14913

Szczegóły
Tytuł 14913
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14913 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14913 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14913 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ewa Nowacka EMILIA z kwiatem lilii leśnej Siedmioróg і Fotografia na okładce Hanna Kucia Redaktor Danuta Sadkowska © Copyright by Ewa Nowacka ISBN 83-7162-069-1 Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1996 r. Wydanie drugie AW С " DRUK: DOLNOŚLĄSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE W JELENIEJ GÓRZE zam. 2712/2-2-0183/96 4000 ks. a 64 k. 143x203 Byłam zupełnie sama w środku nocy, mglistej i wilgotnej. Z oparu wyłaniały się zarysy pni, co kilka kroków trafiałam stopą w kałużę. Daleko pozostały światła, muzyka, wesoły rozgwar, przycupnięte za płotami domy, ochrypłe szczekanie psów. Zasnute mrokiem spały jesienne pola, w wielkiej ciszy kroki wydawały się bardzo głośne, głośny był także mój oddech i nierówne, męczące uderzenia serca, które twardą piąstką stukało w klatkę żeber, jakby chciało uciec ze swojego więzienia. Na tej nocnej szosie byłam tylko ja, mogłam bez wstydu ocierać łzy toczące się po policzkach, słonym smakiem osiadające na wargach. Prawie biegłam przed siebie między dwoma rzędami pni, uciekając od tamtej muzyki, od kolorowych błysków reflektorów, od rytmu wybijanego przez perkusję. Z pochyloną głową parłam coraz dalej i dalej w mglistą ciemność, rozmazując palcami nikomu niepotrzebne łzy, których się wstydziłam. Dopiero na krzyżówce zwolniłam. Gdzie ja tak biegnę? Milu, opanuj się! Co się z tobą dzieje? Tutaj jest przystanek autobusu. Spójrz! Może nie jest za późno i będziesz mogła pojechać do domu? Namacałam w kieszeni zapałki i przy nikłym pełganiu ogieńka obejrzałam rządki czarnych cyferek. Nie ma na co czekać, autobus pojawi się dopiero rano, nim zdąży się na dobre rozwidnić. 5 Może powinnam wrócić tam, skąd uciekłam, ale jak miałabym pokazać się ludziom, z ciemnymi zaciekami na policzkach, opuchniętymi powiekami, złą zmarszczką w kącikach ust? Już lepiej iść w ciemność, znam przecież drogę, niedługo będzie krzyż obrośnięty drzewinami jarzębin, a za nim polny trakt, prowadzący na wzgórze. Jeżeli nim pójdę, za półtorej godziny będę w domu. A jeśli coś się stanie? Dobrze, niech się stanie, chcę tego, niech Marcin się dowie, co się zdarzyło, kiedy odeszłam samotnie w noc zamazaną mgłą i drobniuteńkim, zimnym deszczem. Za krzyżem, pod osłoną tarninowych krzaków, wycieram szalikiem twarz. Przed kim się kryję? Jestem zupełnie sama, nikt nie zobaczy moich łez, nikt nie usłyszy chlipania, bo chlipię zagryzając zębami koniec szalika, nie czuję przenikliwego zimna obejmującego moje stopy w przemoczonych, oklejonych błotem pantoflach. Kurczę się we dwoje, bo na szosie widać światła toczącej się we mgle ciężarówki. Jestem ukryta w ciemności, to dalekie świecenie nie może mnie dosięgnąć, a mimo to staram wtopić się w tarninowe zarośla, stać się ich częścią, rozpłynąć się i zniknąć. Gdy światła gasną, podpływa strach. Co majaczy tam we mgle? Pień starej wierzby? Inna kępa tarniny? A może ktoś zaczaił się i czeka, aż podejdę bliżej? Co zrobi Marcin, kiedy mnie znajdą z sinymi śladami paluchów na gardle, patrzącą szeroko otwartymi, już niczego nie widzącymi, oczami w jesienne niebo? Przewracam się pośliznąwszy się w błocie. Kurtkę oblepia mi tłusta glina, gliną mam umazane ręce i kolana, w ciemności zgubiłam trakt i zbłądziłam między bruzdy zaoranego pola. Z trudem wyrywam stopy z wilgotnej, klejkiej ziemi. To są czółenka do tańca, nie do wędrowania bezdrożami. Jednak wolę iść przed siebie, upadając i podnosząc się, niż wrócić tam, skąd uciekłam. Jeszcze parę godzin temu byłam kimś zupełnie innym, wesołą, pewną siebie Milką, cieszącą się na dyskotekę w Dąbrowie. Wcześniej niż zwykle skończyłam udział w cowieczomych obrządkach, zadałam krowom siano, pomogłam nałożyć parnik, zamknęłam kurnik. Po zrzuceniu gumiaków, umyłam się starannie i zasiadłam przed lustrem. — Daj mi cień do powiek — jak spod ziemi zjawiła się przy mnie Є Irenka, moja mała siostra. — Jak nie dasz, powiem mamie, że się malujesz. — Dostaniesz, jak urośniesz. — Chcę teraz. — Ja też chcę różnych rzeczy, a przede wszystkiem tego, żebyś zniknęła. Palce Irenki niepewnie dotknęły szminki. — To daj mi to. Tylko spróbuję. — Zgłoś się za dziesięć lat. Pochylając się ku tafli lustra, ostrożnie rozprowadzałam cienie na powiekach, sztuka polegała na tym, by tak użyć pudru, tuszu i cieni, żeby mama i babcia nie odgadły, że poprawiam swoją urodę. — Zdasz maturę, to będziesz się malowała. To mówi mama, a babcia jej wtóruje: — Przez całe życie żadnej farby na oczy nie kładłam i żadnych mazai na twarzy nie wyczyniałam. Ty, Emilciu, ładna jesteś i bez tych farbek. Po co ci to? Tak w ogóle rodzina jest w porządku. Niektóre dziewczyny mają strasznie czepliwe familie, o byle głupstwo awantury, tego nie wolno, tamto zabronione. Ja mam luz. Jeżeli w szkole gra, jeżeli w domu zrobię, co do mnie należy, rodzina się nie czepia, najwyżej mama westchnie: — Na twoim miejscu posiedziałabym w domu. Że ci się chce wychodzić w taką psią pogodę. Dla mamy zresztą nie ma dobrej pogody na wychodzenie z domu. W lecie jest za gorąco, w zimie za zimno, w deszcz można się przeziębić, tym samym grozi każdy powiew wiatru. Mama, gdyby tylko mogła, zamknęłaby drzwi domu na trzy spusty przede mną, przed Joanną i przed Irenką także. Właściwie dziwne, że mama przyjęła spokojnie wiadomość o zaręczynach Joanny. Moja starsza siostra jest już dorosła, a mimo to nikt w naszym domu nie traktował serio jej chłopaka, owszem, lubiliśmy Tadeusza, co nie znaczyło wcale, że komukolwiek zaświtała myśl, że to właśnie on poprowadzi Joannę do ołtarza. — Naprawdę chcesz wyjść za niego za mąż? — spytała mama takim tonem, jakby oczekiwała, że usłyszy zaprzeczenie. 7 — Naprawdę. Kochamy się. Po tym wyznaniu zapadła długa chwila ciszy, którą przerwała babcia: — Znaczy się, weselisko trzeba szykować. — Nie przypuszczałam, że tak szybko — potrząsając głową mama pochyliła się nad łuskanymi strąkami fasoli. — Ojcu trzeba powiedzieć. — Już wie. — Skąd? — Ode mnie — babcia miała swoje własne sposoby zdobywania informacji, czasem podejrzewałam, że potrafi odczytywać cudze myśli, nawet trochę się bałam tej przenikliwości, chociaż nie miałam nic ważnego do ukrycia. — Nie ma się czego martwić, tylko już zacząć wesele szykować. Huk ludzi będzie, to nie w kij dmuchał. Od tego dnia wesele Joanny stało się tematem numer jeden w naszym domu. Mama niczym sztabowiec, kierujący działaniami bojowymi, konsultuje z babcią, jakie ciasta się upiecze, jakie potrawy ugotuje, ilu gości zaprosi, jak ich się posadzi. Im bliższa staje się data uroczystości, tym mama jest coraz mniej pewna swoich decyzji i coraz bardziej przerażona tym, co ją czeka. — Chyba nie musimy zapraszać stu osób — Joanna stara się studzić wielkie plany babci i mamy. — I kto zje to wszystko, co chcecie podać? — O to się nie bój — mówi babcia. — Zjedzą i o więcej poproszą. Chcesz, żeby rozeszło się po rodzinie, że na wesela żałujemy? Trzeba mieć swój honor. To wszystko było dawno, kilka miesięcy temu, kilka dni temu, parę godzin temu. Siedziałam jeszcze przed lustrem, kiedy przyszedł Marcin. Podobałam się sobie, oczy błyszczały jakoś szczególnie, skóry nie szpeciła najlżejsza nawet skaza (czasem, jesienią wyskakuje mi febra na górnej wardze), włosy układały się niczym u piękności z telewizyjnych reklam. Chciałabym trochę poprawić ich kolor, jestem blondynką, taką, o której mówi się u nas: piaskowa, wolałabym złoto — rudy odcień, jak u Fallon z „Dynastii". W białej, strzyżonej bluzie i wzorzystych leginsach wydawałam się sobie wysmukła i długonoga. 8 - Bomba! Każdy się zakocha od pierwszego spojrzenia — Marcin machnął pomarańczowym kaskiem w moją stronę. — Wyglądasz prima sort. Przyjęłam ten komplement jako coś oczywistego, chyba nawet się nie uśmiechnęłam. — Zabierzcie mnie ze sobą — zaczęła nudzić Irenka. — Chociaż na trochę zabierzcie. Poskaczę sobie. — Poskaczesz na weselu Joanny. — Za długo czekać. Ja bym chciała dzisiaj. — Dyskoteki nie są dla dzieciaków — założyłam długie kolczyki i uśmiechnęłam się do swojego odbicia. — Jestem gotowa. Możemy już jechać. Babcia podniosła oczy znad kurczaka, którego skubała w kuchni na jutrzejszy rosół. — Że też musisz nosić takie rozkudłane włosy — (babcia musi, po prostu musi, powiedzieć coś takiego). — Zawsze powtarzam, że z warkoczem byłoby ci, Milu, dużo bardziej do twarzy. Wracająca od udoju mama postawiła wiadra na ziemi. — Tylko ostrożnie, moi kochani. Pamiętaj, Marcinku, że prowadzisz, i nie pij, bardzo cię proszę. O wypadek łatwo, dzisiaj taka mgła i szosa śliska od deszczu. Założywszy pomarańczowy kask, usadowiłam się na tylnym siodełku motocykla i usłyszałam taką jak zwykle przestrogę: — Uważaj na rurę wydechową. (Ta nieszczęsna rura ledwie się trzyma, przy każdym podskoku na wybojach sprawdzam, czy jest jeszcze na swoim miejscu). — Jak Boga kocham, w poniedziałek pojadę przyszwejsować to żelastwo — mówi Marcin. — Wnerwią mnie ten kawał złomu. Mnie też wnerwią, ale rura klekocze dalej, półoderwana i grzecho-cząca. Jedziemy omrocznioną szosą, wyławiamy reflektorem z ciemności pnie przydrożnych drzew, równo gra silnik, przed sobą mam plecy Marcina opięte kurtką. Gdyby mnie ktoś kilka godzin temu spytał, kim jest dla mnie Marcin, uśmiechnęłabym się tylko. Po prostu był, pojawiał się wtedy, kiedy był mi potrzebny, słuchał nie przerywając tego, co mówiłam, 9 towarzyszył mi wszędzie tam, gdzie chodziłam: do apteki i na bazar, na imieniny Urszuli i na mecz siatkówki, na dyskoteki i do kina, do księgarni i do gminy, gdzie na prośbę ojca odbierałam jakieś papiery. Rano razem wsiadaliśmy do tego samego autobusu i razem z niego wysiadaliśmy, rozchodziliśmy się dopiero przy rynku, ja skręcałam do liceum, on szedł dalej do swojego technikum. Spotykaliśmy się znowu popołudniem na autobusowym dworcu. Jeżeli miałam więcej lekcji, czekał na mnie pod szkołą. To trwało długo, dłużej niż rok, a zaczęło się, kiedy skończyłam podstawówkę i zaczęłam dojeżdżać do liceum. Oczywiście znałam dobrze Marcina, z naszego podwórza widać dom, w którym mieszka. Dawno, dawno temu, kiedy gubiłam zęby i pogardzałam chłopcami, podczas kąpieli w rzece Marcin popchnął mnie na głębinę, byłabym utonęła, gdyby nie sklepowy, pan Kazio, który niedaleko łowił ryby. Draka była nieludzka. Cała wieś mogła słyszeć krzyki Marcina, gdy jego tata karał swojego ancymona (tak właśnie powiedział memu ojcu: „Sam ukarzę swojego ancymona"), a później przez całe lata mijaliśmy się we wrogim milczeniu, odwracając spojrzenie w inną stronę. Nasze matki nie rozmawiały ze sobą, ojcowie rozmawiali, ale mój tata starał się, by ani mama, ani babcia nie dowiedziały się o kontaktach. Marcin o rok wcześniej skończył podstawówkę i zaczął wsiadać do żółtego autobusu, później i ja zaczęłam przychodzić pod słupek z rozkładem jazdy. Przez kilka miesięcy jeździliśmy, ignorując swoją obecność i przepychając się jak najdalej jedno od drugiego albo wgapiając się w nieciekawe widoki za brudną szybą, jeśli w autobusie było pustawo. — Jeszcze się na mnie gniewasz? — to Marcin zaczepił mnie po prawie pół roku wspólnej jazdy, w ścisku, pośród pachnący с wilgocią kożuchów. — Od dawna chcę cię przeprosić. — To przepraszaj. — To przez piłkę — uśmiechnął się niepewnie. — Miałaś ogromną, nadmuchiwaną piłkę. Pamiętasz? Kiwnęłam głową. Tak, pamiętam. Była czerwona w duże, żółtej grochy. 10 — Nie chciałaś mi jej dać nawet do potrzymania. Dlatego cię popchnąłem. Śmieszne, nie? — Daj spokój. To było sto lat temu. — Chcę, żebyś wiedziała. — No to już wiem i czuję się przeproszona. Kwiaty dasz mi kiedy indziej, bo prawdziwe przeprosiny powinny być wsparte bukietem z orchidei. Gdzieś coś takiego czytałam. I naprawdę dostałam kwiaty, ale było to już wiosną. Przyniósł mi wielki bukiet tulipanów z ogródka swojej mamy, myślę, że ściął wszystkie, nawet te, które były jeszcze zamknięte w gładkich, zielonych pąkach. Od tamtej rozmowy byliśmy nierozłączni. — To twój chłopak? — chciały wiedzieć dziewczyny. — To coś poważnego? — informowała się Urszula, moja najlepsza przyjaciółka. — Ładna z was para — zachwycały się sąsiadki odprowadzające nas spojrzeniem. — Do rzeczy chłopak — chwaliła babcia, a dodać trzeba, że babcia była bardziej skłonna dostrzegać u bliźnich wady niż zalety. Całowałam Marcina, gdy żegnaliśmy się przed naszą furtką. Cmokałam go w chłodny, twardy policzek, czasami w ucho i odchodziłam. Nie mówiliśmy o miłości, przecież wiedziałam wstając rano, że zaraz go zobaczę, że kolejny dzień będzie także dniem z Marcinem, że jemu pierwszemu opowiem o radościach i smutkach. Słowa były nam niepotrzebne, to, co było między nami, przypominało refleks światła na wodzie^ który nieostrożne zdanie mogło zmącić jak rzucony w fale kamień. Ale było między nami także coś, o czym trudno mi opowiedzieć. Podczas drugich sianokosów grabiłam z mamą sypkie siano, cała przesiąknęłam zapachem ziół, włosy miałam pełne suchych źdźbeł, a skórę rozgrzaną upałem i wysiłkiem. — Chciałbyś pójść nad rzekę? — zapytałam Marcina, który zjawił się, kiedy kończyłyśmy grabienie. — Chciałbym. — Ja też chcę — zgłosiła swój akces odpoczywająca w cieniu Irenka. — Będziemy się kąpać. 11 — Nie będziemy — ucięła mama. — Kto miał wczoraj gorączkę? Kogo bolało gardło? Żadnych kąpieli, smarkata, tylko marsz do domu, i to zaraz. ] Jest nad rzeką taKie miejsce, które lubię szczególnie. Krzywe pnie olch pochylają si<? ku wodzie, nurt wypłukuje ich węźlaste korzenie, podobne do olbrzymich, pokurczonych paluchów. Za odkosą, w zatoczce na zielonych talerzach liści pysznią się śnieżne kwiaty grzybień.. ' — Szkoda, że nie mam kostiumu — westchnęłam. — Jestem spocona i przypominam wielki wiecheć siana. — Ślicznie pachniesz, wiesz? - jego palce wsunęły się w moje włosy, przyciągnął mnie do siebie. Zakręciło mi się w głowie od tej bliskości. Chciałam się przytulić, zapomnieć o wszystkim, usłyszeć wyznanie. Nikt się nie dowie, ciemne olchy i kwiaty grzybieni nie zdradzą naszej tajemnicy. Ale to trwało tylko okamgnienie. Odsunęłam się. Nie chciałam, żeby myślał, że przyprowadziłam go w to odludne miejsce po to, by ziściło się to niewypowiedziane między nami. Bo on tak myślał, biorąc moje uchylenie za przekomarzanie, za oddalenie tylko chwili, kiedy obsuniemy się spleceni na trawę pod cieniem starych olch. — Wracamy — odepchnęłam jego ręce. — To znaczy, ja wracam. Ty możesz zostać, jeśli chcesz. Ale nie zechciał i wróciliśmy razem. Jakoś dziwnie pomieszał się we mnie żal za czymś, co mogło być najważniejsze w moim życiu, i duma, że potrafiłam zachować się tak, jakby życzyła sobie mama, babcia a także ojciec. W moim domu często mówiło się o tym, że Joanna i ja jesteśmy godne zaufania, że nie trzeba nas kontrolować i pilnować. Może to śmieszne, ale tak właśnie jest. Trudno zrozumieć, ale nawet w powrotnej drodze nie mówiliśmy o tym, co zaszło między nami nad ciemną wodą zatoczki. I ja, i on udawaliśmy, że nic się nie stało. Mijały dni, tygodnie i miesiące, a my milczeliśmy. Czasami miałam chęć zapytać Marcina, co chciał mi powiedzieć pod gałęziami smutnych olch, kiedy przytulałam się do niego, a of;. całował moje włosy pełne okruchów siana, ale nie potrafiłam zacząć tej rozmowy, tym bardziej że pozornie wszystko między nami było tak samo, jak przed tym upalnym, sierpniowym popołudniem. 12 Spotykaliśmy się jak dawniej, chodziliśmy wszędzie razem, opowiadaliśmy sobie o szkole, o dziewczynach i chłopakach, tańczyliśmy, jak dawniej całowałam go na pożegnanie w policzek i jak dawniej oczekiwał na mnie pod liceum, kiedy miałam więcej lekcji. To głupie, ale wolałabym, żeby wiedział, że tamta decyzja sporo mnie kosztowała, bywały chwile, że jej żałowałam, ale bywały i takie, że byłam z siebie zadowolona. Jestem poprzeczniak, zawsze wszystko robiłam i robię po swojemu, taka się już urodziłam. — Mam kupić dwa kartony szklanek — to były szklanki na wesele Joanny, Marcin wiedział o tym doskonale, już od dawna był zaproszony. — Musisz sobie poradzić sama. Mam w budzie imprezę, nie wiem, o której będę wolny. Teraz zdaję sobie sprawę, że już wtedy coś pękło między nami, wtedy nic nie odezwało się ostrzegawczym sygnałem. Przyjęłam też jako coś najzwyczajniejszego, że Marcin zapisał się na jakieś dodatkowe zajęcia i będzie wracał późniejszym autobusem. Ja też chciałam się zapisać na niemiecki, ale rodzina odmówiła finansowania, wesele to ogromny wydatek, chyba sobie zdaję sprawę, że trzeba oszczędzać każdy grosz? — Jest dyskoteka w Dąbrowie. Pojedziesz? — Jasne, pojadę — lubiłam tańczyć z Marcinem, fajnie nam to wychodziło, bywało, że inni rozstępowali się tworząc wielkie koło, a my dwoje popisywaliśmy się różnymi przejściami i łamańcami w takt wy-klaskiwanego rytmu. Więc parę godzin temu mknęłam nocną szosą ku dyskotekowym światłom, jeszcze niczego nieświadoma, jeszcze pewna Marcinowej bliskości. Zuzannę poznałam prawie zaraz. Ledwo zdjęłam z głowy pomarańczowy kask i odwiesiłam kurtkę na szaragi, usłyszałam: — Milu, to jest Zuzanna. — Zuza, to jest Emilia, moja koleżanka. Wcale nie zwróciłam uwagi na taką prezentację, chociaż Emilią jestem tylko przy odczytywaniu nazwisk z dziennika, na co dzień jestem Milką albo Milą, wyjątkowo dla babci Emilcią. Ta koleżanka też zabrzmiała ni przypiął, ni przyłatał, nie chodzę do Marcinowego 13 technikum, ale nie miałam czasu na zastanowienie. Mnóstwo ludzi witało się ze mną, pytali o sto różnych rzeczy, mieszały się głosy, potem zabrzmiała muzyka i już znalazłam się na parkiecie z chłopakiem w kolorowym swetrze. Było wesoło, barwnie i głośno, pływaliśmy w czerwieni, srebrze i fiolecie, światło wydobywało z mroku twarze znajome i nieznajome, dyskdżokej, Krzysiek, wykrzykiwał do mikrofonu jakieś zaklęcia, zgubiłam zapinkę, włosy rozsypały mi się na ramiona. — Niekiepsko tańczysz — pochwalił mnie chłopak w kolorowym swetrze, kiedy umilkła muzyka. — Sama jesteś? — A co, wyglądam na sierotkę, która się zgubiła w wielkim czarnym lesie? — Punkt dla ciebie. A wyglądasz — zastanowił się przez moment — wyglądasz tak, że mogłabyś wystartować w każdym konkursie na miss. — Dziękuję, przesadzasz jak fachowy ogrodnik. — Możesz wierzyć albo nie. Czy nie napiłabyś się fanty albo koli? A może wolisz coś mocniejszego? Znam tutaj kilku ludzi, mogę coś zorganizować, jeśli masz ochotę. — Nie mam ochoty. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że Marcin zostawił mnie samą, na próżno rozglądałam się na wszystkie strony, oczywiście bywało i tak, że bawiłam się z kimś innym, ale on był cały czas w pobliżu, uważny i czujny, pojawiający się obok mnie, gdy czułam się zmęczona albo gdy mój partner zachował się nieodpowiednio. — Nie bawisz mnie i jej się także niezbyt podobasz — stwierdzał takim tonem, że zwykle chłopak odchodził, byle dalej od groźnego głosu Marcina. — Posiedzimy sobie — proponował, gdy ciężko, łapiąc z trudem powietrze, dopadałam krzesła, żeby odpocząć. — Widziałem w barze takie chipsy, jakie lubisz. Jak odpoczniesz, pokażemy tym patałachom, co potrafimy. Ale tym razem nie odnalazłam jego spojrzenia i zaczęłam się niepokoić. Czy coś się stało? Coś z tego niepokoju musiało się odbić na mojej twarzy. — Wyglądasz jak głodny wampir rozglądający się za ofiarą — 14 parsknął ten w kolorowym swetrze. — Czy nie mogłabyś wybrać mnie? Zupełnie zapomniałam o jego istnieniu rozglądając się za Marcinem. — Jesteś z rodziny karpiowatych czy okoniowatych? Po dłuższej przerwie spracowało mi się, że ten w kolorowym swetrze w ten sposób określa moją milkliwość, ale nie zdobyłam się i teraz na odpowiedź. Chciałam wiedzieć tylko jedno, gdzie jest Marcin, reszta była nieważna. — Gdybyś miała ochotę na moje towarzystwo, to jestem na sali — nim ten w kolorowym swetrze dokończył swoje pożegnanie, zobaczyłam Marcina. Marcina i Zuzannę. Pojawili się w drzwiach wejściowych, jego kurtka była mokra od deszczu, ciemne włosy Zuzanny przylgnęły do czoła od chłodnej, jesiennej wilgoci. Gdzie byli? Skąd wracali? Co to wszystko znaczy? W pierwszym odruchu chciałam do nich podejść, ale coś mnie powstrzymało. Zaraz Marcin odnajdzie mnie i wszystko wytłumaczy, potem będzie wesoło i kolorowo, jak było zawsze. Za chwilę będę się śmiała. Zmartwiałam patrząc, jak mijają mnie, jakbym była kimś nieznajomym, jakby mnie w ogóle nie było. Nierówno i boleśnie uderzyło moje serce, w gardle podniósł się duszący kłębek, zęby przycięły wargę, ale nie czułam bólu, rósł we mnie gniew, a równocześnie bezradność, mogłabym głośno krzyczeć albo zapaść się w mysią dziurę, mogłabym powiedzieć coś strasznego albo wybiec, tak jak stałam, w ciemność i siąpiący, jesienny deszcz. Myśli płynęły przeze mnie jak pasma zimnej mgły, nie byłam w stanie poruszyć się, zrobić chociaż jednego kroku. Jak w babcinych bajkach, obróciłam się w kamień, zastygłam, skostniałam. Cały czas byli naokoło mnie inrti ludzie, przechodzili mimo, zagadywali, uśmiechali się. — Śpisz, Milu? — Budzę cię w kolorze zielonym, księżniczko! — Boli cię głowa? W kieszeni mam proszki. Zaraz skoczę do szatni. — Wyglądasz jak zahipnotyzowana makolągwa. 15 f- Milu, dlaczego Joanna nie przyjechała? fe słowa brzęczały naokoło jak natrętne muchy, była przerwa, nikt nie tańczył, wszyscy snuli się tam i siam, od orkiestry do bufetu, od wieszaków przy drzwiach do krzeseł stojących przy ścianie, a ja stałam między tymi przechodzącymi, jak kukła, jak manekin i nie potrafiłam nawet rozciągnąć warg w uśmiechu ani schować się przed nimi, chociażby za mnóstwem kurtek na wieszakach, by nie tkwić tak na widoku, ze swoim osłupieniem i łzami podpływającymi coraz bliżej powiek. Kiedy znowu odezwała się muzyka, Marcin i Zuzanna opuścili bufet i wmieszali się między tańczących. Kilku chłopaków, którzy pospieszyli w moją stronę, spłoszyłam pełnym złości spojrzeniem, tkwiłam pod ścianą z moją hańbą, ja, Mila, która śmiała się tak chętnie. Złość i rozpacz przepełniały mnie, rozsadzały mi czaszkę, w kłębowisku myśli usiłowałam znaleźć tę jedną, potrzebną i zbawczą, wyprowadzającą z ciemności na światło. Dlaczego akurat Zuzanna? Nijaka, szara, przy której ja, Mila, wyglądam jak księżniczka z bajki. Trzeba nie mieć oczu, żeby wybrać ją, a mnie odrzucić. Taką Zuzannę mija się obojętnie na ulicy, nie zapamiętuje jej twarzy, takich Zuzann są setki i tysiące. Nie, nie wierzę, nie mogę uwierzyć, że Marcin ją wybrał. Musiało się stać coś, czego nie rozumiem. A może w ten sposób Marcin stara się wzbudzić we mnie zazdrość? Może chce się dowiedzieć, czy zależy mi na nim? Może ta nijaka, bezbarwna Zuzanna ma sprawić, że to, co zostało nie dopowiedziane między nami, dzisiejszego wieczoru przesianie być tajemnicą? Czepiam się coraz silniej tej myśli. Musi być tak właśnie. On myśli, że go odepchnęłam, że mi jest obojętny, ale nie potrafił mi o tym powiedzieć, więc wolał posłużyć się tą ciemnowłosą dziewczyną. I udało się. Wystarczyło kusych dwóch godzin, żebym była gotowa nie tylko wysłuchać jego wyznań, ale sama odsłonić swoje serce. Czy mogłabym czuć tę rozpacz, ten gniew, tę bezsilność, gdybym nie kochała Marcina? Więc trzeba tylko tyle, żebym określiła to uczucie, którego dotąd nie chciałam i nie umiałam nazwać? Muszę tylko powiedzieć, że go kocham, i sczeźnie zły czar, który mnie spętał. Bo on wcale nie wie, nigdy nie mówiliśmy o tym, 16 zawsze, kiedy rozmowa zbliżała się do wyznań, obracałam ją w żart albo zmieniałam temat. Czemu byłam taka głupia i doprowadziłam do tej próby, której zostałam dzisiaj poddana? Marcin nie zdaje sobie sprawy, jak bolesna jest taka próba, chyba wolałabym, żeby mnie szarpano rozpalonymi szczypcami albo chłostano rózgami pełnymi cierni. — Muszę z tobą porozmawiać — jednak udało mi się ruszyć z miejsca, przejść te kilka metrów i stanąć przed nimi, gdy znów ucichła muzyka. — Przepraszam cię — to do Zuzanny, potem do mnie: — Może chciałabyś wyjść na powietrze? Nie wyglądasz najlepiej. Wszystko jedno, jak wyglądam, to bez znaczenia, ważne jest tylko to, co chcę powiedzieć, i chyba lepiej, że słowa padną poza ścianami tej sali, w jesiennej ciemności obejmującej nas ze wszystkich stron. Muzyka, która została za zamkniętymi drzwiami, jest przytłumiona i niewyraźna, po szarych pniach topoli spływa gęsty fiolet dyskotekowego reflektora, później zlizuje go ozór srebrnego promienia, by za moment zalać zimne, jasne świecenie szkarłatem makowego kwiatu. Fiolet, srebro, czerwień. Fiolet, srebro, czerwień. I jeszcze raz. I raz jeszcze. — Odwiozę cię, Milu, jeśli się źle czujesz — narzucił mi kurtkę na ramiona. — Poczekaj, zapalę tylko motor. Niejasno zdaję sobie sprawę, że to nie jest ta chwila, ale nie potrafię się powstrzymać od wypowiedzenia słów, które palą mi wargi. — Kocham cię — głos jest jakby cudzy, zgrubiały i pełen gniewu. — Kocham cię, Marcin. Po pniach dalej spływają strugi kolorowych świateł, za zamkniętymi drzwiami dalej gra muzyka. Marcin cofa się, już dzieli go ode mnie wyciągnięcie ręki. — Masz gorączkę, Milu. Uspokój się. Zaraz pojedziemy. Przepadło. Wszystko przepadło. Nie ma takich słów, które mogłyby przebić pancerz jego obojętności, teraz wiem to na pewno. nie było takie, jak sobie wyobrażałam, biedna, głupia 17 Zbieram siły starając się, żeby mój głos brzmiał normalnie: — Dałeś się zrobić w kucyka, no nie? To był test numer trzydzieści osiem. Nie musisz mnie nigdzie odwozić. Umówiłam się z takim jednym, podrzuci mnie maluchem. Wracaj do Zuzanny, czeka na ciebie. Marcin jeszcze coś mówi, jest spłoszony moim zachowaniem, nie bardzo wie, czy odejść, czy zostać, ale wreszcie znika za drzwiami, gdzie muzyka, światło i wesoły rozgwar, a ja zostaję w ciemności i drobniutkim deszczu, noc płacze milionami malusieńkich łez i ja płaczę także, biegnąc przed siebie szosą. Z tymi wszystkimi myślami błądzę bezdrożem w gęstniejącej ciemności, wpadam po kolana w rowy pełne wody i gnijących liści, gubię trakt i odnajduję go, by po chwili brnąć manowcami, gdzie bezlistne gałęzie kruszyn i tarnin chwytają mnie za włosy i czepiają się moich ramion. Jest mi zarazem i zimno, i gorąco, boję się i jednocześnie pragnę nieszczęścia, wszystko wydaje mi się lepsze od tej pogardzonej miłości, niepotrzebnego nikomu wyznania, od tego ruchu, którym Marcin odsunął się ode mnie, tam, przed remizą, gdzie po pniach ślizgało się barwne, żywe światło. Mam pokusę usiać w błocie. Po co mi dom? Tam będę musiała ukrywać to, co czuję, i przed mamą, i przed siostrami, i przed babcią. Tam będę musiała kłamać. Więc może lepiej zostać tu, na pustkowiu. Zostać na zawsze. Ale idę przed siebie, potykam się i padam, chwilami płaczę, chwilami szeptem wymyślam sama sobie. Coś ty narobiła, głupia? Coś ty narobiła, Milu? Czy ty kiedyś nauczysz się rozsądku? Słowo wróblem wyleci, a wołem wraca — mawia babcia. Czy nie lepiej było milczeć? Poczekać? Są ludzie cali jakby przezroczyści, nie kryjący przed innymi ani tego, co myślą, ani tego, co czynią, zupełnie jak moja mała siostra, która potrafi popłakać się z zazdrości, bo jej koleżanka dostała lepszy stopień albo miała ładniejszą sukienkę. Kiedy Irenka wbrew zakazom sięgnie do słoika z konfiturami albo odłamie kawałek jeszcze ciepłego placka, to wystarczy spojrzeć na nią, żeby wiedzieć, jakiego dopuściła się przestępstwa. Irenka to smarkata, ale i Urszula, chociaż starsza, nie może ukryć swoich sympatii i swoich niechęci, 18 wszyscy wiedzą, że kocha się w młodym sprzedawcy ze sklepu pełnego magnetowidów i telewizorów, to znaczy wiedzą wszyscy, tylko nie on, dla niego Urszula jest tylko dziewczyną, która kilka razy w każdym tygodniu ogląda ze skupioną miną przez szybę wystawową elektroniczny sprzęt. Przezroczysta jest mama. Przezroczysta jest babcia. Przezroczysty wydawał się Marcin, myślałam, że wiem o nim prawie wszystko. Dlatego tylko prawie, a nie wszystko do końca, bo nigdy nie próbowałam ładować się z butami w jego życie, mieliśmy czas, żeby powoli, spokojnie odsłaniać nasze tajemnice, tak wtedy przypuszczałam. Czy potrafiłabym powiedzieć komukolwiek o tamtej chwili nad rzeką, gdy z trudem przełamałam pragnienie bycia razem z Marcinem, chciałam blisko gorącego oddechu, palców zaplątanych w moje włosy, zapomnienia o wszystkim, poza nami i tą godziną, która mogła być tylko dla nas. Gdyby mnie ktoś o to zapytał, zaprzeczyłabym. To, co pchało mnie ku niemu, było jednym okamgnieniem, nagłym rozbłyskiem gwiazdy, uderzeniem wichrowego skrzydła, pamiętam, z jakim trudem oderwałam się, jak ciężko mi było wymówić, że odchodzę. Wtedy, właśnie wtedy mogłam powiedzieć to, co wysyczałam, wykrztusiłam, wyskrzypiałam przed remizą dzisiejszego wieczoru, ale wtedy właśnie milczałam. Czemu tak się stało? Po co milczałam? I dlaczego dzisiaj złamałam pieczęć mojej tajemnicy? Ja chyba nie znam siebie. Nigdy bym nie uwierzyła, gdyby mi ktoś powiedział, co zrobię dzisiejszego wieczoru. Ale to naprawdę ja stałam jak skamieniała, bliska płaczu, bezradna i zagubiona. I to ja wyznałam Marcinowi miłość, niemądrze i niepotrzebnie, a potem uciekłam, byle dalej od tego, co powiedziałam, a teraz znowu uciekam przez noc i pustkowie, ścigana pogłosem własnych słów. Chyba już nigdy nie uwolnię się od nich, nawet gdybym się skryła w mysią dziurę, zabrzęczą natrętnym przypomnieniem, wstydem i rozpaczą. Po co powiedziałam? No, po co? Dręczona tymi myślami, nie zauważyłam, że już nie ślizgam się po błocie. 19 Wreszcie trakt zaczyna się podnosić, to znaczy, że dochodzę do opuszczonej żwirowni. Posuwam się powoli jak pełznący ślimak, buły Kamieni wyrastające z ziemi dostrzegam dopiero wtedy, kiedy mogłabym dotknąć ich ręką. Tu są także głębokie wyrobiska, jeden nieostrożny krok i spadnę na dno jamy pełnej lodowatej wody. Gdy docieram na szczyt wzgórza, na moment pęka zasłona ciemności i w rozdarciu nocnych chmur ukazuje się księżycowa poświata. Trwa to krótko, ale pozwala mi odnaleźć ścieżkę schodzącą ku rzece. Siadam i odpychając się dłońmi od trawy, zaczynam zsuwać się na dół, pal licho kurtkę i leginsy, jedna dziura mniej, jedna więcej, jeszcze trochę błota, bez znaczenia. Coś żywego wyrywa się spod moich stóp, po stoku stacza się kamień, zastygam w bezruchu, przecież to tylko zając, śpiący w kotlince pod nocnym niebem, albo borsuk, samotnik, szukający żeru pod kamieniami na odludnym wygonie. Tylko w babcinych bajkach pod głazami kryły się bożęta i kuse czarty, na bagnach tańczyły rusałki, w wodnym odmęcie topielica czesała włosy złotym grzebieniem, a utopiec pluskał w wodę paluchami spiętymi błoną jak kacze łapy, zaś na chmurach płynęli płanetnicy. Kiedyś trochę się bałam tych postaci z bajek, teraz boję się ludzi i siebie boję się także. Nie, nie będę już płakała. Tej nocy wypłakałam wszystkie łzy do końca, nie została ani jedna w oczach piekących i suchych, którymi staram się przepatrzeć ciemność. A jednak chcę być już w domu. Tam się poczuję silniejsza i potrzebna. Gdybym mogła jakimś czarodziejskim zaklęciem przenieść się pod furtkę osłoniętą gałęziami wiśni, zaraz bym je wymówiła. Jestem już na moście. Teraz jeszcze kilka kroków przez olszynę i stanę na szosie, a stamtąd już nie dalej niż trzy kilometry prostej drogi. Przykładam czoło do drewnianej poręczy, w dole toczy się obojętny na mój ból nurt rzeki, nie widzę go, ale czuję chłodny powiew znad toni, odpoczywam przez chwilę, zamknąwszy oczy. Czy odnajdę jeszcze kiedyś siebie? Czy istnieje jeszcze dawna Mila, ja sama? Kto odmienił mojego Marcina? Czemu? Spod nóg tryska woda, kiedy wchodzę między pnie olch, kępa chwieje się pod moimi stopami, cuchnie szlamem, zepsutą rudą wodą bagien. To o tym mokradle opowiadała mi kiedyś babcia, 20 pamiętam, że rusałki tańczyły tutaj nad sitowiem i żabiściekiem, biada śmiałkowi, który je widział. Gdzie są rusałki z babcinych bajek? Mogłyby chwycić mnie za ręce i przeprowadzić przez młakę. Ale rusałki dawno opuściły to miejsce i trzeba ostrożnie, powoli cofnąć się do mostu i obejść olszynę od strony łąki, gdzie wyżej. Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale muszę wymyślić coś takiego, żeby Marcin dowiedział się, jak boli odrzucone uczucie, żeby tak, jak ja dzisiejszej nocy, poznał, jak straszna jest bezsilność wobec czyjejś obojętności. Chcę ukarać Marcina. Chcę tego bardziej, niż chciałam dotąd czegokolwiek. Jak go zamierzasz ukarać, Milu? Czy po tym, co zaszło między wami, możesz go zranić? A może to wszystko mi się przywidziało? Może ma rację mój ojciec, który twierdzi, że jestem kąpana w gorącej wodzie, najpierw coś robię, a potem dopiero myślę? Całe szczęście, że w mijanych domach mieszkańcy już od dawna śpią głębokim snem, pewno by się przestraszyli widząc utytłaną w błocie poczwarę, prącą przed siebie z nisko pochyloną głową. Nagle z tyłu obejmują mnie białe smugi samochodowych reflektorów. Z piskiem hamulców tarpan zatrzymuje się obok mnie. Zacząć krzyczeć? Uciekać? — Wszelki duch Pana Boga chwali — słyszę dobrze znajomy głos. — Mila czy nie Mila? Cóżeś z sobą zrobiła, dziewczyno? To nasz sąsiad, pan Janiak. — Gdzieś ty w takie błocko wlazła? — wyjętą ze skrzyni brezentową płachtą przyrzucił siedzenie. — Właź, podrzucę cię. Na poczekaniu konstruuję prawdopodobną wersję wypadków, tłumaczącą moją obecność na nocnej szosie i warstwę błota, która mnie oblepia. Aż się dziwię, że tak łatwo idzie mi to zmyślanie. — Zbłądziłam, jak szłam ze wzgórza. — Tam nikt nie mieszka. Po co tam chodziłaś? Przyjaźnie mruczy silnik, a ja snuję opowieść. — Jechaliśmy motorem i mieliśmy wywrotkę. — Z Marcinem jechałaś? — Nie. Z Waldkiem. Pan go nie zna. On został przy motorze, a ja poszłam pieszo. Chciałam sobie skrócić drogę przez starą żwirownię. 21 Pan Janiak o nic już nie pyta, w milczeniu rozważa zasłyszaną opowieść. — Noc ciemna choć oko wykoi — odzywa się wreszcie. — O różnych sprawach się słyszy, nasze strony niby spokojne, ale lepiej samej po pustkowiach nie chodzić, złego nie kusić. I mówisz, że ten Waldek został i na szosie zmiłowania czeka? — Da sobie radę. Wycieraczki poruszają się tam i z powrotem, przez przetarty kawałek szyby widać nocną szosę, od łąk ciągnie mgła, przechodzi pasmami ponad jezdnią. — Ty, Milu, jesteś trzepnięta. Trzeba było zostać z tym Waldkiem. Ktoś by wam pomógł. Zabrałbym i ciebie, i jego, i motor na dodatek, miejsca w skrzyni dosyć. A ty jak głupia lecisz i złe kusisz. Warto by w twoim wieku mieć coś więcej w łepetynie. Już reflektory wydobywają z mroku nasz płot, wiśnię i furtkę. — Mówił ci kto, Milu, że przy moście jest niedobre miejsce? Różnie gadają, ale lepiej tam nocą nie chodzić. Słyszałaś o tym? — Słyszałam. Opowiadała babcia. Bardzo dziękuję za podwiezienie. Dobrej nocy, panie Janiak. Już słowiki prześpiewały wszystkie swoje pieśni, a młodziutkie kłosy zbóż poczęły przemieniać barwę z zielonej na złotawą. W borze z niziutkich krzaczków poziomek spadały w mech ostatnie owocki pełne słodkiego soku, tu i ówdzie podnosił już ściółkę kapelusz płowego borowiczka, twarde owoce malin po trosze zrumieniały się pod osłoną liści. — Gdzie idziesz, Zorzo, Zorzeńko? — Idę, gdzie mi wola, Dobroszu. — Zezwolisz, żebym z tobą poszedł? — Nie wołałam ciebie i wołała nie będę. Idź swoją drogą, a ja pójdę swoją. 22 Wysoko nosiła głowę Zorza, Zorzeńka, od kiedy zaplotła dziewiczy warkocz. Nie było urodniejszej w całej dziedzinie. Choćbyś poszedł na wschód i na zachód, na północ i na południe i szedł przez trzy dni i trzy noce bez przerwy, nigdzie nie spotkałbyś piękniejszej. O takich krasawicach bajają w zimowe wieczory, kiedy na palenisku dogasa malinowy żar, pod progiem śpi ubożę, a za ścianami wyje wiatr i głodne wilki. Swatali się do Zorzy, Zorzeńki różni młodzieńcy, ale ona odsyłała precz dziewosłębów. — Na kogo ty, dziewczę, czekasz? — pytała matka. — Żadnemu nie jesteś rada. — Chcę z wami zostać. — Tak od początku świata postanowione, że córka z domu odchodzi. Inaczej być nie może. — A ja nie odejdę. Tyle razy odsyłała Zorza, Zorzeńka precz dziewosłębów, którzy przyjechali z pieśnią i zieloną gałęzią, aż echo zaniosło słowa odmowy nad leśne polany i nadrzeczne trzęsawiska, gdzie tańczyły rusałki. Owinęły się słowa Zorzy, Zorzeńki wokół puchów wełnianki i tatarakowych pałek. — Ta, która nikogo nie kocha, jest naszą siostrą — zdjęły rusałki Zorzeńkowe słowa i wplotły w swoje wianki. — Zawołamy ją do siebie, kiedy nadejdzie czas. Żyli wtedy ludzie razem z dziwożonami, rusałkami, czartami borowymi i polnymi, ubożętami, utopcami, przypołudnicami, latawcami i płanetnikami. Trafił się gdzieniegdzie i smok, żarłok nienasycony, wył na odludziach wilkołak o zębach ostrych jak noże, a z żalnika otulone białymi płachtami wlokły się pod progi chat wampiry i upiory, miesięcznymi nocami nad rzeką tańcowali topielcy, kapiąc wodą z zielonych włosów. Nocami do piersi śpiących przywierały zmory, niejeden przepłoszył strzygę szeleszczącą nietoperzowym skrzydłem pod zimnym świeceniem księżyca. Ludzie nie bali się bożąt. Wystarczyło pamiętać, jakie ziele chroni od uroku, które nie daje przystępu zmorze czy wampirowi, a które precz odpędza wilkołaka, i można było bez trwogi chodzić po białym świecie. Żelazo wsunięte w powijaki chroniło niemowlęta, nóż wbity 23 w belkę odpędzał precz zło od chaty, czerwona szmatka niweczyła czary i przekleństwa, korzeń pokrzyku sprawiał, że wszystko się darzyło temu, kto go przy sobie nosił. Więc nie zdziwiła się wcale Zorza, Zorzeńka, gdy z gęstwiny borowych maliniaków wyszła rusałka. — Witaj, Zorzo, Zorzeńko. Gzie droga prowadzi? — Witaj, rusałko. Idę po ziele zwane niedźwiedzim uchem. — A gdzie się podział młodzieniec, który ci drogę zastąpił? — O Dobrosza pytasz, rusałko? Poszedł, jak i przyszedł. Nic mi po nim. Zdjęła rusałka z włosów wianek, z uplotu wyjęła kwiat zawojka, lilii leśnej o wywiniętych ku górze płatkach. — Weź podarunek, Zorzo, Zorzeńko. — Czemu mi go dajesz? — Żebyś mogła nas zawołać. — Skąd wiesz, że zawołam? — Precz odpędzasz młodzieńców. Rusałczany korowód tym przeznaczony, które wzgardziły miłością. Jest w nim miejsce i dla ciebie. Zechcesz, zawołasz, nie zechcesz, przymuszać cię nie będziemy. Nie zaprzeczyła Zorzeńka temu, co rzekła rusałka, a winna była zaprzeczyć, bo wcale nie za zielem do boru przyszła, ale na spotkanie z miłym. Tajemne spotkanie w leśnym gąszczu, daleko od ludzkich oczu, takie, które dziewczynie hańbę przynosi. Spotkali się po raz pierwszy przy wykrocie po starym dębie, powalony pień obrosły pióropusze paproci, wąsy jeżyn, gorzkie wilcze łyko i hebd pyszniący się koralowymi jagodami. Ona zbłądziła w to miejsce za zielem, on z gąszczu cicho się wysunął, stąpając bezszelestnie jak polujący ryś. — Jak ciebie wołają, dziewczyno? — spytawszy rękę Zorzy pochwycił. — Skąd przychodzisz? Zamiast wyrwać dłoń i nieznajomego gniewnymi słowami przepędzić, odpowiedziała: — Wołają mnie Zorza. A ciebie? — Wilk. ■i— Z daleka idziesz, Wilku? 24 - Ani z daleka, ani z bliska. Za zwierzem chodzę po borach. Czasami śpię na mchu, czasem w szałasie, czasem w trawach na polanie. — Domu nie masz? — A dlaczego miałbym nie mieć? Mam dom, rodzicieli, braci i siostry, wszystko jak się należy. A tobie dłoń drży jak schwytany ptak. To mówiąc pochylił głowę do Zorzeńkowej dłoni i dotknął jej wargami, a ona przyzwoliła, by całował palce, zginając je i prostując na przemian. — Słodka jesteś, Zorzo, jak miód. Przyjdziesz jutro spotkać się ze mną? — Może przyjdę, a może nie — odrzekła, chociaż już wiedziała, że przyjdzie na pewno. — Przyjdź. Będę czekał. Nie spytawszy nawet o ród, tyle o miłym wiedząc, że na zwierza poluje, nie wspomniawszy matce ni ojcu jednym nawet słowem o leśnym spotkaniu, zapomniawszy o tym, co dziewczynie dozwolone, zaczęła się Zorza, Zorzeńka z Wilkiem schodzić, to tu, to tam, a zawsze w chaszczach, gęstwinach, gdzie nawet i borowym czartom strach wędrować, albo nad rzeką, tam, gdzie topielcy nocą wypływają przy świeceniu miesięcznego nowiu, a wszelkiemu żywemu stworzeniu wara od tych topielcowych uroczysk. Coś odmieniło dziewczynę. Spojrzysz, niby ta sama co pierwej, ale posłuchaj lepiej, popatrz uważniej. Śmiech brzmi inaczej, w źrenicy coś się zapala niczym błękitnawa gwiazdeczka. Wieczorami, kiedy zasnęli już matka i ojciec, wzdycha Zorza, Zorzeńka, na posłaniu się przewraca, czasem zapłacze, czasem się roześmieje, a czasem przez sen imię miłego zawoła. Którejś nocy na radnie Zorzeńkowego posłania przysiadło domowe ubożę w krasnej czapeczce. — Komu serce oddałaś Zorzo, Zorzeńko? — Łowcy, co w borze zwierza tropi. Wilk się nazywa. — Co więcej wiesz o nim? — Nic wiedzieć nie muszę. Kiedy mnie przygarnie, to tak, jakbym się na nowo na świat narodziła. 25 — Jeszczem nie słyszało, żeby serce za samo przygarnianie oddawać. — Co ty wiesz, ubożę! On równego sobie nie ma na całej ziemi. Ja nikogo nie pokocham, tylko jego. — Oj, żebyś nie żałowała, dziewczyno. — Ty mi, ubożę, rad nie będziesz dawało. Sama wiem, kogo mam miłować. — Nigdy mi w tej chacie nie brakowało miodu ni sera. Chciałbym cię, Zorzo, przed złą przygodą uchronić. Swoje powiedziałem, a ty rób, jak chcesz. Zsunęło się ubożę z radna i zniknęło w kącie za stągwią. Zasnęła Zorza, Zorzeńka, a we śnie Wilk ją tulił. Rankiem się ocknąwszy tylko ten sen pamiętała, nie przestrogi ubożęcia. Bywa upalnym czasem, że od ziemi do nieba podnosi się wichrowa zamieć, kręci się lejem coraz wyższym, chmur sięgającym, a w tym leju wije się kurzawa, i liście, i pomiot wszelki, jakby czart wielką miotłą zamiatał ku słońcu wszystko, co wir pochwycił i wes-sał. Mądry człowiek widząc taki lej ucieka jak najdalej, żelazem przez ramię ciskając, ale poniektóry, jak zauroczony, podchodzi coraz bliżej i bliżej. Ilu to ze złamanym karkiem znaleziono wiele stajań od rodzinnego sioła, ilu bez wieści przepadło, nie wiadom* , czy przez ów wir porwanych, czy w inny sposób straconych, ilu przez wicher miotanych biegło przed siebie, a ocknęło się dopiero wtedy, gdy nagle ów powietrzny lej rozpękł się i rozwiał na cztery strony świata. Taki człowiek przez dni wiele jak po blekocie chodził i od rzeczy gadał sam do siebie. Tak i Zorza, Zorzeńka do Wilka biegła, na nic nie zważając, o wszystkim zapomniawszy, o czym każda dziewczyna pamiętać powinna. Znało jej tajemnice borowe licho i rzeczne utopce, ćwierkały o niej ptaki i buczały kosmate trzmiele, znało ją także domowe ubożę i Dobrosz, który raz i drugi w gąszcz za Zorzą pociągnął, by się dowiedzieć, kto ukradł jej serce. Skryty w opłotkach za świecami wysokich dziewann czekał i doczekał się. — Czemu go wybrałaś? — aż krzyknęła, gdy jej drogę zastąpił. 26 - Człek to nieznany. Gdzie jego swatowie? Gdzie dziewosłęby? Czemu się twoim ojcom do ziemi nie pokłonił o ciebie prosząc? — Niech cię o to głowa nie boli, Dobroszu. — Jeszcze nie słyszałem, żeby kto dziewczynę w borze do siebie mamił, krył się przed wszystkimi. Zobaczysz, Zorzo, że łez nie przepłaczesz. — Ciebie na weselisko nie zaprosimy, Dobroszu. — Dawniej, kiedy na kogo spojrzałaś, to już wielka łaska, kiedy słowo wyrzekłaś, to jakby słońce nocą zabłysło. Dla obcego wszystko chowałaś? — Tobie on obcy, mnie najbliższy. Zejdź ze ścieżki, Dobroszu. Jest w siole wiele dziewcząt, im drogę zastępuj. Ode mnie ci wara. Następnego dnia Dobrosz w kustach przytajony pospieszył w ślad za łowcą, gdy Zorza, Zorzeńka już odeszła razem z cieniami bliskiego wieczoru. — Czyś człek, czy zwierz, czy borowe licho, wyłaź z gąszczu! — czujne ucho miał Wilk, każdy szelest i trzask chwytające. — Nie wyjdziesz, strzała cię odnajdzie. Stanęli oko w oko. — Ktoś ty taki? — A ty kto? Obydwaj równocześnie ścisnęli rękojeści noży, brwi ściągnęli, czoła namarszczyli. — Czemu dziewczynie w głowie mącisz? — Ty jej rodzicem jesteś? Bratem? A może z nią zmówiony? Jeśli nie, odejdź, człowiecze, bo zwierz się tobą pożywi tej nocy. — Ty jej hańbę przynosisz, nie miłowanie! — Niech mi sama o tym powie, wtedy uwierzę. Każę jej w ogień skoczyć, skoczy. Na koniec świata pójść, pójdzie. Kwiat paproci znaleźć, znajdzie. Zwiąż ją, nieznajomku, i na siedem spustów zamknij, a ona więzy zerwie, spusty skruszy i do mnie przybiegnie. Tak jest między nami. — A ty co dla niej uczynisz? — Nie tobie o to pytać — palce Wilka mocniej ścisnęły rękojeść noża. — Chcesz walczyć, będziemy walczyli, ale i to wiedz, że kiedy mnie zabijesz, zabijesz i ją. 27 Dlatego odszedł Dobrosz głowę zwiesiwszy, z sercem piekącym niby rozpalony węgiel, i od tej pory przestał śledzić Zorzę, Zorzeńkę, bowiem pojął, że nie ma takiego zaklęcia, które mogłoby złamać czar pętający dziewczynę. Jest miłowanie i miłowanie, to, które się Zorzy dostało, bliższe było przekleństwa niż błogosławieństwa. Miało się pod żniwa. Okopano karpiele, wetknięto tyki dla wąsatego grochu, a tam, gdzie żyto na piaskach posiano, zagarnięto już sierpem pierwsze pokosy. Ogorzeli ludzie od lipcowego słonka, które miody najsłodsze w barcie nalewa, poczerniała i wychudła Zorza, Zorzeńka od swego miłowania. Stała się niespokojna niczym leśna łania, byle szelest, już się z ławy porywa, kroki czyjeś zadudnią, za serce się chwyta, raz blednie, raz się rumieńcem okrywa. Wzdycha, miast spać, i jadło od siebie odsuwa. Do roboty jej nie zagonisz, bo na całe dnie gdzieś przepada, myślisz, że ona jeszcze w chacie, a tam nawet i śladu po niej nie zostało. Nic, tylko czary ktoś rzucił. — Co się z tobą, córko, dzieje? — pytała matka. — Niedawno jak słoneczko świeciłaś, jak kwiat kwitłaś, teraz wyglądasz, jakby cię popiołem przysypano. — Letnia spiekota mnie męczy. — Wiedźma na bagnach siedząca twoją chorobę wyleczy. Już ona będzie wiedziała, jakim cię dymem okadzić i jakim zielem napoić. Nijako było Zorzy matce się sprzeciwiać, kosooka wiedźma wielką cieszyła się sławą, a losy odczytywała tak łatwo, jak myśliwy odczytuje świeży trop na śniegu, albo bartnik loty pszczół dźwigających pożytek. Uroki także odczyniała jak nikt inny, od niejednego, co już na śmiertelnej pościeli leżał, przegoniła choróbsko za siódmy bór, rzekę siódmą i siódmą górę, tak, że ów niemocny o własnych siłach wstawał i o posiłek wołał. Oj, miała Zorza, Zorzeńka co ukrywać przed wiedźmą z bagnisk, jeszcze jak miała. Kiedyś jest dziewczyną, trzeba starego obyczaju przestrzegać i od ludzkiego gadania stronić, bo owo gadanie przylega jak żywica i jak ona plami. Skórę z palców zedrzesz, trzy kijanki złamiesz, a plama jak była, tak i jest. Dziewczyna ma w