś kimś o wiele większym. Jesteś sławny, sir Vervamonie. - Jeśli tylko wolno mi będzie zostać twym uniżonym sługą, moja sława z pewnością zostanie uwieczniona. - Vervamon skłonił się głęboko, nie wypuszczając z rąk upierścienionej dłoni kobiety. - Jestem Ihesia - powiedziała tonem przysługującym co najmniej królowej Terisiare. - Mówisz, że przysłał cię lord Peemel? - przerwała Maeveen. Teraz martwiło ją coś więcej, niż ta kobieta i stado ujadających wilków inkwizycji. Jej żołnierze po- winni byli usłyszeć całą scenę i przyjść jej z pomocą. Nie obozowali bądź co bądź na drugim końcu kontynentu. Obetnie uszy temu, który zasnął na warcie. - Mogłabyś tak powiedzieć - odparła z uśmiechem Ihesia. Maeveen poczuła, jak przechodzą ją ciarki. - I znów, mogłabyś również powiedzieć, że kierując się w tę stronę po prostu wyświadczyłam mu przysługę. Któż może odmówić władcy tak małej przysługi? - Znów zwróciła się z wdziękiem do Vervamona. Srebr- nowłosy podróżnik roztapiał się w jej promieniach, choć Maeveen wiedziała, iż były one nieszczere i zimne jak światło Iontiera. Popatrzyła na niebo poprzez korony drzew. Iontiero świecił odbitym światłem, na wschodzie zaś wstał już pełny w trzech czwartych większy księżyc. Ta zapowiedź MROCZNE DZIEDZICTWO 53 dwóch pełnych księżyców nie byłaby dla Maeveen do- brym znakiem, gdyby wierzyła w takie rzeczy. Na szczę- ście nie wierzyła. - A co, jeśli uznamy nasze badania za zbyt ważne, by przerwać je z powodu czyjegoś kaprysu? - wypaliła Maeveen. - To byłoby najbardziej niefortunne rozwiązanie, zwa- żywszy, że reszta twojej kompanii zaczęła już podróż do Iwset. - Co? Moi żołnierze mieliby opuścić stanowiska? - Ma- eveen otworzyła ze zdziwienia usta. Jej żołnierze nie mogli porzucić stanowisk tylko dlatego, że kazała im to zrobić jakaś dworska ladacznica. Maeveen walczyła ramię w ra- mię z większą częścią kompanii i za jej członków gotowa była ręczyć głową. Jeśli komuś z nich nie uratowała życia, sama zawdzięczała mu swoje. Nie brakło im odwagi i nie zostawiliby jej i Vervamona dla ratowania własnej skóry. Z drugiej strony odczuwała dziwną satysfakcję, że jej żoł- nierze wpadli w ręce tej fladry, a nie żołnierzy inkwizycji. Ihesia najwyraźniej potrafiła dowodzić czymś więcej, niż sztucznym potrząśnięciem głowy, wystudiowanym zmru- żeniem oczu i podaną do przodu piersią. , - Co takiego? - wtrącił się inkwizytor, rozzłoszczony tak samo, jak Maeveen. - Cóż, nic takiego poza tym, że partia sir Vervamona uprzejmie przyjęła zaproszenie mojego lorda i postano- wiła dołączyć do niego w królewskim pałacu w Iwset. Jestem pewna, że znajdzie pan miasto wielce osobli- wym. Nie różni się może od innych bajecznych miejsc, które pan odwiedził, ale z pewnością jest... zabawne. - Podała ramię Vervamonowi, który je przyjął. - Po prostu musi pan zaszczycić mnie opowieściami o swych podró- żach i odwadze. - Nigdy w to pani nie uwierzy, ale należę do grona tych nielicznych, którzy widzieli Kolumny Świtu - rzekł 54 Robert E. Vardeman Vervamon zupełnie tak, jakby zaczynał akademicki wy- kład. Dostrzegł w Ihesii wdzięcznego słuchacza. - Te mleczne cylindry maszerują po horyzoncie niczym po- słuszni żołnierze, choć tylko w pewnych okresach roku. Są bielsze od najbielszego marmuru i rozciągają się od powierzchni morza Ilesmare po sam szczyt niebios. Vervamon ciągnął gawędę, opisując cud, który według Maeveen był po prostu wymyślnym mirażem. Wtedy, dwa lata temu, była z Vervamonem i widziała je, ale nigdy nie zdołałaby opisać tego w tak poetycki sposób. Słupy zasilane były oparami znajdujących się pod wodą w odległości mili może od brzegu fumaroli. I choć upo- rządkowany sposób wznoszenia się pary można było uznać za malowniczy, jej utkwił w pamięci przede wszystkim przyprawiający o mdłości zapach. Odwróciła się do inkwizytora generalnego. - Ilu żołnierzy ci towarzyszy? - Obserwowała go, wy- patrując najmniejszej próby oszustwa. Był zbyt zbity z tropu niepowodzeniem swego ataku i próby obrony własnej wiary, aby próbować kłamstwa. - Ci - odparł wskazując na wyłaniającą się z lasu w uporządkowanym szyku dwudziestkę ludzi. - Nikt więcej. - Ja mam trzy dwudziestki wojowników i sztandaro- wych - powiedziała Maeveen. - Łatwo by się nie pod- dali. - Trzy dwudziestki? - Brwi inkwizytora uniosły się pytająco. Szybko ukrył zdziwienie. - Wnosisz barbarzyń- stwo w naszą oświeconą ziemię. Wielu w twych szere- gach należy przepytać, co jak wierzę ujawni prawdziwą głębię ich herezji. Maeveen plunęła inkwizytorowi pod nogi i ruszyła za Ihesią i jej nową zdobyczą. Maeveen wolała, żeby Verva- mon myślał głową, a nie innymi częściami swego ciała. Tak byłoby dla nich znacznie bezpieczniej. Rosdilai 7 ŻOŁĄDEK YUNNIEGO BURCZAŁ Z BRAKU PO- żywienia. Yunnie ścisnął w garści kilka nędznych źdźbeł trawy, które dano mu jako pożywienie, i wyrzucił je. Od sześciu dni nie jadł, za sen mając krótkie drzemki, gorsze niż brak snu w ogóle. Posunął się jednak daleko w górę stromych ścian doliny i obszarów w otaczających do- menę Urhaalan. Wiedział, że zaszedł najdalej spośród wszystkich poddanych ceremonii inicjacji. Brak siły nadrabiał Yunnie zręcznością i umiejętnością wspinania się na strome skały. Dla podążających za nim minotaurów stawało się to coraz trudniejsze. Dla nich był to prawdziwy rytuał przejścia. Dla niego zwyczajna wędrówka bez pożywienia. Poklepał się po burczącym brzuchu, chcąc ukoić nagły ból. Siedząc nad szczelinami z parującą lawą, na krawędzi pokonanego właśnie zbocza, Yunnie podziwiał raj, który będzie jego stałym domem po tym, jak zostanie włączo- ny do klanu Utyeehn. Wtedy Mytaru stanie się jego prawdziwym bratem, on zaś prawdziwym bratem jego. Yunnie pozwolił tej myśli płynąć, naprężać się i wirować pod wpływem głodu. Odpowiadała mu perspektywa 56 Rober t E. Varde man posiadania rodziny. Swoich rodziców nie pamiętał. Umarli, gdy był bardzo młody. Yunnie zmarszczył brwi, zalewany mglistymi wspo- mnieniami. Wspomnieniami elfów - albo jednej elfki. Nie mógł tego jakoś wyraźnie uchwycić, dokładnie roz- poznać. Był mały, był taki mały, ale chroniła go elfka. A może to tylko brak pożywienia wywołujący takie wizje? Wizje były nieodłączną częścią rytuału. Musiał słu- chać, co działo się w jego wnętrzu i wykorzystać to, żeby wskazać klanowi nowe zadania. Klan mógł rozwijać się tylko dzięki młodym bykom, tak przynajmniej mówili starcy. Bawiło to Yunniego. Minotaury dusiły się w skost- niałej tradycji. Nie miał pojęcia, jak jakiś nowy członek stada mógł zmienić całe wieki rytuałów i tradycji. Sam- ce zbierały się na swych duchowych debatach, samice odbywały własne, praktyczniejsze nieco rytuały, przygo- towujące do narodzin i życia. Zastanowiło to Yunniego na chwilę. Małżeństwa koja- rzone były przez samice według jakichś tajemniczych reguł i nigdy nie słyszał, by zastanawiano się nad celowością tego rozwiązania. Czy zostanie uznany za odpowiednie- go kandydata, czy jak większość młodych byków z jakichś powodów nigdy nie będzie wybrany? Pomyślał o Meho- nvo, wujku Mytaru, byku mądrym, lecz do małżeństwa nigdy nie wybranym ze względu na to, że brakowało mu jednego rogu i silnej, gotowej bronić jego sprawy samicy. Może gdyby Mehonvo stracił róg w bitwie, byłoby ina- czej, ale rogu brakowało mu od urodzenia. Żadna nie chciała poślubić jednorogiego minotaura. Yunnie potarł boki bolącej głowy. Wiedział, że nie musi myśleć o wżenieniu się w inny klan. Sam w ogóle nie miał rogów, tego najcenniejszego z minotaurzych atry- butów. Zamknął oczy i bujał się przez chwilę, czując łomoczący w skroniach puls. MROCZNE DZIEDZICTWO 57 Potężne języki ognia wystrzeliły w niebo, wyrywając spoconego Yunniego z zamyślenia. Patrzył rozszerzony- mi ze zdziwienia oczami na znajdującego się daleko w dole stwora, kręcącego się w kółko i przy każdym ruchu wyrzucającego z siebie krople ognia. Z miejsca, w którym stał, Yunnie dostrzegł, że stwór otworzył pasz- czę i zwróciwszy głowę w jego stronę ukazał mu ogniste dno piekła. Skupiły się na nim oczy jak rozżarzone węgle. Wysunął się gruby paluch i strzeliły płomienie. Yunnie poderwał ramiona, chcąc ochronić twarz przed powiewem gorą- cego wiatru. Rzucił się i niemal upadł. Odzyskując rów- nowagę, odskoczył od krawędzi zbocza i spróbował odnaleźć wzrokiem płonącego stwora. Zniknął - tak jakby nigdy go tam nie było. Może to brak pożywienia wywoływał u Yunniego zawroty głowy i halucynacje. - Tego tam nie było. To tylko wizja - mówił Yunnie, choć w środku wiedział, że jest inaczej. Podobnego stwo- ra widział już wcześniej, kiedy z Mytaru był w Miejscu Mocy klanu Utyeehn. A może to był ten sam? Albo tyl- ko go sobie wyobraził? Trzymając się za głowę, wsłuchany w swój wyjący z głodu żołądek, nie wiedział już, co jest prawdą, a co tylko produktem jego wygłodniałego umysłu. Wstając zatoczył się. Przed zachodem słońca musiał dotrzeć do jaskiń klanu na finalną część ceremonii. Dziś w nocy oba wznoszące się księżyce miały znaleźć się w pełni. Yunnie i trzy młode minotaury stali u wejścia do jaski- ni. Ze skalnych otchłani dochodziło ponure zawodze- nie, przyprawiające o gęsią skórkę od karku aż po przed- ramiona. Yunnie wiedział, że należało to do rytuału, i że najgorszą jego część ma już za sobą. Wykazał się wytrzy- 58 Rober t E. Yarde man małością okrążając dolinę i przynosząc siedem poświę- conych kwiatów. Ściskał je mocno, podobnie jak pozo- stali uczestnicy rytuału. Zaczynało ich pięciu. Jeden nie zdołał przybyć na czas w oznaczone miejsce. Yunnie zastanawiał się, co mogło tego jednego spotkać. Z zamyślenia wyrwał go nowy ryk czegoś, co wciąż znajdowało się w ciemności. - Tylko ci mężnego serca i lojalni wobec klanu Uty- eehn potrzebują się rozwijać. Wszystkim innym śmierć! - dał się słyszeć rezonujący głos. Yunnie znowu zadrżał, ale postąpił do przodu. Pozo- stałe minotaury ruszyły za nim - akurat na czas, by uniknąć spadającej z ciemnego nieba najeżonej kolcami drewnianej kłody. Każde wahanie przed wejściem kosz- towałoby ich życie. Yunniego napełnił strach. Wydawało mu się, że przy- bycie na czas, głód i polowanie na święte kwiaty ozna- czały koniec. Teraz bał się, że może nie przeżyć. Czyżby to wpływ ognistego potwora? Czyżby wizja ostrzegała go przed śmiercią i wiecznym potępieniem za myśl, iż w ogóle może należeć do minotaurów Urhaalan? Zaczęło go męczyć wspomnienie rady, jaką dał mu przed miesiącem Mehonvo. - Panika zabija, tyle że nie tak wolno, jak brak zdecydowania. - Yunnie uświadomił sobie, że na tym etapie jakakolwiek małoduszność ozna- cza jego śmierć. Tylko jak uciszyć wzrastającą w jego wnętrzu obawę? Ukradkowe zerknięcia na towarzyszy nie pomogły mu opanować narastającego przerażenia. - Jesteśmy minotaurami i nie opadniemy z sił - usły- szał mamrotanie jednego z nich, który utartą frazą sta- rał się odzyskać odwagę. - Stado trwa, nawet jeśli jed- nostki giną. - Wszyscy jesteśmy członkami klanu - powiedział ci- cho Yunnie. Te ciche słowa pomogły mu stłumić strach. - Nigdy w to nie wątpcie. MROCZNE DZIEDZICTWO 59 Pozostali popatrzyli na niego, jeszcze mocniej ściskając w dłoniach święte kwiaty i krocząc z większą determi- nacją. Yunnie dostosował się do nich, nawet nie zwal- niając, kiedy pierzaste, wilgotne rzeczy zaczęły trzepotać na jego twarzy, odbijane od szerokiej piersi, plączące się we włosy. Dotyki światła zamieniły się w palący ból, kiedy cięły go niewidzialne noże. Yunnie kroczył przed siebie, ani razu nie odwracając się do atakujących. Uświadomił sobie, że to kolejna część ceremonii: miał wykazać wiarę i nie opuścić towarzyszy. Nie zatrzymać się i nie podjąć samotnej walki. Miał prze- zwyciężyć swe ludzkie odruchy i zacząć myśleć jak mi- notaur. Wchodząc niespodziewanie do dużego pomieszczenia, Yunnie i minotaury zatrzymali się i podnieśli głowy. Przez dwa wielkie, przebite przez sklepienie jakąś potęż- ną siłą szyby widać było czyste nocne niebo. - Nadchodzi czas - odezwał się donośny głos. - Wejdź- cie do Komnaty Prawdy i czekajcie przeznaczenia w bło- gosławionym świetle księżyców. Yunnie dostrzegł na podłożu jaskini poorane bruzda- mi miejsce i wszedł w nie, dla ochrony przed ewentual- nym atakiem szeroko rozstawiając stopy. Spojrzawszy w górę zrozumiał, że pozostaje mu jedynie czekać. Ion- tiero wypełniał już jeden z szybów, kąpiąc go w swym jasnym, odbitym świetle. W drugim z wiodących na zewnątrz kominów dostrzegł dopełniającego się powoli Fessę. Zamarł na chwilę. W Shingol nauczono go, że wyma- wianie imienia większego księżyca jest bluźnierstwem. Minotaury nie miały żadnych zahamowań w mówie- niu o nim i jego mocach. Yunnie zwalczał stare nawyki. Imię „Fessa" pojawiło się na jego wargach, kiedy księżyc całkiem wypełnił otwór. Jego jasność przyciemniona była przez ciemności nocnego nieba. 60 Rober t E. Varde man Yunniego oświetlały dwa słupy, przykuwając do miej- sca na środku sklepionej jaskini. Zamknął oczy, chwiejąc się z osłabienia - i podniecenia. - Czy masz święte kwiaty? - Mam siedem zostawionych nam jako dziedzictwo przez naszych ojców - rzekł Yunnie, powtarzając słowa rytuału, który wbił mu w pamięć Mytaru. - Jak widzisz? - Widzę prawdziwie poprzez błogosławione światło dwu księżyców - odparł Yunnie. Dialog ciągnął się dalej, Yunnie nigdy nie zwlekał z od- powiedziami. Przy każdym pytaniu wchodził i zaczynał chodzić w kółko nowy członek klanu Utyeehn, rzucając wyzwanie i pytając. Po siedmiu okrążeniach Yunniemu odebrano pierwszy kwiat. Po czterdziestym dziewiątym i udzieleniu końcowej odpowiedzi oddał ostatni. - Witaj w stadzie Urhaalan, klanie Utyeehn, w domu Mytarun - pozdrowił go brat jego krwi. Mytaru przy- ciągnął Yunniego do siebie, potem odepchnął i przeszedł nad mieczem i wiechciem trawy. Przez chwilę Yunnie miał wrażenie, że będzie musiał zjeść trawę. Ukradkowe spojrzenie na trójkę towarzyszy uświadomiło mu, że była to czysta symbolika stada, oferującego wsparcie swoim członkom. - Mieczem obronisz braci, trawą wykarmisz siostry - powiedział z powagą Mytaru. - Czy przyjmujesz ten ciężar? - Przyjmuję ten ciężar w pełni świadom i radosny. - Niech twoje życie służy klanowi - odparł Mytaru. Zawtórowały mu pozostałe minotaury. - Jakie są twe we- wnętrzne myśli jako członka stada Urhaalan? Co powie- działa ci twoja wizja, bracie Yunnie, nasz Mały Byczku? Yunnie przełknął z trudem, przypominając sobie obja- wione mu proroctwo. Poruszył się niezdecydowany, wiedział, że powinien mówić prawdę. MROCZNE DZIEDZICTWO 61 - Stado winno szukać ugody z elfami. To źle, że elfy i minotaury walczą ze sobą. Jeśli nie podążymy tą dro- gą, wszyscy zginiemy w płomieniach. Cisza opadła na niego jak ciężki koc. W migotliwym świetle dwóch księżyców Yunnie doświadczał apokalip- tycznej wizji, której nikt w klanie Utyeehn nie dostrzegał. Roidilal 8 - WIĘŹNIOWIE - MRUKNĘŁA MAEVEEN, PO raz setny od chwili, w której Ihesia zdołała nakłonić Vervamona do towarzyszenia jej w drodze do Iwset uży- wając osełki do zaostrzenia sztyletu. - Dobrze traktowani więźniowie - powiedziała jej za- stępczyni, Quopomma. Ogrzyca tak długo tarła miecz szmatką, aż zniknęła z niego najmniejsza rysa. - Nie każą nam robić zbyt długich odcinków, za co im dzięki od mych obolałych stóp. A pożywienie? Upolowałabym lepsze, ale ich jest darmowe i też całkiem niezłe. - Quopomma wyda- ła z siebie beknięcie, co miało oznaczać uznanie dla pro- wiantu zapewnianego im przez kwatermistrza Ihesii. - Tym niemniej więźniowie - rzekła Maeveen. Cisnęła sztylet przed siebie wbijając do połowy rękojeści w odle- głe o kilkanaście kroków drzewo. Usatysfakcjonowana wyciągnęła broń i starannie oczyściła jej ostrze z soku. - Rzadko mamy okazję tak dobrze podjeść - zauwa- żyła Quopomma, - a i Vervamon zajął się sobą. - Zajął się łóżkiem Ihesii - rzuciła wściekle Maeveen. - Myślałam, że ci przeszedł - powiedziała ogrzyca. Chrząknęła i podrapała się w głowę, znajdując gnidę. MROCZNE DZIEDZICTWO 63 Silne, grube palce wyciągnęły ją spomiędzy zmierzwio- nych, posklejanych włosów i rozgniotły z plaśnięciem. - Nie potrafię zrozumieć, co ludzie w nim widzą. Pewnie nie tylko powierzchowność, a i zalety umysłowe są mocno przeceniane. - Zastanawiałaś się nad tym? - zapytała Maeveen, wbrew samej sobie rozbawiona. -Wolisz głupiego, niż sprytnego? - Vervamon posiada pewne analityczne zdolności, odziedziczone, ale rozsądek? A gdzież on jest? Czy po- trzebowałby twoich - albo moich - usług, gdyby miał choć odrobinę zdrowego rozsądku? - Jego myśli krążą wokół spraw poważniejszych niż to, co widzi - powiedziała Maeveen, nie chcąc bronić pryncypała, ale czując się do tego zobowiązaną. - Co więcej, łączy wszystko ze sobą dla objawienia prawdy. Jego obserwacje lokalnych zwyczajów pogrzebowych są po prostu świetne. - A kogo obchodzą jakieś groby? Oprócz własnego, oczywiście. Maeveen musiała roześmiać się z goryczą, której nie próbowała kryć. - Dzięki podstępowi Ihesii przynajmniej tych własnych uniknęliśmy. -Ta coś w sobie skrywa, przynajmniej między uszami. Nie powiem, żeby fizycznie, przy jej cienkich sukniach. Nie widziałam jej w skromnych szatach odkąd pozbyła się wymyślnego uniformu, który na sobie miała. Maeveen zagryzła dolną wargę. Z każdym dniem co- raz bardziej nienawidziła Ihesii. Nie czyniła ona nic, by ukryć swój osobisty urok przed Vervamonem, który truchtał za nią jak byk w czasie rui. Co gorsza, ta iwse- tyjska kobieta nie była zwykłą dziewką. Jej zdolności taktyczne dorównywały urodzie. Wywiad Quopommy i Iro wykazał, że to ona odpowiadała za rozmieszczenie iwsetyjskich żołnierzy i łatwe pojmanie całej ekspedycji Vervamona. 64 Rober t E. Vardc man Maeveen wiedziała, że jej żołnierze - nawet przewyż- szani liczebnie - walczyliby, jeśli istniałby choć cień szan- sy na wyrwanie się z okrążenia. Ihesia odcięła wszystkie trakty i omotała tę porażkę w jedwabne nici, krępujące lepiej, niż jakiekolwiek łańcuchy. Który żołnierz odrzu- całby pożywienie, gdyby podetknięto mu je pod nos? Podniosła wzrok na Vervamona i Ihesię, jako że wyszli oni właśnie z bogato zdobionego namiotu, we wnętrzu którego spędzali większość czasu. Zbyt dużą większość. Vervamon skinął w stronę Maeveen. Zerknęła na ogrzy- cę, która uśmiechnęła się krzywo i wzruszyła masywny- mi ramionami, jakby zdawała się mówić: - Cóż może- my poradzić? - Co takiego? - zapytała Vervamona Maeveen, wolno zbliżając się w jego stronę. - Jutro wjedziemy do Iwset. Proszę utrzymywać kom- panię w najwyższej gotowości, kapitanie. Maeveen chciała zapytać, czy to wszystko, co ma jej do powiedzenia, ale ugryzła się w język. Cały czas trzy- mała żołnierzy w najwyższej gotowości. - Co z naszymi jeńcami? -Jeńcami? Kapitanie, proszę. Droga Ihesia nikogo nie więzi. Raczej ochrania. - Ochrania? - parsknęła Maeveen. - Przed czym? Przed inkwizycją? - Splunęła na myśl o klerykach. Czerwono- szaci sadyści posuwali się w pewnej odległości za konną kompanią Ihesii, stopniowo oddalając się od niej coraz bardziej, by wreszcie zniknąć ostatecznie, odkrywszy po drodze niewielką grupkę potencjalnie używających ma- gii heretyków. - Iwset szykuje się do wojny, nawet jeśli na to nie wygląda - powiedział Vervamon, słowo w słowo po- wtarzając wypowiedzi Ihesii. - Lord Iwset pragnie udzie- lić mi audiencji i zadać parę pytań związanych z moimi podróżami. MROCZNE DZIEDZICTWO 65 - Mogę zwołać ochronę osobistą i... -Nie! -warknęła Ihesia. Ciszej zwróciła się do Verva- mona - Nie będzie takiej potrzeby, sir Vervamonie. Moja protekcja jest wszystkim, czego potrzebujesz w naszym przyjaznym kraju. Lud Iwset nie stanowi dla ciebie za- grożenia. - Oczywiście, moja droga, ale Maeveen - kapitan 0'Donagh - wszędzie mi towarzyszy. Jest bystrym obser- watorem i okazuje się pomocna, kiedy zachodzi potrze- ba zdobyć od miejscowych jakieś informacje. - Żadna z tych rzeczy nie będzie konieczna - powie- działa ostrym tonem Ihesia. - Lord Peemel chciałby spotkać się tylko z tobą w celu omówienia ważnej spra- wy - sprawy, z którą tylko człowiek twojego pokroju będzie mógł sobie poradzić. - Przesunęła długimi palca- mi w górę i w dół po ramieniu Vervamona. - Bardzo dobrze - powiedział Vervamon. Odkaszlnął, jakby zbierając myśli. - Kapitanie, proszę zająć się kom- panią. Podejmujemy na nowo naszą podróż - dokąd- kolwiek może nas ona zaprowadzić. - Co? - wykrztusiła Ihesia. - Nie możesz! Lord Pe- emel... - W takim razie kapitan z jeszcze jednym oficerem będą mi towarzyszyć. Nie możesz oczekiwać od człowieka o mojej pozycji, że stawi się na spotkaniu z władcą mia- sta-państwa bez przybocznej straży. Chyba że uważa się mnie za kogoś w rodzaju więźnia, tak jak to nieopatrz- nie zasugerowała Maeveen. Ihesia zagryzła dolną wargę, uświadamiając sobie, że Vervamon złapał ją w potrzask. Albo będzie musiała przyznać, że są jej jeńcami, albo zezwoli Vervamonowi zachowywać się jak gość honorowy, za którego jakoby go uważa. Vervamon w ciągu kilku sekund zdołał obró- cić całą sytuację na własną korzyść. 66 Robert E. Vardeman - Bardzo dobrze - ty i dwójka oficerów - powiedziała Ihesia. - Większa liczba mogłaby zostać uznana za... prowincjonalizm. - Nigdy nie chcielibyśmy zostać posądzeni o taki... pro- wincjonalizm - odparł Vervamon, szeroko się uśmiechając. - Poczekaj! Naprawdę zamierzasz tańczyć, jak ci zagra ta... ta osoba? - wyrzuciła z siebie Maeveen, z trudem znajdując właściwe słowa. Vervamon zdecydował się ulec raczej, niż walczyć. Ledwo powstrzymywała się przed wyciągnięciem sztyletu i pozbyciem się Ihesii raz na za- wsze. Jedno cięcie rozwiązałoby większość ich problemów. Uświadomiła sobie, że zabicie Ihesii dałoby początek krwawej łaźni. Iwsetyjscy żołnierze generałowej cały czas otaczali mniejszą, nie tak dobrze uzbrojoną kompanię Vervamona. - Przybywamy w pokoju - powiedział Vervamon. - Nie ma powodu, dla którego lord Peemel nie miałby bezpośrednio się ze mną rozmówić. Dwadzieścia lat temu, a może i więcej, podejmował mnie niezwykle gościnnie, umieszczając nawet w swoim pałacu. Czy ja miałbym wykazać się teraz mniejszym brakiem ogłady? - Chciałby tylko powitać wielkiego bohatera, sir Ve- rvamonie - zaszczebiotała Ihesia, przechodząc do po- rządku dziennego nad poniesioną właśnie porażką. - No cóż, tak, oczywiście, że by chciał. Mam mu tyle do opowiedzenia. Cóż, były czasy, kiedy... Ihesia i Vervamon wrócili do namiotu, poła wejścio- wa opadła za nimi z szelestem. Maeveen jęknęła, popa- trzyła ze złością na zamknięty namiot i powoli uniosła wzrok na dwa księżyce. lontiero skrył się za warstwą cienkich chmur, większy zaś z księżyców, z jego mglistą zasłoną, otaczały koncentryczne blade kręgi, upodob- niając go do wielkiej niebiańskiej tarczy strzelniczej. Maeveen 0'Donagh wzięła to za prawdziwie diabelski omen. Roidiial 9 MECHANICZNY WYNALAZEK TRZESZCZAŁ i rzucał się niebezpiecznie, zmuszając Isaka Głen'darda do mocniejszego uchwycenia wibrujących sterów. Isak wykręcił głowę i wysunął ją z przodu pokrytego rdzą, napędzanego magicznie mechanizmu. Oczy wyszły mu z orbit, kiedy zauważył, że zboczył z drogi i kieruje się w stronę morza Ilesmare. Kręcąc jak oszalały kółkami i pedałami, starał się od- dalić się od klifu. Zorientował się, że nie zdoła. Zmienił na chwilę swój kształt z ludzkiego na bardziej wężopo- dobny i przecisnął się przez wąski luk. Na szczycie wy- nalazku ponownie przybrał ludzką formę i wstał. Silne nogi pozwoliły mu oderwać się od skazanego na zagła- dę mechanizmu. Upadł na skalisty grunt w chwili, gdy machina dławiąc się przechyliła się przez krawędź klifu i zaczęła spadać do morza. Isak otrzepał ubranie i sprawdził, czy w kieszeniach ciągle znajdują się jego glejty żelazne - oraz list przepo- wiedni od Peemela, jeśli zajdzie potrzeba objęcia do- wództwa nad okrętem i atakowania statków z Jehesic. Isak prychnął pogardliwie na myśl o takim posunięciu. 68 Rober t E. Vardc man Nie był żeglarzem. Zdecydowanie bardziej wolał czuć pod nogami twardy grunt. Myśląc o tym podszedł do krawędzi klifu i popatrzył na wrak rozbity na powierzch- ni wody, sto stóp niżej. - Skończone - mruknął do siebie, a jego zwyczajny dobry humor powrócił. Daleko dotarł dzięki magiczne- mu mechanizmowi. Godziny ciężkiej pracy poświęcił na jego uruchomienie i nauczenie się skomplikowanej ob- sługi, ale zaleciał dzięki temu aż na skraj Boru Eln. A ko- rzyści płynące z prędkości i wygody nie dałoby się po- rówhać z najlepszymi przewozami z Iwset, jakie kiedy- kolwiek istniały. Isak kroczył raźno, gwiżdżąc melodię pieśni zasłysza- nej w sarynckim burdelu, a opowiadającej o wędrow- nym minstrelu, dwóch panienkach lekkich obyczajów i magicznym wynalazku. Piosenka pozwoliła mu zapo- mnieć o konflikcie, który rozgrywał się w związku z tą misją w jego wnętrzu. Zdradził własnego pracodawcę, dostarczając szczegóły dotyczącej opata Offero intrygi Peemela - drugiemu z jego pracodawców. Isak zachi- chotał, starając się ustawić pryncypałów według wyso- kości płac, jakie otrzymywał w zamian za swoje nieoce- nione usługi. - Dla Digodego idę na północ - powiedział przerywa- jąc pieśń i oblizując wargi. Chłodna bryza osłabiła ciepło grzejącego mu skórę letniego słońca. Na wybrzeżu za- wsze tak było. - Ale on płaci srebrem, podczas gdy inny mój pracodawca daje mi złoto i nie tylko złoto. - Isak pogładził ciężką sakiewkę. To było łatwe zadanie. Miał odnaleźć służącą Digode- mu mroczną czarodziejkę i przekazać jej rozkazy od szkie- leciego, czerwonookiego doradcy. A może rozkazy Di- godego były jednocześnie wolą Peemela? Isak zmarszczył brwi, próbując nadać sens polityce w Iwset, ale dał za wygraną. Nie jego sprawa. On przekazywał wiadomo- MROCZNE DZIEDZICTWO 69 ści, od czasu do czasu parał się dyplomacją, lecz przede wszystkim gromadził bogactwa każdego, kto gotów był mu je przekazać. Idąc w opadającym powoli do morza słońcu poczuł na sobie czyjś wzrok. Isak nie wydłużył kroku ani nie zszedł ze ścieżki. Ognie małej rybackiej wioski - Shingol, jeśli dobrze pamiętał - rozpraszały nieco zapadające ciemności. Zapach wędzonej ryby wywołał u niego pe- łen odrazy grymas. Po powrocie z raportem do Iwset będzie musiał zjeść porządny obiad. Isak odwrócił się gwałtownie i stanął naprzeciwko czarnej plamy wewnątrz ciemności. - Chciałbym przekazać moją wiadomość i opuścić tę nędzną krainę - powiedział do cienia. Nieznaczny ruch przekonał go, że mimo wszystko nie mówi do zjawy. Nieprzenikniona ciemność drgnęła i zafalowała, przybie- rając kształt po tym, jak cel misji został jej przedstawiony. Isak skłonił się głęboko najbardziej dworskim ze swych ukłonów, choć w gruncie rzeczy wiedział, że tego typu kurtuazja to strata czasu. Z głębin kaptura łyskała nań para oczu, srebrzystych i kocich. W przeciwieństwie do jego ustępstwa wobec ludzkości kobieta nie wykazywała cienia przynależności do którejkolwiek z widzianych przez Isaka ras. Nie ulegało kwestii, że spiskowała razem z Digodym. Byli dziwacznymi gatunkami, przywiany- mi na to dzikie wybrzeże. Isak nie kłopotał się tym - robił już interesy z istotami o wiele mniej przypomina- jącymi ludzi, niż ta drżąca masa cienia. - Przybywasz z południa? - zapytał cichy głos, szybując na morskim wietrze i czyniąc go jeszcze chłodniejszym. - Przynoszę ci pozdrowienia od naszego pana i mi- strza - rzekł Isak, starając się nie uśmiechnąć. - Od lorda Peemela pozdrowienia i życzenie, byś działała jako jego emisariusz, uniemożliwiając porozumienie między elfa- mi, minotaurami i ludźmi. 70 Rober t E. Yarde man - Mam pchnąć ich sobie nawzajem do gardeł? - Nie jest moim zmartwieniem, jak wykonasz zada- nie. - Isak wyciągnął grubą kopertę, zawierającą po- jedynczą, falującą przez chwilę na wietrze kartkę pa- pieru. Instrukcje zniknęły wskutek jednego skinienia cienistej dłoni, nigdy do niej nie docierając. Nie trzeba było talentu, żeby rozpoznać w kobiecie potężną cza- rodziejkę. Sposób w jaki używała magii wskazywał, że nie żywiła obawy przed inkwizycją, lordem Peemelem ani przed nim. Ostrożność opadła na Isaka jak zasło- na ciszy, porządkując reakcje i prowadząc przez nie- bezpieczne płycizny. Tym razem pokłonił się jeszcze głębiej. - Żadnych sojuszy - postać o jasnych oczach zastano- wiła się. - Dlaczego? - Szykuje się wojna między Iwset i Jehesic. Lord Pe- emel nie chce sojuszu, który wraz z oddziałami lady Edary mógłby zwrócić się przeciw jego północnej grani- cy. Spór, jak nieznaczny by nie był, grozi powstaniem zwróconego przeciw niemu połączonego frontu. Legio- ny Peemela walczą właśnie na południu. Kiedy Jehesic zostanie wypowiedziana wojna, Peemel zacznie walczyć na dwa fronty. Nie potrzebuje trzeciego, bo to wycisnę- łoby z jego miasta-państwa wszystkie soki. Wokół ciemnej postaci pojawiła się czerwona aure- ola, zmuszając Isaka do wytężenia magicznych umie- jętności. Nie wspomniał o jej próbie ogłupienia go za- klęciami spowalniającym pracę umysłu. To nie należa- ło do niego jako do podwójnego agenta. Z drugiej stro- ny, teraz wiedział już, że lord Peemel ma w Borze Eln zdolniejszego pełnomocnika, realizującego jego plany nie tylko tam, gdzie wiedział o tym lord Iwset. Kogo powinien Isak poinformować o potencjalnych kłopo- tach? Lorda Peemela? A może innych swoich praco- dawców? MROCZNE DZIEDZICTWO 71 A jeśli wszystkich, to czy cena za tę ciekawą nowinę będzie wystarczająca? - Dojdzie do niewielkiego sporu wzdłuż północnej gra- nicy Iwset - zapewnił ciemny kształt. Dzięki temu pojedyn- czemu oświadczeniu Isak wiedział już, że Peemel powinien się martwić o coś więcej, niż Jehesic. Jego rozmówczyni miała w planach własne podboje i nie zamierzała dzielić się nimi z jakimś parweniuszowskim zdobywcą z Iwset. - Wrócę przekazać to prześwietne zapewnienie. - Kto ma otrzymać twój pierwszy raport? - padło rozbrajające pytanie. Przymus, jakim obarczyła go mimo jego wysiłków kobieta, nie pozwolił mu na kłamstwo. - Digody - powiedział. Imię zbyt szybko wyśliznęło się z jego ust. Ugryzł się w język, chcąc uniknąć dalszych rewelacji. Nie musiał się martwić. Czarodziejka zaśmiała się śmiechem, który zmroził mu krew w żyłach, po czym cofnęła się i rozpłynęła w przejmującej nagle chłodem letniej nocy. Dowiedziała się, czego chciała i kurier nie był jej już potrzebny. Isak stał przez kilka minut po zniknięciu czarodziejki, odzyskując.powoli swój zwyczajny dobry humor. Słaby uśmiech wygiął jego wargi, Isak odwrócił się na połu- dnie i dziarskim krokiem ruszył przed siebie. Wysłano go, żeby z jakiejś przyczyny dostarczył kartkę papieru w dobrze zapieczętowanej kopercie. Na kartce mogła znajdować się wolno działająca trucizna, zabijająca każ- dego, kto papieru dotknął. Peemel mógł w ten sposób próbować utrzymać kontrolę nad agentem, którego kon- trolować nie był w stanie. Isak nie wiedział na pewno nic, poza tym, że dla zdobycia informacji o poczyna- niach tego agenta-prowokatora z Iwset wysłano rów- nież innych kurierów. Isak Glen'dard uznał to za niegrzeczność. Złoży raport najpierw Digodemu, potem Peemelowi. Wtedy dopiero 72 Robert E. Vardeman przekaże nieco bardziej szczegółowy raport pracodawcy, którego cenił wyżej, niż wszystkich innych. Rzucająca wyzwanie księżycom pieśń była własną kompozycją Isaka i może dlatego należała do najspro- śniejszych w całym jego repertuarze. 10 KAPITAN MAEVEEN CDONAGH ROZPROSTO- wała swój pokryty zielono-brązowym maskowaniem po- lowy mundur, doskonale zdając sobie sprawę, jak szaro wygląda pośród dumnych pawi z eskortującej ich przed oblicze Peemela straży honorowej. Próbowała pocieszać się tym, że ich mundury nie przydałyby się na bagnistym czy zarośniętym kolczastymi krzakami terenie, gdzie kamuflaż oznaczał często więcej, niż szyk. Jej ręka powędrowała ku piersi, stwierdzając brak medali. W ciągu swych dni doko- nała wielu bohaterskich czynów, ale nie zauważał ich nikt poza tymi, których uratowała od pewnej śmierci. To była cena, jaką musiała zapłacić za odmówienie swego poparcia lordowi i związanie się jako prywatny żołnierz z ludźmi, którzy wywarli na niej większe wrażenie. Uśmiech powoli wykrzywił jej wargi. Ta wolność oraz wiedza, iż zdobyła sobie lojalność poświęceniem i nie- skazitelnymi metodami postępowania, mogły być waż- niejsze, niż kawałek metalu ze wstążeczką. Nie, one były ważniejsze. - Nie kłopocz sobie tym głowy. Oni nie powinni cię przestraszyć, moja droga. Jesteś taka kochana, wszystkich 74 Robert E. Vardeman ich byś zawstydziła - odezwała się za jej plecami Qu- opomma, ale Maeveen wiedziała, że ogrzyca nie mówi do niej. Ogrzyca często rozmawiała z nieistniejącymi stworami, na przyjaźń i pomoc których liczyła. Reszta kompanii naśmiewała się z fascynacji Quopommy jej nie- widzialnymi przyjaciółmi, Maeveen jednak nauczyła się nie kpić z wierzeń innych, szczególnie tak obdarzonych zdrowym rozsądkiem jak Quopomma. Z tego co wie- działa Maeveen stwory istniały, a jeśli nawet nie, okazjo- nalne rozmowy ogrzycy nikomu nie wyrządziły szkody. Wojskowy dowódca kazał jej zwrócić uwagę na błysz- czące uzbrojenie u boków straży, oraz na ustawionych wzdłuż głównej ulicy Iwset żołnierzy. Przed nimi Ihesia machała do tłoczących się za żołnierzami mieszczan, jakby była co najmniej powracającym z wyprawy zdo- bywcą, może i słusznie zresztą. Sposób, w jaki kroczący u boku Ihesii Vervamon głupkowato się szczerzył, nasu- wał skojarzenie, iż jest on brańcem wziętym w boju, ła- twiej, niż Maeveen by chciała. Brakowało tylko, by jego srebrnowłosa głowa zawisła w komnacie trofeów Ihesii. Ihesia mogła być niebezpiecznym przeciwnikiem, ale Maeveen zauważyła, że o wiele bardziej niebezpieczni są towarzyszący im strażnicy. Uzbrojeni w dobrą broń, właściwie rozstawieni. Wbrew pierwszemu wrażeniu Maeveen, strażnicy ci nie byli zwykłymi pawiami. Ma- eveen zgadywała, że mogli należeć do osobistej ochrony lorda Peemela, gotowej bronić swego pana przy naj- mniejszym zagrożeniu. Uczucie zmierzania w pułapkę wzmogło się w Maeveen, kiedy na trasie zaczęła dostrze- gać kolejnych strażników. Jeśli straż lorda składała się z wysłużonych żołnierzy, ci tutaj brali niedawno udział w boju i spragnieni byli dalszej walki. Niejeden z woja- ków próbował dobyć miecza i wykonawszy gest sugeru- jący chęć rzucenia się do przodu, zatrzymywał się pod karcącymi spojrzeniami oficerów. MROCZNE DZIEDZICTWO 75 - Kompania - szepnęła do Quopommy Maeveen. - Są bezpieczni, jak myślisz? Ogrzyca wzruszyła masywnymi ramionami. - Widzia- łam jak śmiali się w obozie, ale po tym, kiedy dali się złapać, nie wierzę już w ich umiejętności i wyczucie. Gdybym tylko była w obozie, kiedy drużyna myśliw- ska... - Quopomma prychnęła pogardliwie na porucz- nik Iro i sposób, w jaki jej straże dały się podejść. - Ci żołnierze na ulicach wyszli właśnie z boju. Z kim walczy lord Peemel? - Ze wszystkimi - powiedziała z niesmakiem. - Stale rozszerza południowe granice, przygotowując ich do walki z lady Edarą od chwili, kiedy odrzuciła jego pro- pozycję małżeństwa. - Edarą z Jehesic? - Maeveen gwizdnęła z niedowie- rzaniem. Peemel grał w bardzo niebezpieczną grę, jeśli chciał zaatakować wyspę Jehesic. Maeveen spędziła tam w młodości kilka miesięcy, ucząc się taktyki morskiej. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziała tak wy- myślnych sposobów powstrzymywania ataku, ani tak dobrze wyszkolonych wojowników, walczących z przy- wiązania wobec do domu i monarchini. - We własnej osobie. Po dołączeniu Jehesic do własnej korony, nic już nie będzie stało Peemelowi na przeszko- dzie w roztoczeniu kontroli nad całym wybrzeżem. A w głąb lądu od Iwset - kto wie? Plotki mówią o walkach między elfami i minotaurami, ale Peemel nie dba o to, bo ważniejsze jest dla niego zdobycie panowania na morzu i zmuszenie wszystkich do płacenia niebotycznie wysokich opłat portowych. - To po prostu zwyczajny pirat - powiedziała Maeve- en, kątem oka obserwując żołnierzy. Prowadzona przez Ihesię kolumna kierowała się w stronę olśniewającego pałacu, zbudowanego z kamienia, którego Maeveen nie była w stanie zidentyfikować. Peemel bogacił się i rósł 76 Rober t E. Varde man w potęgę, korzystając z płynącego nieprzerwanie przez port strumienia bogactwa. - Może i tak, ale zepsucie przewyższa u niego siłę rąk. - Quopomma jeszcze raz wzruszyła ramionami, popra- wiając bandoliery z mieczami. W głębi jej gardła nara- stał warkot, który zmusił Maeveen do położenia dłoni na głowni własnego miecza. Odgłos taki u ogrzycy za- wsze oznaczał kłopoty. - Tamten kleryk - rzekła wyjaśniająco Quopomma. - Jeszcze jeden przeklęty sługus inkwizycji. - To opat, jeśli dobrze pamiętam ich szaty - powie- działa Maeveen rozumiejąc, że właśnie rozpoznała pra- łata Iwset. Narzuciła sobie spokój, mimo chęci wycią- gnięcia miecza i przebicia mężczyzny na wylot. Ciemne oczy spoczęły na niej przelotnie, opuszczając ją po chwili na korzyść Vervamona. We wzroku tym nie dostrzegła cienia miłosierdzia czy przebaczenia. - Inkwizytor Ma- gnus, jeden z największych rzeźników Kościoła. - Mogę go zmieść jednym rzutem noża - zaofiarowała się Quopomma. - Później - obiecała Maeveen, - kiedy postanowię zabić go sama i nie zdołam. Sympatii wobec inkwizycji miała tyle, co Vervamon, nawet jeśli jej powody były odmienne. On przeciwstawiał im się na.poziomie czysto filozoficz- nym, tak samo w wyniku ograniczania swobody podró- żowania po Terisiare, jak z innych przyczyn. Ona niena- widziła głębiej, na bardziej emocjonalnym podłożu. Maeveen ruszyła szybciej, zostawiając opata za sobą. Przeszła pod niskim łukiem, schyliła głowę dla uniknię- cia zderzenia z najeżonym kolcami nadprożem i wypro- stowawszy się stwierdziła, iż znajduje się w zatłoczonej sali audiencyjnej. Zdobiące pomieszczenie złote listki układały się w erotyczne według niej motywy. Jej nos wykręcił się na tak publiczne manifestowanie żądz, le- piej ukrytych za draperiami, niż ukazywanych wszyst- MROCZNE DZIEDZICTWO 77 kim wchodzącym. Uznała, że był to sposób kuszenia gości przez lorda. - Witajcie! - huknął ze swego tronu lord Peemel. Nie próbował wstawać, zaciśnięte ręce trzymając na porę- czach fotela, zadek zaś na purpurowej poduszce. Peemel zmienił nieco ułożenie ciała, skrzyżował nogi i rozparł się wygodnie na hebanowym tronie. - Twoja sława cię wyprzedza, Vervamonie! - Mam nadzieję, że cię to cieszy - rzekł Vervamon. Ruszył do przodu, kiwając lekko głową i nie spuszczając z lorda swych przenikliwych oczu. Ciemność pojawiła się i zniknęła z twarzy Peemela w odpowiedzi na ten obraźliwy brak szacunku. Irytację zastąpił rozbawiony uśmieszek. Maeveen rozejrzała się dookoła, chcąc mieć pewność, że Peemel nie wydał rozkazu rozmieszczonym wysoko na półpiętrze łucznikom. Władca, który zmuszał wszyst- kich wchodzących i chcących uniknąć guza do pochyle- nia głów, równie dobrze mógł kazać te same głowy odcinać. Mimo całego swego niepokoju Maeveen nie zauważyła nic, co mogłoby wskazywać, iż Peemel pra- gnie Vervamona zabić, nawet jeśli zachowanie uczonego w oczywisty sposób go zirytowało. Nawet kilkurtastu stojących w milczeniu dookoła pomieszczenia dorad- ców nie wykazywało chęci zabrania głosu. Poza rozbawionym uśmieszkiem Peemela, jedynym po- zytywnym znakiem w całym pomieszczeniu był brak wśród doradców Peemela sługusów inkwizycji. Ostatnimi ludź- mi, z jakimi Maeveen chciałaby rozmawiać, byli inkwizy- torzy z ich odrażającymi narzędziami tortur, zaprojekto- wanymi do wydobywania własnej wersji prawdy. - Ihesia wyraża się o tobie z uznaniem, a ja nigdy nie słyszałem o uczonym większego formatu - powiedział lord Peemel. Uśmieszek nie opuszczał jego warg, tak jak- by wszystko co mówił wydawało mu się zabawne. Ku 78 Rober t E. Yarde man wielkiej uldze Maeveen, szyderstwo to nie pozostało przez Vervamona nie zauważone. - Szukam prawdy, bez względu na to, gdzie może się ona znajdować - rzekł Vervamon spoglądając swymi zielonymi oczami w oczy iwsetyjskiego lorda. - Rzadko miewam tak szerokie audytorium. Wydajesz się nie pa- miętać mej poprzedniej wizyty, kiedy to gościnność twa dorównywała obecnej. Teraz to już niemal zbytek. - Vervamon wykonał szeroki gest, obejmujący nie tylko salę audiencyjną, ale i całe Iwset. - Potrzebujesz tylko zostać tu na audiencji z moim ludem. Wtedy usłyszysz prawdę, zarówno wypowie- dzianą, jak i jej następstwa. - Jestem pewien - odparł sucho Vervamon. Nieświa- domie zatarł ręce, co oznaczało, że jego koncentracja ulega osłabieniu. Uwaga Vervamona potrzebowała cze- goś intelektualnie bardziej wyzywającego, niż przeko- marzanie się zwojlordem drugorzędnego znaczenia. - Milordzie - włączyła się Ihesia, ignorując gniewne spojrzenie swego suwerena, - twój czas jest zbyt cenny, a naglą nas inne sprawy. Jestem pewna, że sir Vervamon zainteresowany będzie przede wszystkim twą intrygują- cą ofertą. Maeveen 0'Donagh dostrzegła drugoplanowy wątek Peemela i Ihesii, zastanawiając się nad jego natężeniem. Czy byli kochankami? Prawdopodobnie. Kobieta taka jak Ihesia z pewnością używała do utrzymania swej pozycji wielu jedwabnych nici. Maeveen nie potrafiła jednak ustalić, jaka mogła być jej dokładna pozycja na dworze Peemela. Żołnierze szanowali Ihesię, podobnie jak inkwizytorzy, Peemel zaś z wysoką czarnowłosą ko- bietą współzawodniczył. Próbował epatować potęgą, tak jakby nie był jej pewien. Pałacowy przewrót? Maeveen będzie musiała wysłać Quopommę na wędrówkę po knajpach, żeby posłucha- MROCZNE DZIEDZICTWO 79 ła żołnierzy i ich kłopotów, jeśli sama miała poznać sojusze i niebezpieczeństwa. Jeszcze o tym myśląc, Maeveen westchnęła z rezygna- cją. Ihesia z łatwością pojmała całą kompanię Vervamo- na. Mieszanie się w politykę tylko pogorszyłoby ich położenie, byłoby to jak walka z ruchomymi piaskami, polegająca na pogrążaniu się coraz głębiej. Liczyła na szybkie wzmożenie się u Vervamona uczucia nudy, co pozwoliłoby im pozostawić za sobą miasto-państwo z jego intrygami. - Ofertą? - zapytał Vervamon. - Porywacie nas i zmu- szacie do przybycia tutaj dla wysłuchania tego, co z taką łatwością nazywacie „ofertą"? Jestem oburzony takim zachowaniem. - Vervamon wyprostował się i najlepiej jak potrafił zaprezentował lordowi Iwset minę urażone- go uczonego. - Nie nazywałbym towarzystwa lady Ihesii porwa- niem, Vervamonie - rzekł Peemel. Jego pięści łupnęły w poręcze tronu, ale Peemel powstrzymał się od innych zachowań, które mogłyby w sposób widoczny powie- dzieć coś o jego nastroju. Maeveen zastanawiała się, czy powodem była Ihesia, czy też jakiś inny wątek zaprzątał uwagę impulsywnego, gniewnego człowieka. - Nie pozwolono nam kontynuować w spokoju naszej misji. Moje studia nad obrządkami pogrzebowymi Terisia- re zostały przerwane przez tych czerwonoszatych zbójów... - Sir Vervamon natknął się na patrolujący oddział świętych wojowników opata Offero - wtrąciła gładko Ihesia. - Nieszczęściem pomyśleli oni, że studia sir Ve- rvamona nad cmentarnym złodziejstwem implikują ja- koś aprobatę przez niego tego typu działalności. - Ihesia uśmiechnęła się. Maeveen wolała rozprawę z cmentar- nym rabusiem i jego ghulimi przyjaciółmi. - Ach tak, dobry opat jak zawsze czujny - rzekł Peemel. - Musimy podziękować mu za znalezienie tych doświad- 80 Robert E. Vardeman czonych badaczy. Ja bowiem również interesuję się wie- loma rzeczami, Vervamonie. - Ach, więc dajesz mi prawo swobodnego opuszczenia twojego miasta-państwa i kontynuacji moich badań? Dobrze. Dziękuję ci, lordzie Peemelu. - Vervamon zaczął iść, ale drogę zagrodził mu jeden z osobistych strażni- ków Peemela. Maeveen przysunęła się, potem, zerknąw- szy na półpiętro, dostrzegła łuczników z nałożonymi na cięciwy strzałami, gotowych naszpikować ją śmiercio- nośnymi pociskami. - No cóż, tak, oczywiście, tyle że nie w jej obecnym składzie. -Nie potrzebuję twoich żołnierzy. Dziękuję, ale kapitan 0'Donagh stanowi dla mnie wystarczającą ochronę. - Jestem przekonany, że ma ona swoje mocne strony - rzekł Peemel, nawet nie spoglądając na Maeveen, - ale nie o to chodzi. Finanse. Czy nie potrzebne ci są fundu- sze na kontynuowanie misji? - No cóż, owszem - powiedział ostrożnie Vervamon. - Nie jest tajemnicą, że moi sponsorzy to gorliwi propa- gatorzy nauki, bardziej gorliwi, niż majętni. - Postanowione zatem! - wykrzyknął Peemel, podska- kując i uderzając stopami w ziemię przed swym lśniącym czarnym tronem. Wychylił się do przodu, ściskając wpra- wione w poręcze szmaragdy dotąd, aż kłykcie mu zbiela- ły. - Zaangażujesz się w wyprawę dla królestwa Iwset! - Królestwa? - mruknęła Quopomma. - Iwset to nie- wiele więcej, niż kupa gnoju. Może rozszerzać granice, ale daleko mu do bycia królem. - Szsz - powiedziała Maeveen, zastanawiając się nad spięciem Peemela i możliwą odpowiedzią Vervamona na propozycję mecenatu. Akademia Egaverral oczeki- wała wyjaśnienia problemów, które badał Vervamon, ale ich fundusze skończyły się dawno temu. Tylko dzięki życiu w głuszy i starannemu doborowi tak personelu, MROCZNE DZIEDZICTWO 81 jak i sprzętu zdołali dotrzeć podczas badań Vervamona nad zwyczajami pogrzebowymi tak daleko. - Nic nie jest postanowione - rzekł Vervamon dono- śnym głosem, tak aby wszyscy słyszeli. - Dla mnie naj- ważniejsze są zobowiązania wobec sponsorów mojej wyprawy. Od ciebie nie mogę wziąć pieniędzy. Nie je- stem najemnikiem, podobnie jak kompania kapitan 0'Donagh nie jest do wynajęcia. Nie będziemy się anga- żować w drobne lokalne sprzeczki. - Źle zrozumiałeś moją intencję, Vervamonie - powie- dział Peemel. - Opłacę twoje badania w zamian za od- nalezienie artefaktu skradzionego z podziemi Iwset przez innego podróżnika. - Nie - odmowa Vervamona była ostra i niespodzie- wana. - Będziesz mógł pracować przez lata za to, co ci dam za znalezienie tego świecidełka - ryknął Peemel, nie trosz- cząc się już o pozory. -Nie. - To może być początek czegoś poważnego - powie- działa Quopomma z rękami opartymi na głowniach mieczy. Ogrzyca szykowała się do uderzenia na stojących między nią a Peemelem strażników. Maeveen nieświa- domie ustawiła się tak, by wykorzystując atak swojej zastępczyni móc spróbować zabicia Peemela. Łucznicy będą mieli wiele okazji do trafienia, ale jeśli nie będą strzelać zatrutymi strzałami, żaden z pocisków nie po- winien jej zatrzymać. Peemel zapłaci za swoje despotycz- ne postępowanie. Maeveen miała nadzieję, że Vervamon pożyje na tyle długo, by docenić poświęcenie, z jakim z Quopommą oddadzą za niego życie. - Dlaczego nie, sir Vervamonie? Czy nie interesuje cię ciekawy symbol władzy z odległej przeszłości Iwset? - Ihesia uśmiechnęła się, ale wyglądała na spiętą. Jej wargi ledwo się wykrzywiły, a chłód nawet nie opuścił oczu. 82 Rober t E. Varde man - Jaki symbol? - zapytał Vervamon, łowiąc wzmiankę o znaczeniu archeologicznym. - Nie powinniśmy mu mówić, zanim nie przyjmie mojego zlecenia - powiedział Peemel. On i Ihesia zwarli się w milczącym starciu woli, spo- glądając na siebie twardo. W końcu Peemel zmiękł nieco i osunął się na tron zrezygnowany. - Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Miałem nadzieję ni- gdy nie ujawniać takich informacji. - Czy są kłopotliwe? - zapytał Vervamon. - Nie lubię dyskutować o porażkach własnych żołnie- rzy - warknął Peemel. - Artefakt, który w tajemniczych okolicznościach wyniesiono z moich piwnic, to ni mniej tylko Pieczęć Iwset, symbol władzy w mym własnym mieście-państwie. - Czy ta Pieczęć Iwset ma jakiś związek z berłem? - zapytał Vervamon. Maeveen znała to jego zachowanie. Proste pytanie wiodło do następnego i następnego, dopóki nie zaplątywał się w problem o takim stopniu komplikacji, że mógłby zająć nawet jego wybujałą wy- obraźnię. - Tak jest. Potrzebuję... Potrzebuję jej z powrotem. - Peemel popatrzył na Ihesię, która przestała się uśmiechać. - Widzisz, sir Vervamonie - rzekła, - gdyby zniknięcie pieczęci wyszło na światło dzienne, mogłaby wybuch- nąć wojna domowa. Lord Peemel jest oczywiście prawo- mocnym dziedzicem tronu, ale każdy uzurpator musi wykazać się przynajmniej posiadaniem Pieczęci Iwset. Używa się jej wyłącznie podczas ceremonii o wyjątko- wym znaczeniu, typu koronacji, ślubów oraz... - Pieczęć i kropla krwi Peemela we własnych żyłach, rozumiem - powiedział Vervamon kiwając głową. My- śląc pocierał złączone ręce. Gwałtownym ruchem cofnął się i silnie potrząsnął swą kudłatą lwią głową. - Nie mam powodów do angażowania się w sprawy pań- MROCZNE DZIEDZICTWO 83 stwowe. Nie będę spełniał twoich życzeń, bez względu na to, jak dużo zaoferujesz. Cisza zapanowała w sali audiencyjnej. Maeveen 0'Do- nagh usłyszała bicie własnego serca w chwili, kiedy zna- czenie oświadczenia Vervamona dotarło do jej świado- mości. Lepiej było przyjąć ofertę lorda Peemela i przed zakwestionowaniem planu wyrwać się z miejskich mu- rów. Łucznicy mogli ich wszystkich pozabijać. Myśl ta powstrzymała ją przed sięgnięciem po miecz. Położyła uspokajająco dłoń na ramieniu Quopommy. - Chwilę - wyszeptała. - Co nie gra w zeznaniu Pe- emela? - Który władca chce rozgłaszać, że ukradziono symbol jego autorytetu? - odparła Quopomma. Ogrzyca zrozu- miała, co miała na myśli Maeveen. Jej oczy powędrowa- ły w górę, policzyła łuczników, potem rozstawionych w pomieszczeniu strażników. Pod ścianami znajdowało się również kilkunastu doradców. - Tak - powiedziała Maeveen. - Nie jest już sekretem to, co rzekomo wywoła wojnę domową. Nawet ostat- niemu łucznikowi pozwolił dowiedzieć się o stracie. - Proszę, milordzie, nie działajmy pośpiesznie - po- wiedział wysoki szkieleci doradca, ruszając do przodu. Odziany w togę mężczyzna, z kościstymi dłońmi złożo- nymi z przodu swego ciała, z błyszczącymi czerwonymi oczami skupionymi na Vervamonie, odkaszlnął, nim po- nownie zabrał głos. - Pozwól mi udzielić temu człowie- kowi więcej informacji o najwyższym stopniu tajności. - Bardzo dobrze, Digody. Zrób to - powiedział lord Peemel, odprawiając ich. - Czy to wygląda dobrze? - zapytała Quopomma, kiedy strażnicy wyprowadzili ich z sali audiencyjnej i po- wiedli wąskim korytarzem, w bok od tronu Peemela. Maeveen nie odpowiedziała. Ta sama myśl przyszła jej do głowy, kiedy Digody poruszył się niczym aktor od- 84 Rober t E. Varde man grywający ćwiczoną po wielokroć rolę. Jeśli to była prawda, Ihesia grała razem ze swym panem - dokładnie pod gości. Szła o krok za pomrukującym Vervamonem. - Przeklęta niedogodność - mruczał Vervamon. -1 Ihe- sia. Co ona myśli, że ze mnie wydusi? Nie jestem detek- tywem, który odnajduje zaginione zwierzątka i ukra- dzione świecidełka. Jestem pierwszym erudytą Terisiare! Jak Peemel ośmiela się sugerować... - Usiądźmy proszę - powiedział Digody, kiedy weszli do kolejnego pomieszczenia, wskazując samotne krzesło zza zawalonego zwojami, księgami i rupieciami biurka. Wąskobrody doradca zauważył zainteresowanie Verva- mona i powiedział: - Ja również jestem swego rodzaju uczonym, choć nie twego oczywiście formatu. Interesuje mnie wiele rzeczy. Vervamon opadł na krzesło, Maeveen i Quopommie pozwalając stanąć za swoimi plecami. Maeveen sporzą- dziła inwentarz leżących na biurku Digodego rzeczy, ale nie potrafiła rozstrzygnąć, czy kolekcję tę dobrano we- dług jakiegoś motywu. Vervamon wydawał się jednak uspokojony, utwierdzony w przekonaniu, iż siedzi na- przeciw kogoś mu podobnego. - Przesadą byłaby sugestia, iż uraziła mnie propozycja twojego pana - rzekł Vervamon, - nie jestem jednak po- szukiwaczem zaginionych przedmiotów. Jedynie wspo- mnienie gościnności, jaką okazał młodszemu, biedniejsze- mu uczonemu wiele lat temu, powstrzymuje mój gniew. - Ach, ja sądzę jednak, że poszukujesz zaginionych przedmiotów - skontrował Digody. - Na przykład an- tyków. Czyż to nie dlatego, tak interesują cię obrzędy pogrzebowe? To, co oddawane jest światu podziemne- mu w każdym grobie? W wielu przypadkach więcej, niż tylko dusza. - No cóż, tak, odkryłem że... - Vervamon zaczął dys- kusję o rzeczach grzebanych razem ze zmarłymi w roz- MROCZNE DZIEDZICTWO 85 maitych kulturach Terisiare. Maeveen cofnęła się o pół kroku i próbowała odczytać reakcję Digodego na wy- kład, którego właśnie słuchał. Doradca lorda Peemela nie zdradzał żadnych emocji. Równie dobrze mógł być zaintrygowany jak Vervamon albo znudzony jak Qu- opomma. Maeveen usłyszała za plecami, jak ogrzyca zaczyna szeptać do swych niewidzialnych przyjaciół. Uwaga Maeveen przeniosła się z Quopommy i Vervamona na siedzącego za biurkiem mężczyznę. Digodego można by wziąć za człowieka, ale zadawały temu kłam jego dzikie czerwone oczy. Wiotkość i bródka koloru wodorostów wskazywały na nieludzką krew, ale nie mogła mieć pew- ności, jako że brakowało mu jakiegoś szczególnego za- barwienia. Pewne było tylko to, że Digody kusi Verva- mona tak samo jak Ihesia - i czeka, aż go złowi. Maeveen miała nadzieję, że zorientowanie się, iż ma przed sobą kolejną pułapkę, nie zajmie Vervamonowi zbyt wiele czasu. - Fascynująca praca, Vervamonie - rzekł Digody, kiedy podróżnik przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. - Żału- ję, że nie mamy czasu na porównanie naszych notatek. Przez wiele lat badałem w okolicy obrzędy pogrzebowe, a szkoda, że lord Peemel nie powiedział ci o pełnym znaczeniu Pieczęci Iwset. - Pełnej ważności? - Vervamon potrząsnął głową, rozrzucając srebrzyste włosy we wszystkie strony. - Cóż może być dla władcy ważniejszego, niż symbol jego pozycji? Digody zaśmiał się. - Lord Peemel to skomplikowany człowiek. Lubi mówić ludziom to, co według niego najbardziej ich fascynuje. Mam nieprzyjemność wyja- śnić, że tak jak myślał, nie okazaliście się w tej kwestii pokrewnymi duszami. Pieczęć Iwset jest symbolem wła- dzy, owszem. Jest jednak także kluczem. 86 Rober t E. Varde man - Kluczem do władzy? Potrzebnym do wojny przeciw- ko Jehesic? - Kluczem do wiedzy - powiedział Digody, zniżając głos do konspiracyjnego niemalże szeptu. - Peemel nie jest archeologiem, w przeciwieństwie do mnie - w prze- ciwieństwie do ciebie, Vervamonie. Dzielimy jednakże więcej, niż pęd do wiedzy. Wszyscy chcemy być pierwszy- mi, jedynymi, którym zostanie objawiona starożytna wiedza. - Co takiego? Ta Pieczęć Iwset jest kluczem do czego? - Peemel pragnie być pierwszym, który wejdzie, ale jeśli zdołasz odzyskać pieczęć, ty możesz stać się pierw- szym na wieki. Muszę przyznać, że sam żałuję sposobno- ści, ale archeologia to dla mnie tylko przeszłość, nie profesja. - Do czego zatem zmierzasz? Powiedz mi. Teraz! - Vervamon trzasnął spodem dłoni w biurko Digodego. Artefakty podskoczyły od uderzenia. - Peemel potrzebuje pieczęci do otworzenia Grobowca Siedmiu Męczenników. Jednak jeśli to ty ją odzyskasz, możesz zostać pierwszym, który wejdzie do środka i ska- taloguje zamknięte tam sekrety. - Grobowiec Siedmiu Męczenników? - w głosie Ve- rvamona dała się słyszeć obawa - i pożądanie. - Koronacja kariery dla każdego archeologa. Peemel pożąda jej, ja również. Za twoim pośrednictwem i na mnie mógłby spłynąć promyczek odbitej sławy. Jeśli lord Peemel wejdzie... Cóż, to mąż wielki, ale nie pragnie dzielić się chwałą, jakiej dostarczyć mu może tak wielkie odkrycie. - Grobowiec Siedmiu Męczenników - rozmarzył się Vervamon. - Wiesz, gdzie ten grobowiec się znajduje? - Tak, ale Pieczęć Iwset jest absolutnie niezbędna do otwarcia jego podziemi - powiedział Digody. - Jeden błąd, jedna nieudana próba otwarcia zapieczętowanego MROCZNE DZIEDZICTWO 87 wejścia, i starożytne czary zniszczą wszystko w środku. Wszystko zostanie... stracone. - Odchylił się do tyłu i splótł pod brodą swe kościste palce. Bródka przesuwa- ła się po bokach jego palców w miarę, jak wolno kiwał głową. Maeveen wiedziała, że przynęta została zarzucona i że Vervamon się na nią złapał. - Ktokolwiek otworzy grobowiec, nie pozostanie przy- pisem w historii - powiedział Digody zwodniczym gło- sem. - Ktokolwiek otworzy grobowiec będzie historię tworzył. Bijący z twarzy Vervamona blask nie był dla Maeveen 0'Donagh niczym nowym. Przy każdym nowym od- kryciu serce badacza zaczynało bić szybciej, on sam zaś płonął z podniecenia. Złapany został na haczyk i definitywnie złowiony przez doświadczonego wędkarza. Rosdsial n PRZECZUCIE BYCIA OBSERWOWANYM NIEPO- koiło Yunniego. Ruszył skrajem łąki i minąwszy grupę drzew zanurkował w kępkę niskopiennych krzewów. Uderzył o ziemię, przeturlał się na brzuch i położył tak, by móc patrzeć poprzez gałęzie. Na drugim końcu łąki dostrzegł zamglony zarys odzianej w ciemne szaty po- staci. Drzewo szumiało, dzięki czemu smuga światła padła dokładnie na szpiega. Skrył się zaraz potem. Yun- nie mrugnął; ktokolwiek go obserwował, teraz zniknął w gąszczu. Podniósł się i ruszył przez las, bardziej niezręcznie niż większość obeznanych z lasem, ale mniej nieporadnie może niż Mytaru i inni z nowych członków jego mino- taurzego klanu. Yunnie żałował, że spędził w Shingol tyle lat. Rybacka wioska nie była dobrym miejscem do życia. Nie, kiedy kwitnące lasy i rozległe przestrzenie typu doliny Urhaalan przyzywały w taki sposób. Dotarłszy do miejsca, w którym widział intruza przy- klęknął, przyglądając się miękkiemu podłożu. Trawa została niedawno oskubana, prawdopodobnie przez ja- kiegoś młodego minotaura. Ziemię znaczyło jeszcze kil- MROCZNE DZIEDZICTWO 89 ka tropów, ale tylko jeden z nich przyciągnął uwagę Yun- niego. Żaden minotaur nie nosił butów. Stopa była wąska i długa, jej właściciel zdawał się stawiać ciężar ciała na pięcie. Kształt obuwia był nie- zwykły i Yunnie nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego. - A więc ktoś nas śledzi. - Zastanawiał się nad tym przez chwilę i poprawił. - Ktoś śledzi mnie. Wypytywanie innych w klanie Utyeehn, czy widzieli jakichś intruzów, spotykało się ze stanowczym zaprze- czeniem. Samce spędzały większość czasu szykując się do wojny, którą zamierzano rozpocząć, kobiety zaś praco- wały ciężko nad gromadzeniem zapasów żywności na długotrwałą konfrontację, choć nikt nie sądził, by wojna przeciw elfom mogła potrwać dłużej, niż przez kilka tygodni. Yunnie nie był tego taki pewien. Wspomnienia - możliwe, że wywołane głodem halucynacje rytuału przejścia, które wziął za rzeczywistość - zabrały go z po- wrotem do jego dzieciństwa. Jakaś elfka troszczyła się o niego, coś takiego przynajmniej pamiętał, karmiła go, gdy był głodny i śpiewała pieśni przypominające szum wiatru w koronach wysokich drzew, kiedy chciało mu się spać. Żelazna wola i nieugięty duch tej na wpół za- pamiętanej - a może całkiem wymyślonej? - elfki utwier- dzały go w przekonaniu, że wojna może być długa i za- żarta. Mimo potężnej siły minotaurów, pokonanie el- fów może nie przyjść im łatwo. - Mogę negocjować zawieszenie broni - rzekł Yunnie do samego siebie, podążając po śladach w głąb lasu. - Mogę nie dopuścić do niepotrzebnego rozlewu krwi. - Yunnie nie był pewien własnej motywacji, podczas gdy Mytaru i inni z jego nowego klanu mieli na względzie jedynie obronę swej drogiej doliny. Dla minotaurów Urhaalan, ta ziemia była święta. Każde wtargnięcie kogoś 90 Robert E. Vardeman obcego oznaczało wojnę, całkowitą i bez przebaczenia. Tu bowiem znajdowały się święte jaskinie, wprowadza- jące nowe minotaury w ich klany, tu odbywały się rytu- ały, tu utrzymywano należące do samic stada pastwiska. W dolinie Urhaalan minotaury hodowały siedem świę- tych kwiatów. Tu znajdowały się Miejsca Mocy. Lepiej chronić to wszystko słowami, niż siłą ramion. Yunnie nie chciał patrzeć, jak Mytaru, stary Mehonvo czy ktokolwiek inny ginie niepotrzebnie. Jednak całko- wita nienawiść, jaką widział w oczach umierającego elfa, nie dawała Yunniemu spokoju tak samo, jak wizja stwo- rów tańczących w ogniu i wyziewach otworów z lawą - albo nieznany tropiciel, śledzący każdy jego ruch. Trop, którym podążał zniknął po dojściu do skalnej wysepki. Yunnie na próżno szukał śladów po drugiej stronie kamiennego wzniesienia. Westchnął głęboko, zmartwiony niepowodzeniem próby poznania tożsamo- ści szpiega i niechętnie zarzucił polowanie, zwracając się w kierunku, w którym wcześniej podążał. Długimi, za- maszystymi krokami pochłaniał przestrzeń, wędrując z doliny Urhaalan na wiodące do dalekiego Boru Eln rozległe równiny. Osłaniając oczy i używając odrobiny wyobraźni, Yunnie dostrzegł szmaragdowy blask wska- zujący na północno-zachodnie wejście do boru. Szedł niecałą godzinę, kiedy po obu stronach ścieżki dostrzegł jasne błyski. Zwolnił, znajdując wreszcie miej- sce, gdzie mógł wygodnie poczekać na elfy. Rozpoznał ich sygnalizacyjne lusterka i wiadomości wysyłane za pomocą odbitego światła. Wyciągnąwszy racje podróż- ne jadł dotąd, aż usłyszał aksamitne szuranie obutych w miękki materiał stóp. Elfy poruszając się zazwyczaj nie hałasowały; celowo uprzedzano go o ich obecności. - Witam - rzekł Yunnie, nie kłopocząc się podnosze- niem wzroku. - Gotowym dzielić z tobą posiłek. MROCZNE DZIEDZICTWO 91 - Jest nas wielu - dobiegł go głos zabarwiony wysoką nutą strachu. Elf pokazał się i ostrożnie ruszył do przo- du. - Pragnę dzielić się tym, co mam - powiedział Yunnie, mając świadomość, że wyzwanie wynikało raczej z chęci ostrzeżenia go przed mnogością wojowników, niż z oba- wy o zapasy żywności. Elfia samica zbliżyła się i przykucnęła, patrząc na nie- go szerokimi brązowymi oczami. Jej spiczaste uszy scho- wane były pod miękkimi orzechowymi włosami, spięty- mi na plecach wyrzeźbionym z błyszczącej białej kości pierścieniem. U jej boku wisiał sztylet o zużytej drewnianej rękojeści, łuk przewiesiła przez plecy. Strzał nie miała, co przeko- nało Yunniego, iż mówiła prawdę o towarzyszach w po- bliżu. Została wybrana, aby mówić w imieniu grupy. Gdyby okazało się to niebezpiecznym, jej los mógłby zostać przy- pieczętowany, ale inne strzały zostałyby użyte do zakoń- czenia jego życia. - Przybywam z Shingol - powiedział Yunnie, jakby się przedstawiając. Ucięła jego słowa niecierpliwym gestem. - Jesteś człowiekiem, który parzy się z minotaurami - rzekła gorąco. - Robisz z nimi wojnę przeciw nam! - Próbuję uniknąć wojny, bo mierzi mnie widok roz- lanej niewinnie krwi - wycedził. - Jestem członkiem klanu Utyeehn, to prawda. Wychowałem się w Shingol, to prawda. Ale nie pragnę krzywdy twojej ani żadnego elfa. Chcę doprowadzić do spotkania tak, żeby wszyst- kie różnice między elfami i minotaurami mogły zostać omówione i przezwyciężone. - Dlaczego mielibyśmy uwierzyć tobie, albo któremuś z nich? Tylko patrzą, jakby tu spalić nasz las, a nas wypędzić! 92 Rober t E. Varde man - Nie - powiedział Yunnie, zaskoczony głębią wiary elfki w wypowiedziane właśnie słowa. - Na mój honor, ja... - urwał w chwili, kiedy bojowa lanca świsnęła w po- wietrzu i zagłębiła się w elfkę. Rozmówczyni Yunniego próbowała wydobyć z piersi ciężkie drzewce wciągając powietrze. Nim umarła, jej oczy zwróciły się na Yunnie- go, najpierw ze zdziwieniem, potem z nienawiścią. Dookoła rozległy się głośne okrzyki elfów, wyskakują- cych właśnie ze swych kryjówek. Niektóre z tych kryjó- wek Yunnie zidentyfikował. Był przerażony, jak niewiele ich odnalazł, nim rozgorzała walka. Elfy ze śmiertelną precyzją wystrzeliwały swe strzały w stronę atakujących minotaurów, ale ustępowały przeciwnikowi liczebno- ścią i nie miały miejsca, by się wycofać. - Mytaru, poczekaj! - krzyknął Yunnie, widząc jak brat jego krwi prowadzi do boju dużą kompanię minotau- rów. Byczoludy zaszarżowały, kłując lancami i tnąc krót- kimi mieczami. Jeden z elfów zawirował i próbował strzelić do Yun- niego, ale Mytaru powalił go, nim ów zdążył napiąć cięciwę. Mytaru ryknął triumfalnie i pognał dalej, żąd- ny kolejnych elfów. - Dobra robota, Mały Byczku! Podszedłeś ich wspa- niale! Chodź z nami na zabijanie! - kwiczał Mytaru, wykorzystując niesamowicie silne ramię do uniesienia lancy w powietrze. Yunnie skulił się widząc, jak nadzie- wa się na nią kolejny elf. - Do ataku! Chodź, Yunnie, chodź! Mytaru nie zwolnił swego szaleńczego biegu ani na- wet nie zerknął za siebie. Uznał, że Yunnie razem z nim weźmie udział w rzezi. Yunnie próbował dołączyć do brata swej krwi i pozo- stałych, ale wycofał się i ostatecznie zarzucił ten pomysł. Zupełnie jakby ktoś inny wszedł w jego skórę i prowa- dził go na manowce, Yunnie cofnął się, chcąc popatrzeć MROCZNE DZIEDZICTWO 93 na leżącą na skraju lasu elfkę. Ofiarował jej pożywienie. Nie chciał, by spotkała ją jakaś krzywda, a teraz leżała martwa, z przeszywającą jej ciało na wylot minotaurzą lancą. Nie wiedząc o tym wciągnął elfy w pułapkę, za- stawioną przez Mytaru i pozostałych z klanu Utyeehn. Czuł się splugawiony i oszukany. Skacząc na nogi ryk- nął bez słów, ale zew został zagłuszony przez triumfalny okrzyk minotaurów. Tego dnia zabili dwudziestu albo więcej nieprzyjacielskich wojowników. Yunnie zaczął się przygotowywać do konfrontacji z Mytaru i wyłożenia mu, jak wściekły był z powodu wykorzystywania go jako przynęty do ich pułapek, ale uświadomił sobie, że wzbudzi tylko gniew Mytaru, ni- czego nie osiągając. Yunnie musiał z wyłożeniem swoich racji poczekać, aż wypali się w nim płomień złości i za- pał bitewny, wywołujący gorąco, ale nie światło. Odsu- nął się od martwej elfki i rzucił między drzewa, chcąc zebrać myśli. Yunnie nie wiedział, jak długo biegł. Podłoże stało się grząskie, a wokół uszu zaczęły dziko bzyczeć szukające krwawego obiadu owady. Kiedy zaczął bardziej opędzać się od nich, niż biec, uświadomił sobie, że pozbył się przynajmniej części swojej furii. Kiedy jedna z jego stóp zapadła się w błoto, Yunnie cofnął się i uważniej przyjrzał otoczeniu. Odgłosy ma- łych żabek zamieniały się w dobywające się z głębi gar- dła skrzeczenie, coś, czego Yunnie nigdy wcześniej nie słyszał. Dotknął sztyletu przy biodrze i miecza przy dru- gim, ale mokre plaskające odgłosy ciągle zbliżały się w zapadającym zmierzchu. - Kto tam? - zawołał. Żadnej odpowiedzi. Wyciągnął miecz z pochwy, plecami znajdując gruby pień drzewa. Czekał, chcąc pozbawić nacierającego stwora obiadu. 94 Rober t E. Varde man - Nie musisz zasłaniać się stalą - dobiegły go ulotne, drwiące słowa. - Wystarczą twój talent i dobra wola. - Kim jesteś? - Yunnie starał się zlokalizować kobietę, która tak łatwo go podeszła. - Przez niektórych nazywana Sucumon. Przez innych mniej pochlebnymi imionami. Mogłabym zostać twą przyjaciółką za to, co dzisiejszego dnia zrobiłeś. - Cóż takiego, poza zgubieniem się w bagnie? - Nowe odgłosy dobiegły Yunniego z lewej i prawej strony, głod- ne odgłosy nocnych mieszańców bagien, rozpoczynają- cych swą wyprawę po cielisty posiłek. - Cóż, doprawdy! - Sucumon zaśmiała się. Yunnie zadrżał na ten dźwięk. Przypominał mu tarcie szkłem o skałę. - Próbowałeś przynieść elfom pokój, pokój swoim minotaurom. Wiesz, że to gobliny należy wi- nić. - Skąd to wiesz. Czy to ty mnie szpiegowałaś? - Szpiegowałam - dało się słyszeć proste, mrożące przyznanie. Yunnie zastanawiał się, z kim ma do czynie- nia. Sucumon wykazała się niewiarygodną mądrością, zacierając swoje ślady i krocząc przez bagno z taką ła- twością, z jaką Yunnie przez otwartą łąkę. Stężał widząc, że Sucumon wykonuje przed sobą kilka nieznacznych gestów. Czyżby nieznajoma kobieta uży- wała zaklęcia do przywiązania go do miejsca, w którym stał? Mimo wszystkich objawów towarzyszących rzuca- niu czaru, Yunnie nie wykrył nic. Ramię miał silne jak zawsze i umysł czysty. Podniesienie stopy i potrząśnięcie nią nie wywołało słabości. Jego koordynacja wydawała się pozostawać bez zarzutu. - Czy to jakiś rytuał, którego nigdy wcześniej nie wi- działam? Pewnie z Shingol, czy może to rybacko-mino- taurza hybryda? - Wydawała się rozbawiona jego usiło- waniami dojścia, jak działało zaklęcie. MROCZNE DZIEDZICTWO 95 - Wiesz o mnie dużo, a ja o tobie nic - powiedział Yun- nie, ruszając do przodu. Chciał odsunąć się od drzewa, aby w razie potrzeby móc walczyć bardziej efektywnie. - Słucham i uczę się, Yunnie - dobiegły go jej słowa. Sucumon postąpiła do przodu. Opalizująca kępka wi- szącego mchu rzuciła blask na twarz kobiety, ukazując wydatne policzki i nos ostry niczym topór. Jej wargi ściągnięte były tak, że stanowić miały chyba uspokajają- cy uśmiech, Yunniemu zaś przypominało cięcie nożem przez dolną część twarzy. Była niemal jego wzrostu i szczupła, jak wnioskował po sposobie, w jaki ciemna szata opinała się na jej ciele. - Czego chcesz? - No cóż, tego samego, co i ty, Yunnie. Chcę pokoju między minotaurami i elfami. Tyle było nieufności. Gobliny wińmy za całe zło w krainie. - Możesz pomówić z elfami i zaaranżować rozmowy? - Yunnie ścisnął mocniej miecz, widząc, jak Sucumon spina się słysząc to pytanie. Kolejnym gestom towarzyszyło mru- czenie. Otaczała ją magia, tylko z jakim skutkiem? - Oczywiście, że mogę, podobnie elokwentnie, jak ty z minotaurami. Razem możemy doprowadzić do trwa- łego pokoju w tej krainie i pozwolić wszystkim żyć w harmonii. - Sucumon zaśmiała się sardonicznie, tylko z jakiego żartu? Słowa Sucumon mówiły jedno, Yunnie słyszał co in- nego. W jej obłudnych frazach nie było prawdziwego pragnienie pokoju, jedynie aluzje do posiadanej władzy i mocy, jakimi rozporządzała. Mimo to usłyszał, jak sam mówi: - Porozmawiam z Urhaalan. Musimy mieć po- kój za wszelką cenę. - Tak, Yunnie - dały się słyszeć słodkie słowa Sucu- mon, - musimy zmierzać do traktatu między tymi dwiema potęgami. To gobliny należy winić. 96 Rober t E. Varde man Odwrócił się i odszedł w mgłę, nie wypuszczając z dło- ni miecza. Nim zdał sobie sprawę, zapadła noc, wrócił do klanu i usiadł przy ognisku z Mytaru i innymi, świę- tując zwycięstwo nad elfami - i zastanawiając się, jak ma doprowadzić do rozmów pokojowych, zasugerowa- nych przez tajemniczą Sucumon. < Boifolai 12 - NIGDY NIE DAMY RADY UNIEŚĆ TEGO wszystkiego w plecakach - narzekała Maeveen 0'Do- nagh. Patrzyła na góry zaopatrzenia, które przysłał im lord Peemel. Dzień za dniem do obozu Vervamona wtaczały się kolejne wozy, wyrzucając nowe materiały w takiej ilości, że potrzeba by kompanii dziesięć razy większej niż jej do udźwignięcia tego wszystkiego. - Niepotrzebnie się pani martwi, kapitanie - powie- dział Vervamon, przechodząc obok z wielką, otwartą książką w skórzanej oprawie w lewej dłoni. Jego prawy palec podążał za rządkami złożonych tajemniczych sym- boli, tłumacząc z pewnym wysiłkiem, na jaki wskazy- wało lekkie zmarszczenie czoła. - Weźmiemy co nam potrzebne, a resztę zostawimy. - Im? - Maeveen wskazała na hordy Ludu Szperaczy, otaczających obóz jak sępy czekające, aż coś - albo ktoś - umrze. - A co za różnica? Za żadną z tych rzeczy nie płacimy. Akademia Everral będzie zachwycona, że jemy czyjeś pożywienie i pijemy czyjeś wino. 98 Rober t E. Varde man - Co z przysięganiem wierności innemu panu? - Jej brązowe oczy zapałały oburzeniem, wywołanym ko- niecznością przyszycia do własnego uniformu oznaczeń armii Iwset, zwłaszcza po odkryciu, przez przypadek, że Ihesia jest głównodowodzącą armii Peemela. - Wierność nasza należy się jedynie prawdzie. Wie pani o tym. To, co mówimy Peemelowi to jedna sprawa, a co robimy kiedy nie znajdujemy się pod jego czujnym spoj- rzeniem, to całkiem inna. - Jakie honorowe - mruknęła Maeveen. -'W pogoni za prawdą nie trzeba cnotliwości, trzeba za to rzetelności i publikacji takich, że głupole typu Boyzena i Jennsa umrą z zazdrości, kiedy je przeczytają. Z pewnością nawet oni poznają się na doskonałych badaniach i oszołamiających odkryciach, kiedy je zoba- czą. - Vervamon odwrócił się do odcyfrowywanego tomu, pomamrotał pod nosem i odszedł. - Przynajmniej nie wije się już wokół Ihesii, jak głodny południowy boa - zauważyła porucznik Quopomma. Ogrzyca odchrząknęła, z głośnym trzaskiem stawiając na ziemi skrzynię z zaopatrzeniem. - Co masz? Maeveen nie komentowała nieobecności Ihesii. Bitwy wzdłuż południowej granicy obróciły się na niekorzyść Iwset - tak przynajmniej mówili tawerniani eksperci - i obecność kobiety stała się konieczna dla zapewnienia zwycięstwa. Maeveen nigdy nie życzyła nikomu śmierci w bitwie, chyba że był to zaprzysięgły wróg na końcu jej własnego miecza, ale miała nadzieję, że wrogowie we- zmą Ihesię do niewoli i zatrzymają w niej przez ładny kawał czasu. Oburzenie wywołane pojmaniem mogłoby ostudzić nieco jej arogancko wyniosły sposób bycia. - Nie jedzenie, to pewność - powiedziała Quopom- ma. - Jak dla mnie, wygląda dziwnie. - Użyła swoich grubych palców do podważenia wieka. W środku znaj- MROCZNE DZIEDZICTWO 99 dowały się ciekawie ukształtowane przyrządy, których przeznaczenie zastanowiło Maeveen. Sięgnęła po jeden z nich tylko po to, by poczuć na nadgarstku czyjąś dłoń. Zareagowała instynktownie, wyrywając rękę i zakrę- ciwszy się w miejscu uderzyła pięścią w brzuch mężczy- zny. Jego płuca opróżniły się błyskawicznie, kiedy pięść zagłębiła się w miękkie ciało na długość przedramienia. Maeveen cofnęła się, wybierając między kolejnym cio- sem a wyciągnięciem sztyletu. Każda z możliwości mo- gła zakończyć życie atakującego. - Nie rób - wykrztusił mężczyzna. Jego twarz zbielała, wydawał z siebie słabe odgłosy. Maeveen obserwowała go czekając, aż złapie oddech. Był młodzikiem o przedwcześnie przerzedzonych czar- nych włosach. Sądząc po braku opalenizny rzadko wi- dywał światło dnia. Podobnie jego ręce, nie wykazywały oznak pracy jakiegokolwiek rodzaju. Mógł być uczo- nym, ale nie pokroju Vervamona. Vervamon nigdy nie uchylał się od pracy, jakkolwiek ciężka by ona nie była. - Kim jesteś? - Właścicielem śmieci w tej skrzyni, idę o zakład - powiedziała Quopomma. -Nie śmieci. Potrzebnego... ekwipunku - wydusił z sie- bie. Odrobina koloru wróciła na jego policzki, choć cią- gle pozostawał blady. Spróbował się podnieść. - Błagam o wybaczenie. Nie miałem zamiaru wzbudzać waszego gniewu. Nie chciałem, żebyście grzebały w moich rze- czach. - Twoich? - Maeveen pozwoliła lewej brwi nieco się podnieść. - A dlaczego miałbyś przysyłać do obozu coś swojego? - Znała już odpowiedź i irytowało ją to. Ten ktoś roztaczał wokół siebie zapach inkwizycji, ale powstrzymała się od oskarżenia. Pewne szczegóły nie pasowały do siebie. Co wiedziała, to tylko to, że był czyimś szpiegiem, skoro myślał, że dołączy do wyprawy Vervamona. 100 Rober t E. Varcfe man - Moi towarzysze i ja wyruszymy z wami na poszuki- wanie pieczęci - powiedział. - Po moim trupie - warknęła Maeveen. - Mam wy- starczająco dużo kłopotów z niańczeniem Vervamona i własną kompanią. - Zaleca to lord Peemel - rzekł młody człowiek, któ- remu wreszcie udało się swobodnie wyprostować. Ma- sował swój brzuch i łykał powietrze do chwili, aż wrócił do swego normalnego stanu. - Jestem Coernn. - A ja jestem przeklęta, jeśli pozwolę ci iść z nami. Powiedz Peemelowi, żeby zabrał wszystkie te bezużytecz- ne zapasy i możemy... - Maeveen przerwała swoją tyra- dę widząc, że Vervamon rozmawia z pięcioma ubrany- mi podobnie jak Coernn. Ich szaty z trudem nadawały się do wędrówki, chociaż wykonane były z materiału grubszego, niż stroje zwykłych mieszkańców miasta. Chociaż kolorystyka i wzory strojów wszystkich sześciu różniły się, ale i tak wydawało się, że ubrani są podob- nie, tak jakby ktoś zaczął według jednego wzorca i po- stanowił zmylić każdego głupiego obserwatora niewiel- kimi wariacjami. - Maeveen, moja droga, zajmij się proszę właściwym zaopatrzeniem tych dżentelmenów. Będą nam towarzy- szyć - zawołał Vervamon. - Są specjalistami w dziedzi- nie siedmiu męczenników i chcieliby potwierdzić znale- zisko po tym, jak wejdę do krypty. - Dokąd idziemy szukać Pieczęci Iwset? - zapytała. Oczy Coernna stwardniały i wiedziała, że cokolwiek wyjdzie spomiędzy jego warg, będzie kłamstwem. Szan- sa wyciągnięcia z niego prawdy odeszła w chwili, kiedy odzyskał oddech. - Sir Vervamon jest ekspertem w tej sprawie. Digody powiedział mu w zarysie, jak prowadzić wyprawę, ale ja dysponuję dokumentami do wykorzystania po znalezie- niu się w pobliżu właściwego punktu. Kiedy rozpoznam MROCZNE DZIEDZICTWO 101 znaki terenu, sir Vervamon pierwszy się o tym dowie. Lord Peemel sam zapolowałby na pieczęć, gdyby nie wypowiedzenie wojny przez lady Edarę. - Ona wypowiedziała wojnę? - Quopomma zaśmiała się chrapliwie. Ogrzyca zwróciła się do pustej przestrze- ni, zapewne rozmawiając z wyimaginowanymi przyja- ciółmi. Zapytała ich - Dajecie wiarę takiej bujdzie? - Quopomma odwróciła się na powrót do dowódczym. - Próbował zmusić ją do małżeństwa. Dla niej to jak wyjście za kogoś z Ludu Szperaczy. - Jest moim panem i nie powinnaś źle o nim mówić - stanowczo przemówił do ogrzycy Coernn. Choć Maeveen chętnie pozwoliłaby Quopommie zamienić parweniusza w stertę połamanych kości, coś w pozie młodego człowieka ostrzegło ją, że nie taki mógłby być wynik walki. Mężczyźnie brakowało twardości szermie- rza. Poruszał się dobrze, ale nie z mocą boksera. Maeve- en nie wydawało się, aby pod swoją luźną szatą nosił zbroję. Quopomma była mistrzem kompanii w zapasach, a ze swoimi dwoma szablami potrafiła sprostać każdemu, poza najlepszymi wojownikami. Maeveen widziała, jak ogrzyca w pojedynkę oczyszcza tawernę i wraca do pi- I cia, jakby nic się nie stało. Była wojowniczką, zawadiaką i doskonałym zastępcą. Jednak Coernn przedstawiał sobą określone, może nie- znane, niebezpieczeństwo dla ogrzycy. Maeveen 0'Do- nagh wkroczyła między nich, odpychając ogrzycę. - Masz pracę do przypilnowania - powiedziała. - Zobacz, czy Iro znowu się nie obija. Kiedy spotka się z tymi dwoma sierżantami z twoich drużyn, przez cały dzień jest potem do niczego. - Mogę najpierw wyrzucić śmieci, kapitanie - zaofia- rowała się ogrzyca. Zacisnęła pięści, chrupnięcie odbiło się echem po całym obozie. Mimo groźby w całej tej 102 Robert E. Vardeman pozie, Quopommie nie udało się przestraszyć Coernna. To jeszcze bardziej zaniepokoiło Maeveen. Czuł, że stoi za nim inkwizycja, a śmierć uwolni jego ducha od nie- doskonałego śmiertelnego ciała, czy było to coś więcej? - Zajmij się sortowaniem zapasów i zdecyduj, co się przyda, a co zostawić - powiedziała Maeveen. - Cokol- wiek pójdzie z tą szóstką, jest tylko i wyłącznie ich zmar- twieniem. Żaden z naszych żołnierzy nie będzie poma- gał im targać takiej góry ekwipunku. - Zerknęła jeszcze raz do skrzyni, na dziwaczne przyrządy i wystające spo- między materiału pakowego grzbiety książek. Coernn położył wieko na miejscu, przerywając jej oględziny. - To do przyjęcia - powiedział cichym, ale znamionu- jącym groźbę głosem. - Nawet preferowane. - Ukłonił się lekko, ani na chwilę nie spuszczając oczu z Quopom- my, po czym odwrócił się i odszedł z wysoko uniesioną głową. - Arogancki typ - zauważyła Quopomma. - Nie jestem taka pewna - powiedziała Maeveen. - Powiedz mi Quopomma, gdzie znajduje się knajpa, któ- rą najbardziej lubisz? - Odwiedzana przez osobistą straż Peemela? To gada- tliwa załoga, zwłaszcza po kilku kuflach. - Quopomma zaśmiała się na wspomnienie nocy spędzonych tam z ni- mi na wzajemnym częstowaniu się kłamstwami i sta- wianiu sobie kolejek. - To Śpiewająca Geokaczka, w dół ulicy Sześciu Cnót i Grzechu. Maeveen zadziwiało, jak górnolotne nazwy nadawali wieśniacy swoim arteriom komunikacyjnym. Obserwo- wała Coernna, który podszedł do pięciu towarzyszy i włą- czył się do małej dyskusji na jej temat. Coernn kilkakrotnie zerkał przez ramię w jej stronę z neutralną miną. Maeveen chciałaby móc wykorzystać swą umiejętności czytania z ust, żeby dowiedzieć się, co powiedział pozostałym na jej temat, ale podczas mówienia Coernn zasłaniał usta MROCZNE DZIEDZICTWO 103 ręką. Otrząsnęła się. Już na drodze tych sześciu można będzie szybko odsądzić. Nigdy nie będą w stanie utrzy- mać kroku, który zamierzała narzucić, nie jeśli będą upie- rać się przy zabieraniu ciężkich pudeł. Obeszła obozowisko, wyrwała porucznik Iro z popo- łudniowej drzemki, a potem zwróciła się w stronę Iwset, zadowolona, że kompania już wkrótce osiągnie goto- wość do wymarszu. Maeveen musiała jeszcze ustalić kilka drobnych szczegółów, nim skierują się na wybrzeże w po- szukiwaniu bawidelka Peemela - i dla zaspokojenia nie- ustannego głodu wiedzy Vervamona. Kiedy ona, Quopomma i Vervamon wkraczali do miasta tydzień wcześniej, wyglądało ono niemal od- świętnie. Ustawieni wzdłuż ulic w postaci straży hono- rowej żołnierze pysznili się swymi świetnymi mundura- mi, ale Maeveen utkwili w pamięci małomówni wete- rani o twardych spojrzeniach i chętni posłużenia się bro- nią. Przez kilka ostatnich dni Iwset zdryfowało w wy- glądzie i duchu w stronę tego drugiego. Teraz gdziekolwiek spojrzała, widziała gotowych do walki żołnierzy, którzy maszerowali drużynami i kom- paniami, szykując się do opuszczenia miasta. Zatrzyma- ła się chcąc popatrzeć, jak ich oficerowie dowodzą, jak żołnierze wykonują rozkazy. Wzrósł jej podziw dla Ihesii albo tego, kogo uczyniła ona odpowiedzialnym za przy- gotowania i wyszkolenie. To nie były żółtodzioby ma- szerujące w imię ideałów tylko po to, by znaleźć grób zamiast sławy. Każdy przeciwnik tych żołnierzy pozna, że ma do czynienia z bitną i karną siłą. Przejście przez targowisko powiedziało jej o Iwset coś innego. Obfite zapasy płynące do obozu Vervamona zwykłym mieszczanom nie były dostępne. Nie było na wózkach handlarzy świeżych warzyw i owoców, a wy- stawione do sprzedaży mięso wyglądało na stare i łyko- wate. To co najlepsze trafiło już do żołnierzy. 104 Robert E. Vardeman Z ponurych min sprzedawców wnosiła, że nie wszyst- kich ta odmiana cieszyła całkowicie. Maeveen zastana- wiała się, jak zachowałby się lud, gdyby Ihesię spotkało w boju więcej niż jedno niepowodzenie. Seria klęsk mogła oznaczać koniec butnej pani generał, podobnie jak i jej władcy. Mijając sprzedawcę eoliańskich harf, zawodzących na wiejącym od morza Ilesmare wietrze, Maeveen weszła w ulicę Sześciu Cnót i Grzechu. Wszędzie gdzie spojrza- ła, widziała jakiś grzech i ani jednej cnoty. Maeveen pryćhnęła pogardliwie na zepsucie moralne i patrząc prosto przed siebie ruszyła na poszukiwanie tawerny odwiedzanej przez Quopommę i żołnierzy Peemela. Znalazła ją na końcu ulicy, knajpę od nabrzeża i skraj- nie wschodniego muru oddzielała tylko wąska bruko- wana ścieżka. Statki poruszał wiatr i przypływ, kierując je w stronę morza z odległego o ćwierć mili na północ wzdłuż wybrzeża portu. Maeveen wydawało się, że roz- poznaje w oddali kilka jasnokolorowych proporców, ale oczy zaszły jej łzami od słonej mgły i wiatru. Maeveen pchnęła drzwi do Śpiewającej Geokaczki i wciągnęła w płuca zapach pieczonego mięsa i rozlane- go piwa. Kto w zgromadzonym tu wielobarwnym tłu- mie najprędzej znać będzie tożsamość dołączającej do wyprawy Vervamona szóstki? Wyłowiła wzrokiem młod- szego oficera z gwardii Peemela, który mógł coś wie- dzieć o wewnątrzpałacowych intrygach i ruszała wła- śnie w jego stronę, kiedy po jej kręgosłupie przeszedł dreszcz. Wielokrotnie ignorowała to uczucie na własną szkodę. Tym razem odwróciła się, otworzyła drzwi do karczmy i wyjrzała na ciemniejącą ulicę. Niebo zakrywa- ły burzowe chmury. Odczuwany przez nią brak ciepła nie był spowodowa- ny tym naturalnym wydarzeniem. Dostrzegła Digodego - wysokiego, szczupłego doradcę lorda Peemela, który MROCZNE DZIEDZICTWO 105 szedł w dół ulicy, mówiąc coś konfidencjonalnie do ubranego w jasną liberię w niebiesko-zielone prążki słu- gi. Określająca jego przynależność tarcza herbowa była zakryta przed wzrokiem Maeveen. Sługa odwracał kil- kakrotnie oczy, tak że Maeveen miała wrażenie, iż Digo- dy nie jest zadowolony z dostarczanego mu raportu. Próbowała czytać z warg, ale mężczyzna kręcił głową i kiwał nią nerwowo. Zdawało się, że czerwone oczy doradcy płoną wewnętrznym blaskiem, sługa podrzucił ramię, próbując się bronić. Maeveen rozważała, czy nie warto by pójść za biedakiem, ale doszła do wniosku, że więcej może się dowiedzieć śledząc Digodego. Co sprowadzało potężnego doradcę lorda Peemela do tej naznaczonej ubóstwem dzielnicy Iwset? I do kogo zgłosi się sługa po przekazaniu wiadomości Digodemu? Maeveen 0'Donagh postanowiła, że szybko może znaleźć odpowiedzi na wszystkie te pytania, kiedy Digo- dy pchnął sługę przed sobą i szybkim krokiem ruszył za nim. Maeveen niemal biegła, próbując nadążyć za Digo- dym i sługą, którzy kluczyli po bocznych uliczkach i alej- kach, cały czas zbliżając się do portu na północy. Maeve- en nieźle się spociła, nim dotarli do celu, sługa również łapał ustami powietrze. Ku jej zdziwieniu podróż po Iwset, na Digodym zda- wała się nie robić wrażenia. Mężczyzna o ciele szkieletu powinien był się zasapać. Maeveen wiedziała, że w do- radcy Peemela jest coś, czego nie dawało się wyłowić na pierwszy rzut oka. Cofnęła się pod jakieś drzwi, chcąc zbadać teren, sama nie będąc widzianą. Podobnie jak pozostałe, tak i te drzwi pomalowano jaskrawą czerwie- nią dla odstraszenia złych duchów, tak jej przynajmniej - poważnie zresztą - mówiono. Ze wszystkich widocz- nych na budynkach zniszczeń wnosiła, że może to być prawda, choć wolałaby upewnić się co do tego u Verva- mona. Niewiele było rzeczy, o których nie wiedział na 106 Rober t E. Yarde man temat dziwnych kulturowych sztuczek i ciasnych prze- sądów. Zaterkotał wóz. Maeveen zamknęła oczy i pozwoliła mu przejechać nie patrząc na jego zawartość. Trupie wózki wywoziły tych, którzy zmarli dzisiejszej nocy. Z zapachu Maeveen wnosiła, że niektóre ciała leżały już dzień czy dwa. Zaraza zbierała swe żniwo wszędzie, choć w tej części Iwset bardziej niż w innych, jeśli ciała były tu dobrym wskaźnikiem. - Gdzie ona jest? - Słowa przypłynęły do niej wraz z wiatrem. Owinęła ciaśniej płaszczem swe krzepkie ciało, mogąc podsłuchiwać rozmowę Digodego i jego sługi. - Przyjdzie, sire. - Znikaj - powiedział Digody. Nawet przez ulicę Maeveen widziała dzikie, czerwone oczy doradcy, błysz- czące jak dwa maleńkie słońca. W narastającej ciemności wywołanej przez gromadzące się powyżej burzowe chmury oczy te zdawały się żyć własnym życiem. Ma- eveen zadrżała, i to nie z powodu wzmagającego się chłodu. - Tam, sire, tam jest - sługa kiwnął głową i wycofał się. Maeveen jeszcze raz spróbowała dostrzec tarczę her- bową, ale mężczyzna szybko oddalił się od Digodego i zniknął w głębi ulicy. Maeveen wyjrzała zza zaniedbanego węgła, chcąc zo- baczyć, co zrobi teraz Digody. Doradca potknął się o swe długie szaty i zaklął. Kiedy podjął marsz, Maeveen cof- nęła się w ocienione bezpieczeństwo malowanego por- talu. Spróbowała wsunąć się w cień jeszcze głębiej, kiedy dostrzegła podążającą ulicą kobietę. Nie musiała mar- twić się o to, że zostanie zauważona; dobrze ubrana nowo przybyła wpatrzona była jedynie w Digodego. - Twój dobór miejsc spotkań pod względem wygody i ustronności pozostawia wiele do życzenia - powie- dział Digody bez żadnego pozdrowienia. MROCZNE DZIEDZICTWO 107 Kobieta zaśmiała się. Pochwycony przez wiatr dźwięk brzmiał melodyjnie, jak dalekie sygnały ostrzegawcze w porcie. Maeveen słuchała uważnie, starając się wyła- pywać słowa spomiędzy gwizdu wiatru. Kobieta była oszałamiająco piękna i ubrana bogato jak na tę dzielnicę miasta. W jej ciemnych włosach połyskiwały klejnoty, odbijając odległe światła i nadając nierzeczywisty wy- gląd. Szczupła kobieta zakręciła się elegancko, pozwala- jąc powiewowi wiatru zsunąć z jej ramion oblamowane na ciemno okrycie. W tej samej chwili Maeveen ujrzała, że bogactwo stroju i zapierająca dech w piersiach uroda znajdowały się nie tylko na powierzchni. Zadbana, atle- tyczna kobieta poruszała się dobrze i Maeveen sądziła, że potrafiłaby się posłużyć dwoma sztyletami w ręcznie wykonanych, zdobionych pochwach zatkniętych za skó- rzany, wysadzany rubinami pas. - Tak się martwisz, Digody. Niepotrzebnie. Wszystko jest w porządku. -Jedyną zaletą jest to, że Peemel nigdy tu nie przyjdzie - burknął Digody. Kobieta znowu się zaśmiała. - Ach, tak, strach jaki żywi przed zarazą. To dość osłabiający stan u kogoś, kto cieszy się tak dobrym zdrowiem. Przerzuciła połę płaszcza pfzez ramię, całkowicie ukazując swoje ubranie. Maeveen za- tkało. Kobieta ubrana była w stylu Jehesic, wyspiarskiego królestwa, któremu Peemel wypowiedział ostatnio woj- nę. Dlaczego jego główny doradca rozmawiał z wysoko postawioną szlachcianką z dalekiej wyspy? Pokój? Formalne warunki wojny? Nie wydawało się to Maeveen logiczne. Gdyby spotkanie oddawało rzeczy- wistą wolę obu władców, przeprowadzono by je w bar- dziej oficjalny sposób, nie zaś na środku wietrznego pla- cu podczas nadchodzącej od morza Ilesmare burzy. Kobieta, jakby uświadamiając sobie, że pokazała za dużo, nasunęła płaszcz z powrotem i zbliżyła się do 108 Rober t E. Varde man Digodego. Przez kilka minut prowadzili ożywioną wy- mianę zdań, potem trupio podobny doradca lorda Pe- emela tupnął, odwrócił się i odszedł. Kobieta jeszcze raz się zaśmiała, ale tym razem w głosie jej nie słychać było rozbawienia. Popatrzyła na idącego pośpiesznie Digode- go, po czym ruszyła własną drogą, kierując się w stronę pobliskich doków. Maeveen rozważała pójście z Digodym, ale uznała, że nie ma on jej już do zaoferowania żadnych informacji. Interesowała ją za to tożsamość kobiety jako dźwigni oczywistego spisku przeciwko Peemelowi. Nie żywiła wobec Peemela sympatii, ale wszystkie informacje wy- dawały się cenne, siła ramion nie była jedynym sposo- bem prowadzenia wojny. Jeżeli Peemel finansował wy- prawę Vervamona, a miasto-państwo Iwset angażowa- ło się w wojnę, która mogła utrudnić Vervamonowi swobodne poruszanie, Maeveen czuła się zobligowana do zdobycia wszelkich możliwych informacji. Zmniej- szyła dystans między sobą a gwałtownie wycofującą się kobietą, nie bardzo wiedząc, co robić w przypadku wpadnięcia na jehesicką szlachciankę. Nim Maeveen dotarła do doków, burza rozszalała się na dobre. Poza jednym wszystkie statki zwijały żagle, starając się walczyć z bijącymi o nabrzeże falami. Jed- nostka szykująca się do stawienia czoła burzy nosiła neutralne oznakowanie, ale Maeveen nie podejrzewała jehesickiego szpiega o wpływanie do portu zaprzysięgłe- go wroga pod własną banderą: pomarańczowo-niebie- ską z wielką czarną pustułką morską. - Ferantia, pośpiesz się. Musimy zaraz wypływać - zawołał do kobiety u stóp trapu kapitan ze statku. Wskoczyła zwinnie na kładkę i odwróciła się, pozdra- wiając kapitana beztrosko. Kapitan wykrzykiwał rozkazy, kiedy kobieta dołączała do niego przy kole. Żagle były częściowo opuszczone, MROCZNE DZIEDZICTWO 109 a cumy zrzucone. Maeveen wstrzymała oddech, spo- dziewając się, że statek zostanie ciśnicty o dok podczas próby wyjścia. Burzowy wiatr nie był tego popołudnia przyjacielem łodzi. Maeveen wyszła na otwarty teren, chcąc się upewnić, że nie zwodzą jej oczy. Choć żagle statku łapały tylko część wiatru, nabrał on szybkości i wystrzelił z portu niczym strzała. Maeveen rzuciła się na koniec doku i pa- trzyła. Statek płynął dokładnie pod wiatr, całkowicie na przekór burzy. - Magia - powiedziała cicho. - Digody spotyka się ze szpiegiem Jehesic - i czarodziejką. Kim jeszcze jesteś, Ferantio? W ciągu kilku minut unoszący cudownego szpiega statek rozpłynął się w wiszącej nisko mgle. Silny wiatr wiał od Iwset ku Jehesic i tyle w nim było niebezpieczeń- stwa, co i magii. i Rosdłlal 13 - TO ZOSTAŁO POSTANOWIONE PODCZAS Święta Tiyinta. Czas Rozwiązania zbliża się i musimy toczyć wojnę! — kudłaty minotaur powiódł wkoło buń- czucznym wzrokiem, wydymając nozdrza i krzyżując ręce na nagim, szerokim torsie. Pochylił głowę i przed- stawił kilka szybkich, wspaniale wyprowadzonych ro- gami haków, pokazując, co stanie się z elfami, kiedy znajdą się już formalnie w stanie wojny. - Poczekaj, Mały Byczku - Mytaru przestrzegł Yunnie- go, który chciał właśnie zaprotestować. - Aesor nie skoń- czył. To niegrzecznie przerywać mu, kiedy mówi. - Gada bzdury - powiedział zapalczywie Yunnie. Od- mawiał Aesorowi prawa do dokończenia tak wybucho- wej mowy. - Elfy nie są przyczyną naszego nieszczęścia. Nie ma znaczenia, co postanowiono podczas Święta Tiyinta. Znaczenie ma prawda! - Przestrzegam cię w imieniu klanu Utyeehn - rzekł surowo Mytaru. - Nie będzie bluźnierstwa. Decyzje po- dejmowane w świetle obu księżyców podczas Święta Tiyinta są święte. Zostałeś wtedy przyjęty do klanu, bo był to czas głównych zmian w naszym życiu. W świę- MROCZNE DZIEDZICTWO 111 tym świetle stadu dobrze się wiedzie. Czy zaprzeczysz temu? - Nie, ale... - Inne sprawy, tajne i odkrywane tylko podczas rytu- ałów, których musisz się jeszcze nauczyć, zostały posta- nowione. Między innymi wojna przeciwko elfom. - Zbyt wielu z naszego stada polegnie - i to na próż- no! - rozzłościł się Yunnie. - Elfy myślą, że my jesteśmy wrogami. My myślimy, że to oni. Obie strony się mylą. - Jak to możliwe? - zapytał Mytaru spoglądając nie- pewnie na Aesora. Taka dyskusja podczas czyjejś prze- mowy była niegrzeczna i dla wielu mogła stanowić powód do rzucenia wyzwania do walki. - Zastawiają pułapki i zabijają nasz klan - rzekł niskim głosem Myta- ru. - My zabijamy ich, kiedy przechodzą przez nasze terytorium. Elfy przesuwają zapasy bliżej doliny, szyku- jąc się do wniesienia wojny w nasze sanktuarium. - Nie mogę temu zaprzeczyć - powiedział Yunnie, niechętnie przyznając rację bratu swej krwi - ale powin- niśmy walczyć z goblinami, nie z elfami. Przez chwilę Mytaru nic nie mówił. Potem buchnął śmiechem. Popatrzyli na niego pozostali zgromadzeni w Kole Dyskursu. Aesor nie zakończył jeszcze podsko- ków i wywijania dopiero co opatrzonymi w metalowe końcówki rogami. Wielu mruknięciem skwitowało nie- grzeczność Mytaru. - Błagam was o przebaczenie, klanowi bracia - powie- dział Mytaru, kiedy Aesor poruszył się, stając dokładnie na wprost niego. - Miałem zamiar opowiedzieć naj- nowszemu członkowi klanu o naszym spojrzeniu na etykietę i głupio pogwałciłem najbardziej podstawowe przepisy, których chciałem nauczać. - Pozwól mu mówić do koła - rzekł Aesor. - Pozwól mu powiedzieć nam, jak wielkie będzie zwycięstwo prze- ciwko naszym zaprzysiężonym wrogom, elfom. 112 Rober t E. Varde man - Brat mej krwi jest... - zaczął Mytaru, ale urwał, kiedy Yunnie podniósł się i ruszył na środek koła. - Dziękuję memu szacownemu bratu Aesorowi za za- szczyt, jakiego dzięki niemu dostępuję - rzekł Yunnie. Serce podskoczyło mu do gardła, kiedy uświadomił sobie, jak wielką dano mu szansę. Był młodszym człon- kiem kręgu, ale zgodnie z tradycją stada jego słowo ważyło tak samo, jak zdanie najstarszego. Jedynie nad kwestiami duchowymi, w których Trzech Wybrańców mówiło z całkowitym autorytetem, indywidualni człon- kowie klanu nie mogli debatować. - Mówię z całym przekonaniem, że elfy nie są naszymi nieprzyjaciółmi. Widziałem gobliny podjeżdżające nasze patrole, walczące z ukrycia i uciekające, nim nasi mężni wojownicy mogli ich złapać. Wzburzają również elfy podobnie tchórzliwymi atakami, a potem stają z boku, pozwalając elfom i minotaurom zabijać się nawzajem. -Jak wyjaśnisz elfie sieci? Mój kuzyn Hoty zaplątał się w jedną z nich w pobliżu Namułu Lycoh. Żaden goblin nie zastawi takiej pułapki. One nie są na to wystarcza- jąco sprytne. - Aesor tupnął o ziemię i sapnął dziko. Yunnie nie mógł oderwać oczu od błyszczących metalem koniuszków rogów. Aesor zaostrzył krawędzie tych me- talicznych pochewek do ostrości brzytwy. Aesor był gotów do wojny, nawet jeśli Yunnie nie. Pozbawiony wesołości śmiech wydobył się z wielu mi- notaurzych gardeł. - Zasmuca mnie twoja strata. Śmierć Hotego pomniej- sza stado - odparł Yunnie, goniąc myślami. Potrzebował solidnego dowodu, który przekonałby ich o prawdziwo- ści źródła ich smutku. - Zgadzam się, że gobliny nie są wystarczająco sprytne na zastawianie takich pułapek, ale są na tyle przebiegłe, by zwrócić elfy przeciw minotau- rom. Gobliny kradną elfią broń i używają jej, żeby nas zabijać. Jestem pewien, że elfom robią to samo. MROCZNE DZIEDZICTWO 113 - Elfy myślą wypalić nas z naszych domostw! - ryknął inny minotaur. Yunnie wiedział, że to przywódca klanu Helmhein, ale nigdy nie słyszał jego imienia. - Czy możesz zaprzeczyć pożarom szalejącym przez trzy dni wzdłuż krawędzi! Zostały wywołane przez elfy. - Elfy również oskarżają minotaury o wypalanie - rzekł Yunnie. Wiedział, że nie odważy się podążać zbyt długo tym tropem argumentacji. Gobliny opierały się na kamieniu jako swojej broni, nie na ogniu. - Są kłamcami. Jeśli mówią ci, że odpowiedzialne są gobliny, są kłamcami podwójnymi! - ryknął przywódca klanu. - Mówią takie rzeczy, aby uśpić naszą czujność. To nie wojownicy. Nigdy nie sprostają mocy Urhaalan! - Elfy są w stanie co najmniej się obronić, tyle że walczą z niewłaściwym przeciwnikiem, podobnie jak my. Musimy wyeliminować gobliny. Yunnie wyszedł z Koła Dyskursu i przez kilka minut czekał, aż ktoś odpowie na jego zapalczywą obronę. Panująca cisza zaczynała ciążyć, kiedy Aesor wkroczył do koła równie wojowniczo, jak je opuścił. Zignorował Yunniego i rozpoczął swą deklarację wojny przeciwko elfom tak, jakby nie powiedziano nic, co zaprzeczałoby jego zapewnieniom o elfiej podstępności. I - On nie może... - Yunnie został uciszony surowym spojrzeniem Mytaru. Opadł na ziemię i słuchał, jak pozostali w klanie Utyeehn wprawiają się w bojowy szał. Bojowy szał przeciw elfom. Yunnie stał na skalnym usypisku u wejścia do doliny i spoglądał na łagodne trawiaste stoki, gdzie minotaury miały wkrótce bić się z elfami. Do świtu Aesor i pozo- stałe byki opracowali plany postanawiając, jak najlepiej walczyć z elfami. Yunnie pokręcił głową wiedząc, że wojna była zła. Któż inny, jeśli nie gobliny, mógł być źródłem ich nieszczęść? 114 Rober t E. Yarde man Aesor powiedział o goblinach ważną rzecz. Bardziej przebiegłe niż sprytne, kalkulacja, zwarcie, szczucie mi- notaurów przeciw elfom zdawało się przekraczać ich ograniczoną umysłowość. Yunnie wiedział, że kradły broń i zasadzały się na minotaury z elfimi strzałami, na elfy zaś z lancami minotaurów, czemu jednak zawracały sobie głowy podpalaniem elf ich i minotaurzych siedzib? To zwiększało tylko szansę zauważenia. - Podziemia - rzekł do samego siebie Yunnie. - Tak, to w podziemiach leży odpowiedź. Mogę zdobyć dowód, pokazać Aesorowi, Mytaru i innym, zakończyć walkę, zanim na dobre się ona rozpocznie. Po niespełna godzinie obserwował marsz pierwszego oddziału minotaurów, gotowych zabijać gromadzące się u wylotu doliny elfy. Domagał się tego Czas Rozwiąza- nia; wojna została omówiona i wypowiedziana w świe- tle Iontiera i Fessy. Yunnie zadrżał. Samo myślenie o większym księżycu wywoływało u niego dyskomfort. Musiał przywyknąć do minotaurzego trybu życia, albo takie małe detale nie dadzą mu spokoju do końca życia. I musiał otrząsnąć się z uczucia, iż upierając się, że elfy nie są ich prawdziwymi wrogami, podsycał tylko nienawiść zamiast ją studzić. Każde padające z jego ust słowo wydawało się subtelnie złe i nieszczere, co dziesięć razy wystarczało do przeko- nania minotaurów, iż myli się on, a elfy naprawdę są ich problemem. Zaczął iść, nie do końca wiedząc, dokąd. Jeśli gobliny wypełzły ze swego podziemnego królestwa, wejścia musiały znajdować się w pobliżu. Z drugiej strony by- strookie byki, patrolujące okolicę w chwili, gdy domy klanu Helmhein zostały zniszczone, powinny były wy- patrzeć te małe tchórzliwe potworki. Yunnie pociągnął nosem i wyłowił kwaśny zapach spa- lonej wełny - i ciała. Nie mógł złapać tchu od chwili, MROCZNE DZIEDZICTWO 115 gdy wspiął się na krawędź i spojrzał na trawiastą nieckę tego fragmentu doliny Urhaalan, gdzie żyło wielu z kla- nu Helmhein. Usiadł i studiował topografię, znajdując nie mniej niż osiem dymiących po ataku domów, wszyst- kie odosobnione, każdy dalej niż w zasięgu wzroku od drugiego. Ciekawe, że będąc zwierzętami stadnymi, mi- notaury te ceniły sobie prywatność, być może aż do przesady. Pozwalało to na łatwy atak. - Tam - powiedział do siebie, dostrzegając ścieżkę wiodącą na bardziej zarośnięty teren. Coś w sposobie, w jaki słońce odbijało się od tych skał, przykuło jego uwagę. Yunnie potykał się na stoku, zastanawiając się, co było nie w porządku. Już na dole kilka minut zabrało mu uświadomienie sobie, co zobaczył. - Brak goblinich śladów - powiedział zaintrygowany znalezionymi ciekawymi kształtami - za to mnóstwo sadzy i spalonej trawy. Tak jakby idąc ciągnęli za sobą swe ogniste garnki. Ze wzrokiem utkwionym w ziemi, śledząc osmalony trop, przeszedł przez skały i trawę, ziemię i podmokłe łąki, nie tracąc z oczu czarnych smug. Niemal z poczu- ciem winy zatrzymał się i podniósł wzrok. Znalazł się w pobliżu kępy drzew. Dolne gałęzie były spalone,I mi- jane przez niewiarygodne gorąco. Yunnie podskoczył i chwycił za jedną z nich, łamiąc ją własnym ciężarem. Potem urwał i przyjrzał się, marszcząc brwi. Wyglądała tak, jakby dokładnie pod nią podłożono duży ogień. Śladów starych obozowych ogni nie znalazł. Słyszał o miastach obleganych przy użyciu łatwopal- nych mikstur ze smoły i innych tajemnych składników, które paliły się gwałtownie, a zmieścić było je można w małym pocisku. Tylko jak goblin niósł płonącą piłkę - i po co? Wydłużając krok, zaczął sadzić susami w pogoni za tym, kto niósł ognisty garnek. Czy gobliny oddawały się 116 Rober t E. Yarde man jakimś swoim rytuałom, zabierając do swego podziem- nego królestwa żar z minotaurzych domów? Dookoła tropu zaczęły wyrastać skalne iglice i Yunnie- mu coraz trudniej było brnąć przez podgórze Urhaalan. W nozdrza uderzył go silny zapach siarki. Zbliżał się do fumaroli, tak dawno pokazanych mu przez Mytaru. Miał nadzieję, że nie pogwałcił tradycji stada patrząc na nie, nie przyjrzawszy się uprzednio właściwemu rytuało- wi, jaki by on nie był. Dotarł do wąskiej rozpadliny, kamienne ściany zmusi- ły ge do rozglądania się na boki, jeżeli chciał się między nimi przecisnąć. Piersiami i plecami szorował o zakop- cone punkty tam, gdzie jego zwierzyna zostawiła ślady niedawnego przejścia. Yunnie wyskoczył na skalną are- nę, gdzie fumarole pluły żółtymi chmurami siarki zmie- szanej z białą parą. Położył sobie rękę na ustach, nie chcąc się udusić. Nie poskutkowało. Opary wywołały u niego silny kaszel. Oczy mu łzawiły, zaczął zawracać przez skalną szczelinę, kiedy ogłuszający ryk złości zmusił go do od- wrócenia się. Poprzez unoszące się chmury siarki i pary dostrzegł człapiącego w jego stronę, spowitego w pło- mienie stwora. - Nie, nie! - krzyknął, zachłystując się trującymi gaza- mi. Zachwiał się i opadł na kolana. Jego oczy próbowa- ły skupić się na zbliżającym się do niego poprzez fuma- role gigancie. Żadna żyjąca istota nie mogłaby wytrzy- mać tak gorących oparów. Ta mogła. Yunnie sięgnął słabo po sztylet, chcąc się bronić. Popatrzył w płonące żółte oczy i usta, które otworzyły się, ukazując płonące otchłanie Piekła. Wszędzie dooko- ła odzywały się głośne krzyki, dźwięczące mu w uszach, wzywające jego imienia. Potem zemdlał, a sztylet wysu- nął mu się ze słabego uchwytu. Rosdiial 14 - FERANTIA, POŚPIESZ SIĘ. MUSIMY ZARAZ wypływać - zawołał kapitan Oseltei, walcząc z tylną cumą przed podbiegnięciem do koła sterowego Śliskie- go Węgorza. Zerwał linę zabezpieczającą koło i popa- trzył na walczących przy rozwijaniu żagli członków załogi. - Zwijać żagle! - krzyknął Oseltei pośród zawodzenia wiatru. - Nie pomogą nam przy tej pogodzie. , - Żagle nie będą nam w tej podróży potrzebne, mój kapitanie - powiedziała Ferantia, zręcznie zeskakując na pokład. Rzuciła pojedyncze spojrzenie ubranemu na zielono-brązowo żołnierzowi, który deptał jej po pię- tach od odejścia Digodego. Żołnierz nie był zlwset, nie stanowił przeto zagrożenia dla jej misji. Mimo to zastanawiała się, kto wykazał się taką ciekawością czy zainteresowaniem do samego końca doków. Ferantia wydała z siebie westchnienie. Tak mało dawało się w dzisiejszych czasach ukryć, szczególnie w Iwset. Szko- da, że lord Peemeł nie potrafił lepiej pilnować swoich agentów - może powinna poinformować o tym Digo- dego. 118 Robert E. Vardeman Ferantia postanowiła iwsetyjczykom pozostawić ich własne problemy. Rozgrywała głębszą grę i tylko czę- ściowo ich w niej uwzględniała. - Czyń więc swoją magię. Trzeba nam natychmiast opuścić ten port - powiedział Oseltei, koncentrując się na kręceniu kołem i wyprowadzaniu Śliskiego Węgorza na morze. Ferantia uśmiechnęła się paskudnie, a potem klasnęła dwa razy, wymamrotała małe zaklęcie, klasnęła trzy razy i została niemal zwalona z nóg impetem czaru, który chwycił i popchnął Śliskiego Węgorza. Oseltei wydał okrzyk radości i z zapałem zaczął kierować dziób statku prosto w przewalające się po morzu Ilesmare fale. - Do Jehesic, mój kapitanie, tak szybko, jak ten świet- ny okręt może nas ponieść - rozkazała. - To twoje zaklęcie niesie Węgorza, nie moje żagle - mruknął Oseltei. -Ja będę zadowolony, jak wpłynę z po- wrotem do spokojnego portu. Ci lądowi barbarzyńcy mogą być ekspertami w hodowli mułów, ale nie mają zielonego pojęcia, jak dbać o własny port. - Hodowli mułów - Ferantia zaśmiała się. - To dobre, Oseltei, bardzo dobre. Muszę to zapamiętać. Podeszła do relingu i wpatrzyła się w burzę. Ciężkie płaty deszczu tłukły we wznoszące się morze. Ferantia zamknęła oczy i utworzyła wizerunek spokojnej wody i łatwego żeglowania. Statek przestał wznosić się w po- wietrze i walić na dół w pianę i mgłę; ślizgał się teraz tak, jakby wodę posmarowano tłuszczem. - Przy tej prędkości osiągniemy port w ciągu dnia - zameldował Oseltei. - Czy twoja wiadomość jest taka ważna? Ferantia mogła tylko skinąć. Zaklęcie poruszające stat- kiem i umożliwiające im łatwą podróż przez wzburzone morze wymagało ogromnej koncentracji. Pot występo- wał jej na czoło, a część urody znikała w miarę, jak się MROCZNE DZIEDZICTWO 119 koncentrowała. Ręce Ferantii zatrzęsły się, kiedy odna- wiała zaklęcie napędzające, po tym, jak rozluźniła je na moment dla skłonienia morskiego lewiatana do poszu- kania sobie innego obiadu. I tak upłynęła jej męcząca, kosztowna podróż. - Widać ląd! - zawołał kapitan. Ferantia zwolniła wszystkie zaklęcia i przez pełen gro- zy moment wydawało jej się, że Śliski Węgorz zostanie przewrócony przez grzywiastą falę. Oseltei walczył przy kole i obrócił statek akurat na czas, by uniknąć przeła- mania go na pół. Zerknął na nią. Ferantia widziała, że kapitan mało miał szacunku dla takiej magii i jej rezul- tatów, ale musiała zameldować o wszystkim swojej pani. Dostrzegła jasną pomarańczowo-niebieską chorągiew, łopoczącą na silnym, wiejącym przez wyspę wietrze. Burza wciąż znajdowała się całe mile od Jehesic. Umoc- nienia wzdłuż wybrzeży nie zdawały się być czymś wię- cej, niż falochronami, ale Ferantia widziała, jak potężny- mi fortyfikacjami są w rzeczywistości. Peemel był głupcem, jeżeli sądził, że zdoła wysadzić piechotę morską na tych wybrzeżach i zająć wyspę. Był jeszcze większym głupcem, jeśli sądził, iż pokona flotę Jehesic. Fregatami i krążownikami dowodzili kapitano- wie o umiejętnościach wyższych niż te, jakimi wykazał się za sterem Węgorza Oseltei - a Oseltei był jednym z najzdolniejszych kapitanów, z jakimi kiedykolwiek pły- wała Ferantia. Westchnęła. Świat ogarniała taka zawierucha, a ona czuła, że wir ściąga ją coraz niżej. Ale wy dźwignęła się spośród najniższych z handlarzy ryb na rynku Jehesic i stała się we władzy drugą po lady Edarze. Ferantia uśmiechnęła się lekko na myśl o swojej pani. Lady Eda- ra, zagubiona i zawsze niepewna, co robić. Potrzebowa- ła kogoś, kto poprowadziłby ją spokojnym kursem, 120 Robert E. Vardeman unikając raf i mielizn kiepskich doradców i tych, co chcieli tylko wzbogacić się jej kosztem. Ferantia miała bardziej wzniosłe cele, niż zwykłe złoto. - Oto twoja przystań - rzekł do niej Oseltei. - Przycu- mujemy za kilka minut. Nigdy nie zrobiłem trasy z Iwset w tak krótkim czasie, milady. - Wkrótce powieziesz więcej ładunku, niż kiedykol- wiek do kolonii Jehesic na głównym lądzie - obiecała Ferantia. Wygładziła kosztowny płaszcz i poprawiła je- dwabną bluzę o luźnych rękawach, potem przygładziła przetykane kamieniami, zmierzwione wiatrem włosy. Kiedy dokonywała tej prostej toalety, kapitan Oseltei dobił delikatnie kadłubem Węgorza do nabrzeża. Ocho- cze ręce przywiązały cumy i wyciągnęły się, by pomóc Ferantii w zejściu na ląd. Zignorowała je wszystkie. Wy- wodziła się z ich szeregów. Nigdy więcej nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Lekko niczym piórko, Ferantia zeskoczyła do doku i ruszyła żwawo w stronę umoc- nień, ciągnących się od portu w stronę półwyspu, na którym za ufortyfikowanymi murami obozowała wła- śnie lady Edara. Cytadela rządziła wejściem do portu, podobnie jak szmatem wyspy i drogą do Rafy Enrys. O wschodzie słońca widać było wystające z rafy kadłuby i maszty atakujących flot, pomnik ponad tuzina prób odebrania Jehesic jej prawowitym władcom. Ferantia widziała, że taki atak nigdy się nie powiedzie. Lud Jehesic był zbyt bezpieczny za umocnieniami na plażach i masywną cytadelą. Prowadzili handel tak w górę, jak iw dół wybrzeża, zapewniając tej jednej wyspie olbrzymi dopływ bogactwa, pozwalającego na taką ekspansję floty, że nikt, kto chciał pracy, nie musiał szukać dalej, niż w marynarce. Większość zdrowych na ciele obywateli zasilała szeregi marynarki kupieckiej albo floty, zapewniającej wyspie ochronę. Takie bezpieczeństwo przyciągało bogactwo MROCZNE DZIEDZICTWO 121 z głównego lądu i powodowało rozkwit jej banków. Lady Edara sprawowała pieczę nad rajem w odrażają- cym morzu inkwizycji, budzącej strach i niechęć do magii na głównym lądzie. - Sierżancie, proszę poinformować lady Edarę, że wró- ciłam - powiedział Ferantia, mijając strażnika przy głów- nej bramie nawet nie zwolniwszy. Sierżant zasalutował, ale nic nie odpowiedział. Ferantia wiedziała, że wiado- mość tę wysłano, gdy tylko Śliski Węgorz pojawił się na horyzoncie. Nic nie uchodziło bystrym oczom straży nabrzeżnej Jehesic. Słudzy sunęli przez fortyfikacje, zapalając pochodnie w gęstniejącym mroku. Szalejąca nad Iwset burza omi- jała Jehesic, ale wyspa nie mogła przecież uniknąć za- padnięcia nocy. Wszędzie dookoła krzątali się wartownicy i słudzy, przygotowując twierdzę na noc. Ze strony obywateli Jehesic trudno się było czegoś obawiać, ale dowódca ochrony lady Edary obawiał się wysłanych przez Peeme- la zabójców. Co do tego Ferantia mogła uspokoić swoją władczynię. Obiecano jej, że tego typu próby nie zostaną przeciw życiu Edary podjęte. To była tylko jedna z wia- domości, jakie przynosiła ze spotkania w Iwset. Draperie na ścianach mówiły o wielkiej zamożności, ale Ferantia wprowadzała w duchu zmiany do gobeli- nów i obrazów. Kiedy władza Jehesic przeminie, ona zastąpi nieco nowocześniejszą sztuką tę starożytną, za- kurzoną ostentację. Kobieta wędrowała coraz węższymi korytarzami, pokonując wreszcie schodki na wieżę i po- jawiając się na górujących nad morzem umocnieniach. Ferantia zatrzymała się na kilka minut, spoglądając na falującą, wzburzoną wodę. Jej nieustanny ruch niezmiennie ją hipnotyzował. I tym razem pomyślała, że widzi stwory wyłaniające się na powierzchnię, ryczące i nurkujące z powrotem w bez- 122 Rober t E. Varde man pieczeństwo swego wodnego królestwa. Jakże ich niena- widziła - jakże się ich bała. Ręce Ferantii poruszyły się przed nią w skomplikowanym wzorze, rzucając nowy czar, którego nauczyła ją kryjąca się w Iwset przed in- kwizycją czarodziejka. Czary nie utrzymają potwora w zatoce, ale sam fakt rzucania pomagał Ferantii lepiej się poczuć. Wyprostowując się pomyślała, że widzi światła na ho- ryzoncie, wskazujące położenie Iwset. Ale to był absurd, Iwset leżało o wiele dni drogi od niej i zasłonięte było przez burzę. Jej zaklęcie nadało Śliskiemu Węgorzowi szybkość, z jaką nie mogły podróżować statki błogosła- wione przez inkwizycję. Ferantia zastanawiała się nad opatem Offero i jego władzą, kiedy otworzyły się drzwi, wypychając strumień ciepłego powietrza. Odwróciła się i pozwoliła miękkie- mu, pachnącemu perfumami powietrzu owiewać swoją twarz. Wiejący zawsze przez Jehesic wiatr szybko zniwe- lował ten uderzający do głowy efekt. - Masz wieści z Iwset? - dał się słyszeć niecierpliwy głos lady Edary. - Tak, milady, mam - powiedziała Ferantia wchodząc przez drzwi do skąpo oświetlonej sypialni. Dokoła kom- naty poruszały się niestrudzenie unoszone wiatrem lek- kie lazurowe zasłony. Lady Edara niechętnie zamknęła drzwi, kładąc kres denerwującemu szelestowi jedwabiów. Suwerenka Ferantii wróciła do małego biurka i rozta- czającej słaby blask lampy. Wykonała kolejny gest, mający chronić ją przed złymi duchami. Tańczące cienie rzucane przez falujące zasłony sprawiały, że czuła się niepewnie. Przy każdym niespo- dziewanym trzepnięciu materiału podskakiwała, in- stynktownie zasłaniając się przed napastnikiem. Jak lady Edara mogła żyć w takim pomieszczeniu, pozostawało dla Ferantii zagadką. MROCZNE DZIEDZICTWO 123 - Co z twoją podróżą? - zapytała lady Edara, roz- puszczając na wietrze miedzianą chorągiew włosów. Jej oczy koloru morskiej zieleni świeciły gorączkowym bla- skiem, wzmaganym jedynie bladością jej twarzy Z syl- wetki wydawała się niewiele więcej niż dzieckiem, ale Ferantia wiedziała, że nie należało jej nie doceniać. Nie- jeden pretendent do rządów na Jehesic popełnił taki błąd. Wszyscy nosili na kostkach ciężkie kajdany - na dnie Zatoki Jehesic. - Przynoszę wieści od Peemela - powiedziała Ferantia, lekko się kłaniając. Starała się nie patrzeć, ale posłyszała ruch za wiodącymi do komnat sypialnych Edary kota- rami. Kochanek. Ferantia sądziła, że tak. Zagryzła dolną wargę, jeszcze uważniej zastanawiając się nad doborem słów. Świadkowie tego, co mówiła okazywali się zazwy- czaj niewygodni. -Wycofuje się ze swojego absurdalnego stanowiska? - zapytała Edara. Ferantia parsknęła i pokręciła głową. - Ani trochę, lady Edaro. Potwierdza swoją chęć poślubienia ciebie. Takie małżeństwo umocniłoby stosunki między Iwset i Jehesic oraz zapewniło pokój... - Nie! - odrzucenie oferty Peemela zabrzmiało tak głośno, że Ferantia aż podskoczyła. Lady Edara pochy- liła się, jej drobna figurka trzęsła się ze złości. - Nigdy nie poślubię tego syna morskiego kraba. Sama myśl o do- tknięciu go przyprawia mnie o gęsią skórkę. I jak długo dzieliłabym jego łoże, nim spotkałby mnie nieszczęśliwy wypadek? - To nie wyglądałoby tak - rzekła Ferantia, goniąc myślami. Nie spodziewała się tak zdecydowanego opo- ru. - Potrzebuje ciebie i twojego wpływu... - Potrzebuje mojej floty. Pożąda złota jehesickich ban- ków. Jego krwiożercze traktowanie tych, które okazały się wystarczająco głupie, aby go poślubić, to historia, 124 Rober t E. Varde man której się nauczyłam, podobnie jak używania floty dla ochrony bogactwa Jehesic! - Na policzkach Edary po- jawiły się różane plamki. Naciągnęła na ramiona wąski szal, jakby chciała odciąć się od świata. - Nie trzeba działać w ten sposób. Możemy usunąć Peemela, nim znajdzie on sposób na zabicie ciebie, mila- dy - powiedziała Ferantia. - Wtedy ty byłabyś władczy- nią tak Jehesic, jak i Iwset! - Nie będę wysypiać sobie drogi do władzy. To dobre dla nierządnic. Ferantia pohamowała nagłą złość. Własne plany prze- ślizgiwały jej się pomiędzy palcami. Przewidziała po- czątkowy opór, ale spodziewała się, że zdoła nakłonić swoją panią do rozmów z Peemelem o posagu, kwe- stiach militarnego sojuszu, przedsięwzięciach korzyst- nych dla obu władców. Nie oczekiwała, że opór Edary wobec oferty małżeństwa będzie tak zajadły. Ruch za zasłoną przekonał ją, że nie są same. Będzie musiała jeszcze bardziej pilnować języka. - Nie spodziewaj się, że on uzna twoją odmowę, lady Edaro - powiedziała ostrożnie Ferantia. - Peemel wypo- wie wojnę. - Zamierzał walczyć jeszcze zanim wysłał ofertę mał- żeństwa. To kpiny z sakramentu. Jak on śmie! - Edara potrząsnęła głową i przesunęła palcami po miedzianych kosmykach. - Chcesz patrzeć, jak krew poddanych spływa do morza? - Tak - powiedziała zapalczywie Edara. - Lepiej zgi- nąć w boju niż żyć pod stopą tyrana. Jeśli zajdzie po- trzeba, sama obejmę dowództwo nad okrętem flago- wym, ale walczyć będę. Peemelowi nie wolno zapano- wać. - Ja... - Ferantia zamknęła usta, zdając sobie sprawę, że jej kurs wiódł przez coraz niebezpieczniejsze morza - MROC ZNE DZIED ZICT WO 125 Masz rację, lady Edaro. Czy mam nakazać flocie przy- gotowa nia do wojny? - Roz kaz został wydany przed twoim przybyc iem - powied ziała Edara, wywołu jąc u Ferantii strach. Sądzi- ła, że jej rada znaczy dla Edary więcej. Czas było wzmoc- nić własną pozycję, jeśli nie chciała wrócić do handlu rybami. - Jak sobie życzysz - rzekła Ferantia. Edara uczyniła zamasz ysty gest, odprawi ając ją. Reszta raportu o wa- runkach w Iwset mogła poczeka ć do następn ego razu. Zatrzym ując się na chwilę przed zamknię ciem za sobą drzwi Ferantia popatrz yła, jak jej pani znika za wiszącą zasłoną. Nie zdołała dostrzec, kto leży na wielkim łożu, ale namiętn ość Edary wobec tajemni czego kochank a nie ulegała wątpliw ości. Miaf PŁOMIENIE BUCHNĘŁY WPROST NA TWARZ Yunniego. Próbował ujść narastającej eksplozji, odpeł- znąć choćby na stopę, ale nie mógł. Jego umęczone płu- ca domagały się powietrza, a znajdowały jedynie truci- znę. Dostrzegł, że nad jego głową rozżarzona kula ognia zamienia masywny kamień w syczącą ciecz. Kapały na niego krople stopionej skały i przyprawiały o ból na całym ciele. Coś więcej niż strach przeniknęło przez jego ciało, zmuszając do działania. Przetarł oczy, usuwając z nich gęstą siarczaną mgłę i pomyślał, że widzi wieżę z płonącego kamienia. Otwo- rzyła się ziejąca paszcza i plunęła ogniem, ale wszystkim, co Yunnie mógł, było wpatrywanie się w miejsce, gdzie błyszczały dwie latarnie jaśniejącej nienawiści, mrugające dziko ponad ustami. Wyszarpnął sztylet i rzucił niezdar- nie w stronę atakującego potwora. Nagrodą za wysiłek był ogłuszający ryk. - Yunnie? Jesteś ranny? - Mytaru, uważaj! To... To behemot, jakiego jeszcze nie widziałem! - Yunnie cofał się póki w jego plecy nie wcisnęła się gorąca skała. Próbował dobyć miecza, ale MROCZNE DZIEDZICTWO 127 niebezpieczeństwo już minęło. Niewyraźny, lecz zabójczy stwór zniknął tak, jakby był jedynie nocnym koszmarem, a Yunnie właśnie się obudził. Yunnie widział, jak z żółtej mgły wynurza się ciemniejszy, nie tak świetlisty kształt. Mytaru stał nad nim z wyciągniętymi rękami, pomaga- jąc się podnieść. Yunnie złapał silny uchwyt i stanął na nogi. Po chwili poczuł się lepiej. - Nie widzę nic poza fumarolami - rzekł Mytaru, rzucając głową. - Był tutaj - powiedział Yunnie, choć nie był już tego taki pewny. Opary mogły zamroczyć jego umysł i oczy. - Wyjdźmy stąd. Kiedy się odwracali, jego ręka dotknęła gorącej skały. Cofnął się i wiedział już, że nie miał zwidów. Latająca ognista kula trafiła w kamień i wypaliła go na głębo- kość stopy. Kamień wciąż pozostawał miękki. - Dlaczego zwlekasz? Szykujemy się na wojnę. Należy obserwować rytuały. - Wystarczająco się oczyściłem - powiedział. Brzuch burczał mu z braku pożywienia, ale potwora sobie nie wyobraził. Zawirował w miejscu i powiedział: - Chwi- leczkę. Zgubiłem sztylet. - Wrócił w trującą mgłę i uklęk- nął, na czworakach szukając broni. > Jego ręka zacisnęła się na rękojeści. Ostrze wyglądało tak, jakby przed stopieniem ktoś wrzucił je do kuźni zwariowanego kowala. Yunnie popatrzył przez mgłę na zrujnowaną broń i wyrzucił ją. - Ten sztylet nigdy już mi nie posłuży - powiedział Yunnie, oszołomiony temperaturą, jaka potrzebna była do zniszczenia stali. Mytaru nie zwrócił na broń uwagi, złapał za to Yunniego za ramię i wyprowadził ze skalne- go wąwozu. - Możesz dostać nowy w naszej zbrojowni. Nie pole- gaj na słabej, kutej przez ludzi broni. Zawsze cię nabiorą. Klan Utyeehn ma lepsze sztylety i miecze, niż jakikol- 128 Rober t E. Vardc man wiek inny w stadzie Urhaalan - chełpił się Mytaru. Minotaur przepchnął Yunniego przez wąski przesmyk na powietrze doliny. Yunnie zaciągał się świeżym powie- trzem, zastanawiając się, po co w ogóle wszedł w ślepy zaułek. - Ślady - powiedział. - Nie należą do goblinów. Po- dążałem tropem sadzy ze spalonych domostw. - Elfy zapłacą za swe podstępne ataki - zaprzysiągł Mytaru. Yunnie nie zawracał sobie głowy kłótniami z przyjacie- lem o prawdziwego wroga. Był zbyt skonfundowany, by przytoczyć przyzwoite argumenty. Miał pewność, że odpowiedzialne były gobliny, ale rzecz, na którą się natknął, nie była goblinem, chyba że gobliny urosły, pluły ogniem i ciskały ognistymi kulami. - Dokąd idziemy? - zapytał Yunnie. Buńczuczny nastrój Mytaru przygasł. Minotaur wy- prostował się i położył ręce na ramionach. Łupnął w zie- mię i powiedział donośnym głosem - Jesteś członkiem klanu Utyeehn, Mały Byczku. Szukałem cię nie bez przy- czyny. Nastał czas, abyś doświadczył najświętszego z Miejsc Mocy Urhaalan. - Na drugim końcu doliny? - Siły Yunniego wracały powoli, ale nie czuł się jeszcze wystarczająco dobrze, by podejmować długi bieg do kolejnego Miejsca Mocy. Zer- knął przez ramię w stronę fumaroli, gdzie zaatakował go potwór, który zniszczył domostwa klanu Helmhein. - Świątynia Tiyinta nie leży daleko, ale wspinaczka będzie ciężka. - Mytaru wskazał na skalisty stok, two- rzący ograniczającą dolinę ścianę, która przez wiele ge- neracji oddzielała Urhaalan od innych kultur. Mytaru narzucił niespieszne tempo, tak żeby Yunniemu łatwo było nadążyć. - Tiyint otoczony jest największą czcią spośród wszystkich herosów klanu, to czarodziej o nie- MROCZNE DZIEDZICTWO 129 wiarygo dnej mocy i wojown ik nie ustępują cy nikomu w całej naszej historii. - Na wet tobie? - zażarto wał Yunnie. Natych miast po- żałował swej lekkom yślnej kpiny. Oblicze Mytaru wyra- żało jedynie złość. Nikt nie lekcewa żył sobie minotau - rzych bohater ów. - Tiyi nt był większy, niż jakikol wiek inny Urhaala n i z tego powodu winien być czczony na zawsze. Walczył z nie- przyjaci ółmi, którzy nie chodzą już po ziemi, używają c miecza i czaru tak, aby żyć mogły wszystk ie minotau ry. Poświęc ił się dla dobra stada. Nie może być większe go celu. - Nie miałem niczego na myśli - powiedz iał przepra- szająco Yunnie. Mytaru ledwo słuchał, pochłon ięty opo- wiadani em legendy oTiyinci e. - Cza sy były inne przed dniami Urzy i Mishry. Teraz tylko nieliczni ważą się rzucać słabe zaklęcia, a inkwizy - cja gwałtow nie przeciw stawia się wszelki emu praktyk o- waniu magii. Umagic znienia Tiyinta posiadał y kosmicz - ną moc. Trzeba było bohatera, by je rzucać i minotau ra o nieugięt ej osobow ości, by właściw ie nimi pokiero wać. - Wal czył z orkami? - Yunnie znał opowieś ć, tak mu się przynaj mniej wydawa ło. - Tiyi nt walczył z orkami miecze m i lancą. Tiyint walczył z diabolic znymi machina mi i merfolk ami ma- gią. Tiyint przynió sł wszystk im moc nigdy dotąd nie widzian ą. - Słowa płynęły jak litania, a Yunnie wiedział, że lepiej Mytaru nie przeryw ać. - Nas ze Święto Tiyinta stanowi hołd wobec najwięk - szego z naszych herosów. Wprowa dzamy do klanu no- wych członkó w z nadzieją, że podążą ścieżką Tiyinta, uznając i tym samym oddając klanowi całe swoje po- święcen ie. Jeśli choć jeden stoi w promien iach dostojno - ści Tiyinta i odbija je na stado, Urhaala n zawsze może władać mocarst wem. 130 Robert E. Varde man Kontynuowali wspólną wspinaczkę, aż nawet Yunnie się zasapał. Mytaru żwawo maszerował po ścieżce w gó- rę, z oczami utkwionymi w coś więcej, niż poszarpane skały i kamienny szlak. Yunnie widział już u niego tę minę, najczęściej podczas skomplikowanych minotau- rzych rytuałów. Szli cały dzień, aż wkroczyli do niewielkiego kanionu wiodącego z powrotem na wzgórza. Brak wulkanicznej aktywności na tym obszarze uspokoił umysł Yunniego. A już zaczynał wierzyć, że coś bardziej złowieszczego od elfów i goblinów wstaje z ziemnych mis, by dostarczać minotaurom kłopotów. Ale tutaj, w tym cichym kanio- nie o pionowych, wznoszących się wysoko czerwonych ścianach czuł dziwny spokój. W tamtym Miejscu Mocy podniecenie i energia wzbierały mu w piersiach. Tutaj nie. Tutaj czuł się spokojny z samym sobą i światem po raz pierwszy od lat - a może i od początku życia. Zastanawiał się, czy Mytaru dzieli to poczucie wyci- szenia. Po nachyleniu ramion i wyrazie twarzy wyda- wało się to mało prawdopodobne. Jeśli w ogóle, mino- taur reagował w zupełnie inny sposób. Prychnął i popa-1 trzył tak, jakby obecność Tiyinta wzmagała popęd pro- wadzenia wojny. - Tam - rzekł Mytaru zduszonym głosem. - Tam jest Świątynia Tiyinta Yunnie zszedł na bok i popatrzył nad przyjacielem w wylot wąskiego kanionu. Odetchnął i wstrzymał od- dech, aż płuca mu się naprężyły. Dopiero wtedy wypu- ścił uwięzione w nich powietrze. Yunnie ruszył do przo- du tak, jakby miało mu to zapewnić większy spokój, ale dobre samopoczucie przesłoniła obawa. W zboczu góry wykuty został wielki minotaur, dziesięć razy większy od żywego. - Tiyint - powiedział Yunnie z pewnością w głosie. - Tiyint - zgodził się Mytaru. MROCZNE DZIEDZICTWO 131 Mytaru nie zatrzymywał go, więc Yunnie ruszył przez zwałowisko kamieni, stając dokładnie pod przytłaczają- cym posągiem najbardziej bohaterskiego z minotaurów. Jak wiele czasu zabrało wykonanie posągu, Yunnie nie był w stanie powiedzieć. Rzeźbiono go z miłościwą tro- ską. Każda powierzchnia została wypolerowana do bły- sku, co obserwatora przyprawiało niemalże o ból oczu, nie burząc jednak silnego poczucia harmonii. Oczy po- sągu były ślepe, ale Yunnie wiedział, że Tiyint wszystko widzi. - Zacznij rytualną pieśń - rzekł Mytaru. Stanął w szer- szym rozkroku, nabrał powietrza w piersi i wydał z sie- bie ponury okrzyk, który odbił się echem od ścian kanio- nu i w umyśle Yunniego. Yunnie, nie dołączył do rytualnego śpiewu, gdyż jego gardło nie dałoby rady temu sprostać. Przysiadł wpa- trzony w kamiennego bałwana, pozwalając myślom dziko się rozbiec. W pobliżu posągu myśli przychodziły jakoś łatwiej, jaśniej, z większą szybkością. Jakie bitwy widział prawdziwy Tiyint? Yunnie wie- dział, że krótka recytacja Mytaru ledwie wzmiankuje o smutku i poświęceniu, jakiego dokonał Tiyint dla minotaurów Urhaalan. Zamykając oczy wyobraził sobie Tiyinta kroczącego w bój, z trzepoczącymi na wietrze, przywiązanymi do błyszczących rogów ozdobnymi wstążkami ukazującymi klanowe .powiązania. Zarzuce- nie głową, sapnięcie, opuszczenie rogów i szaleńcza szar- ża na szeregi nieprzyjaciela. Szarpnięcie potężnych mię- śni karku mogło nabić na rogi niedźwiedzia. Napinające się mięśnie ramion, Tiyint rzuca włócznią. Słowa kształ- tujące zaklęcie, on ciska magiczną śmierć między tych, którzy odważyli się stanąć przeciw Urhaalan. Jego oddech przyspieszył, wyobraził sobie siebie mio- tającego lancą i odbierającego życie nieprzyjaciołom sta- da. Mógł biec milami i nawet się nie zmęczyć. Mógł 132 Rober t E. Varde man walczyć, zabijać, kąpać się w parującej krwi i wznosić się nad to wszystko dzięki przykładowi Tiyinta. - To prawie tak, jakby Tiyint mógł wyjść z góry i do- łączyć do nas - powiedział Yunnie niskim, pełnym gwał- townego uznania głosem. Przybył do tej najświętszej ze wszystkich minotaurzych świątyń z pokojem w sercu. Teraz jego nozdrza wydymały się, a on pragnął pić krew swoich wrogów! Ku jego zdziwieniu Mytaru odpowiedział: - Może to uczynić po odbyciu odpowiedniego rytuału. Napisane jest, ze Tiyint wróci bronić honoru i życia stada, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Czy teraz zachodzi potrzeba? - zapytał Yunnie. - Oczekujemy znaku. - To było wszystko, co powie- dział Mytaru przed podjęciem na nowo pieśni. Yunnie zdał sobie sprawę, że niezgrabnie włącza się w pieśń, unoszony jej potęgą ku dalekim krwawym kró- lestwom potęgi. W głębi umysłu Yunnie wiedział, że Tiyint odzwierciedla cel pieśni, wyolbrzymiając jej prze- słanie. Gdyby Mytaru przybył tu szukając spokoju i mo- dlił się prawidłowo, Tiyint nagrodziłby go. Minotaur jednak szukał wojny i agresja zaczęła przezwyciężać prze- pełniające Yunniego, powalające uczucie. Słońce zniknęło za skalnym brzegiem ściany kanionu i pogrążyło teren w chłodzie przedwczesnej nocy. Kwia- ty kwitnące tak pięknie kilka godzin temu składały pąki i szły spać, pozwalając rozkwitać i roztaczać zapachy roślinom nocy. Siła tych zapachów przyprawiała Yun- niego o zawrót głowy. Wyciągnął rękę i zerwał kwiat o kształcie trąbki, wcią- gając głęboko jego zapach. Od słodyczy zapachu serce zaczęło mu pędzić, a puls łomotać. Dobre samopoczucie całkiem zniknęło. Yunnie nie potrafił powiedzieć, czy dzięki temu nocnemu rozkwitowi, zawodzeniu Mytaru czy uczuciu, że coś zmieniało się w kamiennym bałwanie. MROCZNE DZIEDZICTWO 133 Kroczył nerwowo, od czasu do czasu oglądając się na kutą podobiznę Tiyinta. Kamień zdawał się teraz wsy- sać całe światło, zamieniając się w czarną jak smoła skałę. Razem ze światłem odeszło uczucie. Yunniego opuścił optymizm i przekonanie, że wojny można unik- nąć. Moc płynęła po posągu jak skondensowana para wodna po szybie. Moc oraz coś, co wywoływało u Yun- niego niepokój. Nie był już w stanie po prostu stać albo siedzieć, krążył jak zamknięty w klatce niedźwiedź, uprzedzając - co? Skoczył na równe nogi, kiedy Mytaru ryknął - Tam! Tam jest znak! Nad kamiennym Tiyintem wstawał lontiero. Mniej- szy księżyc wieńczyła pierścieniokształtna tęcza bladych żółci i bieli, która przez krótką chwilę ukazała się jako aureola wokół rogatej głowy posągu. Aureola zniknęła tak samo szybko, jak się pojawiła, a lontiero dalej piął się gwałtownie na czarne niebo. - Stado zatriumfuje - powiedział Mytaru bez tchu. - Minotaury pokonają elfy w nadchodzącej wojnie! Yunnie oniemiał. Jego wizja była zupełnie inna. » Rozdział 16 NAWET JEJ WODOODPORNA PELERYNA PRZE- mickała, mocząc znajdujące się pod spodem ubranie. Maeveen 0'Donagh próbowała otulić się szczelniej płaszczem, ale pomysłowy wiatr zrodzonej z morza burzy okazał się zbyt agresywny. Drobne zawirowania smagały ją po kostkach i podwiewały pelerynę tak, że kolejna zasłona deszczu mogła uderzać ją po tułowiu i nogach. Z opuszczoną głową, zobojętniała na prze- moczenie, Maeveen posuwała się opustoszałymi teraz ulicami Iwset z powrotem do obozu Vervamona. Zasta- nawiała się, czy nie posiedzieć w cieple i gwarze Śpiew- nej Geokaczki, knajpie, którą wyszukała Quopomma, ale przeszła jej ochota na tłok czy picie. Człapiąc przez błoto dotarła do iwsetyjskiego muru obronnego. Wartownicy tłoczyli się pod wąskimi płatami metalu, starając się przeczekać burzę; deszcz głośno bębnił o żelazo. Maeveen odnotowała w pamięci, że słota może spędzić ze stanowisk bitnych żołnierzy Ihesii. Jeśli lady Eda- ra miałaby wybierać moment do ataku, to właśnie wtedy. Maeveen starła z twarzy deszcz, wbrew sobie mając nadzieję, że woda zmyje jej znienawidzone piegi. Wie- MROCZNE DZIEDZICTWO 135 działa, że tak się nie stanie. Jej myśli przeniosły się z nie- możliwego na zachodzące wlwset zmiany. "Więcej ich wlokło się ulicami, niż trupi wózek i jego samotny woźnica. Ferantia, tak bowiem nazwał ją kapitan statku, stano- wiła ciekawą zagadkę do rozwiązania. Dama z Jehesic, nie ulegało wątpliwości, spotkała się potajemnie z głów- nym doradcą Peemela. Jaką zdradę knuł z Ferantia Di- gody? Kogo sprzedawano? Po równo Edarę i Peemela? Maeveen 0'Donagh więcej niż raz widziała, jak starsi doradcy spiskowali przeciw swoim panom. W jaki spo- sób ich intryga dotykała Vervamona i inkwizycji? Jaki wkład inkwizycja wnosiła do tej kombinacji doradców Iwset i Jehesic? Pieczęć Iwset nie była prawdziwym skarbem, który należało odzyskać, a cały ten Grobowiec Siedmiu Mę- czenników miał tylko odwrócić uwagę Vervamona od jego prawdziwych poszukiwań. Służył jako odpowiedni wabik dla zawsze ciekawego poszukiwacza, ale w razie odnalezienia zawierał nieznane niebezpieczeństwo. Jak bardzo by nienawidziła włóczenia się po cmentarzach z podglądaniem grobowych rabusiów i złaknionych posoki ghuli, taka praca była czystsza, niż rozgrywki polityków i kleryków o panowanie nad ludźmi. Ciemne bryły wyrosły w burzy, uświadamiając Maeve- en bliskość obozu. Zapasy niszczały na wietrze, ale to było dzieło Peemela. Gdyby zapytał, dałaby mu krótką listę przedmiotów naprawdę potrzebnych badawczej wypra- wie. Zamiast nich zarzucił ich tonami bezużytecznego materiału i sześcioma szpiegami. Sześciu szpiegów. To była kolejne zajście wymagające głębszego przemyślenia. Maeveen martwiła się właśnie nad konfrontacją mię- dzy Quopommą i Coernnem i tym, co ona oznaczała, kiedy z burzy wyłoniła się jej główna zastępczyni, sama mściwa siła natury. Cały czas mruczała do siebie albo do 136 Robert E. Vardeman swych niewidzialnych towarzyszy i przestała dopiero ujrzawszy Maeveen. - Kapitanie, cieszę się, że wróciłaś. Dokąd idziemy z tego lichego miejsca? To pewność, że nie może być gorzej, jeśli powędrujemy jutro w głąb lądu. Zejść z wy- brzeża, z burzowego szlaku, ot co. - Quopomma - powiedziała pozdrawiająco - muszę porozmawiać z Vervamonem. Mam pewne wątpliwości co do wyruszania już teraz. - Dlaczego tak? - Zdrada - to było wszystko co powiedziała. Czy to być mogło, że Digody i Ferantia knuli przeciwko wypra- wie? Kilka kolejnych dni na świeżym wikcie Peemela i wypoczynku pod czujnym okiem lorda mogło być graniem na czas. To co chciała zrobić Maeveen mogło zaskoczyć ich przeciwników i zmusić do błędu, całą in- trygę zwracając przeciw nim samym. - Zawsze to - burknęła Quopomma. Ogrzyca otrzą- snęła się jak pies posyłając w powietrze strumienie wody. - Jest w swoim namiocie, suchy i całkiem bezpiecznie zaczytany w tej swojej przeklętej księdze wuja Istvana. Maeveen przeszła się po obozie, odnotowując jak roz- stawione są straże i czy czuwają mimo ulewy. Przynaj- mniej raz Iro nie trzeba było przypominać o jej obowiąz- kach. Maeveen wzięła to za dobry znak, wróżący, iż zdołają Iwset opuścić. Wszyscy jej żołnierze nieźle wal- czyli. Oficerom pozostawało spisać się przy dowodzeniu i dawać przykład. Zatrzymała się przed namiotem Vervamona. Nocne światło ze środka rozjaśniało cały namiot, ciemna woda spływała po pochyłościach płóciennego dachu równy- mi strumyczkami. Maeveen uspokoiła myśli i weszła. Vervamon podniósł wzrok z nieobecnym wyrazem twa- rzy. Wiedziała, że zagubił się w cudownościach tekstu, który z takim zacięciem studiował. MROCZNE DZIEDZICTWO 137 - Muszę podyskutować o wymarszu - powiedziała bez ogródek. Twarz Vervamona świeciła, jak pochodnia w nocy. - Ach tak, oczywiście, moja droga Maeveen. Wymarsz będzie miał miejsce o świcie, kiedy ustalimy co dalej z tą paskudną pogodą. - Nie, co innego miałam na myśli - rzekła. Maeveen pohamowała gniewny odruch. On bywał czasem taki ograniczony. - Ogarnia nas poruszenie Iwset. - Co? Niemożliwe. Co nas obchodzą wewnętrzne roz- grywki jakiegoś miasta-państwa? Wiedza. To powinno być nasze jedyne zmartwienie. Jesteśmy uczonymi polu- jącymi na wiedzę wieków. - Jeżeli wyruszymy, możemy zostać okrążeni przez żoł- nierzy Jehesic. Iwset i Jehesic zmierzają do wojny, a w obrębie murów zawiązała się intryga. Digody... - Ach tak, Digody. Wykształcony człowiek akurat, rzadkie zjawisko wśród polityków i biurokratów. Stu- diował historię i sporo wie, nie tyle co ja, naturalnie. Zaopatrzył mnie w ten świetny wolumin o Grobowcu Siedmiu Męczenników, Eksploracje starożytności Sten Ek-rohara zVhati. - Znajdziemy się w niebezpieczeństwie między bijący- mi się frakcjami, jeśli wyruszymy nie dowiedziawszy się czegoś o sytuacji - powiedziała z rozpaczą Maeveen. Teraz nie dbała o naukowe pogonie Vervamona. Maeve- en próbowała wyłożyć powody przemawiające za pozo- staniem, nawet na kilka dni tylko, szukała argumentu, który mógłby do Vervamona przemówić. - Polityka nie znaczy nic. Wiedza jest wszystkim. Możesz mnie zacytować w swoim dzienniku. Maeveen już miała zapytać Vervamona, skąd wiedział, że prowadzi dziennik, ale przyszło jej do głowy, że mu- siał widzieć ją, jak zapisuje całodzienne wrażenia z ich podróży. 138 Robert E. Vardeman - To mniej ważne od bezpieczeństwa mojej kompanii - i twojego. - Wyruszamy o pierwszym brzasku, nawet jeśli ten podły deszcz nie przestanie padać. O pierwszym brza- sku, brzasku wiedzy - powiedział Vervamon, obracając słowa tak, jakby smakował dobre wino. - Przyjemna fraza, nie wolno ci jej użyć. Zastrzegam sobie prawo do włączenia jej w moją monografię niniejszej wyprawy. Wyprawa wyruszyła o świcie. Deszcz przeszedł w mżawkę, ale całonocna ulewa za- mieniła drogi w głębokie po kostki błoto. Jedynym użyt- kownikiem drogi był samotny człowiek, brnący przez błoto w stronę Iwset. Maeveen wykrzykiwała rozkazy, a Quopomma wciskała swe wielkie plecy w wózek za- opatrzeniowy, próbując wypchnąć go z bagna. Iro znaj- dowała się z przodu na zwiadach z trójką ze swego plu- tonu, a Vervamon kroczył tak, jakby to był najpiękniej- szy dzień, jaki Terisiare kiedykolwiek widziało. Gwizdał skoczną melodię, a Maeveen chciała go udusić. Pamiętała, że samotny wędrowiec również gwizdał! Kiła z nimi! Pracując nad znalezieniem w trawie i kamieniach ścieżki, która nie oznaczałaby klęski i ran na grzbiecie Quopommy, Maeveen popatrzyła na sześciu towarzy- szących ekspedycji mężczyzn. Inkwizytorzy, pomyślała, choć zazwyczaj silniej czuła kleryków, niż to miało miej- sce teraz. Niepokoił ją sposób, w jaki Coernn patrzył na Quopommę bez śladu strachu. Ogrzyca budziła szacu- nek - Maeveen była rada, że ma w Quopommie przyja- ciółkę i towarzyszkę broni, a nie przeciwnika; takiej sy- tuacji Maeveen by się bała. Przysunęła się do Quopommy i zapytała niskim gło- sem. - Co z „obserwatorami" Peemela? Okazywali ja- kieś zainteresowanie wyprawą? MROCZNE DZIEDZICTWO 139 Quopomma wzruszyła ramionami i starła muł z rąk i ramion. Popatrzyła w stronę Coernna i wydęła wargi. - Jest cichy. To dziwne jak na inkwizytora. Oni nie potrafią milczeć, kiedy bluźnisz w ich obecności. Maeveen nie musiała pytać, czy Quopomma bluźniła w jego obecności. Ze strony ogrzycy była to tylko pierw- sza próba sprowokowania Coernna do walki. - Jako twój kapitan muszę przestrzec cię przed wywo- ływaniem gniewu Coernna. Ledwo przestał być chłop- cem. Będę musiała sądzić cię za morderstwo, nawet jeśli to on zada pierwszy cios. - Maeveen jeszcze raz zastano- wiła się nad wynikiem walki pomiędzy ogrzycą i obser- watorem, wybierając ten sposób ostrzeżenia Quopom- my przed jakąkolwiek bójką. Obie musiały przyjrzeć się Coernnowi przed podjęciem jakichś kroków przeciw niemu i jego pięciu kolegom. - Pogoda się poprawia. Widzę już niebo przez te pie- kielne chmury - powiedziała Quopomma na tyle gło- śno, by Coernn mógł usłyszeć. Nie zwrócił uwagi na jej nawiązanie do „piekielnego nieba". - Podążymy wybrzeżem w kierunku Shingol, ale skrę- cimy w głąb lądu o dwie mile na południe przed tą rybacką wioską - powiedziała Maeveen. - Czy to tam mamy Grobowiec Siedmiu Męczenni- ków Vervamona? Maeveen pokręciła głową. Nie miała pomysłu, dokąd może prowadzić ich teraz uczony. Przed opuszczeniem Iwset Coernn utrzymywał, że zna położenie grobowca, a mimo to zanim wyznaczył marszrutę, prawie dzień spę- dził w namiocie, z którego dochodziło mamrotanie i prze- konywania kolegów. Chodzenie między parcelą pogrzebo- wą, kostnicą, krematorium z tymi, którzy odprawiali cere- monie nad odchodzącymi, wypełniało przez ostatnie dwa miesiące lepszą część jej życia. Zastąpienie teraz tego na pogoń za nowym wymysłem Peemela nie cieszyło jej. 140 Rober t E. Vardc man - Jesteśmy na spacerku, czy szukamy ukrytej wiedzy starożytnych? - zawołał radośnie Vervamon. Zaśmiał się i narzucił tempo niemożliwe do utrzymania dla obar- czonych wózkami z zaopatrzeniem żołnierzy. Maeveen żałowała, że lord Peemel nie uznał za sto- sowne zaopatrzyć ich w kilka jucznych zwierząt, ale Ihesia utrzymywała, że potrzebne były do wojennego wysiłku przeciwko Jehesic. Czterej ciągnący każdy z czte- rech wózków żołnierze szybko się męczyli i musiała ich zastępować kolejna, bardziej wypoczęta czwórka. Ma- eveen obawiała się, że wyczerpie to jej kompanię i ogra- niczy jej zdolność do walki, kiedy zajdzie potrzeba tako- wej. Wydała westchnienie ulgi, kiedy trzeciego dnia zostawili postrzępione wybrzeże i ruszyli w głąb lądu. Ulga ta trwała zaledwie przez kilka godzin. - Niech twoi zwiadowcy tną szybciej - rozkazał Verva- mon. Chodził w tę i z powrotem, załamując ręce. - To opóźnienie jest niedopuszczalne, kiedy czekają grobowce do odkrycia. - Grobowce do ograbienia - burknęła Quopomma. Maeveen 0'Donagh posłała jej chłodne spojrzenie, które nie wywarło na ogrzycy większego wrażenia. - Nie możemy posuwać się szybciej - próbowała wy- jaśniać Maeveen. - Las zamienił się nam w dżunglę. To niezwykłe znaleźć na wybrzeżu tak bujną roślinność. - Jesteśmy na mile w głębi lądu - powiedział Verva- mon tak, jakby pouczał kogoś mało rozgarniętego. - Skąd takie bagno, taka splątana roślinność, takie opóź- nienie w odnalezieniu Grobowca Siedmiu Męczenni- ków? - Wyrąbywanie ścieżki nie należy do obowiązków zwiadowców. Cwanostop wszędzie szuka nam najlep- szych ścieżek. Nie można oczekiwać, że przebije się przez to swoim nożem. MROCZNE DZIEDZICTWO 141 - Dać zwiadowcy większy nóż - ryknął Vervamon. - Musi coś być w tych wózkach, które ze sobą targamy. Maeveen nie odpowiedziała wprost. Jej kompania wę- drowała lepiej, żwawiej i szybciej z samymi tylko pleca- kami pokrywającymi podstawowe potrzeby. Polowanie w drodze podnosiło ich umiejętności. Żołnierz z pustym brzuchem wypuszczał strzałę celniej, kiedy królik poka- zywał się po raz drugi. Więcej, głodny żołnierz szybciej gotów był zauważyć niewielkie poruszenie w krzakach, mając nadzieję, że to obiad. Nazbyt często szelest okazy- wał się pułapką, która w innych okolicznościach zosta- łaby zignorowana. - Więcej niż wózki z zaopatrzeniem spowalniają nasze postępy... - rzekła Maeveen, spoglądając na sześciu przy- słanych przez Peemela obserwatorów. Coernn spierał się z trzema innymi, potem jeden z nich wraz z Coernnem ciągnął spór z dwoma pozostałymi. Trzymali się z dala od żołnierzy, odrzucając nawet prośby Vervamona spo- żywania z nim posiłków. Jeśli miała szpiegów we wła- snych szeregach, nie rzucali się przynajmniej w oczy i nie plątali pod nogami. Jedyne, czego mogła jeszcze od nich chcieć, były dłuższe zmiany przy wózkach zaopatrzenio- wych obładowanych ich tajemniczym ekwipunkiem, a ich samych żeby nie było. - Niech pani o nie dba. Pragnę znaleźć Pieczęć Iwset i wejść do grobowca - powiedział Vervamon. - Dzięki moim badaniom wiem z całą pewnością, że możemy odkryć sekrety ukryte tam przez czas i niezbyt licznych pomniejszych zdobywców. Co tak naprawdę wiemy o rzemieślnikach bliźniakach i Wojnie Braci? Odpowie- dzi leżą wraz z siedmioma męczennikami w ich wiecz- nym odpoczynku. - Co stało się z rabusiami grobów? - zapytała Qu- opomma. - Dlaczego przestałeś ich obserwować, a sta- łeś się jednym z nich? 142 Robert E. Vardeman Maeveen uciszyła ogrzycę gestem i odczekała chcąc sprawdzić, czy Vervamon się obraził. Nie usłyszał gniew- nego komentarza Quopommy. Złapała ogrzycę za po- tężne ramię i odprowadziła na bok. - Ja rozmówię się z Vervamonem - powiedziała. - Dopilnuj przebijania się przez dżunglę. - Nie dżunglę - burknęła Quopomma. - Węszę tu magię. Ta roślinność nie jest naturalna, to pewne, nawet Vervamon powinien to zauważyć. Maeveen nie mogła się nie zgodzić. Huśtające się nad ścieżką pnącza opadały na ziemię w miarę, jak zagłębiali się w las dotąd, aż w miękkiej ziemi zaczęły pojawiać się dziesiątki korzeni, czyniąc podróż coraz trudniejszą. Wtedy, gdy krzaki oszalały we wzroście, a na szlak za- częły wylewać się krzewy o dzikich kolcach, równie dobrze mogliby brnąć przez dżungle fuwalliańskie w po- szukiwaniu rzadkiej, rozkwitającej nocą elfiej orchidei. - Złap Iro, niech ustawi wózki po jednej stronie, a całą kompanię zaprzęgnie do oczyszczania szlaku - powie- działa Maeveen. - Jeśli to nie poprawi nam drogi, weź z wózków co trzeba i zostaw je. - Twoi przyjaciele nie zareagują na to uprzejmie - rzekła Quopomma, podrzucając kciuk w kierunku Coernna. - Nie nazywaj ich moimi przyjaciółmi - powiedziała Maeveen z nutą rozdrażnienia. Oburzanie się na Coernna i jego towarzyszy w niczym nie zmieniało ich sytuacji, ale Maeveen nic nie mogła na to poradzić. Vervamon obstawał przy ich udziale w wy- prawie - z wózkami zagadkowego ekwipunku. Na nowo zaczęła spierać się zVervamonem co do kierunku, jaki obrała wyprawa, ale urwała w chwili, gdy odrażające wrzaski odbijające się w dżungli echem zmroziły jej duszę. - Żywy mur - ryknęła Quopomma. - Iro, zbierz swoje drużyny. Ty, sierżancie, weź jedną z moich drużyn. Wszy- scy naprzód pod bronią! MROCZNE DZIEDZICTWO 143 Maeveen nie dyskutowała z rozkazami swojego za- stępcy. Dobyła broni i zaczęła przedzierać się pomiędzy zapasami i zagradzającym im drogę masywnym murem roślinności. Maeveen uniosła miecz między siebie a wi- rującą roślinę. Szaro-zielona macka zamachnęła się na nią, ukazując znajdujące się pod spodem paskudne kol- ce. Maeveen oceniła odległość i zamachnęła się chłod- no. Macka upadła na ziemię, ciągle się poruszając. - Iro! - wrzasnęła Maeveen. - Uważaj! - Widziała, jak jej porucznik przerzuca uwagę z jednej rośliny na drugą - po- zwalając kolczastemu pnączu owinąć się dookoła swych cienkich nóg. Roślina drgnęła spazmatycznie, ścinając Iro z nóg. Kobieta wierzgała na wszystkie strony, ale nie mogła uwolnić się od rośliny wlokącej ją po ziemi w stronę roz- dziawionego wola, osadzonego na niskiej łodydze. - Mięsożerne rośliny - krzyknęła Maeveen. - Ostroż- nie. Kolce na gałęziach. - W mgnieniu oka odmierzyła dystans dzielący ją od Iro. Jej miecz wbił się w łodygę. Przez jedną pozbawioną tchu sekundę Maeveen sądziła, że jej ostry jak brzytwa miecz nie sprosta zadaniu ocale- nia jej porucznika. Wtedy roślina wrzasnęła. Iro odczołgała się, trzymając za nogi. Z twarzą wy- krzywioną bólem. - To pali. W kolcach musiała toyć trucizna. - Uzdrawiacz, zająć się nią! - krzyknęła Maeveen. Od- wróciła się, zataczając mieczem szeroki łuk, aby po- wstrzymać kolejne próbujące macki. Musiała skoncen- trować się na utrzymaniu pnączy z dala od swoich nóg i dokończeniu roboty zaczętej przez Iro. - Machasz mieczem jak mała dziewczynka - dał się słyszeć niski głos. Wielki miecz świsnął Maeveen koło o ucha i odciął długi fragment wygłodniałej rośliny. Quopomma wysunęła się naprzód, mięśnie naprężały się jak liny na jej plecach i ramionach, kiedy zmierzała do zabicia wytrwałej roślinności. 144 Rober t E. Yarde man - Ruszasz się jakbyś stopy miała w wiadrze - odgryzła się Maeveen, zręcznie przeskakując nad macką i tnąc w dół, nim ta zdołała owinąć się wokół pniopodobnej nogi Quopommy. Walczyły razem, aż ziemia zamokła od soku. Widziały, jak Iro wyniesiona zostaje poza zasięg niebezpieczeń- stwa. Powoli wycofywały się, chcąc uformować kom- panię. Wydając rozkazy żołnierzom, Maeveen zauważyła o kilkanaście jardów w prawo ciekawy widok. Trzech spośród przysłanych przez Peemela obserwatorów zbli- żało się do ściany mięsożernej rośliny - albo, tak przy- najmniej widziała to Maeveen, zbliżało się dwóch, trze- ciego niosąc. Swojego towarzysza rzucili w przód. Pną- cza wystrzeliły i ich paskudnie kolczaste spodnie strony owinęły się wokół nóg mężczyzny. Wrzasnął, sunąc w stronę rozdziawionej paszczy. I zniknął w jej wnętrzu. Maeveen opuściła miecz, zastanawiając się, dlaczego dwóch spośród towarzyszy Coernna nakarmiło trzecim drapieżną roślinę. Potem, kiedy zielona śmierć na nowo przystąpiła do ataku, sama rozpoczęła walkę o własne życie. Roidiial 17 ISAK GLEN'DARD NACIĄGNĄŁ PELERYNĘ MOC- niej na swe szczupłe ciało, zastanawiając się nad brakiem środków transportu na wybrzeżu. Żałował, że rozkleko- tany mechaniczny środek transportu, który runął ponad klifem do morza, nie miał kolegi. Nawet siedzenie w wy- palonej kabinie było o niebo lepsze od człapania po po- nurym gościńcu w błocie i burzy. Mimo to lekkość serca gnała go do przodu. Isak wykonał swoje niezręczne zadanie dobrze i bez problemu, a dla swoich pracodaw- ców miał informacje. Lord Peemel będzie zachwycony, że nie musi obawiać się elfio-minotaurzego sojuszu na północnych granicach. Isak nie ociągał się po przekazaniu Sucumon instrukcji od swego pana, chociaż nie musiał tego robić. Sucumon przejawiała ambicje na coś więcej niż słuchanie rozka- zów Peemela - i o tym należało zameldować, tyle że nie lordowi Iwset. Digody dowie się o ledwie skrywanej przez czarodziejkę żądzy samodzielnego władania. Isak mruknął do siebie, Digody był niebezpiecznym pracodawcą, bardziej niż lord Peemel z jego nagłymi wybuchami złości i ciągłym strachem przed zarazą. Isak 146 Rober t E. Varde man widział, jak władcy przychodzą i odchodzą, tracąc wła- dzę zawsze z tego samego powodu: ignorowania perfi- dii tych, którzy ich otaczali. Peemel nie miał pojęcia, że Digody zatrudnia własnych posłańców dla realizacji celów, które różniły się od jego własnych. Szerszy uśmiech wygiął wargi Isaka. Digody nie miał pojęcia, że ktoś inny wydawał rozkazy temu dyplomacie bez teki. Przymierze między tym pracodawcą a Sucumon mogło okazać się korzystne dla wszystkich zainteresowa- nych stron, pomijając Digodego i Peemela. Isak, na prze- kór padającemu deszczowi, zaśpiewał piosenkę. Z głową zaprzątniętą zastanawianiem się, jakie przyjęcie zgotują mu wlwset, Isak zauważył kolumnę żołnierzy walczą- cych z tonącymi w błocie wózkami zaopatrzeniowymi. Dotknął ronda kapelusza, mijając w odległości kilku- nastu kroków dowódcę kompanii. Ledwie zauważyła jego uprzejmość, przytłoczona brzemieniem dowództwa. Mamrotała bez przerwy i od czasu do czasu wykrzyki- wała rozkazy do wielkiej ogrzycy, którą Isak widział wcześniej w jednej z licznych iwsetyjskich knajp. Patrzył, jak kontynuują swą walkę ze spowalniającym ich marsz błotem. W ślad za żołnierzami posuwało się sześciu in- nych ludzi, z wózkiem po brzegi wyładowanym skrzy- niami. Szóstka była ubrana podobnie, ale w sposób i na kolor różniący się od pozostałych w kolumnie. Isak naciągnął pelerynę i odwrócił twarz, nie chcąc zostać przez szóstkę rozpoznanym. Widział ich, jak węszyli w pałacu Peemela. Niepewny ich poparcia, Isak zrezygnował z zuchwalstwa na rzecz ostrożności. Mogli dołączyć do kolumny ze względu na jakieś plany Peeme- la - albo Digodego. Isak żuł wargę, usiłując przypo- mnieć sobie, kogo jeszcze widział z przywódcą tej nie- wielkiej grupy. - Coernn - powiedział, przywołując wreszcie imię bladego człowieka. - Idziesz na północ dla Peemela - MROCZNE DZIEDZICTWO 147 i dla kogo jeszcze? - Isak zmarszczył brwi, bezskutecznie starając się powiązać Coernna z kimś w pałacu Peemela. Było coś, co podsłuchał albo widział, ale umknęło to jego uwadze. Co najmniej dziwne, uznał Isak. Nie zda- rzało mu się zapominać żadnych spotkań, jak nieistotne by się one nie wydawały. Dzięki takim przypadkowym zetknięciom odkrywał sznurki władzy, które niczym sieć pijanego pająka przebiegały przez każdy pałac. Powiew wiatru niemal ściął go z nóg. Isak nasunął głę- biej swój kapelusz o szerokim rondzie i wydłużył krok. Im szybciej osiągnie wygody Iwset, tym szybciej będzie mógł się wysuszyć, wysączyć szklankę dobrego wina i zabawić w towarzystwie kompanów, których sam sobie wybierze. - Przyjęła list z instrukcjami ? - dopytywał się Digody. - Przyjęła go własnymi rękami? - Sucumon wzięła go ode mnie - powiedział Isak, zgrabnie omijając to, co jak wiedział było prawdą. Ko- perta została wyrwana mu z rąk za pomocą magii. Ten nacisk ze strony doradcy lorda Peemela przekonał Isaka, że list zawierał magiczny wynalazek, mający poskromić zapędy Sucumon. - Dobrze, dobrze - powiedział Digody, palce składając pod brodą w namiocik. - Dobrze się spisałeś. - Digody sięgnął pod poły swej ciemnej szaty i wydobył stamtąd wypchaną monetami sakiewkę. Brzęknęła przed nim na stole. Isak skłonił się, przysuwając po zapłatę za swoją misję. - Co mam powiedzieć lordowi Peemelowi? - Powiedz mu coś, co go uszczęśliwi - powiedział Digody. - Mój agent na północy wywoła takie zamie- szanie, że nie dojdzie do utworzenia żadnego sojuszu. To wszystko, czego mi trzeba. Isak wiedział, że Digody chce więcej. Chciał zapewnić Peemelowi zwycięstwo na południu przed zwróceniem 148 Rober t E. Varde man swojej uwagi w stronę północy. Dzięki Sucumon i wy- wołanej przez nią małej wojnie, Digody będzie miał czas na opracowanie planów własnych podbojów. Dziel i podbijaj. To było stare, lecz wypróbowane narzędzie w warsztacie każdego władcy. Digody zamyślać mógł nawet wykorzystanie Sucumon przeciw Peemelowi, kie- dy nadejdzie czas obalenia lorda Iwset. - Sucumon może okazać się trudna w kontroli - rzekł Isak. - Jej cele wykraczają poza służenie tym, którymi ją zaszczycasz. - 'Pewien jestem, że myśli o wykuciu sobie nowego imperium, tyle że się myli. Nigdy nie wyjawiaj wszyst- kiego pochlebcy, Isak. - Digody zaśmiał się chrapliwie i Isak wiedział, że rada ta odnosiła się również do zwy- kłych kurierów. Isak Glen'dard ściągnął sakiewkę z biurka, wycofał się sprzed oblicza doradcy i wcisnął na głowę swój przemo- czony kapelusz. Podniósł rękę i przebiegł palcami po piórze anioła Serra, zastanawiając się, czy zdoła znaleźć jeszcze jedno. Dwa pióra wyglądałyby jeszcze bardziej zawadiacko. Odchodząc z cichym pogwizdywaniem, Isak kierował się ku jednemu z ostatnich przystanków w obrębie miejskich murów. Audiencja u lorda Peemela była szybka i konkretna. Kilka monet zadźwięczało potem w kieszeni Isaka. Przez wzgląd na Digodego nie wspomniał o przekazaniu ko- perty z listem. Jednak przed zastanowieniem się, dokąd ruszyć dalej, Isak musiał odwiedzić jeszcze jednego pra- codawcę. Wojna Iwset z Jehesic mogła okazać się nisz- cząca, co do tego miał pewność. Nie opłacało mu dać się ograbić piechocie morskiej, mszczącej się za zniewa- żenie jej władczyni. Nie uświadamiając sobie tego, podążał Isak przez miasto taką drogą, że każda próba śledzenia go musia- łaby wyjść na jaw. Ani Digody, ani Peemel nie uważali go MROCZNE DZIEDZICTWO 149 za na tyle ważnego, by dalej się nim zajmować. Isak mógłby się obrazić że to wyraźne niedocenianie własnej ważności, ale nie zrobił tego. - Są zbyt ograniczeni, żeby poznać się na mej prawdzi- wej wartości - powiedział do siebie, stając przed za- mkniętymi drzwiami w wąskiej alejce. Ostatnie rozejrze- nie się na wszystkie strony upewniło go, że nie jest ob- serwowany. Małym złotym kluczem z łańcuszka na szyi otworzył drzwi. Zanurkowawszy do środka, ruszył piw- nicą i dalej ukrytym tunelem wiodącym poprzez szczu- rzą plątaninę podziemnych korytarzy. Od tej chwili każdy śledzący go potrzebowałby czegoś więcej niż szczę- ścia, gdyby chciał go wytropić. Isak znalazł się w końcu na wąskich stopniach prowa- dzących w górę schodów. Krążył i krążył, mijając pierw- sze, drugie, trzecie i czwarte nawet piętro, otwierając w końcu ukryty panel do sypialni na piątym piętrze kamiennej wieży. Wąskie okno uchyliło się, dając wspa- niały widok na morze. Drugie ukazywało perspekty- wiczny widok pól na południe od Iwset, ale Isak patrzył tylko na wyciągniętą leniwie na łożu, oszałamiająco piękną kobietę. - Widziałeś się z Digodym - powiedziała ciemnowło- sa piękność. W jej indygowych oczach tańczyło pożąda- nie. Siadając na miękkim łóżku, owinęła się cienkim szalem, długimi zadbanymi nogami łyskając zachęcają- co na Isaka. - Musiałem złożyć dokładny raport. - Nie za dokładny, jak cię znam - powiedziała, wycią- gając rękę i przyciągając go do siebie. Smukłe palce po- magały Isakowi pozbyć się kosztownego ubrania. - Mam nadzieję, że nie było to zbyt męczące. - Nie tak męczące - rzekł Isak. - Sucumon była... - Później, moje kochanie. Później. - Isak pozwolił odłożyć Ihesii swój raport na później. Na dużo później. Roidiia! - WIDZIAŁAŚ TO? - ZAWOŁAŁA DO QUOPOM- my Maeveen 0'Donagh. Ogrzyca z zabójcza skuteczno- ścią machnęła w kierunku ściany roślin swoim wielkim mieczem. - Wygląda na to, że dwóch z nich nakarmiło te rzeczy trzecim. - Zastanawiające, co? Nie można za długo nie karmić takich roślinek, bo robią się kłujące. - Ogrzyca chrząknę- ła i mocno szarpnęła, wyciągając ciężką klingę z soczy- stego miejsca spoczynku w łodydze mięsożernej rośliny. - Może Coernn nakarmi pozostałymi przeklęte potwor- ności, a potem sam włoży głowę w paszczę. - Quopom- ma kopniakiem powstrzymała kolczastą mackę przed owinięciem się wokół jej nogi i dodała: - Będziemy mieć wielkie szczęście, to pewne. - Nie zawracaj sobie głowy ratowaniem któregoś z nich, jeśli będzie to oznaczać, że sama znajdziesz się w niebezpieczeństwie - powiedziała Maeveen, miecz trzymając teraz oburącz dla wzmocnienia siły swoich ciosów, ostre niegdyś ostrze stępiło się na twardych pnączach. MROCZNE DZIEDZICTWO 151 - Ja, w niebezpieczeństwie? Nie ja, kapitanie. Wiem, jak grać bezpiecznie. - Quopomma zaśmiała się, parując kolejny atak. Maeveen zaczęła cofać się przed ścianą coraz aktyw- niejszej roślinności i stwierdziła, że ma Vervamona za- ledwie kilka jardów za plecami. Białowłosy erudyta gryzmolił zaciekle w swoim notesie, podnosząc wzrok dla lepszego zapamiętania detali drapieżnej rośliny i na powrót zagłębiając się w opis w dzienniku ich wypra- wy. - Wracaj tam, gdzie bezpiecznie - nakazała uczonemu. - Coś pobudziło mur i próbuje nas teraz otoczyć. Mu- simy się wycofać. - Zostawić wózki zaopatrzeniowe - rozkazał Verva- mon, pisząc ciągle wykoślawioną dłonią. - Tylko spo- wolnią nasz odwrót. Wziąć z nich przedtem, co trzeba. Peemel był głupcem zaopatrując nas w trywialne dobra, których nigdy nie moglibyśmy użyć. - Będziemy mieli szczęście, jeżeli wyniesiemy z tego skórę w jednym kawałku - powiedziała Maeveen. Chrząknęła, kiedy jej miecz odbił się od twardej macki, kpiącej sobie z niego zza haczykowatych kolców. Posłu- żyła się sztyletem do odcięcia małej wici śmiercionośne- go pnącza, która wyprysnęła młócąc w ich stronę. Próba odgadnięcia, jak szybko porusza się mur roślinnego ży- cia, okazała się trudna, bowiem poruszał się on szybko na brzegach, próbując odciąć im odwrót, w środku po- zostając nieruchomym. - Stara się nas otoczyć! - zawołała do Quopommy. - Nie dać mu się zamknąć. - Tak jest, kapitanie - huknęła ogrzyca. - Iro nad tym pracuje. Trochę kuleje, ale nigdy przedtem nie walczyła tak dobrze. - Wielki miecz Quopommy złamał się. Odrzuciła go na bok i wyciągnęła dwie szable, niby nożycami tnąc wijące się rośliny. 152 Rober t E. Yarde man Od strony wózków zaopatrzeniowych dobiegł warkli- wy protest Iro. - Ty kawałku chrząstki, nie wiesz o walce podstawowej rzeczy. Machasz tymi swoimi koszturami i myślisz, że się bijesz. Ja ci pokażę, jak się walczy! - Iro z okrzykiem posłała naprzód trzech żołnierzy, dwóch orków i górskiego krasnoluda, aby posłużyli się topora- mi przeciw zamykającej się barierze zielonego życia. Topór kościstej porucznik rąbał mocno i szybko po mniejszych mackach, zagrażających tym z końca kom- panii. Coernn i czterej jego towarzysze stali bez ruchu nie wyglądając na specjalnie zaniepokojonych roślinnym atakiem. - Powinniśmy wyjść poza koło ataku - przynagliła Vervamona Maeveen. Uczony pokiwał nieobecnie gło- wą i ruszył tak, jakby nieświadom był wszystkiego, co się dookoła niego działo - a mimo to zręcznie podskoczył nad miotającą się macką zieleni i twardo na niej wylą- dował. Miazga rozprysnęła się pod jego nogami i obry- zgała mu spodnie, ale pułapki uniknął. Vervamon szedł dalej, jakby nic się nie stało. - Ty, Coernn, wy inni, wynoście się stąd! - Najpierw trzeba przenieść moje zapasy - powiedział Coernn, wskazując na załadowany ekwipunkiem wózek. - Spróbujcie go ruszyć, a zginiecie! - Maeveen nie miała czasu, aby patrzeć, czy posłuchali. Miała kompa- nię i życie do ocalenia. Im mężniej żołnierze walczyli, tym bardziej ożywiały się rośliny. Tak jakby opór skłaniał je do jeszcze gwałtowniejszego wzrostu i odpowiedzi. Mimo tej obserwacji, Maeveen nie byłaby skłonna kazać tym ze swej kompanii opuścić miecze i po prostu patrzeć. Niebezpieczne wdarcia się na flanki mówiły jej, że mięsożerna zieleń nie spocznie, póki nie strawi całej drużyny. Skąd to się brało? Wahała się na tyle długo, aby dostrzec Coernna i po- zostałych, grzebiących w skrzyniach, wyciągając cenne MROCZNE DZIEDZICTWO 153 mechanizmy i książki. Jeden z surowych obserwatorów wrzucał do plecaka niezdarnie butelki z czymś, co wy- glądało jak zioła i eliksiry. Coernn pracował bardziej metodycznie, wyciągając książki i starannie je sortując, wiele odrzucając i zatrzymując w plecaku tylko kilka. Własnym chęciom na przekór, Maeveen rzuciła się do tyłu, aby uciąć posuwającą się po omacku w kierunku gardła Coernna mackę. Podniósł wzrok, umiarkowanie zaskoczony jej akcją. Przyłożył do głowy koniuszki palców i uśmiechnął się. To było całe podziękowanie, jakie otrzymała. Maeveen chrząknęła i biegiem wróciła na skraj polany, tam gdzie Iro walczyła o utrzymanie otwartej drogi odwrotu. Maeveen walczyła z nią ramię przy ramieniu, aż ręce zaczęły ją boleć, a zbroja spłynęła rzeką potu. Straciła poczucie czasu, choć wydawało się, że słońce pełznie po niebie z zaskakującą prędkością, chyląc się ku zachodo- wi. Wraz ze zmierzchem aktywność ze strony roślin tyl- ko się wzmogła. - Ilu jest poza kołem? - Maeveen próbowała policzyć na własną rękę, ale nie zdołała. Oczy zalewał jej pot. - Tylko ty i ja zostałyśmy, kapitanie - dał się słyszeć charkot Quopommy. - Możemy wydostać się w każdej chwili. - Won! - Maeveen nie chciała tracić na walkę z nie- ugiętą ścianą roślinności więcej czasu, niż było trzeba. Wraz z Quopommą sunęły w stronę niewielkiego prze- smyku, ich jedynej drogi ucieczki. Po całym dniu wy- głodniała roślinność całkiem ich otaczała. - Nadchodzi noc, pójdzie spać - powiedziała Qu- opomma. -To przy zachodzie słońca jej odbiło - rzekła Maeveen. Mięśnie ramion nie pozwalały jej podnieść miecza na więcej, niż kilka cali. Opuszczając czubek miecza spo- strzegła, że ich ucieczka nie musi się udać. Ostatni pa- 154 Robert E. Vardeman roksyzm narośli mógł je odciąć - chyba, że jej odwaga okaże się większa, niż głód roślin. - Wychodź i nie próbuj mnie uwalniać - rozkazała Maeveen swej zastępczyni. - Co ? Nie dam ci tu umrzeć! Nie kiedy jesteśmy tak blisko! - Wykonać, poruczniku! - krzyknęła Maeveen 0'Do- nagh. - Żadnej niesubordynacji, albo otrzymacie dwa- dzieścia batów! Quopomma burknęła coś, czego Maeveen nie zrozu- miała, po czym wycofała się przez wąski otwór wycięty rozhuśtanym mieczem Maeveen. Kiedy jednak jego cię- cia i rąbanie osłabło, maleńkie drzwi do bezpieczeństwa zamknęły się. Maeveen słyszała, jak ogrzyca ryczy z wściekłości i rozpaczy. Dając odpocząć władającemu mieczem ramieniu, Maeveen wróciła do zaopatrzenio- wych wózków z nadzieją, iż zdoła oprzeć się o jeden z nich i odetchnąć przez chwilę. Macki sunęły pod wózkami w poszukiwaniu zdoby- czy. Maeveen posługiwała się sztyletem do odcięcia małych, sunących po omacku pnączy. Podpalenie wózków mogło odepchnąć rośliny, ale Ma- eveen nie miała czasu na zabawę z zestawem do rozpa- lania ognia. Krzemień i stal wymagały specjalnie zastru- ganego materiału, żeby łatwo zapalić. Nie było czasu, w ogóle nie zostało już czasu. Maeveen wskoczyła na szczyt najbliższego wózka i za- chwiała się niebezpiecznie na skrzyniach. Kilka niedba- łych cięć utrzymało pełznące po omacku rośliny z dala od jej kostek, ale wiedziała, że stwór wkrótce uświadomi sobie, iż tylko ona została w jego szponach. Ściana zie- leni stałaby się jeszcze ciaśniejszym pierścieniem śmierci. Głęboki oddech uspokoił jej nerwy. Maeveen schowała zmoczone sokiem miecz oraz sztylet i czekała. Rzadko zdarzało jej się robić coś tak trudnego, jak czekać na MROCZNE DZIEDZICTWO 155 odpowiedni moment, patrzeć na niewyraźne cienie zbli- żających się kolczastych macek, które jak ślepiec o lasce odnajdowały drogę w labiryncie. - Maeveen! Idziemy po ciebie! - dał się słyszeć słaby głos z drugiej strony śmiercionośnej ściany. - Nie - odkrzyknęła. - Mogę uciec. Dajcie mi jeszcze kilka minut. - Maeveen wytarła spocone palce w skó- rzane bryczesy, wbiła stopy w znajdujące się pod nimi zapasy i wyskoczyła w powietrze. Pnącze musnęło ją po policzku, wywołując ból, jakiego nigdy dotąd nie od- czuwała. Trucizna wydobywająca się z kolców długości dwóch cali groziła sparaliżowaniem jej twarzy, karku i mózgu. Maeveen otrząsnęła się z bólu i skoncentrowa- ła na chwyceniu gałęzi drzewa wolnego od mięsożernej narośli. Rozprostowując palce, Maeveen przeorała nimi po chropowatej korze. Ześlizgnęła się i zawisła na jednej ręce, wciągając się po chwili na gałąź. Na kilka sekund uszła zgłodniałej roślinie. Przebiegnięcie po grubej gałęzi pozwoliło jej znaleźć się niemalże na skraju obszaru strze- żonego przez żyjący mur. Powietrzne wypustki porusza- ły się w tę i z powrotem, utrzymując ją w zasięgu pier- ścienia śmierci. Maeveen oblizała wargi i poczuła słoną krew. Ugryzła się w wargę, przeskakując z zaopatrzeniowego wózka na gałąź. Przetarła usta rękawem i natychmiast tego poża- łowała. Kwaśny sok z ubrania palił ją w język. Splunęła żałując, że nie ma w ustach gumziela, które zamaskowa- łoby gorycz. Pląsając lekko na gałęzi, unikała próbujących macek dotąd, aż dojrzała nad sobą kolejny konar. Podskoczyła, złapała i zaczęła gramolić się wyżej. Stąd przeskoczyła na gałąź sąsiedniego drzewa. Uderzyła z siłą, która mogła połamać kości, a ręce odmówiły jej posłuszeństwa. Zna- lazła się u kresu wytrzymałości. Skoczyła w dół, poprzez 156 Rober t E. Varde man tnące gałęzie większe i mniejsze, poprzez smagające ostre liście padając wreszcie na ziemię. Leżała płasko na ple- cach, próbując złapać oddech. Podniosła zamglone oczy i ujrzała majaczące nad nią potężne ciało. Potem została uniesiona tak, jak dziecko unosi zabaw- kę, i ciężko przerzucona przez ramię. - Jesteś bezpieczna poza zasięgiem przeklętych macek rośliny, kapitanie - usłyszała jowialne słowa Quopom- my - ale za tę robotę wisisz mi dodatkową rację whisky, i to pewność. Wszystkim nam wisisz, ale mnie szczegól- nie. Maeveen 0'Donagh nie mogła dyskutować z Qu- opommą o żądaniach trunku, dopóki pozostawała jej dłużniczką. Roidsial 19 YUNNIE ZMUSIŁ SIĘ DO PRZEBUDZENIA, choć jego powieki pozostawały na wpół przymknięte. Poprzedzające wojnę rytuały były wyczerpujące i długie, a zręczność tym razem w niczym mu nie pomagała. Wy- trzymałość Mytaru okazała się daleko większa niż jego, podczas całonocnych śpiewów, trudnych biegów z jed- nego końca doliny Urhaalan na drugi, długich czuwań, wypatrywania znaków od duchów. Przeżył utarczki z elfami. Nie był pewien, czy przeżuje przygotowania do wojny z mieszkańcami lasu. - Pozwól mu spać - zasugerował żonie Mytaru. Noadia klęknęła i okryła kocem ramiona Yunniego. Przeciągnął się i przewrócił na plecy, spoglądając na nią. Znajdował się tylko w półśnie i teraz całkowicie się rozbudził, ale jaki obolały! Jego ciało wołało o odpoczynek. - Rytuały - powiedział Yunnie, ścierając sen z oczu. - Musimy kontynuować. -Ty masz odpocząć. Jaki pożytek będzie z ciebie w wal- ce, jeśli zaśniesz na własnej lancy? - Mytaru zaśmiał się, klepiąc Yunniego po ramieniu, po czym opuścił głowę tak, aby jego rogi ominęły delikatnie tkane płótno i opu- 158 Rober t E. Vardc man ścił dom swojej żony. Noadia powiodła wzrokiem za Mytaru, po czym wydała głębokie westchnienie. - Wojna, zawsze wojna - rzekła. - Dlaczego nie mo- żecie zająć się naszymi pastwiskami? Chwasty rozpleniły się i wymagają ścięcia. Jest tyle ważniejszych prac do wykonania. - Noadia ponownie ciężko westchnęła, przybita życiem z wojownikiem. - Lecz nie, przygoto- wuję suszone mięso dla naszych wojowników, aby dać im siłę do bitwy. - Sądzę, że szykujemy się do niewłaściwej walki - po- wiedział Yunnie. - To gobliny są wrogiem, nie elfy. Yunnie poczuł przebłysk pamięci i spróbował mocniej go uchwycić. Coś kryło się za tym płaskim stwierdze- niem. Mroczna postać, cuchnące bagno, rozmawianie, zapominanie - wszystko to kłębiło się w jego głowie. Im bardziej starał się skoncentrować, tym myśli bardziej mu umykały. Złapał się za głowę. Tylko pokój z elfami wchodził w grę, ale im bardziej pracował nad rokowa- niami, tym mniej osiągał. Gdyby tylko zdołał znaleźć właściwe słowa, ale to nigdy mu się nie udawało. Czuł w sobie pustkę, bojąc się, że jego słowa tylko podsycą mały ogień, który wymknie mu się przez to spod kon- troli. Dlaczego używał zawsze niewłaściwych słów? A co gdyby nic nie mówił? - Nie - powiedział do samego siebie. - Ja jestem pro- blemem. - Wrogość między dwiema nacjami mogła urosnąć do niebezpiecznych rozmiarów, bez względu na to, czy był tu, czy w Shingol. Po zakończeniu rytuałów u schyłku Czasu Rozwiązania minotaury pomaszerują na wojnę. Z nim albo bez niego. To nie miało znaczenia. Nie mógł pozbyć się tego straszliwego uczucia, że jego protesty jedynie dodawały minotaurom energii. I że Sucumon fakt ten cieszył. - Sucumon - powiedział, przypominając sobie ciemną postać. - Kim jesteś? MROCZNE DZIEDZICTWO 159 Yunnie przypominał sobie teraz fragmenty ich kon- wersacji i wychwytywał w wypowiedziach Sucumon ślady sprzeczności. Czy naprawdę wierzyła w odpowie- dzialność goblinów, czy też powiedziała to tylko po to, żeby skierować go w złą stronę? Jej mowa o pokoju brzmiała płytko. Ironiczny ton bardziej zapadał w pa- mięć, niż wypowiadane przez nią słowa. - Co to takiego, Yunnie? - zapytała Noadia, pracując nad religijnym amuletem, przeciągając kolorowe włócz- ki pomiędzy starannie przyciętymi podpórkami. Yunnie widział, jak liczne samice noszą je podczas własnych tajnych, odrębnych ceremonii. Była to zewnętrzna i mo- że jedyna oznaka wyznawanej przez Noadię religii. - Muszę przygotować pakunki żywnościowe, zanim Mytaru pomaszeruje zabijać elfy. Chciałbyś pomóc? -Jej ton był mieszaniną pogardy i niepokoju. - Głośno myślałem - rzekł Yunnie. - Co mogę zrobić? - Zbierz mięso, a ja włożę je do toreb na podróż - powiedziała. Yunnie kiwnął głową i ruszył przez cztero- pokojową budowlę, znajdując różne punkty składowe. W swoich domach minotaury nie pozwalały marnować się najmniejszej szczelinie, nadając solidność meblom nigdy nie spotykanym w ludzkich domostwach, tak dla utrzymania dodatkowego ciężaru, jak i z niechęci do marnotrawienia miejsca. Nad każdym oknem widniał emblemat klanu Mytaru, pociągnięty krwią dla odstra- szenia nieprzyjaciół. Yunnie podszedł bliżej i popatrzył na symbol obok em- blematu. Noadia umieściła tam znak swego poprzednie- go klanu dla zapewnienia temu dachowi domowego spokoju i dobrobytu. Yunnie zastanawiał się, czego uży- wała Noadia do nakreślenia starannego szkicu. Utrzy- mywała swój dom w nienagannej czystości, ale kiedy dotknął klanowego emblematu, na cofającym się palcu pozostała czerń. 160 Rober t E. Yarde man - Sadza. - Próbował poskładać to do kupy ze wszyst- kim, co tłukło się w jego umyśle. Ślady stóp, którymi podążał do fumaroli, intensywne gorąco i spalone gałę- zie drzew. Został zaatakowany przez jakiegoś odrażają- cego ognistego stwora i wywalczył sobie drogę odwro- tu. Stopiony sztylet dowodził coraz wymowniej, że jego przeciwnik nie był wyimaginowany. Jednak w jakiś sposób umykał on jego umysłowi. Dla- czego? Jak? - Yunnie? Muszę wyjść na kilka godzin. - Ja też muszę wyjść - powiedział wiedząc, że Noadia waha się go wyprosić, tym niemniej wstydziłaby się zostawić go we własnym domu, nawet mimo tego, że był członkiem klanu i bratem krwi Mytaru. Swoje obo- wiązki traktowała poważnie, a bezpieczeństwo domo- stwa było częścią tej służby. Yunnie wysunął się przez drzwi skierowane - jak wszystkie minotaurze wejścia, miało to bowiem odwieść duchy zmarłych od wchodze- nia do swoich domów od zachodu - na wschód. Wyszedł na jasne światło słoneczne, a natychmiasto- we zmęczenie oblało go niczym fale morza. Potrzebował odpoczynku, ale najbardziej potrzebował pośredniczyć i poskładać nawiedzające go pamięciowe obrazy. Wolno szedł po trawiastym zboczu za domem Noadii. Znad strumienia wijącego się przez środek tego odgałęzienia głównej doliny popatrzył w górę na dom Noadii. Budowała dobrze i mogła być ze swojego domu dum- na. Yunnie uśmiechnął się słabo zastanawiając się, jakim szczęściarzem był Mytaru mając żonę dającą taki dom i tyle miłości do jego wypełnienia. Nachylony dach w całości kryty był gontem, ściany przystrojone były gęsto suszonymi liśćmi roślin leczniczych, roztaczający- mi słaby, przyjemny zapach. Drzwi zabezpieczały zarów- no przed wiatrem, jak i przed napastnikiem, choć okna MROCZNE DZIEDZICTWO 161 były za szerokie, aby zapewnić bezpieczeństwo znajdują- cym się w środku, kiedy elfy zaczęłyby wypuszczać swe śmiercionośne strzały. - Dach - powiedział głośno Yunnie - będzie się palił. Elfy używały strzał. Klan Aesora został wypalony. - Yunnie popatrzył na dom Noadii, ale zamiast niego ujrzał wypalone szczątki klanu Helmhein. Deszczułki paliłyby się bez względu na to, jak dbałaby o nie Noadia, i nic, co Mytaru był w stanie zrobić, nie uratowałoby jego domu. Elfy potrzebowały tylko stanąć w odległości stu kroków i skierować ogień na dach. Rozpoznając zbli- żające się niebezpieczeństwo i poprzysięgając do niego nie dopuścić, Yunnie zaczął iść. Z początku nie wiedział dokąd. Szedł i myślał, a jego postanowienie umacniało się. Wtedy uświadomił sobie, dokąd idzie. Z powrotem do fumaroli, do miejsca gdzie został zaatakowany przez... cokolwiek by to było. Ciężki żółty całun wiszący nad ziemią przekonał go, że zbliża się do miejsca, w którym wcześniej wpadł w pułap- kę. Tym razem dotarł na miejsce, wspiąwszy się na otacza- jący otwór skalny pierścień, unikając wąskiego przejścia, które uwięziło go wcześniej. Jego lazurowe oczy zaszły łzami, kiedy spojrzał ponad obręczą na dymiące otwory. Fumarole pluły wolno nieczystymi waporami i pokrywa- ły skałę koronką siarkowych kryształów, ale poza nimi Yunnie nie zauważył nic odbiegającego od normy. - Skała, trochę wody wydobywającej się ze źródła i - łapiąc oddech głośno wyliczał dalej - wejście do jaskini. Ukryty za odsłoniętą skałą leżał głęboki cień, ale we wnętrzu Yunnie dojrzał jedynie hebanową ciemność, wskazującą na coś jeszcze. Otarł pot z oczu i odgarnął włosy z wysokiego czoła, po czym zdał sobie sprawę, że jedynie odwleka to, co musiało zostać zrobione. Jak wąż prześliznął się przez krawędź i wpadł w ka- mienny krąg, opierając się irracjonalnej grozie. Wiedział, 162 Rober t E. Yarde man że wywoływana jest ona przez to, czego doświadczył tutaj przed tygodniem. Racjonalizatorstwem próbując zwalczyć strach kopnął obutym palcem pozostałości sztyletu. Wówczas przecież ostrze sięgnęło potwora i stopiło się. W takiej sytuacji, na cóż mu miecz przy boku albo nowy sztylet, który wydano mu w zbrojowni klanu? Wzrok Yunniego zwrócił się ku zasłonie skał kryjących wejście do jaskini. Gdyby zrezygnował teraz, nigdy nie dowiedziałby się, co jest w jaskini. Byłoby to tchórzliwe, ale'nikt nigdy by się nie dowiedział. Nikt poza nim i snami, które nawiedzałyby go co noc, do końca życia. Ruszył przed siebie, gotów do użycia miecza, nawet je- śliby topił się on o przeciwnika. Spodziewał się ziejących z wylotu jaskini siarczanych oparów, ale poczuł na twarzy tylko chłodne powietrze. Zamknął oczy i do przeniknięcia ciemności posłużył się innymi zmysłami. Wyczuwał życie, wspólnotę, więcej niż jedno zamieszkujące otchłanie stworzenie. Co więcej, usły- szał tarcie i zgrzyt kamienia o kamień, tak jakby ktoś sta- rał się wciągnąć kamiennymi łożyskami wielkie otoczaki. - Gobliny - powiedział Yunnie wiedząc, że ich ulubio- ną bronią były spychane na nieprzyjaciół kamienie. Ata- ki goblinów stwarzały ciągłe niebezpieczeństwo, dla żyjących na przedgórzu. Yunnie pośliznął się, wyciągając rękę i łapiąc zakręca- jącej ściany tak dla oparcia, jak i przewodnictwa. Wkro- czywszy w ciemność, oślepł po dziesięciu krokach. Prze- łknął strach i zmusił się do podjęcia marszu, a nie cof- nięcia się w spokój słonecznego światła. Potrzebował dowodu, który mógłby przedstawić Mytaru i innym przed zakończeniem Czasu Rozwiązania. Mogła popły- nąć krew, i to nie tylko elfia. Tak bardzo, jak nie lubił Aesora, nie pragnął Yunnie ujrzeć brata swego stada rannym w walce, której można było uniknąć. MROCZNE DZIEDZICTWO 163 Yunnie zatrzymał się, biorąc pod uwagę Aesora - i My- taru. Minotaury tak pochłonięte były rytuałami wojny, że nie dostrzegały nic poza nimi. Rytuały niełatwo było zacząć, ale oznaczały one wojnę. Nikt nie rozpoczynałby tak skomplikowanej ceremonii, nie zamierzając dopełnić jej krwią. Zgrzytliwe odgłosy ponownie popchnęły Yunniego do przodu. Idąc z dłonią na chropowatej ścianie, w oddali przed sobą zauważył słabe światło. Jego krok wydłużał się w miarę, jak światło stawało się coraz silniejsze. Przed dotarciem do słabego koła bladożółtego światła wycią- gnął sztylet, gotując się do starcia zgoblinami. Zaklął pod nosem, kiedy nie udało mu się dostrzec żadnego. Miał nadzieję znaleźć ich leże i poszpiegować, a może i ukraść jakiś dowód prowadzenia przez gobliny wojny podjazdowej tak przeciw elfom, jak i minotau- rom, prowokacji do wzajemnej walki. Teraz zrozumiał, jaką głupotą była z jego strony taka nadzieja. Aesor lubił zauważać, że gobliny są dzikie, a nie sprytne. Mogły planować, ale plan taki nigdy nie zostałby zawarty w jednym dokumencie, który Yunnie byłby w stanie po- kazać jak głowę, zdobyte trofeum, na sądzie zaszczytów honorowych. Odgłos tarcia stał się głośniejszy. Ciekawość popchnęła Yunniego do przodu. Wydeptane ścieżki pokrywały ja- skinię na podobieństwo pajęczej sieci. Wypalone znaki na kamiennej podłodze, podobnie jak na ścianie jaskini ostrzegły Yunniego przed obecnością potwora typu tego, który na górze niemal go zabił. Zszedł ze ścieżki i skrył się za stalagmitem, chcąc widzieć, samemu nie będąc widzianym. Kilka minut zabrało mu oswojenie się z podziemną jaskinią i wszystkim w jej wnętrzu. Szlaki wyglądały na używane, ale nie widział na nich nikogo. Na środku jaskini krystalicznie czyste jeziorko zdawało się tonąć bez 164 Robert E. Vardeman końca aż do środka planety. Dookoła jeziorka rozrzuco- ne były bryły, które mogły służyć za ławki, choć Yunnie nie potrafił określić, jakim stworzeniom. Były strome i masywne, jakby jakiś gigant pochylał się raczej nad nimi niż siedział, słuchając stojącego w środku pierście- nia mówcy. I cały czas słychać było ten odgłos skały trącej o skałę. Nie udało mu się ustalić źródła zgrzytliwego odgłosu, wypeł- niającego całe kamienne podziemie. Zaczął posuwać się w głąb jaskini, kiedy ujrzał zmierzającą po ziemi ciemną postać, piętnaście stóp od jego dogodnego punktu obser- wacyjnego. Tak jakby siedział na balkonie z widokiem na wielki kamienny amfiteatr. Yunnie usiadł zastanawiając się, czy potrafi tę samotną postać zidentyfikować. - Sucumon - wymamrotał. Napłynęły wspomnienia, choć nie potrafił ich wszystkich uporządkować. Kobieta powiedziała coś, a jego ogarnęło zapomnienie. - Zaklę- cie. Rzucasz na mnie zaklęcie - wyszeptał. Jego ręka za- cisnęła się na owiniętej drutem rękojeści sztyletu. Wstając przysunął się do krawędzi, aby lepiej widzieć Sucumon. Sucumon odwróciła się od niego w stronę skalnej ściany. Yunnie mrugnął i przetarł oczy. Widok zwodził go. Masywna ściana falowała i delikatnie zmieniała kolor. Yunnie przysunął się bliżej krawędzi uskoku, nie dbając o to, że Sucumon może go zobaczyć. Był zbyt zahipno- tyzowany wzorami wirującymi na - w- skale. I wtedy zmieniające się bez przerwy zarysy stwardniały i wyszły ze ściany. Z solidnej skały wyszedł pierwszy, potem jeszcze jeden, i jeszcze, i jeszcze jeden, aż dziesięć dziwacznych stwo- rów stanęło w półkolu dookoła Sucumon. Yunnie prze- nosił wzrok ze stworów na Sucumon, a z niej na ma- sywną ścianę. Jak one wyłoniły się ze skały tak twardej? Stwory nie tyle chodziły co przelewały się, wysuwając pseudopad i przesuwając za nim grubszy tułów. Twarzy MROCZNE DZIEDZICTWO 165 Yunnie nie rozróżniał, ale miał wrażenie, że organy zmysłowe skupione były na Sucumon. Półpłynne stwory przelewały się dookoła, odbijając się jeden od drugiego i przelewając się przez siebie, wyłaniając po drugiej stro- nie towarzysza i opierając o strome występy. Dla tych istot skalne kliny okazywały się doskonałym relaksem. - O Wybrani, uwaga! - zawołała Sucumon rezonują- cym w ciasnej jaskini głosem. - Wszystko odbywa się zgodnie z planem. Yunnie patrzył na Sucumon zastanawiając się, jak kobieta do tego wszystkiego pasowała. Zdawała się być sprzymierzeńcem elfów z Boru Eln, a teraz przemawiała do drżących bez przerwy, niewyraźnie ukształtowanych stworów ze swobodną zażyłością. - Kiedy? - dał się słyszeć głos kuty w kamieniu. Zgrzy- tliwy hałas mógł być tym, co Yunnie słyszał wcześniej, ale trudno było w to uwierzyć. Yunnie nie był w stanie stwierdzić, która ze skalnych istot zabrała głos. Sucu- mon nie miała takiego problemu. Odwróciła się do stwora pierwszego z lewej i popatrzyła na niego. - Wybrańcze Pierwszy, wkrótce. Minotaury już szykują się rytuałem do wojny. Elfy lękają się minotaurów i prze- suwają zapasy ku krańcom ziem Urhaalan. - Gobliny? - zazgrzytał skalny stwór. - Są uprzedzone i postąpią w sposób wcześniej posta- nowiony. Musicie zagwarantować ich uczestnictwo. - Posłuchają. Nie mają wyboru. Teraz rządzimy ich podziemną domeną. - Tak było od czterdziestu lat - powiedziała Sucumon, kłaniając się głęboko i rozkładając przed sobą ręce w iro- nicznej suplikacji. Wyprostowała się i ponownie złożyła przed sobą ręce. Yunnie próbował nadać wymianie zdań jakiś sens. Su- cumon kierowała gromadzącymi się burzowymi chmu- rami wojny z precyzją generała, ale ku jakiemu zakon- 166 Rober t E. Varde man czeniu? Skaliste stwory dymiły lekko na swych stromych występach, pokazując, jak gorące są ich ciała. Już kiedy Yunnie próbował nadać sytuacji sens, jeden z nich pod- niósł się i wrócił w masywną skalną ścianę. Stwór przy- cisnął się do występu, przesunął po jego powierzchni i w końcu zmieszał się z kamieniem. Yunnie widział wystarczająco dużo, aby bronić swojej sprawy przed Mytaru i pozostałymi w klanie Utyeehn, nawet jeśli będzie musiał przyprowadzić ich do tej jaski- ni, żeby zobaczyli nieziemskie kamienne stwory na wła- sne oczy. A Sucumon jakimś cudem okazała się być wspólną nicią biegnącą od elfów do goblinów i minotaurów na powierzchni. Yunnie pokonał drogę za stalagmitem i ruszył w górę wiodącej na powierzchnię ścieżki. Nagle stanął, a jego oczy rozwarły się ze strachu. W przejściu przed nim gorzał ognisty stwór, o oczach jak płonące węgle i ustach, które rozwierały się, ukazując serce buzującego pieca. BoMMal 20 ZMROZIŁ GO STRACH, ALE BIJĄCE OD NACIE- rającego potwora gorąco przydało siły ramieniu Yunnie- go. Wyciągnął sztylet i cisnął nim w stwora, jak zrobił to kiedyś na powierzchni. Tak jak poprzednio, ostrze trafi- ło stwora w pierś i stopniało od silnego gorąca. Yunnie wiedział, że rzucenie się na płomiennego giganta i zapa- sy z nim nie byłyby rozsądne. , Oczy niczym płonące węgle skupiły się na nim nie- chętnie. Wyciągnęły się niezgrabne palce; Yunnie uchylił się, czując, że na ramieniu w pobliżu dotknięcia wyska- kują mu bolesne bąble. Gorejący potwór poczłapał ocię- żale w jego stronę. Jego gęba rozwarła się szerzej, dobył się z niej skwierczący syk. Yunnie nie miał pojęcia, czy miała to być próba ode- zwania się, czy też zwykły ryk furii. Nie miało to znacze- nia. Najlżejsze dotknięcie oznaczało śmierć. Cofając się dotarł do krawędzi amfiteatru. Obejrzał się przez ramię i dostrzegł, że Sucumon już nie było, ale trzy skalne stwo- ry pozostały. Wznoszące się znad nich smużki pary mó- wiły o ich podgrzewanej naturze. Nie tak dzicy jak nie- 168 Rober t E. Varde man zdarny potwór, który blokował Yunniemu drogę uciecz- ki, stanowili dużo mniejsze zagrożenie. - W tył! - krzyknął Yunnie, mając nadzieję przestra- szyć potwora i zmusić do błędu. Zważywszy na efekt, stwór mógł w ogóle nic nie usłyszeć. Yunnie podniósł garść kamyków i cisnął nimi w płonące oblicze giganta. Część żwiru trafiła w szeroko rozwartą gębę potwora, sycząc, strzelając i znikając w obłoczkach dymu. - Zabiję cię - powiedział stwór, człapiąc do przodu. Każdy krok pozostawiał ślady sadzy podobne do tych, które Yunnie widział w okolicy zniszczonego osiedla klanu Helmhein. To objawienie i rewelacja odnośnie tożsamości prawdziwego wroga minotaurów nie pod- powiadały bynajmniej, jak ma przeżyć i komu o tym powiedzieć. Większy kamień poszybował w powietrze i wydawało się, że przylgnął do piersi stwora. Yunnie posłał za pierw- szym dwa dalsze, większe kamienie. Jak kamyczki wrzu- cone w płonącą, otwartą paszczę potwora i te zamieniły się w ciecz i zniknęły w obłoczkach gazu. - Zabiję cię teraz - obiecał potwór. Yunnie umiał już lepiej odszyfrowywać syki i zgrzytliwe odgłosy. To była umiejętność, której miał nadzieję dłużej nie używać. - Nie chcę zrobić ci krzywdy - krzyknął, mając nadzieję uspokoić strażnika jego ścieżki do bezpieczeństwa. -Ja- ja szukałem zgubionej kozy. Jestem z góry. Zeszła z pa- stwiska. - Podrzucił kciukiem do góry pokazując, gdzie tak gorąco pragnąłby się znajdować. Potwór nie pozwolił mu mówić. Tęgie dymiące ramię zawinęło niczym pałka, mierząc dokładnie w jego twarz. Yunnie zanurkował pod gorącą kończyną, dotruchtał do krawędzi amfiteatru, przez chwilę walczył o utrzy- manie równowagi, po czym ciężko runął w dół. Uderzył w twardą skałę, oszołomiony. Jęczał, kiedy powietrze na nowo próbowało dostać się do jego płuc. MROCZNE DZIEDZICTWO 169 Widok na wpół stopionych skalnych istot, zwlekają- cych się ze swoich stromych leż, dodał mu energii. Za- chłystując się, płacząc z bólu stanął na nogi. Piętnaście stóp nad nim stał ognisty potwór, taki jak ten, z którym zetknął się już dwa razy. Wspomnienie Miejsca Mocy pokazanego mu wcześniej przez Mytaru od razu powró- ciło. To było to, co widział wokół fumaroli... I rozma- wiało z Sucumon? Wydało mu się to prawdopodobne. Już wtedy, już przed Świętem Tiyinta Sucumon pojawiła się w dolinie Urhaalan i zadała się z tym dziwacznym behemotem ze skały i ognia. Na dźwięk kolejnego syku zakręcił się w miejscu, stając na wprost pustej skalnej ściany. Przed nim wyrastały kolejne skalne stwory, przechodzące przez skałę i otwar- ty amfiteatr. Cofał się przed nimi, kiedy wyłaniały się z twardej skały tylko po to, by poczuć za sobą ciepło kolejnego. Zwijając się Yunnie wskoczył na stalagmit i zabalansował. I Płonący pocisk uderzył go w ramię, zrzucając na zie- mię. Ponownie ciężko upadł, trąc opalone miejsce na ramieniu tam, gdzie potwór uderzył go dobrze wycelo- wanym kamykiem. Yunnie podniósł wzrok i ujrzał utkwioną w siebie parę oczu. Gęba otworzyła się jeszcze szerzej, a z jej wnętrza buchały płomień i dym. - Zły oddech - wymamrotał. - To mi wystarczy, żeby cię unikać. - Przeturlał się za dwie sunące w jego stronę bestie, wydające przy poruszaniu znajomy odgłos skały trącej o skałę. Yunnie zagarnął garść żwiru i cisnął ją w stronę stwo- rów. Kamienie utkwiły im w piersiach i zostały wchło- nięte, tak jakby stwory pochłonęły jego żałosną ofertę i chciały jeszcze. Stanął na nogi, uchylił się przed kolej- nym lecącym z góry płonącym kamieniem i rzucił się ścieżką, która wydała mu się w miarę bezpieczna. W bie- 170 Rober t E. Varde man gu ścigał go ryk wściekłości i zawodu. W wołaniu tym słyszał własną śmierć. Dziki ognisty potwór nigdy nie pozwoli mu ujść z ży- ciem. Yunnie walczył z uciskiem w gardle i poczuciem bez- nadziejności. Tym razem Mytaru raczej go nie uratuje. Jakkolwiek ma uciekać, musi zrobić to sam. - Nie mogę umrzeć, nie teraz - powiedział sobie. - Nie skomponowałem jeszcze śmiertelnej pieśni. - Od chwili przyjęcia w poczet pełnoprawnych członków stada, wszystkie minotaury Urhaalan pracowały nad pełnymi smutku lamentami, które należało śpiewać na ich po- grzebach. Yunnie, zaprzątnięty innymi sprawami, nigdy jakoś nie znalazł na to czasu. Teraz żałował, że sprawy zaniedbał. Może Mytaru zaśpiewa którąś z własnych? Mehonvo? Może Aesor? Zarył piętą i zahamował na kamiennej ścieżce. Wielkie otoczaki po obu stronach ścieżki zaczęły się marszczyć. Powierzchnie zabulgotały słabo, zmarszczyły się ponow- nie i wtedy ściekły z nich skalne rzeczy, aby zablokować mu odwrót. Szybkim spojrzeniem przez ramię upewnił się, że nie ma szansy na powrót do amfiteatru. Wszystko co zobaczył, to płonące żółte oczy ognia i gardziel roz- wierające się na sam środek piekła. Ciemne niczym sadza ramiona falowały dookoła złowieszczo, a pękate nogi niosły stwory do przodu. - Aiee! - wrzasnął Yunnie i podrzucił miecz akurat na czas, aby odbić bryłę płonącego węgla. Zrykoszetowała po mieczu, niemal wytrącając mu broń z ręki. Upadł na jedno kolano, odzyskał zimną krew i podniósł się, chcąc stawić czoła bestii. Ścieżkę z przodu wypełniały dwa stwory, ścieżkę z tyłu rozzłoszczony brutal. Yunnie ścisnął mocniej miecz, nie widząc nadziei na ujście uwagi którejś ze skalnych po- tworności. Głośny zgrzyt za nim mówił o dwóch zbliża- MROCZNE DZIEDZICTWO 171 jących się, podnosząc przy okazji temperaturę jego na- giego karku. A z przodu? Ręce jak płonące kłody wyciągnęły się po niego. Yunnie zeskoczył ze ścieżki, zderzył się ze stalagmitem, zakręcił dookoła, wyrżnął głową w ociekający wapien- ny stalaktyt i upadł na ziemię. Nowy syk uświadomił mu, że stwory nadchodzą za nim przez ścianę jaskini. Yunnie potarł krwawiące miejsce na swojej głowie, zwlókł się na kolana, unikając szukających go po omac- ku rąk. Skała syczała i trzaskała wszędzie tam, gdzie potwór dotknął podłogi jaskini. Yunnie uchylił się przed kilkoma kolejnymi stopiony- mi kamieniami, które przefrunęły obok niego, kiedy chwiał się pod małym skalnym łukiem i ruszył kolejną ścieżką. Jego uwagę przyciągnęły wprawione w skałę stalowe drzwi. To był jedyny ślad rzemiosła, jaki widział od chwili zejścia w podziemne piekło pełne dymiących potworów spragnionych jego ciała. Wyhamował, naci- snął klamkę i stwierdził, że drzwi są otwarte. Za sobą słyszał tarcie skały o skałę - jeszcze więcej wydobywało się ich z masywnych ścian jaskini - i zbyt dobrze znane syczenie ruchliwszego i równie zdetermi- nowanego stwora o płonących oczach. Bryła płonącego węgla uderzyła w drzwi i rozpadła się na tysiąc kąsają- cych kawałków. - Odejdź! - krzyknął Yunnie. Potwór zbliżał się, jego powolny, nieubłagany krok wskazywał na to, iż pewien jest, że przyparł człowieka do stali. Yunnie starł z oczu plamki gorącego żużlu i mocno nacisnął na klamkę. Ku jego zaskoczeniu drzwi otworzyły się na dobrze naoli- wionych zawiasach. Niemal przewrócił się wpadając do środka. Jednak odzyskał równowagę i zakręcił się do- okoła drzwi, zatrzaskując je za sobą. - Zasuwa zatrzyma je na zewnątrz - dał się słyszeć cichy głos. 172 Robert E. Vardeman - Dzięki - powiedział Yunnie, umieszczając blokującą sztabę na jej miejscu. Dopiero wtedy odwróci! się, by zobaczyć kto to powiedział. - Sucumon! - Ach, interesujące odkrycie. Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? - Kobieta poszybowała w jego stronę, tak jakby turlała się raczej, niż szła. Podniosła pobliźnioną rytualnie i pokrytą zawiłym, kolorowym tatuażem rękę. Yunnie mrugnął. Zdawało się, że tatuaż ożył na chwilę, że wąż się z ramienia kobiety uniósł się, aby go ukąsić. - Co to za miejsce? - zainteresował się Yunnie. - To? To zbrojownia Kamiennych Ludzi Niorso. Robi wrażenie, prawda? - Nie to miejsce! To miejsce! - Ach, jaskinia. Ciekawostka geologicznego pocho- dzenia - rzekła Sucumon, tak jakby pouczała opornego ucznia. - Wielki bąbel wulkanicznego gazu został tu uwięziony wieki temu, tworząc tę małą podziemną katedrę. - Małą? Jest potężna. Nie widzę jej krańców nawet przy świetle otworów z lawą. - Yunnie słyszał, jak stwór dobija się z drugiej strony. - Może tu wejść? - Węgielny golem? - Sucumon pokręciła głową. - Myślę że nie. Właśnie dlatego Niorso używają stali. Są dosyć ucywilizowani jak na tak młodą kulturę. - Węgielny golem? Co to takiego? - Nie miałeś styczności ze wszystkimi tymi magiczny- mi rzeczami, prawda rybaczyno? - Bez obrazy - uniósł się Yunnie, czubkiem miecza gotów rozpłatać kobietę, gdyby go nie przeprosiła. - Widzę, że obraziłam twoje uczucia. Jeśli razi cię to, że pochodzisz z Shingol, proszę o wybaczenie. - Udzielam - powiedział Yunnie uświadamiając sobie, że został obrażony po raz kolejny. Postanowi! nie drążyć tematu. Niech Mytaru i twardogłowe, dumne mino- MROCZNE DZIEDZICTWO 173 taury martwią się o takie drobiazgi i zadośćuczynienia urazom honorowym. - Teraz powiedz mi o węgielnym golemie. Jak mam mu uciec? - Jak dotąd nieźle sobie radziłeś - rzekła Sucumon. - Nie jest żywy, nie aktualnie. Niorso uczą się znajdować w ziemi martwe stworzenia. Ich domeną jest podziemie - wszystko, czego planeta nie ujawniła na powierzchni, gdzie wiedziemy tak produktywne życie. Odnajdują żyły węgla i posługując się własną wiedzą o takich zaklęciach, uwalniają golemy z mrocznych samotni. - Czarodziejstwo - plunął Yunnie. - Tak, oczywiście. Nie jestem pewna, czy to ich natura, przepływać przez masywne góry tak jak to czynią, czy też posługują się dla osiągnięcia tego celu jakąś tajemną i dawno zapomnianą wiedzą. - Podróżują przez skałę wtapiając się w nią, a potem po prostu... Po prostu pojawiając się gdziekolwiek? - Yunnie starał się nad sobą panować. Taka wiedza wykra- czała poza jego zdolności pojmowania. Choć nie darzył inkwizycji miłością, dzielił ich odrazę wobec magii i po- sługujących się nią. Zbyt wiele klęsk sprowadzili na świat czarodzieje i ich niewłaściwie wyważone zaklęcia. - Tak właśnie. Zdarzyli się pod powierzchnią czterdzie- ści lat temu, zupełnie przypadkowo. Góra i dół małe ma znaczenie dla Niorso. Oni po prostu... płyną. Jeden trafił na ludzki cmentarz, podsuwając pozostałym pomysł na możliwość życia na powierzchni. Od tego momentu pró- bowali nawiązać kontakt i nie szło im to najlepiej. - Są tak obcy wszystkiemu co znamy. - Prawda. Nie są tacy jak Zelazokorzenie i multum innych nieludzkich stworów przez to, że nie mają okre- ślonego kształtu. - Jak kamienna meduza. - Nie, niezupełnie - odparła Sucumon. - Różnią się w sposób, którego nie potrafię ci wyjaśnić. Są bardzo 174 Robert E. Vardcman inteligentni i ciekawscy, a pragną jedynie dobra wszyst- kich ras. Yunnie zatoczył się lekko, chwytając się za skalny występ, zalewany raz po raz falami zawrotu głowy. Przed pierwszym spotkaniem z Sucumon czuł się podobnie. Wyciągnięta ręka kobiety wyglądała na tyle niewinnie, że mogłaby oferować pomoc, ale cofnął się ujrzawszy, iż wytatuowane na jej ciele zarysy wirują niczym żywe. Łyskające zębami węże pluły i kąsały, a odrażające okro- pieństwa z głębin jego najgorszych nocnych koszmarów wychylały się spod jej rękawa. Ale wytrzymał, Sucumon zaś wyciągnęła zza pasa krótki sztylet, przesuwając nim po przedramieniu. Poka- zała się cienka linia krwi, a wraz z nią napłynęła na Yunniego kolejna fala zawrotu głowy. Rozlew krwi zwiększa! w jakiś sposób moc czarodziejki i wzmacniał jej władzę nad jego umysłem. - Dobra wszystkich - Yunnie usłyszał, jak sam to po- wtarza, tyle że jakby z odległości stu mil, patrząc na kogoś innego, grającego w sztuce na festiwalu mimów. - Tak - Sucumon syknęła jak jeden z przedstawionych na jej nadgarstku węży. Sztylet zniknął, ale rana na jej ramieniu pozostała, z wolno ociekającą krwią na zaku- rzoną podłogę jaskini. - Węgielny golem - powiedział. - Wyłamie drzwi. Jest taki silny. - Obawiam się, że masz rację - rzekła Sucumon. - Widzisz, jak gorące punkty pojawiają się na metalu? Golem wkrótce wypali sobie drogę. Drzwi służyły tylko do przypominania jego zamroczonemu umysłowi, że nie powinien tutaj wchodzić. - Dlaczego nie? - Yunnie łapał się każdej okazji do zdobycia przewagi. - Co tu mogłoby go przestraszyć? - Przestraszyć? Nic, węgielny golem nie boi się nicze- go. Jest jeszcze mniej inteligentny od goblina. Niorso MROCZNE DZIEDZICTWO 175 woleli po prostu ukryć przed nim ludzkie artefakty, aby rozdawać je jako prezenty, pokojowe propozycje, rodzaj kurtuazji przy spotkaniach z powierzchniowcami. Yunnie mocniej oparł się o występ, bowiem nowy zawrót głowy trafił w niego niczym bojowa pałka. Su- cumon kłamała. Ilekroć mówiła nieprawdę, zawrót gło- wy przytępiał mu zmysły, ale Yunnie nic nie mógł na to poradzić. - Ci Kamienni Ludzie. Czego chcą? - Jedynie żyć w harmonii z tymi na powierzchni - powiedziała Sucumon. Kolejny zawrót głowy, kiedy przeciągnęła paznokciem po ramieniu, poszerzając ranę i wywołując dalszy upływ krwi. - Okazało się dla nich szokiem i cudem, że coś może żyć na powierzchni w cał- kowitym - dla nich - zimnie. - Co dzieje się z nimi, kiedy się wyłaniają? - zapytał Yunnie, wyczuwając daleką, niewyraźną prawdę, którą Sucumon zamalowała jedwabnymi słowami. - Dlacze- go potrzebują węgielnego golema, który wychodziłby za nich na powierzchnię? - Powinieneś rozejrzeć się po tej zbrojowni. Dryfując przez skałę znajdują wiele ludzkich zabytków - rzekła Sucumon. - Czy jest tu coś, co pomoże ujść węgielnemu golemowi. - Broń - powiedział Yunnie przyglądając się wynalaz- kom na ścianach. -1 zbroje wszelkiego rodzaju. Tak wiele - i wszystkie dla Niorso bezużyteczne. Nigdy nie założą ani nie użyją żadnej z nich. Dla nich to bardziej mu- zeum, niż zbrojownia. - Co zdaje się dowodzić ich dobrej woli - obstawała przy swoim Sucumon. Yunnie niemal przewrócił się od zawrotu głowy, który spadł na niego jak fizyczny cios. Pomieszczenie zakręciło się jak zwariowane koła, zanim nie został zmuszony do zamknięcia oczu. Zawrót głowy minął; ściskające go za brzuch mdłości nie. 176 Robert E. Vardeman - Drzwi - powiedziała przynaglająco Sucumon. - Węgielny golem prawie się przez nie przebił. Tu, spróbuj tego. Może będzie pasować. - Sięgając po zwykłą skó- rzaną zbroję, kobieta odsunęła długie, luźne rękawy, obnażając na ramionach kolejne ruchliwe tatuaże. - Spróbowałbym tego pancerza - powiedział Yunnie, wskazując na stojącą w pobliżu, solidnie wykonaną zbroję. - To prawie mój rozmiar. Ta jest za mała, - Myślę, że nie - obstawała przy swoim Sucumon. - Spróbuj. Yunnie niemal zwymiotował, kiedy przymus opano- wał jego zmysły, ale wyciągnął rękę i przyjął nędzną skórznię. W jego rękach ożyła, zaczęła się zwijać i ogrza- ła się w ciągu sekundy. Chciał ją odrzucić, ale zatrzymał bez słowa zafascynowany, w miarę jak zbroja rosła i zmieniała kształt. - Myślę, że może pasować - powiedział, przyciągając ją bliżej. Zarzucił sobie na ramiona skórzane paski. Za- wiązywały się same w miarę, jak zbroja idealnie dopaso- wywała się do jego muskularnej piersi. Przesunął deli- katnie palcami w okolicach środka zbroi. Pulsowała mocą, część z niej przekazując jemu. Minęło wszelkie zamroczenie. Zastępowała je pewność zwycięstwa. Mógł walczyć z węgielnym golemem i zatriumfować. Mógł walczyć z Niorso i w pojedynkę pokonać całą ich armię! - Żyjąca Zbroja - powiedziała Sucumon tonem pełnym szacunku, tak jakby mówiła o nauczycielu Kościoła. - Pasuje na ciebie. Miałeś nosić ją w bitwie, rybaczyno. Yunnie ledwie dosłyszał obrazę. Stał prosto i czuł wi- talność jakiej nie doświadczał nigdy dotąd. Po przyjęciu do stada Urhaalan był zmęczony, ale przeszywany dresz- czem zaszczytu. Po każdym z rytuałów, przez jakie prze- prowadzał go Mytaru, napełniały go zapał i odnowio- na witalność. Nic nie dało się porównać z poczuciem MROCZNE DZIEDZICTWO 177 niezwyciężoności, jakie go teraz ogarniało niczym deli- katny, subtelny smak, niewysłowione uczucie przyjaźni albo szept kochanki. Yunnie zawinął mieczem i wiedział, że nigdy nie umrze. - Drzwi słabną. Jeśli mamy nie znaleźć się w pułapce, musisz przedostać się przez węgielnego golema - rzekła Sucumon. Przesunęła się za niego. Wiedział, że musi wywalczyć drogę aby ją uratować, aby uciec z tego podziemnego lochu wypełnianego przez Kamiennych Ludzi. Zdjął blokującą sztabę i wyczekiwał odpowiedniej chwili na otwarcie drzwi. Wychwycił moment między kolejnymi uderzeniami węgielnego golema w stalowe poszycie. Golem stał przed zbrojownią ogłupiały. Yunnie rzucił się w przód wywijając mieczem. Próbując przebić potwora stopił pierwszą stopę stali. Potem ciął mocno węgielnego golema, posyłając w powietrze strumień iskier i żużlu. Węgielny golem ryknął z bólu i cofnął się. Zbroja chro- niła Yunniego, kiedy stwór ciskał w niego kawałkami płonącego węgla. Każde dotknięcie dodawało Yunnie- mu ducha, życiowa siła gnała go naprzód. Wcisnął miecz w rozwartą otchłań gardzieli golema i poczuł, że klinga obraca mu się w rękach, jakby uderzył w skałę. Yunnie powstrzymał krzyk. Uderzał mieczem raz po raz, aż zmniejszył się on do rozmiarów sztyletu. - Biegnij, wydostań się na zewnątrz - dały się słyszeć ponaglające słowa Sucumon. - Niorso nadchodzą zoba- czyć, co się dzieje. Węgielny golem leżał na plecach, wyraźnie wijąc się z bólu. Wierzgał i rzucał się na wszystkie strony, ale w końcu znieruchomiał. Yunnie ujrzał, że w jego gar- dzieli gorąco przechodzi z czerwieni w żółć, a potem w rozpaloną białość. Golem powiększał się, w końcu 178 Robert E. Vardeman eksplodował, we wszystkich kierunkach posyłając ogni- ste kule. Skurczony, odwrócony Yunnie przyjął gorący ostrzał na swoją zbroję. Żyjącą Zbroję. - Tędy. Teraz mogę wyjść! - zawołał wybiegając z osmalonego otworu, w którym skwierczały szczątki golema. Yunnie odbił się od wypełzającego ze ściany Niorso. Żyjąca Zbroja ochroniła go i pozwoliła biec, dopóki nie znalazł się na wiodącej na powierzchnię stromej ścieżce. Biegł, biegł i biegł, aż wyprysnął na jasne światło sło- neczne i świeże powietrze. Nawet wtedy nie stanął, dopóki nie znalazł się daleko od wejścia do jaskini wio- dącej w podziemny świat Niorso. Łapiąc oddech po swym szaleńczym biegu, Yunnie pochylił się i położył ręce na kolanach. - Zrobiliśmy to. Uciekliśmy! Odpowiedział mu tylko szum wiatru i szelest wierz- chołków dalekich drzew. Rozejrzał się dookoła i zoba- czył, że jest sam. Sucumon została w jaskini. Roidłlal 21 - PODPALIĆ DŻUNGLĘ, WSZYSTKO TO WEŹMIE wuj Istvan! - krzyczała Quopomma. Klepnęła owłosio- ną prawą ręką w lewe, równie owłosione przedramię, wydając głośne plaśnięcie, podkreślające jej wściekłość, tak jakby nikt wokół obozowego ogniska nie widział, jakim wzrokiem mierzy każdego, kto odważył się wydać najmniejszy odgłos. Maeveen 0'Donagh żuła gumziele badając twarze zgromadzonych oficerów i podoficerów. Plunęła w ogień. Podniósł się mały obłoczek pary, sygnalizując jej zamiar zabrania głosu. Quopomma zamilkła. Twarde spojrzenie na drugiego porucznika powstrzymało Iro od wygłoszenia własnej opinii przed Maeveen. - Nie możemy iść przez mięsożerne rośliny - rzekła Maeveen. - Raporty zwiadowców mówią, że rozrastają się one w obie strony z szybkością pożaru, stając się barierą, której nie można ominąć. Poruszanie się po gałęziach, jak uczyniłam to podczas ucieczki, nie jest praktyczne. -Jest - obstawała przy swoim Iro. - Możemy całkiem nieźle nawigować. W wąskich oczach porucznik odbiło 180 Robert E. Vardeman się światło ogniska, zamienione w drapieżne wyblakłe srebro. - Tych, co nie potrafią możemy zostawić. - Vervamon? - cichy głos Maeveen wymieniający imię przywódcy uciszył Iro. Porucznik zbyt często najpierw mówiła, potem myślała. - Nie jest w stanie utrzymać tempa pośród drzew, jak jakiś mnich Peleryny Furii. - A więc musimy wracać na wybrzeże - dał się słyszeć spoza kręgu cichy głos Coernna. - Trzeba nam znaleźć wybrzeże, odpocząć i wtedy podjąć na nowo naszą misję. - Znalezienia Pieczęci Iwset? - zapytała Maeveen po- gardliwym tonem. Chciała zobaczyć jak zareaguje Co- ernn, kiedy wspomni o przyczynie ich wyprawy przed swoimi oficerami. Maeveen nie była zbytnio zdziwiona, kiedy Coernn nic nie powiedział i nie okazał złości. Dla niej był to kolejny dowód na to, że Pieczęć Iwset stano- wiła jedynie przynętę pokazaną Vervamonowi w na- dziei, że podróżnik rzuci się na nią, jak głodna ryba. Prawdziwy powód zmiany kierunku wyprawy leżał gdzie indziej. - Podążamy ścieżką wytyczoną przez Vervamona, choć nie zgadza się ona z tym, co sami wiemy. Ja, hmm, uznałem, że inna ścieżka rokuje większe nadzieje. Może- my dotrzeć do Shingol w ciągu tygodnia i... - Shingol? - warknęła Quopomma. - Po co idziemy do tak plugawej rybackiej wioski? Kapitan 0'Donagh wielokrotnie mówiła, jak bawi ją łowienie ryb, ale nawet ona unikałaby Shingol. Tam nie ma nic poza ruinami po huraganie, a ludzie sapią w tym miejscu jak denni żarła- cze, którymi sami są! Maeveen obserwowała reakcje Coernna. Tym razem uczucia przemknęły po jego twarzy, ale Maeveen nic nie mogła o nich powiedzieć. Szpieg lorda Peemela - jego obserwator, poprawiła się - chciał cofnąć z głębi lądu ustalony wcześniej cel. To nie miało sensu, pomijając fakt, że Coernn i jego czterej ocalali towarzysze wycho- MROCZNE DZIEDZICTWO 181 dzili w nocy, na własną rękę chcąc przeprowadzić oglę- dziny blokującej ścieżkę mięsożernej rośliny. Zabrali ze sobą dużą część ocalonego ekwipunku i nie wiedziała, kiedy wrócili, choć musiało to mieć miejsce w ciągu ostatniej godziny. Co takiego odkrył Coernn, że nie chciał tego ujawnić Vervamonowi albo jej ? - Przedmiot naszej wyprawy musi zostać odnaleziony. Zmiana trasy spowodowana jest... potrzebą - zakończył niezręcznie Coernn. - Żadnych zmian, żadnego tracenia czasu - dały się słyszeć szorstkie słowa Vervamona. - Poświęciłem tej sprawie wiele przemyśleń. Przeglądając dzienniki natra- fiłem na podobną przeszkodę. Kapitanie, pamięta pani wyprawę na Wyspy Rozkoszy, prawda? Maeveen kiwnęła głową, przypominając sobie, że wy- prawa ta nie miała w sobie nic rozkosznego. Równo po- łowa jej kompanii padła łupem kanibali. Dopiero kiedy zażywni tubylcy zjedli sierżanta powalonego gorączką Tes... - Zatrujemy rośliny! - zawołała. - Ma pani bystry umysł, moja droga, bystry, choć nieco rozleniwiony. Mimo całej mej skromności muszę powiedzieć, że poczyniłem już pewne kroki, wielce ryzy- kując własnym dobrym samopoczuciem. Roślina zaczy- na schnąć i wydłużać się w niezwykle interesujący spo- sób. Wykorzystałem okazję do naszkicowania śmiertel- nych spazmów tej części rośliny, dobrze podtrutej garn- kiem gulaszu kucharza. Quopomma zaśmiała się chrapliwie. - Zastanawia- łam się, na co przyda się ta breja poza wywabianiem krwawych plam z mojego sztyletu. - Zbierz oddział, moja droga. Musimy pokonać wiele mil, jeśli mamy nadrobić te małe wakacje strawione na pogaduszkach - rzucił Vervamon, mrucząc do siebie i skrobiąc notatki w dzienniku wyprawy. 182 Rober t E. Vardc man - Słyszeliście. Brać plecaki i formować drużyny - szczeknęła Quopomma. Iro poszła zebrać pluton, a sierżanci rozsypali się wy- konując polecenie swojego dowódcy. Pozostał tylko Coernn, swój zimny wzrok utkwiwszy w Maeveen 0'Donagh. Czerpała perwersyjną przyjemność z pokrzy- żowania mu planów, mimo że sama nie wiedziała dla- czego. Zaczął do niej mówić, ale po chwili odwrócił się na pięcie i odszedł. Patrzyła, jak krzyczy na czwórkę ze swego małego oddziału. Spierali się do chwili, w której Coernn wskazał na wybrzeże. Jeden z nich kiwnął głową i spiesznie się oddalił. Maeveen uśmiechnęła się zadowolona. Liczba szpie- gów w jej obozie znowu zmniejszyła się o jednego. Jednym towarzysze nakarmili roślinę, teraz kolejny wracał bez wątpienia do Iwset z nowinami dla lorda Peemela. Pogwizdując wesołą piosenkę, Maeveen ru- szyła sprawdzić, czy jej żołnierze gotowi są do dalszej drogi. Po godzinie znajdowali się po drugiej stronie brązowa- wego, ginącego muru mięsożernych roślin, w najlepsze posuwając się przez las. - Czy cały czas już będziemy chodzić bez odpoczynku? - uskarżała się Iro. - Mamy poodparzane nogi, a las ciągnie się i ciągnie i nigdy nie znajdziemy tej pieczęci, ciągle chodząc i nawet na nią nie zapolowawszy. - Myślisz, że twoje stopy są zmęczone - przerwała Quopomma. - Twój mózg byłby w podobnym stanie, tyle że ty nigdy go nie używasz. - Cisza - rozkazała Maeveen. Ogrzyca posłała jej zły uśmiech, ale usłuchała. - Szliśmy prawie dwa tygodnie, żeby znaleźć się w tym punkcie. - A cóż to za punkt? - Iro skrzyżowała ręce na pier- siach i rozejrzała się. MROC ZNE DZIED ZICTW O 183 - Prze dgórze - powiedz iała Maevee n. Nie miała poję- cia, jakich gór, ale nie miało to większe go znaczeni a, skoro zamiare m wypraw y było poznani e nowego tery- torium. Mimo całej swojej długiej i barwnej historii Te- risiare pozosta wało właściw ie nie udokum entowan e, jej kultury były podzielo ne, a topograf ia nieznan a. - Ve- rvamon mówi, że odtąd będziem y się wspinać. - Gór ska ekspedy cja - burknęła Iro. - Dokładn ie po to się zaciągał am. - Zaci ągałaś się po dobry żołd i to mniej więcej wszyst- ko - powiedz iała Quopo mma. - Gdybyś mniej czasu spędzała na marudze niu, a więcej na wojaczc e, byliby- śmy tu o całe dni wcześni ej. - Nie chcę słyszeć od was obu ani słowa więcej - powiedz iała Maevee n ledwie nad sobą panując. - Wy- słuchiw anie narzeka ń. Ciągłe biadolen ie Coernna, że powinni śmy wracać do Shingol, wyczerp ało moją od- porność na taki argumen t. - Co on i pozostal i trzej robią z czasem? - Quopom - ma podrapał a się, a potem przeciąg nęła i ziewnęł a. — Widzę, jak tłoczą się nad kociołki em, chociaż nigdy nie wkładaj ą doń jedzenia. Tylko pachnąc e ciecze, które wlewają potem do butelek i zabieraj ą ze sobą. Jeśli gotu- ją, Coernn wykonuj e całą pracę. Pozostal i siedzą i pa- trzą, co przygot owuje. -1 książki - rzekła Iro. - Czytają swoje książki, a Co- ernn śpiewa. To klerycy, jak sądzę, przysłan i na prze- szpiegi przez inkwizy cję. Maev een nieobec nie pokiwał a głową. Myślała podob- nie, mimo że od Coernna nie pachniał o oprawcą. Co takiego robił, poza szpiego waniem dla Peemela, nie wiedział a. Jego nalegani a na zawróce nie do Shingol wzmaga ły się z każdym krokiem, dopóki Vervam on nie przywoł ał go wreszci e do porządk u. Peemel zaintryg o- wał Vervam ona wątkiem artefakt u, a uczony nie należał 184 Rober t E. Varde man do tych, którzy zaprzątaliby swój potężny intelekt jaki- miś błahostkami. - Podsłuchałam, jak Coernn dowodził Vervamonowi, że Pieczęć Iwset ukryto w Shingol i że idziemy złą drogą - powiedziała Iro. - Skoro wiedział, gdzie ona jest, to dlaczego sam skierował nas najpierw na tę ścieżkę? - Nie wiedział - rzekła Maeveen, ze wszystkiego zdając sobie powoli sprawę. - Dowiedział się dopiero po tym, jak z pozostałymi... - Kapitanie! - krzyknął Vervamon. - Proszę tu natych- miast przyjść. Musi pani zobaczyć ten bajeczny widok, po prostu pani musi. Proszę się pośpieszyć, moja droga, proszę się pośpieszyć! Maeveen wzruszyła ramionami i opuściła oficerów, jej krótkie nogi pracowały ostro, niosąc ją po skalnym zboczu na szczyt wzniesienia, gdzie Vervamon ustawił trójnóg i teleskop. Uczony spoglądał poprzez przyrząd, skierowawszy go na wyższy wierzchołek. - Tutaj, proszę spojrzeć, proszę spojrzeć! - powiedział podekscytowany. Maeveen nachyliła się do okularu i po- kręciła gałką, regulując obraz. Oczy miała bystrzejsze od Vervamona i nie potrzebowała aż takiej korekcji. Naj- pierw przez długą chwilę nie rozumiała tego, co widzi. Potem wyprostowała się i popatrzyła na niego. Jego przystojną twarz rozdwajal szeroki uśmiech. - Tak, moja droga, tak! Miasto, które widzimy! Tak znajdziemy Pieczęć Iwset! - Wygląda na potężne - powiedziała Maeveen, - ale opuszczone. Nie widzę strażniczych ogni ani żadnego śladu mieszkańców. - A gdzie lepiej ukryć Pieczęć, jak nie w dawno wymar- łym mieście? To klucz do Grobowca Siedmiu Męczenni- ków, sam ukryty w grobowcu. Może miejsce ukrycia pieczęci okaże się równie porażającym odkryciem, co prawda o siedmiu męczennikach i ich rozlanej krwi. MROCZNE DZIEDZICTWO 185 - Jak możesz mieć pewność, że coś tam znajdziemy, skoro Coernn twierdzi, że pieczęć znajduje się w Shin- gol? - Moje dowody wskazują na to miasto - obstawał przy swoim Vervamon. - Coernn to tylko salonowy piesek Peemela. Co on wie o kwestiach naukowych? Znalazłem wskazówki na temat pieczęci w świetnym dziele Księżnej Lani Thesavert Zaginione Krainy i ukryte skarby. Coernn może sobie bajdurzyć o lokalizacji pie- częci. Ja wiem, że ona jest tutaj, w Mieście Cieni! jojjjjlłj 22 - WSKAŻ NAM DROGĘ, MAŁY BYCZKU. POPRO- wadź stado do zwycięstwa! - szeptał Mytaru w bitew- nej gorączce. Minotaur rzucał głową, pyszniąc się zwi- sającymi z rogów czerwonymi bojowymi wstążkami. Yunniemu brakowało takiej ozdoby; nie miał rogów. Na jego obnażonym ramieniu wymalowane jednak było pięć znaków podwójnego krzyża, po jednym za każdą bitwę, w której brał udział. Trzy spośród znaków zasługi wywalczył sam na prze- strzeni mijającego tygodnia. Elfy rozpoczęły wojnę zaraz po zaatakowaniu przez minotaury obozowiska u wylo- tu doliny Urhaalan. Od tamtej chwili raporty o zabitym minotaurze, dwóch zabitych elfach, pięciu minotaurach rannych, kilkunastu elfach rozgromionych i przegna- nych z powrotem do Boru Eln i inne, napływały ze wszystkich stron. - Prowadź nas, Yunnie. Walczysz niczym demon, a zbroja chroni cię w najdzikszej bitwie! Yunnie opuścił wzrok na gładki skórzany pancerz, który zabrał ze zbrojowni Kamiennych Ludzi. Żyjąca Zbroja, tak nazwała ją Sucumon, a Yunnie wierzył, że to MROCZNE DZIEDZICTWO 187 prawda. Skórę trudno było utrzymać i niełatwo dopa- sować do ciała, ale kiedy raz to zrobił, to im dłużej miał ją na sobie, tym wygodniejsza się ona stawała. I tym bardziej go chroniła. Rzemyki na ramionach zawiązały się same od razu. Wszystko co musiał zrobić, to trzymać zbroję, ona zaś sama wyskoczyła mu z ręki, dopasowując się do ciała. Raz założona wydawała się dużo wygodniejsza, niż wspaniała skórzana rękawica czule opinająca jego dłoń. Każdy ruch był przyjemnością graniczącą ze zmysłową. Kiedy wywijał mieczem i władał lancą, stawał się nie- pokonany. W sposób, którego nie rozumiał, Żyjąca Zbroja przekazywała mu energię. Im dłużej walczył, tym silniejszy się stawał. - Nie mogę, Mytaru - bronił się. - Po walce... Po walce nie mogę się ruszyć. Jestem kompletnie wyczer- pany. - Yunnie nie potrafił wytłumaczyć energii uno- szącej go podczas bitwy, podobnie jak następującego potem wyczerpania, zmęczenia zarówno ciała jak i du- cha. - To nie ma znaczenia - upierał się Mytaru. - To co robisz podczas bitwy dostarcza nam inspiracji. Elfy biją nas bez problemu - poza przypadkami, kiedy ty jesteś na czele naszego stada, wiodąc nas do zwycięstwa. Na dobro Urhaalan, na stado, musisz iść naprzód, dzierżąc nasz sztandar! Yunnie popatrzył ponad Mytaru na Noadię. Stała w drzwiach własnego domu, starając się zachować obo- jętny wyraz swego wyrazistego zazwyczaj oblicza. Yun- nie nie był w stanie powiedzieć, czy żałowała tych, któ- rzy mieli zginąć w nadchodzącej walce, czy starała się oprzeć silniejszemu uczuciu. Jej brązowe oczy skupiły się na nim, zachodząc łzami. Chciał podejść do niej i za- pewnić, że wszystko będzie w porządku, że Mytaru wróci, a niepotrzebna wojna się skończy. 188 Rober t E. Varde man Gdyby tylko mógł wypluć z siebie słowa o ludzie Nior- so, o węgielnym golemie i innych cudach, na które na- tknął się w podziemiach. Z jakiegoś powodu Yunnie nie mógł powiedzieć Mytaru i innym z klanu Utyeehn o swojej wyprawie i o tym, co zobaczył. Nie mógł nawet powiedzieć Mytaru, jak wszedł w posiadanie Żyjącej Zbroi. Mytaru prawdopodobnie wierzył, że Yunnie wykonał skórznię własnoręcznie. Jedyne słowa, jakie udawało mu się z siebie wydobyć, kiedy próbował ostrzec ich o niebezpieczeństwie, miały związek z goblinami. Jego bezustanne ględzenie na ten temat uczuliło Aeso- ra i kilku innych ocalałych z klanu Helmhein na gobliny i ich partyzancką taktykę. Kilka podziemnych okropno- ści zabito, gdy próbowały obdzierać pozostawione na polu bitwy ciała. Prawdziwe ostrzeżenie Yunniego nie zostało jednak wypowiedziane. I to najbardziej go dusi- ło. - Kamienni Ludzie - wydusił z siebie, a niewidzialne palce zacisnęły się na jego gardle tak, że nie mógł nawet zarechotać. - Co takiego, Mały Byczku? Poprowadzisz nas? Do- brze! - Mytaru wyprostował się nagle i wydał z siebie byczy ryk, który odbił się echem od ścian niewielkiej doliny. - Tego dnia zwycięstwo będzie należeć do nas. Przepędzimy potępionych spiczastouchych z powrotem do ich liściastego piekła! - Poprowadzę was - powiedział Yunnie, ulegając nie- uniknionemu. Jak miałby ostrzec stado przed węgielny- mi golemami i Niorso, gdyby w Kręgu Dyskursu prze- stano traktować go poważnie? Tuż po przyjęciu do sta- da został zignorowany przez Aesora i pozostałych, był bowiem tylko młodym bykiem bez odpowiedniego okrwawienia w bitwie. - Pięć - powiedział Yunnie, spoglądając na swoje ra- mię i zapisane tam bitwy. MROCZNE DZIEDZICTWO 189 - Dzisiaj będzie sześć i z tobą na czele powinniśmy godnie się sprawić. Ponownie Yunnie spróbował opowiedzieć o Niorso i znów z jego gardła wydobyły się tylko zniekształcone słowa. Zaprzestał prób widząc, jak Mehonvo kłusuje z ciężką bojową lancą błyszczącą w jasnym świetle słoń- ca. Stary minotaur nosił bitewne wstążki na jedynym swoim rogu. Po różnych kolorach Yunnie rozpoznawał, że Mehonvo widział działania ponad tuzina różnych wojen, sankcjonowanych na początku Święta Tiyinta. Próbował odgadnąć, ile on może mieć lat, i nie zdołał. Do czasu kolejnego Święta Tiyinta i wypowiedzenia wojny komuś innemu niż elfy z Boru Eln, przyznawać się będzie jako ozdobę rogów jedynie czerwone wstążki. Mogły minąć dwa lata albo więcej, nim święte księży- ce znajdą się w pełni, a przy wpadającym przez bliźnia- cze kominy świętym świetle w rytualnej jaskini mino- taurów odbędzie się Święto Tiyinta. Do tego czasu nie mogłoby nastąpić formalne wypowiedzenie wojny, któ- re pociągałoby za sobą zmianę kolorów bojowych. Z te- go co Yunnie wiedział, Urhaalan żył w pokoju od ponad dziesięciu lat przed jego przybyciem do doliny. Mehonvo był o wiele starszy, niż mu się wydawało - jeśli wojenne wstążki były jakimkolwiek wyznacznikiem. - Świetny dzień na zabranie naszych wrogów przez duchy do zachodnich krain - powiedział głośno Meho- nvo, jakby samego siebie zapewniając, iż elfy nie wyrzą- dzą Urhaalan szkody. Stary minotaur popatrzył na Yun- niego krytycznym okiem, po czym skinął, okazując swo- ją akceptację. W jakiś sposób poprawiło to Yunniemu humor, nawet jeśli nie miał ochoty prowadzić minotaurów do bitwy. Wiedząc co wiedział, wolałby raczej doprowadzić do rozmów pokojowych z elfami. Nie mógł jednak siedzieć bezczynnie i pozwolić elfom na wyrżnięcie minotaurów. 190 Robert E. Vardeman Cokolwiek nimi kierowało, musiały zostać powstrzy- mane, zanim będzie można wystąpić o jakiekolwiek rokowania. Odejście, pozostawienie Noadii za plecami okazało się trudniejsze, niż przypuszczał. Nie przestawał zerkać na nią przez ramię. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że łzy otwarcie spływają teraz po jej policzkach. Za nie- go? Za jej męża? Za straty, które poniesione zostaną po obu stronach? Yunnie dostrzegł, że znika ona w domu, przygotowując się do własnych rytuałów, modłów o zwycięstwo i zdrowie. Yunnie narzucił szybki krok, który zaprowadził jego i po- zostałych z klanu Utyeehn na wzniesienie górujące nad łąką przypominającą w kształcie półmisek. Mała potyczka wła- śnie się zakończyła. Dwa minotaury leżały martwe w go- rącym słońcu. Z piersi byków sterczały strzały. Elfi łucznicy wciąż dotrzymali pola, strzelając ze śmier- telną skutecznością. - Tam! Tam są! Możemy ich dopaść! - zawołał My- taru. Zwrócił się do Yunniego, oczekując rozkazu do ataku. Yunniemu przyszło do głowy, że daleko zaszedł. W Shingol był tylko rybaczyną. Wzdrygnął się na tę nazwę. Gdzie on słyszał ostatnio to przezwisko? Nie mógł sobie przypomnieć. Był tam wyrzutkiem. Bezcelowa włóczęga powiodła go przez terytorium elfów, pod stanowiskami Zelazoko- rzeni, ku widokom, których istnienia walcząc z sieciami w rybackiej wiosce, nawet sobie nie wyobrażał. Czas przebywania z elfami przeciągał się, tak jakby Yunnie przynależał i nie przynależał. Nie potrafił tego wyjaśnić, nawet kiedy w snach nawiedzało go niewyraźne wspo- mnienie starej elfki. Dopiero w dolinie Urhaalan znalazł dom i rodzinę. Z wędrującego człowieka stał się bykiem klanu Utyeehn. Teraz prowadził stado do bitwy. MROCZNE DZIEDZICTWO 191 Z jakiegoś miejsca głęboko we wnętrzu wydobył się głośny krzyk. Yunnie przestraszył się, zdając sobie spra- wę, że to on wydał ten donośny ryk. Uniósł bojową lancę i machnął w kierunku zamordowanych minotau- rów. Nie tylko Mytaru i Mehonvo, ale dziesiątki innych, o których nie wiedział, że za nimi podążali, przyłączyło się do okrzyku - i do szarży. Biegnąc szybciej od minotaurów Yunnie odsądził ich i sam zaatakował zbitą grupkę elfich łuczników. Widział, jak uśmiechają się, nakładają strzały i puszczają cięciwy. Żyjąca Zbroja wzięła na siebie wszystkie strzały i po prostu je odbiła. Biegnąc, Yunnie czuł, że zbroja prowadzi go, odbijając na bok dla uniknięcia najgęstszego gradu strzał. Potem zbliżył się do elfów. Jego lanca wystrzeliła do przodu, przebijając najdalej wysuniętego łucznika. Pada- jące ciało wyrwało mu broń z ręki, ale Yunnie już wywijał mieczem. Krew tryskała w miarę jak ciął i rąbał. Jakimś cudem pokonał pięciu elfów, nim dołączyła do niego reszta stada. Yunnie poskromił bezduszną żądzę krwi i bardziej pa- sywnie pozwolił prowadzić się Żyjącej Zbroi dla unik- nięcia coraz słabszych ataków to w jedną, to w drugą stronę. Walka skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Minotaury triumfowały, dwunastu martwych elfów dla pomszczenia dwóch zabitych wcześniej minotaurów. Mytaru i pozostali, nie wyłączając starego Mehonvo, teraz patrzyli na niego inaczej. Respekt rósł w ich ciem- nobrązowych oczach i pewna różnica wkradła się mię- dzy słowa, kiedy do niego mówili. Ze swojej strony Yunnie był wyczerpany i chory wywoływaną przez sie- bie rzezią. Odsunął się od świętujących minotaurów, wbił miecz w ziemię i spróbował zdjąć Żyjącą Zbroję. Paski stawia- ły opór dotąd, aż wyciągnął sztylet, chcąc je przeciąć. Dopiero wtedy, jakby broniąc się, wiązania ustąpiły 192 Robert E. Vardeman z ospałą niechęcią. Zdjął z piersi miękką skórę i pozwolił wiejącemu nad łąką wiaterkowi wysuszyć pot. Yunnie zorientował się jednak, że odrzucenie Żyjącej Zbroi jest niemożliwe. Trzymała jego rękę i nie pozwa- lała mu rozluźnić uścisku bez względu na to, jak się starał. Panika już w nim narastała, gdy z gardeł byków wydobył się ryk świętujący zwycięstwo. Jego zwycięstwo. i r Rosdslal 23 - JAK ONI DOSTAWALI SIĘ DO SWOJEGO MIA- sta? - zrzędziła Iro, która walczyła z linami, wspinając się wraz z trójką ze swej drużyny po stromej skalnej ścianie. Dziesięć jardów dalej Quopomma chrząknęła i szarp- nęła swoją linę do wspinaczki, podciągając dwóch żoł- nierzy do wąskiego występu, na którym niebezpiecznie balansowała. Ogrzyca starła pot z oczu i zawołała - Może właśnie dlatego umarli. Zmęczyli się wciąganiem żywności w ten sposób. » - Nie zostali z pewnością zabici przez wrogie armie, chyba że spadły na nich z nieba - dodała Maeveen. Odchyliła się, wyszukując kolejnych miejsc na wbicie stalowych kolców do wspinaczki. W tydzień po tym, jak Vervamon dostrzegł iglicę z miastem na jej szczycie, Maeveen przyjrzała się jej podstawie, nie znajdując żad- nej prostej drogi na górę. Miasto Cieni okazało się być ciemnym klejnotem, niemożliwym do osiągnięcia, do- póki nie zorientowała się, że z punktu w połowie stoku może wspiąć się wraz z pozostałymi po tej ścianie iglicy. - Nigdy nie musieli się bronić - powiedziała Quopom- ma. - Kto chciałby tak żałosnego miejsca? 194 Robert E. Vardeman - Przynajmniej raz się z nią zgodzę - przyklasnęła Iro. Obie odbiły się od występu i rozpoczęły wspinaczkę. Maeveen zgadywała, że byli o jardy od wierzchołka. Odwróciła się i pociągnęła za przewieszoną przez kra- wędź linę, pomagając Vervamonowi osiągnąć występ, na którym stała. Srebrnowłosy podróżnik wgramolił się na płaską po- wierzchnię, dysząc ciężko. Wysokość pobrała od niego swoje myto, podobnie jak i od innych. Jedynie Coernn i jego trzej towarzysze wydawali się odporni na wysiłek. Maeveen zastanawiała się, jakim cudem przeżyli, skoro nie wykazywali żadnych oznak fizycznej waleczności. Zmarszczyła brwi, przypominając sobie całą wyprawę. Coernn nigdy się nie męczył, a on i pozostali nieśli dwa razy więcej, niż jej żołnierze. Odmówili porzucenia swo- ich cennych książek, flaszek i uratowanego z wózków ekwipunku, mimo że tydzień temu ciekawość pchnęła ją w pewnej chwili do zaoferowania pomocy. Gdyby jej żołnierze nieśli ekwipunek czwórki, Maeve- en mogłaby się zorientować, co jest w nim tak cennego, i jakie to książki Coernn wertował każdej nocy - ale wzdragała się przed wyznaczeniem któregoś z żołnierzy do zadań tragarskich i szpiegowskich zarazem. Maeveen co do Coernna doszła do własnych wniosków. Mimo obstawania przez Vervamona przy tym, iż Coernn nie jest uczonym, spędzał on na czytaniu zbyt wiele czasu, by być czymś innym. - Chcę być w mieście pierwszy - rzekł Vervamon, sia- dając z nogami zwieszonymi nad czterystustopowym spadkiem. - Sam mogę pokonać te ostatnie kilka stóp. - Za późno - powiedziała Maeveen, przekręcając gło- wę dla sprawdzenia, czy Quopomma zniknęła już za wierzchołkiem. Podwójne liny opadły i wspinający się z ogrzycą długimi susami posuwali się po ścianie w mia- rę, jak Quopomma ich wciągała. Wkrótce na górze zna- MROCZNE DZIEDZICTWO 195 leźli się Iro i jej partnerzy do wspinaczki. Przyszła kolej na Maeveen i Vervamona. Uczony był w ponurym nastroju, kiedy wgramolił się i stanął na nogi. - Powinienem być pierwszy. Jakby to wyglądało, gdy- by... - Zamilkł, oglądając Miasto Cieni. Otworzywszy usta nieświadomie postąpił o krok do przodu. Maeveen przyglądała się budynkom. Z tej odległości wyglądały dosyć zwyczajnie. Po zbliżeniu się wychodzi- ło na jaw, że zbudowane są z najczystszego gagatu i ob- sydianu. Promienie słońca padały na ściany i odbijały się ciemnymi tęczami - inaczej nie potrafiła tego okre- ślić. Kolory wirowały w aureolach w miarę, jak Maeve- en się poruszała, choć nie były to znajome pomarańcze i czerwienie, żółcie, zielenie i błękity. Im bardziej starała się nadać im nazwę, tym mocniej bolała ją głowa. - To... w środku. Nic nie jest takie jak powinno. To takie dziwne - powiedziała Maeveen. - Tak jakby swę- dział mnie umysł. - Nie wolno nam tu tkwić - rzekł Coernn. On i jego trzej towarzysze stłoczyli się razem, jakby dla bezpieczeń- stwa. - To złe miejsce. Czuję to w kościach. - Twoje kości są zbyt kruche na cokolwiek, nawet na ostatni gulasz - powiedziała Quopomma. - Widok mi się podoba. - Ogrzyca odwróciła się od miasta i popa- trzyła w purpurową dal. Krwawe słońce tonęło za gó- rami, rzucając wydłużające się cienie. Maeveen zauważyła, że cienie te marszczą się lekko, unikając tych rzucanych przez budynki, tak jakby natu- ralne bało się sztucznego. Szła przed siebie mimo prze- czuć, które dzieliła z Coernnem. Uczucie, że miasto było obce, dziwne, inne niż wszystko, czego wcześniej do- świadczyła. W czasie swych podróży z Vervamonem myślała, że widziała i zrobiła już wszystko, co warte było uwagi. Miasto Cieni dowodziło, że się myliła. 196 Robert E. Vardeman - Musimy postępować ostrożnie - rzekła do Vervamo- na. - Rób mapy. Określ przeznaczenie tych budynków. Wiele z nich jest identycznych. Czy budowniczowie wykazali się brakiem wyobraźni, czy służyło to jakiemuś szczególnemu celowi? - Księżna Lani mówi, że w środku miasta raczej nie ma kosztowności - powiedział uradowany ze znaleziska Vervamon, zacierając ręce. - W stronę zachodniego krań- ca miasta, tam gdzie promienie wschodu słońca zatrzy- mywane są przez samo miasto, a zachodzące słońce rzu- ca krótsze cienie z powodu stromizny stoku - oto, do- kąd powinniśmy się skierować. - Nie wolno nam tutaj pozostawać - powiedział Coernn. - Moglibyśmy wrócić do obozu i dołączyć do pozostałych. Tam będziemy bezpieczniejsi. - Zostajemy - rzekł stanowczo Vervamon. - Wracanie na zbocze jest zbyt niebezpieczne. Nie wolno nam tracić ani chwili podczas badania miasta - i znajdowania Pie- częci Iwset. Maeveen i Coernn wymienili spojrzenia. Przynajmniej raz w pełni się z nim zgadzała. Nie bała się niczego, żywego czy martwego, człowieka, ogra, minotaura czy czegoś innego. Maeveen 0'Donagh walczyła z poczu- ciem grozy i narastającej paniki, posuwając się za Verva- monem ku sercu Miasta Cieni. Rozdsial = 24 - CÓŻ TO ZA OHYDA? - ROZZŁOŚCIŁA SIĘ LADY Edara. - Masz być moim doradcą, a nie salonowym pieskiem Peemela! Ferantia wydęła wargi przyglądając się swojej pani. Wielokrotnie przypominała Edarze małżeńską ofertę Pe- emela, ale ta odmowa była jak dotąd najgwałtowniej- sza. - Byłoby to dla ciebie korzystne, milady - powiedziała ostrożnie Ferantia. - Jehesic jest wyspą. Możemy zostać odcięci, jeżeli Peemel zdecyduje się rozwinąć siłę militar- ną. On... - W historii Jehesic nie ma udanej inwazji. Żadna flota z wybrzeża nie jest w stanie zatriumfować nad naszą świetnie wyposażoną, obsadzoną lojalnymi zało- gami marynarką. Obywatele do ostatniego piechura gotowi są bronić swoich domów. - Długie, miedziane włosy lady Edary załopotały, kiedy przez okno wdarł się I niespodziewanie powiew wiatru. Kobieta zakręciła się wokół własnej osi i mocno uderzyła pięścią w biurko, z hukiem posyłając na podłogę książki, w powietrze zaś papiery, więźniów wirującego powietrza. - Umrę, zanim 198 Robert E. Vardeman poddam się temu gnijącemu rybiemu zewłokowi, który nazywa siebie lordem! - Wskazałam ci zalety, milady - podjęła Ferantia wie- dząc, że z każdym słowem podpływa bliżej cofającej się fali odprawienia, Digody jednak nalegał, żeby naciskać na lady Edarę tak, jak to tylko możliwe. Wojna nie leżała w niczyim interesie, nawet jeśli Peemelowi zależało na napięciu militarnego muskułu. Jak powiedział Digody, łatwe ustępstwo Jehesic spowolni ekspansję Peemela i da jeszcze trochę czasu na zastąpienie lorda na tronie. Óby tylko próba morderstwa powiodła się - pomyśla- ła Ferantia. Powinna pomóc zaklęciem albo dwoma, a otchłanie lewiatana zabiorą inkwizytorów i ich nie- ustanną czujność wobec wszelkiego użycia magii. Digo- demu brakło obeznania z czarami, ale uznawała to za przewagę, jaką nad nim posiadała, nawet jeśli miało to oznaczać dalsze rozczarowanie w postaci niepowodze- nia zamachu na Peemela. Poza tym łatwiej będzie zapa- nować nad Digodym - po tym, jak jego budzący respekt władca zostanie wyeliminowany. - O tak, tak, wskazałaś - powiedziała zimno Edara. Nagła zmiana tonu uprzedziła Ferantię o niebezpieczeń- stwie, jakie zawisło nad jej osobą. Będę spać z tą cięto- rybą i wtedy pokażę moje trujące macki - ciągnęła. - Czy dla zdobycia władzy mam zostać zredukowana do morderczyni męża, którego nie pragnę? Gdybym pożą- dała władzy, dawno temu opanowałabym Iwset. - Lud nigdy nie poparłby takiej wojny, milady - rzekła Ferantia, goniąc myślami. - Oczywiście, że nie. Mają zdrowy rozsądek - zmysł, którego tobie najwyraźniej brakuje. Wydaje mi się, że pogłoski są prawdziwe, Ferantio. Związałaś się z Peeme- lem i wypełniasz jego polecenia raczej, niż moje. - Peemelem? Z trudem - zakpiła. - Masz jednak rację, lady Edaro, w tym, że moje poparcie nie jest już dłużej MROCZNE DZIEDZICTWO 199 z tobą - powiedziała Ferantia, nie widząc powodu, aby kłamać. Jej wpływ zmniejszał się od chwili, kiedy Edara znalazła sobie swojego tajemniczego kochanka. Nadszedł czas na odnowienie kontroli. Poruszając rękami w tajemniczym wzorze, zasłaniając oczy i krzywiąc wargi starożytnymi, ściskającymi gardło słowami, odkrytymi przez martwą od dawna czarodziej- kę, Ferantia rzuciła czar. Edara zatoczyła się, jakby ude- rzono ją w twarz. Zachłysnęła się i spróbowała ode- pchnąć - nicość. - Odejdź - wykrztusiła Edara. - Nie mogę, nie, nie... -Jej protesty słabły, chwytane przez wiatr i wtłaczane na powrót w królewskie gardło. ( Ferantia otarła pot z czoła. Rzucanie tak złożonego, potężnego zaklęcia szybko wysysało z niej energię. Fe- rantia opadła na niski stołek i ciągnęła czarowanie. Ponad pół godziny zabrało jej pełne rzucenie zaklęcia, które omotało lady Edarę magicznymi splotami. Chwie- jąc się na nogach, Ferantia podeszła do drzwi i wyjrzała na port. Powiedziano jej, aby sprawiła, że jej pani znaj- dzie się na umocnieniach w chwili, gdy słońce znajdzie się w zenicie. Sądząc po kurczących się u jej stóp cieniach południe znajdowało się wystarczająco blisko. Był najwyższy czas wysłać wiadomość. Ferantia odwróciła się i skinęła, ściągając Edarę do siebie wolnymi, mechanicznymi krokami. Mina Edary wyrażała na przemian słabość albo dziką nienawiść, która zamieniała jej śliczną twarz w coś złego. Mało Ferantię obchodziło, którą pozę przyjmie jej władczyni. Z wysokości cytadeli nikt nie rozpozna wyrazu jej twarzy. Wszystkim co zobaczą, będzie poddanie się Jehesic i ogłoszenie Edary i Peeme- la młodą parą. - A potem sztylet, milady, to wszystko, co wyniesie cię na tron Iwset. - Ferantia uśmiechnęła się paskudnie, 200 Robert E. Vardeman myśląc o tym, kto pociągał za sznurki marionetkowej władczyni. Digody sądził, że to on ją kontrolował, ale Ferantia była za mądra, żeby na to pozwolić. Dostarczy Edarę na ślub, a potem szybko rozprawi się z Digodym, zanim ten zdoła umocnić swoje wpływy wśród jehesic- kiej szlachty. I Ihesia. Wargi Ferantii wygięły się pogardliwie, kiedy pomyślała o polowym dowódcy Peemela. Ta akurat stanowiła określony problem nieokiełznanych ambicji, którzy należało rozwiązać - i to szybko. - Idź na skraj, wejdź po stopniach, pozwól zobaczyć się swoim wieśniakom - rozkazała Ferantia. Edara usłuchała, walcząc na każdym calu drogi. Krok po kroku Edara wspinała się, póki silna morska bryza nie rozwiała jej charakterystycznych włosów w rudą chorągiew, migoczącą złotymi iskierkami jasnego połu- dniowego słońca. Choć nie kazano jej, Edara podniosła ramię w pozdrowieniu. - Dobrze, tak bardzo dobrze - powiedziała ironicznie Ferantia. Czuła, że jej siła słabnie w miarę, jak walczy o utrzymanie magicznej kontroli nad swoją suwerenką. - W porcie znajduje się pancernik lorda Peemela. Daj mu sygnał tym. - Ferantia wręczyła Edarze drążek z kolora- mi Iwset na trzech chorągiewkach, znakiem oznaczają- cym zgodę na małżeństwo. Ręce Edary trzęsły się, kiedy złapała drążek i wolno go uniosła. Wiatr powiał we flagi i rozprostował je poka- zując, że wojenna flota i zgromadzeni obywatele Jehesic poddają się. - Pomachaj tym w przód i w tył. Niech to będzie dobre poddanie się. Uczyń to, a poznasz władzę daleko wykra- czającą poza to, co mogła ci zaoferować ta nędzna wysepka! - Ferantia odetchnęła głęboko i zaśpiewała głośniej, przydając zaklęciu siły. - Machaj flagą. Niech wiedzą, że będziesz wierną żoną lorda Peemela! MROCZNE DZIEDZICTWO 201 Edara zbliżyła się do skraju umocnień, próbując zmu- sić się do kroku w przód i zakończenia swego życia. - Nie, nie, nic z tego. Musisz żyć, moja cenna królo- wo. Tak, moja królowo. Będziesz rządzić czymś więcej, niż tylko Jehesic i Iwset, zanim z tobą skończę. Teraz machaj flagą, symbolem twojej... Ferantia stężała, a jej ciemne oczy rozwarły się. Mru- gnęła, a uroda odpłynęła jej z twarzy i ciało stopniało, niczym śnieg na ciepłym wiosennym słońcu. Potem osu- nęła się na podłogę, martwa. Edara odrzuciła nienawistną chorągiew i obróciła się w miejscu, jej twarz natężała się daremnym wysiłkiem oparcia się magii Ferantii. Jej morsko zielone oczy sku- piły się na zakrwawionym ostrzu za powaloną kobietą. - Ocaliłeś mnie - wykrztusiła. - Całkiem mnie trzyma- ła tym zaklęciem. Nie miałam pojęcia, że rozporządza taką mocą. Uczyniła mnie... - Wiem, moja miłości. To już zrobione. Przynajmniej z nią już zrobione, ale jest jeszcze tyle innych. I obawiam się, że zaczęła się wojna. - Zakrwawiony sztylet zagrze- chotał na kamiennych blankach, a ku kobiecie wycią- gnęły się silne ramiona. Edara odepchnęła je, wróciła na parapet i podarła chorągiew na wąskie wstążki. Postrzępioną flagę wyrzu- ciła za blanki, pozwalając im trzepotać w locie jak sy- gnałowi wyzwania. W oddali baterie obronne portu Jehesic zaczęły miotać w pancernik Peemela płonącymi smolnymi bombami, ale Edara nie zwróciła na to uwagi. "W objęciach ko- chanka czuła się zbyt bezpiecznie, by zaprzątać sobie czymkolwiek uwagę. igjjjfj 25 - DOKĄD POSZLIŚOE, MOI MALI PRZYJACIELE? Gdzie jesteście? - Quopomma obróciła się na pięcie, na próżno szukając swoich wyimaginowanych pomocni- ków. Widok ogrzycy nie mogącej sobie wyobrazić swych przezroczystych kompanów przeszył kręgosłup Maeve- en 0'Donagh kolejnym dreszczem. Oparła rękę na ręko- jeści miecza, ale nie czuła, że znajdzie przeciwnika wy- starczająco substancjalnego, by można go było przebić. - Żarty na bok. Nie tracić się z pola widzenia. - rozkazała Maeveen, a garstka znajdujących się z nią żołnierzy rozpo- częła rekonesans w Mieście Cieni. Czarne szklane mury świeciły wewnętrznym światłem, które nie było światłem przyświecając drapieżną iluminacją poszukiwaniom, które lepiej byłoby prowadzić w całkowitej ciemności. - Jak coś może jarzyć się ciemnością? - zapytała Qu- opomma, patrząc wprost na obsydianową ścianę. - To tak jakby w szkle błyskał czarny płomień. A może to „nieblaski"? Ogrzyca podrapała się, popatrzyła surowo na własne odbicie i uśmiechnęła. - Na poły nie wyglą- dam tak źle, prawda? Z takim urokiem mogłabym zo- stać królową Festiwalu Suszonych Kości, i to pewność. MROC ZNE DZIED ZICTW O 203 Maeveen zaśmiała się bez wesołości. Nie miała pojęcia, co Quopomma widziała w swoim odbiciu. Pod tym kątem był to tylko zwykły wizerunek ogrzycy. Kapitan zatrzymała się, aby popatrzeć, wszystkie szczegóły reje- strując w swoim zmęczonym umyśle. Odbicie było do- kładne, nie zniekształcone działaniem zwierciadła. Maeveen odwróciła się chcąc zaprzeczyć wszystkiemu, co niezwykłe i brakujące. To nie była jedyna ciekawostka ukryta w granicach Miasta Cieni. Niespokojna cisza trzymała miasto w swoim uścisku, a kamienny bruk ustępował delikatnie przy każdym stąpnięciu, tak jakby kroczyło się po twardych poduszkach. Dziesiątki opusz- czonych miast wydawały Vervamonowi swe sekrety, ale Maeveen czuła, że to jedno nigdy nie przemówi, choćby nie wiedzieć jak słuchała. Vervamon przeszedł obok, wszystkiemu przyglądając się krytycznym okiem i sporządzając obszerne notatki. Iro i inny żołnierz maszerowali za nim krok w krok mniej zainteresowani miastem, a bardziej nie straceniem z oczu przywódcy wyprawy. Vervamon był bezpieczny, przynajmniej na razie. Maeveen nie spodziewała się, by przed znalezieniem Pieczęci Iwset, uczony mógł się wplątać w jakieś niebezpieczeństwo. Ale budowle! Nigdy nie widziała czegoś takiego. Od- chyliła głowę i gapiła się jak chłop przybyły po raz pierw- szy na wiejski jarmark. Światło znikało w ich ponurej powierzchni, stając się jej więźniem. Ale światło - nie- światło, które zauważyła Quopomma trudno było na- zwać słonecznym po tym, jak po chwili uwalniane zo- stawało ze szklanych więzień. Jakie makabryczne stwory uznały Miasto Cieni za wygodny, bezpieczny dom? Na pytanie to Maeveen nie znajdowała łatwej odpowiedzi. - Chodź ze mną - zawołała na Quopommę. Ogrzyca z ociąganiem porzuciła swoje odbicie w ścianie, dołą- czając do dowódcy. 204 Rober t E. Varde man - Piękne miasto, to oto. Nie tak jak te zgniłe, rdzewie- jące ruiny, w których Vervamon tak się lubi grzebać. - Ogrzyca zagwizdała niemelodyjnie przez szparę pozo- stałą po brakującym dolnym zębie, krocząc tak dumnie, jakby cały majątek w zasięgu wzroku należał do niej. Każdy krok w stronę środka miasta wywoływał u Ma- eveen coraz większy niepokój. - Nic nas nie obserwuje - powiedziała Maeveen, pró- bując znaleźć przyczynę dziwnego samopoczucia. - Czy to być może, że te dziwne budowle są jedynie grobami? - Sądzisz, że miasto samo się pochowało na szczycie góry? - Quopomma wydęła niższą wargę, zastanawiając się nad tym. - Nie wygląda to na cmentarz. Nie ma tu nic żywego, ale i nic martwego się na nas nie czai. Tak jakby wuj Istvan opuścił się na dół, przestraszył żyjących tu głupców i wszyscy wyszli, podążając różnymi drogami. - Odrzwia mają dziwne kształty - zauważyła Maeveen - nie zaprojektowane dla żadnego ze stworzeń, jakie widziałam. - Stając na palcach nie zdołała dotknąć szczytu drzwi. Framugi były wygięte na zewnątrz tak, jakby niesamowicie gruby gigant przecisnął się przez nie w jakiejś nieznanej codziennej podróży. - Dekoracja, nic więcej - rzekła Quopomma, odrzuca- jąc pomysł jako nie mieszczący się w granicach jej poj- mowania. - To musiały być ich koszary. Popatrz na koje. - Ogrzyca weszła do budynku, Maeveen została na ze- wnątrz chcąc obejrzeć go lepiej dookoła. Budynek został zbudowany z kawałków szkła opada- jących od góry i zgarniętych na kupę w geometrycznym centrum miasta. Z tego punktu ulice rozchodziły się na zewnątrz niczym szprychy olbrzymiego szklanego kola. - Wszystkie drogi prowadzą do Terado - powiedziała cicho Maeveen uśmiechając się krzywo do ciekawego starego porzekadła. - A tu się zaczynają. - Okrążyła budynek, dostrzegając kilku swoich żołnierzy, którzy MROCZNE DZIEDZICTWO 205 zgodnie z otrzymanymi od niej instrukcjami prowadzili zwiad dalej na ulicach. Vervamon wrócił z zachodniego krańca miasta przygnębiony. Ze sposobu, w jaki robił wymówki Iro, Maeveen wywnioskowała, że nie znalazł Pieczęci Iwset. Maeveen nie widziała śladu Coernna ani jego towarzyszy. Pomyślała, że powędrowali na północ, może w poszukiwaniu szybszej drogi na dół, badając przy okazji strukturę zawieszoną nad tym zboczem góry. - Łóżka, kapitanie, to musiały być łóżka. I to miękkie. - Quopomma podskoczyła na pryczy wystarczająco szerokiej, by pomieścić nawet jej masywną postać. - Mogłabym spać na tym. - Musimy się gdzieś rozbić. Słońce chowa się szybko za zachodnimi wzgórzami. Nie wiem, gdzie się podział dzień - powiedziała Maeveen. - Odpoczniemy, a rano będziemy mogli schodzić. - Myślisz, że Vervamon skończy do tego czasu swoje polowanie? - Ogrzyca zamilkła w chwili, gdy Verva- mon wpadł jak burza do wielkiego pomieszczenia. - Pościg głupców, nic więcej! Jak mogłem uwierzyć w cokolwiek, co napisała ta dziwka? Ona była szarlata- nem, kłamcą i wszetecznicą. Gorzej, była kiepskim na- ukowcem! - Księżna Lani Thasevert? - zapytała Maeveen rozba- wiona mimo swych przeczuć odnośnie tego szczególne- go miasta. - Kiepskie badania, oto co to sprawiło. Napisała pół- I prawdy i całkowite kłamstwa w Zaginionych krainach i ukrytych skarbach. Nie miała pojęcia, że pisze fikcję. Oszustce skłonny byłbym wybaczyć, ale ignorantce, któ- ra tylko myśli, że pisze szczegółowe opracowanie? - Przebyliśmy długą drogę dla niczego - odezwała się Quopomma. - Mówiłem panu, że to nie jest miejsce, w którym można będzie znaleźć Pieczęć Iwset - powiedział od 206 Rober t E. Varde man drzwi Coernn. Pozostali jego towarzysze tłoczyli się za nim, też niechętni czasochłonnej wycieczce. - Owszem, owszem. Ale jak? Gdzie były pańskie fakty? - dopytywał się Vervamon. - Kiedy wysuwa pan argu- ment, musi poprzeć go faktami, a nie tylko przypuszcze- niami czy „dobrymi" przeczuciami. - A gdzie były pańskie? Uwierzył pan pisarce roman- tycznych nonsensów obliczonych na zabawienie jej dworskich przyjaciół. Pieczęć znajduje się w Shingol. Nie wolno nam dłużej tracić czasu. - Jeżeli Peemel - jeżeli ty - przez cały ten czas wiedzie- liście, gdzie ona się znajduje, to dlaczego nie posłaliście po nią fregaty? - zapytała Maeveen. - Z całym szacun- kiem Vervamona dla finansowego wsparcia Peemela dla tej części wyprawy, dlaczego nie posłał on do Shingol Digodego albo kogoś innego? - Dopiero ostatnio... poznaliśmy jej położenie. - po- wiedział jąkając się Coernn. Maeveen splunęła gumzielem pod stopy Coernna. Po kilku sekundach podłoga była tak czysta i sucha, jak w chwili, kiedy niedawno stawiała na niej stopę. Coernn nie zwrócił uwagi ani na obrazę, ani na efekt. - Co jeszcze ostatnio poznaliście? - zapytała sarka- stycznie. - Ryzykujemy życiem dla cennej pieczęci Pe- emela. Dla nas ona nic nie znaczy. - Grobowiec Siedmiu Męczenników - włączył się Ve- rvamon, nuta pasji zastąpiła wściekłość w jego głosie - aby otworzyć go i odczytać tajemnice starożytności! To będzie więcej, niż przypis do naszej wyprawy, moja dro- ga pani kapitan. To sprawi, że imię Vervamona zostanie zapamiętane na zawsze! - A co z pozostałymi? - zapytała Quopomma. Verva- mon nie usłyszał jej, a Maeveen uciszyła zimnym spoj- rzeniem. MROCZNE DZIEDZICTWO 207 - A zatem opuszczamy Miasto Cieni i ruszamy do ry- backiej wioski? W Shingol znajdziemy przynajmniej żyw- ność na drogę. Tu nie ma nic oprócz kurzu i pustki. - Maeveen chciała powrócić do pierwotnego celu ekspe- dycji bez względu na to, jak ponure by nie były pogrzeby i pogrzebowe rytuały. - Tak, kapitanie 0'Donagh. Im szybciej to uczynimy, tym lepiej dla nas - powiedział Coernn. Wyglądał na niepewnego. Maeveen czerpała jakąś radość z niepokoju obserwatora. - Musimy przeprowadzić dokładniejszą eksplorację - rzekł Vervamon - Rankiem, przy dziennym świetle. Dla mnie jest teraz za ciemno na badania i sporządzenie rze- telnych map tego miejsca. Chyba że macie pochodnie? - Nic do palenia w tym mieście - zameldowała Iro, wzruszając szczupłymi ramionami. Maeveen zwróciła już uwagę na brak w szklanych strukturach palnych materiałów. Będą musieli zjeść zim- ną kolację i przetrwać jeszcze zimniejszą noc, nawet jeśli pomieszczenie dobrze trzymało ciepło. Obrzuciła spoj- rzeniem rzędy łóżek i pomyślała, że może to być pierw- szy wygodny nocleg, jakiego dane im było zaznać od czasu opuszczenia Iwset. Już kiedy myśl ta pojawiła się w jej umyśle, jakaś jego część ostrzegała Maeveen przed nią. - Możemy wrócić do obozu na dole - powiedziała Maeveen oblizując wargi w miarę, jak wzrastało jej po- denerwowanie. Zastanawiało ją, że wraz z Coernnem zgadzali się co do jednej rzeczy: obawy. - Schodzić będzie łatwiej niż wchodzić. - Zostajemy - zarządził Vervamon. - Po co dochodzić tak daleko i po prostu porzucać pyszny przypis w moim dzienniku wyprawy? Miasto Cieni musi zaoferować jakieś smaczne kąski nawet tak staremu podróżnikowi, jak ja. 208 Rober t E. Varde man - Dobrze. Zamawiam tamte dwa łóżka - powiedziała Quopomma, rzucając się w stronę pary prycz w dalekim końcu pomieszczenia sypialnego. Ogrzyca zsunęła łóżka i rzuciła się na nie, sprawdzając, czy są wygodne. - Iro, obejmij pierwszą wartę - rozkazała Maeveen. - Ależ kapitanie, jesteśmy w mieście sami - zaprotesto- wała chuda oficer. - Po co wystawiać warty? - Zrób to - powiedziała Maeveen, nie tolerując nie- subordynacji, szczególnie ze strony Iro. W ciągu minio- nych dwóch tygodni jej porucznik okazała sporo inteli- gencji i zdrowego rozsądku. Nie patrząc, czy Iro posłu- chała, Maeveen poszła znaleźć sobie jakieś łóżko. Zatopiła się w nim, z ulgą znajdując oparcie dla obo- lałych pleców i ramion. Zbyt wiele nocy spędziła, mech i miękką ziemię mając za jedyne łóżko. Splotła palce pod głową i przyglądała się wysokiemu sufitowi. Maleńkie pyłki ciemnego „światła" tańczyły w materiale, plamka ścigała plamkę po nie kończących się orbitach. Maeveen słuchała, jak inni kładli się do snu, Coernn i jego trzej towarzysze stłoczeni razem, mamrocząc wuj Istvan wie co. Jej myśli otarły się o Coernna i możliwość, że składa raporty opatowi Offero raczej, niż Peemelowi. Maeveen nie potrafiła zdecydować, po której stronie leżało jego poparcie. Zaczynając wyprawę sądziła, że składał raporty komuś postawionemu wyżej, niż opat. Przyjrzenie mu się w drodze przekonało ją, że Coernno- wi brakuje fanatyzmu inkwizycji, ale jego stronienie od ludzi i wygląd tych, którzy z nim byli, przemawiały na rzecz tajemnych dróg Kościoła. Coernn wydawał się raczej nieszkodliwy, poza przypadkami, gdy zmieniał zdanie i posyłał ich na niebezpieczne wypady typu ta- kiego jak te. Czy w Shingol będzie inaczej? Maeveen miała nadzieję, że tak. Im szybciej znajdą Pieczęć Iwset, tym szybciej będą mogli wrócić do zasadniczego celu ich wyprawy. MROCZNE DZIEDZICTWO 209 Maeveen zamknęła oczy, tylko na chwilę, żeby odpo- cząć, nic więcej. Musiała sprawdzić, jak Iro rozstawiła warty, zobaczyć, czy Vervamon usadowił się bezpiecznie, podkreślić swoją obecność dla utrzymania Coernna i po- zostałych w szeregu. Tylko na chwilę. Maeveen 0'Donagh zapadła w sen. Dryfowanie. Żeglowanie. Wznoszenie się nad ziemią na cienkich jak pajęczyna skrzydłach. Maeveen popa- trzyła w dół na świat i pojęła, jak mało był on istotny. Wyciągnęła ramiona i złapała wiatr w mocne skrzydła, obniżając się, ze słońcem na plecach. Nagłe szturchnięcie niemal zrzuciło ją z nieba. Świat eksplodował wojną. Strzały sunęły łukami w powietrzu i wybuchały w płomieniach. Obserwując opadające z powrotem na ziemię dzikie trajektorie, dostrzegła el- fich łuczników, z zacięciem napełniających niebo pierza- stą śmiercią. Po drugiej stronie ostrzału znajdowały się minotaury, więcej minotaurów, niż jak sądziła żyło na całym Terisiare. Ich czarne rogi błyskały złowrogo w świetle rzucanym przez ogniste strzały, ale prowadził ich Vervamon. Vervamon? ' Nie, nie Vervamon. Maeveen uniosła stopy i mocno uderzyła powietrze, chcąc lepiej widzieć. Wysoka, wy- prostowana postać nie była srebrnowłosym Vervamo- nem. To był raczej młody mężczyzna, wyglądający bar- dzo podobnie do podróżnika. Jego płowe włosy opada- ły mu na plecy, podtrzymywane zdobioną stylem Urha- alan opaską z materiału, ale wysokie czoło przypomina- ło Vervamona. I niebieskie oczy. Jakże one płonęły na- miętnością, zupełnie jak uVervamona! Maszerowała u jego boku, kiedy ten młody mężczyzna prowadził minotaury do boju, jego prosta zbroja odpy- chała najsilniejsze ataki elfich strzał. Przez sekundy na- 210 Robert E. Vardeman pełnił Maeveen dreszcz bitwy. Wtedy ci wokół niej za- mienili się w szkielety, a ona krzyczała. Słowa wypadały jej spomiędzy warg i kruszyły się na tysiące kryształo- wych kawałków, które zamieniały się w gotowe do odlotu owady. Maeveen cofnęła się, szukając mężczyzny, który wy- glądał jak Vervamon, chcąc poprosić go o wyjaśnienie. Zniknął, zastąpiony przewalającymi się bitwami, które toczyły się szybciej i przeradzały się w pochłaniające wszystko zmagania, rozlewając krew, która obracała się w szeki napełniające dolinę Urhaalan dopóty, dopóki nie osiągnęły jej krawędzi i nie przelały się przez nią. Maeveen mrugnęła zmieszana. Płynąc w ciepłej cieczy, dostrzegła floty wypływające z portu Iwset, zmierzające w stronę Jehesic na falach krwi. W odległości - w Jehe- sic? - stała królewska kobieta o płomiennych włosach. Za nią leżała kobieta, którą widziała podczas rozmowy z Digodym w biednej dzielnicy Iwset. - Ferantia? - wymamrotała Maeveen. - Co z Digo- dym? - Kiedy nazywała doradcę lorda Peemela, pojawił się, oczy tak czerwone, jak krwawe fale rozbijające się o plaże jego miasta-państwa. Zwarta w milczącej walce z Digodym była inna postać, skryta w mgle tak gęstej, że nie można jej było przeniknąć. Potknęli się w walce i wpadli do... sal tortur inkwizycji. Opat Offero śmiał się, zaciskając śruby miażdżącego kciuki wynalazku do tortur Ihesii, na co lord Peemel spoglądał beznamiętnie. Opat wykonał uroczysty gest i ubrany na czarno asystent ruszył do ataku, niosąc pło- nącą pochodnię, która eksplodowała Maeveen w twarz. Jęknęła, próbując zrzucić z siebie ciężkie, płonące stwo- rzenie, a stopione skały śmiały się za potworem. - Węgielny golem - wymamrotała, rzucając się jeszcze bardziej. - A pozostałe rzeczy? - Kamienni Ludzie natar- li na nią, kiedy krew plusnęła im pod syczącymi stopa- MROCZNE DZIEDZICTWO 211 mi, a za nim stała postać owinięta w czarną ciemność nocy, śmiejąc się i śmiejąc i śmiejąc. Wytatuowane ramię wyciągnęło się tylko po to, by zostać odcięte. Szalony śmiech przewalał się przez umysł Maeveen, kiedy ręka, ucięta w nadgarstku, upadła na ziemię i za- częła iść na palcach - dokładnie w jej kierunku. Maeveen zerwała się wyprostowana, siedząc na łóż- ku, zlana potem, z bijącym dziko sercem. Szybko wcią- gnęła kilka razy powietrze, potem zmusiła się do spo- koju, jakby przygotowując do wejścia w bój. Wiedziała jednak, że opuściła bitwę większą, niż te, które dotąd widziała. Maeveen obróciła się na łóżku, jej obuta sto- pa dotknęła podłogi. Wolno powzięła zamiar spraw- dzenia wart Iro. Wstała i jak kot podeszła do drzwi. Nie mogła uwie- rzyć w to, co zobaczyła. - Quopomma! - zawołała - Obudź żołnierzy! - Co się stało? - dopytywała się ogrzyca, nadchodząc ospale z obydwoma mieczami w pogotowiu. Spojrzała na ulicę ponad dowódcą. - Co im się stało? - Nie potrafię powiedzieć - rzekła Maeveen bojąc się podejść do własnych żołnierzy. Kulili się zwinięci w em- brionalnych pozycjach, mamrocząc niezrozumiale. Za- nieczyścili się. - Coś ich przestraszyło - powiedziała Quopomma, stwierdzając fakt, - Iro, gdzie jesteś? Co się stało? Kwilenie Iro tylko zwiększyło udrękę Maeveen. Podą- żyła za żałosnym odgłosem i znalazła swoją porucznik wciśniętą w małą alkowę, z oczami rozszerzonymi ze strachu i uniformie zlanym potem tak, że wyglądał na jej szczupłej sylwetce jak druga skóra. - Wyrzuć to z siebie - warknęła Quopomma, mocno Iro potrząsając. - Co zobaczyłaś? - dopytywała się Maeveen. - Zasnę- łaś na służbie. Co zobaczyłaś? 212 Rober t E. Varde man - Okropne rzeczy. Potworności. Centaury robiły mi straszne rzeczy. Gryfony z rozczapierzonymi szponami. Moja skóra, rozpruta. Sępy wyskubujące mi oczy i wnętrzności, a potem im, im! - Iro znów się skuliła, tym razem bez żadnego powodu. - Zawsze uważałam, że odważna to ona nie jest - powiedziała Quopomma. - Jakie miałaś sny? - ostro zapytała ogrzycę Maeveen, przypominając sobie swoje, o krwi, ogniu i śmierci. Ręce drżały jej na samą myśl o koszmarze, który nawiedził ją z taką siłą. Nawet teraz Maeveen trudno było rozgrani- czyć sen i jawę. - Dom, łamanie rąk i nóg, moi dwaj bracia - wes- tchnęła Quopomma. - Nie żyją od czterech lat. I moi przyjaciele. Wszędzie są moi przyjaciele. - Quopomma popatrzyła na Maeveen zmieszana, jakby wyjawiła zbyt wiele. Maeveen mało dbała o wyimaginowanych towa- rzyszy Quopommy, którzy przychodzili do niej we śnie. - Co się dzieje? - dopytywał się Vervamon. - To już parodia budzić mnie z tak przyjemnego snu. - Przyjemnego? - zapytał Coernn drżącym głosem. - Jakie miał pan sny? - Z tonu jakim mówił Maeveen wnosiła, że otarł się podobnie jak ona o nocny koszmar. Był jeszcze bledszy, niż zazwyczaj, drżące ręce trzymając pod płaszczem. - No cóż, przedstawiałem rozprawę o moich bada- niach Grobowca Siedmiu Męczenników. To było wszyst- ko, na co miałem nadzieję. Więcej. Moje triumfy były całkowite. Osły, które utrudniały moją wyprawę, musia- ły pakować manatki, odesłane do zwykłych przypisów. Mniej! Ich rozprawy wyniesiono i-zakopano jako nie- istotne przyczynki do literatury! Akademia Egaverral jednogłośnie wybrała mnie dożywotnim dyrektorem wykonawczym. Zostałem Wysokim Stronnikiem aka- demii i wszyscy błagali mnie o akceptację dla swoich MROCZNE DZIEDZICTWO 213 badań, wszystkich nieistotnych i oczywiście odrzuca- nych. Maeveen utkwiła swój wzrok w Coernnie. Wysłannik lorda Peemela patrzył na Vervamona tak, jakby słuchał opowieści bardziej przerażającej, niż jego własne sny. Odwrócił się i zaczął rozmawiać gwałtownie z najbliż- szym spośród trzech towarzyszy. Głowa mężczyzny kiw- nęła szybko. Odwrócił się i odbiegł, zbierając po drodze należące do niego przedmioty. Coernn odesłał kolejnego ze swego oddziału. Złożyć lordowi Peemelowi raport o tym dziwnym obrocie spra- wy? A może składał on raporty komu innemu? Maeve- en nie wiedziała, a jeszcze mniej ją obchodziło, jak szpieg ma zamiar opuścić wieńczące iglicę Miasto Cieni. Wszystko czego chciała, to pozbyć się wspomnień wła- snego koszmaru. Nie zanosiło się na to. Resztę nocy Maeveen 0'Do- nagh przesiedziała na łóżku z nogami przyciągniętymi do piersi, wsłuchana w niedobre krzyki szaleństwa Iro i innych żołnierzy. Roidiial 26 - POŁAMIEMY IM PLECY I NIE BĘDĄ JUŻ DŁU- żej problemem - powiedział Mytaru, podczas gdy jego wielkie brązowe oczy obserwowały proponowane pole bitwy. - Widzicie, jak zbierają się na flankach myśląc, że drzewa dadzą im osłonę? Możemy ich rozgromić, jeśli uderzymy dokładnie przez środek pastwiska, przy uży- ciu podwójnej linii wojowników, z których każda obróci się na zewnątrz, oskrzydlając elfy. - Ryzykowny plan - rzekł Yunnie. Niepewnie przesu- nął na piersi Żyjącą Zbroję, martwiąc się nią. Nie był jej w stanie zdjąć na dłużej niż kilka minut, bez względu na to, jak bardzo się starał. Kąpiele stały się trudne, choć nie zauważył tego żaden z minotaurów. Ich skórzaste piersi były symbolami zasługi, nie znającymi mydła i wody. Yunnie podrapał się, kiedy pełzające między zbroją a skó- rą owady postanowiły drążyć. Żyjąca Zbroja uniemożliwiała przebicie się czemukol- wiek; owady gryzły go żarłocznie, czyniąc życie niemal wprost nieznośnym. Jedyną jeszcze bardziej nieznośną rzeczą było ściąganie samej zbroi. Wniknęła ona w jego ciało i umysł w ten MROCZNE DZIEDZICTWO 215 sposób, żeby stać się ich częścią. Równie dobrze mógł postanowić obciąć sobie rękę - albo własną głowę. Gdyby nie chroniła go tak dobrze, Yunnie spróbowałby ją wyciąć. Było jednak coś, co okazało się jeszcze głębsze. Nosząc Żyjącą Zbroję w bitwie przewodził całemu stadu. Potę- ga bycia wojennym przywódcą jeszcze bardziej zaspoka- jała w nim potrzebę akceptacji, niż przyjęcie go w poczet byków klanu Utyeehn. Yunnie nie mógł zawieść klanu ani stada. Zaczęto polegać na nim przy pominięciu starszych, bardziej tra- dycjonalistycznych przywódców wojennych. Próbował ograniczyć straty po obu stronach, ale okazało się to niemal niemożliwe, z uwagi na dzikie, krwawe bitwy. Żadna ze stron nie dawała pardonu. I przerażało go to równie bardzo jak fakt, że nadszedł dzień, którego się obawiał, a on nie mógł zrobić nic innego, jak tylko poprowadzić w dół zbocza sapiące, ryczące i gotowe zabić każdego napotkanego elfa minotaury. Kiedy będą opuszczać pole tego dnia, żaden elf z Boru Eln może nie pozostać przy życiu. - Mytaru, chciałbym powiedzieć ci o ogniach, które spaliły minionej nocy klan Hiraago. - Tchórzliwe elfy - ryknął Mytaru. Tupnął nogą i sap- nął, wprawiając się w morderczy szał. Kiedy rzucał gło- wą, czerwone wstążki oznaczające każdą stoczoną przez niego bitwę łopotały jak wzdymane wiatrem chorągwie. - Nie elfy - odparł Yunnie. - To byli... - Jego gardło zacisnęło się, dusząc go. Zamknął usta i zgiął się w pół, niemalże wymiotując. Opadł na kolana i na piasku pró- bował napisać, jak węgielne golemy napadły senne sku- pisko minotaurzych domów i spaliły je doszczętnie. Ka- mienni Ludzie je przysłali. Yunnie wiedział o tym, wi- dział to, ale nie mógł powiedzieć Mytaru ani nikomu innemu bez tej reakcji. 216 Robert E. Vardeman - Nowa wizja? - zapytał Mytaru, bardziej zainteresowa- ny, niż zaniepokojony kłopotami brata krwi. Nudności Yunniego nie mijały, kiedy wydawał z siebie słowa ostrze- żenia przed Niorso i ich węgielnymi golemami. Mytaru podszedł wreszcie i otoczył Yunniego silnym ramieniem. - Nie widzisz nic poza zwycięstwem, prawda? Duchy zamieszkują twoje ciało, a natężenie ich rady tobą wstrząsa. Dlaczego mówią za pośrednictwem twoim, a nie kogoś innego spomiędzy naszego klanu? - zapytał Mytaru, smutno potrząsając głową. -Jesteśmy silni i od dziecka przygotowywani na ich moc. Lecz nie, wybrały do swej inspiracji słabsze naczynie. To dobra rzecz, że jesteś w klanie Utyeehn. Pośledniejszy człowiek mógłby zginąć nawiedzany przez duchy z zachodu. - Nie inspiracji - wydobył z siebie Yunnie. Wstał i po- patrzył na pole bitwy. Jakże widoczny był plan elfów. Tak jakby chciały umrzeć na czubku minotaurzej włóczni bojowej. - Sucumon - powiedział zdyszany. Cały czas walczył, żeby pamiętać, w umyśle odmalował Kamiennych Lu- dzi, węgielnego golema i przepastne podziemne pomiesz- czenie, w którym zebrała się tajemna wojenna rada. I znowu, jakby łapiąc garść falującej mgły, przypomniał sobie Sucumon. Sucumon przywiodła go do Żyjącej Zbroi i nalegała, żeby ją założył. Yunnie uderzył zbroję pięścią. Tłumiła ciosy tak, że nie czuł nic. A co tłumiło mu pamięć? Sucumon! - Elfy zdradza ich własny doradca - rzekł Yunnie. - Zostali wysłani w pole, żeby zginąć, to prawda, ale my również zginiemy. - Jeśli zabijemy elfy, oni nie będą mogli zabić nas - powiedział Mytaru. - To proste. - Nie tak proste. Istnieje coś więcej, niż możemy zoba- czyć - albo powiedzieć - zakończył Yunnie. MROCZNE DZIEDZICTWO 217 - Zabić wroga. Wtedy on nie będzie mógł zabić nas, To jest proste - obstawał przy swoim Mytaru. Yunnie próbował zlokalizować Sucumon. Wątpił, żeby kobieta znajdowała się daleko, skoro była to decydująca bitwa w wojnie elfów z minotaurami. Może musiała znaleźć się w pobliżu, aby potem skierować Kamien- nych Ludzi do wybicia osłabionych zwycięzców. A może nastąpi to od razu? Yunnie zgadywał, że prowadzi ona grę polegającą na skłóceniu wszystkich ze wszystkimi, tak, żeby ostatecznie to ona mogła okazać się zwycięzcą. ! - Magia - zazgrzytał, uświadamiając sobie, iż Sucu- mon nałożyła na niego czar tak silny, że nie mógł go strząsnąć. Mało wiedział o takich rzeczach i żałował, że nie może pozostać wolnym od odrażających czarowni- ków, którzy wciąż włóczyli się po świecie. Zycie pośród minotaurów było sielankowe; Trzech Wybrańców nie parało się magią. Zrujnowała ona krainę, a Yunnie wie- dział dlaczego, jeśli praktycy typu Sucumon używali swej mocy tylko do zaspokajania własnych chorych, nieogra- niczonych ambicji. - Użyją jej przeciw nam? - Mytaru zamilkł. - Ja rów- I nież mam w tej materii pewne uzdolnienia, Mały Bycz- ku - powiedział z namaszczeniem minotaur. - Nie wspominałem o tym wcześniej, ale czuję silne podprądy, zmierzające w naszą stronę. Trudno byłoby je odeprzeć, ale potęga minotaura Urhaalan nie ma sobie równej! Jesteśmy silni ramieniem i silni duchem! Yunnie poczuł ból brzucha, wywołany tak postawą Mytaru, jak i efektem zaklęcia Sucumon. I - Sygnał! Wuj Mehonvo posyła nam sygnał. - Mytaru zwrócił się do Yunniego, czekając na rozkaz ataku. Yunnie uznał, że nie może być częścią bezsensownej rzezi, nawet jeśli dzięki niej mógł poczuć się ważniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Elfy zabijały minotaury, minotaury zabijały elfy, a gobliny mordowały i jednych, 218 Robert E. Vardeman i drugich. A jeszcze bardziej tajemnicze były w swojej wojnie Niorso. Palili wioski minotaurów, posługując się magicznie stworzonymi węgielnymi golemami. Na tej bitwie skorzystaliby jedynie Kamienni Ludzie. I Sucumon. Yunnie nie wyda komendy. Usłyszał, jak ktoś woła do ataku i uświadomił sobie, że okrzyk wydobył się spomiędzy jego warg. Potem, wbrew woli, jego ramię uniosło się, a on pobiegł przed siebie. Tysiąc minotaurów Urhaalan rzuciło się w stronę pasma drzew, myśląc o zabiciu elfów. Yunnie szlochał i walczył o opuszczenie ramienia, o opanowanie głosu, o zatrzymanie tej straceńczej szar- ży. Żyjąca Zbroja nie pozwoliła ma to. To była jego obrończyni; on był również jej więźniem. Jego kroki były powolne i wymuszone, kiedy podążał za grzmiącym stadem byków po stoku wzgórza. Wi- dział, jak plan Mytaru działa. Elfy rozdzieliły się, kiedy załamał się środek ich linii obronnej. Dwie linie mino- taurzych wojów rozdzieliły się i okrążyły mniejsze ugru- powanie elfich łuczników i szermierzy. Yunnie wątpił, czy taktyka zadziałałaby, gdyby nie naiwność elfów, naiwność zaskakująca wobec ich przebiegłych i zabój- czych ataków z ostatnich tygodni. Yunnie znał przyczynę i szukał jej pośród drzew za główną linią obronną elfów. Szedł poprzez rzeź, swo- bodnie wywijając mieczem, tu zabierając elfie życie, tam raniąc wojownika. Nie Zważał na to, czy udało mu się zatrzymać tych, którzy zastępowali mu drogę. Chciał tylko znaleźć Sucumon. I zdołał dotrzeć do kobiety. Bitwa szalała, miedziany zapach krwi unosił się wyzywająco nad pastwiskiem przeciw delikatnej woni późnych letnich kwiatów. Yun- nie bez patrzenia wiedział, że zielona trawa poplamiona jest szkarłatem, a stopa się na niej ślizga. Patrzył na postać MROCZNE DZIEDZICTWO 219 przyczajoną pod drzewem o potężnych, rozłożystych gałęziach. Cięła się po ramieniu krótkim nożem, wyle- wając rzeki krwi. Odcięte paski własnego ciała leżały na ziemi u jej stóp. - Wiedziałem, że tu będziesz - powiedział do Sucumon. - Jesteś nietuzinkowym człowiekiem - rzekła czaro- dziejka, odrywając wzrok od krwawego samookalecza- nia. - Raz po raz rzucam czar zapomnienia, a ty wciąż pamiętasz. - Jak mogę zapomnieć rzeź, którą wywołujesz? - Odgłosy bitwy ogłuszyły go. Elfy umierały. Minotaury umierały, ale teraz mniej licznie. - Ustawiłaś elfy tak, żeby zostały pokonane. - Bezbłędnie - powiedziała cicho. - Chciałam, żeby to minotaury zostały zwycięzcami. One łatwiej dadzą się wybić węgielnym golemom. Poruszają się wolniej, a ich zmysły nie są tak wyczulone. Mogłabym nawet powie- dzieć, że są... wołowate. Yunnie wydał okrzyk wściekłości i zaatakował z mie- czem trzymanym pewnie w oburęcznym uchwycie. Za- winął silnie, chcąc odciąć kobiecie głowę. Jego mięśnie zamarły; stracił równowagę i runął twarzą na ziemię. Starał się usiąść. Choć próbował, nie był w stanie wycią- gnąć sztyletu i cisnąć nim w Sucumon. Bez względu na to, jak się starał, ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Jego twarz była wciśnięta w krwawe błoto. - Żyjąca Zbroja to nietuzinkowy artefakt - powie- działa beztrosko Sucumon. - Ktokolwiek jej rozkazuje, rozporządza znacznym bogactwem - zagłębiła sztylet głęboko we własną nogę, łkając z bólu. Kiedy jednak wyciągnęła błyszczące ostrze, Yunnie zobaczył, jak zstę- puje na nią transcendentna moc. Z własnej krwi i bólu czerpała czarodziejka potęgę. - Rozpruję ją - wycedził przez zaciśnięte zęby Yunnie. - Nie będziesz mnie kontrolować! 220 Robert E. Vardeman - Ach, ale kontroluję. Spróbuj zdjąć zbroję, a zerwiesz razem z nią własną skórę. Magia jest potężna, ale nie tak silna, jak się spodziewałam. - Sucumon zmarszczyła brwi. Jej wąskie usta rozchyliły się, ukazując zęby, które nie były zębami. Yunnie skulił się ze strachu. Sucumon miała dentalne płaty, tak jak żółw. - Rozpraszasz mnie. Tracę kontrolę nad przebiegiem bitwy. Moje zaklęcia słabną z powodu twej ingerencji. - Sucumon rozdarła swoje szaty i paskudnym koniusz- kiem swego noża cięła się na krzyż po obnażonym brzu- chu, dodając kolejne do znajdującego się tam lasu blizn. Yunnie zamknął oczy i skupił całą moc na pojedynczej lokacji: wgłębieniu tuż pod gardłem Sucumon. Jego pole widzenia zawęziło się, gdy zbierał całą siłę swej woli do pojedynczego ataku. Niespodziewanie rzucił się przed siebie z mieczem wycelowanym w szyję kobiety. Wydala z siebie mrożący krew w żyłach wrzask, kiedy ostrze rozorało jej skórę. Sucumon odskoczyła ściskając ranę, z palcami zamoczonymi w wąskim strumyczku krwi. Czerwona ciecz z nadgarstka i brzucha mieszała się z wy- ciekającą z gardła, tworząc poplamiony gorejący wzo- rzec. Uderzył - tyle, że niecelnie. Niepowodzenie napełniło go bólem. Stracił szansę zakończenia tego ohydnego konfliktu. - Umrzesz, rybaczku. Potrzebuję cię jeszcze do dopeł- nienia zwycięstwa, ale popatrzę jak umierasz w straszli- wych mękach, kiedy to się skończy! Niorso mają sposo- by na zabijanie, przy których inkwizycja wygląda jak kwilące niemowlęta z połamanymi zabawkami! Sucumon rozpłynęła się w cieniach i zniknęła. Yunnie podniósł się z trudem i pokuśtykał z powrotem w bi- twę. Tego dnia minotaury Urhaalan poniosły największą ze swych klęsk. Roidiiaf 27 - GRASZ W NIEBEZPIECZNĄ GRĘ - POWIEDZIAŁ Isak Glen'dard, gładząc długie czarne włosy Ihesii. Jego myśli odległe były o mile od ciepła obejmujących go silnych, gładkich ramion generałowej. - Powinnaś pójść ze mną i... - I zostawić to wszystko? - Ihesia zaśmiała się i ode- pchnęła go od siebie. Jej indygowe oczy zalśniły. Złością? Pasją? Nawet obserwator tak bystry jak Isak nie był w stanie tego powiedzieć. - Kpisz sobie ze mnie? - Powinnam. Prawie wygraliśmy, a ostateczne zwycię- stwo jest blisko, Isak najdroższy, tak blisko! - Skąd możesz to wiedzieć? Mówiłaś mi, że walka z Jehesic to szaleństwo. Ich flota jest zbyt potężna, pie- chota morska zbyt dobrze wyszkolona i lojalna, a za pośrednictwem jakiegoś szpiega w Iwset Edara dowia- duje się o każdym ruchu Peemela. On jest za głupi, żeby się zorientować, że ta zdrada, wiele bitew obraca prze- ciwko niemu, z każdym dniem czyniąc jego pozycję coraz bardziej niepewną. 222 Rober t E. Varde man - Wiem to, ale kiedy dziecku spada zabawka, często łapie ono następną. Możemy pozbierać kawałki i zagrać po naszemu! - Ihesia rzuciła się z powrotem na łóżko, wygięła grzbiet i prychnęła jak kotka, choć wyglądem nie przypominała żadnego z kotów, jakie widział Isak. Była gładka w swojej nagości i taka pociągająca. Zbyt pociąga- jąca. On nigdy nie mieszał interesu z przyjemnością. Nigdy nie mieszał tych dwu rzeczy, dopóki nie spotkał Ihesii. - Iwset to nie zabawka, a ci co się nią bawią zabijają tych, co po nią sięgają. Peemela można łatwo unieszko- dliwić, Digodego nie. Jego władza na północy jest coraz silniejsza. Słyszałaś raporty o wojnie Sucumon między minotaurami a elfami? - Oczywiście - powiedziała Ihesia. - Niepokoi mnie to. W interesie Peemela, Sucumon i Digodego - leży zwycięstwo minotaurów, tyle że one przegrywają i znaj- dują się na łasce elfów. - Może Sucumon nie jest w stanie kontrolować swo- ich sprzymierzeńców. Nie jestem pewien, kto udziela jej tak potężnego wsparcia - powiedział Isak. Podniósł się z łóżka i podszedł do wąskiego okna z widokiem na morze Ilesmare. Horyzont znaczyły kolorowe żagle, a żaden z nich nie należał do przyjaznej Iwset floty wojennej. Jehesic wkrótce wyciągnie Peemela na morze. - Jej magia niebezpieczniejsza jest dla niej, niż dla nas, mój drogi - powiedziała Ihesia. - Ona zasila swoje czary własną krwią. Jeśli będzie potrzebować więcej mocy, zapłaci za to ostateczną cenę. Z jej strony nie mamy się czego obawiać. - Nie jestem pewien - odparł. - Nic nie wiemy o jej sojusznikach. Nie gobliny, bynajmniej, nie te najmniej istotne stwory spod świeżej gleby. Ona przyzywa coś większego, coś niebezpiecznego dla wszystkich. MROCZNE DZIEDZICTWO 223 - Bardziej się martwię o południowy front. Partyzanci szarpią moje oddziały - powiedziała Ihesia. - Zawarłam kruche porozumienie z opatem Offero dla poskromie- nia rebeliantów, ale inkwizycja to kiepskie narzędzie do takiej pracy. - Kiepskie - zgodził się Isak, odwracając od okna. Widok nagiej kobiety na łóżku ponownie napiął mu lędźwie. Wszystko, co zawsze sobie mówił o wyślizgiwaniu się niebezpieczeństwu, zostało odepchnięte, kiedy stał się kochankiem Ihesii. Peemel nie miał kontroli nad wła- snym miastem-państwem, jeszcze mniejszą nad otacza- jącym terytorium, a o władzę współzawodniczyli wszy- scy. Tak niestabilna baza dla kogoś z zewnątrz oznaczała wyłącznie śmierć. Isak dorobił się w Iwset znacznego bogactwa. Czas zostawić za sobą kłopoty wiszące w po- wietrzu jak niesmaczny gulasz i znaleźć nowy teren na spożytkowanie zasłużonych nagród. Ihesia nie poszłaby z nim. Westchnął na własną głupo- tę, ale wrócił do łóżka i położył się obok intryganckiej, opętanej żądzą władzy pięknej generałowej Peemela. Jej palce przesuwały się w górę i w dół po jego piersi w mia- rę, jak obmyślała ruchy wojsk i taktykę. - Utrzymamy Jehesic w zatoce, jeśli nie więcej. Sucu- mon nie dopuści do powstania sprzymierzenia na pół- nocy. Z pomocą Offera zdołamy uspokoić wystąpienia na południu. A tutaj - rzekła namiętnie Ihesia - tutaj zaangażujemy się w bardziej intymną walkę. Isak jęknął, kiedy Ihesia pokazała, jak mają zamiar rozprawić się z zachciankami Digodego, Apepeia i po- zostałych doradców Peemela. Isak żałował, że sam nie jest taki wymowny. Potem przyszła jego kolej na podzielenie się z chętną kobietą tym, co mogliby zrobić lordowi Peemelowi. Rotdzlal 28 YUNNIE JUŻ SIĘ NIE MARTWIŁ. PATRZYŁ OTĘ- piały na Mytaru, a minotaur rzucał się we wszystkie strony, dudniąc o ich straszliwej klęsce z rąk elfów. Jego niegdyś błyszczące rogi teraz były poszczerbione i zaku- rzone. Dumnych bojowych wstążek, którymi puszył się przed godzinami zaledwie, teraz nie było, zostały odcię- te w ferworze bitwy. Ułomek strzały wciąż sterczał mu z ramienia, we wściekłości nie zauważony. - Zawiodłeś nas, Yunnie. Zniknąłeś, kiedy najbardziej potrzebowaliśmy twojego przewodnictwa. Czy potra- fisz się wytłumaczyć? Yunnie pokręcił głową. Nie miał nic do powiedzenia bratu swej krwi, podobnie jak zebranym wokół niego nędznym niedobitkom. - To nie miało być tak - powie- dział w końcu Yunnie. Próbował powiedzieć o Sucumon i jak zamyślała zgniecenie elfów, a słowa zamarzały mu w gardle. Wszystko było źle. Gdyby nie zrobił nic, gdyby postępował zgodnie ze schematem Sucumon, minotau- ry odniosłyby triumf. Zatrzymując czarodziejkę, walcząc z jej mocami i zmuszając do okaleczania się i dodawania mocy swoim zaklęciom, w krytycznym momencie roz- MROCZNE DZIEDZICTWO 225 prószył jej uwagę. Sucumon chciała pokonania elfów; teraz one triumfowały, nie krępowane magicznymi wię- zami, które Sucumon zamierzała na nie nałożyć. Yunnie był za klęskę odpowiedzialny, choć inaczej, niż myślał Mytaru. Rana na głowie i ciało bolały go, tak od walki, jak i przeklętej Żyjącej Zbroi. Miał trudności z koncentracją i nawet przedstawienie sobie odzianej w czerń czarodziej- ki sprawiało mu trudności. Ale co było łatwe? Yunnie walczył z jej obrzydliwym zaklęciem i triumfował - odrobinę. Zaśmiał się chrapliwie nad ironią sytuacji. Zrobił dobrą rzecz, a minotaury doświadczały bolesnej straty. - Wygralibyśmy, gdybyś nas prowadził - powtarzał Mytaru. Minotaur bezskutecznie szukał jakiegoś nowe- go oskarżenia pod adresem Yunniego. Podobnie jak inni, biegł. Porażka załamała go. - Elfy miały umrzeć, ale układ się zmienił - rzekł Yunnie. Walczyły zbyt dobrze, te elfy z Boru Eln, a mi- notaury zbyt pewne były swojego zwycięstwa. Elfy po- biły minotaury i teraz cała dolina Urhaalan mogła zo- stać utracona. - Poruszają się małymi grupami, zabijając nas we śnić - powiedział Aesor, tupiąc dziko w ziemię. Rany na jego nogach zostały zabandażowane, co upodabniało go do południowych koni wyścigowych, które Yunnie widział kiedyś podczas biegu pod Tondhat. Jego oczy przewier- cały Yunniego, bezskutecznie próbując nałożyć nań nową winę. Yunnie wyczerpał swą zdolność reagowania. - Jeśli zmienimy taktykę, wciąż możemy wygrać - powiedział Mytaru głosem, który zmusił Yunniego do podniesienia wzroku. Energia na powrót wstąpiła w po- konanego minotaura, a dźwięcząca w jego głosie na- dzieja dla człowieka brzmiała alarmująco. - Co masz na myśli? 226 Robert E. Vardeman Mytaru wyprostował się i odwrócił, jego ramię pod- niosło się, wyciągając w stronę Miejsca Mocy, które Mytaru pokazał Yunniemu przed kilkoma dniami. Yun- nie odczuł przypływ strachu, kiedy zrozumiał, co Myta- ru proponuje. - Z pomocą Tiyinta mogę posłużyć się kilkoma zaklę- ciami. To wszystko, czego potrzebujemy, aby szalę zwy- cięstwa przechylić na naszą stronę. - Zaklęcie? Takie malutkie? - zakpił Yunnie. - A po- tem co? Następne, większe? Uzależnisz się od magii, polegając na niej, zamiast na swym silnym ramieniu i umyśle - przestrzegł Yunnie. - Możemy posłużyć się nią do zwycięstwa - warknął gniewnie Mytaru. - Posiadam umiejętności i nie zawio- dę stada - Mytaru zamknął oczy i zaczął mamrotać zaklęcie. Yunnie zadrżał, tak jakby nagle spadła tempe- ratura. Nad małą polaną powiał zimny wiatr, mrożąc mu duszę bardziej, niż ciało. - Co jest celem tego zaklęcia? - zapytał. - Tam - powiedział Mytaru, a jego potężna pierś wydęła się, jakby naprężona. Minotaur wskazał na dru- gą stronę łąki. - Elfy wyłonią się z lasu i tam możemy je dostać. Z zagajnika wychynęła czwórka elfów, rozglądających się uważnie, ale nie dostrzegających zbitej grupki mino- taurów. Zaklęcie Mytaru zamaskowało ich obecność. - Wypatroszyć ich! - ryknął Aesor. Poprowadził wszystkie cztery byki do zdecydowanego ataku. Elfy usłyszały Aesora, ale nie mogły go zobaczyć. Jed- na elfia samica potarła oczy, odwracając się w kierunku atakującego Aesora, ale nie zobaczyła minotaura, gdyż na jej oczy opadła magiczna zasłona Mytaru. Włócznia Aesora przebiła ją i przyszpiliła jej martwe ciało do pnia drzewa. Pozostałe elfy wrzeszczały i szty- letami zataczały szerokie srebrzyste łuki, chcąc bronić się MROCZNE DZIEDZICTWO 227 przed niewidzialnymi wrogami. Oni również zginęli, tak jak ich towarzyszka. Furia Aesora nie znała granic, kiedy okaleczał tych, których zamordował. Dopiero, gdy na ziemi leżały już wszystkie elfy, Myta- ru przestał mamrotać swoje zaklęcie. Odwrócił się do Yunniego. -Powinienem więcej nauczyć się od mojego wielkiego wuja- sapnął. Jego potężną pierś pokrywała piana, a po twarzy spływały strumienie potu, ale duma i złość prze- świecała przez spowodowane rzucaniem czaru zmęcze- nie. - Wtedy mógłbym zabić wszystkie elfy jedną klątwą i nie musiałbym zwyczajnie ich oślepiać. - Ktoś jest ślepy - powiedział Yunnie, strapiony. -1 nie chodziło tu o elfy. Roidilal 29 - CIESZĘ SIĘ, ŻE WYSZŁAM Z TEGO NAWIEDZO- nego miasta - rzekła Maeveen 0'Donagh, walcząc z przewieszoną przez krawędź postrzępionego urwiska liną. Dwaj wydający zwierzęce odgłosy żołnierze mar- twili ją, ale porucznik Iro przyszła nieco do siebie po nocnym koszmarze - czy czymkolwiek co nawiedziło ją w jej snach. Koścista oficer przysiadła na boku z podcią- gniętymi kolanami, zaniepokojona, ale nie skomliła już jak batożony kundel. Maeveen wolałaby pomóc Iro za- miast tolerować jedynie jej nieszczęście. Maeveen zbyt dobrze pamiętała własne koszmary. Dzi- wiło ją niepomiernie, że sny Quopommy i jej były tak diametralnie różne. Sny ogrzycy były spokojne, przyno- sząc jej reminiscencje dzieciństwa i rodziny, oraz życie z jej wyimaginowanymi - albo niewidzialnymi - przyja- ciółmi. Vervamon żył fantazją ostatecznej władzy akade- mickiej. A Maeveen walczyła, patrząc na rozlewaną przez wszystkich dookoła krew. Co gorsza, widziała cale zachodnie wybrzeże zniszczo- ne wojenną rywalizacją Wojny Braci. Magia ponownie wybujała, a armie współzawodniczyły z niszczycielskimi MROCZNE DZIEDZICTWO 229 rezultatami o coraz to mniej. Minotaur i elf, człowiek i krasnolud oraz tuziny innych padły bez wyjątku przed płomiennymi stworami z jej żywej, niepokojącej wizji. - Ma miły widok - powiedziała Quopomma, zwijając linę, którą podawała jej Maeveen. Ogrzyca spoglądała nad krawędzią pięciusetstopowej przepaści na północny skraj miasta. Zrzucili informację do obozu po drugiej stronie, nakazując im, aby wyszli na spotkanie okrążając podstawę iglicy. Zejście tutaj mogło być łatwiejsze, niż porywanie się na zbocze, które podczas wspinaczki za- pewniło im tak mało oparcia dla rąk i nóg. - Co się stało? - zapytała Maeveen widząc zaintrygo- waną minę Iro. - Lina się zaplątała? - Co? Nie. Daleko na dole widzę coś ciekawego. Tam. Widzisz? - Quopomma pokazywała, lecz Maeveen wie- działa, że oczy ogrzycy są bystrzejsze niż jej. Pokręciła głową, jej krótkie włosy zatrzepotały. Musiała mocniej je przyciąć albo zaczną jej zawadzać jeszcze bardziej, kiedy rozpoczną się bitwy - bitwy, które widziała w swoich snach. Otrząsnęła się jak zmokły pies, mając nadzieję zrzucić z siebie te sny; mogły być niczym więcej, jak pro- duktem jej wrodzonego pesymizmu. Maeveen nie wie- działa, czy otrzymała prawdziwą wróżbę. Nocne kosz- mary nie musiały się sprawdzić. - Może to nic - rzekła Quopomma, ale jej ton powie- dział Maeveen, że chodzi o coś bardziej szczególnego, niż zdecydowała się opisać. - Co według ciebie widzisz? - Elfy - to była jedyna odpowiedź, jaką uzyskała. Quopomma jeszcze raz owinęła linę dookoła słupa, może zbudowanego przez społeczność miasta w tym właśnie celu, i dała znak do opuszczenia Iro i pozosta- łych. Maeveen umieściła porucznik i pozostałych żoł- nierzy w pętli, pozwalając niesamowicie silnej Quopom- mie stopniowo ich opuszczać. 230 Robert E. Vardeman - Nie tak szybko. Iro się boi. - Dać jej coś na oczyszczenie umysłu z tego złego snu - burknęła Quopomma, ale zwolniła tempo karkołom- nego zjazdu. Kiedy lina obwisła, ogrzyca odczekała i wciągnęła ją akurat w momencie nadejścia Vervamo- na. - Piękny dzień, żeby skierować się na wybrzeże - po- wiedział rezolutnie podróżnik. Niemal czuję morskie powietrze z tego dumnego orlego gniazda. - Odrzucił głowę w tył i wziął głęboki oddech, a potem głośno wypuścił powietrze. - Nie morskie, ale cierpliwości. Chcę zacisnąć dłoń na Pieczęci Iwset, aby otworzyć Grobo- wiec Siedmiu Męczenników. - A gdzie znajduje się ten grobowiec? - zapytała Qu- opomma. - Po tym, jak zdobędziesz klucz, dokąd mamy się udać? - Ach, to po to dołączył do nas Coernn. On zna położenie, w pełni pouczony przez Digodego. - Masz na myśli, że mamy się na nim oprzeć, jak już znajdziemy Pieczęć? - Oczy Maeveen rozszerzyły się ze zdziwienia. - Co skłania cię do myśli, że on kiedykol- wiek ci powie? Jak dotąd, wodzi nas w kółko. Mamy iść do tego miasta, ale nie, zanim tu docieramy, on mówi, że to w Shingol. Kiedy dotrzemy do rybackiej wioski, to co? Coernn zdecyduje, że to wArgoth? Dlaczego są- dzisz, że on kiedykolwiek poda ci prawdziwe położenie? Zakładając oczywiście, że je zna! - Maeveen była zroz- paczona. Ryzykowała życiem, błędnie mniemając, że Ve- rvamon wie, gdzie znajduje się grobowiec i wszystkim, czego potrzeba do znalezienia Pieczęci Iwset jest wejście do jego zamkniętych podziemi. - No cóż. Lord Peemel i jego doradca obiecali mi to. Są dosyć obeznani z archeologią i badaniem ruin, które zostały po wojnie. Moja wiedza stale się powiększa, a odkrycie grobowca będzie szczytowym osiągnięciem MROCZNE DZIEDZICTWO 231 w bajecznej karierze, zapewniam panią, moja rozkosznie podejrzliwa Maeveen. - Nie wiesz, gdzie znajduje się grobowiec? - Potrząsnę- ła głową. Lord Peemel całkowicie ogłupił Vervamona. Nie miała wątpliwości, że Pieczęć Iwset istniała. W wąt- pliwość zaczynała Maeveen poddawać to, czy otwierała ona Grobowiec Siedmiu Męczenników. - Jak to jest, że Coernn dopiero ostatnio zdecydował, że pieczęć ukryto w Shingol? Rybacka wioska to dość osobliwe miejsce na ukrycie tak cennego reliktu. Vervamon wzruszył ramionami. - Nie kwestionuję jego metod. Podejrzewam, że mogą być... tajemne - powie- dział przyciszonym głosem. - Małym uczuciem darzę tych, którzy podążają ścieżkami czarodziejstwa, ale jesz- cze mniejszym Inkwizycję. Czarodzieje przynajmniej poszerzają wiedzę. Inkwizycja próbuje zdusić ją w każdej nie przystającej do ich wąskich umysłowości formie. A teraz, czy ten wyciąg jest już dla mnie gotowy? - Wskakuj. Następny przystanek, reszta naszej ekspe- dycji - powiedziała Quopomma. Gwałtownie opuściła Vervamona, czerpiąc pewną przyjemność z pozwalania linie na swobodne zsuwanie się, zatrzymując ją potem zaledwie na stopy przed katastrofą na dnie. Ogrzyća uśmiechnęła się, ukazując niekompletne uzębienie, i wzruszyła ramionami. Maeveen nie przeszkadzała Quopommie w zabawie. Zwróciła się ku budynkom Miasta Cieni i zadumała nad śmiertelną ciszą. Zaintrygowały ją roztańczone pyłki czer- ni w czerni, ale wspomnienie nocy i urojeń kazały się cofnąć. Już nigdy nie postawi w tym mieście stopy. Po- zwoliła Quopommie opuścić się w następnej kolejności. - Opuść szpiegów i możesz sama schodzić - powie- działa porucznik Maeveen, zanim nagła zmiana wyso- kości zamknęła jej usta. Ściana urwiska błysnęła w pobli- żu, potem nagłe zatrzymanie się niemal wyrzuciło ją 232 Robert E. Yardeman z uprzęży. Wyplątała się, nim Quopomma zaczęła ścią- gać linę. Maeveen wygładziła mundur i starała się nie wyglądać na podnieconą. Źle robiło dyscyplinie, jeśli dowódca okazywał w takich sprawach zbyt duże poru- szenie. Maeveen nie była pewna, czy cieszy się, że nikt nie zauważył jej stanu. Kilkanaście kroków dalej Vervamon rozwodził się nad jakimś ezoterycznym tematem, a wszyscy żołnierze starali się wyglądać na żywo zainte- resowanych. Zainteresowanych o tyle, że odciągało ich to od pracy, taką przynajmniej nadzieję miała Maeveen. Vervamon posiadał charyzmę, która hipnotyzowała wszystkich w zasięgu słuchu. Maeveen słuchała przez chwilę, po czym popędziła żołnierzy do ich obowiązków. Kiedy ziemi dotykał Co- ernn, jej ekspedycja gotowa była do wymarszu. Po tym, jak Quopomma znalazła się na dole i otrzepała ręce, Maeveen wydała komendę skierowania się na wybrzeże. - Zgubiliśmy się? Niemożliwe - zagrzmiała Maeveen. - Nie jesteś zielonym zwiadowcą, który uczy się swego fachu. Wiesz, jak znajdować drogi w najgęstszych la- sach. Ten nawet nie jest wart tego miana. Popatrzyła na rosnące z rzadka drzewa i wypalone poszycie, zastana- wiając się, co tak drastycznie przetrzebiło zagajnik. - Powiem pani, że idę przed siebie i ciągle wracam w to samo miejsce - protestował zwiadowca. Maeveen zmierzyła żołnierza wzrokiem - szczupłego młodzika o imieniu Cwanostop, zazwyczaj zdolnego do wywęszenia najmniejszego tropu zwierzyny - sądząc, że mu odbiło. Był bądź co bądź jednym z żołnierzy Iro. Mężnie zniósł jej wzrok, a Maeveen pojęła, że uczyniony mu tym samym afront znacznie przewyższał jakiekol- wiek pragnienie wykpienia się od obowiązków z jego strony. MROCZNE DZIEDZICTWO 233 - Przyprowadź Quopommc. W trójkę znajdziemy tra- sę na wybrzeże - zadecydowała Maeveen. Las dookoła dawał wymarzoną osłonę wszelkim zasadzkom gobli- nów czy jakiegokolwiek innego łowcy. Bardziej martwi- ła się o chodzenie w kółko, niż upływającymi bez sensu cennymi dniami. Cwanostop zniknął bezszelestnie. Maeveen sama chciałaby poruszać się przez las w ten sposób. W porów- naniu z nim chodziła tak, jakby obie stopy wsadziła w wąskie wiadro. Tę akurat nieudolność ze swej strony mogła zbyć wzruszeniem ramion, ale wielu innych nie. Martwić się to była jej robota, nawet jeśli opuszczenie Miasta Cieni powinno poprawić jej humor. Tak w ogóle to czuła się, jakby stała bez ruchu, a świat zbliżał się bezwładnie w jej kierunku. Z jej nocnego koszmaru nie sprawdziło się nic, ale miała wrażenie, że może się spraw- dzić - i to wkrótce. Maeveen podskoczyła, kiedy Cwanostop i Quopom- ma wrócili. Ogrzyca poruszała się lekko jak na kogoś tak wielkiego. - Przestraszona, kapitanie? - zapytała ogrzyca z pa- skudnym uśmiechem na wargach. Przedstawiając raport ogrzyca szybko spoważniała. - Miałam wrażenie, że idziemy złą trasą, ale Cwanostop zaprzeczał. Myślę, że zmęczyli się z Iro, chcieli odpocząć kilka dni dłużej, za- nim można by ich przycisnąć. - Też bym odpoczęła, ale Vervamon nalega, żeby iść. I jest w tych drzewach coś, co mi się nie podoba. - Ani śladu kogoś, kto chciałby naszpikować nas strza- łami - powiedziała Quopomma, rozglądając się dooko- ła. - Wysłałam własnych zwiadowców - bez obrazy, Cwanostop. Z bezwartościowego plutonu Iro ty jesteś najlepszy. - Podziękowałbym pani za komplement, poruczniku, gdybym tylko uznał, że nie zostałem obrażony - rzekł 234 Robert E. Vardeman Cwanostop, w najlepszym przypadku nie zwracając uwagi na zapewnienie Quopommy. Bez słowa zniknął między drzewami, poruszając się jak powiew wiatru i tylko w połowie tak głośno. Posuwali się przez dziesięć minut tylko po to, by skończyć tam, gdzie zaczęli. - Widzisz, kapitanie? Zawsze tak jest. Kieruję się w do- wolną stronę i kończę z powrotem tutaj, tak jakbym był żelazną igłą, a to miejsce biegunem północnym. Dwa razy nalegała Maeveen na ponowienie próby, ale okazało się, że Cwanostop ma rację. Przystanęła zasta- nowić się nad tym i wtedy właśnie zauważyła wystający spod sterty liści skrawek materiału. Maeveen potrąciła go lekko, przyklękając na jedno kolano. Liście osunęły się, ukazując ciało. - To jeden z bandy Coernna, który opuścił nas w Mie- ście Cieni - powiedziała Quopomma, przyglądając się na wpół zgniłej twarzy. - Nie zaszedł daleko, co? - Mam powiedzieć Vervamonowi? Coernnowi? - zapytał Cwanostop. - Nie ma pośpiechu, "wydaje się, że zostaliśmy w tę sprawę wplątani, a ja chcę wiedzieć dlaczego, nie otrzy- mując wykładu ani nie musząc wysłuchiwać, że to nie mój interes - powiedziała Maeveen. Wydobyła ciało na wierzch. - Miał pecha zostać celem elfich strzał. Niezłe trafienia, co? - przesunęła palcami po trzech pociskach sterczących z pleców mężczyzny, wszystkich w odległo- ści palca jeden od drugiego. - Zył, kiedy zagrzebał się pod tymi liśćmi. Uciekł im i schował się tutaj tylko po to, żeby później umrzeć - powiedziała Quopomma, badając położenie ciała i jego otoczenie. - Nie doceniłam go. Gotowa byłam pomyśleć, że umrze na sam widok elfa mierzącego w niego strzałą. Maeveen szarpnęła mocno i wyciągnęła spod mężczy- zny jego plecak. Zdjął go i położył sobie pod twarz. Otworzyła go i zajrzała do środka. MROCZNE DZIEDZICTWO 235 - Czy to mądre, kapitanie? - zapytał Cwanostop, marszcząc brwi. - Ten drugi, ziemistocery Coernn, może po śmierci towarzysza uznać to za swoją własność. - Czy to nasza wina, że z plecaka wysypała się jego zawartość? - zapytała Maeveen, odsuwając płócienną klapę i przekręcając plecak do góry nogami. Rzeka śmie- ci na ziemi, choć jeden przykuł uwagę Maeveen. Lampa bez żadnego widocznego źródła mocy świeciła czystym białym światłem. Quopomma zagwizdała cicho między zębami, a Cwa- nostop cofnął się. - To magiczne - oświadczył zwiadowca. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Nie mamy wyboru - rzekła Maeveen, rozgarniając pozostałe przedmioty. Nie była ekspertem, ale wiedziała o magii tyle, by zdawać sobie sprawę, że właściciel latar- ni musiał wiedzieć, iż źródło jej mocy nie znalazłoby poparcia inkwizycji. Zadawało to kłam twierdzeniom, że Coernn i jego towarzysze są inkwizytorami. Tak w ogóle, to powinni unikać czerwonoszatych kleryków, skoro nosili ze sobą tego typu magiczne artefakty. Dotknęła go ostrożnie, ale odskoczyła, kiedy światło zmieniło się z białego na zielone. Maeveen uspokoiła się i niepewnie podniosła lampę. Czyste światło obmyło ich, rozchodząc się we wszystkich kierunkach. - Co to może być? - zapytała Quopomma, nieufna wobec magii tak samo jak Cwanostop, ale nie chcąca tego okazać. - Latarnia, prowadzące światło. - Co z niego za pożytek, skoro świeci we wszystkie strony? - zapytał Cwanostop. - Aby się nią posłużyć, musisz wiedzieć dokąd idziesz, tak samo jak z innymi lampami. - Mogłaby być przydatna, lampa bez oleju czy knota - rzekła Quopomma. 236 Rober t E. Varde man - Może świeciła do przodu jednym snopem, kiedy on żył - powiedziała Maeveen. - Zginął od elfich strzał. Jeśli stracił kontrolę, światło mogło rozlać się na wszyst- kie strony... -... i magicznie ściągnąć nas w to miejsce - dokończy- ła Quopomma. - Nienawidzę magii. Maeveen wyciągnęła rękę i przesunęła po szklanej ko- percie magicznej latarni. Wcisnęła palce w płytkie zagłę- bienia po jednej stronie lampy i światło zgasło. Maeveen upuściła latarnię, przestraszona nagłym zamarciem ilu- minacji. - Myślisz, że możemy ruszać w stronę wybrzeża? - zapytała Quopomma. Zmiana w jej głosie odciągnęła uwagę Maeveen od magicznego kąska. - Nie, nie sądzę - powiedział Cwanostop. Żylasty zwiadowca stał, jego uwaga spoczęła na drzewach, a rę- ka na głowicy sztyletu, którego jednak nie wyciągał. Był na to zbyt inteligentny. Maeveen podniosła wzrok i ujrzała pierścień elfich łuczników, gotowych naszpikować ich pociskami tak, jak to uczynili z pomocnikiem Coernna. Wstała powoli, zastanawiając się, jak z tego wyjść, jak zacząć rozmowę. Siła ramion nie przezwyciężyłaby tylu elfich wojowni- ków idących najwyraźniej do bitwy. Rozdsiat 30 ISAK GLEN'DARD ZATRZYMAŁ SIĘ PRZED CZAR- nymi drewnianymi drzwiami i pewnym siebie ruchem obciągnął ubranie. Przygładził włosy i przez wzgląd na szacunek dla doradcy Peemela wetknął stylowy kapelusz z piórem anioła Serra pod ramię. Isak wiedział, że nie- dobrze byłoby pozostawać zbyt długo w Iwset, ale uro- da Ihesii przyciągała go jednak tak, jakby czarem przy- wiązała ona jego serce do swojego. Isak wiedział, że to niemożliwe. Ihesia mogła pota- jemnie wykorzystywać tych, którzy potrafili rzucać za- klęcia, ale sama nie posiadała tej umiejętności. Wszelkie „zaklęcia" rzucane przez uroczą generałową były deli- katniejszego, bardziej naturalnego rodzaju - choć żadne z nich nie zdawało się wystarczająco potężne. Martwił się ciągle Digodym i tym, że Ihesia odprawiła go jako pomniejszą niedogodność w wyścigu o władzę w Iwset. Jak długo jeszcze, zanim dziwny, mroczny do- radca tronu zda sobie sprawę, że nie ma w pukającym do jego drzwi wiernego sługi? Isak zastukał i usłyszał wewnątrz gniewne głosy. Powi- nien był poczekać na wyraźniejszą komendę do wejścia, 238 Robert E. Vardeman ale pchnął drzwi, świadom tego, że może usprawiedli- wić swoje pośpieszne wejście. Digody stał pochylony nad biurkiem z twarzą szarą od gniewu. Źródło jego złości podskakiwało na krótkich, silnych niczym stal nogach. - Digody, Apepei - pozdrowił Isak. - Zdawało mi się, że zaprosiliście mnie do wejścia. Powinienem był pocze- kać... - Potomek gór właśnie wychodził - powiedział Digo- dy głosem, nad którym ledwie panował. - Nie powinieneś z taką łatwością przechodzić nad tą kwestią do porządku dziennego - krzyknął Apepei. Górski krasnolud zakolebał się i podskoczył, popychając następnie Isaka. Mruczał do siebie podczas całej drogi przez korytarz. Z tego, co Isak podsłuchał, Digody i Apepei kłócili się o przebieg wojny z Jehesic. Nie stano- wiło tajemnicy państwowej, że Apepei i jego sprzymie- rzeńcy byli stopniowo usuwani z wewnętrznego kręgu doradców Peemela, zastępowani tymi, których popierał Digody. - Irytujący mały robak - warknął Digody. Wyprosto- wał się i wziął głęboki oddech. Isak pomyślał o napina- jących się w kuźni skórzanych miechach. Doradca Pe- emela opadł ciężko na krzesło, wspierając głowę na pię- ści. Reszta jego kościstych palców stukała w oparcie krzesła, a piekielne oczy skupiły się na punkcie gdzieś za Isakiem. - Powinienem wrócić, czy... - Zamknij drzwi - rozkazał Digody. Jego uwaga sku- piła się na Isaku, jakby po raz pierwszy dostrzeżonym. - Spóźniłeś się. Isak nie oponował. Zjawił się przed wyznaczonym terminem. Skłonił się głęboko, tak aby ukryć grające na jego twarzy emocje, jak i pokazać szacunek wobec opinii Digodego. MROCZNE DZIEDZICTWO 239 - Jak mogę naprawić ten afront, milordzie? - Isak starał się nie uśmiechnąć, kiedy to mówił. - Twoje raporty dotyczące opata Offero były poucza- jące. Wykorzystuje swoich świętych wojowników z za- uważalnym efektem w naszej walce na południu. - Partyzanci nie znajdują litości u lojalnych wobec opata - powiedział ostrożnie Isak. - A z każdym zwycię- stwem Kościół poszerza sferę swoich wpływów. - Nie ma powodu wierzyć, że Offero ma ambicje za- siąść na tronie, prawda? - zapytał Digody. -Jest żywym, oddanym człowiekiem, prawdziwie wie- rzącym, że musi powstrzymać wykorzystanie magii. Jak dotąd siłą wprowadził inkwizycję na lądzie. Dla twoich celów to tylko niewinny sprzymierzeniec. Zdaje sobie sprawę z niecelowości objęcia tronu przez kogoś, komu brakuje w żyłach królewskiej krwi. - Niewinny - zadrwił Digody. Odepchnął papiery na bok i podniósł wzrok. - Nikt, kto wydał tylu na tortury, nie jest niewinny. Ale krew na jego rękach sankcjonowa- na jest prawem, na naszych zaś nie. Isak stężał. Czekał na rozkazy od Digodego, które jak wiedział nadejdą po takim komentarzu. Opierając się dokładnie na treści polecenia, mógłby przedłużyć swój pobyt w Iwset o całe dni. Przez Ihesię zabawił tu zbyt długo i teraz za żądzę mógł zapłacić życiem. - Sucumon jest zbyt niezależna - powiedział Digody. - Miała pozwolić minotaurom zwyciężyć i zawiodła. Co gorsza elfy rozmawiają z wieśniakami z wybrzeża, badając możliwości przymierzy. Tracimy kontrolę z po- wodu jej błędów. Na północy szykuje się więcej, niż elfio-minotaurze potyczki - rzekł Isak, mając nadzieję na ściągnięcie uwa- gi Digodego. - Pogłoskom o stworach z podziemi pu- stoszących całą dolinę nie sposób zaprzeczyć. To nie są po prosta tak mądre gobliny. Nieznana rasa podkłada 240 Robert E. Vardeman ogień tak jak tamci. Niektórzy nazywają je węgielnymi golemami. - Węgielnymi golemami - mruknął Digody. - Kolejny powód, żeby odsunąć Sucumon od władzy, jeśli to ona wyprowadziła je na ziemię. Kto może kontrolować ta- kie potwory? - Czy Peemel wciąż darzy ją zaufaniem? Digody powiódł po Isaku wzrokiem i powiedział ostro - To, czego pragnie lord Peemel dla ciebie jest sprawą bez znaczenia. Ty będziesz słuchać mnie. Isak znów się ukłonił, kryjąc twarz przed rozgnie- wanym doradcą. Apepei wywołał tym razem coś więcej, niż zwykłą złość. Krasnolud musiał przynieść Digodemu nowiny, które będą rozchodzić się jak fale z jednego końca Iwset na drugi. Isak uczynił w pa- mięci notatkę, iż należy poinformować o tym Ihesię i poszukać informacji - jeśli nie sojuszu - z krasno- ludzkim doradcą. - Sucumon zawiodła. To wszystko, co chcę żebyś wiedział. Chcę, żeby została usunięta, tak abym mógł posłać kogoś innego, kogoś całkowicie oddanego moje- mu zwierzchnictwu. - Digody odchylił się, a uśmiech wykrzywił jego wąskie wargi. - Może ty będziesz tym wysłannikiem, Isak. Wyobraź sobie księstwo ziem pół- nocnych. Masz smykałkę do dyplomacji i mówienia słodkich słów, które koją nawet najbardziej wzburzo- nych, cenna dla mnie umiejętność. - Księstwo? Jesteś zbyt hojny, milordzie. - Tak, wiem. Jednak po tym, jak zająłeś się Sucumon tak, że jej istnienie przestało być niewygodne, mógłbyś złączyć frakcje w jeden blok, pod moimi rozkazami na- turalnie. - Naturalnie - myśli Isaka goniły. - Jak i kiedy pra- gniesz usunąć Sucumon - pionek w twojej rozległej grze, milordzie? MROCZNE DZIEDZICTWO 241 - Kiedy? Natychmiast. Tak szybko, jak potrafisz do- trzeć do Boru Eln, czy gdzie tam ma swoją kwaterę. - Digody uczynił gest odprawiający uznając sprawę za załatwioną. - Przekonasz się, że to łatwiejsze, niż mogło- by ci się wydawać. Wręczona jej koperta zawierała silny, acz niewidzialny barwnik. Tropienie go umożliwia spe- cjalny kamień, przywieziony dla mnie z Tondhat. Usta- liwszy jej położenie możesz sprawić, że przydarzy jej się mały... wypadek, jak podejrzewam. - To potężna czarodziejka - zauważył Isak. - Nie jesteś pozbawiony zasobów - sparował Digody. - To coś, co może zainteresować opata Offero, muszę pamiętać, by mu o tym wspomnieć. Zmieniokształta zawsze podejrzewa się o czarodziejskie intencje. - To moja natura, milordzie, nie zdolność wyuczona czy kontrolowana. - Z opatem będziesz się spierał. Zawsze interesuje się tego typu filozoficznymi argumentami przed zastoso- waniem tortur i zadawaniem pytań. Groźba bez pogróżki, pomyślał Isak. Gdyby doszło do wybierania stron przy bitwie o tron Iwset, Offero skłon- ny byłby poprzeć Ihesię raczej niż Digodego. Królowa Ihesia. Miło to brzmiało, ale usuwało piękną damę z łóżka Isaka. Potrzebowała go teraz, ale nie po znalezieniu się na czarnym drewnianym tronie. Otwie- rało się przed nim tyle uliczek, a śmierć czekała na końcu każdej z nich. Odmawiając wykonania rozkazu Digode- go, wystawiłby się na gniew doradcy. Digody mógłby okazać się szczególnie mściwy, jako że niepowodzenie zamachu na Sucumon mogłoby wystawić północ na niebezpieczeństwo i prawdopodobnie zdemaskować we- wnątrz murów Iwset intrygi doradcy przeciw lordowi Peemelowi. Jedno słowo do Apepeia mogło przypieczętować los Digodego i rozedrzeć Iwset na najbliższe lata. Peemel nie 242 Robert E. Vardeman był na tyle silny, by skruszyć Digodego, opata Offero, Apepeia, Ihesię i wszystkich innych, którzy współzawod- niczyli o władzę, nie zaś ze źle zaplanowaną wojną prze- ciwko Jehesic, rebeliantami zadającymi klęski na połu- dniu - i Sucumon z jej płomiennymi sprzymierzeńcami na północy. Żongler z tuzinem jaj wirującym bez końca w powie- trzu nie mógłby być ostrożniejszy, Isak wiedział o tym. Jeden błąd doprowadziłby do niewyobrażalnego zamie- szania. Czas mu było opuszczać Iwset, choć jeszcze nie teraz. Nie bez Ihesii. A Isak wątpił, czy ona by mu towarzyszy- ła. - Usunięcie groźby Sucumon tak dla Iwset, jak i dla ciebie, będzie moim rozkosznym obowiązkiem - powie- dział Isak, już w chwili wypowiadania tych słów prze- klinając się za głupotę. Zabiłby Sucumon, gdyby mógł dzięki temu pozostać z Ihesią chwilę dłużej. Zdradziecka czarodziejka dla Ihesii stanowiła bądź co bądź takie samo zagrożenie, jak dla Peemela i Digodego. Isak Glen'dard wyświadczy swojej miłości przysługę. Będzie to dar koronacyjny od jej najbardziej oddanego sługi. Wycofał się z komnat Digodego i w korytarzu nasadził na głowę swój kapelusz o miękkim rondzie. Ruszając długim krokiem, Isak zagwizdał przez zęby wesołą melodię, szykując Sucumon zgon. Ro:d:ial MYTARU SPOGLĄDAŁ NA YUNNIEGO WMIL- czeniu, oskarżając go o odrażające zbrodnie przeciw sta- du. Yunnie czuł, że nie chodziło o zwykły zarzut, że oskarżenie było prawdziwe. Próbował podrapać się w miejsce, gdzie wgryzał się jakiś żuk, ale na drodze stanęła mu Żyjąca Zbroja. Przeklinał skórzany pancerz i brzemię, jakie na niego włożono - brzemię, któremu nie mógł dłużej stawiać czoła. - Atakujemy, nie małe siły, którymi elfy zamknęły nas jak sądzą w dolinie, ale za nimi, w samo serce! - wołał Aesor. Byk miotał się na wszystkie strony, podrzucając głową i furkocząc pękiem czerwonych wstążek przy każdym szarpnięciu potężnej szyi. Zatrzymał się przed Yunniem i popatrzył na niego, wzywając do zabrania głosu, w milczeniu domagając się osobistego wyzwania. Yunnie nie powiedział nic. Nie miał nic do powiedze- nia we własnej obronie, podobnie jak przeciw rozpacz- liwemu planowi ataku Aesora. Był chory na duszy i nie potrafił walczyć z najlepszym z minotaurów. Nie koń- czące się kampanie coś mu zabrały, ale wiedział, że nie chodzi jedynie o zwykłe zmęczenie bojem. Mógł był 244 Robert E. Vardeman poprowadzić minotaury do chwalebnego zwycięstwa, kiedy Sucumon przeznaczyła elfom straszliwą klęskę. Zamiast tego walczył z Sucumon i sprawił, że się zde- koncentrowała. Niepowstrzymane elfy wykorzystały sukces i odebrały minotaurom inicjatywę w wojnie, która wykroczyła poza czyjekolwiek plany. Urhaalan nigdy więcej nie bę- dzie mógł się zaangażować w bezpośredni konflikt z el- fami. Domy padały jeden po drugim - i płonęły w ta- jemniczych okolicznościach po tym, jak opuszczały je elfy. Tylko Yunnie znał przyczynę tych bezsensownych podpaleń. Przysłane przez Kamiennych Ludzi węgielne golemy rozzuchwaliły się, wchodząc w dolinę i pusto- sząc ją. Elfy biły się, a węgielne golemy paliły pozosta- łości, czyniąc je bezużytecznymi dla obu stron. Gdyby tylko mógł pokazać Mytaru i pozostałym, że ich wrogowie byli liczniejsi od elfów, ale przekleństwo Sucumon wciąż ściskało mu gardło i uniemożliwiało wydobywanie z niego zrozumiałych słów, zakładając oczy- wiście, że pozostali by mu uwierzyli. Ta brawurowa wy- cieczka do Boru Eln dla rozerwania serca elfiej wspólnoty miała posmak taktyki samobójczej, ale nie mógł przeciw- stawić się Aesorowi czy komuś popierającemu tego typu natarcie. To mogła być jedyna nadzieja minotaurów. To mogła być ich ostatnia nadzieja na przetrwanie. Próbował ubrać w słowa swoje ostrzeżenie o węgiel- nych golemach i Niorso, ale czuł, że gardło mu się zaci- ska, ciągły więzień obrzydliwego zaklęcia Sucumon. Mięśnie szyi naciskały na krtań i dusiły go. Mytaru pomyślał kiedyś, że to znak duchów z zachodu, które mówią za pośrednictwem Yunniego. Teraz całkowicie ignorował brata swojej krwi, jego uwaga skupiała się na bitewnym planie Aesora. Yunnie przestał walczyć o zabranie głosu i jego gardło natychmiast się rozluźniło. Żaden z minotaurów nawet MROCZNE DZIEDZICTWO 245 nie znał Sucumon, a gdyby nawet, zostałaby ona okre- ślona jako ludzki lokaj na usługach elfów, niegodna tym samym uwagi. Jakże Yunnie żałował, iż nie może uwol- nić się od zaklęcia! -Jak zamierzacie prześliznąć się przez elfie straże? Za- korkowały nas w dolinie - zauważył Yunnie. Był na zwiadach z najlepszymi minotaurami i wiedział, jak całkowicie zostali uwięzieni w swojej ojczyźnie. Zaczął protestować, odczytując odpowiedź na obliczu Mytaru. Byk uśmiechnął się szyderczo, jego mięsista warga odchyliła się w górę, ukazując zęby. Mytaru szy- kował się do bitwy, jedząc mięso, którego kawałki zosta- ły mu między zębami. Ale to jego mina zaniepokoiła Yunniego. - Nie odważysz się użyć przeciw nim magii - zapro- testował Yunnie. - Nie masz treningu. To się zwróci w twoją stronę. - Próbował powiedzieć, że to Sucumon zwróci magię przeciw Mytaru. Okazał się wystarczająco silny, żeby ją zapamiętać, mimo czaru zapomnienia, który raz po raz próbowała wokół niego utkać, ale o Ka- miennym Ludzie i ich magicznych konstrukcjach nie mógłby powiedzieć nie zakrztusiwszy się wcześniej na śmierć. - Moje umiejętności wzrastają za każdym razem, kiedy rzucam czar - rzekł Mytaru, wypinając pierś i pusząc się. - Mój brat nie chce prowadzić klanu Utyeehn i stada przeciw naszemu wrogowi. Ja to zrobię! Moja magia zapewnia nam korzyści, podczas gdy on swoją chroni tylko własną skórę. - Mytaru wyraźnie zmusił się, żeby nie powiedzieć „bezwartościową skórę". Yunnie nie był pewien, czy cieszyło go to niewielkie ustępstwo na rzecz jego własnych uczuć. Lepiej wyłamać się z czystym sumieniem. Mógł zdobyć akceptację stada, ale każda bitwa, którą widział od czasu wielkiej klęski odsuwała Yunniego coraz bardziej na bok, jego wpływy 246 Robert E. Vardeman zaś słabły. Kiedy przechodził, odwracali się wręcz do niego zadkami, - pogarda zarezerwowana zazwyczaj dla wykluczonych ze stada. - Nie musisz nam towarzyszyć - powiedział wyniośle Aesor. - Może lepiej, jeśli zostaniesz w dolinie, gdzie nikt cię nie zrani. Yunnie wpadł na Aesora gniewnie, wyzywając go. Musiał zanurkować, unikając zamaszystego cięcia oku- tymi w metal, ostrymi jak brzytwa rogami. Odskakując, Yunnie zaczął wyciągać miecz, ale poczuł, że ręce przy- kuwa mu do boków magiczna siła. - Moja zbroja. Dajcie mi z niej wyjść - powiedział. Walczył, chcąc się wyswobodzić, ale Żyjąca Zbroja trzy- mała go w swym uścisku, uniemożliwiając walkę. Yun- nie przestał stawiać opór i poczuł, że skóra rozluźnia się i wraca do swej twardej, a mimo to elastycznej kon- strukcji. Żyjąca Zbroja po raz pierwszy zadziałała w ten sposób, chroniąc się przed bitwą. Nie wróżyło to dobrze jego przyszłości, jeśli magiczny artefakt odsuwał ataki od siebie, niekoniecznie zaś od jego ciała. - Nie warto tobą gardzić. Szkoda moich rogów na twą bezwartościową krew. - Aesor parsknął i odszedł. Pozostałe minotaury dołączyły do niego, zostawiając Yunniego na środku łąki. Zaczęli swoje pieśni, skompli- kowane i niezmienne rytuały konieczne do walki. Łzy napłynęły Yunniemu do oczu, gdy w dolinie roz- legł się ryk Aesora, pełen wyzwania i buńczuczności. Yunnie został tu zaakceptowany i okazał się wygnań- cem tak samo jak w Shingol. Otarł nos i usta wiedząc, że to, co teraz czuł, było o wiele gorsze. Został przez stado całkowicie zaakceptowany, a teraz nikt nie szukał jego rady ani nie zwracał uwagi na straszliwe ostrzeże- nia. Lżono go i poniżano, ale to nie była jego wina. Po jednej stronie zgromadzonego klanu Utyeehn klę- czał Mytaru, jego ręce wykonywały skomplikowane MROCZNE DZIEDZICTWO 247 gesty, pozostawiające po sobie płonące runy. Wyczaro- wywał zaklęcie niewidzialności i Yunnie nie wiedział, co jeszcze. Cokolwiek zamierzał sprowadzić Mytaru, dla Urhaalan oznaczało to jedynie śmierć i zniszczenie. - Węgielne golemy - wymamrotał Yunnie, jego myśli goniły w poszukiwaniu sposobu na odzyskanie utraco- nej pozycji i uchronienie Mytaru przed niewyobrażalny- mi urazami źle uformowanych czarów. - Niorso. Ata- kujcie w podziemiu, nie na powierzchni. Pozbądźcie się ich, a zagrożenie zniknie. - Już szepcząc to do siebie wiedział, że nie stanowi to rozwiązania problemów Urhaalan. Nim była Sucumon i jej plany, poszczucie el- fów przeciw minotaurom, a potem pozwolenie węgiel- nym golemom na dobicie rannego. Kamienni Ludzie pragnęli panowania nad czymś wię- cej od swego podziemnego świata. Zastanawiał się, co przyrzekła im w zamian za poparcie Sucumon. Czy Niorso zdawali sobie sprawę, że czarodziejka zwróci się przeciw nim, kiedy elfy i minotaury zginą? I czy taki obustronny układ miał jakieś znaczenie dla rasy zdolnej przenikać przez masywną skałę? Nic nie wiedział o ich nadziejach, marzeniach i zdolnościach. Minotaury tańczyły w szerokim kręgu i tupały w zie- mię, potrząsając wysoko w powietrzu przystrojonymi wojennymi lancami i rzucając głowami w szerokich kołach, pokazując, jak zamierzają wypatroszyć swych przeciwników. Krwawoczerwone bojowe wstążki trze- potały na wiejącym przez polanę słabym wietrze. Gdyby chciał rzucić na piekło okiem profana, nie mógłby trafić lepiej. Potem, kiedy ucichł lament ostatniego z Urhaalan, zapadła absolutna cisza. Mytaru stał. Czubkiem spicza- stego palca kreślił w powietrzu jakieś symbole. Yunnie był pod wrażeniem takiego pokazu siły, nawet jeśli go nie pochwalał. Sucumon była jednakże zdolną czaro- 248 Rober t E. Varde man dziejką i potrafiła wykryć każde użycie magii przeciw niej albo jej sprzymierzeńcom, czy byli elfami, czy kamie- niem Niorso. Żółte runy rozwijały się i otaczały zbitą gromadkę mi- notaurów. Yunnie musiał potrzeć oczy, kiedy zarówno runy, jak i minotaury zniknęły w dzikiej eksplozji ośle- piającego światła. Wiedział, że czar Mytaru ogłupił jego oczy. Mimo to zlokalizowanie minotaurów okazywało się trudne. Widział, jak trawa gnie się pod ciężarem poruszającej się wojennej partii. Jakby prowadzony na sznurku Yunnie podążył za nią ku wylotowi doliny. Wolał, żeby Mytaru wykorzystywał zaklęcie do pod- prowadzania wojowników jedynie do małych oddzia- łów elfów. Uszczuplenie sił mogło skłonić elfy do wyco- fania się i zawarcia rozejmu, ale minotaury nigdy nie myślały w kategoriach stopniowania. Wszystko albo nic. Gniew albo spokój. Yunnie wybrał swój ulubiony szlak przez dolinę i sam oddzielnie przedostał się poza elfie warty. Yunnie nie był pewien, czy znajduje się na tej samej drodze, dopóki nie dostrzegł grząskiej łaty, wyrytej nie- dawnym przejściem wielu wojowników. Zatrzymał się, rozglądając dookoła i biorąc głęboki oddech. Biegł bez przerwy przez większość dnia i znajdował się na najdal- szym skraju Boru Eln. Zagajnik był rzadki, a w minio- nych latach wycinano go na opał, tak że teraz dopiero odrastał po długich dekadach. - Zabić Sucumon - powtarzał sobie raz po raz, stara- jąc się wierzyć, że to możliwe. Nie wiedział niczego o cza- rodziejce, jej mocach albo ambicjach. Zabicie jej mogło okazać się niemożliwe, nie bronią, jaką dysponował. Yunnie nie widział jednak alternatywy. Walka z węgiel- nymi golemami czy ich zwierzchnikami wydawała się niemożliwością. Jakim cudem zabił coś w domu we wnętrzu kowalskiej kuźni? MROCZNE DZIEDZICTWO 249 - Odciąć głowę i ciało umiera - powiedział wiedząc, że Sucumon była szarą eminencją wojny. Jak sprytnie pograła, zużywając jego energię na polowanie na gobli- ny, podczas gdy to węgielne golemy były prawdziwym zagrożeniem, pozwalając minotaurom walczyć z elfa- mi, podczas gdy prawdziwego dominium szukali Ka- mienni Ludzie, powstrzymując go przed ostrzeżeniem minotaurów o prawdziwym niebezpieczeństwie. Yunnie przesunął się skrajem lasku czując, że ktoś go obserwuje. Przeszedł jeszcze trochę, ale nie zauważywszy nikogo skrył się w cieniu drzew. Mimo to uczucie bycia szpiegowanym nie opuściło go, coraz bardziej denerwu- jąc. Przystanął i wyciągnął miecz, zataczając pełne koło. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że źródło jego niepo- koju pochodzi z góry. Jego błękitne oczy powędrowały po pniu potężnego Zelazokorzenia i skupiły na smut- nych brązowych oczach. - Nie jesteś tu pożądany - odezwał się do niego Zela- zokorzeń głęboko rezonującym basowym głosem. -Jesteś człowiekiem i nie stanie ci się krzywda, ale musisz natych- miast opuścić Bór Eln albo poniesiesz tego konsekwencje. - Minotaury są moimi braćmi - powiedział Yunnie, nie chcąc kłamać. - Powstrzymam ich przed ich głupim atakiem. - Jest za późno - powiedział dudniącym głosem Ze- lazokorzeń. - Patrzyłem jak wchodzą, a teraz walczą w daremnym boju. - Byli niewidzialni. - Zaklęcie magiczne o takiej kruchości - rzekł wolno Zelazokorzeń - jest dla bystrego wzroku niewielką prze- szkodą. - A co z... - Yunnie zakrztusił się. Nie był w stanie wymówić imienia Sucumon, nawet stojąc twarzą przed drewnianym gigantem. Jej przeklęte zaklęcie wciąż trzy- mało go w swoim jarzmie. 250 Rober t E. Yarde man - Idź, odejdź. Minotaury zostaną. Na zawsze, ich ciała użyźnią poszycie Boru Eln. - Nie! - krzyknął Yunnie. - To moi przyjaciele, bracia krwi! Jestem ze stada! Gałąź drzewa opadła ze świstem i wyrzuciła go w po- wietrze. Uderzył w inne drzewo, nie w Zelazokorzenia, i upadł oszołomiony. Żelazokorzeń odwracał się z szyb- kością lodowca. Yunnie stanął jakoś na nogi, ale nie mógł walczyć ze starowiecznym wojownikiem. r Nie możesz zwyciężyć. Elfy przekonały Zelazokorze- nie, że musimy bronić naszego lasu. Nie możesz nas najeżdżać, ty - człowiek, który utrzymuje, że jest bykiem. Gałęzie śmigały w powietrzu. Yunnie drżał, kiedy odbijała je Żyjąca Zbroja. Każdą drewnianą rzutkę ci- skano z niesamowitą siłą. Wytrzymywał wzmagający się ostrzał Zelazokorzenia, aż wyczuł subtelną zmianę w sposobie reagowania Żyjącej Zbroi. Zamrugał, kiedy zaostrzona gałązka cięła go po ciele, chybiając skraju zbroi o ułamek cala. Żyjąca Zbroja co- raz bardziej chroniła teraz siebie, przejmując część szkód, ale jak najwięcej z nich starając się dzielić z Yunniem. Choć było to zachowanie tchórza, Yunnie odwrócił się, woląc uciec, niż dotrzymywać pola Zelazokorzenio- wi. Teraz każdy elf w promieniu mil wiedział już, że ktoś jeszcze wszedł do ich drogocennego lasu. Yunnie biegł z wyciągniętym mieczem, gotów nadziać każdego, kto próbowałby go zatrzymać. Opuścił klingę w chwili, kiedy natknął się na wypadającego z lasu Mehonvo. Stary byk zauważył Yunniego i dał mu znak. - Klęska, straszliwa klęska. Zbyt wielu elfów. Pułapki. Nawet zaklęcie Mytaru nie dało nam przewagi, której potrzebowaliśmy. - Zelazokorzenie widzą poprzez czar - powiedział Yunnie. - A Zelazokorzenie sprzymierzyły się z elfami. Żadne z nich nie chce, żeby las stał się polem bitwy. MROCZNE DZIEDZICTWO 251 - Mytaru chyba uciekł. Aesor i jego syn Pardano rów- nież. Ale pozostali - tylko jeden z dziesięciu zdołał ujść. Klanu Utyeehn nie ma, nie ma! - Pogrzebowa pieśń Mehonva narastała, aby urwać się gwałtownie. Jedno- rogi minotaur odepchnął Yunniego na bok. - Na Tiyinta, co to? Yunnie obrócił się i zakrztusił. Syczące kroki niosły wę- gielnego golema wyższego niż Mehonvo bliżej i bliżej. Yunnie próbował ostrzec minotaura, ale słowa zamarzły mu w gardle. Podniósł miecz niczym włócznię. Węgiel- ny golem odepchnął ją pogardliwie na bok, rozrywając metal niczym zgniły materiał. - Nie możesz z tym walczyć - powiedział Yunnie. - Biegnij, Mehonvo. Wróć do doliny. Trzeba zawrzeć po- kój z elfami. To jest nasz prawdziwy wróg! Mehonvo wydał z siebie ryk, opuścił głowę i zaszarżo- wał. Jedyny róg pod kątem prostym trafił golema w pierś. Potężne mięśnie grzbietu podniosły magiczny twór wysoko w górę i cisnęły na ziemię, ale golem ze- rwał się na nogi i zaczął obrzucać Mehonva bryłami płonącego węgla. Jedna z nich trafił starego byka w pierś. Jęknął, daremnie starając się usunąć płonący odłamek. Druga ognista kula węgla uderzyła byka w bok, podpa- lając jego strój. Wtedy Mehonvo wydał okrzyk wściekło- ści i ponownie zaszarżował. - Nie, Mehonvo, nie, nie możesz z tym walczyć! - krzyczał Yunnie, bezradny wobec takiej mocy. Patrzył, jak minotaur mocuje się z węgielnym golemem. Obaj eksplodowali w sięgającej nieba dzikiej kolumnie, która podpaliła kilkanaście okolicznych drzew. Yunnie słuchał śmiertelnych okrzyków Mehonva, zawstydzony własną bezczynnością, załamany śmiercią mężnego wojownika, przyjaciela i wuja. Węgielny golem zgasł wraz z Mehonvem, ale nie po- prawiło to sytuacji. 252 Rober t E. Varde man Ogień trzaska! i buzował dookoła, zaprószony erupcją gorejącego golema. W oddali Yunnie słyszał wołającego nowe ostrzeżenie Żelazokorzenia, ale jego uwagę przy- ciągnął inny dźwięk. Ciężkie kroki popchnęły go z pier- ścienia ognia na wychodzącą z lasu drogę. - Mytaru! Uratowałeś się! Byk odwrócił w stronę Yunniego swe zakrwawione oblicze. Malowała się na niej bezgraniczna nienawiść. - Zostaliśmy wyrżnięci przez elfy i Zelazokorzenie - powiedział Mytaru. - Nie ma już klanu Utyeehn. Stado dotkliwie zraniono. - Pozwól mi pomóc. Mytaru zawinął na Yunniego swą złamaną wojenną lancą w dzikim, nieskoordynowanym ataku. Żyjąca Zbroja uchroniła przed najgorszym ciosem, ale siłą ata- ku zachwiała Yunniem. - Mytaru, proszę. Mogę pomóc! - Nie jesteś już Urhaalan - rzekł Mytaru łamiącym się głosem. - Nie jesteś już bratem mej krwi ani przyjacielem. Na zawsze zostajesz wygnany sprzed mych oczu! Nie kalaj mego domu swą tchórzliwą obecnością i nie mów do tych z klanu Utyeehn! - Z tymi słowy minotaur pokuśtykał dalej, pozostawiając oszołomionego Yunnie- go- Chciał krzyczeć do Mytaru, żeby ten odwołał złe rze- czy, które powiedział, odwołał wygnanie, odwołał całą urazę i żal, ale nie byłoby to możliwe. Yunnie nie był już minotaurem w klanie rządzonym przez Mytaru. Ozna- czało to, że był zdanym na laskę losu bezklanowcem. Każdy byk wypędzony z klanu mógł zwrócić się o przy- jęcie do innych. Niektóre klany były w znacznej mierze złożone z wygnańców - ale nawet one nie wzięłyby Yun- niego - nie po dzisiejszym dniu. Bez klanu odcięty był od innych. Stado się go wyrze- kło. MROCZNE DZIEDZICTWO 253 Szalejący w lesie ogień zmusił go do zejścia z drogi i zagłębienia się w Bór Eln. Błąkał się przez cały dzień, zagubiony w żałości i bólu. Kiedy dotarł do rozwidlenia dróg, jednej obiegającej dolinę Urhaalan, drugiej wiodą- cej na wybrzeże i do jego starej wioski Shingol, Yunnie ze spływającymi po policzkach łzami zaledwie chwilę wa- hał się przed postanowieniem, w którą stronę się skiero- wać. Roidiiaf 32 - TWOJE RANY NIE SĄ TAKIE GROŹNE - POWIE- dział Heryeon, łypiąc na Yunniego jedynym sprawnym okiem. - Przeważnie zaleczone i nie ma przeszkód, żebyś chodził tak, jakbyś był sprawny. Mówisz, że ile zabrała ci droga zEln tutaj? Yunnie wzruszył ramionami. Ledwie pamiętał. Tak wiele rzeczy przewijało się przez jego głowę, fale tłukły o brzegi jego pamięci i wolno usuwały wszystko, co nada- wało definicję jego życiu. Wewnątrz czuł się pusty i bez- wartościowy. Walczył z elfami, żeby uciec z lasu, nienawi- dząc każdej tej chwili. W sposób, którego nie mógł pojąć czuł, że ilekroć odbiera elfie życie, zabija przyjaciela. I znów napłynęło odległe wspomnienie, nie małe i do- kuczliwe, pląsające tuż poza jego zasięgiem. To nie był rezultat magicznej sztuczki Sucumon, by zapomniał o Niorso i ich magicznych konstrukcjach czy nawet o sa- mym istnieniu Sucumon. Powrót do Shingol obudził w nim stare wspomnienia, i związane one były z elfami. Ale jakie? - Nigdy nie byłeś rozmownym facetem, ale po tych kocurzych wędrówkach jeszcze rzadziej otwierasz jadaczkę. MROCZNE DZIEDZICTWO 255 - To nie tak - odpowiedział szwagrowi. Heryeon plunął mu pod stopy lepkim czerwonym kęsem krwawego ziela. Yunnie nie zwrócił na to uwagi. Bardziej upokorzony i poniżony został przez swoich braci w stadzie - przez tych, którzy kiedyś uznali go za brata, poprawił się. Mehonvo nie żył. Mytaru, Aesor, Pardano i wszyscy, którzy przeżyli, uważali go za zdraj- cę. Opowieści o tym, jak stado rozprawiało się z renega- tami, snuto przy obozowych ogniach, aby straszyć dzie- ci i przestrzec innych przed możliwością całkowitego unicestwienia w wypadku, kiedy opinia zwróci się prze- ciwko nim. Stado było wszystkim; jednostki tolerowa- no o tyle, o ile były one w stanie przyczynić się do po- myślności stada. Z powodu Żyjącej Zbroi zawiódł stado. Yunnie nada- remnie drapał rozwijające się pod zbroją gnidy. Jego powrót do Shingol też nie był zapowiedziany. Jego siostra i rodzinna flota przeszukiwały morze w po- szukiwaniu czegoś, co nadawało się do jedzenia. Popły- nęła z nią większość rybaków. Heryeon nie był łaskaw powiedzieć, dlaczego został, a nagabywanie go nic by nie dało. Co Essa widziała w tym starym niedołędze, stanowiło zagadkę, której Yunnie nigdy nie rozwiązał, nawet jeśli nie pracował nad tym zbyt intensywnie. Opuszczenie Shingol było wskazane właśnie z uwagi na tego typu życiowe okoliczności. - Jesteś chodzącym gniazdem wszy - powiedział He- ryeon, ponownie spluwając. Tym razem ulepiony kęs wyfrunął przez otwarte drzwi, trafiając wprost w po- malowany jasnymi kolorami wypalany garnek za sion- ką. Gdyby nie przygnębienie, Yunnie byłby pełen uzna- nia dla takiej wprawy. - Czuję, że czas na kąpiel - rzekł Yunnie. - Kiedy wróci Essa? 256 Robert E. Vardeman - Twoja siostra jest z flotą, mówiłem ci już tuzin razy. Wiesz, jak to jest. Wracają, kiedy mają pełne ładownie, albo kiedy wiedzą, że nic tam po nich. - Heryeon rozej- rzał się po ich małym domu i pokręcił głową. - Próbo- wałem ruszyć ją stąd sto razy, a jakże. Nie jest bezpiecznie w Shingol, nie kiedy wojna wisi na włosku. - Elfy i minotaury nie będą was niepokoić. One są zbyt daleko, ale... - Yunnie zaczął się dusić, próbując powiedzieć swojemu szwagrowi, jak niebezpieczni byli Niorso. Ich ambicje nie ograniczą się do Boru Eln czy doliny Urhaalan. Węgielne golemy porwą się na znisz- czenie ludzi, górskich krasnoludów, ogrów i wszystkich, którzy przeciw nim staną, póki Kamienni Ludzie nie uzyskają pełnej kontroli nad powierzchnią. Przekleństwo Sucumon wepchnęło mu słowa z po- wrotem do gardła tak pewnie, jak gdyby sam próbował żuć krwawe ziele. W czasach, kiedy wypuszczał się z ry- backą flotą, pewien wilk morski zawsze oferował mu garść szkarłatnych nasion. Yunnie odmawiał za każdym razem - ku uciesze pozostałych. Krwawe ziele paliło mu gardło i wywracało żołądek szybciej, niż huśtający się pod stopami pokład. Tylko prawdziwi żeglarze je żuli, przynajmniej tak chciała tradycja. - Kogo obchodzą elfy i minotaury? - zaśmiał się Heryeon. - To duża wojna, która zagraża całemu wy- brzeżu. - Co się działo, odkąd opuściłem Shingol? Czy chytra ryba postanowiła wrócić i pozabijać myśliwych? - Nie próbował skrywać goryczy. - Nic się nie działo. Jest tak samo, jakbyś wrócił w go- dzinę po swoim wyjściu - powiedział sarkastycznie Heryeon. - Essa znajdzie sobie powód, żeby ucieszyć się, kiedy cię zobaczy. - Dlaczego nie jesteś z nią? - Zraniłem się w plecy - rzekł Heryeon ponuro. MROCZNE DZIEDZICTWO 257 - Więc siedzisz cały dzień i bajdurzysz o nadchodzącej wojnie? Yunnie oparł się. Nogi miał poranione od długiej pod- róży, a jego żołądek burczał z braku pożywienia. Inicja- cja do klanu Utyeehn uświadomiła mu, jak długo może obejść się bez jedzenia, i za tę wiedzę był im wdzięczny. Ich rytuały były dlań przeważnie ciekawymi dziwactwa- mi, ale ten jeden określił jego zdolność i dał mu pew- ność, że może posuwać się naprzód w skrajnie trudnych warunkach. I czynił to, wlokąc się przez całą drogę do Shingol. - Iwset walczy z Jehesic. Lord Peemel zaoferował lady Edarze małżeństwo, a ona wzgardziła jego ofertą. - Peemel to świnia - powiedział Yunnie. Zawsze się zastanawiał, ile czasu zajmie egoistycznemu władcy po- stanowienie podbicia miast-państw na zachodnim wy- brzeżu. Jehesic miała być pierwszym klejnotem w tym, co Peemel uważał za królewską koronę ujarzmienia. - Walczy z ukrycia - powiedział Heryeon. - Wysłał asasyna, który miał zamordować lady Edarę, kiedy ta nie zgodziłaby się za niego wyjść. Przez przypadek zabił on jej główną doradczynię. - Asasyn mylący doradczynię z prawdziwym celem? -' Yunnie pokręcił głową. Wiedział coś o zdolnościach tych królewskich zabójców. Oni nie popełniali takich błędów. - Zabił doradczynię lady Edary imieniem Ferantia. Pchnął ją w plecy, kiedy Edara dawała obronie portu sygnał do otwarcia ognia w stronę fregaty Peemela. Je- hesic zatopiła okręt i wojna zaczęła się naprawdę, bo kilka incydentów miało miejsce już wcześniej. - Peemel rozwiązał wszystkie swoje problemy na lą- dzie? - Słyszałem, że jego generałowie mają problemy z kil- koma wioskami na wybrzeżu. Generał ihesia i oddziały inkwizycji zostały zawrócone z powrotem na północ. 258 Robert E. Vardeman Yunnie wzruszył ramionami. Klęska gdzie indziej mogła oznaczać, zwrócenie uwagi w kierunku Shingol. Kilka łatwych zwycięstw mogło okazać się potrzebnych Peemelowi do utrzymania pozycji wśród ludności. Yun- nie nigdy nie żywił sympatii wobec iwsetyjczyków ani innych spośród nierybackich miast-państw. Jehesic z drugiej strony przyświecała jak ideał wszystkim mor- skim osadom, Shingol nie wyłączając. Yunnie jednak nie gustował w morzu i przebywaniu na statku, bez względu na to, gdzie leżały jego sympatie. ' Złość napełniała go na myśl o zbliżającej się do Shin- gol wojnie. Konwulsyjnym rzutem posunął ramieniem po stole. Puchary i cynowe talerze tłukły się w miarę, jak jego złość rosła. - Hej, wystarczy, nic z tych rzeczy. Może przyzwycza- iłeś się do niszczenia tego, co jesz w lesie, górach czy gdzie tam byłeś, ale to kosztowało nas fortunę! - Hery- eon złapał Yunniego za rękę, powstrzymując przed zrzu- caniem kolejnych naczyń. Heryeon miał w rękach siłę rybaka, ale Yunnie wyrwał się z łatwością i machnął pięścią, pchany mocą Żyjącej Zbroi. Furia uzyskała nad nim kontrolę, a on chciał zabijać. Obrócił swój gniew przeciwko mężczyźnie, którego ni- gdy nie lubił. Wszystko, o czym Yunnie był w stanie myśleć, to rozlew krwi, zabijanie, niszczenie! - Yunnie, stój! Co ty wyprawiasz? Otto, Felal, pomóż- cie mi! - Essa rzuciła się jak stała od drzwi i złapała Yunniego za ręce, powstrzymując go przed zaduszeniem własnego szwagra. Będący z nią dwaj rybacy odciągnęli kopiącego i krzyczącego Yunniego. - Na zewnątrz, wyprowadźcie go na zewnątrz - roz- kazała Essa. Klęknęła na jedno kolano i zobaczywszy, że jej mąż jest wściekły, ale cały, podążyła za bratem. Dwaj rybacy przycisnęli Yunniego do słupa używanego za- zwyczaj do suszenia i naprawy ciężkich sieci. Im bardziej MROCZNE DZIEDZICTWO 259 się im opierał, tym silniejszy się stawał, Żyjąca Zbroja podsycała jego złość. - Zmieniłeś się, i to nie na lepsze. Czy nie jesteś lepszy od tego, co Heryeon wygadywał przez te wszystkie lata? - zapytała delikatnym głosem Essa. Podeszła bliżej i wy- ciągnęła rękę, dotykając jego policzka. Złość uszła z Yun- niego, jakby ktoś wyciągnął szpunt. - Essa, przepraszam. Nie wiem co mi się stało. Zazwy- czaj nie tracę panowania nad sobą. - Zawsze byłeś ponury, ale taka furia to coś nowego. I nie mogę powiedzieć, żebym pochwalała twój strój. To bardzo nędzna zbroja - powiedziała Essa, dotykając Żyjącej Zbroi. Cofnęła się z bólu i popatrzyła na swoją rękę. - Ugryzła mnie! Tak przynajmniej czułam. - Przepraszam - powiedział Yunnie. Dwaj rybacy puścili go, ale pozostali czujni. Yunnie opadł na kolana czując, jak zalewa go wstyd. - Nigdy nie chciałem skrzywdzić Heryeona. Nie lubię go, ale jest moim szwa- grem i twoim mężem. Zawsze go za to szanowałem, pomijając już inne przymioty. - On jest dobrym człowiekiem, Yunnie. Podobnie, jak jesteś nim ty. - Essa przerwała, po czym dokończyła zduszonym głosem - Podobnie jak byłeś nim ty. Jaki jesteś teraz? W jej brązowych oczach utkwił Yunnie swe błękitne spojrzenie. Jak różni byli, a mimo to Essa zawsze miała wgląd w jego serce. Bał się tego, co ujrzała w nim tym razem. Gdyby tylko mógł jej powiedzieć, co wie o Ka- miennych Ludziach! O Sucumon i o węgielnych gole- mach i o niebezpieczeństwie sunącym ku wybrzeżu z la- sów i gór. Słowa nie potrafiłyby się ułożyć, by dać ujście jego frustrującej wiadomości. Oklapł jeszcze bardziej, jego frustracja zamieniała się w pogardę dla samego siebie. 260 Robert E. Vardeman - Nie wiem, jaki teraz jestem. Włożyłem tę magiczną zbroję i teraz nie mogę jej ściągnąć. - Gorycz zalała go i zaczęła wzbierać w ustach. Nigdzie nie pasował, a Ży- jąca Zbroja uniemożliwiała mu nawet zachowania, któ- re uważał za pasujące. Przeklęta Sucumon! Przeklęta po tysiąckroć! - Magiczna zbroja? - Essa zaśmiała się i zabrzmiało to prawdziwie. Otto i Felal dołączyli do niej w rozbawie- niu. - Ten żałosny kawałek źle wygarbowanej skóry? Yunnie, byłeś marzycielem i fantastą, ale nigdy się nie oszukiwałeś. - Wesołość Essy zniknęła, a ona sama spo- ważniała. - Wróć. Odpocznij kilka dni, a potem dołącz do nas przy pracy. Mam teraz trzy łodzie. Ja dowodzę jedną, Otto i Felal pozostałymi dwiema, ale na mojej jest dla ciebie miejsce. Pracowałeś dobrze. Zapomnij o swej dziwnej manii mieszania się w nie swoje sprawy. Żegluj ze mną, tak jak kiedyś. - Essa, dziękuję ci. Ja... - Yunnie wyprężył się, po czym wstał. - Nie mogę. Wojnę trzeba powstrzymać i tylko ja mogę to zrobić. - Gadanie szaleńca - zawołał od drzwi Heryeon. - Wejdź do środka, Heryeonie. Ja się tym zajmę. To mój brat. - On nie jest twoim bratem i dobrze o tym wiesz - wypalił Heryeon. - Powinno się go wypędzić z Shingol i zabić, jeśli kiedykolwiek tu wróci! Yunnie wystartował do szwagra, Żyjąca Zbroja znów podsycała kipiącą w nim złość. Kapitanowie Essy utrzy- mali go w swych mocarnych uchwytach. - Widzę, że się pomyliłam. Nie ma już dla ciebie miej- sca w Shingol, Yunnie. - Co on miał na myśli mówiąc, że nie jesteś moją siostrą? Zabiję go! - Yunnie, opuść wioskę. Mamy tu ciężkie życie i nie trzeba, żebyś ty jeszcze je pogarszał. - Essa zerknęła przez MROCZNE DZIEDZICTWO 261 ramię na dom i męża. - Heryeon często gada, nie zasta- nawiając się nad swoimi słowami. Wiesz o tym. Wiesz, że kocham cię jak brata. - Stanęła na palcach i pocało- wała go pośpiesznie, a potem odwróciła się i zniknęła w środku. - Won z Shingol. Słyszałeś kapitana - powiedział Otto. - Kapitana - mruknął Yunnie. Złość opuściła go tak szybko, jak przyszła. Tym razem pustka wypełniła całe jego jestestwo. Nie chciał go ani Urhaalan, ani siostra. Wyrwał się rybakom i odszedł, utykając lekko z powodu rany na lewej nodze, zadanej mu elfim mieczem. Mrok zapadał nad Shingol, przesłaniając ponurą osa- dę miękkością letniej nocy. Yunnie przemierzał w dzie- ciństwie brudne ulice, teraz był tu obcy. Pamiętał swych przyjaciół i innych, zastanawiając się, gdzie i jak mogli- by go oni pozdrowić. Jego przygnębienie wzrosło, gdy nie dostrzegł nikogo znajomego. Własna rodzina od- wróciła się od niego. Zycie w Shingol stało się niezno- śne, skłaniając go przed laty do odejścia. Teraz uświada- miał sobie, że podjęta wtedy decyzja była właściwą. W Shingol nie trzymało go nic. Nic. Wszedł na szczyt Perspektywy Merfolka, wzniesienia górującego nad morzem Ilesmare. Obracał się od stro- mego, ponad stustopowego urwiska, przez poszarpane skały w zatoczce poniżej ku dalekiemu horyzontowi, oświetlanemu elektrycznym blaskiem Iontiera. Czasy dawno przebrzmiałe napłynęły ponownie, przyprawia- jąc go o ból głowy, tak potężne były wymogi powodu- jącego nim losu. Będąc jeszcze dzieckiem tu czekał i wypatrywał po- wrotu rybackiej floty. Pamiętał, jak ogarniało go podnie- cenie, kiedy dostrzegał pojawiający się statek Essy i jak pędził do doków na łeb na szyję, żeby ją przywitać. To tu razem z Nashą, jego pierwszą miłością, oglądali wsta- jący księżyc i zachodzące gwiazdy. Umarła ona w Latach 262 Robert E. Vardeman Zarazy na jakąś chorobę o magicznej proweniencji, obrzydliwą dolegliwość zrodzoną z oszalałego czaro- dziejstwa, która ukradła jej umysł i przywiodła na kra- wędź samobójstwa. Z nią umarła także cząstka Yunnie- go, tamtej chłodnej, mokrej wiosny dawno temu. I tak wiele utracił przez lata, które od tamtej pory minęły. Patrzył na falujące łagodnie morze i nie znajdo- wał spokoju, jedynie wspomnienia, z każdą chwilą co- raz bardziej dające mu się we znaki. Tak wiele stracił. Z Mytaru stracił. Z Essą, Shingol i elfką, która przynio- sła go tu, gdy był dzieckiem, stracił wszystko. Irracjonalna nienawiść i gniew na samego siebie i na górujący nad nim świat. Żyjąca Zbroja podsycała je. Zbroja napełniała go potrzebą uderzenia w coś, w co- kolwiek, we wszystko. Yunnie zorientował się, że sam stał się ogniskiem tej przemocy, która nie znała ograniczeń. Żyjąca Zbroja pchnęła go w przód, ku krawędzi Perspektywy Merfol- ka. Następnie Żyjąca Zbroja zmusiła go do skoku. Rozdział 33 - NIE CHCEMY ZROBIĆ WAM KRZYWDY - PO- wiedziała Maeveen z nadzieją, że elfi łucznicy nie mają spoconych palców i nie wypuszczą strzał w wyniku zwy- kłego poddenerwowania. Ona i jej żołnierze nie mogli liczyć na opuszczenie tego pierścienia śmierci inaczej niż przez wygadanie sobie drogi. - Był czarownikiem - odezwał się jeden z elfów, wy- ższy od pozostałych. Palec złamany więcej niż raz wycią- gnął się w kierunku martwego towarzysza Coernna'. Jedno z uszu elfa było odcięte, a głębokie cięcie przez policzek dopiero zaczynało się zabliźniać, wystawiając paskudną ranę na działanie powietrza. Bitewny zapis wymalowany miał na twarzy pół tuzinem różowych, postrzępionych obrażeń. - Doszliśmy do tego po tym, co nosi w torbie. - Elf poderwał łuk w stronę leżącej lampy. - Wiemy - powiedział Cwanostop. Zwiadowca pod- niósł latarnię oburącz, puścił ją i kopnięciem posłał w powietrze po niskim łuku. Elfia łuczniczka zawinęła sprawnie i wystrzeliła, a jej strzała przeszyła latarnię przez środek. 264 Robert E. Vardeman Maeveen była pod wrażeniem takich umiejętności, ale wolała, żeby nie zwracały się one przeciwko niej. - To przedmiot, który przyciąga nas tu raz po raz. Zanim umarł, musiał używać go do orientowania się w lesie. - Maeveen otarła ręce o uda i zagryzła wargę, zastanawiając się, co powiedzieć. - Nie sądzę, żeby był czarodziejem. Nie kwestionuję faktu, że miał ze sobą magiczny artefakt, ale czarownikiem nie był. Czy cza- rownik padłby tak łatwo łupem waszych strzał? - Nasz las - warknął jednooki elf. - Tu nasze umiejęt- ności to podstawa. Pokuśtykał do przodu i przyjrzał się Maeveen, tak jakby mógł zwietrzyć każde zło, jakie w so- bie nosi. Cokolwiek zaszło za jego bladymi oczami, było korzystne dla Maeveen i tych, którzy z nią byli. Opuścił swój łuk i wsparł się na nim ciężko. - Jesteście zwykłymi ludźmi - powiedział elf. - Nie jesteście też tym, który przewodzi minotaurom. - Przechodzimy. Ekspedycja zmierzająca na wybrzeże - wyjaśniła zastanawiając się, jak nie powiedzieć ani za dużo, ani za mało. Gdyby tylko był tu Vervamon! Był mistrzem w targach z rozzłoszczonymi tubylcami, któ- rzy odmawiali im przejścia albo utyskiwali nad znisz- czoną własnością. - Uciekamy z Miasta Cieni - wtrącił Cwanostop. - Uciekamy? Mocno powiedziane, jak na tak świetne miasto - powiedziała Quopomma. - I wypraszam sobie umieszczanie mnie w jednym obozie ze „zwykłymi ludź- mi". Jestem ogrzycą, dumną z własnego pochodzenia, i to pewność. - Mam ją zastrzelić, Dalalego? - zapytała elfka. - To będzie łatwiejsze, niż trafienie w latarnię. Ma na sobie tyle tłuszczu, że chybić niepodobna! - Tłuszczu! - ryknęła Quopomma. Gadasz jak Iro. Oderwę ci te spiczaste uszy i wpakuję do nosa! MROCZNE DZIEDZICTWO 265 - Quopomma - ostrzegła Maeveen. Do Dalalega po- wiedziała - Jesteśmy badaczami, nie zdobywcami. Nie chcemy wam zrobić krzywdy. Tak właściwie to jeśli możemy oddać wam jakąś przysługę, pewna jestem, że nasz przywódca Vervamon uczyni to z radością. - Vervamon? - Dalalego wydął wargi. - Słyszałem to imię. Napuszony bubek, z tego co czytałem. Opis Jennsa jest dużo sensowniejszy jeśli chodzi o... - Nie pozwól, żeby Vervamon to usłyszał - powiedzia- ła Maeveen, śmiejąc się wbrew sobie. - Jenns nie jest jego przyjacielem. Tak naprawdę to zagorzali rywale. Zaska- kuje mnie, że nie tylko czytałeś dzieła ich obu, ale jeszcze je porównujesz. Dalalego wyszczerzył się krzywo. Część jego wargi została odcięta rzutem lancy. - My w Borze Eln nie jesteśmy prymitywami. Bawi nas poznawanie świata spoza naszych ulistnionych gra- nic. - Wydał głębokie westchnienie, po czym zakasłał charkotliwie. Maeveen pomyślała, że słyszy w jego płu- cach grzechotanie suchot. Jeśli tak było, Dalalego nie- długo dowodzić będzie drużyną elfich łuczników. - Jestem pewna, że możesz podyskutować o swoich podróżach zVervamonem. Ten człowiek potrafi opo- wiadać fascynujące historie. Dalalego zaśmiał się. - Po tym co napisał jestem pe- wien, że mógłby przytaczać opowiastki znad obozowe- go ognia rodem. - Elf przyjrzał się Cwanostopowi, Quopommie i pozostałym, potem popatrzył na leżące- go towarzysza Coernna. - Jesteście w porządku, choć może zrobilibyście coś z jego magiczną lampą? - Twoja łuczniczka już to uczyniła - rzekła Maeveen. Elfia strzała przebiła latarnię, na zawsze gasząc jej ma- giczne światło. - Oji jest najlepszą łuczniczką w lesie - powiedział Dalalego z dumą, która była czymś więcej, niż zwykłym 266 Rober t E. Varde man uznaniem dla umiejętności towarzyszki broni. Łucznicz- ka uśmiechnęła się szeroko, ale kiedy Dalalego zakasłał grzechoczącym kaszlem, wyglądała na przestraszoną. - Przechodzicie i nic więcej ? - Szukamy drogi na wybrzeże. Jesteśmy zwiadowcami ekspedycji Vervamona w drodze do Shingol. - Shingol - plunął Dalalego. - Słyszeliśmy, że to stam- tąd pochodzi przywódca minotaurów. - Człowiek przewodzi bykom? - To sprawdzanie się jej snu zaskoczyło Maeveen. Z tego co wiedziała, minotau- ry nie dopuszczały możliwości pójścia do bitwy pod rozkazami kogoś spoza stada. To była klanowa i za- mknięta społeczność, trudna do spenetrowania, tak przynajmniej myślał Vervamon. Byłby zainteresowany człowiekiem, który został zaadoptowany do klanu, oraz tym, jak do tego doszło. Dalalego splunął, a Oj i powiedziała coś w elf im bitew- nym języku - zbyt szybko, by Maeveen mogła zrozumieć. - Ona mówi, że zadajecie za wiele pytań jak na neu- tralnych. - Dalalego zastanawiał się przez chwilę. - Może mieć rację. Oprócz waszego słowa nie ma nic, co po- twierdzałoby, że nie spiskujecie przeciw nam z minotau- rami. - Możecie podążać za nami przez las. Lepiej nawet - pokażcie nam drogę, żebyśmy się nie pogubili. Wtedy sobie pójdziemy. - Do Shingol? - Tam zmierzaliśmy - rzekła Maeveen. - Ty możesz iść do rybackiej wioski ludzi. Oni nie - Dalalego wskazał na ogrzycę i jej towarzyszy. - Oni zo- stają naszymi... gośćmi. Kiedy ty i reszta twojej ekspedy- cji przejdziecie przez nasze ziemie w spokoju, cichutko jak listek na drzewie, wyśle się ich za wami. - Zatrzymujesz moją porucznik i pozostałych jako za- kładników? - Maeveen była wściekła. MROCZNE DZIEDZICTWO 267 - Maeveen, poczekaj - wtrąciła się Quopomma. Ogrzy- ca rzadko wcielała się w rolę siły spokoju. Szybko nakre- śliła problem i prawdopodobieństwo, iż nikt nie przeży- je, jeśli elfy zaatakują. - Możemy odpocząć, Cwanostop, ja i pozostali. To da nam okazję, żeby powęszyć i dowie- dzieć się, o co naprawdę chodzi. Nie wierzę w człowieka przewodzącego minotaurom. Integracja byków jest na to za duża. Poza tym - powiedziała Quopomma, rzu- cając dowódcy elfów powłóczyste spojrzenie - ten tam jest niezły jak na elfa. Dalalego, powiedział, że tak się nazywa. Maeveen spojrzała na ogrzycę, a potem pogodziła się z nieuniknionym. - Zgadzam się. Znajdę drogę do Shin- gol tak szybko, jak tylko zdołam, po czym przeprowadzę przez Eln Vervamona i pozostałych. Czy to do przyję- cia? Dalalego kiwnął głową, odsuwając się od Quopom- my w stronę Oji, jakby uświadomiwszy sobie, że być może dokonał złego targu. Oji zerknęła na Dalalego, uśmiechnęła się paskudnie i rzekła: - Quopomma, je- stem pewna że będziecie się z Dalalego świetnie bawili. Maeveen zarzuciła plecak i ruszyła w drogę, pozwala- jąc wszystkim spokojnie się zapoznać. Im szybciej znaj-' dzie ścieżkę przez las do Shingol, tym szybciej zjednoczy na nowo kompanię. Zal było zostawiać za sobą Cwa- nostopa, Quopommę i innych, ale nie bardzo. Cieszyła się samotnością, krocząc przez Bór Eln i antycypując wręcz dotarcie do Shingol. - Człowiek, który przewodzi minotaurom - powie- działa do siebie. Intrygujący to był pomysł. Shingol zdawało się nie różnić od setki innych widzia- nych przez nią rybackich wiosek, jakie widziała. Zapach zepsutej ryby coraz silniej atakował jej zmysły. Kichnęła i wytarła część zapachu, ale za mało, żeby coś zmienić. 268 Robert E. Vardeman Gorsza była nanoszona wiatrem oleista warstewka, spra- wiająca, że jej ciało stawało się śliskie, jakby wytarzała się w korycie pełnym wypatroszonych ryb. Maeveen 0'Do- nagh szła, pewna, że oto dotarła do celu. Shingol leżało w zatoce - bez wątpienia zwano ją Zatoką Shingol albo w jakiś podobnie łatwy do przewidzenia sposób - z wy- sokim wzniesieniem wzdłuż wybrzeża na południu, gdzie dla ułatwienia żeglugi w regionie powinna była stanąć latarnia morska. Już sama skała stanowiła co najmniej dobry punkt orientacyjny dla zbliżających się statków. ' Posuwała się przez osadę nie wiedząc, gdzie pytać o człowieka, który przewodził minotaurom. Wyszło kil- ku mieszkańców i przyjrzało się jej podejrzliwie, w sumie nie bez przyczyny. Nosiła wysłużony miecz i miała minę liniowego dowódcy. Ze skrawków podsłuchanych roz- mów, wioska buzowała nowinami o wojnie między Je- hesic i Iwset. Wioska nie wyglądała na taką, co mogłaby się liczyć w planach lorda Peemela. Dlaczego na głupią wycieczkę wydał tyle pieniędzy i posłał z Vervamonem sześciu obser- watorów? Pieczęć Iwset, parsknęła Maeveen. To wszystko iluzja i nic więcej. Pretekst. Ale po co? I dlaczego Coernn uznał, że pieczęć znajduje się w Shingol, podczas gdy Di- gody był pewien, iż chodzi tu o głąb lądu, o Miasto Cie- ni? Zbyt wiele pytań wymagało odpowiedzi, aMaeveen była zmęczona do szpiku kości i nie miała ochoty tych odpowiedzi wyszukiwać. Jeszcze nie. - Gdzie mogę znaleźć miejsce na nocleg? - zapytała. - Jesteś z Iwset? - odpowiedziano jej lękliwym pyta- niem na pytanie. - Przeszłam przez nie tak szybko, jak tylko mogłam. Więcej czasu spędziłam na Jehesic - powiedziała szczerze. To skłoniło rozmówcę do otwarcia drzwi nieco szerzej i ukazania wielkiego, pokrytego brodawkami nosa, wod- nistych błękitnych oczu i twarzy zakrytej w przeważającej MROCZNE DZIEDZICTWO 269 mierze zmierzwioną, poznaczoną okruchami jedzenia czarną brodą. Biorąc pod uwagę owłosienie mężczyzny, mógłby on być głęboko leśnym niedźwiedziem. - Nie mamy czasu dla tych z Iwset - powiedział do niej. - Nie można powiedzieć, żebyśmy popierali Jehesic, ale nie występujemy otwarcie przeciw lady Edarze. Ona jest jedną z nas, wiesz. - Jest z Shingol? - Brwi Maeveen uniosły się. - Nie, nie, inaczej. Jest z morza. Jest marynarzem, wy- próbowanym i prawdziwym. Teraz Peemel ma flotę wojenną, ale najmuje ludzi z takich miejsc, jak Shingol. Teraz stary Rontiqueiro, jest jednym z tych, co biorą złoto lorda Peemela i żeglują w iwsetyjskiej marynarce. To głupiec, Ronti, ale nikt nie zdołał przemówić mu do rozumu. Skończy jako karma dla jakiegoś lewiatana, zważ co gadam. - Co słyszałeś o wojnie? - zapytała Maeveen widząc, że nie zostanie zaproszona do środka. Gromadzące się nad morzem ciemne chmury groziły burzą. Na otwartej przestrzeni mogło być wkrótce mokro, a najprawdopo- dobniej będzie musiała szukać zawietrznego stoku jakie- goś wzgórza na kryjówkę przed nocą i burzą. Może na wysokim cyplu znajdzie jakąś osłonę. - Lord Peemel ją przegrywa, ot co. Próbował zabić lady Edarę. Zamach na nią, o to czego próbował. Do- radczyni lady Edary oddała życie za swoją suwerenkę. Jest święto upamiętniające imię Ferantii. Tutaj nie mamy za wiele do świętowania, więc... -Więc się przyłączyliście? - odgadła Maeveen. Kudła- ta głowa mężczyzny kiwnęła jeden raz. Nie miała wąt- pliwości, że sympatie wieśniaków w znacznej mierze leżały po stronie flot Jehesic. Jej też, nawet jeśli zastana- wiało ją, czy Ferantia oddała swoje życie tak, jak utrzy- mywał rybak. Maeveen nie miała wątpliwości, że Feran- tia, którą widziała z Digodym, była zamordowaną do- 270 Rober t E. Varde man radczynią lady Edary, ale szczegóły jej śmierci mogły zmieniać się wraz z kolejnymi opowiadaniami. - Znajdź lepiej jakieś schronienie przed burzą. Wyglą- da mi na olbrzymią. Flota już zawinęła. - Poluję na kogoś. - Maeveen już chciała opisać „czło- wieka, który przewodzi minotaurom", ale ugryzła się w język. Choć mogła otrzymać szczerą odpowiedź, to miała przeżucie, że z jakichś powodów nie byłoby to pożądane. Mieszkańcy Shingol byli prowincjonalni i nie kwapili się do pomocy wobec ludzi z zewnątrz. Chłod- ne jej przyjęcie tylko to potwierdziło. - Mieszka tu, czy tylko przechodzi, jak ty? - Właśnie przybył - powiedziała Maeveen, sama nie wiedząc dlaczego. Sen w Mieście Cieni powiedział jej o nici wiążącej jasnowłosego mężczyznę szarżującego w dół wzgórza przed stadem minotaurzych wojowni- ków i tę senną, niemal wymarłą wioskę. - Masz na myśli Yunniego? - Właśnie. Wysoki, błękitne oczy, blond włosy, wyso- kie czoło, silny i opalony? -To on. Myślę, że Heryeon dał mu odprawę i przegonił. - Heryeon? Krewny? - Jego szwagier - powiedział mężczyzna. - Essa ma za miękkie serce, żeby przepędzić własną krew, ale nie Hery- eon. Ten człowiek zjadłby własne dzieci, gdyby zaczęło mu burczeć w brzuchu. Twardy człowiek z tego Heryeona. - Twardy, ale porządny - podsunęła Maeveen. - Heryeon, porządny? - Wywołało to śmiech. Kudłaty człowiek zamknął Maeveen drzwi przed nosem, zanim zdążyła zapytać, gdzie może znaleźć Heryeona i Essę. Minęła większa część godziny, zanim zlokalizowała Essę. Tłukła w drzwi chałupy raz po raz, aż w szparze mię- dzy nimi a ścianą ukazała się ogorzała twarz Essy. - Szukam twojego brata - rzekła Maeveen. Sposób, w jaki twarz się rozjaśniła powiedział Maeveen, że wresz- MROCZNE DZIEDZICTWO 271 cie znalazła właściwą chatę. Krople z dachu ściekały jej na głowę. Choć starała się jak mogła, nie zdołała znaleźć schronienia przed deszczową pogodą. - Ciii, nie tak głośno. Heryeon może usłyszeć. - Essa wyśliznęła się z chaty i popatrzyła na Maeveen. - Cze- mu taka fantastyczna wojowniczka poluje na mojego brata? - Nie potrafię powiedzieć. - Maeveen nie chciała za- nurzać się w koszmar, który poszarpał jej zmysły w Mie- ście Cieni, podobnie jak w proroctwa otaczające ten obrzydliwy sen. Sposób, w jaki się odezwała skłonił Essę do uwierzenia, iż Maeveen nie władna jest mówić o taj- nych kwestiach. - Wiedziałam, że wpakował się w coś więcej, niż chciał powiedzieć. Yunnie zawsze mało mówił o swoim postę- powaniu. Nawet mi nie powiedział, że odchodzi, wte- dy, przed laty. Pewnego ranka przyszłam wyciągnąć go na ryby, a jego nie było. Po prostu tak - pstryknęła pal- cami Essa. - Jeśli tu go nie ma, to gdzie mogę go znaleźć? - Jego i tę durną minotaurzą zbroję? - Essa splunęła. Ze sposobu, w jaki czerwony kęs syknął na deszczu Maeveen wywnioskowała, że to krwawe ziele było tym, co żuła kobieta. Narkotyczne zielsko uśmierzało ból pojawiający się podczas długich godzin łowienia w zgię- ciu. - Ciągle gadał o tym, jak to zaadoptowano go do stada. Kto by uwierzył w taką bajkę? Yunnie nigdy nie był kłamcą, ale... - Essa potrząsnęła głową. - Gdzie on jest? - Poszedł sobie. Znowu. - Essa zastanawiała się przez moment, po czym dodała - Może siedzi na Perspekty- wie Merfolka. To ta kupa skał nad Zatoką Shingol. Maeveen otarła deszcz z oczu i podziękowała kobie- cie, kierując się w stronę nadchodzącej burzy i wybucha- jąc śmiechem. 272 Rober t E. Yarde man - Zatoka Shingol! Wiedziałam! - Potem nasunęła płaszcz głębiej na ramiona i wydłużyła krok, zmierzając w stronę skalistego półwyspu. Miała nadzieję znaleźć tam Yunniego, w przeciwnym wypadku zaś po zawietrznej stronie schronić się przed padającym deszczem. Nie prze- szkadzała jej pogoda, ale nie cierpiała, kiedy deszcz wle- wał się jej pod ubranie za każdym razem, gdy pokazywała się na wybrzeżu. Tak jakby morze pouczyło burzowy wiatr o najlepszym sposobie popsucia jej humoru. Odnalezienie drogi na szczyt Perspektywy Merfolka nie było trudne. Próbowała ustalić, czy ktoś tu ostatnio był, ale wszystkie ślady zatarł deszcz. Wspięła się po ostro nachylonej ścieżce i wyszła na płaski obszar, który cią- gnął się aż do krawędzi stromego klifu. Poniżej fale roz- bijały się wściekle o poszarpane skały, wzbijając białą pianę na pięćdziesiąt stóp w górę. Maeveen jednak nie zwracała na nią takiej uwagi, jak na stojącego nad urwi- skiem człowieka. Deszcz tłukł o jego skórznię, ale w wy- niku działania otaczającej go magicznej błękitnej aury, natychmiast zamieniał się w parę. - Yunnie! - krzyknęła Maeveen, rozpoznając człowie- ka z koszmaru z Miasta Cieni. Rzuciła się przed siebie, kiedy mężczyzna zaczął wyko- nywać krok w rozrzedzone powietrze, na spotkanie własnej śmierci. Roidiiaf 34 - MOGŁABYM ZNIENAWIDZIĆ RYBY - POWIE- działa Maeveen, wydłubując ości ze swojego filetu i wy- korzystując je jako wykałaczki. - Od trzech dni nie ja- dłam nic innego. W lesie przynajmniej znajdowałam sobie jakieś warzywa. - Mogłabyś umrzeć na szkorbut, ale struma ci nie grozi - powiedział Yunnie, wyrzucając przez ramię w fale odciętą rybią głowę. Pod nim zaklekotało kilka kości- stych krabów, złaknionych smakołyków. Yunnie zawinął' rybę w wiecheć morskiego ziela i wrzucił do małego ognia, żeby się upiekła. - Ciekawy jesteś - rzekła Maeveen. - Ratuję ci życie, a ty ledwie zauważasz. - Skupiła na nim pochwalające spojrzenie, on jednak nie zwrócił na to uwagi. Yunnie wzruszył ramionami. Tak mało pamiętał z bu- rzy i przestąpienia przez krawędź Perspektywy Merfol- ka. Maeveen mówiła, że go uratowała, ale on nie mógł sobie tego przypomnieć - przynajmniej niedokładnie. Żyjąca Zbroja zmusiła go do ruszenia przed siebie. Dokąd się skierował zostało podyktowane tylko i wy- łącznie mocą magicznego artefaktu. Zycie albo śmierć 274 Robert E. Vardeman jakoś mało dla niego znaczyły po tym, jak został bez rodziny i wsparcia. Maeveen patrzyła na niego, starając się otrząsnąć z wrażenia, iż mówi do młodego Vervamona. Wysokie czoło, kształt oczu, niespokojne gesty - wykapany Ve- rvamon, rozwodzący się nad jakimś ważnym proble- mem akademickim. - Czy na darmo odciągnęłam cię w ostatniej chwili? - Kto to może wiedzieć? Nie mam nic, co posłużyłoby mi za drogowskaz. - Popatrzył na Żyjącą Zbroję, potem otrząsnął się, jakby przeszył go chłód. Maeveen próbowa- ła odczytać jego minę i reakcję, ale stwierdziła, że nie potrafi. Mało mówił o swoim powrocie do Shingol, jesz- cze mniej o dniach z minotaurami Urhaalan. Widziała napięcie mięśni na szyi, kiedy próbował mówić o wszyst- kim, co zobaczył podczas elfio-minotaurzego konfliktu. - Nie żałuję, że cię ocaliłam - ciągnęła Maeveen. Ob- serwowała go uważnie, być może zbyt natarczywie jak na zwykłą obserwację. Nie zaczerwienił się, choć wyglą- dał na zakłopotanego. Maeveen odwróciła wzrok, zmie- szana własnym brakiem ogłady. Po tak długim pobycie w polu brakowało jej dobrych manier. Quopomma i po- zostali niezbyt się nadawali do epatowania wyszukany- mi manierami. - Moja siostra chce się mnie tylko pozbyć. Szwagier najchętniej zobaczyłby na dnie morza, obgryzanego z cia- ła przez wygłodniałe rekiny. Brat mojej krwi, Mytaru, uważa za tchórza dlatego, że... - Yunnie zakrztusił się. Maeveen chciała już pośpieszyć z pomocą, kiedy zoba- czyła, że z trudem przełyka i łapie oddech. - Ość? - zgadła, chociaż nie skończył jeszcze przygo- towywać ryby. Yunnie skinął z roztargnieniem, jakby ta odpowiedź była równie dobra jak każda inna. - Dokąd podążysz? MROCZNE DZIEDZICTWO 275 - Jehesic walczy z Iwset. Nie jestem lojalny wobec żadnego z nich, ale więcej znaczy dla mnie Jehesic. Może lady Edara mnie zaciągnie. - Możesz przyłączyć się do nas - powiedziała Maeve- en nieco zbyt ochoczo. - Vervamon to poszukiwacz przygód, który nie ma sobie równych. Szukamy naj- dziwniejszych rzeczy, a on je potem opisuje i... - Jakie podniecające - rzekł Yunnie głosem, po którym Maeveen poznała, iż znudziłaby go taka podróż. - Polujemy na Pieczęć Iwset - powiedziała, bacznie mu się przyglądając. Jego brwi nawet nie drgnęły w od- powiedzi. Nie słyszał o niej. - Przybywamy z Miasta Cieni. Myślę, że widziałam cię tam w moim śnie. Mia- sto wydaje się wywoływać sny... koszmary. - A więc jestem w twoich koszmarach - powiedział gorzko. - To moje przeznaczenie, przynosić nieszczęście wszystkim, z którymi skrzyżuje się moja ścieżka. - To nieprawda - powiedziała Maeveen zapalczywie. - Nie dałeś sobie szansy. Z nami mógłbyś dowieść, że twoja odwaga nie ma sobie równych. Mogę wykorzy- stać cię w mojej kompanii. Mam tylko najodważniej- szych z odważnych, najlepszych wojowników, naj... Maeveen zamilkła, słysząc dudniący, zbyt dobrze zna- ny głos. - Vervamon! - zawołała, zrywając się na równe nogi. Srebrnowłosy erudyta kroczył ścieżką w stronę ich obo- zu, posuwając się za Coernnem i dwoma jego towarzy- szami. - Co ty tu robisz? - Przyszedłem cię szukać. Coernn utrzymuje, że gdzieś tutaj znajdziemy Pieczęć Iwset. - Vervamon tupał do- okoła, wciągając zapach pieczonej ryby i oblizując war- gi. Maeveen w milczeniu wyciągnęła swoją porcję, którą podróżnik przyjął i łapczywie pożarł. - Co z pieczęcią? - zapytała Maeveen, spoglądając w kierunku Coernna. Mężczyzna stał, utkwiwszy w Yun- 276 Robert E. Vardcman niego wzrok, z jakim wąż podąża z podskakującym pta- kiem. - Zlokalizowaliście ją? - Naszą misją jest coś więcej, niż tylko znalezienie pieczęci - powiedział Coernn. - Musimy również znaleźć złodzieja, który ją ukradł. Peemel nie jest łagodnym panem. Yunnie plunął w ognisko i zmierzył Coernna zimnym spojrzeniem. Ku zdziwieniu Maeveen to Coernn pierw- szy odwrócił wzrok, pokonany w bitwie woli. Czuła moc bijącą od Yunniego na podobieństwo miazmatu. Trudno było na niego nie patrzeć, nie zwrócić uwagi, kiedy mówił. - Jak dotarliście do Shingol? - zapytała Maeveen. - Elfy wzięły Quopommę i pozostałych jako zakładników na wypadek, gdybym w postępowaniu z nimi wykazała się brakiem dobrej woli. - Uniknęliśmy elfich patroli - powiedział Coernn. - Nie było to trudne. Znaleźliśmy w lesie biednego Wesi- ma. Elfy dopadły go i jakimś cudem potłukły latarnię, którą mu dałem. - Strzała przez środek, zing! - Maeveen pokazała, jak wystrzelona przez Oji strzała przebiła artefakt i zniszczy- ła go. - To elfy, które wzięły moją porucznik i zwiadow- cę. Jestem zdziwiona, że tak łatwo im uszliście. - Szykują się na wielką inwazję - powiedział Verva- mon, oblizując palce i zerkając na kawałek surowej ryby. Yunnie w milczeniu przygotowywał go dla nieproszo- nego gościa. - Maszerują w dolinę Urhaalan, żeby poza- bijać wszystkie minotaury. - Ależ nie mogą! - Letarg Yunniego zniknął momen- talnie. - S... S... - Zaczął się dusić. Coernn stanął obok niego i położył mu rękę na ramieniu, ale odskoczył, dotknąwszy prostej skórzanej zbroi, tak jakby się o nią sparzył. Jego oczy rozwarły się, machnął na towarzyszą- cą mu parę. Cofnęli się i popędzili ścieżką, znikając za zakrętem wiodącym z powrotem do Shingol. MROCZNE DZIEDZICTWO 277 - Ach, ale zrobią to. Minotaury nie walczą jak należy, ani trochę - ciągnął Vervamon ledwie zauważając znik- nięcie towarzyszy Coernna. - Posługują się magią do wciągania elfich patroli w pułapki. Zadaje się straszliwą śmierć. Elfie korpusy spalone nie do poznania. Bolesny, okropny sposób unicestwiania - i to wszystko przez minotaury i ich zaklęcia. - Nie minotaury - zaprzeczył Yunnie. Oczy zaszły mu łzami, kiedy próbował zabrać głos. Coernn znowu pod- szedł, ale Żyjąca Zbroja powstrzymała go przed dotyka- niem Yunniego. - Mówię ci, widziałem to na własne oczy. Jestem uważnym obserwatorem i nigdy nie pozwoliłbym się ogłupić w tego typu sprawach. Elfy nie mają innego wyboru, jak przynieść wojnę minotaurom, zanim ich magia stanie się zbyt silna. Ja oczywiście pozostaję bez- stronny w tych kłótliwych zmaganiach. Jestem obser- watorem i nikim więcej. - Musimy im pomóc! - krzyknął Yunnie. - Elfom? - zapytał Vervamon. - One przetrwają bru- talną rzeź magii, którą władają minotaury. - Nie, nie, oni nie mogą rzucać zaklęć. Mytaru nigdy nie przywołałby zaklęcia o takiej mocy. To... - Maeveen podeszła do Yunniego i dotknęła go, próbując pogła- dzić. Poczuła nieprzyjemne mrowienie, które szybko zmusiło ją do cofnięcia ręki. - Mylisz się. Teraz minotaury nie tylko się magią ba- wią; one na niej polegają. Po każdym spotkaniu przyby- wa spalonych nie do poznania elfów. Nigdy nie czyta- łem o rzucaniu takich zaklęć. Prawdziwa nowość i o tym konflikcie napisany zostanie całkowicie odmienny rozdział mojego dziennika. - Vervamon skończył drugą rybę, oblizał palce i zerwał się na nogi. - Panowie, życzycie sobie oczyścić wioskę z Pieczęcią? W drogę zatem! 278 Rober t E. Varde man - Zaczekaj - powiedziała Maeveen. - Quopomma i pozostali - nie możemy ich zostawić. - Powiedziałem Coernnowi, że ma na odszukanie Pieczęci Iwset czas do świtu. Gdyby jej do tego czasu nie znalazł, ruszymy w dolinę Urhaalan. Zgubione świeci- dełko można znaleźć zawsze. Wojna nie czeka na kogoś, kto opisałby jej przebieg. Muszę tam być, kiedy elfy skrzy- żują z minotaurami zbrojne ramiona. Z tymi słowami Vervamon i Coernn ruszyli do Shin- gol. Maeveen patrzyła na Yunniego, starając się odgad- nąć, jak wpłynęły na niego słowa o zagrażającej dolinie Urhaalan inwazji elfów. Szedł, blady i spięty, jego błękit- ne oczy były rozbiegane, a spomiędzy zaciśniętych warg nie wydobywało się żadne słowo. - W tym co mówisz - zaczęła ostrożnie, - nie ma nic, co może cię w Shingol zatrzymać. Stado przyjęło cię za to w poczet członków. Potrafisz siedzieć w rybackiej wiosce, kiedy morduje się twoich braci? - Czy potrafię siedzieć beztrosko, kiedy Mytaru używa magii? To go zniszczy! On wie, że nie może tego kontro- lować, nie kiedy ona wysyła węgielne g... g... - Yunnie dławił się. Maeveen otoczyła go ramieniem, dopóki nie złapał oddechu. Ignorowała elektryczne mrowienie Żyjącej Zbroi. Poczucie jego silnego ciała podniecało ją, ale bar- dziej pociągała siła jego emocji. Był człowiekiem obda- rzonym wiarą i przekonaniem, rozumiejącym przyjaźń i jej wymogi. - Wracaj do Urhaalan - powiedziała cicho Maeveen. - Noc jednak spędź tutaj. Wtedy będziesz mógł wrócić z jasnym umysłem i czystym sercem. Odwrócił się i popatrzył na nią z nieodgadniona miną. Przez jedno uderzenie serca Maeveen pomyślała, że ją pocałuje. Zamiast tego odsunął ją. MROCZNE DZIEDZICTWO 279 - Masz rację - powiedział ochrypłym głosem. - My- taru mnie potrzebuje. On jest moim bratem bardziej, niż mógłby się nim kiedykolwiek stać Heryeon, lub ktokol- wiek wShingol. Po co ja tu w ogóle wracałem? Stado mnie potrzebuje. Muszę powstrzymać Mytaru przed używaniem magii, albo zwróci się ona przeciwko nie- mu. Ona ją zwróci przeciwko niemu! Nim Maeveen zdążyła zapytać, kim jest „ona", Yun- niego już nie było. Usłyszała jego kroki i zanim zniknął na kilka sekund ujrzała słabą błękitną aurę, która otacza- ła jego zbroję. Maeveen 0'Donagh usiadła i popatrzyła za nim w noc, czując najpierw smutek, a potem niesmak wobec samej siebie. Co musiała uczynić? Uratowała jego nędz- ne życie! Położyła się i naciągnęła koc na ramiona, walcząc z przejmującym zimnem. To nie było to samo, co mieć obok siebie kogoś, i żałowała tego przez każdą minutę nocy. Roidzial 35 - BĘDĘ ZA TOBĄ TĘSKNIĆ, MÓJ NAJDROŻSZY - powiedziała Ihesia, gładząc palcami pierś Isaka. Sięgnął po jej rękę i pocałował ją w dłoń, która stwardniała od miecza w ciągu ostatnich tygodni. Nawet ta mała zmia- na nie zmąciła w oczach Isaka królewskiej urody Ihesii w tym stopniu, co odkrycie, że wzięła już sobie innego kochanka, młodego kapitana z własnej gwardii przy- bocznej. - Pozostali zgodzili się - powiedział Isak, wydając głębokie westchnienie. - Opat Offero chce śmierci Sucu- mon, bo używa ona magii, a on nie może sobie pozwo- lić na posłanie kompanii świętych wojowników, czy nawet pojedynczego inkwizytora, do konfrontacji za te śmiertelne i zepsute grzechy. - Peemel obawia się teraz Sucumon, bo Apepei ostrzegł go przed potężną siłą budowaną na północnej granicy - dodała Ihesia. - Dziwny ludek z tego Apepeia. Zdaje się, że interes Iwset i jego władcy naprawdę leży mu na ser- cu. Jakież to ciekawe. - A ty, moja miłości? Czy ty się o ludków nie mar- twisz? MROCZNE DZIEDZICTWO 281 Ihesia mrugnęła, po czym pokazała, jak Isak z niej zakpił. - Obywateli? Większość to głupki, którymi trze- ba się zająć dla ich własnego dobra. Peemel słabo dobiera sobie przeciwników. Ja nigdy nie zabrałabym się za Jehe- sic tak wcześnie. Uspokoić tych z południa, zjednoczyć północ, potem rozważyć sojusz albo wojnę zjehesic. Edara jest popularna wśród swoich poddanych. Już samo toczenie wojny morskiej jest wystarczająco ciężkie, a co dopiero pokonywanie podbitej populacji, która pozostaje fanatycznie wierna swemu poprzedniemu władcy. Gdyby Edarze wypadło zginąć w walce, trzeba by się liczyć z męczeństwem. - Pokręciła głową. - Ach, droga Ihesia, zawsze pragmatyczna - powie- dział Isak. Odwrócił się od niej i spojrzał na zardzewiały metalo- wy cylinder, który odkryły jej oddziały. Patrol starł się przed tygodniem z partyzantami i wygrzebał ten osobli- wy mechanizm. Isak położył ręce na metalowej skórze i zamknął oczy. Mechanizm ciągle żył, choć serce biło słabo. Tym razem jego umiejętności wskrzeszania staro- żytnych mechanizmów poddane zostaną testowi. - Czy ten wynalazek ma jakieś zastosowanie? - Tak jest. Mogę nakłonić go do wzniesienia się w po-' wietrze i dotarcia do ziem północnych w przeciągu minut. Jaka szkoda, że te wynalazki zostały zniszczone podczas Wojny Braci. Okazały się takie przydatne in- nym, podobnym do mnie, pragnącym pokonywać duże odległości szybko i bez rozgłosu. - Zabijesz Sucumon? - Spróbuję - powiedział Isak bez przekonania. Wie- dział, jakie niebezpieczeństwo stanowiła Sucumon dla władców i przyszłych władców Iwset. Czarodziejka dowodziła armią nieznanych istot, których siła mogła obalić tych, co uważali się za prawowitych monarchów Iwset. Opatowi i Digodemu, a nawet lordowi Peemelo- 282 Robert E. Vardeman wi zabicie Sucumon było obecnie potrzebne. Jej śmierć zdejmowała im sztylet z gardeł. Ihesia również ucieszyłaby się ze śmierci czarodziejki. Kiedy zbyt wielu współzawodniczących o władzę zaczy- nało się ze sobą zgadzać, był to pewny znak, że należy szukać innych metod, kolejnych szlaków, nowych roz- wiązań. Jeszcze nie wiedział, jak można będzie wykorzy- stać śmierć Sucumon. - Wrócisz niedługo? - Tak szybko jak zdołam - powiedział Isak, kłamiąc z łatwością. Tak samo jak lubił jedwabne pieszczoty, cie- pło jej ramion, gorąco ciała i zamkniętą w tym ciele namiętność, Isak nie był głupcem. Ihesia usidliła go miłością dla własnych celów, a on rozpoznawał, czym stałyby się te więzy: jego śmiercią, może nawet nie fi- zyczną, ale duchowa niewola mogłaby okazać się gor- sza. Czas było zastanowić się nad innymi terenami, in- nymi zajęciami i nowymi wyzwaniami. Ale dopiero po rozprawie z Sucumon. W niej i w ta- jemniczych płomiennych bestiach, które tańczyły jak im zagrała, dostrzegał swoją szansę. - Jak to zrobisz? Ona rozporządza rozległą magiczną potęgą - powiedziała Ihesia, odsuwając się od wynalaz- ku. Popatrzyła na niego z niesmakiem, sama nie znajdu- jąc dlań żadnego natychmiastowego zastosowania. - Jak ją zabiję? Nie jestem pewien - rzekł Isak, nie chcąc ujawniać, że dał Sucumon list od Digodego. Digody nauczył go posługiwania się niezbędnym do zlokalizowa- nia Sucumon kamieniem. Jeśli kiedykolwiek dotknęła koperty i znajdującego się w środku papieru, to dawało Isakowi nowe możliwości w rozprawie z Sucumon. - Powrót może być mi nie po drodze, kiedy zaniesie mnie na północ - uprzedził Ihesię. Położył rękę na me- talowej skórze cylindrycznego mechanizmu. - Nie bój się. Powinienem wrócić. MROCZNE DZIEDZICTWO 283 - Kocham cię szalenie - powiedziała Ihesia. Isak zastanawiał się, czy w jego słowach tkwi takie samo przeczucie końca. Zamiast „Kocham cię szalenie" lepiej jakoś pasowałoby mu „Zegnaj na zawsze". Wci- snął się do magicznego cylindra i pokręcił w obie strony, ramiona wyciągając przed siebie. Ręce położył w płyt- kich zagłębieniach i nacisnął mocno, znajdując właściwą metodę na uruchomienie pojazdu. Syknęło i cały pojazd zaczął się trząść jak chory na malarię. Isak wygiął szyję i popatrzył przez przeźroczystą płytę ponad sobą. Ion- tiero i większy księżyc pięły się na nocne niebo. Iontiero oślepiający odbitym światłem i drugi zamglony księżyc ledwie ukazujący rożek. Ręce mrowiły Isaka. Poczuł, że na chwilę traci kontrolę nad kształtem własnego ciała. Jakże chciałby zmienić się w latające stworzenie! Potem uniósł się łukiem nad Iwset, nad morzem Ilesmare, przez całą drogę kierując się w stro- nę Iontiera - tak mu się przynajmniej wydawało. Im wyżej się piął, tym bardziej jego żołądek walczyć musiał z mdłościami. Metalowy cylinder opuścił nos i Isak nie widział już nic oprócz pędzącej mu na spotkanie ziemi. Zamknął oczy i uciszył narastający strach. Nacisk, jaki wywierał rękami na płyty zelżał, a prędkość opadania' zmniejszyła się. Poczuł, że cylinder drży delikatnie. Ziemia wciąż zbliżała się z oszołamiającą szybkością, ale Isak wiedział, że nie należy się jej bać. Skulił się od odrzutu, kiedy cylinder uderzył w ziemię. Siła lądowa- nia oderwała fragment środka transportu i wyrzuciła Isaka na ziemię. Turlał się i turlał, zatrzymując wreszcie, ciśnięty o sękate drzewo. Kilka sekund zabrało oszoło- mionemu Isakowi dojście do siebie. Kiedy do tego doszło, pierwszą rzeczą jaką się zajął, był własny wygląd. Zmieniając się w postać, do której przy- zwyczaił się przy cudownej Ihesii, zdążył poderwać ra- miona i zakryć twarz. Cylinder eksplodował, posyłając 284 Robert E. Vardeman w noc rozedrgane pomarańczowe płomienie, rywalizu- jące nawet z oślepiającą jasnością Iontiera. Potem wyna- lazek stał się bezużyteczną stopioną bryłą. Po minucie nie pozostał po nim nawet ślad. - Taka moja dola - burknął Isak. - Przyjemna metoda podróżowania znów zaginiona. - Jego wściekłość była raczej reakcją na haniebne opuszczenie pokładu, niż na zniszczenie cylindra. Isak usiadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i wy- ciągnął mapę terenu i długą igłę. Ustawił magnetyczną igłę z mapą, potem wstał i przez godzinę wracał do punktu, w którym wręczył Sucumon kopertę. Pogrzebawszy w kieszeni, wyjął z niej kamień i wycią- gnął go na długość ramienia. Mimo że Isakowi powie- dziano, czego należy oczekiwać, spomiędzy wargi wy- rwał mu się okrzyk radości, kiedy ujrzał na ziemi słabo świecące plamki purpury. Cokolwiek wyciekało z koper- ty, znaczyło równą ścieżkę dopóty, dopóki Isak trzymał tajemniczy kamień tak, że jego niewidzialne promienie mogły wywoływać purpurowy poblask. - Teraz wszystko co muszę zrobić, to zastanowić się, jak postąpić kiedy spotkam czarodziejkę - powiedział do siebie, ruszając przez ciemny las i kierując się w stronę doliny Urhaalan i Sucumon. - Zamordować czy targo- wać się o nędzne detale. Co powinienem zrobić? Isak zaśmiał się. Sposób postępowania był przecież oczywisty. Rosdiial ŁZY NAPŁYNĘŁY YUNNIEMU DO OCZU, KIEDY patrzył, jak bitwa z elfami rozbija się ze śmiertelnym nieubłaganiem. Kilkunastu minotaurów walczyło z od- działem elfów trzykrotnie przewyższającym ich liczeb- nością - a bitwa przebiegała niekorzystnie dla mieszkań- ców lasu, nie z powodu umiejętności czy przebiegłości byków, lecz dzięki magii Mytaru. Yunnie patrzył, jak jego przyjaciel rzuca czar, który czynił byki niewidzialny- mi dla elfów. Elfy umierały. Czasem Yunnie wyłapywał mignięcie minotaura uchodzącego zaklęciu na jego peryferiach; innym razem dostrzegł kurz wzbity atakującymi kopyta- mi. Niewielkie to miało znaczenie; elfy ciągle umierały. Wyczerpany forsownym marszem z Shingol, Yunnie nie czuł dreszczu zwycięstwa. Doświadczał raczej kompletnego wyzucia z emocji, widząc dziki wyraz ob- licza Mytaru. Oczy byka płonęły fanatyzmem, chwiał się rzucając zaklęcie za zaklęciem. Niewidzialność jego wojowników osłabła, kiedy minotaury dotarły do głów- nego trzonu elfich sił. Mytaru zaplótł wtedy nowe za- klęcie, które spowolniło elfy tak, jakby zatopione zostały 286 Rober t E. Yarde man w lepkim syropie. Byki zabijały swoich wrogów bez li- tości. Yunnie przeszedł skrajem pola i wspiął się na wzniesie- nie, docierając do brata swej krwi. - Wróciłem - powiedział do Mytaru. Minotaur nawet nie spojrzał w jego stronę. - I co z tego? Nie jesteś już ze stada - rzekł Mytaru, w geście dodatkowej pogardy odwracając się do niego zadkiem. - Zawsze będę ze stada - powiedział Yunnie. - To moje przeznaczenie. - Twoje przeznaczenie? - To skłoniło Mytaru do od- wrócenia się. Jego oczy rozwarły się ze złości, a on sam parsknął pianą. - Twoje przeznaczenie prowadziło z Urhaalan, kiedy odszedłeś. Nie chciałeś za nas walczyć. Pozwoliłeś swoim braciom umrzeć w bitwie, nie poma- gając im, ty i twoja zbroja. - Mytaru rzucił w Yunniego sztyletem. Żyjąca Zbroja zareagowała momentalnie, zmuszając Yunniego do zejścia sztyletowi z drogi. Yunnie skrzywił się, kiedy napięły się mięśnie jego ramion. Jakże zmieniła się Żyjąca Zbroja! Wcześniej zamiast niego brała na sie- bie szkodę. Teraz zmusiła go do uniknięcia ataku, ratując siebie, nawet jeśli oznaczałoby to ranę dla jej właściciela. -Nie mogę jej kontrolować. Zmusza mnie do robienia rzeczy, których nie chcę - rzekł Yunnie pamiętając, jak próbował się zabić na Perspektywie Merfolka. Gdyby Maeveen 0'Donagh nie uratowała go, odciągając w bez- pieczne miejsce, rzuciłby się na znajdujące się setki stóp niżej skały. Dlaczego Żyjąca Zbroja zmusiła go do próby zabicia samego siebie? Czyżby wybrała sobie innego właściciela? Czy może Sucumon skończyła z nim i szu- kała jego śmierci? - A zatem jestem lepszy, niż ty kiedykolwiek mogłeś mieć nadzieję być - napuszył się Mytaru. Byk krążył MROCZNE DZIEDZICTWO 287 w kółko, wyrzucając ramiona w powietrze. - Widzisz zwycięstwo? Moje zwycięstwo! Bez moich czarów stado nigdy by nie zatriumfowało. Gdzie się nie obejrzymy, elfy przewyższają nas liczbą. Musimy użyć magii, żeby zatriumfować. - Ona zniszczyła świat. Pamiętasz Wojnę Rzemieślni- ków - przestrzegł Yunnie. - Ludzka inkwizycja rozpo- znaje problem, choć swoją krucjatę posuwa za daleko. - Kogo to obchodzi? - warknął Mytaru. Nasze życie jest w niebezpieczeństwie w każdym momencie dnia i nocy. Elfy chcą naszej doliny. Urhaalan nigdy nie od- dadzą swojej świętej ziemi. Potrzebujemy Miejsc Mocy do naszych rytuałów. Jeśli nie będziemy mogli skontak- tować się z duchami opuszczonych, czym będziemy róż- nić się od zwierząt hodowlanych? - Nie zaprzeczam potrzebie walki, ale nie używaj magii. Możemy zwyciężyć mocą oręża! - Yunnie poznał po minie bitewnego brata, że tematem kłótni jest rzecz już postanowiona. Czary, jak słabe by nie były, działały. To ośmielało Mytaru do próbowania czarów jeszcze bardziej skomplikowanych i jeszcze niebezpieczniejszych. -Widziałeś dziś nasze zwycięstwo. Moje zwycięstwo - upierał się Mytaru. - Ale na pozostałych frontach prze- grywamy. Nie mogę być wszędzie na raz. Elfy wypalają nas w miejscach, do których jak sądziliśmy nigdy nie byłyby w stanie dotrzeć. Nie ma klanu Faasir. Wiedziałeś o tym, Yunnie? - Co się stało? - głos dusił Yunniego jak zawsze wtedy, gdy próbował mówić o Sucumon i Niorso. Zgadywał, co może powiedzieć Mytaru. Ciągle martwiło go, kiedy przyjaciele spełniali jego ponure proroctwa. - Wypaleni, wszyscy. Adterlo zginął, podpalony i zo- stawiony śmierci w męczarniach. Yunnie zwiesił głowę. Adterlo był jednym z Trzech Wy- brańców, duchowych przywódców minotaurów Urha- 288 Rober t E. Vardc man alan. Jego strata była prawdziwą klęską; nowy przy- wódca nie zostanie wybrany przed Świętem Tiyinta. Stado przez lata mogło cierpieć na brak przywództwa. - Wojenne straty zawsze są bolesne - powiedział Yun- nie. - To co musimy uczynić, to czcić pamięć Adterla. Nie angażuj w to magii. Porozmawiaj z duchami zacho- du i pozwól im się prowadzić, tak jak poradziłby ci Adterlo. - Starał się nie myśleć o Wybrańcu spalonym na śmierć, nie przez elfy, lecz przez węgielnego golema. Niorso mogli próbować kontaktu z przywódcą Urha- alah, albo też wysłały swą magiczną konstrukcję, żeby zniszczyć każdego napotkanego po drodze minotaura. - Rozmawiałem z nimi - powiedział Mytaru. - Roz- mawiałem również z pozostałymi dwoma spośród Trzech Wybrańców. Moje przeznaczenie jest proste. - Mytaru odwrócił się i odszedł, zostawiając wpatrzone- go w niego Yunniego. - Co zamierzasz zrobić? Mytaru, zaczekaj, co zamie- rzasz zrobić? - Zamierzam zobaczyć triumf Urhaalan nad naszym wrogiem! Przez pierwsze dwa dni wędrówki Mytaru próbował zgubić Yunniego^ potem, kiedy stało się jasne, że idzie pomodlić się w Świątyni Tiyinta, zrezygnował i narzucił szybki krok. Yunnie trzymał dystans, nie chcąc kłócić się więcej z bratem krwi. Co ciekawe, Żyjąca Zbroja nie przeszkadzała mu posuwać się ścieżką. Yunnie zatrzymał się i popatrzył ponownie na wiel- kiego kamiennego bałwana górującego nad ścianą ka- nionu. Ktokolwiek wykuł podobiznę Tiyinta, napeł- niając go życiem wykonał niewiarygodną pracę. Yun- nie nie rozumiał, jak kamień może wyglądać tak żywo, ale Tiyint zdawał się jedynie odpoczywać, czekając na podjęcie swej życiowej podróży raczej, niż na skazanie MROCZNE DZIEDZICTWO 289 się na pozostawanie kamieniem. Przez kamień przebie- gały białe żyłki, tak jakby między sercem a członkami krążyła krew. Kiedy Mytaru stanął na wprost posągu, dało się sły- szeć niskie brzęczenie. Minotaur zaczął swą pieśń bez słów, dźwięki wywoływały uYunniego coraz silniejsze uczucie niepokoju. Chciał ruszyć przed siebie, ale Żyjąca Zbroja mu przeszkodziła. Walczył ze skórzanym pance- rzem, ale magiczna zbroja ściągała go ku ziemi. Pieśń Mytaru biegła po muzycznej skali, a do Yunnie- go doszły jej słowa. - Mytaru, nie możesz tego zrobić. To nie w porządku. Nie możesz kontrolować takiej magii! - Yunnie walczył o dotarcie do przyjaciela. Żyjąca Zbroja uniemożliwiała to. Wsunąwszy palce pomiędzy ciało a zbroję, Yunnie szarpnął mocno. Wrzasnął z bólu, kiedy Żyjąca Zbroja wyrwała zeń kawał ciała. Walczył o utrzymanie wijącej się, młócącej zbroi na odległość wyciągniętego ramienia. Przez chwilę myślał, źe wygrał swoją małą bitwę, potem Żyjąca Zbroja skoczyła jak atakująca pantera i jeszcze raz spróbowała przylgnąć do jego skóry. Yunnie przeturlał się, jakby walczył z ludzkim przeciw- nikiem. Dopiero przykuwszy zbroję kolanami i przywa- liwszy ją ciężkimi kamieniami zdołał uciec. Potem Yunnie zapragnął umrzeć. Poczuł, że jest na świecie sam, opuszczony i tak mało wart. Żyjąca Zbroja chroniła go, nawet jeśli na Perspektywie Merfolka pró- bowała go zabić. A może to wszystko było zamierzone? Yunnie zmusił się do jaśniejszego myślenia. Sucumon! To ona skłoniła go do założenia zbroi, starając się poddać go swojej kontroli. Czy znalazł się w Shingol blisko cze- goś, co skłoniło ją do wydania Żyjącej Zbroi rozkazu zamordowania go? Śpiewy Mytaru przybierały na sile i nagłości, odciąga- jąc Yunniego od jego własnych problemów. Nagi do 290 Rober t E. Varde man pasa po raz pierwszy od miesięcy, biegł w dół, aby za- trzymać Mytaru. - Nie rób tego - wołał Yunnie. - Nie rób! Zgrzytliwy odgłos odbił się echem od ściany kanionu. Moc zawarta w tym hałasie zatrzymała Yunniego w pół drogi. O kilkanaście kroków od Mytaru spojrzał on ponad minotaurem na posąg, który poruszył się lekko, prężąc kamienne muskuły. Potem powiększył się, stanął i rozciągnął mięśnie unieruchomione od stuleci. Tiyint ryknął, a Yunnie zasłonił sobie rękami uszy, chcąc uchro- nić je przed okropnym dźwiękiem wściekłości, wywoła- nym byciem jeńcem przez tak wiele lat i entuzjazmem zabijania tych, którzy byli za skrępowanie go odpowie- dzialni. - Mytaru, coś ty zrobił? - jęknął, ale oczy brata jego krwi utkwione były w budzącym się do życia bałwanie. Mytaru śpiewał teraz z większym wigorem, nowymi magiami wzmacniając potęgę Tiyinta. Byk zaczął tań- czyć, wolno i faliście, poruszając ramionami w tempie hipnotyzującej muzyki. Przez moment Yunnie sądził, że zwodzą go własne oczy. Potem dotarła do jego świado- mości potęga magii Mytaru. Już nie tylko Mytaru tańczył i śpiewał. Za bykiem wstawały kolejne słabe cienie, przezroczyste, ulotne, wszystkie przyłączały się do chwały Tiyinta. W łańcu- chu prowadzonych przez Mytaru widmowych tancerzy byki falowały w przód i w tył, zaginione pokolenia złą- czone w jednym cudownym magicznym wysiłku. Yunnie odskoczył wiedząc, że przeznaczenie byków określone zostało tym przywołaniem. To nie będzie święto, nie z tym Tiyintem. Ten Tiyint był zabójcą, i to niełatwym w kontroli. Yunnie, człapiąc koło kamiennego kopca, pod którym pogrzebał Żyjącą Zbroję, zauważył jak trzęsie się ona pod nim i drży. Kamienie drgnęły i poruszyły się, a oźy- MROCZNE DZIEDZICTWO 291 wioną zbroja zaczęła sunąć za Yunniem. Yunnie stał i pa- trzył, oszołomiony powrotem do życia ryczącego ka- miennego boga i widokiem poruszającej się Żyjącej Zbroi. Żyjąca Zbroja ponownie do niego przylgnęła. Miało to posmak śmierci i okropnego przeznaczenia. Yunnie odwrócił się plecami do Tiyinta i Mytaru, nie- pewny, dokąd pójść i co robić. Rołdzlat 37 - ZRÓB JESZCZE KROK, A NASZPIKUJĄ CIĘ strzałami. Yunnie zawirował, unosząc miecz. Nie rozluźnił się dostrzegając siedzącą pod wysokim drzewem Maeveen 0'Donagh. Miecz położyła sobie na podołku, ale nie uczyniła ruchu, żeby wstać i walczyć. Yunnie musiał oprzeć się Żyjącej Zbroi, która popychała go naprzód, chcąc zabijać. Pot skrapiał jego czoło, kiedy zdołał prze- zwyciężyć impuls zabicia kobiety, która na Perspektywie Merfolka ocaliła mu życie. - Nie znalazłeś spokoju, prawda? - Maeveen wycią- gnęła rękę i chwyciła za grubą łodygę. Ułamała ją, osku- bała płatki czerwonego kwiatu i wyssała jego soki, uważ- nie się Yunniemu przyglądając. Odprężył się nieco wi- dząc z jaką łatwością się pojawiła, ale napięcia w jego wnętrzu ciągle z nim walczyły. - Mytaru - powiedział. Ostatni tydzień spędził Yunnie włócząc się bez celu, jakimś cudem zawracając nieświa- domie w stronę Shingol. W lesie elfów nie spodziewał się znaleźć nikogo, szczególnie kobiety - żołnierza. Elfy opuściły swoje liściaste królestwo i zgromadziły się przed MROCZNE DZIEDZICTWO 293 ostatecznym atakiem u wrót doliny Urhaalan. Wezwa- no wszystkie zdolne do noszenia broni elfy na samobój- czy atak w głąb domeny Urhaalan. Zbyt wiele małych bitew pozostawiło po sobie zbyt wielu martwych elfów i minotaurów, żeby ciągnąć tę partyzancką wojnę. Yun- nie pewien był, że od rozstania z Mytaru widział te martwe ciała co do jednego. - Uczynił coś, czego nie pochwalasz - powiedziała, wypluwając łodyżkę i znajdując sobie nową. - Od czasu, kiedy wspomniałeś, że zaczął parać się magią, musiał uczynić coś jeszcze gorszego. - Powiesz elfom - oskarżył. - A miałoby to jakieś znaczenie? Yunnie pokręcił głową. Dlaczego dręczyła go w ten spo- sób? Chciał pójść dokądś, gdzie mógłby ściągnąć Żyjącą Zbroję i znaleźć spokój. Sapnięcie, które wydobyło się z je- go nozdrzy, mogło konkurować ze wszystkim, co Mytaru - a nawet stary Mehonvo - potrafili z siebie wydać. - Nie miałoby - przyznał Yunnie. Próbował opowie- dzieć o Sucumon i węgielnych golemach Kamiennych Ludzi, ale jego słowa znów zostały zablokowane zaklę- ciem czarodziejki. Co gorsza, Żyjąca Zbroja próbowała skurczyć się na nim, wypychając mu powietrze z płuc. - Dobrze byś zrobił pozbywając się tej zbroi. Pachnie złą magią, która zwraca się przeciwko tobie - rzekła Maeveen, wyglądając na zaniepokojoną jego samopo- czuciem. - To niegodne gardłować na używanie przez przyjaciela prostych zaklęć, podczas gdy samemu jest się usidlonym przez tak potężne. Yunnie zaciągnął się powietrzem. - Chcę się jej pozbyć, ale nie jest to łatwe... To... To część mnie. - A czy ty jesteś częścią jej? -Jaka to różnica?-Yunnie usiadł obok Maeveen. Wła- ściwie nie była ładna, ale pod jej militarną szorstkością ujrzał osobę prawdziwie zatroskaną dobrem o innych. 294 Rober t E. Varde man Może właśnie o niego teraz dbała, nawet jeśli nie potra- fił ustalić, po co zawracała sobie głowę. Spędził trochę czasu z dowódcą jej ekspedycji i uznał, że nie lubi zbyt- nio Vervamona. Srebrnowłosy mężczyzna był zbyt obce- sowy, zbyt zajęty sobą, zbyt pewny, iż ma rację. Ta kobie- ta była jednak inna, była kimś, kto słuchał i słyszał. Maeveen 0'Donagh nie odpowiedziała. Oparła się o drzewo i patrzyła, tak jakby on miał lada chwila eks- plodować. Po chwili rzekła - W Shingol nie myślą o to- bie dobrze. - Dlatego odszedłem. Essa próbowała wychować mnie po śmierci naszych rodziców, ale sama była niewiele starsza ode mnie. -Jest ponad dziesięć lat starsza, jeśli nie straciłam oka do tych spraw - rzekła Maeveen. - Z trudem można powiedzieć, że macie w żyłach tę samą krew. - Czasem się zastanawiam - powiedział Yunnie, tak jak Maeveen wyciągając rękę po kwiat. - Jakoś mnie zaczęły nawiedzać wspomnienia z dzieciństwa, szczegól- nie ostatnio. - Yunnie znał tę przyczynę. Im bardziej starał się złamać zaklęcie ciszy Sucumon, tym więcej przypominał sobie z własnej przeszłości. Elfka spogląda- jąca nań z jego wizji okazała się najtrwalszym z ostat- nich przypomnień. - Te wspomnienia rzadko mają coś wspólnego z naszymi rodzicami albo Essą. Jest elfka, stara elfka, patrząca na mnie od lat. Możliwe, że tylko w moich snach. - Yunnie wzruszył ramionami. • Wpatrywał się w las. Maeveen nic nie mówiła, po- zwalając mu błądzić bez celu wśród własnych myśli. Yunnie był za to wdzięczny. Za to, że jako nawykły do posłuchu oficer pozwoliła mu objąć dowództwo, kiedy tego potrzebował. Cenił jej rozwagę. - Dlaczego jesteś w lesie? - zapytał w końcu. - Wyglą- dało, że z Vervamonem polujecie na coś w Shingol. Pie- częć - powiedział. MROCZNE DZIEDZICTWO 295 - Z jakiegoś powodu Coernn uznał, że nie może jej w tej chwili odnaleźć - powiedziała Maeveen zjadliwie. - Wodzi nas, jak świnię na smyczy. Ruszyliśmy z powro- tem w tym kierunku i złapały nas przygotowania do wielkiej bitwy. - Elfy zaplanowały najechać siłą naszą dolinę - po- wiedział Yunnie, odrywając płatki z czerwonego kwiatu i pozwalając im spadać swobodnie na ziemię. Widział, jak płatki zajmują się ogniem i eksplodują, kiedy dotyka- ły ich węgielne golemy, a Kamienni Ludzie zanosili się śmiechem. Nałożona na to wszystko Sucumon zachęca- ła obie strony do śmierci. Yunnie mrugnął, a płatki wró- ciły do swych kształtów, poderwane słabym wiatrem, który pieścił zarówno jego policzki, jak i krótkie, mięk- kie, brązowe włosy Maeveen. - Gdzie leży twoja lojalność? - Dlaczego pytasz? Dlaczego o to dbasz? - Yunnie podniósł wzrok i dostrzegł pół tuzina elfów, wszystkie ze strzałami wymierzonymi dokładnie w jego serce. Nie ruszył się nawet po miecz; byłoby to samobójstwem. Nawet w Żyjącej Zbroi Yunnie nigdy nie mógłby wal- czyć z nimi wszystkimi. - Jak moja porucznik i zwiadowca, zostałeś chyba jeń- cem wojennym. Lub może gościem jedynie, do czasu, aż bitwa się skończy. - Maeveen wstała i podeszła do naj- wyższego z elfów. - Dalalego, poznaj Yunniego. Był w Shingol, kiedy przybył Vervamon. - Yunnie? Z Shingol? - Elf zmarszczył brwi. Opuścił łuk i podszedł bliżej. Elf przechylił swą jednouchą głowę na bok i popatrzył na Yunniego ciekawie. Yunnie drżał z chęci wybuchnięcia w śmiertelnej akcji. Ledwie wytrzy- mywał nacisk Żyjącej Zbroi, która pragnęła zabić tego pobliźnionego w bitwach wojownika. - Zachowujesz się, tak jakbyś go znał - powiedziała Maeveen. Starała się zamaskować niepokój. Yunnie za- 296 Robert E. Vardeman uważył, jak bardzo jej się to nie udało, elfy jednak nie były w stanie rozpoznawać ludzkich emocji. - Stara elfka imieniem Tavora latami strzegła ludzkiego dziecka, nim umarła. Majordom, oto kim była, w Iwset. - Silna pozycja - powiedziała Maeveen, odwracając uwagę Dalalega od Yunniego. - Możesz nim być. Tavora zawsze gnała do Shingol, żeby sprawdzić, czy jej wychowanek znajduje się pod dobrą opieką. - Dalalego intensywnie przypatrywał się Yunniemu, tak jakby samym patrzeniem mógł wycią- gnąć z niego informacje. Yunnie nic nie powiedział, bo nie miał nic do powie- dzenia. Nie pamiętał Tavory, nie mógł też twierdzić, że była ona elfką z jego snów, bo może wspomnienia były niewyraźne przez wzgląd na odległość w czasie? - Tak, tak, możesz nim być. Jeśli jesteś towarzyszem Ma- eveen 0'Donagh, zapraszamy cię do drogi przez las wraz z nami. Okazała się honorowa w swych postępkach. - Zaczekaj, Dalalego, on może być szpiegiem! - ode- zwał się młodszy elf. - Może być tym, którego niańczyła Tavora, może być też człowiekiem, który prowadzi mi- notaury do bitwy. On też pochodzi ze Shingol! - Tamtego nie widziano od miesiąca albo i dłużej - powiedział Dalalego. - Nie żyje albo uciekł. Zwrócisz w bitwie swą klingę przeciw nam? - zapytał ostro Da- lalego. - Prawdziwy wróg znajduje się gdzie indziej - powie- dział szczerze Yunnie. Wyobrażenia węgielnych golemów, Sucumon i Niorso wyciskały mu z oczu łzy. Gdyby tylko mógł im powiedzieć! Minotaury nie posłuchałyby jego nieartykułowalnych ostrzeżeń, ale nie mógł winić My- taru i pozostałych. Wycierpieli zbyt wiele, żeby wierzyć w coś oprócz siły swych wojennych lanc. Jak mieli mu wierzyć, skoro nie potrafił dać potrzebnego ostrzeżenia, dostarczyć dowodu, wyciągnąć Niorso na światło dnia MROCZNE DZIEDZICTWO 297 tak, żeby możliwe stało się to do zaakceptowania nawet dla najbardziej sceptycznego z minotaurów? - Dobrze powiedziane - rzekł Dalalego, uciszając elfa, który ponownie próbował zaprotestować - ale pozosta- niesz pod ścisłą obserwacją, dopóki nie pokonamy mi- notaurów. - Nie ma w tym nic złego - rzekła Maeveen pośpiesz- nie. - Możemy zostać dłużej, czyniąc obserwację znacz- nie łatwiejszą. - Niech tak będzie. - Dalalego poszemrał z resztą od- działu i powiedział: - Zbieramy się na skraju Boru Eln. Teraz. Brwi Maeveen wygięły się, kiedy popatrzyła na Yun- niego. Zamknął oczy i westchnął głęboko. Nie przypusz- czał, że ostateczne starcie nadejdzie tak szybko. Nie był na nie przygotowany, ale jak tu w ogóle być przygoto- wanym na taką rzeź? -Niech tak będzie - rzekł Yunnie, stając na nogi. Łapał powietrze, kiedy Żyjąca Zbroja ściągała się na nim, żąd- na zbliżającej się walki. - Tyle elfów - powiedziała Maeveen. - Nie zdawałam sobie sprawy, że mogli zawezwać taką armię. - Mają przewagę dziesięć do jednego - powiedział Yunnie z bólem w sercu. Nawet gdyby Mytaru i inni walczyli tak mężnie jak zawsze, zwykłe liczby zagwaran- towałyby elfom tego dnia zwycięstwo. - Nie przeszka- dzali Mytaru w wyborze pola bitwy i warunków walki. - Rzucają przeciw minotaurom całą swoją siłę - po- wiedziała Maeveen. - Jeżeli przegrają, przegrają wszyst- ko. Rozpaczliwy wybór. - Tak - powiedział Yunnie, świadom tego, jak roz- paczliwe było to dla elfów, ale rozumiejąc ich frustra- cję i potrzebę zakończenia konfliktu, lub też poniesie- nie śmierci podczas takiej próby. Prawdziwą ironią 298 Robert E. Vardeman było to, że ani elfy, ani minotaury nie zostaną praw- dziwymi zwycięzcami, bez względu na wynik na polu bitwy. Kiedy rzeź się dokona, węgielne golemy wypłyną ze swego podziemnego królestwa, realizując plany swoich mistrzów. Pozostali przy życiu zginęliby od ognistego dotyku, pozostawiając znaczny szmat ziemi pod rozka- zami Kamiennych Ludzi. A może to Sucumon zażąda boru Eln i doliny Urhaalan? Yunnie bardzo się starał, ale nie był w stanie patrzeć poza ten konflikt, choć Maeveen mówiła o jeszcze więk- szych konfliktach między Iwset ijehesic. Tak potężny ruch statków i wojsk był Yunniemu obcy. Jedyne co wiedział i rozumiał, to tylko to, że jego przyjaciele i bra- cia krwi umrą, jeśli ich nie powstrzyma. - Jak możemy temu zapobiec? - wymamrotał. Za- gryzł dolną wargę i spróbował powiedzieć Maeveen o intrydze Sucumon. Łatwo mu się z nią rozmawiało, a mimo to niemożliwe było przełamanie potężnego cza- ru ubranej na ciemno czarodziejki. - To tak jak ze starożytnymi machinami, które Verva- mon znajduje i którymi się bawi, kiedy podróżujemy przez Terisiare - rzekła Maeveen. - Raz wprawione w ruch nie sposób zatrzymać. A może po prostu brakuje nam wiedzy, żeby je kontrolować. Słowo, gest, kto to może wiedzieć? - Maeveen przysunęła się bliżej i otarła o jego ramię. Yunnie odskoczył jak pchnięty nożem, Żyjąca Zbroja chroniła go przed najbardziej przypadko- wymi dotknięciami. - Tam - powiedział, skupiając oczy na wylocie doliny - maszerują Minotaury. Stado jest pewne. - Yunnie wyciągnął miecz. Za sobą usłyszał, jak strzały nakładane są na cięciwy i wymierzane w jego plecy. Osłaniająca jego tułów Żyjąca Zbroja wibrowała energią i napełnia- ła go potrzebą rozlewu krwi. MROCZNE DZIEDZICTWO 299 Odgłos szarżującego minotaurzego stada wypełnił jego uszy. Elfy były przestraszone, ale ciągle pewne liczby i potęgi. Elfi dowódca zwlekał z wydaniem rozkazu do momentu, kiedy minotaury niemal zrównały się z pierw- szymi ukrytymi łucznikami. Dziesiątki, setki, tysiące pierzastych pocisków wystrze- liły łukiem w powietrze i opadły pomiędzy byki. Kilku zginęło. Następna seria strzał powaliła kolejnych. Śpie- wając poruszające bitewne poematy, stado posuwało się w stronę pierwszych łuczników. Lance kłuły, miecze cię- ły. Kilku byków wywijało wojennymi pałkami, zaczęła się prawdziwa bitwa. - Zostań, Yunnie. Nic nie możesz zrobić - ostrzegła Maeveen. Złapała go, ale cofnęła rękę kiedy Żyjąca Zbroja oparzyła ją gorącem zbyt silnym do zniesienia. Yunnie mniej słuchał jej, a bardziej odgłosów walki. Głęboko w jego wnętrzu nadymała się potrzeba rozlania krwi, ale zwalczył ją. Na chwilę. - Rzeź - powiedziała. - Elfy walczą mądrze, wykorzy- stując w dodatku lepszą broń, taktykę i pozycję. Nie ma sposobu, żeby minotaury powstrzymały zbliżającą się klęskę. Zgromadziły wszystkie swoje siły i teraz umyka- ją, odcinane przez elfich łuczników. Nawet mądre zaklę- cie tu nie pomoże - a twój przyjaciel nie może być wszę- dzie ani chronić magią tylu towarzyszy. - Powinni lepiej się sprawić. Przywódca, który zna strategię... - zadumała się Maeveen. - Powinni byli opanować wzniesienie i... Co to na siedmiu męczenni- ków jest? Yunnie mrugnął, rozpoznając potężny kamienny po- sąg, do którego modlił się w dolinie Mytaru. - Tiyint - powiedział zduszonym głosem. - Mytaru wprowadził do walki Tiyinta. Ogromny kamienny potwór człapał naprzód jak jakaś niepojęta siła natury i nie okazywał litości, mordując 300 Rober t E. Varde man elfy piątkami i dziesiątkami. Strzały nie przynosiły zręcz- nym łucznikom pożytku. Miecze nie chciały ciąć ka- miennych nóg boga, a żaden atak nie spowolnił nawet molocha śmierci, kiedy przechylał on szalę bitwy na korzyść minotaurów. Yunnie nie mógł już nad sobą dłużej panować. Żyjąca Zbroja bluznęła mocą w jego zbrojne ramię i zmusiła go do zawinięcia nim. Klinga przeszła przez pilnujących go łuczników. Potem pognał do bitwy, zabijając elfy w dzi- kim zapamiętaniu. Nawet w zasilanym Żyjącą Zbroją krwawym szale, rachunek śmierci Yunniego nie umywał się do tego, któ- ry wystawiał Tiyint. Rozdiial 38 ZIEMIA ZATRZĘSŁA SIĘ, KIEDY TIYINT UCZY- nił kolejny krok, sięgnął w dół i zmiażdżył próbującego ucieczki, zranionego elfa. Posoka pociekła po twardych rękach posągu, kiedy ten cofnął je, kolejna ofiara już nie żyła. Głośny krzyk po prawej stronie Yunniego ostrzegł go o kontrataku podjętym przez zamknięte w niewiel- kim wąwozie elfy. Tiyint przystanął, jakby zastanawiając się nad najszybszym sposobem rozprawienia się z tym niewielkim kłopotem, potem opuścił głowę i zaczął dźgać długimi kamiennymi rogami. Dwa elfy zginęły natychmiast od samego impetu; kolejny zawisł, przebi- ty, na wielkim kamiennym rogu. Z rogów Tiyinta nie musiały zwieszać się bojowe wstążki. Podniesiony do magicznego życia posąg, jako symbolu zasługi używał martwych elfów, oznaczających stoczone bitwy i ukra- dzione żywoty. Yunnie łapał oddech i odrętwiały spoglądał na swój miecz. Nie pamiętał wejścia do bitwy, nie mógł sobie również przypomnieć tych, z którymi walczył - i zabił. Mordował braci krwi, czy też zwrócił ostrze przeciwko elfom? 302 Rober t E. Varde man Osunął się na kolana i złapał za głowę. Nie mógł sobie przypomnieć, bez względu na to, jak próbował. Serce waliło mu jak szalone, a Żyjąca Zbroja usiłowała na powrót wciągnąć go do bitwy. Magicznemu artefakto- wi, który włożyła na niego Sucumon, było wszystko jedno, czy zabijał elfa, czy minotaura. Wszystkim czego on chciał była krew. - Moja? - zapytał Yunnie cicho, wiedząc, że nie otrzy- ma odpowiedzi. Sucumon próbowała oślepić go swoim czarem zapomnienia i odniosła jedynie częściowy suk- ces. Próbowała zabić go, Żyjącą Zbroję wykorzystując jako swego czempiona. Nos Yunniego zmarszczył się, a on wyczuł coś więcej, niż przyprawiający o mdłości zapach rozlanej krwi. W pobliżu coś się paliło. Stanął na nogi i ujrzał węgiel- nego golema, który biegł przez wąwóz na północ od rzezi zgotowanej przez Tiyinta. Słupki dymu podnosiły się, gdziekolwiek stąpnął na zeschniętą trawę, pozosta- wiając płonące plamy. Yunnie ruszył za węgielnym go- lemem patrząc, jak powtarza on zgotowaną przez Tiy- inta rzeźnię. Pod ognistym dotknięciem ginęli wszyscy ranni. Potwór ciskał we wrogów kawałkami płonącego węgla - a wszystko na polu bitwy było dla węgielnego golema klątwą. Yunnie zwrócił swoją energię i nienawiść w stronę wę- gielnego golema i Kamiennych Ludzi, którzy wysłali go przodem dla wypełnienia ich rozkazów. Ryknął i zaszar- żował z uniesionym wysoko mieczem. Golem zawiro- wał, zauważył go i cisnął mu na spotkanie chmurę wę- gielnego pyłu. Płonący obłok zablokował jego pęd, ale tylko na chwilę. Nie tracąc tempa, upadł na ziemię i przeturlał się, kopiąc i nacierając na golema pod pyłem gorejącym wesoło w powietrzu ponad nim. - Giń, niech cię diabli, giń! - krzyczał Yunnie. Za- machnął się mieczem i wściekle ciął węgielnego golema MROCZNE DZIEDZICTWO 303 po nogach. Stalowe ostrze odskoczyło, nie imając się skalistej substancji magicznej konstrukcji. W którą stronę nie zwrócił się Yunnie, wszędzie kamień budził się do życia. Kamienni Ludzie, ich golemy, Tiyint - wszyscy oni zarzynali żywych. - Odejdź, Yunnie. Nie atakuj tego. Stwór jest magicz- ny! Po drugiej stronie węgielnego golema dostrzegł Ma- eveen 0'Donagh. Obok niej stał Vervamon, jego srebrne włosy falowały, kiedy bijące od golema gorąco płynęło w górę po wzgórzu w kierunku podróżnika. Ku zasko- czeniu Yunniego, uczony nie szukał schronienia za swoją kapitan. Dzierżył za to minotaurzą lancę i pozostawał u boku Maeveen, kiedy chcąc odwrócić uwagę golema zaczęli nacierać. - Wiem, że to artefakt - powiedział. - S... Sucumon go przysłała. - Yunnie zakrztusił się nagłym przypływem ulgi, wydobywając z siebie imię czarodziejki. - Kamien- ni Ludzie. Niorso, podziemie, oni są niewidocznymi prowokatorami! Musimy z nimi walczyć, nie z elfami czy minotaurami! - Cofnij się chłopcze, albo skończysz jak smażona ar- giviańska ostryga w sosie własnym. - Vervamon w dwóch szybkich krokach odsunął się od Maeveen, po czym cisnął lancę z robiącą wrażenie mocą i dokładno- ścią. Wojenna lanca trafiła węgielnego golema między ramiona i popchnęła do przodu, dając Yunniemu szansę podniesienia się na kolana i posłużenia się mieczem chwyconym oburącz za rękojeść. Z całą zamkniętą w je- go ciele mocą, wspieraną energią z Żyjącej Zbroi, roz- trzaskał miecz na głowie golema. - Niech to obszczy wujek Istvan - dało się słyszeć przekleństwo po drugiej stronie golema. Porucznik Maeveen, Quopomma, gapiła się na zniszczenie z otwar- tymi ustami. Głowa golema eksplodowała na tysiąc 304 Robert E. Vardeman kawałków, zostawiając chwiejący się lekko, bezgłowy korpus. - Nie stój tam, pomóż mu, pomóż mu! - rozkazała Maeveen i rzuciła się w stronę Yunniego. Yunnie porzu- cił obok golema rękojeść połamanego miecza. Ledwie zauważył, że Maeveen położyła mu rękę na ramieniu. - Nie sądziłem, że zdołam zniszczyć któregoś z nich - rzekł Yunnie, spoglądając na dymiący korpus. Jego miecz pokruszył się, jakby był ze szkła. - Twoja zbroja - powiedział Vervamon. - Ona dała ci moc. Maeveen powiedziała mi o tym. Fascynujący arte- fakt, ocalały z Wojny Braci, jak sądzę. Mogę przyjrzeć mu się bliżej ? Moja uwaga była odwrócona i nie zauwa- żyłem, jak potężna jest zbroja, kiedy spotkaliśmy się w Shingol. Yunnie popatrzył na Vervamona, wszystkie emocje teraz go opuściły. Chciał stanąć na nogi i nie zdołał. Vervamon i Maeveen pomogli mu, potem kapitan pod- parła go, kiedy odwracał się w stronę pola bitwy. - Tiyint, kamienny stwór - powiedział. - Mytaru go uwolnił. - Powiedziałabym, że zadziałał lepiej, niż ktokolwiek się spodziewał - zwróciła się do niego Quopomma. - Elfy uciekają z powrotem do swojego lasu, pobite. Ci zdolni do biegania, ot co. Zbyt wielu nie żyje. Masakro- wały minotaury, zanim pokazało się to, depcząc ich na prawo i lewo. Tiyint, tak go nazwałeś? Yunnie skinął, tak jakby mowa nie miała sensu. - Co miałeś na myśli mówiąc, że węgielny golem jest sługą kogoś o imieniu Sucumon? - zapytał Vervamon. - Ta prowincjonalna wojenka dużo bardziej zaostrza moją ciekawość, niż się spodziewałem. Moje poszukiwania Pieczęci Iwset są niczym w porównaniu z przypływami i odpływami mocy, kiedy bitwy toczy się i wygrywa. Pieczęć może pozostać w ukryciu przez następny tydzień MROCZNE DZIEDZICTWO 305 czy miesiąc i nic się nie stanie, tu zaś tworzy się historia - warta choćby maleńkiego przypisu. Każdemu szczegó- łowi muszę przyjrzeć się z bliska, albo okpiłbym tych, co czytać będą moje memuary. - Czy on tak zawsze? - zapytał Maeveen Yunnie. - Ma rację. Co z Sucumon? Ta magiczna konstruk- cja... - powiedziała, kopiąc zapylone szczątki wypalone- go golema. - Skąd przybywa? Widzieliśmy dziwne rze- czy, pozostałości magicznych maszyn, które latały, turla- ły się i poruszały setki żołnierzy w każdej chwili, ale żadna z nich nie przypominała tej. - Dalej na południe wzdłuż wybrzeża, za cieśninami Lat-Nam - rzekł Vervamon, skubiąc brodę w zamyśleniu - kraj zrujnowany został przez wojnę. Znajdujemy się niemal na granicy obszaru o najsilniejszych zniszcze- niach. Może na krawędzi wpływu urodziło się coś intry- gującego, coś kipiącego od wewnątrz i wypełniającego powstałą pod ziemią pustkę. Silny magiczny osad mógł przeszkodzić podobnemu wzrostowi w Lat-Nam, ale tutaj, wygrzany przyćmionymi promieniami, tutaj mógł znaleźć się punkt narodzin nowych ras. - Sprawiasz, że magia staje się jak ciepłe światło słońca - zarzuciła Quopomma. - Gdyby tak było, wszyscy bylibyśmy już opaleni. - Ogrzyca obrzuciła Yunniego wzrokiem, jakby oskarżając go o bycie źródłem ich nie- szczęść. - Opowiedz mi Yunnie o tych Kamiennych Ludziach, o których wspomniałeś. Węgielne golemy są ich sługa- mi? - Prawdopodobnie tak - powiedział Yunnie. - Sucu- mon jest człowiekiem, ma przynajmniej ludzkie kształty, i robi interesy z Kamiennymi Ludźmi. - Zaczął opisy- wać swoje krótkie wtargnięcie do podziemnego króle- stwa i to, jak ścigały go węgielne golemy, zanim Sucu- mon nie nałożyła nań Żyjącej Zbroi. 306 Rober t E. Varde man - Poza tym szalonym kamiennym awatarem jest coś jeszcze? - zapytał Coernn. Dwaj jego pomocnicy tłoczyli się tuż za nim. Wszyscy byli zakrwawieni, tak jakby walczyli równie zaciekle, co pokonane elfy. - Kim jesteś? - zapytał Yunnie, spoglądając na Coern- na. - Muszę wiedzieć - powiedział niespokojnie Coernn. - Kamienni Ludzie, tak ich nazwałeś. Wychodzą z pod- ziemi? - Blada twarz Coernna zbladła jeszcze bardziej, kiedy wyczytał odpowiedź w twarzy Yunniego. Kiwnął na dwóch pozostałych mu pomocników i rozmawiał z nimi przez kilka minut, przed odprawieniem ich gniewnie się odwracając. Odeszli, jeden z nich zerkał kilka razy przez ramię, zanim podążył w las za swoim towarzyszem. - Sprawy wzięły zły obrót. Próbowałem zapanować nad magią i nie podołałem. Gdzie nie podołałem poza tym? - Coernn wyglądał na smutnego. - Dwaj moi przyjaciele, Feyne i Ehno, zaniosą wiadomość z powro- tem do Iwset. - Wiedziałeś o Kamiennych Ludziach? - Maeveen po- patrzyła wprost na Coernna, ręce trzymając na biodrach. Powstrzymała wzbierający w niej gniew. - O czym jesz- cze nam nie powiedziałeś? - Nie ma czasu, żeby się o to kłócić. Musimy po- wstrzymać Niorso. - Wiesz o nich? - Yunnie zatoczył się i złapał Coernna za ramię, potrząsając nim. - Możesz potwierdzić wszyst- ko, co powiedziałem? - Doznał ulgi. Nie tylko mógł mówić o Sucumon, ale miał świadków na istnienie węgielnych golemów, a nawet Niorso. Gdyby tylko zna- lazł tych ludzi wcześniej! - Odpowiedz na moje pytanie, Coernn - zażądała Maeveen. - Kto cię wysłał? Najpierw utrzymywałeś, że Pieczęć Iwset znajduje się w głębi lądu, potem, że w Shin- MROCZNE DZIEDZICTWO 307 gol. Odsyłasz posłańców z raportami. Kto otrzymuje te raporty? Nosisz magiczne artefakty, jakich nigdy dotąd nie widziałam. A podczas moich podróży zVervamo- nem widziałam ich sporo. Coernn oblizał wargi. - Zgadłaś, nie podróżuje dla lorda Peemela. - Ha! Wiedziałam! - wykrzyknęła Quopomma. - Je- steś ohydnym oprawcą. Szpiegujesz dla opata Offera i inkwizycji! Wyraz całkowitej pogardy przemknął przez twarz Co- ernna. Szybko pozbył się go i powiedział: - Nie mam miłości dla Offera i jego okrutnych namiętności. - Widziałam, jak karmiliście jednym ze swojej partii mięsożerną roślinę - rzekła Quopomma. - Co z tym? - Szpieg dobrego opata nie wysłał już dzięki temu żadnego raportu - powiedział Coernn. - Pracujemy przeciwko Peemelowi o tyle, że szukamy tego, co najlep- sze dla Iwset. Jego wojna z Jehesic jest zła, podobnie jak stosunek do własnych poddanych. Zaradzimy temu, odnajdując Pieczęć Iwset, a szczególnie pretendenta do tronu. - Pretendenta? - Twarz Vervamona rozjaśniła się. - Cóż, to się zamienia w pierwszorzędną tajemnicę. Szu- kacie pieczęci po to, żeby zrzucić Peemela z tronu, nie I żeby go nią wesprzeć? Pieczęć otwiera jednak Grobowiec Siedmiu Męczenników. Digody powiedział... - twarz Vervamona drgnęła jakby odbita w muśniętym delikat- nym powiewem stawie. To, jak go do tej pory okłamy- wano, dotarło wreszcie do jego świadomości. - Potrze- bujecie pieczęci dla potwierdzenia praw do tronu swo- jego pretendenta. Nie ma żadnego Grobowca Siedmiu Męczenników? Coernn wzruszył ramionami. - Może i jest, ale ja nic o tym nie wiem, podobnie jak Digody. Jego zaintereso- wania rzadko kiedy wykraczają poza... Digodego. Pie- 308 Rober t E. Varde man częć miała nam posłużyć jako dźwignia przeciw Peeme- lowi, nie jako gwarant tronu jego pana. - Nienawidzę polityków - oświadczyła Maeveen. - Kombinują bez przerwy. Są gorsi od uczonych. - Rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku Vervamona. Był zatopio- ny w rozważaniach. - Co mamy robić? - zapytała Quopomma. - Kamien- ny bóg depcze wszystkich, którzy szwędają się po polu bitwy. Elfy, te które przeżyły, są w pełnym odwrocie. Minotaury wykorzystały sukces i ogłosiły się zwycięzca- mi. Świętujemy z nimi, czy włóczymy się w poszukiwa- niu tej pieczęci i pretendenta do tronu Iwset? - Qu- opomma podrapała się. - Ani jedno, ani drugie - powiedział z naciskiem Yun- nie. - Musimy powstrzymać Sucumon. Ona jest przy- czyną wojny między minotaurami i elfami. Ona obu- dziła Kamiennych Ludzi i wyprowadziła na powierzch- nię ich węgielne golemy. Bez jej intryg wojna się załamie. - To nie pomoże w rozwiązaniu problemu Coernna i w znalezieniu pieczęci - powiedział Vervamon. - Czy pieczęć ma jakąś wartość historyczną, czy jest to tylko państwowa błyskotka, bardziej symbol niż fakt? - Nigdy nie widziałam człowieka, który tak by chciał odwrócić się od bogactw w pogoni za rzeczami, których nie może nawet potrzymać w swoich rękach - burknęła Quopomma. - Yunnie ma rację co do ścigania tej czarodziejki i za- trzymania jej - oświadczył Coernn. - Nie wolno nam pozwolić Niorso wyłonić się spod powierzchni. To siła, którą uważaliśmy za zakorkowaną, opanowaną, nawet jeśli nie do końca poznaną. Digody chciał wykorzystać Sucumon do własnych celów, ale okazała się ona zbyt ambitna. Miałem się z nią skontaktować, ale jestem pewien, że nie będzie chciała mieć ze mną do czynienia po tym, jak jej plany powiodły się tak całkowicie. MROCZNE DZIEDZICTWO 309 - Gdzie wcześniej spotkałeś się z Niorso? - zapytał Vervamon przystępując do Coernna. - Jesteś czarodzie- jem, prawda? Pomyślałem tak z powodu grimoire i ta- lizmanów, na targanie których tak nalegałeś. Nie mogłeś być browarnikiem amatorem, bez względu na to, co postulowali moi porucznicy. Teraz powiedz mi o tych Kamiennych Ludziach. Co wiesz o ich kulturze, zwy- czajach, sposobie... Yunnie odciągnął Maeveen i Quopommę na bok. - Bitwa nie poszła tak, jak chciała Sucumon - powie- dział im. - Pragnęła unicestwienia elfów, ale nie przez istotę tak potężną, jak Tiyint. Myślała, że wystarczy zabić resztę minotaurów po tym, jak wielka bitwa ich osłabi. - Teraz może ich być tylko kilku - rzekła Maeveen. - Co zamierzasz uczynić? - Znaleźć Sucumon. Posiada nad Niorso pewną wła- dzę. Spróbuje nakłonić ich do wysłania ich magicznych konstrukcji. Węgielne golemy zaatakują zarówno mino- taury, jak i elfy, ale musi mieć większą kontrolę, jeśli ma pokonać Tiyinta. - Pozwól minotaurom z nią skończyć. Jesteś jednym z Urhaalan, prawda? - zapytała Quopomma. - Śmiesz- nie wyglądasz jak na byka, jeśli mogę się tak wyrazić, ale twoja sympatia leży po ich stronie, nie elfów. - Ja... - Yunnie zamknął oczy, kiedy zalały go wspo- mnienia, wspomnienia ukryte i zamknięte i opierające mu się zbyt długo. -Jestem Urhaalan, tak - powiedział. - Byłem również zaprzyjaźniony ze starą elfką, Tavorą. Zycie ratowały mi obie strony. Nie mogę pozwolić im walczyć ani chwili dłużej. - Co zamierzasz zrobić? - zapytała Maeveen. Yunnie zauważył, że zaczęła szybciej oddychać, przeczuwając jego odpowiedź, na wpół niespokojna o to, co powie. - Idziemy do podziemi powstrzymać Kamiennych Ludzi - i Sucumon! Roidzlal 39 - CHCĘ TO WSZYSTKO ZOBACZYĆ - POWIE- dział z zapałem Vervamon. Chodził niestrudzenie z rę- kami założonymi na plecy i błyszczącymi przeczuciem zielonymi oczami. Maeveen 0'Donagh widziała go już w takim stanie, zbyt wiele razy, stykającego się z czymś nowym i cudownym, czy było to nowe odkrycie, czy nowa miłość. Badacz w Vervamonie domagał się peł- nych szczegółów podziemnego świata, zamieszkanego przez unikalną rasę stworzeń. Ich podróże po Terisiare ujawniały nowe bestie, mutanty Wojny Braci, które zdołały otrzymać w dziennikach Vervamona przypis czy dwa. Nigdy nie znaleźli całkiem nowej myślącej rasy, produktu, uwolnionej podczas wojny, śmiertelnej magii, również Vervamon nie słyszał o żadnym stworzeniu, któ- re egzystowało w stanie półpłynnym. Jeśli Niorso rze- czywiście szybowali przez masywną skałę jak utrzymy- wał Yunnie, byłoby to odkrycie przerastające wszystko, co obiecywali Peemel i Digody w Grobowcu Siedmiu Męczenników. Dłoń Maeveen zacisnęła się na rękojeści miecza, kiedy pomyślała o Peemelu i jego kościotrupim doradcy. Wład- MROCZNE DZIEDZICTWO 311 ca i doradca wysłali Vervamona, żeby wykonał za nich brudną robotę. Maeveen żałowała, że władca nie był z Vervamonem bardziej szczery, zwodząc go natomiast głupimi mitami i nierealnymi obietnicami. Spomiędzy jej warg wymknął się krótki śmiech. Zda- ła sobie sprawę, że inaczej nie można byłoby wplątać Vervamona w rozgrywki Peemela. Vervamon zajmował się zwyczajami pogrzebowymi północno-zachodniego Terisiare i nic nie mogło go od tego oderwać, poza jeszcze bardziej intrygującymi naukowymi poszukiwa- niami. - Możemy wejść do ich podziemnego królestwa przez jaskinię niecałe dwie mile stąd - powiedział Yunnie. - Tylko dwie mile? No cóż, po dzisiejszej bitwie, pa- trzeniu na zamordowanie tylu elfów, patrzeniu jak wujek Istvan przeklęty kamienny minotaur depcze po wszyst- kim, tylko dwie mile to zwyczajny spacerek - powie- działa sarkastycznie Quopomma, wypinając pierś i wo- jowniczo wysuwając brodę. - Cieszy mnie twoja aprobata - powiedział Vervamon, zupełnie nie zwracając uwagi na ton ogrzycy. - To będzje ukoronowanie całej mojej podróży. Któż inny niż ja może odkryć cały gatunek czekający na zbadanie, opisa- nie, a nawet zamianę w sprzymierzeńca? Zastanówcie się, jak przydatni mogą być ci Niorso podczas eksploracji zakopanych ruin, pod moim fachowym kierunkiem, oczywiście! - Vervamon zatarł dłonie, po czym skiero- wał się we wskazanym przez Yunniego kierunku, nie zwracając uwagi na ściekające z pola bitwy strumyczki krwi i odległe, wywołane ciężkimi stąpnięciami Tiyinta wstrząsy. - Sarkazm - mruknęła Quopomma. - Brakuje mu znajomości świata, a zowie siebie wykształconym. - Poprawiła bandoliery i wiszące na nich ciężkie szable, po 312 Rober t E. Varde man czym oddaliła się, chlupocząc buciorami w krwawym błocie. Odchodząc Quopomma rozmawiała gniewnie ze swymi niewidzialnymi towarzyszami, ostrzegając ich przed uczonymi i kłopotami, które mogli sprowadzić na prostego żołnierza. Yunnie podążył za ogrzycą, mamrocząc do siebie. Ma- eveen została z tyłu, żeby na osobności porozmawiać z Coernnem. Bladocery mężczyzna popatrzył na nią, ale nic nie powiedział. - Nie zląkłeś się Quopommy, kiedy się po raz pierwszy spotkaliśmy. Ze względu na swą wprawę w magicznych zaklęciach? - zapytała Maeveen. - Starłbym ją na tłusty popiół, gdyby chciała zrobić mi krzywdę. - Nie bałeś się ogrzycy, ale teraz jesteś zaniepokojony. Tymi Kamiennymi Ludźmi, o których Yunnie mówi z ta- ką obawą? - Tą Sucumon - powiedział Coernn ku jej zaskoczeniu. - Nie wiem nic o zamiarach i umiejętnościach Niorso, lękanie się ich nie miałoby więc sensu. Ale Sucumon? Słyszałem ją. Słyszałem o niej. - Wargi Coernna zwęziły się w linię, a ustawienie szczęki przekonało Maeveen, że słyszał więcej, niż ujawnił. - Kim ona jest? Coernn wzruszył ramionami. - Kto to może wiedzieć? Przez rok kierowała wlwset niewielkimi rewoltami, potem zniknęła. Najwyraźniej z Kamiennymi Ludźmi znalazła swojej zdradzie żyźniejsze pola. Jej zamiary są proste: zabić elfy i minotaury, uzyskać kontrolę nad znacznym obszarem ziemi i zwrócić całą uwagę na wojnę Iwset i Jehesic. Jeżeli włada Niorso, w przeciągu roku mogłaby kontrolować region o wielkości Argoth. Pe- emel chciał się nią posłużyć, głupio ulegając w tej spra- wie radzie Digodego. MROCZNE DZIEDZICTWO 313 - Znasz Argoth? - Czarodziej po raz kolejny zaskoczył Maeveen. - Podróżowałem, nie tak dużo jak ty i Vervamon, stale nie mieszkałem jednak w Iwset - powiedział Coernn. W tej samej chwili wydłużył krok, zmuszając niższą Maeveen do przyśpieszenia, jeśli chciała utrzymać tem- po. Nie było to męczące, ale wymagało od Maeveen zużywania większej ilości energii, niż to miała podczas długich wędrówek w zwyczaju. Niemal za szybko znaleźli się na kamiennej arenie z jej chronionym fumarolami wejściem do podziemi Niorso. Bokserski nos Maeveen skrzywił się na wystające z ziemi ciężkie siarkowe opary. - Wszystko co robimy, to idziemy ścieżką i znajdujemy Kamiennych Ludzi - prychnęła pogardliwie Quopom- ma. - Nie pilnują wejścia do swojego podziemnego kró- lestwa? Wystarczyłaby zwyczajna pułapka. - Oni nie myślą w tych kategoriach - rzekł Yunnie. - Już węgielne golemy są odpowiednimi strażnikami, pułapki znajdują się poza pojmowaniem Kamiennych Ludzi. Zastanówcie się. Poruszają się w masywnej skale wtapiając się i przepływając przez nią. Mogą nie mieć uczęszczanych ścieżek dzięki swojej umiejętności poru- szania się do i z, w górę i w dół, nawet pod kątami przez sam płaszcz planety! - Intrygująca spekulacja - zastanowił się Verva- mon. - Masz dobry umysł, nawet jeśli nie szkolony w sposobach partykularnego dochodzenia kulturo- wego. Maeyeen spostrzegła, jak ciało Yunniego sztywnieje, kiedy Żyjąca Zbroja zaczęła domagać się należnych jej praw. Nim zdołała wypowiedzieć słowo ostrzeżenia, Yunnie zawirował i rzucił się przez wejście do jaskini. Maeveen została popchnięta przez Coernna, kiedy czarownik pobiegł za Yunniem. 314 Robert E. Vardeman - Co to jest? - dopytywała się Quopomma. - Dokąd oni idą? - Węgielny golem - zawołał Coernn ze ścieżki. - Zbro- ja Yunniego reaguje na jego magiczną obecność. Maeveen dobyła miecza i wbiegła do jaskini, gotowa pomóc Yunniemu przeciw strzegącemu ścieżki golemo- wi. Wpadła w całkowitą ciemność, z której wyłoniła się po chwili na słabo oświetlonym obszarze, który ciągnął się chyba także poza zasięgiem jej wzroku. Przystanęła, orientując się w ogromie jaskini, po czym stanęła u boku Coernna akurat na czas, by zobaczyć jak Yunnie stawia czoła węgielnemu golemowi. Dziki wyrób zaszarżował - i wybuchł, dotknąwszy Żyjącej Zbroi. Golem został pochłonięty przez zbroję, ale Yunnie był oszołomiony i słaby. - Nic ci nie jest? - zapytała Maeveen, jej ramię okrą- żyło Yunniego, zanim przypomniała sobie, czego sama była świadkiem. Cofnęła się, zanim jej ciało dotknęło pancerza. - Czuję się dobrze - powiedział Yunnie z nieobecną miną. Maeveen odstąpiła, kiedy wyprostował się i ru- szył, miecz wyciągnąwszy przed siebie. Ruszyła za nim, tylko po to, żeby zostać powstrzyma- ną przez Coernna. Czarownik pokręcił głową. - Nie może walczyć sam. Powinniśmy z nim być - opierała się. - Żyjąca Zbroja pożera mu rozum. Rządzi nim całko- wicie i nie znam sposobu, żeby go zatrzymać. Zaklęcie Sucumon - albo to ze zbroi - jest silniejsze od wszystkie- go, co mogę rzucić. Kazano mi zakończyć życie Sucu- mon, jeśli zajdzie potrzeba, ale... - Kto kazał ci to zrobić? - zapytała Maeveen. Nie otrzymała odpowiedzi. - Co możemy zrobić? - zapytała, niespokojna o bez- pieczeństwo Yunniego. MROCZNE DZIEDZICTWO 315 - Możemy zapisywać, moja droga, możemy obserwo- wać, możemy robić to wszystko, po co tutaj przyszli- śmy! Poszerzać wiedzę! - Vervamon zaśmiał się i pobiegł za Yunniem. Maeveen mrugnęła. A zatem znów zmie- rzali w stronę bitwy, tyle że na innej arenie. - Wiesz? - zapytał Coernn. - Co? Co wiem? - Nieważne - powiedziała Quopomma. - Musimy posuwać się naprzód, albo zostaniemy tu, kiedy oni będą się dobrze bawić. - Ogrzyca wpadła na Coernna i zmusiła go do poruszenia się. - Kamienni Ludzie! - krzyknął Coernn. - Osunął się na kolana i przebiegł palcami po pylistej ścieżce, którą właśnie przekroczyli. Zarysował w skale stwora tak jak- by wskrzeszał zmarłego. Niewielka bryła rosła i rosła, kiedy czarodziej zmykał z powrotem na kolanach. - Jeden wstaje z trzewi planety! Coernn wrzasnął, kiedy Niorso wyłonił się, wyciągnął rękę i swym płonącym chwytem przyłożył ogień do cia- ła czarodzieja. Maeveen patrzyła z zafascynowanym przerażeniem, jak Niorso wstaje i zaczyna się wolno obracać. Jego półpłynne ciało przekręcało się z różną prędkością, nadając mu zdeformowany wygląd. Potem ujrzała jego twarz i wrzasnęła. Niewielu rzeczy bała się Maeveen; była w zbyt wielu bitwach i walczyła ze zbyt wieloma przeciwnikami. Mimo to krzyczała, krzyczała i zastanawiała się, czyj to głos dołączył się do niej w prze- rażeniu. Jej panika wzrosła, kiedy stało się jasne, że należał on do Quopommy. Niorso przyciągnął do siebie ciało czarownika i trzy- mał je przez kilka sekund, potem odrzucił maga na bok, obracając się wodniście. Tam gdzie powinna być twarz, błyszczały maleńkie jeziorka odbijające wszyst- ko, co zrodziło się w przerażonym umyśle Maeveen. 316 Rober t E. Varde man Widziała siebie spaloną i porwaną na strzępy przez lawapotwora, który próbował wciągnąć ją ze sobą w skałę. Widziała setki innych śmierci, wszystkie odbi- te w obliczu Niorso. - Magia - on instynktownie używa magii - powie- dział Coernn równym głosem, pomimo brzydkich obra- żeń, jakie otrzymał. Rzucił zaklęcie i strach Maeveen nieco zelżał. Quopomma złapała powietrze i wydobyła obie szable, ale Coernn powstrzymał ją gestem. - To inna walka, z tych, których nie wygrasz siłą stali. Niorso nie są całkowicie cieleśni. Cząstka ich zdaje się być czy- stym duchem, albo magią, albo czymś, czego nie potra- fię nazwać. To ta część, którą musimy zaatakować. Twój miecz jest przeciw ich ciału bezużyteczny. - Niech to wujek Istvan! - ryknęła Quopomma. Rzu- ciła się naprzód, jej dwie szable obracały się w srebrzystej kurtynie śmierci. Oba ostrza uderzyły w Niorso cięciem, które inne stworzenie pozbawiłoby głowy. Oba ostrza wyparowały. Maeveen zanurkowała i chwyciła ogrzycę za kolana, popychając ją w przód, obok Niorso. Z całą swoją nie- podatnością na atak fizyczny, poruszał się on wolno. Wiejące po ścieżce zimne powietrze podsunęło Maeveen zarys pomysłu. - Tędy, skało na mózgi - zakpiła. Wyciągnęła na Nior- so sztylet, żeby przyciągnąć jego uwagę. - Nie, poczekaj, mogę rzucić czar i zatrzymać go - obiecał ranny Coernn. Maeveen zignorowała go. Co- fała się w stronę wlotu do jaskini, szydząc z płynące- go powoli Niorso. Kamienna masa płynęła w jej kie- runku, poruszając się szybciej, odkąd nie musiała zmieniać kierunku. Maeveen Wymykała się z począt- ku powoli, potem odskakiwała z szybkością szermie- rza, chcąc utrzymać dystans. Zmroził ją smagający jaskinię wiatr. MROCZNE DZIEDZICTWO 317 To Coernn wywarł na Niorso swój magiczny wpływ. Kamienny stwór próbował odwrócić się od otworu, który mógł zmrozić go do nieruchomości. To Coernn przywołał swoje zaklęcie. Niorso został pchnięty w kie- runku Maeveen - i zmuszony do zastygnięcia w bezru- chu. - Blisko było - powiedziała Maeveen, ocierając czoło. Niorso walczył z twardniejącym eksteriorem. - Czy w środku ciągle jest płynny? - Ucieknie, jeśli da mu się wystarczająco dużo czasu - powiedział Coernn. - Może spłynąć w dół w skałę pod nami i odsunąć się od przejmującego wiatru, który za- mienił go w stalagmit. Maeveen rozejrzała się niespokojnie po przypominają- cych w kształcie włócznie wapniowych tworach sterczą- cych z podłoża jaskini i zwieszających się z jej wysoko sklepionego sufitu. - Te są naturalne - zapewnił ją Coernn. - Nie wyczu- wam magii w żadnym z nich, oprócz miejsc, w których przechodził ostatnio Niorso. - Jak z nimi walczymy? Wiadrami z wodą? - dopyty- wała się Quopomma. - Właśnie straciłam dwie najjep- sze szable, a nie mam ich czym zastąpić. - Woda mogłaby zadziałać - powiedział Coernn z na- mysłem. -Jak zamierzają podbić powierzchnię, skoro nie mogą na niej żyć? - zapytała Maeveen. Jeśli wytkną twarz z góry, nawet najcieplejszy dzień zacznie ich utwardzać. Atu, na dalekiej północy Terisiare, no cóż, lodowiec Ronom leży zaledwie pięćset mil na wschód. Zimy są chłodne! - Fakt, który Sucumon mogła ukryć przed Kamienny- mi Ludźmi - powiedział Coernn. - To mógł być jej plan zapewnienia sobie nad nimi kontroli. Oni posyłają na powierzchnię swoje węgielne golemy, żeby pomóc jej 318 Rober t E. Varde man podbić minotaury i elfy, a ona zabierze się potem za Niorso - i co mogą jej zrobić? - Jedno dotknięcie wystarczy, żeby upiec - powiedzia- ła Quopomma, ochoczo wyciągając rękę w stronę Co- ernna. - Muszą być naiwni, żeby wierzyć jej i nie dochodzić prawdy na własną rękę - rzekła Maeveen. - Ale znów, Vervamon myśli, że świadomość uzyskali niedawno, jako produkty uboczne wojny. Mogą nie mieć doświad- czenia w prowadzeniu interesów z chłodniejszymi for- mami życia. Coernn zaczął mówić, ale przerwał mu podmuch piekielnej fali, która miotała się gdzieś w głębi jaskini. Jego płaszcz zaczął się kopcić, a brwi zostały opalone dzikim wyładowaniem. Zatoczył się w stronę Maeve- en, która podtrzymała go, nim nie odzyskał równo- wagi. Maeveen pociągnęła za płonący płaszcz Coernna. W ręce zostały jej tylko kawałki. Potem jej oczy rozsze- rzyły się. Kawałki skóry czarownika odchodziły od ciała osmalonymi płatami. Odwróciła się w kierunku podmu- chu i zawołała - Vervamon! Yunnie! Z Quopommą u boku i próbującym nadążyć Coern- nem pobiegli wietrzną ścieżką, dopóki nie dotarli na stromy spadek nad kamiennym amfiteatrem. Poniżej Yunnie stał przed Vervamonem, chroniąc starszego czło- wieka przed trzema nacierającymi węgielnymi golema- mi. Za nimi kroczyła ciemno ubrana postać, którą Maeveen uznała za Sucumon. - Uważaj! - krzyknęła Maeveen. - Uciekaj stamtąd! Wpadniesz w pułapkę, jeśli nie... - Przerwała swoje ostrzeżenie, kiedy wszystkie trzy magiczne konstrukcje zaszarżowały na Yunniego. Ku jej zaskoczeniu krzyknął, ale nie z bólu. To był okrzyk triumfu, zwycięstwa. Yun- nie rzucił się naprzód, wpadając na golemy odzianą MROCZNE DZIEDZICTWO 319 w zbroję piersią. Trzy artefakty rozpadły się w eksplozji, która ścięła Maeveen z nóg. Przywarcie do krawędzi amfiteatru przez sekundę oka- zało się trudniejsze, kiedy Yunnie biegł naprzód, a ma- giczna energia jego zbroi wyciągała inne golemy i rozbi- jała je na kawałki. Yunnie śmiał się i był to chichot sza- leńca. Nie używał miecza, Wpadał na golemy i pozwa- lał Żyjącej Zbroi chronić się - chronić ją - przed obra- żeniami. -Jestem niezwyciężony, Sucumon. Dałaś mi moc znisz- czenia golemów - i ciebie - Yunnie zaśmiał się jak ma- niak. Maeveen podniosła się i usiadła na górującym nad amfiteatrem kamiennym występie, myśląc jak mogłaby Yunniemu pomóc. Potem pomyślała, jak mogłaby po- móc samej sobie. Atakując Sucumon, Yunnie przekroczył granice szaleństwa. - Kontroluję moc, której ty nawet nie zgadujesz - warknęła Sucumon. Jej ramiona zawirowały, kiedy tatu- aże ożyły, układając jej ręce w skomplikowane wzory czarów, które miały zabić Yunniego. Z jakiegoś powodu zaczęła odcinać kawałki własnej skóry, które z pyknię- ciem zamieniały się w cieniutkie kolumny wznoszącego się dymu. - Vervamon, uciekaj stamtąd - zawołała Maeveen, widząc, że nie może przeszkodzić walce między Ży- jącą Zbroją Yunniego a Sucumon. - Zostaniesz żabi- ty! - Nie mogę się ruszyć - powiedział srebrnowłosy eru- dyta. Moje stopy wtopiły się w skałę. Niorso próbował wyjść pode mną i... Jego słowa zostały zagłuszone przez eksplozję, kiedy Yunnie wpadł na Sucumon. Obydwoje turlali się i turla- li, magie walczyły o uzyskanie przewagi. Żyjąca Zbroja starała się chronić samą siebie, wydostawszy się spod kontroli tak Yunniego, jak i Sucumon. Czarodziejka sta- 320 Rober t E. Yarde man rała się znaleźć właściwe zaklęcie do zatrzymania Yun- niego. Żadnemu się nie udało. Nie do końca. Sucumon rzuciła zaklęcie, które cisnęło Yunniem w tył o skalną ścianę. Przygwoździła go tam rzucany- mi raz po raz zaklęciami. Zaklęcie sprawiło, że Żyjąca Zbroja rozjarzyła się kolorem wypalającego oczy błęki- tu. Yunnie walczył i odsunął się od ściany, dając sobie przestrzeń do walki. Padający na jego twarz aktynowy poblask zamieniał go w coś więcej niż człowieka - albo w* coś mniej. - Do mnie! - krzyknęła Sucumon. - Pomóżcie mi teraz, bo wasze podziemne królestwo zostało najechane! - Wzywa kolejne węgielne golemy - powiedziała Qu- opomma. - Nie - rzekł Coernn. - Woła na Kamiennych Ludzi, żeby włączyli się do własnej walki. Jeżeli to zrobią, Yun- nie nie ma szans. On nie może umrzeć! Nie może! Coernn skoczył do amfiteatru, mamrocząc po drodze zaklęcie. Maeveen i Quopomma wymieniły szybkie spoj- rzenie, po czym Maeveen powiedziała - Kto chce żyć wiecznie? Podążyły na dół za Coernnem i natychmiast tego pożałowały. Kolejny powiew energii odrzucił je w tył. Maeveen wpadła na Vervamona, a Quopomma wylą- dowała na szczycie tej sterty. Dmuchnięcie po dmuch- nięciu przewalało się nad nimi błyszczące gorąco, po- tem przyszedł cichszy, chłodniejszy moment, kiedy ja- skinia została skąpana w błękitnym blasku Żyjącej Zbroi Yunniego. - Magia przeciw magii - rzekł Vervamon, wychylając się zza sterty dla lepszego widoku. - Nie było czegoś takiego od czasu Wojny Braci! Co za okazja bycia świad- kiem historii, która się tworzy! MROCZNE DZIEDZICTWO 321 Yunnie i Coernn stali ramię przy ramieniu. Sucumon uczyniła dziwną rzecz. Wyciągnęła zza pasa złoty sztylet i odcięła sobie palec. Potem kolejny i kolejny. Siła jej magii uległa potrojeniu, kiedy każdy z palców zamieniał się z pyknięciem w super gorący gaz. - Patrzcie! Poświęca części siebie dla uzyskania prze- wagi - powiedział Vervamon, zaintrygowany rozwija- niem się magii. - Stawienie czoła Yunniemu i Coernno- wi jednocześnie okazuje się dla niej trudne, potrzebuje więc dodatkowej mocy. Maeveen wyciągnęła miecz i cisnęła nim jak lancą, ostrze uderzyło Sucumon wysoko w ramię. Czarodziej- ka syknęła jak wąż i odepchnęła ostrze od siebie, pró- bując opanować niewielką ranę. Odwrócenie uwagi dało Yunniemu szansę wpakowania się w sam środek zaklęcia czarodziejki, jego ręce wyciągnęły się po nią. Bliskość Żyjącej Zbroi wywołała u Sucumon wrzask gniewu i bólu. Maeveen mogła jedynie przypuszczać, jaki rodzaj śmierci mógł być zadawany przez ten arte- fakt. - Obydwie możemy w to zagrać - powiedziała Qu- opomma, podnosząc kamienie i ciskając nimi w Sucu- mon. Czarodziejka nurkowała i wykonywała uniki, ale jeden z kamieni trafił ją w głowę, oszołamiając. To umożliwiło tak Yunniemu, jak i Coernnowi natarcie, szczęki magicznego imadła zaciskały się na kobiecie. - Nie, nie rozumiesz. Oni potrzebują przewodnic- twa. Potrzebują mojego przewodnictwa - wrzasnęła Sucumon, próbując powstrzymać krew tryskającą z okaleczonych palców. Jej oczy stały się szerokie i dzi- kie, a Maeveen natychmiast zorientowała się, co cza- rodziejka zamierza uczynić. Posługując się swym zło- tym sztyletem Sucumon odcięła sobie dłoń w nad- garstku. Widząc, że nie dało jej to wystarczającej mocy 322 Robert E. Vardeman do walki z Yunniem i Coernnem, szaleńczo zaczęła piłować swoje przedramię. Tatuaże odpowiadały wi- rując, jak żywe. Sucumon szwargotała niczym szalone stworzenie, ale jej moc rosła, przyciskając obu mężczyzn do skal- nego zbocza. Coernn zamknął oczy i rozpoczął zaklę- cie. Jego ręce poruszały się niestrudzenie, bez względu na to, jak bardzo napierała na niego magia Sucumon. W jaskini zwiększał się namacalny nacisk, dotąd, aż Maeveen zachciało się krzyczeć. Nawet Vervamon, zwykle chciwy obserwator, przycisnął ręce do uszu i odwrócił się. - Umierajcie! - wrzeszczała Sucumon. Zamierzyła się dziko na własną nogę, krew zalała skalistą podłogę przed nią. Każdy odcinany kawałek przydawał jej mocy, ale nie wzięła pod uwagę innego ze swych wy- tworów. Yunnie szedł przed siebie jak w transie. Otaczająca Żyjącą Zbroję błękitna mgiełka teraz buchała purpuro- wym światłem tak gęstym, że paliło oczy nawet po- przez zamknięte powieki. Maeveen podrzuciła rękę, chcąc ochronić twarz. Niewiele zobaczyła z magicznej konfrontacji. Nawet kiedy Sucumon piszczała i cięła się po wła- snym ciele, Yunnie nacierał, tyle że to zaklęcie Coernna odwróciło falę przeciw czarodzieje. W Sucumon ude- rzyła niewielka część magicznej energii, dodanej do tej, która biła od zbroi Yunniego. Czarodziejka osiągnęła kres swojej magii. Sucumon umierała, cal po calu, kawałek po kawałku. Ale umierała. Nagłe zelżenie napięcia w jaskini było niemal tak samo bolesne, jak wymiana zaklęć. Maeveen mrugnęła i otarła krew z twarzy. Nie wiedziała, czy należała ona do Sucu- mon, do niej samej czy do kogoś innego. MROCZNE DZIEDZICTWO 323 - Nigdy nie widziałam takiej walki - wyszeptała Qu- opomma, przejęta. - Zgadzam się. Doprawdy, szczególny sposób rzuca- nia czarów - powiedział Vervamon, spoglądając na cia- ło Sucumon. Zwinęło się ona w wysuszoną łupinę, tak jakby umarła przed laty i zakonserwowała się w suchym powietrzu jaskini. - Ona wiedziała, że... - oskarżenie Coernna zamarło we wrzasku, kiedy ze skały za nim wynurzył się jeden z Kamiennych Ludzi. Płynne ramiona otoczyły ciało czarodzieja i pociągnęły go w tył. Ciało syczało, Coernn krzyczał i próbował walczyć. Maeveen 0'Donagh, naj- bliższa niego, zadziałała. Potężnym kamieniem podnie- sionym z podłogi wyrżnęła w półpłynne ramię Niorso. Coernn kopał coraz słabiej i umierał na oczach bezradnej Maeveen. Jego wargi poruszały się w wiadomości prze- znaczonej tylko dla jej uszu. Potem Yunnie odepchnął ją i ruszył przed siebie. Ma- giczna energia, którą wchłonął podczas walki z Sucu- mon, teraz biła w Niorso potężnie. Ślepe skaliste ramio- na rozpłynęły się jak śnieg pod wiosennym słońcem i stwór zniknął z powrotem w masywnym kamieniu. Yunnie osunął się na kolana, sapiąc chrapliwie. Żyjąca Zbroja wyglądała jak wypalony, skórzany żużel. Maeve- en ujrzała, jak mizernie wyglądał Yunnie i w niewielkim stopniu tylko pojęła, ile kosztowała go ta walka. Żyjąca Zbroja była surowym i wymagającym panem. Vervamon krzątał się dookoła, mamrocząc do siebie i notując w dzienniku, szkicując szybko tak, żeby każdy detal pozostał świeży w jego pamięci. Quopomma dołączyła do swojej kapitan. - W porządku? - zapytała ogrzyca. Maeveen kiwnęła, napełniana ciekawą mieszanką pod- niecenia i wyczerpania. Nie wiedziała, śmiać się czy pła- kać, krzyczeć czy milczeć. Patrzyła na Yunniego. 324 Robert E. Vardeman - Co on powiedział? - zapytała Quopomma. - Co- ernn, zanim umarł. Powiedział coś do ciebie. Widziałam minę na jego twarzy. - Nie zwróciłam uwagi, jak wyglądał. - Wyglądał na odprężonego, tak jakby przerzucił na ciebie ciężar ze swojej duszy. Co to było za zwierzenie? - zapytała ponownie Quopomma. Maeveen po prostu nie odrywała oczu od Yunniego. W swoim koszmarze, tam, w Mieście Cieni, pomyliła go z Vervamonem. Teraz rozumiała, dlaczego. - Coernn powiedział mi sekret, którego nie zna nawet lord Peemel - powiedziała. Quopomma patrzyła na nią wyczekująco. - Więc? Co to takiego, kapitanie? - Po tym, jak wyruszyliśmy do Miasta Cieni, Coernn magicznie odczuł, że to czego szuka znajduje się w Shin- gol. - Maeveen wzięła głęboki oddech, a potem rzekła cicho - Yunnie jest synem lady Pioni, żony Peemela. - To oznacza... - Quopomma zamrugała osłupiała. - Yunnie jest pretendentem do tronu Iwset. I coś jesz- cze. Jest również synem Vervamona! Roidilal 40 LORD PEEMEL STAŁ Z RĘKAMI ZAŁOŻONYMI za plecy i wspartą na piersiach brodą. Jęczał nad wielką, rozłożoną na stole mapą, maleńkie statki przesuwało pół tuzina młodszych oficerów. Po jego prawej stał Di- gody, po lewej Apepei, ale Peemel nie patrzył na żadnego ze swych doradców. Patrzył na mapę, podczas gdy jeden z podporuczników zgrabiał pół tuzina iwsetyjskich okrę- tów. , - Jak to możliwe, że Edara zatopiła moją flotę? - Peemel starał się utrzymać spokojny ton. - Mówiliście, że nie zdoła przegrupować floty, jeśli zaatakujemy w przeciągu trzech dni. Straciłem osiem fregat, osiem moich najlepszych statków, osiem statków, których zbu- dowanie kosztowało mnie fortunę! - I załogi - zauważył Apepei. - Straciłeś pięciuset wy- szkolonych żeglarzy. - Przeklęci niech będą głupcy! Tych statków nie można zastąpić w ciągu jednej nocy. Mogę zaciągnąć na służbę wieśniaków, ale te statki były uzbrojone i opancerzone! Jak mam je zastąpić? Edara nie straci- ła nawet jednego. - Pochylił się, ciągle nie patrząc na 326 Rober t E. Yarde man żadnego z doradców. - Edara nie poniosła żadnych strat w bitwie, którą mieliśmy wygrać bez problemu. Groźba zaszemrała w jego słowach. Apepei skulił się, kiedy lord Peemel wyciągnął z kieszeni jedwabną szmatkę i gniewnie wytarł ręce, tak jakby mógł wy- mazać całą winę ze swego serca. Kiedy Peemel skoń- czył, Apepei popatrzył z obojętnym wyrazem twarzy, jak jego suweren zawiązuje jedwabny materiał wokół szyi najbliższego strażnika. Jedno pociągnięcie zadusi- ło człowieka, rzucając go na kolana z twarzą w kolo- rze jasnej czerwieni. - Potrzebujesz lepszego dowódcy akcji morskiej - rzekł pośpiesznie Apepei, chcąc odwrócić uwagę su- werena. Górski krasnolud spoglądał wprost na Digo- dego, ośmielając go do zabrania głosu. Digody zdecy- dował się nie ujawniać swoich poglądów, mądrze, jeśli wziąć pod uwagę zimną wściekłość Peemela z po- wodu porażki jego planów. - Ihesia pracuje na lądzie niestrudzenie i odnosi zwycięstwo za zwycięstwem. Jednak... - Milordzie - wtrącił się Digody - to nie brak strategii czy niepowodzenie naszej genialnej taktyki powoduje takie klęski. Obawiam się zdrajcy w naszych szeregach, zdrajcy, który powiadamia Edarę o każdym naszym podstępie. Jak możemy zwyciężyć, skoro unika naszych sił i atakuje słabości? Czerwone oczy zwarły się z szeroko osadzonymi ocza- mi Apepeia. Krasnolud zaczął podrygiwać w górę i w dół w miarę, jak rosło jego poruszenie. Odgarnął w tył niepokorny gąszcz rudych włosów i zawołał - Nazy- wasz mnie zdrajcą? Wymów te słowa i bądź przeklęty! Wyzywam cię na pojedynek! Jestem lojalny wobec tronu Iwset. Ja... - Nie mówiłem nic o twej lojalności wobec tronu - rzekł Digody, a jego szczupła twarz zgęstniała od napie- MROCZNE DZIEDZICTWO 327 cia. - Tym niemniej kwestionuję twoje poparcie wobec Peemeła. Apepei wybełkotał coś niezrozumiale i sięgnął po szty- let. Tuzin osobistych strażników Peemela wystąpiło do przodu, niektórzy przechodząc nad ciałem powalonego towarzysza, gotowi bronić swego suwerena mimo za- bójczego gniewu skierowanego w stronę jednego z ich szeregu. Peemel odprawił ich gestem, i popatrzył na Apepeia. - Wystarczy tego. Nikt nie kwestionuje twojego po- parcia, Apepei. - Digody tak! - Za łatwo się ekscytujesz - powiedział gładko Digody. - Może dalej powinniśmy poszukać kogoś, kto ma dostęp do wszystkich tych poufnych informacji. - Jego płonące czerwone oczy badały obecnych strażników, skupiając się w końcu na jednym z nich. Kościsty palec wskazał na sierżanta straży. - Ten na przykład. Sporo czasu spędza w dokach. To piechur, nie żeglarz. Dlacze- go tak wiele czasu spędzasz w knajpie o nazwie Zato- piony Skarb? - Chodzę tam za rozkazami. - Rozkazami? - zainteresował się Digody. - Czyimi? - No cóż, Apepeia. Sprawdzam, co mówią pijani ma- rynarze, a potem wyłapuję tych, co mogliby być nielo- jalni. - Pracuje na moje polecenie - wyjaśnił Apepei. - Tak jak inni na naszych usługach. Poważnie traktuję bezpie- czeństwo, podczas gdy Digody tylko o nim paple, bijąc pianę jak jakiś mnich Peleryny Furii. - Mnich, kogo nazywasz mnichem, mały człowieku? - Digody uniósł się i przybrał groźną postawę. Jego wy- prostowane wąsy drgały, a bródka trzęsła się, kiedy pró- bował znaleźć odpowiednie słowa. 328 Rober t E. Varde man - Wystarczy! - ryknął Peemel. - Ta kłótnia służy tylko Jehesic. Wy służycie mnie. Co robimy, żeby powstrzymać tę dziwkę przed zniszczeniem nędznych resztek mojej floty? - Nie takich nędznych, milordzie - uspokoił Digody, odepchnąwszy na bok swój gniew na Apepeia i próbując jak najlepiej przedstawić swoją taktykę. - Nowa bitwa wisi w powietrzu, nawet podczas naszej rozmowy. Pod- jąłem inicjatywę przyciągnięcia jej floty w stronę naszych nabrzeżnych pozycji. Generał Ihesia jest pewna, że może obłożyć dokładnym ostrzałem i zatopić statki, kiedy te przepływać będą w pobliżu Punktu Opuszczenia. Pójdą na dno i nigdy już nie będą nas kłopotać - powiedział Digody. - Rozkazałeś flocie poruszyć się bez aprobaty lorda Peemela? - Krasnolud przyskoczył do stołu, posyłając małe zabawkowe stateczki w losowo wybrane kursy. - To zdrada! - Nie, to ostrożność - rzekł Digody. - Wytłumacz się - powiedział Peemel. - Nie omówiłeś tego ze mną. Ja jestem dowódcą sił zbrojnych, nie ty. Przeze mnie jesteś tylko tolerowany. Jeśli z tą taktyką będą jakieś problemy, Iwset zostanie bez floty, a Jehesic mnie zniszczy. - Tej nocy odniesiemy zwycięstwo, milordzie - obiecał Digody. - Chodź i patrz. - Digody zakręcił się i kości- stym palcem wskazał w stronę pokładu obserwacyjne- go- - Nie zobaczymy stąd Punktu Opuszczenia - powie- dział Apepei z ręką wspartą na sztylecie. Podejrzewał zdradę. Człowiek tak silny i podstępny jak Digody mógł zepchnąć ze szczytu wieży tak Peemela, jak i krasnoluda. Apepei nie był pewien, w jaki sposób Digody opanował- by wówczas władzę, jako że bez Pieczęci Iwset jako sym- bolu, szybko zostałby obalony. MROCZNE DZIEDZICTWO 329 Apepei wątpił, by obywatele Iwset zaakceptowali Di- godego na tronie, nawet z pieczęcią, ale Digody nie należał do tych, co lubowali się rozgłosem. Najlepiej działa mu się w cieniu, pociągał za marionetkowe sznurki, sprawiając, że inni tańczyli, jak im zagrał. Apepei wiedział, że musi stale pilnować się przed taką perfidią. - Dla naszej wygody zorganizowałem wynalazek ob- serwacyjny. - Zwierciadło wróżebne? -Apepei spoglądał w płytką czarę lepkiej zielonej cieczy, osłupiały. - Opat Offero podda cię przesłuchaniu za to bluźnierstwo! - Nie musimy mówić dobremu opatowi - powiedział Digody, przechodząc nad sprzeciwem do porządku dziennego. - Tutaj, milordzie, spójrz, jak nasza flota zwabi najlepsze statki Jehesic do wybrzeża, gdzie precy- zja artylerii Ihesii może zatopić je w dowolnej chwili, nim zdołają obrócić się i uciec. Apepei zaczepił brodą o krawędź magicznego wyna- lazku obserwacyjnego. Fluid przelewał się w naczyniu delikatnie, sprawiając, że obraz się marszczył. Niewyraź- ne sylwetki nabierały powoli kształtów, a Apepei ujrzał, jak trzy najszybsze statki w iwsetyjskiej flocie prują do brzegu tylko po to, by w ostatniej chwili zmienić kurs, ukazując statki pościgu, powiewające trójkątnymi pro- porcami bitewnymi Jehesic. - Na wybrzeżu, widzisz, jak rozmieściła swoje baterie Ihesia? - Digody stał z rękami skrzyżowanymi na pier- siach. Apepei popatrzył na niego podejrzliwie, potem przerzucił wzrok na Peemela. Odczytanie miny władcy nie przychodziło mu łatwo. Peemel mógł być zły na uzurpującego sobie jego władzę Digodego, mógł też być zadowolony. Apepei zadrżał. Tracił umiejętność rozpo- znawania nastroju swojego władcy, a taka strata ozna- czała wpływanie na niebezpieczne płycizny. 330 Rober t E. Varde man - Teraz powinna otworzyć ogień - powiedział Pe- emel, pochylając się do przodu. Jego waga wzburzyła wodę, mącąc magiczny obraz z dalekiego Punktu Opuszczenia. - Ihesia jest zdolna. Otworzy ogień wtedy, kiedy bę- dzie trzeba - rzekł Apepei. Wściekał się, że Ihesia uwikła- ła się w ten potajemny sojusz z Digodym - o którym to sojuszu wzmianka nawet nie dotarła do uszu Apepeia. Dumny był ze swoich szpiegów. Musieli się lepiej starać, w przeciwnym razie zostanie odcięty od najskrytszych tajemnic Peemela. Może szepnięcie opatowi Offero o wróżebnym zwier- ciadle Digodego zmieni równowagę władzy wokół tro- nu lorda Peemela. Opat czuł do magii odrazę graniczącą z fanatyzmem. Zagranie takiej karty w tej śmiertelnej grze nie przyniesie może korzyści Apepeiowi, ale z pew- nością zaszkodzi Digodemu. - Patrz jak się zbliżają. Nie ma sposobu, w jaki mogliby ujść machinom bojowym na czas, aby... - słowa Digo- dego urwały się, kiedy stało się jasne, iż pościg najlep- szych iwsetyjskich statków wcale nie składał się z okrę- tów pierwszej klasy. - To tylko zwykłe barki. Co nam po zatopieniu barki? - Może bardzo dużo - rzekł Apepei. - Widzisz, jak na ich pokładach tłoczy się piechota morska? Oni nie płyną jak głupcy w pułapkę. Oni płyną wprost na wybrzeże, aby zdesantować oddziały i zaatakować Ihe- się! - Nie, to niemożliwe. To nie jest możliwe! - tym razem to Digody zmącił szmaragdową ciecz, chwyta- jąc się krawędzi stołu, tak jakby mógł wciągnąć się w obraz rozgrywającej się przed nim bitwy. Jego oczy rozwarły się i wyglądały teraz mniej złowieszczo. Apepei nie znajdował przyjemności w niedoli rywala. Morscy piechurzy Jehesic mierzyli dokładnie w pozy- MROCZNE DZIEDZICTWO 331 cjc Ihesii, a ona była jedynym generałem Peemela bar- dziej lojalnym wobec Apepeia, niż Peemela - czy Di- godego. Jej śmierć czy pojmanie mogło pociągnąć za sobą straszliwe skutki. - Barki zostaną zatopione. A jeśli uderzą o skaliste na- brzeże, zostaną zniszczone. Nie ma znaczenia, która z tych rzeczy się zdarzy - powiedział Digody, raczej dla przekonania samego siebie, niż w związku z tym, co działo się we wróżebnym zwierciadle. - Statki zostaną zatopione! - Ty głupcze - warknął Peemel. - Edara nie ma powo- du, dla którego miałaby zachowywać takie okręty. Jej jedynym celem jest rzucenie oddziałów lądowych prze- ciw naszym machinom wojennym. - A Ihesia - rzekł Apepei. - Wezwij ją natychmiast, lordzie Peemelu. Wyprowadź Ihesię w bezpieczne miej- sce, albo stracimy naszego najlepszego polowego do- wódcę! - Za późno - powiedział Peemel patrząc, jak dzioby lądujących barek uwalniane zostają z zawiasów i opa- dają w przód. Machiny oblężnicze Ihesii zatopiły tyl- ko jedną z tkwiących w błocie barek, ale morscy pie- churzy z zatopionego statku wpław ruszyli w stronę brzegu,-dołączając do pozostałych oddziałów inwa- zyjnych. Apepei przezwyciężył obawę o życie Ihesii i patrzył, jak siły Jehesic rzucają się na strome klify, chcąc opano- wać maszyny oblężnicze. Morscy piechurzy byli zbyt dobrze wyszkoleni, a załóg machin oblężniczych nie szkolono do tego typu walki. Byli saperami, nie szermie- rzami czy łucznikami. Choć bili się mężnie, szczególnie jeśli chodzi o osobistą straż Ihesii, walczącą o ocalenie swego generała, nie mieli szans. - Nasze machiny zostały zdobyte, a Jehesic rozporzą- dza teraz Punktem Opuszczenia, odmawiając nam do- 332 Robert E. Vardeman stępu do naszego własnego wybrzeża - rzekł Peemel, a jego gorący wzrok skupił się na Digodym. - Gorzej - powiedział Apepei zduszonym głosem. - Piechota morska Edary wzięła do niewoli Ihesię. Nasz najlepszy generał został jeńcem wojennym! 41 - OCALILIŚMY ICH I NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO. ONI i tak umrą - powiedział Yunnie z rozpaczą w głosie, co przyprawiło Maeveen 0'Donagh o dreszcz. Przysunęła się do niego - do Vervamona Młodszego - i w zacho- dzącym słońcu przyglądała się jego krzepkiemu profilo- wi. Szkarłatne światło słoneczne ocieniało płaszczyzny jego twarzy sprawiając, że stawał się jeszcze podobniejszy do ojca. Maeveen powstrzymała jednak swój język. W^raz z ostatnim tchnieniem Coernn wyjawił jej sekret ich wyprawy, uzyskany na przekór magii i śmierci. Pieczęć Iwset może i była ważna, ale jeszcze ważniejszy był człowiek, który mógł legalnie wystąpić przeciw Pe- emelowi. Z pieczęcią Yunnie stanowił szansę zakończe- nia wojny między Iwset a Jehesic i zapewnienia pokoju na całym wybrzeżu od Iwset po Tondhat. Tamta wojna dla Yunniego była jednak zbyt odległa, aby ją cenił, nawet jeśli poznał wszystko, o czym Maeveen sama wiedziała, lub co zgadywała. Elfy przeniknęły przez strzeżony przez minotaury Urhaalan wlot do doliny, gotowe przypuścić atak na bastion swego wroga. Dla elfów ich pomniejszona li- 334 Rober t E. Yarde man czebność i brak planowania stały się poważnym proble- mem. Atakowały teraz w całkowitej desperacji, zdając sobie sprawę, że po konfrontacji z Tiyintem została im już tylko jedna jedyna próba bitwy. Gdyby elfy biły się dobrze, mogłyby układać się o pokój. Gdyby elfy przegrały, wszystko było przesądzone. Ze- lazokorzenie z Boru Eln zginęłyby - a wkrótce po nich zniknęliby również zwycięzcy, po wysłaniu przez Ka- miennych Ludzi ich węgielnych golemów dla objęcia w posiadanie lądu, którego sami nigdy by nie zamiesz- kali. Sucumon wprawiła w ruch wydarzenia daleko wykraczające poza możliwości czyjejkolwiek kontroli. Zapłaciła własnym życiem, ale nawet to nie miało już dłużej znaczenia. Maeveen wiedziała, że w schemacie znaczenie miały rzeczy niewielkie, czy elfy zatriumfują nad minotaurami i jakimś cudem pokonają niszczycielskiego kamiennego awatara. Niorso wciąż bez problemu przemieszczali się przez skałę pod ich stopami, gotowi wyłonić się i narzu- cić swoją władzę. Elf? Minotaur? To nie miało znaczenia dla półpłyn- nych Kamiennych Ludzi. Po odejściu Sucumon pod- ziemne królestwo mogło stać się bezwładne, ale siły, które pozwoliły Sucumon sprzymierzyć się z Niorso, ciągle tkwiły na swoim miejscu. Na co potrzebna im była czarodziejka, skoro mogli posłać na górę własne sługi, zabić i podbić bijące się elfy i minotaury? Maeveen wzruszyła ramionami. Sen, jaki nawiedził ją w Mieście Cieni, okazywał się ze wszech miar proroczy. Dolina Urhaalan spłynęła rzekami krwi. Maeveen zasło- niła oczy przed zachodzącym słońcem i ujrzała, że bitwa nastąpi dużo szybciej, niż przypuszczała. - Musimy dostać się do reszty naszych żołnierzy, ka- pitanie - powiedziała niepewnie Quopomma. - Ukryli się w lesie. Z nimi moglibyśmy przechylić szalę. - W sło- MROCZNE DZIEDZICTWO 335 wach ogrzycy brak było pewności i Maeveen wiedziała, dlaczego. Kompania Vervamona, nawet wypoczęta, w pełni sił i dobrze uzbrojona, byłaby przeciw Tiyintowi bezradna. Gdyby sprzymierzyli się z minotaurami, chcąc znaleźć się po stronie zwycięzców, cóż by uzyskali? Mytaru i pozostali przywódcy wiedzieli, że dzisiejszego dnia nie potrzebują do zwycięstwa sprzymierzeńców. Nim Zagubiony Szczur upoluje swoją dziurę na nocnym niebie albo Ramiona Elizjum wyciągną się, aby objąć ziemię, walka będzie skończona. Gdyby minotaury nie mogły zwyciężyć same, Tiyint zapewniłby im zwycięstwo. - Nie mogę na to patrzeć - powiedział stanowczo Vervamon. - To będzie bezsensowna rzeź wspaniałych, szlachetnych ludzi. - Walczyłbyś u boku elfów? - zapytał Yunnie. - A co z minotaurami? - Ich kamienny bóg pomoże im odnieść sukces. Mu- sisz działać i powstrzymać tę rzeź. Nie jestem przychylny elfom - ani uprzedzony wobec minotaurów. Mój nie- smak odnosi się tylko do bezsensownego zabijania. - Dziedzictwo Sucumon żyje dalej - powiedział Yun- nie. Vervamon popatrzył na niego, wysokie sklepienie jego czoła błyszczało potem mimo zimnego wiatru, chłostającego ląd od strony dalekiego morza. Jesień prze- P śliznęła się nad krainą, nim ktokolwiek zauważył. Wkrótce miała nadejść zima, chłodna, samotna i pogrą- żona w smutku. - To ona wywołała tę wojnę. Elfy nie mają powodu do najeżdżania doliny, a minotaury pra- gnęły jedynie zachowania swej prywatności do rytuałów na uświęconych ziemiach. - A zatem musimy podwoić nasze wysiłki przekona- nia obu stron - powiedział z zapałem Vervamon. Ma- eveen widziała go już w takim stanie. Wyzwanie ujaw- niało jego najlepsze strony, problem należało rozwiązać 336 Robert E. Vardeman i opisać aż do najdrobniejszego szczegółu. Żałowała, że życia zależały od umiejętności, z jaką Vervamon popro- wadzi dysputę. Dotknięciem ręki wytrąciła Yunniego z głębokich rozmyślań. - Zgadzam się, że nie możemy dłużej stać i patrzeć - powiedział. Brzmiał tak podobnie do ojca! Maeveen zastanawiała się, czy nikt inny nie zauważył tego co ona. Nie wątpiła w słowa umierającego Coernna. Dla- czego przedtem nie było to dla niej oczywiste? - Porozmawiasz ze swymi przyjaciółmi w stadzie - rzekł Vervamon. - Ja zorientuję się, czy jednouchy elf jest uchwytny. Miał na imię Dalalego. Spróbuję go przeko- nać, że inwazja jest podążaniem głupią ścieżką do śmierci. - I Sucumon, powiedz im o Sucumon i Niorso - za- wołał Yunnie, kiedy ujrzał, że Vervamon już maszeruje, kierując się ku liniom wojowników gromadzących się właśnie po obu ich stronach. - Quopomma, idź z nim i dopilnuj, żeby nic mu się nie stało - rozkazała Maeveen. Ja zostanę z Yunniem. - Ogrzyca dotknęła głowy z jednej strony, splątane ko- smyki grubych czarnych włosów falowały lekko na zim- nym wietrze, kiedy spoglądała na swojego dowódcę. Uśmiech wypełzł powoli na twarz ogrzycy, ukazując przerwę między zębami. - Będzie bezpieczny jak w ramionach własnej matki - przyrzekła Quopomma. - Jego matka sprzedała go handlarzom niewolników - powiedziała Maeveen, kątem oka spoglądając na Yun- niego, tak jakby go uraziła. Zignorował komentarz, ale nie wiedział przecież, że Maeveen mówi o jego babce. A gdyby nawet wiedział, to po wszystkim, co usłyszała Maeveen o dzieciństwie Yunniego, mógł nie okazywać żadnych emocji. Mimo wszystkich podobieństw do swego ojca, Yunnie był bardziej ponury, mroczniejszy, bardziej pesymistyczny. MROCZNE DZIEDZICTWO 337 - Tam - powiedział Yunnie, wskazując. - Tam jest Mytaru. Poznaję po grupie otaczających go minotau- rów. - Widzę - rzekła Maeveen, zauważając stado mino- taurów wyłaniające się z niewielkiego zagajnika pół mili dalej w głąb doliny Urhaalan. Zaczęła iść, jej krótkie nogi musiały przebierać dwa razy szybciej od dłuższych Yunniego, żeby utrzymać ten sam krok. - Co skłania cię do chronienia elfów? Dlaczego nie pozwolić Tiyintowi powalić ich na ziemię? - zapytała. - Ja... - Yunnie przełknął ciężko. - Trudno mi powie- dzieć. Sucumon igrała z moją pamięcią, usuwała jej ist- nienie z mojego umysłu, tłumiła słowa potrzebne mi do ostrzeżenia Mytaru i innych, ale walka z czarem otwo- rzyła inne wspomnienia. - Jakie inne wspomnienia? Z twojego dzieciństwa? - Tak - rzekł Yunnie. - Elfka. Tavora. Troszczyła się o mnie. Tak słabo ją pamiętam, ale miłość w jej oczach zawsze kiedy na mnie patrzy jest prawdziwa. I pamię- tam prawie, jak opowiada mi o moich rodzicach. - Wiesz, że nie urodziłeś się w Shingol? Albo że Essa nie jest twoją prawdziwą siostrą? -Nie myślałem o tym wcześniej. -Yunnie potarł skro- nie i potrząsnął głową, tak jakby mogło to oczyścić na- gromadzone w niej mgły. - To chyba moja przyrodnia siostra. - Przybrana siostra - podsunęła Maeveen. - Zostałeś przyniesiony do Shingol przez Tavorę i zaadoptowany przez rodzinę, którą uznałeś za własną. - Maeveen ukła- dała szczegóły w składną całość. - A za tobą poszła bły- skotka, zabawka dla dziecka, Pieczęć Iwset. - Co? Nie bądź niedorzeczna. Nic nie wiem o pieczęci. - Krok Yunniego wydłużył się, zmuszając Maeveen do truchtu, jeśli nie chciała zostać w tyle. Zaczęła oddychać głęboko, spokojnie, aby utrzymać krok. Jej delikatna pró- 338 Rober t E. Varde man ba wyciągnęła na powierzchnię umysłu Yunniego inne wspomnienia, które bardzo zaniepokoiły Yunniego. - Minotaury z przodu - powiedziała, kiedy dotarli na skraj zagajnika. Instynktownie oparła dłoń na rękojeści miecza, chociaż wiedziała, że niedobrze byłoby go wy- ciągać. Nie mogłaby walczyć z setką minotaurów - ani z tuzinem. Kamienny posąg nie krwawiłby, gdyby siek- nęła go ostrą krawędzią miecza. - Mytaru! - ryknął Yunnie. - Chciałbym z tobą mó- wić. Z "lasu wyłoniły się dwie ciemne sylwetki, wojenne lance opuściły się w stronę brzucha Yunniego. - Aesor - wyraził uznanie. - Pardano, wyrosłeś. Widzę na twoich rogach trzy wstążki, których przedtem tam nie było. Wspaniałe dokonanie jak na kogoś, kto nie został nawet przyjęty do stada. - Mój syn okazał się lepszym bykiem od ciebie - po- wiedział gniewnie Aesor. - Dlaczego wróciłeś? Opuść dolinę. Nie jesteś już ze stada! - Kto śmie mi przeszkadzać, kiedy czatuję? - ryknął Mytaru, wychodząc z zagajnika. Maeveen zauważyła, jak się zataczał i jak niepodobny do innych się stał. Aro- gancja, jaką rzadko zdarzało jej się widzieć, nawet u Ve- rvamona, biła od minotaura jak latarnia morska o zmierzchu. - Usunęliśmy przyczynę wojny - rzekł Yunnie. - My- taru, nie atakujcie tej nocy. Rozmówcie się z elfami. Za wasz spór z nimi odpowiedzialna była czarodziejka. Sprzymierzyła się z Kamiennymi Ludźmi i zaatakowała was za pomocą węgielnych golemów... Mytaru zaśmiał się chrapliwie, ucinając słowa Yun- niego. - Proszę, ja nie mam związków z waszym stadem - powiedziała Maeveen, chcąc dać Yunniemu czas na upo- rządkowanie argumentów. - Pokonaliśmy Sucumon, MROCZNE DZIEDZICTWO 339 czarodziejkę przysłaną przez lorda Peemela, żeby dostar- czyła wam kłopotów. Elfy chcą pokoju. - Oczywiście, że chcą - rzekł Mytaru. - Przegrywają. Czy gdyby wygrywały, chciałyby rozmawiać? Nie! - Ty musisz szukać pokoju - nalegał Yunnie. - Jesteś herosem, zdobywcą. Pokaż, że jesteś również łaskawy. Nigdy nie najadą doliny, raz zgodziwszy się na pokój. - Najeżdżają dolinę Urhaalan nawet kiedy my mówi- my - powiedział Mytaru. Odwrócił głowę, czarne rogi na tle gromadzących się ciemności. Podnosząc głos po- ciągnął nosem, jakby badając powietrze. W oddali Ma- eveen usłyszała ciężkie kroki nadchodzącego Tiyinta. - Vervamon właśnie rozmawia z elfami. Nakłoni je do wstrzymania bezsensownego wkroczenia w dolinę. One chcą tylko ocalenia swojego lasu, swoich rodzin. Nie chcą walczyć. Mytaru wyrzucił ręce wysoko w powietrze, wzywając przebudzonego do życia bałwana. Maeveen zachłysnęła się, widząc na tle nieba ciemną sylwetkę Tiyinta. Wielki kamienny posąg zakrywał gwizdy i zdawał się wysysać całe światło. - Tiyincie, herosie Urhaalan, strażniku doliny, idź i za- bij napastliwe elfy. Zabij je wszystkie! - krzyknął Myta- ru. Tiyint obrócił się i wyprostował, obracając w kierun- ku elfów. Ziemia zatrzęsła się tak mocno, że Maeveen straciła równowagę. Upadła na jedno kolano i popatrzyła bez- radnie na człapiącego obok Tiyinta. - Quopomma, Vervamon - jęknęła. - Oni są z elfami. Reszta naszej ekspedycji też jest gdzieś w pobliżu. -Zabij elfy! Zniszcz wszystkich, którzy chcieliby znisz- czyć stado Urhaalan! - Mytaru nie musiał posyłać takiej komendy. Tiyint już rozpętał zagładę. Słabe elfie głosy odbijały się echem w całej dolinie. Maeveen najchętniej by ich nie słyszała, ale była żołnierzem. Bitwa i zabijanie 340 Rober t E. Varde man stanowiły jej profesję, ale wolała miecz przeciwko mie- czowi, zdolność przeciw zdolności, siłę przeciw doświad- czeniu popartemu szybkością i przebiegłością. Dla niej walka była czymś osobistym. Ta była masakrą, bezmyślną rzezią. - Mytaru - zawołał syn Aesora, Pardano, miotając się bez tchu. Maeveen nawet nie zauważyła, jak młody byk wyruszył na zwiady. Skarciła się za brak spostrzegawczo- ści. Taki mały brak zabijał. - Co takiego? Opowiedz mi o sukcesach Tiyinta! H Tak - wybuchł Pardano. - Tiyint zmusił elfy do bezładnego odwrotu. Uciekają, zostawiając na ziemi swoją broń. Biegną jak przestraszone króliki! - A więc bitwa skończona - powiedział Yunnie. - Odwołaj Tiyinta. Zwyciężyłeś, Mytaru. Jesteś najwięk- szym herosem Urhaalan, odkąd sam Tiyint przemierzał dolinę. Maeveen patrzyła, jak Mytaru wypina masywną pierś i puszy się jak paw, pławiąc w uwielbieniu wojowników Urhaalan. Uderzył się w pierś i wydał ryk, który odbił się echem od jednego końca wielkiej doliny do drugiego, zsunął się po ścianach kanionów i dotarł z nowinami do uszu każdego minotaura. Zwycięstwo. Zwycięstwo dla Urhaalan! - Dziękuję ci, Mytaru - powiedziała Maeveen. - Oka- załeś się litościwy. - Co? Co takiego mówisz, człowieku? - Odwołując Tiyinta, nie pozwoliłeś posągowi zabić elfów po tym, jak się poddały. Widzisz? - Pokazała na dolinę, gdzie kamienny awatara brnął z trudem w ich stronę. - Rozkazałem Tiyintowi zabić je wszystkie, nieważne, dokąd by biegły. Chciałem, żeby elfy zginęły co do ostat- niego! - krzyczał Mytaru, zmieszany. - Dlaczego nasz protektor wraca? MROCZNE DZIEDZICTWO 341 - Wszystkie elfy musiały zginąć - powiedział Yunnie, przygnębiony. - Może nawet Vervamon i Quopomma. - Nie, widzę sygnał Quopommy. Nic jej nie jest. Po- dobnie Vervamonowi i wielu elfom. One... One wstrzy- mały odwrót po tym, jak Tiyint odwrócił się i ruszył w drugą stronę! - Maeveen widziała szybkie błyski bi- tewnego zwierciadła, którego ogrzyca używała dla za- pewnienia sobie bezpieczeństwa. - Dlaczego on wraca? - zapytał Yunnie. Dowiedzieli się, kiedy Tiyint zaczął zabijać minotaury, które odważyły się wyjść mu na spotkanie, chcąc oddać cześć swemu zaborczemu bogu. Roidzial 42 - ZRZUCIĆ NA NIEGO OTOCZAKA - WYKRZTU- sił Pardano, zdyszany szybkim odwrotem przez polanę i stromą ścieżkę na szczyt górującego nad polem bitwy zbocza. Yunnie i Maeveen 0'Donagh byli mniej zmęcze- ni odwrotem, bardziej zaś zaniepokojeni ścigającym ich Tiyintem. Uciekali przed kamiennym stworem przez noc, potykając się w ciemnościach. Mytaru stał na krawędzi stoku i patrzył na szalejące- go, nieposkromionego awatarę sześćdziesiąt stóp niżej. Jakiś zraniony minotaur, który zbyt długo zastanawiał się nad ucieczką, padł łupem szukających po omacku palców posągu. - Nosi na rogach trzy nadziane minotaury, tak jakby ich waga nic nie znaczyła - powiedziała Maeveen z dziwną mieszanką podziwu dla takiej siły i odrazy wobec widoku, który nadawał jej słowom sens. - Myśla- łam, że wszystko już widziałam i zrobiłam. To drugie może być prawdą, ale pierwsze? - Potrząsnęła głową ze strachu, widząc niepowstrzymaną rzeź. Yunnie przeniósł wzrok z Tiyinta na kobietę, która wła- śnie zamilkła. Podziwiał jej siłę i odwagę. Nawet Essa MROCZNE DZIEDZICTWO 343 uciekłaby w panice podczas ataku Tiyinta, Maeveen jed- nak została na miejscu i dopiero upewniwszy się, że wszyscy znaleźli się poza zasięgiem niebezpieczeństwa, wycofała się przed przebudzonym do życia kamiennym posągiem. Maeveen 0'Donagh była wspaniałą kobietą. Yunnie żałował, że nie spotkali się w odmiennych oko- licznościach, choć przecież gdyby bieg wydarzeń był inny, nie spotkaliby się w ogóle, on z biednej rybackiej wioski, ona sławny eksplorator. Otrząsnął się z takich spekula- cji, uznając je za stratę czasu. Stał przed bardziej śmier- telnym dylematem: walczyć i prawdopodobnie umrzeć, czy biec i na zawsze mieć świadomość, że jest się tchó- rzem. - Tiyint nie spocznie, póki nie pozabija tych, którzy go czczą - powiedział Yunnie. - Mytaru sprowadził śmierć na Urhaalan. - Co za różnica, zostać podeptanym przez kamienne- go boga, spalonym przez węgielnego golema czy za- uroczonym przez Sucumon - odparła Maeveen. - Ci z Mytaru uszli przeważnie na czas. Widziałam kilku jego zastępców, jak biegli w stronę tej sterty skał, o tam. - Maeveen wskazała na pagórkowatą przestrzeń na dnie kanionu, gdzie szukały schronienia minotaury. Już kiedy wyciągnęła ramię chcąc pokazać skały Yunnie- mu, wiedziała, że los minotaurów jest przesądzony. Bystrooki Tiyint wyśledził ich i ociężale ruszył w ich stronę, każdym krokiem wstrząsając grunt pod ich sto- pami. - Zatrzymaj się, Tiyincie - zawołał Pardano, przestę- pując ze strachu z nogi na nogę, spoglądając to na Yunniego, to na Aesora. Młody byk rzucił głową, nie- udolnie naśladując znajdujący się niżej posąg. - Ojcze, zrób coś. - To wina Mytaru - powiedział Aesor, kuśtykając przed siebie. Jego noga krwawiła z powodu głębokiego 344 Robert E. Vardeman cięcia, które otrzymał wspinając się stromą ścieżką na szczyt urwiska. - To on ożywił potwora. Jeśli mu go poświęcimy, może odejdzie. - Toczyliście niepotrzebną wojnę z elfami - powiedział gorzko Yunnie. - Gdybyś miał swoją głowę nie tylko jako wieszadło na bojowe wstążki, zobaczyłbyś prawdzi- wego wroga pod własnymi stopami, a nie w dalekim Borze Eln. - Cały czas paplesz o goblinach i golemach. Nie masz prawa zabierać głosu. Tylko tym ze stada to wolno - oddiął się Aesor. - Nikt z was nie ma prawa zabierać głosu, kiedy wa- szych przyjaciół i braci unicestwia się jak robactwo - powiedziała zrozpaczona Maeveen. Kroczyła wzdłuż zwietrzałej krawędzi i starała się nie słyszeć przeraźli- wych głosów ginących z ręki Tiyinta minotaurów. Źle wybrali. Ona musiała się lepiej postarać, w przeciwnym razie tuziny mogą zginąć, jej samej nie wyłączając. Kop- nęła kilka kamyków, posyłając je kaskadą na ziemię u stóp urwiska. Jej umysł zaczął szukać sposobów poko- nania Tiyinta. - Pardano mógł mieć dobry pomysł - powiedziała. - Poświęcenie Mytaru. - Yunnie potrząsnął głową. Nigdy nie pozwoli, żeby brat jego krwi zginął w tak bezcelowy sposób. Potem dostrzegł, jak patrzyła i jak oceniała teren, pojmując, o czym myślała. - Możemy posłać na niego skraj urwiska i zdruzgotać go! - Pewnie oderwiemy nogę albo rękę. Zwykłe zranie- nie może spowodować wyciekanie magii. Widziałam podobne rezultaty. Vervamon odciął kiedyś nogę trzy- głowemu psu i - chociaż rana nie była duża - zaklęcie dające mu życie wyciekło. Po minutach leżał już mar- twy. - Czy to zadziała? - zainteresował się Pardano. Jego ojciec wepchnął się między niego a Maeveen. MROCZNE DZIEDZICTWO 345 - Musimy wycofać się na drugi koniec doliny i ocalić tam zgromadzonych. Oni muszą się dowiedzieć o naszej klęsce! - Ratuj swoją rodzinę, jeśli musisz - rzekł Yunnie. - Nie mogę potępiać takiej motywacji. - Myślisz, że jestem tchórzem! - rozzłościł się Aesor. - Walczcie z posągiem, nie ze sobą - rozkazała Maeve- en, a w jej głosie pojawiła się ostra nuta. Siłowała się z mniejszą skałą, próbując podłożyć ją pod większego otoczaka. Aesor dołączył do niej w milczeniu. Po dodaniu siły Pardana przetoczyli kamień o kilka cali w stronę kra- wędzi. Yunnie znalazł w pewnej odległości gruby konar drze- wa i wrócił razem z nim. Krzyki ginących minotaurów zelżały, już tylko nieliczne przedśmiertne skomlenia do- cierały do jego uszu. Powstrzymał łzy napływające mu do oczu. Musiał być bardziej jak Maeveen 0'Donagh, całkowicie wojskowy i gotów do działania. Nie ważył się myśleć o żywotach, których los zostanie przesądzo- ny, jeśli im się nie powiedzie. - Kolejna taka okazja może się już nie nadarzyć - powiedział Yunnie, układając konar między małą a dju- żą skałą. - Nakierowujcie otoczaka, kiedy zacznę go podważać. - Poczekaj, jeszcze nie - zawołała Maeveen. Położyła się na brzuchu i wyjrzała przez krawędź. - Tiyint do- piero idzie w naszą stronę. Musimy mieć go dokładnie pod nami, zanim go poślemy do piekła, z którego pochodzi. - To uosobienie naszego największego herosa - powie- dział Aesor. - Jak śmiesz... - Zabije nas - przypomniał rozgniewanemu bykowi Yunnie. - Magia, która winna była uratować stado, zabija je. - Stęknął, kiedy mięśnie jego ramion drgnęły i naprężyły się. Kiedy nacisnął mocniej, okrąglak zaczął 346 Rober t E. Varde man podnosić się z miejsca zakotwiczenia. Pozostałe mino- taury dołączyły do Yunniego. Obracając głowę dostrzegł, jak Maeveen unosi ramię i opuszcza je. - Teraz! - krzyknął Yunnie, koncentrując siły na wygi- naniu gałęzi drzewa. Drewniana dźwignia niemal wysu- nęła mu się z rąk, kiedy wielki kamień podskoczył i prze- walił się nad krawędzią urwiska. - Prosto w cel! - wrzasnęła Maeveen. Stanęła na nogi, kiedy Yunnie znalazł się u jej boku. Jej ramię otoczyło go w pasie. Nie zauważył. Patrzył z niemym podziwem, jak wielki kamień, o potwornej, mogącej zmiażdżyć najsil- niejszego minotaura wadze wpada na rogi Tiyinta. Kamienny posąg zachwiał się i upadł. Yunnie zaczął się cieszyć, ale głos zamarł mu w gardle, kiedy spostrzegł, że skała nie zatrzymała Tiyinta, a jedynie awatara spo- wolniła. Kamienny posąg objął i przesunął przygniata- jący go do ziemi kamień. - Ma go - powiedziała Maeveen łapiąc oddech. - Nie zabił go, jak oczekiwałam, ale przygwoździł do ziemi. Też dobrze. Możecie wziąć młoty i kilofy i tłuc go po nogach i rękach, aż nic nie zostanie. Możecie... Maeveen zamilkła, kiedy stało się jasne, że nie poko- nali Tiyinta. Yunnie rozglądał się za kolejnym otocza- kiem, aby posłać go w ślad za pierwszym. Spostrzegł, że wszystkie co najwyżej zaniepokoiłyby kamiennego boga. Tiyint obejmował otoczaka i przyciskał go sobie do piersi. Yunnie zamknął oczy słysząc, jak skała pęka niczym pokruszony, odpadający od lodowca lód. Uniosła się chmura pyłu, a kiedy przegnał ją zimny poranny wiatr, okazało się, że Tiyint pozostał, a kamienia nie było. Posąg ryknął w gniewie i spróbował stanąć na nogi. - Nic się nie stało - powiedziała Maeveen małym głosem. - Myślałam, że go pogruchocze, złamie rękę albo nogę i unieruchomi. MROCZNE DZIEDZICTWO 347 -Jest jakaś sprawiedliwość - rzekł Aesor. - Widzicie? Tiyint znalazł odpowiedzialnego za swoje wskrzesze- nie! - Nie, Mytaru, on idzie za tobą, Mytaru! - wrzasnął Yunnie, ale brat jego krwi nie zwrócił na to uwagi. Minotaur wracał szlakiem przez kanion z oczami utkwionymi tylko wTiyincie. - Co on chce zrobić? - zapytała Maeveen. - Zamierza zatrzymać Tiyinta. Nie ma sposobu, żeby mu się to udało - rzekł Yunnie. Mówiąc to ruszył ścieżką prowadzącą z powrotem, do kanionu. Ślizgał się i zsu- wał na wąskim, wietrznym szlaku, ale dotarł na dno cztery razy szybciej, niż wspinał się na szczyt. Ku jego zaskoczeniu Maeveen 0'Donagh znajdowała się tuż za nim. - Ratuj się. To nie twoja sprawa - powiedział jej. Ro- ześmiała się. - Oczywiście, że to nie moja sprawa. Vervamon i Qu- opomma gdzieś tam są. A ty masz klucz nie tylko do zatrzymania Tiyinta. - Co masz na myśli? - Później. Ja odwrócę uwagę skałogłowa, a ty znajdź przyjacielowi jakąś kryjówkę. Tiyint znudzi się w końcu i poszuka lepszej zdobyczy. - Nie - powiedział Yunnie, łapiąc ją za ramię. Wiedział to i owo o jej kondycji. Mimo to zaskoczyła go siła mięśni pod palcami. Maeveen poruszała się łatwo i szyb- ko jak na kogoś, w kim kryła się taka siła. - A więc? Chcesz znaleźć schronienie dla Mytaru, podczas gdy ja będę straszyć posąg? - Maeveen uśmiech- nęła się paskudnie. - Może pochodzę ze Shingol, ale nawet tam nie są takimi głupcami, żeby dać się nabrać na tę starą sztuczkę - powiedział Yunnie. - Powiedz Mytaru, żeby wrócił do Noadii, że ona go potrzebuje. Tylko ja mam moc do 348 Robert E. Vardeman zatrzymania Tiyinta. - Yunnie popukał się w Żyjącą Zbro- ję. Przez całą noc, po wypaleniu się, pozostawała spokoj- na. Teraz błyszczała jak nawoskowana i odnowiona. - Może jest dobra na strzały i kamienie, ale to? - Maeveen pokręciła głową. - Może zgnieść cię na krwa- wą miazgę i nawet nie zauważyć. - Zauważy - powiedział Yunnie z pewnością większą niż ta, którą naprawdę czuł. Rosnąca w nim moc zasi- lała jego pewność. Musiał działać teraz, jeśli miał zamiar ocalić Mytaru, Maeveen i pozostałych. Nawet Aesor i jego syn zasługiwali, aby żyć, aby przekonać się, że wszystko co mówił o ich faktycznym wrogu było praw- dą. Świadomość, że zostanie pomszczony, że Aesor i po- zostali żyć będą z tą świadomością do końca życia, pod- sycała coś w głębi Yunniego, coś, czego postanowił nie roztrząsać zbyt dokładnie. - Co tylko zechcesz. - Maeveen odsunęła się od bijącej teraz blaskiem zbroi, po czym odwróciła się na pięcie i pobiegła za Mytaru, aby powstrzymać minotaura, nim ten znów zrobiłby coś głupiego. Yunnie chciał uspokoić myśli przed starciem z Tiyintem, ale zabrakło mu na to czasu. Awatar dostrzegł ruch: Maeveen CDonagh. Dał się słyszeć głęboki ryk i kamienny posąg zaczął odwracać się w stronę kobiety. Yunnie nie miał czasu na uspokojenie emocji, czy skomponowanie swej śmiertelnej pieśni. Za- reagował instynktownie, chcąc ustawić się między posą- giem a Maeveen i minotaurami, ale kiedy uczynił krok, poczuł jak Żyjąca Zbroja spycha go na bok. Walczył o pozostanie na ścieżce kroczącego ociężale kamiennego boga. - Zabierz ich w bezpieczne miejsce! - krzyknął za Ma- eveen. Mytaru walczył z nią, odciągającą go, kiedy próbował splatać nowe zaklęcia. Kobieta spierała się z nim, ale to MROCZNE DZIEDZICTWO 349 była tylko część przeszkody, jaka dzieliła ich od bezpie- czeństwa. Pardano upadł, aAesor pomagał synowi się podnieść. Sądząc po sposobie, w jaki młody byk utykał, nie byliby w stanie ujść oszalałemu Tiyintowi - podob- nie jak Aesor. - Co z zaklęciem - zawołał Yunnie, mając nadzieję, że Mytaru znalazł nowy sposób kontrolowania Tiyinta. Widział, że to mało prawdopodobne. Mytaru wydawał się zmieszany i niepewny. Maeveen popchnęła minotaura w stronę jaskini, w której mogliby znaleźć kryjówkę. Aesor i Pardano podążyli ich śladem. Tiyint zbliżył się jeszcze bardziej. Yunnie stanął naprzeciw przebudzonego do życia boga minotaurów tylko po to, żeby się zachwiać. Walczył o utrzymanie się na ścieżce, dać innym trochę czasu, ale Żyjąca Zbroja starała się mu w tym przeszkodzić. - Nie, nie! - krzyknął Yunnie, opierając się magicz- nej zbroi. Do tej pory dobrze go chroniła, ale teraz, kiedy Sucumon już jej nie kontrolowała poza właści- cielem, zbroja starała się chronić siebie. Jeśli teraz ucieknie, Tiyint zabije Mytaru, Maeveen i pozosta- łych. Yunnie nie darzył Aesora sympatią, ale i nie ży- czył mu źle. Minotaur zrobił tylko to, co uważał ^a dobre dla stada. Ciało rwało się, kiedy próbował wydostać się ze zbroi. Nacisk Żyjącej Zbroi zwiększył się. Stopy Yunniego szły, marionetkowe nogi kontrolowane mocą zbroi. - Nie mogę tego zrobić. Oni umrą. Będę odpowie- dzialny. - Yunnie zauważył, że wyścig szybko się zakoń- czy, jeśli pozwoli zbroi teraz sobą rozporządzać. Ma- eveen i Mytaru ujdą być może Tiyintowi, ale Aesor i Pardano zginą. A z kryjówek wychylało się pół tuzina innych minotaurów. Zostaną z pewnością unicestwio- ne, jeśli nie zrobi czegoś, żeby spowolnić bezlitosne postępy Tiyinta. 350 Robert E. Vardeman Wrzeszcząc agonalnie przy odrywaniu Żyjące) Zbroi z kawałkami własnego ciała, Yunnie odrzucił ją na bok, posyłając w dół pochyłości i dalej, do wąwozu, w któ- rym bystry potok porwał skórznic i poniósł ją ze sobą. Potykając się, chwiejnie stanął na środku ścieżki wio- dącej w stronę pozostałych. Yunnie chwycił oburęcznym chwytem swój miecz, choć nie widział sposobu na za- trzymanie natarcia Tiyinta. Kroki wyniosłego kamiennego boga wstrząsały zie- mią, Yunnie szykował się na śmierć. Dla stada. Dla sa- mego siebie. Rotdsiaf 43 PATROLE ELFÓW ZMUSIŁY ISAKA DO PRZYCZA- jenia się na długie dni. Potem dotarł na pole bitwy aku- rat na czas, żeby zobaczyć, jak Tiyint niszczy obie strony w bezsensownym konflikcie. Siedząc wysoko na drzewie, obserwując rzeź, Isak pokręcił głową i cmoknął językiem. — Taki rozlew krwi - powiedział cicho. Jego palce cały czas się poruszały, lekko zmieniając kształt dla uniknięcia wykrycia od dołu. Kilka zbitych, ponurych oddziałków elfów przechodzących pod gałęzią nie zdołało go za- uważyć; wtopił się w drzewo, niewiele różniąc się od zgrubienia na chropowatej korze. Wyprężając się i mru- żąc oczy, wyróżnił w dolinie sterty ciał i wyniosłego kamiennego boga, który budził się do życia. - Za mało kontroli jak na taką magię - zganił zasta- nawiając się, który z minotaurów ważył parać się takim czaroklectwem. Rozważał wytropienie biedaka, aby sprawdzić, czy minotaury kontrolują jakieś zaklęcia, które mogłyby okazać się pożyteczne, ale zrezygnował z tego szaleństwa, kiedy Tiyint ryknął i zaczął atakować tych, dla których przed minutami zaledwie walczył. 352 Robert E. Vardeman Isak przeleżał cicho przez resztę dnia i całą noc, z każ- dą minutą coraz bardziej zdenerwowany. Był człowie- kiem akcji, nie cierpliwości, wystarczająco jednak mą- drym, by pozwolić elfom zebrać z pola bitwy swoich poległych - aTiyintowi wyładować się gdzie indziej. Nawet najwspanialszy czarodziej mógłby paść ofiarą tych kamiennych kopyt i ostrych rogów. Ciągle również czuł potrzebę szybkiego dotarcia do Sucumon. Miał wrażenie, że coś mu umknęło, i bolało to kogoś, kto chełpił się, iż zawsze znał najintymniejsze szczegóły. 'Tuż przed świtem, po tym jak Tiyint przewalił się przez pole bitwy, Isak zszedł na ziemię, otrzepał obranie i za- stanowił się, czy kiedyś poczuje się jeszcze czysty. Sok poplamił jego wspaniałe szaty, a sam Isak okrutnie po- trzebował kąpieli. Powrót do Iwset wydawał się w świe- tle tak drastycznych niedogodności łatwiejszy do przy- jęcia - gdyby nie Ihesia. Isak pamiętał swoje odejście i sposób, w jaki iwsetyj- ska generał zaplanowała mu bezpieczną podróż. Pokrę- cił głową wiedząc, że powrót bez dźwigni przeciw niej mógłby okazać się zabójczy. Opat Offero, Digody, Ihe- sia, nawet lord Peemel nie będą mieli z niego dłużej pożytku po tym, jak Sucumon zostanie wyłączona z równania władzy, które oni wszyscy próbowali roz- wiązać. - Do powrotu potrzebuję czegoś więcej, niż głowy Sucumon - powiedział cicho do samego siebie, przestę- pując nad kałużą krwawego błota. - Ale dlaczego wra- cać? W Iwset sprzykrzyłem się częstymi wizytami. Na- wet jeśli lady Edara wygra wojnę i pozbawi głów całą żałosną większość iwsetyjskiej arystokracji, co po mnie na południu? - Podążając w kierunku wskazywanym sporadycznymi błyśnięciami plamek wydobywanymi przez jego tajemniczy kamień, starał się zdecydować, co tu po nim. Interes z Sucumon? MROCZNE DZIEDZICTWO 353 Możliwe, ale mało prawdopodobne, jak sądził. Sucu- mon widziała się w roli zdobywcy i nie zależało jej na pośrednikach. Sądząc po rozgrywającej się dookoła masakrze, Sucumon nie potrzebowała pomocy jemu podobnych. Sprowokowała skrajną rzeź. Isak postano- wił najpierw poszpiegować Sucumon, a potem podjąć decyzję. Kilka wartościowych strzępków mogło wpaść mu w ręce, jeśli będzie odpowiednio czujny. Podążając ścieżką, którą Yunnie, Vervamon, Maeveen 0'Donagh i Coernn już pokonali, Isak minął wejście do jaskiń Niorso. Ostrzeżenia o niebezpieczeństwie napły- nęły ze wszystkich stron, spowalniając jego marsz. Isak zastanowił się nad zmianą postaci, ale uznał, iż nie ma takiej potrzeby. Czuł się szczęśliwy w swej obecnej posta- ci, a ubranie pasowało na niego jak ulał. Po co stawać się koszmarem mody, skoro wszystkim czego szukał był marny czarodziej, który preferował grzebanie się w podziemiach na podobieństwo kreta? Wciśnięcie się przez szparę jaskini szybko przekonało Isaka, że coś jest nie tak. Tylko kilka minut zabrało mu zlokalizowanie pociętych części Sucumon. Isak popa- trzył na opaloną stertę i zmarszczył brwi. Wyciągnął kamień i zauważył, że w odpowiedzi na promienie z ka- mienia części spalonego ciała zalśniły jasnym błękitem. Bez wątpienia odnalazł Sucumon. Albo to, co z niej pozostało. - Jak mam teraz uzyskać dzięki tobie jakąś korzyść, moja droga Sucumon? - Isak odrzucił na bok kamień, spełnił on swój obowiązek. Podrapał się w brodę, a po- tem rozejrzał dookoła, myśląc, że może zostało coś, co można wykorzystać na własną korzyść. Widok posuwa- jącego się przez jaskinię węgielnego golema powstrzymał go przed dalszą eksploracją. Jakie by nie było dziedzic- two Sucumon, lokalizowanie go mogło okazać się da- remne - i niebezpieczne. Widok iskrzących się kamień- 354 Rober t E. Varde man nych ścian, powoli przybierających postać w miarę, jak wynurzał się z nich Niorso, skłoniła Isaka do porzucenia myszkowania. - A zatem - powiedział głośno, już na jasnym, czy- stym powietrzu - moja misja została wypełniona przez kogoś innego. Nie muszę zabijać Sucumon. Jakimś obrzydliwym cudem dokonano tego za mnie. - Isak wzdrygnął się na wspomnienie spalonych, rozrzuconych po skalnym podłożu jaskini części czarodziejki. Cokol- wiek się z nią stało, mogło przytrafić się i jemu. - - Jak mam teraz na tym skorzystać? Powrót do Iwset nie jest rozsądną drogą, nie z pustymi rękami. A zatem... Isak zmarszczył brwi idąc i myśląc. Kamienni Ludzie i węgielne golemy z jaskiń poniżej nie mieli mu nic do zaoferowania, inaczej niż Tiyint. Niszczycielski kamien- ny minotaur stanowił zarówno wyzwanie, jak i szansę. Isak wydłużył krok, znajdując marszrutę Tiyinta łatwą do podążania. Roidiiaf 44 YUNNIE ZAMKNĄŁ OCZY, WZIĄŁ GŁĘBOKI oddech i czekał na śmierć. Mając szczęście, jeśli nie umie- jętności, mógł spowolnić Tiyinta na tyle, żeby pozwoliło to innym ukryć się w jaskini. Miecz trzymał nad pra- wym ramieniem, gotów do potężnego cięcia. Niewiele to było wobec kamiennej kończyny, ożywianej starożyt- ną magią, której nie potrafił pojąć. Jednak nadzieja wciąż tłukła się w jego piersiach. Powolne, namaszczone stąpnięcia Tiyinta sprawiały, że ziemia dygotała. Yunnie patrzył na zbliżającego się kamiennego minotaura. Na rogach posągu nie było już obrzydliwych ozdób, ale pozostała zaschnięta krew, błyszcząca ponuro w porannym słońcu. Yunniemu zbyt szybko mogło przyjść samemu na nich zawisnąć, jeśli Tiyint nie postanowi po prostu zgnieść go między kciu- kiem a palcem wskazującym. Serce zachowywało się tak, jakby miało eksplodować mu w piersi, a mimo to Yun- nie doświadczał ciekawego spokoju. Może dlatego, że dobrze było pozbyć się Żyjącej Zbroi i dziwnego przy- musu, jaki na niego wywierała. 356 Robert E. Vardeman Mimo całego swego opanowania podskoczył, kiedy Mytaru odezwał się zza jego pleców. - Mogę zatrzymać Tiyinta. Ja go sprowadziłem, ja mogę go zatrzymać. - Czy inni są bezpieczni? - zapytał Yunnie. Mytaru pokiwał głową. Jego brązowe oczy zaszły krwią, a nozdrza rozdęły się, kiedy podchodził, aby sta- nąć obok Yunniego. Tiyint ryknął, widząc dwóch śmier- telników, którzy odważyli się zastąpić mu drogę. Wielkie granitowe ręce odsuwały otoczaki z drogi posągu, wzbi- jając deszcz żwiru i pyłu, który oślepił ich na chwilę. - To nie zatrzyma Tiyinta, największego z bohaterów - powiedział Mytaru, wskazując na ostrze miecza Yun- niego. - Może temu się uda. - Minotaur zamknął oczy i zaczął zawodzić, nisko i zniewalająco. Rytm zmieniał się, przyspieszał, stawał coraz bardziej natarczywy. Ręce Mytaru zataczały powolne łuki i kreśliły w powietrzu żółte runy. Magiczne znaki zapalały się na chwilę i gasły razem ze swą władzą nad Tiyintem. Tiyint wyłonił się z chmury pyłu, jeszcze bardziej ma- jestatyczny i groźny, niż przedtem. Yunnie zrobił krok do przodu tylko po to, by zostać powalonym czymś na kształt trzęsienia ziemi. Część zbocza urwała się, pod ciosem Tiyinta albo i nie, Yunnie nie byl w stanie tego powiedzieć. Nieoczekiwana rzeka otoczaków poniosła Tiyinta ze sobą, posyłając potyka- jącego się i rzucającego awatarę do wąwozu, w który Yunnie wrzucił Żyjącą Zbroję. Yunnie odwrócił się do Mytaru, który opadł na kola- na. Minotaur zwiesił głowę i trząsł się jak targany wia- trem liść. - Co się stało, Mytaru? Pozbyłeś się go! - Ja nic nie zrobiłem. Rzuciłem zaklęcie, żeby go za- trzymać, i nic nie zrobiłem. Nic. - Mytaru podniósł wzrok, przybity. - Jest tylko jedna rzecz, którą mogę MROCZNE DZIEDZICTWO 357 zrobić. Myślałem, że znam magię kontroli nad Tiyin- tem. Kto może kontrolować boga, siłę świata i bohatera stada Urhaalan? Yunnie chciał coś powiedzieć, ale nowy wstrząs powa- lił go na ziemię. Yunnie zwlókł się na ręce i kolana, głowa dzwoniła mu jak dzwon. Byli odcięci od tych, którzy znaleźli schronienie w jaskini. Między nimi otwo- rzyła się otchłań. Nie głęboka, ale Yunnie nigdy nie od- ważyłby się jej przeskoczyć. Za nią piętrzyła się ściana potłuczonych skał, która uniemożliwiała mu dojrzenie ocalonych - jeśli takowi byli. - Maeveen! - zawołał. - Jesteś tam? - Żadnej odpo- wiedzi. Potem Yunnie zwrócił uwagę na Mytaru. Mino- taur leżał na ziemi, krwawiąc z tuzina małych ran, za- danych mu przez fruwające kawałki skał. Pomógł bratu swojej krwi podnieść się do pozycji siedzącej. Powieki Mytaru zatrzepotały i otworzyły się, jego wzrok spoczął na Yunniem. - Przykro mi - powiedział Mytaru. - Źle cię osądzi- łem. Jesteś szlachetnym członkiem stada Urhaalan, to mnie należałoby urągać! - Ciągle słyszę Tiyinta - powiedział Yunnie. - Musimy znaleźć jakąś kryjówkę, gdzie będziesz mógł dojść do siebie. Mytaru pokręcił głową. Czubek jednego z rogów uła- mał się, zostawiając postrzępiony brzeg, a krew spływa- ła mu po twarzy, zamieniając ją w szkarłatne morze roz- paczy. -Nie wiem, co stało się z Aesorem i pozostałymi. Czło- wiek Vervamona, Maeveen CDonagh, nie odpowiada Ina moje wołania. Dostanie się na drugi koniec przepaści będzie raczej trudne. - Jesteś w stanie do nich dotrzeć? - zapytał Mytaru. - Gdybym miał czas. Ona potrafi o siebie zadbać, a obaj wiemy, że Aesor jest wojownikiem o nadzwyczaj- nych zdolnościach. Co z tobą? - Yunnie obejrzał przyja- 358 Rober t E. Varde man cielą i znalazł jedynie powierzchowne obrażenia, choć ilość krwi nadawała Mytaru wygląd ciężej rannego, niż był w rzeczywistości. - Idź, spróbuj. Oni cię potrzebują. - Podobnie jak ty. Musimy iść, zanim wróci Tiyint. - Yunnie objął byka i podniósł ciężar. - Posłuchaj - zatrzymał się Mytaru. - Słyszysz nasze- go kamiennego bohatera? Podąża w górę rzeki, w stronę trawiastej części doliny. Na jakiś czas jesteśmy bezpieczni. - On nie odchodzi - powiedział Yunnie. '- Pomóż swoim przyjaciołom - i braciom twego stada - rzekł Mytaru, stając na chwiejnych nogach. Postawa Mytaru nabierała mocy pod spojrzeniem Yunniego. Potem pokiwał głową. - Ty odpocznij. Problemem zajmiemy się, kiedy wrócę. Musi być sposób na pokonanie Tiyinta. Mytaru skinął, a potem zaczął przynaglać go do prze- dostania się przez przepaść i sprawdzenia, co stało się z Maeveen i pozostałymi. Yunnie stwierdził, że musi po- konać część zbocza, przedostać się na drugą stronę, a po- tem wylądować niemal piętnaście stóp po drugiej stro- nie nowo utworzonej rozpadliny. Piął się po zasypanym żwirem stoku, by w końcu znaleźć się na twardszym podłożu. Serce w nim zamarło, kiedy zdał sobie sprawę, iż wstrząs oberwał część stropu jaskini, w której Maeveen i pozostali znaleźli schronienie. Patrzył na blokujące wejście do jaskini tony gruzu. Ktokolwiek był w środku, znajdował się poza zasięgiem pomocy, którą on mógł zaoferować. Yunnie usiadł i patrzył na skalną kotarę, aż słońce znalazło się nad jego głową, wtedy otrząsnął się z letargu, potem wstał i podążył ścieżką, którą tu przy- szedł, aby połączyć się z Mytaru. Kiedy przekroczył otchłań po raz kolejny, spotkało go jeszcze jedno rozczarowanie. Mytaru zniknął. RoKtoal 45 WSTRZĄSAJĄCY ZIEMIĄ RYK TIYINTA INIE- pewne poczucie magii, która się nie udała, poprowadzi- ły Isaka Glen'darda przez wzgórza do płytkiej rozpadli- ny. Kluczył pośród skał, których rozmiar różnił się od żwiru do otoczaków większych niż jehesicka barka bo- jowa. Dopiero dotarłszy na maleńki występ nad rzeką usiadł i popatrzył. - Taka moc - wymamrotał Isak patrząc, jak kamien- ne rogi Tiyinta posuwają się paskudnie w przód i w tyl, tak jakby szukał on nowych ofiar. Kamienny bóg znalazł tylko kilku rannych minotaurów, których ła- two było dobić. - Jak mam obrócić to na swoją ko- rzyść? Isak rozpoznawał siłę przekraczającą jego zdolność sprawowania kontroli. Minotaury rozbudziły tego po- twora bezmyślnie i teraz nie były nawet w stanie go powstrzymać. Choć pokonanie elfów najeżdżających domenę Urhaalan mogło okazać się warte zachodu, Tiyint przeciągał szaleństwo, na końcu którego czaiła się śmierć i zniszczenie dokładniej, niż kiedykolwiek mogły- by uczynić to elfy. 360 Robert E. Vardcman - Ach, nowy gracz - zauważył Isak. Pokiereszowany minotaur o złamanym rogu wpadł z pluskiem do pły- nącej dnem wąwozu rzeki i zwrócił się w stronę swego awatara. -Jakie to daremne, a może i nie? - Isak opuścił swe względnie bezpieczne miejsce i zsunął się po stromej pochyłości, wzbijając chmurę pyłu i drobnych kamieni. Przewrócił się, klnąc upadek, który podarł jego cenne szaty, potem wydał westchnienie, osiągając dno parowu bez połamania kości. Otrzepując się dostrzegł Isak bezpieczną kryjówkę, z której mógłby obserwować przebieg bitwy. Wyczuł nowe ukłucia magicznej mocy, ciskane tak, jak minotaur rzucałby bojową lancą. Kucając, Isak popatrzył uważ- I niej, zastanawiając się, czy nie powinien pomóc jakoś bezmyślnemu minotaurowi, ale przeważył jego instynkt samozachowawczy. To nie była bitwa, w której jednorogi minotaur miałby okazać się zwycięzcą. Tiyint wystrzelał w niebo na czter- dzieści stóp, krwawe ślady odcinały się ciemnymi pla- mami od rogów i rąk. Mały minotaur był nie mniej poznaczony, ale Isak ani przez chwilę nie miał wątpli- wości co do tego, która strona przegrywa. Mimo to uczucie ryzykownej energii przyciągało jego uwagę. Wynik konfliktu nie musiał być tak łatwy do przewidze- nia, jak to się mogło z pozoru wydawać. - Tiyint! - zawołał Mytaru. - Przywiodłem cię do I życia. Na moją komendę ponownie zamienisz się w ka- mień! Tiyint ryknął - Isak nie był w stanie powiedzieć, czy to z radością z powodu znalezienia kolejnej ofiary, czy z po- gardy wobec tak słabej drwiny. Zmrużył oczy przed sło- necznym światłem dostrzegając, jak minotaur wyciąga zwody ociekającą skórzaną zbroję. Isak powstrzymał chichot myśląc, że taka zbroja nigdy nie oprze się impe- towi rogu kamiennego potwora albo twardej jak młot MROCZNE DZIEDZICTWO 361 pięści. Stężał jednak parząc, jak Mytaru wdziewa Żyjącą Zbroję. Spojrzał na zbroję i poczuł emanującą od niej moc. - Magia o zastanawiającej mocy - uznał. Czy to wy- starczało? Isak zaczął się z wahaniem zastanawiać nad przebudzeniem posągu do życia. Mytaru zadygotał umocowując Żyjącą Zbroję i pode- rwał się, czując elektryczny dopływ mocy we własnym ciele. Odrzucił głowę w tył i zaczął głęboką, mrożącą duszę pieśń żałobną. Słowa splatały się z lamentem, poezją minotaurzej pieśni żałobnej. Tiyint, jakby czując wyślizgującą się sposobność, wydał niezrozumiały ryk i zaatakował. Silnopalca dłoń owinęła się wokół Mytaru, który nie walczył już dłużej. Minotaur mamrotał zaklęcie jako jedyną swą obronę. Jego magia rwała się w miarę, jak Tiyint zacieśniał swój chwyt, ale błękitna elektryczność wyciekała posągowi spomiędzy palców niczym gęsty, kapiący klej. Tiyint rozluźnił uchwyt, choć wciąż mocno trzymał Mytaru. Isak sapnął widząc, że minotaur nie został zaduszony na śmierć. Tak właściwie to wydawał się odmłodzony uchwytem wokół siebie. Magiczna energia Żyjącej Zbroi zatrzymała niszczycielską pięść Tiyinta. Maleńkie plam- ki czerni znaczyły palce kamiennego boga tam, gdzie próbował zgnieść swoją ofiarę. Mytaru ciągnął zaklęcie, rzucając je raz po raz. Isak chwiał się w miarę, jak mijały go fale rozpalonej do białości energii. Odzyskując właściwy sobie spokój uj- rzał, że w walce nastąpiła istotna zmiana. Tam, gdzie Tiyint był niekwestionowanym zwycięzcą, trzymając Mytaru w garści, posąg walczył teraz o po- zbycie się odzianego w Żyjącą Zbroję minotaura. Wci- śnięty w kamienną dłoń Mytaru znalazł się teraz w po- zycji sprzyjającej nasileniu ataku. Mytaru wypuszczał 362 Rober t E. Yarde man nowe zaklęcia, wplatane między ponure wątki śmiertel- nej pieśni. - Oddajesz własne życie, żeby zamienić Tiyinta z po- wrotem w kamień - zamyślił się Isak. Dziwił go taki układ. Poświęcenie nie było pomysłem mu nieznanym, choć nigdy, gdy chodziło o jego powszednie sprawy. Jeśli nagroda nie przekraczała ryzyka, Isak nie był zaintereso- wany tego rodzaju postępowaniem. Ale to! Mytaru umierał stopniowo, tak żeby nieprzewidywal- ny bóg jego stada mógł na powrót zmienić się w nieru- chomy kamień. Żyjąca Zbroja karmiła moc Mytaru, dopóki Tiyint nie cofnął się, niemalże następując na Isaka. Z wytrzeszczo- nymi oczami patrzył Isak, jak Tiyint zatacza się na zbo- cze góry. Na wstrzymującą bicie serca chwilę Isak pomy- ślał, że awatar rozstrzygnie walkę na swoją korzyść. Wtedy szczeliny zaczęły pojawiać się na jego kamiennym korpusie. Tiyint opierał się o urwisko w miarę, jak szcze- liny rozszerzały się i zastygały. Tiyint twardniał tak, jak zamarza ciecz, całkiem w końcu nieruchomiejąc. Mytaru ściskały na wyciągniętych rękach twarde jak skała palce. Isak wychynął ze swojej kryjówki i zbliżył się ostrożnie. Patrzył na boga, ponownie zamienionego w kamień. Byk wisiał bezwładnie w uścisku Tiyinta ze złamanymi ple- cami, wysuszony tak, jakby pozostawał na słońcu przez dziesięciolecia. - Pyszna walka - przyznał Isak, dotykając ronda po- miętego kapelusza w uznaniu dla poświęcenia Mytaru. Mógł go nie rozumieć, ale z całą pewnością podziwiał taką odwagę i umiejętność rzucania czarów. Rozbudze- nie Tiyinta było wyczynem; przywrócenie posągu do stanu bezruchu okazało się jeszcze trudniejsze. Koszto- wało to Mytaru życie - podobnie jak życie wielu innych. MROCZNE DZIEDZICTWO 363 Isak cofnął się. Zaczął odchodzić, ale pomyślał o czymś lepszym. Przebiegły uśmiech wykrzywił mu usta, a jego oczy skierowały się z powrotem na Mytaru i wy- stającą spomiędzy palców Tiyinta skórzaną zbroję. Prawie godzinę zabrało Isakowi wdrapanie się na posąg, dopełznięcie do skalnej kończyny, kolejną godzi- nę zdjęcie Żyjącej Zbroi z pogruchotanego ciała Mytaru, okazało się to jednak warte wysiłku. Z powrotem na ziemi Isak ściągnął swą podartą i brudną tunikę i przyłożył do ciała Żyjącą Zbroję. Wes- tchnął, kiedy energia zalała jego ciało, dając mu poczu- cie mocy, jakiego nigdy przedtem nie doznawał. Isak Glen'dard założył tunikę na zbroję, kryjąc ją przed przypadkowym zauważeniem, po czym skierował się na wschód, pogwizdując żywą, radosną melodię - wyraź- nie kontrastującą z melancholią lamentu Mytaru. Rotdzial 46 - DO JASKINI! - KRZYKNĘŁA MAEVEEN 0'DO- nagh. Popchnęła przed sobą Aesora i jego syna, Qu- opomma podążała tuż za nią na wypadek, gdyby prze- chodzący obok niej rzucili się z powrotem w kamienne ramiona Tiyinta. - To nie jest dobry pomysł, kapitanie - powiedziała ogrzyca, podejrzliwie lustrując sklepienie. - A co jeśli kamienny posąg postanowi walnąć w ścianę od ze- wnątrz? Cała jaskinia zawali się nam na głowy. - Nie mamy innego wyboru - rzekła Maeveen. Goniła myślami. To, co mówiła jej porucznik, było prawdą. Prawdą było również, że nie będą w stanie znaleźć Tiy- inta, jeśli kamienny bóg zdecyduje się ich minąć. Między tym kanionem a delikatniejszą trawiastą doliną znajdo- wał się tylko kamienny teren, po którym biegać byłoby trudno. Dłuższe kroki posągu pozwoliłyby mu szybko dogonić drużynę. I, uświadomiła sobie Maeveen, ograniczało im to moc- no swobodę manewru. Aesor i Pardano ciągle utykali. Nie miała pojęcia, ile czasu zajmie im dojście do siebie. Zgadywała, że jak na efektywną ucieczkę zbyt długo. MROCZNE DZIEDZICTWO 365 - Trzeba też brać pod uwagę Vervamona - powiedziała Quopomma. - Dokąd on polazł? - Potrafi o siebie zadbać - powiedziała Maeveen, ła- piąc za podwójne bandoliery ogrzycy i wciągając ją do jaskini. Dostrzegła, że Mytaru zdecydował się pozostać u boku Yunniego. Wzięła głęboki oddech i wiedziała, co musi uczynić. - Poczekaj, kapitanie, dokąd idziesz? Nie zostawisz mnie w tej zatłoczonej jaskini z dwoma wołami! - Muszę... - Słowa uwięzły Maeveen w gardle, kiedy zaczęło się trzęsienie ziemi. Podskoczyła jak żuk w gorącym rondlu, przewracając się na jedną stronę tylko po to, by nie zdążywszy odzyskać równowagi zostać ciśniętą w drugą. Przywarła do Quopommy i razem wpadły w głąb jaskini - a potem dał się słyszeć z dołu donośny łoskot, który przejął Maeveen chłodem wzdłuż kręgosłupa. - Na zewnątrz! - próbowała zawołać. Jej rozkaz zagi- nął w potężnym tarciu skały o skałę walącego się skle- pienia. Maeveen podrzuciła ramiona chcąc chronić swoją głowę, zawirowała i skoczyła przed siebie, w głąb jaskini. Odbiła się od Pardano i zdała sobie sprawę z wła- snej dezorientacji. Młody byk leżał nieruchomo, z głową skrzywioną pod dziwacznym kątem. Zginął natych- miast, kiedy spory fragment sklepienia zawalił się i ude- rzył go w bok głowy. - Idź, idź, idź! - ponagliła Quopomma. Ogrzyca po- pchnęła ją, tak jakby nie była niczym więcej, niż liściem porwanym przez rwący strumień. Maeveen nie opierała się. Ziemia drżała niespokojnie pod jej butami, a wie- działa, że powtórne drgania nie są niczym niezwykłym. Kolejny wstrząs mógł zgnieść ich wszystkich. - Mój syn - zawołał Aesor, klękając obok Pardana. - Mój syn! - Chodź z nami - powiedziała Maeveen. - Nie ma czasu. Później wrócimy. - Już mówiąc te słowa wiedzia- 366 Robert E. Vardeman ła, że kłamie. Sklepienie podzieliło się pośrodku, uwal- niając wolny pył i żwir. W ciągu najbliższych sekund tony skały uwiężą ich na wieczność. Złapała Aesora za ramię i odciągnęła od ciała syna. - Większa jaskinia - krzyknęła Quopomma od przodu. - Wygląda na wykorzystywaną przez Kamiennych Ludzi. - Nie może być! Jesteśmy od nich za daleko! - Maeve- en wpadła do podziemnej komnaty i wyhamowała. Na cały świat - wyglądało, że Quopomma ma rację. Przy- ćmione światło z oddali, wrzące otwory z lawą niestru- dzenie rzucające drapieżne cienie na ściany i wysoko sklepiony sufit. Stalagmity i stalaktyty mogły być bliź- niakami tych z innej groty. Albo mogły zostać z nimi pomylone, nawet jeśli Maeveen wiedziała, że te znajdo- wały się o mile stąd. - Jesteście bezpieczni? - dał się słyszeć znajomy głos. Krocząc, Vervamon rozglądał się tak, jakby wyszedł na popołudniową przechadzkę i był całkiem zadowolony z siebie i z pięknego dnia. - Syn Aesora nie żyje - wykrztusiła Maeveen. - Yunnie i Mytaru są na zewnątrz. Trzęsienie zamknęło wejście do jaskini. Walczą z Tiyintem. - Biedny Mytaru - to on rozbudził ten ospały posąg, prawda? - nie odpowiedział z wystarczającym zapałem na zagrożenie stworzone przez jego magiczne zabawy. Tym niemniej nie wszystko stracone. Prowadzę z Niorso negocjacje na wysokim szczeblu. Fascynujący lud: pry- mitywni w zdolnościach socjalnych i organizacji, ale rozwinięci na inne sposoby. Odkryłem, że znają starożyt- ne języki, niewątpliwie dzięki przetrząsaniu dawno zasy- panych bibliotek. - Rzucają czary - plunęła Quopomma. - Zrodziła ich Wojna Braci, czyż nie? - Zdaje się, że zostali spłodzeni w tej właśnie erze, tak - przyznał Vervamon. - Jako tacy są młodzikami, ale MROCZNE DZIEDZICTWO 367 rozwijają się najszybciej spośród istot skazanych na po- zostawanie pod ziemią. Gdyby wychynęli ze swego świetnego, pozbawionego słońca królestwa, zakrzepliby z powodu panującego w naszym świecie zimna. Tak przynajmniej znajdują nasz przyjemny teren, nawet w środku palącego lata. Niorso nie potrafią nas zrozu- mieć i chcą się tylko uczyć. Nazywają nas Zimnymi. Zabawne, prawda? - Vervamon wyciągnął swój dzien- nik i szybko zanotował obserwacje poczynione podczas mówienia. - Twardogłowy erudyta - powiedziała Quopomma, kręcąc głową. Niektóre z jej ciasno splecionych warko- czy rozplotły się podczas biegu przez walący się szyb. To zdawało się martwić ogrzycę bardziej, niż multum krwa- wiących na rękach i nogach ran. - Jak się na nich natknąłeś? - zapytała Maeveen. - Byliśmy razem, dopóki Tiyint nie zaczął się miotać i... - Zauważyłem Niorso, który próbował wydostać się na powierzchnię. Uratowałem biedaka. W kwestii życia na powierzchni Sucumon napełniła im głowy wszelkie- go rodzaju sofizmatami. To prawdziwe zadanie wyłożyć jemu i jego towarzyszom sprawę życia na ziemi. Ich oczytanie, adekwatne do nauki starożytnych języków, zawodzi w wielu uderzających punktach dotyczących naszego stylu życia. - Zadanie, za które ty jesteś bez wątpienia odpowie- dzialny - rzekła Quopomma. Zbliżyło się kilku Niorso, dymiące kamienie wyrwane z letargu. Ogrzyca rozejrza- ła się i sięgnęła po miecze, których nie było. Zacisnęła pięści, choć wiedziała, jak bezużyteczne byłyby w walce przeciw roztopionym istotom. - Ach, przychodzą na kolejną lekcję - powiedział Ve- rvamon, zacierając ręce. Położył dziennik na skale przed sobą, a Kamienni Ludzie zgromadzili się w półkolu jak studenci na wykładzie. - Ochoczo słuchają i uczą się. - 368 Robert E. Vardeman Nowy wstrząs powalił Maeveen na kolana. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wstrząsy wywoływało zgromadzenie tak wielu Niorso. Jakimś cudem ich przej- ście przez masywną skałę wywoływało drgania, które zamknęły ich wszystkich w jaskini i które zabiły syna Aesora. - A co z węgielnymi golemami? - Maeveen lustrowała zgromadzenie niepewnym wzrokiem pamiętając, jak Niorso zabijali przez posłanie swoich sług do zniszczenia elfów i minotaurów. Nie była pewna, czy ma rację co do wywoływania wstrząsów przez Kamiennych Ludzi, ale w tej kwestii nie miała wątpliwości. - Dzieło Sucumon. Ogłupiła ich kompletnie. Bezlito- śnie wykorzystywała. Widzicie, Niorso przemieszczają się przez skałę i znajdują rzeczy od dawna zasypane. Jak wspaniałymi archeologami staliby się pod moją opieką! Odkryli wiele magicznych artefaktów, włączając w to Żyjącą Zbroję, noszoną przez twojego młodego przyja- ciela, z których wszystkie zajęła Sucumon. Była nieubła- gana w sposobie kradzieży. Podejrzewam, że Niorso znaj- dowali również pokłady rud, złoto, srebro, rzeczy tego typu, choć o tym nie wspominali. Muszę sprawdzić, nawet jeśli to odkrycie archeologiczne interesuje mnie najbardziej. - Kupowałbyś informacje, a ich pozostawił pod zie- mią? - zapytała Quopomma, sceptyczna wobec wszel- kich targów z półpłynnymi stworami. - Dlaczego nie? - Vervamon ponownie zatarł ręce i ku radości audytorium skoncentrował się na temacie wy- kładu, mówiąc o czymś, co jak sądziła Maeveen miało związek ze strukturami geologicznymi. Zamknęła oczy i potarła skronie, próbując pozbyć się bólu, który rozsa- dzał jej gałki oczne i groził rozpadnięciem się czaszki. - Gdzie jest Aesor? - zapytała Quopomma. - Był z na- mi, kiedy weszłyśmy do jaskini. MROCZNE DZIEDZICTWO 369 - Wrócił odkopać Pardana - zgadywała Maeveen. Ubo- lewała z powodu śmierci młodego minotaura, ale wi- działa w bitwie zbyt wiele śmierci, by czyjakolwiek trage- dia zbytnio ją dotykała. Zamknęła oczy i z trudem prze- łknęła ślinę. To równie dobrze mogło przytrafić się jej. Śmierć była interesem Maeveen, nawet jeśli Maeveen nie była żołnierzem tak jak ci, co podążali w bój za lordem Peemelem. Chroniła Vervamona, kiedy gonił za swymi uczonymi uciechami, a czyniąc to, często musiała zabijać. Jej oczy otworzyły się i popatrzyła na Niorso. Czy odczuwali oni emocje? Vervamon powiedział, że byli nowymi stworzeniami, niewprawnymi w interakcji spo- łecznej. Czy to znaczyło, że nie odczuwali współczucia, kiedy ktoś umarł, albo że byli jak kamień, przez który wędrowali, zawsze masywni i nieporuszeni, niezdolni nauczyć się innego postępowania? - Oto ekscytujący rozwój wypadków - rzekł Verva- mon, odwracając się twarzą w jej stronę. - Kamienni Ludzie mówią o tajemnych przejściach pod ziemią, któ- re wykuli dla przenoszenia solidniejszych materiałów. - To w ten sposób skompletowali zbrojownię pełną uzbrojenia - powiedziała Maeveen, przypominając so- bie opowieść Yunniego o pomieszczeniu pełnym ludz- kiego uzbrojenia. - Podobnie jak i innych artefaktów. Znajdują zasypa- ne miasta i przedzierają się przez nie, zatrzymując jedy- nie przedmioty, które uznają za bardziej skomplikowa- ne, tak, że mogą studiować je w czasie wolnym. Jaskinie typu tej służą za składy zgromadzonym przez nich zastę- pom. - Czy to ta sama jaskinia, do której weszliśmy, przed zabiciem Sucumon? - zapytała Quopomma, zawsze pragmatyczna. - Wszystkie groty Niorso skonstruowane są podobnie - powiedział Vervamon. - Nie mam pojęcia, jak tworzą 370 Robert E. Vardeman to skalne piękno, ale architektura w kamieniu jest nie- omylnym znakiem, iż posiadają rozwijającą się wspól- notę artystów. - Kto mógłby nazwać projektanta nagrobków wy- tworem cywilizacji? - mruknęła ogrzyca. Przykucnęła i popatrzyła na Niorso. Trudno było powiedzieć, gdzie koncentrowała się uwaga Kamiennych Ludzi. Przelewali się niczym ciecz, opierając o skalne występy, ciałom brakło jedności, ale nikomu nie pozwoliłoby to stwierdzić, iż nie byli zbudo- wani z solidnego materiału. - Wykorzystują magię na sposoby, których nie rozu- miem. Moje pierwsze hipotezy mówią, iż magicznie przekształcają swoje ciała, co pozwala im prześlizgiwać się przez masywny kamień. Nie jestem pewien ich do- kładności nawet omówiwszy już z nimi w pewnej mie- rze tę kwestię. Mają ciekawe spojrzenie na świat - zamy- ślił się Vervamon. - Najlepiej nie pozwolić inkwizycji dowiedzieć się o nich. Ci czerwonoszaci rzeźnicy ogłosiliby całe podzie- mie odskocznią do wiecznego potępienia. Wszystkich Niorso poddaliby przesłuchaniu, nim słońce zdążyłoby zajść. - Maeveen wstała i zaczęła iść. Musiała wiedzieć, co stało się z Yunniem, Mytaru i Tiyintem. Najbardziej z Yunniem. - Kapitanie, nie podoba mi się sposób, w jaki patrzą na nas te diamenty w surowym kamieniu - powiedziała niepewnie Quopomma. Maeveen odwróciła się, spoglądając przez szeroką ja- skinię. Yunnie zbliżał się turlając w dół komina. Pokonał piętnaście stóp od sklepienia do ziemi, jego silne nogi ugięły się, tłumiąc impet. Podbiegła do niego, gotowa odpędzić Niorso, gdyby ci zaatakowali. Drżeli płynnie, ale pozostali pilnymi słuchaczami Vervamona, który mówił coś swoim przeklętym starożytnym językiem. MROCZNE DZIEDZICTWO 371 - Yunnie, nic ci nie jest? - Pomogła mu utrzymać się na nogach. Uczynił chwiejny krok i potarł swoją nogę, potem uśmiechnął się krzywo, najwyraźniej ucieszony, że znowu ją widzi. - Zjeżdżalnia była dłuższa, niż się spodziewałem. - Klepnął ją po ramieniu konfidencjonalnie, po czym spo- chmurniał. - Mytaru nie żyje. Oddał siebie, żeby zatrzy- mać Tiyinta. Maeveen dostrzegła łzy wzbierające w jego błękitnych oczach. Odwrócił się, tak żeby nie mogła dostrzec smut- ku. - Nie ma już kamiennego posągu? - Patrzyłem, jak zamienia się z powrotem w skałę z miejsca, w którym zostałem na tak długo uwięziony - powiedział Yunnie. - Mytaru nie umarł dobrą śmiercią. Zasłużył na lepszą. - Igrał z mocami, których nie rozumiał. Nawet naj- sprawniejszy czarodziej zawahałby się przed przywoła- niem tak elementarnej siły - a ci utalentowani dawno temu zostali zabici - powiedziała Maeveen i dodała jed- nym tchem. - I to jest prawe. - Uczynił to, co według niego najlepiej służyło stadu - rzekł Yunnie. Widziałem jak umierał i nie mogłem nic zrobić, nic tylko słuchać jego śmiertelnej pieśni. - Otarł łzy z oczu. W sadzy na policzkach pozostały ślady. Wskazał na złożoną z Niorso klasę Vervamona. - O co tam chodzi? Myślałem o ratowaniu ciebie i pozostałych, ale nie mogłem znaleźć żadnej drogi do szybu. - Zginął syn wojownika. On wrócił chcąc odzyskać ciało, ale... - Maeveen pozwoliła zdaniu zawisnąć w po- wietrzu. - Zawaliło się całe zbocze góry - powiedział Yunnie. - Nie ma nadziei, by Aesor kiedykolwiek zdołał wydo- być Pardana spod takiego osuwiska. - Wydał głębokie westchnienie i popatrzył przez jaskinię, nic nie dostrze- 372 Robert E. Vardeman gając. - Nie wiem co robić. Mytaru odszedł. Większość ze stada nie żyje. Urhaalan zostali podczas swej wojny niemalże wytępieni. A elfy? O nich nic nie wiem, ale podejrzewam, że tam jest tak samo. Co pozostało mnie? - Shingol - podsunęła Maeveen, myśląc o zaginionej pieczęci i wszystkim, czego dowiedziała się o pochodze- niu Yunniego. - Wróć tam. Elfka, która występowała jako twoja protektorka pozostawiła ci tam dziedzictwo. - Tavora? Co masz na myśli? Jakie dziedzictwo? - Pieczęć Iwset - powiedziała z zapałem. - Odzyskaj ją. Vervamon również na nią poluje. Razem możemy to zrobić. Wiesz, gdzie ona jest. Musisz! - Nie wiem nic o żadnej pieczęci - powiedział, ale mały uśmieszek wypełzał na jego wargi w miarę, jak napływały wspomnienia. - Moją jedyną zabawką była w dzieciństwie podobizna starca wyryta na metalowym dysku z łańcuchem. - Pieczęć Iwset - szepnęła Maeveen. - Gdzie ona jest? Po minie Yunniego poznała, że to również pamięta. Rozdsial I 47 - CZUJĘ SIĘ JAK TCHÓRZ UCIEKAJĄCY PRZED bitwą - powiedział Yunnie nieobecnym głosem. Maeve- en 0'Donagh wiedziała, że tęsknił za doliną Urhaalan, tyle że tam nie pozostało mu nic. Mytaru poległ, przy- wracając Tiyinta kamiennej wieczności, Aesor zaginął w plątaninie podziemnych korytarzy, polując na ciało swojego syna, a wszędzie w spokojnej niegdyś krainie leżały rozkładające się zwłoki. Nie dało się zapewnić wszystkim godnego pochówku; zbyt wiele było ciał. - Istnieje coś więcej, niż mówią oczy - rzekła Maeveen. - Coernn powiedział mi, że twoją matką była lady Pio- ni, czwarta żona lorda Peemela, jeśli zapamiętałam hi- storię Vervamona. - Dlaczego Vervamon nie wyruszył z nami? - Yunnie wydobył się z letargu i rozejrzał dookoła. Wędrowali od tygodnia i teraz, kiedy docierali do rybackiej wioski jego dzieciństwa, Yunnie zadawał pytania. Maeveen wzięła to za dobry znak, iż szok i smutek przechodzą. - Ciągle jest z Niorso, próbując więcej się o nich na- uczyć. Myśli, że uda mu się przekonać ich co do błędu, jaki popełnili wierząc Sucumon oraz, że zdoła wykuć 374 Robert E. Vardeman z nimi więź, która może okazać się użyteczna. - Maeve- en wypluła kęs gumziela. Nie wiedziała, czy Vervamon naprawdę wierzył, że to możliwe, czy też uczony po prostu uchwycił się szansy zaangażowania w pedago- giczną ciekawostkę. Vervamon uważał się nie tylko za wspaniałego podróżnika i badacza, ale również za wy- kładowcę jakich mało. Uczenie rasy skałopodobnych istot byłoby prawdzi- wą chlubą dla jego curriculum vitae. To, że może przy- nosić pokój rozdartemu wojną obszarowi było incy- dentalnym w świecie faktów i badawczych publikacji Vervamona. - Nie chcę wracać do Shingol - powiedział Yunnie, patrząc na cichą rybacką wioskę. - Tam nic nie ma, nic. Dryfuję po świecie bez celu. - To ty nie masz celu, czy nie ma go świat? - zapytała Quopomma. Ogrzyca chrząknęła, kiedy Maeveen szturchnęła ją łokciem w żebra. Zmarszczyła brwi i od- sunęła się, mrucząc do siebie. - Ona nie miała nic złego na myśli - rzekła Maeveen. - Quopomma łatwo się nudzi, a kiedy tak się dzieje, staje się rozmowna. - Jest dobrym wojownikiem - powiedział Yunnie. - Wojowniczką. Widziałem, jak walczyła w jaskini i przed- tem. - Jestem szczęściarą mając ją jako swego porucznika - rzekła Maeveen. - Dla ciebie też by się coś znalazło. Muszę na nowo połączyć kompanię, ale mam wrażenie, że moja druga porucznik nie doszła do siebie. Rany Iro są raczej mentalne, niż fizyczne. - Oferujesz mi oficerstwo? - Yunnie zdawał się być rozbawiony, co nieco zirytowało Maeveen. - Tak - rzekła sucho. - Należę do Urhaalan - powiedział. - To co dzieje się gdzie indziej na świecie małe ma dla mnie znaczę- MROCZNE DZIEDZICTWO 375 nie. Wiele należy uczynić, by ułagodzić wzajemne animozje minotaurów i elfów, a jeśli Vervamon do- prowadzi do harmonii Niorso z pozostałymi, trzeba będzie dokonać przebudowy. - Yunnie wciągnął po- wietrze. - Noadia zasłużyła na więcej, niż otrzymała od Mytaru. - Jego żona? Yunnie skinął raz i przyśpieszył, zostawiając śpieszą- cą Maeveen za plecami. Jej irytacja wzmogła się w chwili, gdy wydłużyła krok. Nie był jedynym, który stracił przyjaciół i rodzinę w bezcelowym konflikcie. Uniosła się gniewem, przypominając sobie, jak jej własna rodzina poświęcona została inkwizycji dla uniknięcia dalszych gwałtów, i jakie okropieństwa mimo tego nastąpiły. Nie tylko on ucierpiał podczas wojny. - Trwa konflikt większy, niż między elfami i minotau- rami - zawołała za nim. - Toczy się wojna między Iwset i Jehesic. - Wierzysz, iż mogę zrobić coś, żeby schować ten za- krwawiony miecz do pochwy? - Yunnie zaśmiał się bez wesołości. - Wszystko z powodu wspomnień, które mogą być fałszywe i mruczanej spowiedzi umierającego czarodzieja? - Coernn nie miał powodu, żeby kłamać. Jesteś pre- tendentem do tronu Iwset. Z pieczęcią twoje żądanie staje się uprawnione. - Nie chcę go. - Powstrzymaj walkę. Jest tak samo bezcelowa, jak konflikt pomiędzy elfami i minotaurami. Powstrzymaj ją, a potem rób co chcesz. - Maeveen poczuła, jak na jej policzki wypływa rumieniec, kiedy Yunnie odwrócił się, żeby popatrzeć na Shingol. Słońce podkreśliło świetne linie jego twarzy dokładnie tak samo, jak uczyniłoby to z rzeźbionymi rysami Vervamona. 376 Rober t E. Varde man Coś chwyciło ją za gardło. Ona i Vervamon byli kochankami przez krótką chwilę, póki dla niej nie stało się jasne, że jego doświadczenie, jego przedsię- biorczość, jego ambicje były jej całkowicie obce. Posia- dał osobowość, która działała na mężczyzn i kobiety jak magnetyt przyciągający żelazo, i to się jej spodo- bało. Miał w sobie coś charyzmatycznie przywódcze- go. Poza tym jego świat filtrowany był przez tak wiel- ki egotyzm, że odsuwało to zwykłe ludzkie sprawy na dalszy plan. Yunnie był jednak inny. Miał ten sam wyraz twarzy. W ten sam sposób przyciągał uwagę. Był przywódcą, ale bez aroganckiej próżności, która cechowała jego ojca. Maeveen mogła uczynić błąd angażując się z Vervamo- nem, z Yunniem jednak byłoby inaczej. - Nie chcę widzieć znowu mojej siostry. To niczemu by nie służyło - powiedział Yunnie. - Dlaczego zawracasz sobie tym głowę? - zapytała Quopomma. - Flota wypłynęła na polów. Jeśli two- je rzeczy znajdują się w jej chacie, po prostu je za- bierz. - Heryeon może być w środku - powiedział Yunnie. - Jego również wolałbym uniknąć. Zadawałby pytania, na które nie mam ochoty odpowiadać. - Mogę posłać go jego drogą - rzekła Quopomma, krocząc brudną alejką w stronę domu Essy. Ogrzyca załomotała w drzwi, długo mówiła z Heryeonem, a po- tem odeszli razem. Mężczyzna od czasu do czasu rzucał na nią spojrzenia tak, jak gdyby się nad czymś zastana- wiał. Sposób, w jaki oblizywał wargi powiedział Yun- niemu, że Quopomma znalazła jego słabość i przezwy- ciężyła całe niezdecydowanie, jakie mógłby przejawiać przed przyłączeniem się do niej. - Co ona mu powiedziała? - zapytał Yunnie. - Hery- eon jest w najlepszym przypadku podejrzliwy. MROCZNE DZIEDZICTWO 377 - Quopomma potrafi być przekonująca, szczególnie kiedy męczy ją pragnienie. Dużo czasu minęło, odkąd ostatnio wychyliła klika pintów piwa. Mam nadzieję, że twój szwagier ma mocną głowę. W przeciwnym wy- padku rano czeka go niezły kac. - Heryeon ma więcej wprawy w gięciu łokcia niż wy- ciąganiu sieci - powiedział Yunnie. Podszedł do drzwi Essy, jego twarz była chmurnie zmartwiona. - To nie wydaje się prawe. - Twoje rzeczy, twoje prawo do ich zabrania - rzekła Maeveen, zastanawiając się niespokojnie, czy zapamię- tana przez Yunniego zabawka z dzieciństwa była Pieczę- cią Iwset. Zbyt wielu za nią zginęło. Pieczęć powinna skończyć we właściwych rękach. - Przed odejściem zakopałem wszystko pod podłogą - wyjaśnił. - Kopiemy, wrzucamy ziemię z powrotem. Essa może zauważyć, ale pomyśli pewnie, że Heryeon postanowił w końcu trochę popracować. - Ta myśl nigdy nie przyjdzie jej do głowy - powie- dział Yunnie, śmiejąc się. Posmutniał szybko. -Jest coś jeszcze. - Potarł rękami o obnażony tors. - Od chwili zrzucenia Żyjącej Zbroi czuję się nagi, niepotrzebny. I doświadczam grozy, z każdym dniem coraz silniej- szej. - Sucumon rzuciła na ciebie potężne zaklęcie. Żyjąca Zbroja ocaliła ci życie i zacząłeś na niej polegać. Możesz działać na własną rękę, bez niej, bez magii, która zmusza cię do robienia rzeczy, których nie chcesz. - Pionki - mruknął. - Wszyscy jesteśmy pionkami, które polegają na magii. - I wtedy wszedł do małego domu. Podszedł do przeciwległego rogu i sztyletem oznaczył punkt kopania. W ciągu dziesięciu minut Yun- nie wkopał się na trzy stopy, ujawniając pudełko z drew- 378 Robert E. Vardeman na Zelazokorzenia. Silne palce podważyły pudełko i po- stawiły na podłodze. Wstał i cofnął się. - Co się stało? - zapytała. - Boję się tego, co tam znajdę. A co, jeśli jestem preten- dentem do tronu Iwset? W ogóle nie pamiętam matki i ojca. Maeveen chciała powiedzieć mu o jego ojcu, ale roz- myśliła się. Chwila nie wydawała się odpowiednia, nie kiedy Yunniego dręczyła taka niepewność. - Jeśli stara elfka umieściła mnie w tym gościnnym domu, musiał istnieć powód do zabrania mnie z Iw- set. - Jesteś prowincjonalny - zaszydziła Maeveen. - Lord Peemel zabiłby cię, gdyby elfka się tobą nie za- opiekowała. - Yunnie popatrzył na nią z pytaniem w oczach. - Nie jesteś synem Peemela, ale stanowisz zagrożenie dla niego i jego planów ekspansji wzdłuż wybrzeża. - Pozwól mu robić, co uważa za słuszne - rzekł Yunnie, odwracając się i opuszczając chatę. Maeveen chciała wołać za nim, potem jej oczy spoczę- ły na drewnianym pudełku. Udzieliła się jej część cieka- wości Vervamona. Musiała wiedzieć, czy Coernn rzeczy- wiście odkrył Pieczęć Iwset. Otworzyła pokrywkę, po- sługując się ostrzem miecza. Nie naoliwione zawiasy zaskrzypiały opornie, po czym powoli ukazały zawar- tość niespokojnemu spojrzeniu Maeveen. Skrawki sukna, kawałki metalu, stare zabawki ze zu- bożałego dzieciństwa, to były przedmioty, które ujrzała na wierzchu. Jednak pod tym wszystkim, owinięta w ze- tlałe sukno, leżała Pieczęć Iwset. Maeveen odwinęła zakurzony materiał i podniosła złoty medalion, pozwalając mu zahuśtać się w przód i do tyłu. Pieczęć sama w sobie posiadała moc, magicz- ną może, prędzej jednak zasadzającą się tylko na wiedzy, MROCZNE DZIEDZICTWO 379 iż jej właściciel miał prawo do tronu prosperującego i silnego miasta-państwa. Kroki za plecami skłoniły ją do zawołania - Yunnie, znalazłam ją. Pieczęć! Obła głowica miecza uderzyła ją w tył czaszki. Maeve- en runęła w przód, ogłuszona. A itoidslal 48 MAEVEEN 0'DONAGH ZWINĘŁA SIĘ, CHCĄC powstrzymać mężczyznę przed wymierzeniem jej kop- niaka w brzuch. Ciągle oszołomiona, próbowała skupić się na czymś więcej, niż ból z tyłu czaszki i szukająca jej żeber obuta stopa. Atak zakończył się równie nagle, jak rozpoczął. Usia- dła. - Feyne! - zawołała, rozpoznając jednego z dwu oca- lałych pomocników Coernna. Ehno i Feyne zostali od- prawieni przez swego zwierzchnika, nim Coernn wszedł do podziemi Niorso zYunniem, Vervamonem, Qu- opommą i Maeveen. Uznała, że Coernn odesłał ich do Iwset i teraz pożałowała fałszywego założenia. Feyne szamotał się zYunniem, Pieczęć Iwset wisiała między nimi jak złote wahadło. Maeveen zerwała się na nogi, zignorowała ból, oceniła odległości, a potem wymierzy- ła dokładny cios, który wbił się Feynowi w skroń. Męż- czyzna zachwiał się i pewnie runął na nie przerywające- go zaciekłego ataku Yunniego. - O co tu chodzi? - dopytywał się Yunnie. - Wróciłem, a on cię kopał. Co się stało? MROCZNE DZIEDZICTWO 381 Yunnie chrząknął, kiedy Feyne przeturlał się i pchnął sztyletem prosto w górę, próbując wypatroszyć przeciw- nika. Yunnie wyprężył się, chcąc utrzymać czubek z dala od swego żołądka, ale został wytrącony z równowagi. Uderzył w ścianę; Feyne podciął go i przewrócił na pod- łogę. Nim Maeveen mogła pośpieszyć Yunniemu ma ratu- nek, wnętrze chaty wypełnił chłód. Z otwartych drzwi dał się słyszeć gwizd, a srebrna para ruszyła w stronę Feyna niczym małe tornado. Maeveen chciała się poru- szyć, ale pośliznęła tylko na wydobytej z otworu ziemi. Rzucony nóż wbił się w plecy Feyna. - Yunnie! - zawołała. - Na zewnątrz, wychodź na zewnątrz. Biegiem! - To nie będzie potrzebne - powiedział Ehno. Przy drzwiach Maeveen ujrzała, jak do chaty wchodzi kolejny pomocnik Coernna, mocno utykając. Lewą stronę Ehna pokrywała zaschniętą krew, na jego twarzy przy każdym ruchu znać było napięcie. Po wsunięciu niewykorzysta- nego zapasowego noża do pochwy za pasem Ehno opadł ciężko na krzesło i popatrzył na Feyna z szyderstwem na zaciśniętych, krwawiących wargach. I - Zdradziłeś nas - powiedział Ehno niskim, ciężkim od groźby głosem. - Jesteś zdrajcą! - Nie - wydobył z siebie Feyne, siadając z trudem, z drżącym nożem na środku pleców. - Jestem lojalny wobec lorda Peemela! To ty, ty i Coernn i pozostali, wy jesteście zdrajcami. - Miałem na względzie tylko i wyłącznie dobro Iwset - powiedział Ehno. Popukał w zesztywniały przód swo- jej koszuli i odsunął ubranie, ukazując głęboką, niebez- pieczną ranę od noża. - To dobra rzecz, że zbyt się śpie- szyłeś, żeby należycie mnie zasztyletować. Jak wszystkie sługusy Peemela, nie przywiązujesz uwagi do szczegó- łów. To tu leży przyczyna waszej porażki. 382 Rober t E. Varde man - Kiła na ciebie i Coernna! - Kiła na ciebie - rzekł Ehno swym chłodnym tonem. Usiadł i popatrzył, jak Feyne drży i przewraca się, a z jego ciała uchodzi ostatni oddech. - A myślałam, że Quopomma ma wyczucie w dobie- raniu nieprzyjaciół - powiedziała Maeveen, wpatrując się w Ehno osłupiała. - Miałem Feyna za mojego przyjaciela. Zdrada zawsze boli bardziej, niż zwykła fizyczna rana. - Ehno skrzywił się, przerzucając na krześle ciężar ciała i sięgając w dół po Pieczęć Iwset. - Coernn za nią zginął, prawda? Maeveen pokiwała głową, niezdolna wydobyć słowa. Ehno odwrócił się do Yunniego, jak gdyby namyślając się nad czymś głęboko, po czym rzucił mu wisiorek. Yunnie bez trudu złapał złoty dysk. - Noś ją - powiedział Ehno. - Lepiej nadajesz się na tron, niż Peemel. - Nie jesteś pochlebcą Peemela - rzekła Maeveen. - Czyżbyś należał do stronników Digodego? Ehno uśmiechnął się, potem skrzywił z bólu. - Raczej nie. Rozbuchana ambicja Digodego nie jest tajemnicą, może poza przypadkiem Peemela. On ufa Digodemu, głupiec. Iwset trzeba więcej, niż tych dwu. Iwset potrze- buje ciebie, Yunnie. - Mnie? - Przynoszę oficjalne oświadczenie lady Edary, wład- czyni Jehesic, ofiarującej ci swoją rękę. - Co? To szaleństwo. Nie znam Edary. Dlaczego... - Usta Yunniego zamknęły się w ponurą linię, kiedy uświa- domił sobie, co to znaczyło. - Polityka. Chce wykuć unię z władcą Iwset, bo nie "może pokonać lorda Peeme- la w boju. - Iwset jest potężne. Posiada bogactwa i włada rozle- głym obszarem, pełnym potencjalnych żołnierzy. Jehesic może zwyciężyć na morzu, ale nigdy nie wygra w woj- MROCZNE DZIEDZICTWO 383 nie na wyczerpanie. Lady Edara chce to zakończyć. Mał- żeństwo... - Z rozsądku - uciął Yunnie. I - Nazwij to, jak chcesz. Możesz być władcą Iwset. Z tego co widziałem, byłbyś władcą dobrym. Posiadasz zdrowy rozsądek, a twe wysiłki zmierzające do zapew- nienia pokoju między elfami a minotaurami świadczą o współczuciu. Twój pokojowy wysiłek nie musi ograni- czać się do Boru Eln i doliny Urhaalan. Zapewnij pokój między Iwset a Jehesic, a potem odbuduj dolinę mino- taurów. Pomóż elfom wykorzystując bogactwo Iwset. Rządź, a dokonasz tego, czego nie możesz jako zwykły obywatel rybackiej wioski. - Dlaczego musi poślubić lady Edarę? - dopytywała się Maeveen. Wszystko czego mu trzeba, to zażądać tro- nu Iwset i dokonać tego wszystkiego samodzielnie. Nie będzie naciskał na wojnę z Jehesic. Czy nie tego ona potrzebuje? Pokoju? Ehno zamknął oczy i wolno pokiwał głową. Kiedy otworzył oczy, były rozpalone gorączką - a może gorli- wością? - Nigdy nie posiądzie tronu bez sojuszu z lady Edarą. - Szuka małżeństwa z kimś innym, niż Peemel, aby posłać mu wiadomość, że nigdy się nie podda - powie- dział Yunnie, zaczynając rozumieć. - To, że zażądam tronu Iwset wywoła wewnętrzne niepokoje w Iwset. - Poruszenie w Iwset złamie bogate miasto-państwo i zrujnuje je na wieki. Co Yunnie wie o rządzeniu? Nie- którzy obywatele poprą może jego roszczenia wobec tronu, frakcja Peemela będzie jednak walczyć na każdym kroku, krwawo czy nie, z pieczęcią czy bez niej. Lady Edara pragnie pokoju, i to nie z podzielonego Iwset. Taka wojna domowa w Iwset odbiłaby się w nadcho- dzących latach na Jehesic. Nie, ona szuka małżeństwa i możliwości do rządzenia, ażeby wyciszyć wojnę. 384 Robert E. Vardcman Maeveen zaczęła protestować, ale ujrzawszy minę na twarzy Yunniego zrozumiała, że nigdy nie mogłaby współzawodniczyć z lady Edarą, piękną kobietą i wład- czynią bogatego miasta-państwa, która ofiarowała mu pożądanie swego serca. Yunnie nie szukał może przyjem- ności ciała, bez względu na to, jak cudowna była Edara, ale mógł zapewnić pokój i dobrobyt stadu Urhaalan. Jak mogłaby w ogóle z tym współzawodniczyć? Chy- ba że... < I Rosdslal 49 - W OGÓLE NIE PASUJĄ DO NICH TE PLOTKI o dobrym wyszkoleniu - powiedziała Quopomma, przy- glądając się jak iwsetyjscy żołnierze strzegą drogi do wła- snego miasta-państwa. - Ja rozstawiłabym po czterech z kuszami po obu stronach, aby mieć pod ostrzałem wszystkich podróżników. Maeveen mruknęła coś na poły twierdząco, ale jej myśli odległe były o mile. Przed opuszczeniem Shin- gol wymieniła wiadomości z Vervamonem, tylko po to, by przekonać się, że nie oderwie go od przesłuchi- wania Niorso i poznawania wszystkiego co tylko można o Kamiennych Ludziach. Ocalali członkowie kompanii - reszta ekspedycji - łączyli się powoli po wędrówce przez Bór Eln. Vervamon szybko zaprzągł ich do pracy, polegającej nie na pomocy minotaurom albo elfom, lecz na budowie niewielkiej wioski u wrót I jaskini Niorso, która miała służyć mu za centrum dowodzenia. Nie była pewna, czemu dołączyła do Yunniego i Eh- no, zamiast zostać i pomagać Vervamonowi. Była ka- pitanem Vervamona, nie ich, ale nic nie wskazywało, 386 Robert E. Vardeman by Vervamon potrzebował jej usług. Iro nie nadawała się do dowodzenia, ale zdolni podporucznicy z ła- twością utrzymywali dyscyplinę i wypełniali władcze rozkazy Vervamona równie dobrze, jak robiłaby to ona. - Chcę zobaczyć wynik - okłamywała samą siebie, spoglądając na Yunniego. Vervamona Młodszego, po- prawiła się w myśli. Jakże podobny był do ojca! Pasja przygasła na chwilę, ale widziała błyski, kiedy tylko Ehno zaczynał mówić, jak Yunnie mógłby pomóc minotau- rem i elfom. Yunniego mniej może obchodził pokój między Jehesic a Iwset, bardziej zaś bracia jego krwi i ich cierpienie, słuchał jednak uważnie. Niech go cholera. - Co teraz? - zapytała Quopomma. - Docieramy do Iwset i siadamy sobie spokojnie? Mogliśmy robić to w Mieście Cieni, albo w Shingol, bądź co bądź. - Ogrzy- ca warknęła w głębi gardła, kiedy mały oddział jehesic- kiej piechoty morskiej wyskoczył na drogę i zaatakował niechlujnie iwsetyjskie warty. Potyczka trwała zaledwie sekundy, jehesiccy żołnierze wycofali się w pola pozosta- wiając pół tuzina zabitych i rannych iwsetyjczyków, sami nie ponosząc żadnych strat. - Oto sposób, w jaki walczą - powiedział Ehno. - Lady Edarze brakuje oddziałów do przeprowadzenia ataku na pełną skalę, opiera się więc na partyzantach. Iwset straciło swoją flotę - i najlepszą generał. Co gor- sze, obawiam się, iż niepokoje w mieście podkopują jego wolę walki z prawdziwymi nieprzyjaciółmi. - Ihesia dostała się do niewoli? - To przyciągnęło uwagę Maeyeen. Nie lubiła tej kobiety. Gdyby Jehesic wzięła ją do niewoli albo zabiła, skróciłoby to wojnę i mogło zrzucić Peemela z tronu bez potrzeby dokony- wania przez Yunniego szarady małżeńskiej z lady Eda- rą. MROCZNE DZIEDZICTWO 387 Ehno rozwiał jej nadzieje już kiedy o tym myślała. - Edara odmawia uwolnienia Ihesii, ale Peemel ma innych dobrych generałów, którzy, choć brakuje im jej geniuszu, należą do uzdolnionych. Gdybym tylko mógł skontaktować się z moimi zwierzchnikami, ale słabnę z każdym dniem. - Ehno zdawał zapadać się w sobie po tym, jak sztylet Feyna niemalże pozbawił go życia. Pod- róż i rozmowa zbyt go wyczerpywały. - Quopomma, zostań z Ehnem. Pilnuj go. - A co z tobą, kapitanie? Myślisz o wśliznięciu się do miasta? - Yunnie... - rzekła Maeveen, goniąc myślami i nie zwracając uwagi na pytanie Quopommy. Wiedziała, co musi uczynić i miała plan, na wykonaniu którego wszy- scy skorzystają - wszyscy, poza może Ehnem i tym, kto pociągał za jego sznurki. - Potrzebuję cię do posłużenia się Pieczęcią Iwset. Porusz obywateli, zjednaj ich dla swojej sprawy. - Co? Nie, nie możesz - zaprotestował Ehno. - Mu- simy znaleźć komendanta portu. On zawiezie nas na Jehesic, gdzie małżeństwo będzie mogło dojść do skutku. Spróbujcie sięgnąć po władzę zbyt wcześnie i wszystko się zawali! W mieście panuje zamęt! - Nie zwracaj na niego uwagi - powiedziała Maeve- en, odprowadzając Yunniego na bok. Coernn nie za- pewnił jej pomocy, kiedy tego potrzebowała, i wątpiła, by zrobił to Ehno. Politycy grali we własne gry, albo w gry tych, którzy pobudzali ich i sadzali przy stole, aby dziobali i huśtali się jak magiczne automaty. Nad- szedł czas, by pomyślała o własnym szczęściu. Gdyby wszystko poszło zgodnie z jej schematem, wygrałby każdy. - On ma rację. Ujawnić się teraz oznaczałoby pomno- żenie niebezpieczeństwa. Nawet stąd widzę gangi oby- wateli tnące się nawzajem. Iwset się dzieli. 388 Robert E. Vardeman - Skąd mamy wiedzieć, że Ehno mówi prawdę o do- staniu się na Jehesic? Kto jemu wydaje rozkazy? Sam nie działa. Może prowadzi nas prosto w szpony Peemela. Albo Digodego - powiedziała. - Mało wiem o takiej dwulicowości - poskarżył się Yunnie. - Odnalezienie komendanta portu wydaje się sensownym posunięciem, jeśli mamy płynąć na Jehe- sic. - Płynąć na Jehesic mogliśmy ze Shingol - zauważyła Maeveen. - Zamiast tego Ehno nalegał, żeby iść do Iwset. - Może tu są jego kontakty. Gdybyśmy wpłynęli do głównego portu Jehesic na nie oznakowanej jednostce, mogliby wziąć nas za szpiegów i zabić - powiedział Yun- nie. Maeveen zbyła to wzruszeniem ramion. - Mam plan. Porusz straże, pozwól im się rozbudzić, nie daj się złapać - ale posłuż się Pieczęcią Iwset żeby sprawdzić, czy jacyś obywatele rozpoznają ją i skłonni będą zaakceptować jej posiadacza jego swego pana. - A jeśli nie, to wracamy do Shingol - dokończył Yunnie. - Tak czy inaczej, jeśli mieszczanie są oburzeni na lorda Peemela tak, jak wierzymy, to przynajmniej mnie wysłuchają. - Strażnicy i inkwizytorzy to dwie grupy, których uwagę powinniśmy odwrócić - powiedziała Maeve- en. - Przede wszystkim muszę zorientować się w so- juszach i w tym komu możemy zaufać. Vervamona stale okłamywano, kiedy byliśmy poprzednio w Iw- set. - Chciał być zwodzony - rzekł Yunnie. - Rozmawia- łem z nim krótko o Peemelu i Digodym. Muszę powie- dzieć, że Vervamon to człowiek, z którym trudno pro- wadzić konwersację. Wszystko, co tyczy się jego ekspedy- cji, służy za przynętę dla jego intelektu. MROCZNE DZIEDZICTWO 389 Podobnie jak wszystko, co ma związek z minotaura- mi, jest przynętą dla twojego serca, pomyślała Maeveen, przyglądając się Yunniemu. Nigdy jeszcze nie wyglądał tak podobnie do swego ojca, jak teraz. Walczyła z chęcią powiedzenia mu o prawdziwym jego pochodzeniu, ale powstrzymała się. To nie pasowało do jej zamiarów. Jeszcze nie. Yunnie wydobył pieczęć spod poszarpanej tuniki i trzy- mał ją, tak jakby patrzenie mogło rozwiązać wszystkie problemy. Zadrżał nagle i skierował na Maeveen swe błękitne oczy. - Pozbyłem się Żyjącej Zbroi, ale to obciąża mnie w ten sam sposób. - Jeszcze raz się wzdrygnął. - W pieczęci nie ma zamkniętej magii, inaczej niż w przypadku zbroi, ale waga pozostaje podobna. - Ważył ją na koniuszkach palców, jak gdyby zastanawiając się, jak daleko potrafił rzucić. - Przez tyle lat pozostawała zakopana. Dlaczego nie przez jeszcze kilka? - Przeznaczenie bywa dziwne - rzekła Maeveen. - Nie wierzysz w bieg czasu i wydarzeń, które niosą nas niczym potok bezradne liście, prawda? - Ukłuł ją spojrzeniem. I - Możemy zmieniać nasz kurs przez życie - powiedzia- ła po prostu. - A więc uczyńmy to. Powinienem odciągnąć uwagę od twojej misji, jaka by ona nie była - rzekł Yunnie. - Jak dużo mam czasu, zanim mnie ukamienują albo wtrącą mnie do więzienia przed przesłuchaniem? - Niedużo, ale ja również spróbuję uwinąć się jak naj- szybciej. - Maeveen umocowała broń i naciągnęła płaszcz na rozłożyste ramiona, chcąc ukryć miecz i szty- let. Choć jej strój w zielone i brązowe plamki nie był wojskowym mundurem, wolałaby nie zostać pomylona z walczącym przeciwko Iwset żołnierzem. 390 Robert E. Vardeman Bok w bok ruszyli w stronę umęczonego wojną Iw- set. Maeveen 0'Donagh przylgnęła do drzwi, kiedy Yun- nie wskakiwał na tył trupiego wózka. Stanął na dwóch ciałach, po syfilicznym wyglądzie sądząc należących do zmarłych z powodów innych niż walka. Złapał oddech i zaczął swą żarliwą przemowę. Maeveen poczuła, jak odstępuje od drzwi, przyciągana w jego stronę tak samo, jak niemożliwe okazywało się zignorowanie Vervamo- na. Słowa płynęły jak miód, kłuły jak nóż, tarły jak papier ścierny i prześlizgiwały się łatwiej, niż jedwabna pieszczota. Yunnie znał wszystkie triki, którymi posługi- wał się jego ojciec. -Jak oni to robią? Instynktownie? - Potrząsnęła gło- wą. Yunnie rzucił się na winy lorda Peemela i jego do- radców, potem wydobył Pieczęć Iwset. Maeveen uznała to jako znak do wycofania się. Jej krótkie nogi wyciągały się mocno, kiedy przesuwała się między zaporami czer- wonoszatych inkwizytorów i sporadycznymi patrolami wojskowymi, odpowiedzialnymi za porządek albo tro- pienie jehesickich szpiegów. Nie było zaskoczeniem, że Yunnie miał rację co do innych kłopotów w mieście. Niewielkie bandy wałę- sających się mieszczan grabiły składy i walczyły mię- dzy sobą o nędzne łupy. Maeveen widziała, jak miasto się dzieli, a jego władca najwyraźniej niewiele robił dla uspokojenia wewnętrznych walk. Yunnie będzie musiał zająć się czymś więcej, niż małżeństwem z lady Edarą. Była lekko zdyszana, gdy docierała do pałacu Peeme- la, nie tyle z wysiłku, ile przeczuwając to, co będzie musiała uczynić. Czuła się trochę tak, jakby zdradziła Yunniego, i po- zostawiało to w jej ustach kwaśny smak. Nie było MROCZNE DZIEDZICTWO 391 jednak innej drogi do pokoju. Maeveen wkroczyła przez otwarte odrzwia na dziedziniec, świadoma łucz- niczych tuzinów, które wypróbują na niej swe zatrute strzały. Zatrzymała się i wyjaśniła swoją prośbę kapitanowi gwardii. Potem poczekała, aż na miejscu ją zabiją. Rozdział - PRZEGRYWASZ WOJNĘ - OŚWIADCZYŁA MA- eveen stanowczo. Lord Peemel wyprostował się na tro- nie, spoglądając na nią, z brodą wspartą na splecionych palcach. Próbowała odczytać jego minę. Po oświadcze- niu zapadła cisza, ale Maeveen nie potrafiła określić, jakie wrażenie wywarło ono na Peemelu. Wolała poje- dynki na miecze raczej niż na słowa. Cięcie było bardziej oczywiste, krew zawsze osłabiała. Ran nie można było ukryć, a przewagi wykorzystać, gdy przeciwnik słabł. Siły Peemela Maeveen nie była pewna. - Dlaczego marnujesz na nią swój czas, milordzie? - zapytał Digody. - To wichrzycielka. Co więcej, przywio- dła ze sobą agitatora ze Shingol, aby kopał pod tobą dołki. Posłałem oddziały, aby aresztowały go, nim nie- pokoje przybiorą na sile. - Przybiorą na sile? - Maeveen zaśmiała się chrapliwie. - Twoi ludzie grabią na ulicach. Zabijają się nawzajem bez zastanowienia. Niepokój już panuje w Iwset. Yunnie posiada Pieczęć Iwset, po którą posłałeś Vervamona. Ty chciałeś, żeby Yunnie wrócił do Iwset z pieczęcią, praw- da? On może przywrócić pokój w Iwset! MROCZNE DZIEDZICTWO 393 - Dlaczego miałbym... - Digody starał się zachować obojętność, nawet porażony pomysłem, iż mógłby pod- sycać społeczne poruszenie dla zrzucenia Peemela z tro- nu. - Chciałeś sprowadzić pretendenta, tak żebyś mógł zabić Peemela i pretendenta - oskarżył Apepei. Maeveen tylko niewyraźnie pamiętała kłótliwego górskiego kra- snoluda, ale najwyraźniej wciąż zasiewał on ziarna nie- zgody między pozostałymi doradcami Peemela. Pomię- dzy Digodym i Apepeiem panowała oczywista wrogość. - Starczy kłótni - powiedział Peemel, ucinając krótką dysputę, która w oczywisty sposób tkwiła korzeniami w osobistej antypatii raczej, niż się to Maeveen wcześniej tego popołudnia wydawało. - Mówisz mi, że przegry- wam wojnę z Jehesic? Skąd wiesz? Posłałem cię i tego głupca Vervamona, żebyś przyniosła mi pieczęć. Teraz dowiaduję się, że przekazałaś ją człowiekowi, który mie- ni się być mym bastardem. Czy istnieje powód, dla któ- rego miałbym cię słuchać miast nakazać natychmiasto- wą twą egzekucję? - Peemel sięgnął w bok od tronu i wydobył białą lnianą szmatkę, delikatnie przytknął ją do warg, a potem z wigorem zatarł ręce. - Twoja władza nad Iwset słabnie z każdą chwilą - powiedziała Maeveen żałując, że nie ma z nią Vervamo- na, który by sprawy bronił, choć wiedziała, że jej zwierzchnik nigdy nie zawracałby sobie czymś takim głowy. Tego typu polityczne manewry były poniżej jego godności, nawet gdyby nie zajmowało go aktualnie uczenie się o Kamiennych Ludziach wszystkiego, co możliwe. Mimo to chciała, by Yunnie mógł zrobić to za nią. On posiadał spryt, którego jej brakowało. Była jedy- nie dowódcą wojskowym, nie oratorem. - Dlaczego cię to zajmuje? - Byłeś hojny - powiedziała Maeveen - zaopatrując wyprawę Vervamona. 394 Robert E. Vardeman - Za którą to hojność ty odpłacasz zdradą - wtrącił się Digody z ogniem w czerwonych oczach. - Znajdujesz obiekt poszukiwań, a potem wracasz obalić naszego pana! - Cicho, Digody - powiedział Peemel, rozbawiony. Jego humor zmroził Maeveen. Miała nadzieję skłonić go do przerwania wojny z Jehesic w zamian za Pieczęć Iwset i obietnicę Yunniego, iż nigdy nie wysunie roszczeń wobec tronu. Dobrobyt i pokój na wybrzeżu korzystny był dla wszystkich, szczególnie gdyby Yunniemu udało się zdobyć potrzebną żywność i inne produkty dla mi- notaurów i elfów. Z Iwset u boku elfów i minotaurów, zyskiwali szansę przeciw Niorso na wypadek, gdyby Ve- rvamonowi nie powiodły się negocjacje, a Kamienni Lu- dzie zdecydowali się podjąć swoją wojnę. Gdyby tylko wiedziała, komu służył Coernn - i komu zaprzysiągł posłuszeństwo Ehno. Czarodziej i jego pię- ciu pomocników podzieliło swą lojalność, co okazywa- ło się coraz niebezpieczniejsze dla niej i Yunniego. Ma- eveen przełknęła z trudem, kątem oka łapiąc poruszenie i dostrzegając opata Offero, który wszedł do sali au- diencyjnej i stanął cierpliwie, czekając niczym sęp na śmierć swojego obiadu. Burza gęstniała dookoła niej, zaczynała miażdżyć. - Pojawiły się potęgi wykraczające poza twą zdolność obrony - powiedziała Maeveen. - Pod Iwset podnoszą się Niorso, Kamienni Ludzie, zmierzający do unicestwie- nia wszystkich mieszkańców powierzchni. Zadali straty elfom z Boru Eln i minotaurom Urhaalan. - Maeveen lekko rozmijała się z prawdą, ale czuła, iż przydaje to mocy jej argumentacji. - Vervamon może ich powstrzy- mać - a ty nie, jeśli będziesz ciągnął walkę zarówno z Jehesic, jak i z tymi we własnych szeregach. - Tu nie ma nikogo nielojalnego wobec mnie - powie- dział zapalczywie lord Peemel. Rozbawienie znów wy- MROCZNE DZIEDZICTWO 395 krzywiło jego wargi, wywołując u Maeveen uczucie to- nięcia. Zagrała swoją jedyną kartą i czuła, że nie zapa- nowała nad sytuacją. Nie była w stanie zakończyć kon- fliktu pomiędzy Iwset i Jehesic. Chciała jedynie usunąć Peemela i zapewnić Yunniemu wolność bycia z nią ra- czej, niż z Edarą. - Nie ma nikogo nielojalnego wobec mnie na długo - poprawił Peemel. Zaśmiał się. - W ogóle nie dbam teraz o pieczęć. Byłoby miło mieć ją na powrót w moim skarb- cu, ale nie jest to konieczne. Wojna z Jehesic wkrótce się skończy. Po myśli Iwset! - Ale, milordzie, jehesicka marynarka bije naszą flotę zaopatrzeniową. Przez ich blokadę nie przechodzi nawet jeden statek z dziesięciu. Wkrótce kupcy będą się bali zawijać do iwsetyjskiego portu, bez względu na to, ile zaoferujemy. Ten brak żywności wywołuje grabieże w ob- rębie murów miasta. Wszystko musimy transportować do Iwset lądem - powiedział Apepei. - Jeśli kobieta ma rację, ci Kamienni Ludzie mogą odciąć nawet to zaopa- trzenie. Znaleźlibyśmy się wtedy w poważnych tarapa- tach. - Krasnolud rzucił głową, rozsypując rude włosy w dziką burzę. Podskoczył, jakby ktoś podłożył mu ogień pod nogi, próbując ustawić się na wprost Digodego. Maeveen doświadczyła przypływu pewności, wysłu- chawszy oceny wojny Apepeia. Potem pewność zniknę- ła, kiedy ujrzała, jak prawdziwie rozbawiony był tym wybuchem lord Peemel. - Nie musimy obawiać się ani Jehesic, ani zaginionej pieczęci - powiedział Peemel więcej niż z cieniem aro- gancji. Pstryknął palcami. Z jednej strony wielkiej sali audiencyjnej wszedł niewielki oddział żołnierzy. Otoczo- na przez pół tuzina strażników, kroczyła szczupła kobie- ta o miedzianych włosach i szmaragdowych oczach, które błyskały ogniem. Miała na sobie gładką, morsko- zieloną tunikę, pasującą do jej figury - a ciężkie kajdany 396 Robert E. Vardeman na jej nadgarstkach pobrzmiewały jak bojowe dzwonki, kiedy szła. Maeveen nigdy nie widziała lady Edary, ale instynk- townie czuła, że stoi przed nią władczyni Jehesic w łań- cuchach, nie stanowiąca już dla Peemela zagrożenia. Zerknęła za siebie i dostrzegła grę emocji na twarzach jego doradców. Uderzyło ją niczym piorun to, że Peemel nie powiedział Digodemu, Apepeiowi, ani żadnemu innemu doradcy, iż schwytał ich arcywroga - czy może narzeczoną? - Co to ma znaczyć? - rozgniewał się krasnolud. To Apepei jako pierwszy odzyskał mowę, kiedy szok minął. - Nie wolno ci porywać władcy innego miasta-pań- stwa. To wbrew regułom wojny! - Reguły wojny - zamyślił się Peemel, jakby starając się zrozumieć tę pełną złości uwagę. - Czym one mogą być, Apepei? Regułami zabijania? Co za absurd! Ona posyła swą flotę, aby zabić mnie. Czy nie jest bardziej ludzkie, kiedy moi szpiedzy podkradają się do niej i porywają z własnej fortecy nie odbierając życia? - Zabij mnie teraz - wybuchła Edara. - Nigdy cię nie poślubię. Prędzej zabrałabym cię ze sobą do grobu! Peemel ściągnął brwi, obserwując tych, którzy przysłu- chiwali się wybuchowi. Maeveen dokładnie odczytała minę władcy. Każdy, kto się teraz odezwie, nie opuści sali audiencyjnej żywy. Od chwili, w której popełniła błąd, próbując popchnąć pokój bez świadomości, że Peemel pojmał już swojego wroga, Maeveen zrozumiała, że jej własne życie mogłoby zostać przesądzone. Szybko doszła do wniosku, że strażnicy Peemela mają zostać poświęceni w imię tajemnicy. W nich mogła znaleźć nie- pewnych sprzymierzeńców, aż do chwili, w której uda im się uciec. - Nie masz wyboru, milady - powiedział Peemel, wstając i uśmiechając się do niej. - Będziesz moją żoną. MROCZNE DZIEDZICTWO 397 Powinniśmy rządzić i Iwset, i Jehesic, najpotężniejszym sojuszem na zachodnim wybrzeżu. Wspólnie wniesiemy pokój w tę smutną ziemię. - Masz zamiar rządzić w jej imieniu - krzyknął Apepei. - Lud Jehesic nigdy tego nie zaakceptuje. Wojna stanie się jeszcze gwałtowniejsza. Lordzie Peemelu, błagam cię, to jest złe. Albo pobij jej flotę, albo... - Milcz - warknął Peemel, spoglądając na krasnoluda. Maeveen zastanowiła agitacja Apepeia. Mały człowie- czek przestępował niepewnie z nogi na nogę, bardziej zaniepokojony, niż rozgniewany. - Poślubisz mnie, Edaro, a świat dowie się, jak potężne mogą być twoja marynarka i moja armia. My... -Jest coś więcej, niż Pieczęć Iwset - zawołała Maeve- en, wiedząc że musi zapanować nad sytuacją, zanim całkiem wymknie się jej ona spod kontroli. - Yunnie to nie tylko syn lady Pioni. Yunnie nie jest twoim synem. To syn Vervamona, człowieka, którego wysłałeś, aby odzyskał pieczęć. - Co takiego? - Peemel odwrócił się, jego twarz była maską czystej nienawiści. - Pioni miała syna z tą napu- szoną dupą? Jak ona śmiała! - Wykonano na niej egzekucję, milordzie - zauważył Digody. - Ona nigdy o ciebie nie dbała. To była przyczy- na tej egzekucji. - To syn Vervamona. Zabij go. Vervamona też. - Vervamon nawet teraz rozmawia z Kamiennymi Ludźmi, żyjącymi pod twymi stopami. Jeśli zamordu- jesz jego syna, nigdy już nie będziesz bezpieczny. -Jego syna z nieprawego łoża - zadrwił Peemel. - Nie boję się tych Kamiennych Ludzi, o których tyle paplesz. Moi generałowie mogą walczyć z każdym stworzeniem. A co do posagu, lady Edara bez wątpienia ofiaruje zwolnienie wszystkich pojmanych oficerów, włączając w to Ihesię. 398 Rober t E. Varde man - Nie myślisz, lordzie Peemelu - krzyknęła jeszcze raz Maeveen. Żołnierze chwycili ją za ramiona, gotowi wy- prowadzić* z sali. - Zabij Yunniego i Vervamona, ze wszystkimi jego powiązaniami na Terisiare, a nigdy nie zaznasz spokoju, póki nie dokona się na tobie zemsta! - A czemu miałbym dbać o uczonego, którego tak łatwo oszukać? - Peemel skinieniem odprawił żołnierzy. - Będę posiadał armię i flotę zdolne prowadzić każdą wojnę. A moja kochająca żona siądzie na tronie u mego boku. - Poklepał niski stołek u boku czarnego drewnia- nego tronu. Peemel odwrócił się i sięgnął w stronę zakutej w łań- cuchy Edary, kiedy jego oczy rozwarły się. Odsunął się sztywno od tronu, potem jego nogi zmiękły, posyłając go w dół po prowadzących do tronu stopniach. Lord Peemel legł u stóp swego tronu twarzą do ziemi z dłu- gim, wąskim nożem sterczącym mu z pleców. Ro:d:ial 51 W POMIESZCZENIU ZAPADŁA CISZA. MAEVE- en 0'Donagh słyszała tylko puls bijący jej w skroniach. Trzymający ją strażnicy cofnęli się o krok, niepewni co robić, a pozostali w pomieszczeniu wstrzymali oddech. Tylko opat Offero poruszył się, szybując cicho i klękając przy nieruchomym ciele Peemela. Odwrócił ciało, wy- ciągnął niewielkie purpurowo-złote zawiniątko i poło- żył je ceremonialnie na ramionach Peemela, najpierw na lewym, potem na prawym, potem na zamkniętych oczach i w końcu rozpoczął swą powolną, ponurą mo- dlitwę za zmarłego. - Zrobił to! - krzyknęła lady Edara, podnosząc na Digodego skute łańcuchami ręce. Kościsty, dzikooki doradca odrzucił głowę i pozwolił ogłuszającemu śmie- chowi wydobyć się ze swego gardła. Dźwięk łączył zło i triumf tak, jak Maeveen nigdy jeszcze nie słyszała. Chciała przyłożyć ręce do uszu i spróbować go zagłu- szyć, ale zamiast tego sięgnęła ku najbliższemu strażni- kowi. Zacisnęła dłoń na rękojeści jego sztyletu, wycią- gnęła go i odwróciła się. W chwilę później miała rów- nież miecz. 400 Robert E. Vardeman Była uzbrojona i lepiej się z tym czuła, ale sytuacja w sali audiencyjnej musiała jeszcze potoczyć się po jej myśli. - Zabiłem głupca - zawołał Digody. Jego czerwone oczy płonęły teraz maniakalną furią. Odrzucił pelery- nę i ukazał dwa kolejne noże, towarzyszy tego, który zatopiony został w plecach lorda Peemela. - Martwił się trywialnymi sprawami. Nie miał zmysłu władzy. Ja powinienem to zmienić. Chodźcie za mną, żołnie- rze Iwset, a ja dam wam świat. Każdy w tym po- mieszczeniu uczyniony zostanie generałem, baronem we własnym mieście-państwie. Przelecimy przez Teri- siare i... Jak lord Peemel przed nim, tak i Digody zatoczył się przed sturlaniem po stopniach. Tym razem zabójca nie pozostawił w plecach ofiary morderczego narzędzia. Apepei stał z zakrwawionym nożem, gotów odpędzić każdego Peemelowego gwardzistę, głupiego na tyle, aby go zaatakować. Posunięcie krasnoluda mniej przestraszyło Maeveen, niż to, co nastąpiło później. Edara odepchnęła swoich cerberów i rzuciła się do przodu z wyciągniętymi ramio- nami. Na jedno uderzenie serca Maeveen pomyślała, że władczyni Jehesic chce nadziać się na nóż Apepeia. Miast tego, krasnolud odrzucił broń i objął kobietę kochają- cym uściskiem. - Zdjąć z niej łańcuchy. Natychmiast! - warknął górski krasnolud. Jego rozkazujący ton zmusił kapita- na straży do bezmyślnej uległości. Ciężkie kajdany upadły na ziemię i kopnięciem zostały odepchnięte na bok. Cudowna kobieta odwrócił się i stanęła ufnie obok Apepeia. - Ty - wykrzyknęła Maeveen, fragmenty układanki dopasowujące się w jeden doskonały obraz. - Coernn i Ehno byli twoimi szpiegami. MROCZNE DZIEDZICTWO 401 - Moimi - powiedział Apepei, spoglądając obojętnie na opata Offero, który ciągle krzątał się przy powalo- nym Peemelu. Za kilka minut powinien zapewnić duszy martwego władcy należytą przeprawę i przejść do ciała Digodego. Maeveen pomyślała, że akt zbawienia leży nawet poza możliwościami dobrego opata. - Wszyscy za wyjątkiem Feyna - powiedziała. - To był pachołek Peemela - rzekł Apepei. - I jeszcze jeden, nie pomnę jego imienia, który zaprzysiągł wier- ność inkwizycji. Szybko umarł. - Jako karma dla mięsożernej rośliny - powiedziała Maeveen przypominając sobie, jak Coernn i Ehno wy- pełniali dzikie zadanie na początku wyprawy. - Na nic więcej nie zasłużył - rzekł Apepei. - Tam jednak leży najgorszy z nich wszystkich. - Apepei plunął na trupa Digodego. Edara delikatnie złapała Apepeia za nadgarstek i przyciągnęła go bliżej, coś szepcząc. Gniew krasnoluda zelżał. - Moja droga Edara ma jak zawsze rację. Straże, uwolnić ich. Przyprowadźcie Yunniego z placu czy gdzie tam przemawia do mieszczan Iwset. Obiecajcie mu bezpieczne przejście i amnestię. Nadszedł czas roz- mów, nie walki. Pozytywna kontrola Apepeia przyciągnęła ku niemu kilku pomniejszych doradców Peemela. Ci, którzy otwarcie sprzeciwiali się jemu - i lady Edarze - stłoczyli się, omawiając nowe przymierza. Maeveen wątpiła, by ci lojalni wobec Peemela znaleźli jakiekolwiek wsparcie wśród stronników Digodego. Wątpiła również, by zdołali oprzeć się Apepeiowi i Edarze. Krasnolud zdobył kontrolę i mocno ją uchwy- cił. Utrzymanie tej kontroli spadnie prawdopodobnie na zdolne barki lady Edary, ale Maeveen czuła przez chwilę, że niebezpieczeństwo minęło. 402 Robert E. Vardeman Jak jednak zareaguje lud Iwset? Czy pójdzie za zabójcą zabójcy swojego władcy i przywódcą wrogiego miasta- państwa? Wojna zabrała najdroższych ze wszystkich domostw w Iwset. Maeveen podążyła za nimi do niewielkiego pomiesz- czenia konferencyjnego, z ostrożną nadzieją, iż może zostać świadkiem zakończenia iwsetyjsko-jehesickiej wojny. - Nie mogę uwierzyć, że opat Offero tak łatwo ustę- puje - szepnęła do Yunniego Maeveen. Vervamon Młodszy siedział w milczeniu, nieruchomy niczym posąg, podczas gdy byli doradcy Peemela popychali nową strukturę władzy w Iwset. Jego ręce były zaci- śnięte i tylko żelazna wola powstrzymywała ich drże- nie. Maeveen wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni Yunniego. Yunnie nie odsunął się, ale i nie odpowie- dział na jej dotknięcie. Jej wiadomości o swoim ojcu przyjął spokojnie, ale po wyrazie twarzy znać było wewnętrzne poruszenie. - Nie ma zbyt wielkiego wyboru - powiedziała Qu- opomma. - Przeciwstawia się każdej magii, ale wygląda na to, że niniejszą propozycję raczej akceptuje, niż odrzu- ca. Jeśli ma zatrzymać jakąś władzę, musi pozwolić lu- dziom typu Apepeia i Edary posiadać kilku zbrojnych w zaklęcia pachołków. - Po drugiej stronie ogrzycy usiadł obwiązany bandażami Ehno. - Mimo wszystkich swych bojowych zapędów opat preferuje pokój między Iwset i Jehesic - powiedział mężczyzna - nawet jeśli oznacza to pobłażliwość dla grzechów ludzi typu mnie, czy Ihesii. - Odwrócił się w stronę uwolnionej generał. Maeveen stężała, kiedy poprzez pomieszczenie Ihesia uśmiechnęła się paskudnym, wiedzącym uśmiechem. Ta MROCZNE DZIEDZICTWO 403 była problemem, Maeveen wiedziała o tym, ale nie powiedziała nic, o swoich zmartwieniach odnośnie ambicji generałowej. Od Yunniego zależał najlepszy spo- sób postępowania z byłym dowódcą wojskowym Pe- emela. Gdyby znalazła się w gestii Maeveen, wysłałaby Ihesic na Lodowiec Ronom z uprzejmym życzeniem zamarznięcia na śmierć. - A więc inkwizycja zgadza się, że nasze największe problemy zostaną rozwiązane w zamian za ograniczenie swej aktywności wśród obywateli, i że taka jest prawdzi- wa wymowa znaku otrzymanego przez Peemela przed wojną - powiedział Apepei. Jego szeroko osadzone oczy skupiły się na opacie. Offero skłonił się nieznacznie w kierunku krasnoluda. Lady Edara szeptała do Apepe- ia przez kilka minut, potem cofnęła się z twarzą bladą i ściągniętą. - To pozwala ważkiemu problemowi wojny między Iwset ajehesic znaleźć rozwiązanie - podjął ponuro Apepei. Lady Edara nie pragnie naciskać na tę kwestię, bezzwłocznie uwolni jeńców i nie będzie dochodzić re- paracji. W zamian za to do podobnego rozwiązania dojść musi po stronie Iwset. - Apepei zamknął oczy. Maeveen ujrzała łzy w kącikach oczu krasnoluda. Szyb- kie potarcie ręką ukryło łzy, nim stoczyły się one po policzkach. - Kto nami rządzi? - zapytał pomniejszy doradca, jeden z popierających Digodego. - Nie pójdę za krasno- ludem zrodzonym w dalekich górach! - Dlaczego nie? - zapytał inny. - Skakałeś jak żaba na każdy rechot Digodego. A kto wie, gdzie on się uro- dził? - Milczeć! - ryknął Apepei, a jego wypowiedziana ba- rytonem komenda napełniła niewielkie pomieszczenie. - Nie ma potrzeby zniżać się do kłótni. Decyzja została podjęta - Apepei zamknął oczy i przesunął dłońmi po 404 Robert E. Vardeman niepokornych włosach w daremnej próbie uspokojenia się. Maeveen wstrzymała oddech, kiedy Yunnie odepchnął ją na bok. Po ściągniętej minie Edary poznała, na co się zanosi. I nie oznaczało to, że była z tego zadowolona bardziej, niż inni zainteresowani. - Vervamon Młodszy, znany jako Yunnie, potomek lady Pioni, czwartej żony lorda Peemela i dzierżyciel Pieczęci Iwset rządzić będzie naszym miastem-pań- stwem. - To plebej z nieprawego łoża, bez względu na jego matkę! - Podwładny Digodego zerwał się na nogi i ude- rzył w stół. - Jak mamy oczekiwać, że lud pójdzie za rybakiem, który nawet dnia nie przeżył w naszym świet- nym mieście? Lud grabi, domagając się silnej ręki u steru państwa! On nie może im tego dać. - Nie będzie plebejem po zawarciu małżeństwa z lady Edarą - powiedział Apepei niskim głosem. Maeveen widziała wysiłek, jaki wkładał krasnolud w ukrycie swych prawdziwych uczuć. Nie patrzył na lady Edarę, ona na niego też nie. Yunnie kurczył się w miarę, jak Apepei opisywał sposób ukucia pokoju. Maeveen zatopiła się w krześle, świadoma, iż Qu- opomma przygląda się jej tak samo, jak ona Yunniemu. Jak doskonały był plan Apepeia! Podziwiała przewrotną plątaninę implikacji. Małżeństwo Yunniego i Edary stworzy silne podwójne miasta-państwa, którego chciał Peemel, tyle, że bez animozji. Inkwizycja zostałaby osła- biona, pokój zagwarantowany, a dobrobyt wzniósłby się nad horyzontem na nadchodzące lata. Dla Yunniego oznaczało to również możliwość wsparcia minotaurów i elfów. Nie musiał nawet pozostawać w Iwset. Lady Edara mogła rządzić w jego imieniu, po zaakceptowa- niu jej przez ludność jako sprzymierzeńca raczej, niż zdo- bywcę. MROCZNE DZIEDZICTWO 405 Po rozgrywce jego ojca z Niorso i o tym problemie można by zapomnieć. Yunnie musiał tylko ugłaskać Vervamona Starszego sfinansowaniem nowej ekspedy- cji, może powrotu do Miasta Cieni, może poszukiwań innych zaginionych skarbów. Maeveen po raz kolejny wyciągnęła do Yunniego rękę i po raz kolejny ją cofnęła. Nie tylko ona poświęcała własne szczęście na rzecz pokoju. Apepei i Edara darzyli się miłością. Widać to było po tym, jak mówili, stali, dotykali się i po prostu na siebie patrzyli. Apepei chciał zapomnieć o swej miło- ści w imię Iwset, tak jak Edara zapominała o swojej dla Jehesic. A Yunnie zapominał o swej wolności dla zapew- nienia spokoju dolinie Urhaalan i radości dla ludzi, któ- rych nie znał, przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. On nie potrafiłby żyć dwoma życiami, nie kiedy jedno z nich wymagało codziennej uwagi. Yunnie mógł być bykiem Urhaalan, ale teraz stał się obiecanym Edarze mężem i władcą Iwset. - To jest możliwe - oświadczył z ociąganiem zastępca Digodego. - Jest wielu, którzy będą się z tym spierać, ale ich głosy można uciszyć. - Nie musiał dodawać - Za odpowiednią cenę. - Apepei zrozumiał niewypowiedzia- ne słowa, podobnie jak pozostali władzodzierżcy w po- mieszczeniu. - Ja ze swojej strony byłabym zadowolona mogąc pod nim służyć - powiedziała Ihesia. Jej język obiegł powoli czerwone wargi. Maeveen chciałaby dać jej nowe usta, zaczynając ostrym sztyletem od jednego ucha i szybkim pociągnięciem kończąc na drugim. - Ślubuję wierność lordowi Vervamonowi Młodszemu - odezwał się Ehno, reagując na niemal niezauważalne skinienie Apepeia. - Zgodnie z prawem posiada Pieczęć Iwset jako em- blemat jego władzy. Może nosić go z godnością i chwa- 406 Rober t E. Varde man łą podczas swej koronacji - zaintonował opat Offero, kończąc potwierdzenie wstąpienia Yunniego na tron. Frakcje wojskowa, cywilna i religijna doszły do poro- zumienia. Maeveen wiedziała, że zapał i szczerość Yun- niego ujmą wielu iwsetyjczyków, kiedy się do nich zwróci. W dniu swojego ślubu. - Przystaję na te warunki - powiedziała lady Edara z oczami utkwionymi w przestrzeń. Jej ściągnięta twarz była wymowniejsza, niż słowa. Maeveen pomyślała, że Edarze mógł się trafić mąż dużo gorszy od Yunniego, a Yunnie zdobywał kobietę piękną, stałą i inteligentną. I władzę. Rozległą władzę i bogactwo, zupełnie inaczej, niż kapitan dowodząca kompanią naukowej wyprawy. Yunnie wstał i odczekał, aż wrzawa w pomieszczeniu ucichnie. Wyciągnął Pieczęć Iwset i pozwolił jej swobod- nie się obrócić. Odbiła światło rozstawionych dookoła pomieszczenia lamp. - To przez tę pieczęć domagam się władzy w Iwset. Jako dziecko zostałem wykradziony Peemelowi przez elfią mojardomus imieniem Tavora. Zabrała mnie do Shingol, gdzie zostałem wychowany w rodzinie zastęp- czej, ale moje serce nigdy nie było w Shingol - ani w Iw- set. - Yunnie pozwolił słowom opaść. - Zostałem przy- jęty do stada Urhaalan i uważam się za minotaura. Zignorował kilka wymownych parsknięć wydanych za zasłaniającymi usta rękami. - Wojna między elfami i minotaurami ma się ku koń- cowi. Vervamon - bądź co bądź mój ojciec - pracuje z Ka- miennymi Ludźmi, dla uniknięcia dalszych sporów. Teraz pokój zawierają Iwset i Jehesic-jeśli tylko poślubię Edarę. Yunnie popatrzył na Edarę. - Jesteś taka cudowna, lady Edaro, cudowniejsza niż wszystkie kobiety, jakie dotąd widziałem. Jesteś mężna MROCZNE DZIEDZICTWO 407 i oddana swemu ludowi, prawdziwa w pogoni za po- kojem. Dla każdego mężczyzny rozkoszą byłoby pojąć cię za żonę. -Yunnie jeszcze wyżej podniósł Pieczęć Iwset, a potem rzucił ją na stół. Szybkim ruchem wyciągnął miecz i uniósł głownię nad złotym dyskiem. - Podążam własną ścieżką, nie oświetlają jej inni, bez względu na skromność i honor ich intencji. Głownia uderzyła w pieczęć, rozbijając ją na tuzin ka- wałków. Yunnie odrzucił miecz i wyszedł z pomieszcze- nia z podniesioną głową. Pozostawił po sobie tylko pełną osłupienia ciszę. 52 IWSET ROZŚWIETLANE BYŁO ŚLUBNYMI OG- niami i napełniane hałaśliwym, radosnym śpiewem. Nie co dzień w obrębie murów miejskich dokonywano tak ważkiego małżeństwa. Kolczasty Wąż, jak gdyby dając swoje błogosławieństwo, wił się od zenitu w świetlistej chwale, okrążając Gwiazdę Polarną. Przejrzysta biała ścieżka Loków Dziewicy i odznaczający się wzorzec tu- zina gwiazd, z których wykuty został Złamany Miecz Eneasza wstały późno, na długo po tym, jak jesień chwy- ciła krainę pełnym uściskiem. Zagubiony Szczur znalazł swoją norę, a Dwie Driady poprzedzały Ramiona Eli- zjum, choć nigdy nie pozwalały tym jaśniejącym gwiaz- dom przyćmić pomniejszych wzorców po tym, jak wsta- ły znad wschodniego horyzontu. Zamiast tego, obejmo- wały dwa księżyce, lontiera i Fessę. - Fessa - powiedział Yunnie, nazywanie większego księżyca z jego mglistą otoczką ciągle niełatwo mu przy- chodziło. - Co to? - zapytała Maeveen 0'Donagh. Obiema dłońmi trzymała rzezany puchar, nie chcąc już nic roz- lać. Próbowała przypomnieć sobie, ile razy go opróżni- MROCZNE DZIEDZICTWO 409 ła, i nie zdołała. Za każdym razem, kiedy na dnie wiro- wała zaledwie resztka uderzającego nieco do głowy wina, zataczający się w pobliżu biesiadnik dolewał jej więcej. Maeveen nigdy nie odmawiała. Mimo nastroju festynu ona nie czuła radości. Ślub powinien być przyczyną świętowania. Doświadczała pustki, spoglądając na Yunniego, którego wzrok utkwio- ny był we wstających księżycach. - Księżyc. Minotaury nazywają go Fessą. Mnie na- uczono nie nadawać mu żadnego imienia. - Podobnie jak wielu na tym wybrzeżu - rzekła Maeve- en. Wysuszyła swój puchar i odczekała, aż kolejny dzier- żący dzbanek hulaka zaoferuje jej jeszcze. Maeveen mu- siała powstrzymać się widząc, jak kilku iwsetyjczyków rusza na samotnego człowieka z powodu jakiejś praw- dziwej czy wyimaginowanej obrazy. Grabieże ustały, ale sporo niepokoju pozostało, ropiejąca rana pośród całej radości. Nim zapanuje prawdziwy pokój, w obrębie murów miejskich trzeba będzie na nowo połączyć dzie- siątki frakcji. - Czego tam wypatrujesz? - Maeveen skierowała swą uwagę na powrót w stronę nieba, próbując ustalić źró- dło jego zafascynowania, i nie zdołała. Mniejszy księżyc świecił odbitym światłem, co mówiło o całkiem niena- turalnej gładkości. Księżyc umieszczony na orbicie przez szalonego czarodzieja, mówili niektórzy. Sztuczny, pew- na była. Dla niej miał wygląd magii raczej, niż natural- nie poszarpanych wzgórz widocznych na zamglonym większym księżycu. Ale jakie to miało znaczenie dla niej, o stopach na solidnym podłożu? - Widzę kłopot dla Edary i Apepeia - powiedział Yunnie. Głośna muzyka zagłuszyła jego słowa, ale Maeveen widziała, jak poruszają się jego wargi i odczytała je bez trudu. 410 Robert E. Vardeman - Mogłeś być ośrodkiem ceremonii. Nikt nie jest zado- wolony z odrzucenia przez ciebie doskonałego rozwią- zania zmagań na wybrzeżu. - Doskonałego? Nie dla mnie - powiedział Yunnie. Nie potrafię siedzieć na tronie i podejmować śmiałych decyzji, które wpływają na życie innych. - Tym niemniej próbowałeś zatrzymać wojnę elfów z minotaurami - zauważyła. Jego ponurość udzieliła się i jej, czyniąc jej niewesoły nastrój jeszcze smutniejszym. Yunnie odrzucił plan i na- legał na ślub Apepeia i Edary. Maeveen zgadywała, że festyn trwać będzie tygodniami, ale przykrywało to tyl- ko złe bulgotanie pod powierzchnią kruchej warstewki wymuszonej radości. Iwsetyjska nieprzychylność może zmusić w końcu Apepeia do zastosowania poważniej- szych środków dla utrzymania pokoju. Dla wielu Ape- pei poślubiał wroga, który zabijał krewnych i przyjaciół. Nawet jego szacowna małżonka mogła mieć trudności z małżeństwem na jej uleglejszej Jehesic. Para stawała przed poważnymi niepokojami, osobi- ście i politycznie. Ale to nie było nic nowego zarówno dla Iwset, jak i dla Jehesic. Maeveen sądziła, że obydwo- je zdolni są do pokonywania przeszkód, dopóki będą sobie ufać. - Jestem głupcem. Nie uczyniłem nic dla zatrzymania wojny, Mytaru i przywołania Tiyinta. Niorso i węgiel- nych golemów. Zatrzymała się dlatego, że po takiej rzezi nikt nie był już zdolny do walki. Nie uczyniłem nic. - Byłeś jedynym, który próbował - zauważyła Maeve- en. - Samotnie stawiałeś czoła Sucumon, nim Coernn nie włączył się do walki. Należy dokonać poważnej przebudowy, tak w Borze Eln, jak i dolinie Urhaalan. - Tak - powiedział Yunnie. Maeveen nie była w stanie określić, jakie myśli kłębiły się w jego umyśle. MROCZNE DZIEDZICTWO 411 - Propozycja zostania moim porucznikiem jest nadal aktualna - rzekła Maeveen, wiedząc, co Yunnie - Verva- mon Młodszy - może odpowiedzieć. - Ruszymy, kiedy Vervamon zbierze wystarczająco dużo danych do mono- grafii Kamiennych Ludzi. Mówi, że dowiedział się, gdzie może znajdować się Grobowiec Siedmiu Męczenników i ma nadzieję wykorzystać pomoc Niorso w jego prze- trząsaniu. Yunnie skinął, ale nie odezwał się. Był zbyt zajęty Ion- tierem przewalającym się dziko po gwiazdozbiorach. - Całe Terisiare stanie przed tobą otworem. Vervamon nie zna granic swych dociekań i ciekawości. Maeveen zamilkła, kiedy zdała sobie sprawę, że rów- nie dobrze mogłaby mówić do cegły w murze. Podpity winiarz pchał w pobliżu swój wózek, zatrzymał się i na- lał jej do kielicha mocnego wina, posłał całusa i chwiej- nym krokiem ruszył dalej, śpiewając po drodze nie do taktu. Yunnie nawet nie zauważył. - Quopomma i reszta wyprawy będą gotowi za kilka dni. Płyniemy do Shingol, potem lądem na teren Urha- alan w celu połączenia się z Vervamonem. - Wkrótce wyjeżdżam - powiedział Yunnie. - Nie mogę spędzić swojego życia jako podwładny. - Odwrócił się i dodał pośpiesznie - Bez urazy. Nigdy nie widziałem zdolniejszego kapitana. To Vervamon. Nie potrafię go tolerować, nawet jeśli to mój ojciec. Pozostawanie pod jego zwierzchnictwem popchnęłoby mnie do gwałtow- nych zachowań. - Yunnie zamilkł na chwilę, po czym uśmiechnął się krzywo. - Może nie potrafię iść, bo on jest moim ojcem. Znienawidziłbym stanie się podob- nym do niego. Maeveen zastanawiała się, czy powinna powiedzieć Vervamonowi, że Yunnie jest jego synem. Świadomość tego spadła na Yunniego niczym szok, ale zniósł to tak, iż miało się wrażenie, że mało go to obeszło. Parsknęła 412 Robert E. Vardeman wiedząc, że uznanie ojcostwa z trudem przeszłoby Ve- rvamonowi przez gardło. Zył dobrze nie wiedząc. Jego obojętność na takie rzeczy mogła prowadzić go przez intelektualne studia, wiecznie niedbałego. - Chodź ze mną - powiedziała, podejmując ostatnią próbę. - Zrobiłem tu wszystko, co mogłem. Apepeiowi i Eda- rze powiedzie się. Do tej pory popchnęli dobre, silne sojusze. - Ihesia? Opat Offero? - zakpiła Maeveen, myśląc o nich jak o dobrych, silnych sojusznikach. - Są ekspertami w politycznych rozgrywkach i ma- newrach. Ja nie. - Yunnie wydał głębokie westchnienie. - Nie jestem pewien, do czego się nadaję. - Do troski - powiedziała. - Troszczysz się. - Moje przeznaczenie znajduje się ze stadem Urhaalan. Wiem to od jakiegoś czasu. Zegnaj - powiedział, stawia- jąc swój puchar na ziemi. Popatrzył na nią z góry, błękit- ne oczy rozjaśnione były światłem gwiazd, księżyców i jego troską o minotaury Urhaalan. - Poczekaj - powiedziała Maeveen, stawiając puchar na ziemi obok siebie. Zachwiała się podchodząc bliżej. - Nie wracam do Vervamona. Nie ma potrzeby. Qu- opomma będzie zdolnym kapitanem. - Maeveen pró- bowała zapanować nad potokiem słów, ale stwierdzi- ła, że wino zbytnio naoliwiło jej język. - Moje podróże z nim dobiegły końca i muszę znaleźć nowy teren do zbadania. - Rozumiem, dlaczego szukasz własnej ścieżki. Zamie- rzasz tu pozostać? - zapytał Yunnie, spoglądając na nią smutnymi oczami. - Słyszałam, że lady Edara zaofero- wała ci pozycję na Jehesic, a pewien jestem, że i Apepei powita jako wysokiego oficera w iwsetyjskiej armii. - Ja... - Maeveen przeklęła się za swoją głupotę. - Szukam czegoś więcej, tak jak ty. MROCZNE DZIEDZICTWO 413 - Dokąd zaprowadzi cię los, kto to może wiedzieć? - zapytał mężczyzna wyglądający jak Vervamon, ale za- chowujący się tak różnie od niego. Maeveen zaczęła mówić mu o swoim planie przyłą- czenia się do niego, po czym przemogła rozwiązujące język działanie wina i rzekła. - Popłynę z falą. Quopom- ma i pozostali idą na północ. Ja płynę na południe, może do Lat-Nam. - Co cię tam ciągnie? - Przygoda - powiedziała. - Nieznane. Gdzieś daleko od Vervamona. - Rozumiem - powiedział. Pochylił się i lekko ją po- całował. Potem Vervamon Młodszy odszedł z życia Maeveen. ;łX** -1 gdzieś jeszcze dalej od ciebie - powiedziała cicho do jego pleców. Potem Maeveen 0'Donagh podniosła pu- char, osuszyła go i ruszyła na poszukiwanie biesiadnika, który pozwoliłby jej zapomnieć. Na chwilę. EPILOG Dwa cienie oderwały się od kopca, który on usypał Mytaru; lontiero oświetlał go ze wschodu, Fessa zaś od zachodu. Yunnie spoglądał na monument z ciężkim ser- cem. Otarł łzy, zanim zdążyły spłynąć po zakurzonych policzkach i pozostawić na nich ślady. - Mytaru, mój bracie, żałuję, że nie uczyniłem więcej. - Nie otrzymał odpowiedzi. Patrzył, jak cienie zmieniają się w milczeniu, znikając w końcu, kiedy szybszy lontie- ro przegonił Fessę. Potem oba księżyce dotknęły wargi świata i zniknęły z nieba. W ciemnościach rozświetla- nych jedynie mrowiem gwiazd Yunnie zrozumiał, że czas już oddać hołd przyjacielowi. Vervamonowi Młodszemu brakło donośnego głosu minotaura, a mimo to rozpoczął mroczny lament, któ- ry opowiadał o honorze i gniewie, o magii i bohater- stwie - oraz o jego miłości do poległego brata. Magie: The Gathering Gra karciana, która zawładnęła ŚWIATEM po polsku Magie: The Gathering" - to gra, która wyzwala potęgę wy- obraźni. Świat, w który wkroczycie, wiruje w bezustannym ruchu. Przenosicie się z bujnych lasów na niespokojne bągni- ska, z serc przerażających wulkanów na rozlegle pustynie. Wszę- dzie tam będziecie musieli stawić czoła niezwykłym istotom: ludożercom, driadom, centaurom, smokom, wojownikom i innym postaciom z barwnego świata fantasy. W każdym poje- dynku stosujecie nową taktykę aby pokonać przeciwnika i zni- weczyć do zera jego 20 punktów życia. Wybierając 40 kart z indywidualnego zestawu, rzucacie czary, przyzywacie potwo- ry. Manipulując potencjałem kart (których moc zmienia się z każdą nową sytuacją i atakami przeciwnika) przeobrażacie się w magów, których potęga wzrasta z pojedynku na pojedynek. MAGIC: THE GATHERING to znakomity bodziec dla waszej inwencji i kreatywności - to intelektualny sport na mia- rę trzeciego tysiąclecia.