Ewa Nowacka EMILIA z kwiatem lilii leśnej Siedmioróg і Fotografia na okładce Hanna Kucia Redaktor Danuta Sadkowska © Copyright by Ewa Nowacka ISBN 83-7162-069-1 Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1996 r. Wydanie drugie AW С " DRUK: DOLNOŚLĄSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE W JELENIEJ GÓRZE zam. 2712/2-2-0183/96 4000 ks. a 64 k. 143x203 Byłam zupełnie sama w środku nocy, mglistej i wilgotnej. Z oparu wyłaniały się zarysy pni, co kilka kroków trafiałam stopą w kałużę. Daleko pozostały światła, muzyka, wesoły rozgwar, przycupnięte za płotami domy, ochrypłe szczekanie psów. Zasnute mrokiem spały jesienne pola, w wielkiej ciszy kroki wydawały się bardzo głośne, głośny był także mój oddech i nierówne, męczące uderzenia serca, które twardą piąstką stukało w klatkę żeber, jakby chciało uciec ze swojego więzienia. Na tej nocnej szosie byłam tylko ja, mogłam bez wstydu ocierać łzy toczące się po policzkach, słonym smakiem osiadające na wargach. Prawie biegłam przed siebie między dwoma rzędami pni, uciekając od tamtej muzyki, od kolorowych błysków reflektorów, od rytmu wybijanego przez perkusję. Z pochyloną głową parłam coraz dalej i dalej w mglistą ciemność, rozmazując palcami nikomu niepotrzebne łzy, których się wstydziłam. Dopiero na krzyżówce zwolniłam. Gdzie ja tak biegnę? Milu, opanuj się! Co się z tobą dzieje? Tutaj jest przystanek autobusu. Spójrz! Może nie jest za późno i będziesz mogła pojechać do domu? Namacałam w kieszeni zapałki i przy nikłym pełganiu ogieńka obejrzałam rządki czarnych cyferek. Nie ma na co czekać, autobus pojawi się dopiero rano, nim zdąży się na dobre rozwidnić. 5 Może powinnam wrócić tam, skąd uciekłam, ale jak miałabym pokazać się ludziom, z ciemnymi zaciekami na policzkach, opuchniętymi powiekami, złą zmarszczką w kącikach ust? Już lepiej iść w ciemność, znam przecież drogę, niedługo będzie krzyż obrośnięty drzewinami jarzębin, a za nim polny trakt, prowadzący na wzgórze. Jeżeli nim pójdę, za półtorej godziny będę w domu. A jeśli coś się stanie? Dobrze, niech się stanie, chcę tego, niech Marcin się dowie, co się zdarzyło, kiedy odeszłam samotnie w noc zamazaną mgłą i drobniuteńkim, zimnym deszczem. Za krzyżem, pod osłoną tarninowych krzaków, wycieram szalikiem twarz. Przed kim się kryję? Jestem zupełnie sama, nikt nie zobaczy moich łez, nikt nie usłyszy chlipania, bo chlipię zagryzając zębami koniec szalika, nie czuję przenikliwego zimna obejmującego moje stopy w przemoczonych, oklejonych błotem pantoflach. Kurczę się we dwoje, bo na szosie widać światła toczącej się we mgle ciężarówki. Jestem ukryta w ciemności, to dalekie świecenie nie może mnie dosięgnąć, a mimo to staram wtopić się w tarninowe zarośla, stać się ich częścią, rozpłynąć się i zniknąć. Gdy światła gasną, podpływa strach. Co majaczy tam we mgle? Pień starej wierzby? Inna kępa tarniny? A może ktoś zaczaił się i czeka, aż podejdę bliżej? Co zrobi Marcin, kiedy mnie znajdą z sinymi śladami paluchów na gardle, patrzącą szeroko otwartymi, już niczego nie widzącymi, oczami w jesienne niebo? Przewracam się pośliznąwszy się w błocie. Kurtkę oblepia mi tłusta glina, gliną mam umazane ręce i kolana, w ciemności zgubiłam trakt i zbłądziłam między bruzdy zaoranego pola. Z trudem wyrywam stopy z wilgotnej, klejkiej ziemi. To są czółenka do tańca, nie do wędrowania bezdrożami. Jednak wolę iść przed siebie, upadając i podnosząc się, niż wrócić tam, skąd uciekłam. Jeszcze parę godzin temu byłam kimś zupełnie innym, wesołą, pewną siebie Milką, cieszącą się na dyskotekę w Dąbrowie. Wcześniej niż zwykle skończyłam udział w cowieczomych obrządkach, zadałam krowom siano, pomogłam nałożyć parnik, zamknęłam kurnik. Po zrzuceniu gumiaków, umyłam się starannie i zasiadłam przed lustrem. — Daj mi cień do powiek — jak spod ziemi zjawiła się przy mnie Є Irenka, moja mała siostra. — Jak nie dasz, powiem mamie, że się malujesz. — Dostaniesz, jak urośniesz. — Chcę teraz. — Ja też chcę różnych rzeczy, a przede wszystkiem tego, żebyś zniknęła. Palce Irenki niepewnie dotknęły szminki. — To daj mi to. Tylko spróbuję. — Zgłoś się za dziesięć lat. Pochylając się ku tafli lustra, ostrożnie rozprowadzałam cienie na powiekach, sztuka polegała na tym, by tak użyć pudru, tuszu i cieni, żeby mama i babcia nie odgadły, że poprawiam swoją urodę. — Zdasz maturę, to będziesz się malowała. To mówi mama, a babcia jej wtóruje: — Przez całe życie żadnej farby na oczy nie kładłam i żadnych mazai na twarzy nie wyczyniałam. Ty, Emilciu, ładna jesteś i bez tych farbek. Po co ci to? Tak w ogóle rodzina jest w porządku. Niektóre dziewczyny mają strasznie czepliwe familie, o byle głupstwo awantury, tego nie wolno, tamto zabronione. Ja mam luz. Jeżeli w szkole gra, jeżeli w domu zrobię, co do mnie należy, rodzina się nie czepia, najwyżej mama westchnie: — Na twoim miejscu posiedziałabym w domu. Że ci się chce wychodzić w taką psią pogodę. Dla mamy zresztą nie ma dobrej pogody na wychodzenie z domu. W lecie jest za gorąco, w zimie za zimno, w deszcz można się przeziębić, tym samym grozi każdy powiew wiatru. Mama, gdyby tylko mogła, zamknęłaby drzwi domu na trzy spusty przede mną, przed Joanną i przed Irenką także. Właściwie dziwne, że mama przyjęła spokojnie wiadomość o zaręczynach Joanny. Moja starsza siostra jest już dorosła, a mimo to nikt w naszym domu nie traktował serio jej chłopaka, owszem, lubiliśmy Tadeusza, co nie znaczyło wcale, że komukolwiek zaświtała myśl, że to właśnie on poprowadzi Joannę do ołtarza. — Naprawdę chcesz wyjść za niego za mąż? — spytała mama takim tonem, jakby oczekiwała, że usłyszy zaprzeczenie. 7 — Naprawdę. Kochamy się. Po tym wyznaniu zapadła długa chwila ciszy, którą przerwała babcia: — Znaczy się, weselisko trzeba szykować. — Nie przypuszczałam, że tak szybko — potrząsając głową mama pochyliła się nad łuskanymi strąkami fasoli. — Ojcu trzeba powiedzieć. — Już wie. — Skąd? — Ode mnie — babcia miała swoje własne sposoby zdobywania informacji, czasem podejrzewałam, że potrafi odczytywać cudze myśli, nawet trochę się bałam tej przenikliwości, chociaż nie miałam nic ważnego do ukrycia. — Nie ma się czego martwić, tylko już zacząć wesele szykować. Huk ludzi będzie, to nie w kij dmuchał. Od tego dnia wesele Joanny stało się tematem numer jeden w naszym domu. Mama niczym sztabowiec, kierujący działaniami bojowymi, konsultuje z babcią, jakie ciasta się upiecze, jakie potrawy ugotuje, ilu gości zaprosi, jak ich się posadzi. Im bliższa staje się data uroczystości, tym mama jest coraz mniej pewna swoich decyzji i coraz bardziej przerażona tym, co ją czeka. — Chyba nie musimy zapraszać stu osób — Joanna stara się studzić wielkie plany babci i mamy. — I kto zje to wszystko, co chcecie podać? — O to się nie bój — mówi babcia. — Zjedzą i o więcej poproszą. Chcesz, żeby rozeszło się po rodzinie, że na wesela żałujemy? Trzeba mieć swój honor. To wszystko było dawno, kilka miesięcy temu, kilka dni temu, parę godzin temu. Siedziałam jeszcze przed lustrem, kiedy przyszedł Marcin. Podobałam się sobie, oczy błyszczały jakoś szczególnie, skóry nie szpeciła najlżejsza nawet skaza (czasem, jesienią wyskakuje mi febra na górnej wardze), włosy układały się niczym u piękności z telewizyjnych reklam. Chciałabym trochę poprawić ich kolor, jestem blondynką, taką, o której mówi się u nas: piaskowa, wolałabym złoto — rudy odcień, jak u Fallon z „Dynastii". W białej, strzyżonej bluzie i wzorzystych leginsach wydawałam się sobie wysmukła i długonoga. 8 - Bomba! Każdy się zakocha od pierwszego spojrzenia — Marcin machnął pomarańczowym kaskiem w moją stronę. — Wyglądasz prima sort. Przyjęłam ten komplement jako coś oczywistego, chyba nawet się nie uśmiechnęłam. — Zabierzcie mnie ze sobą — zaczęła nudzić Irenka. — Chociaż na trochę zabierzcie. Poskaczę sobie. — Poskaczesz na weselu Joanny. — Za długo czekać. Ja bym chciała dzisiaj. — Dyskoteki nie są dla dzieciaków — założyłam długie kolczyki i uśmiechnęłam się do swojego odbicia. — Jestem gotowa. Możemy już jechać. Babcia podniosła oczy znad kurczaka, którego skubała w kuchni na jutrzejszy rosół. — Że też musisz nosić takie rozkudłane włosy — (babcia musi, po prostu musi, powiedzieć coś takiego). — Zawsze powtarzam, że z warkoczem byłoby ci, Milu, dużo bardziej do twarzy. Wracająca od udoju mama postawiła wiadra na ziemi. — Tylko ostrożnie, moi kochani. Pamiętaj, Marcinku, że prowadzisz, i nie pij, bardzo cię proszę. O wypadek łatwo, dzisiaj taka mgła i szosa śliska od deszczu. Założywszy pomarańczowy kask, usadowiłam się na tylnym siodełku motocykla i usłyszałam taką jak zwykle przestrogę: — Uważaj na rurę wydechową. (Ta nieszczęsna rura ledwie się trzyma, przy każdym podskoku na wybojach sprawdzam, czy jest jeszcze na swoim miejscu). — Jak Boga kocham, w poniedziałek pojadę przyszwejsować to żelastwo — mówi Marcin. — Wnerwią mnie ten kawał złomu. Mnie też wnerwią, ale rura klekocze dalej, półoderwana i grzecho-cząca. Jedziemy omrocznioną szosą, wyławiamy reflektorem z ciemności pnie przydrożnych drzew, równo gra silnik, przed sobą mam plecy Marcina opięte kurtką. Gdyby mnie ktoś kilka godzin temu spytał, kim jest dla mnie Marcin, uśmiechnęłabym się tylko. Po prostu był, pojawiał się wtedy, kiedy był mi potrzebny, słuchał nie przerywając tego, co mówiłam, 9 towarzyszył mi wszędzie tam, gdzie chodziłam: do apteki i na bazar, na imieniny Urszuli i na mecz siatkówki, na dyskoteki i do kina, do księgarni i do gminy, gdzie na prośbę ojca odbierałam jakieś papiery. Rano razem wsiadaliśmy do tego samego autobusu i razem z niego wysiadaliśmy, rozchodziliśmy się dopiero przy rynku, ja skręcałam do liceum, on szedł dalej do swojego technikum. Spotykaliśmy się znowu popołudniem na autobusowym dworcu. Jeżeli miałam więcej lekcji, czekał na mnie pod szkołą. To trwało długo, dłużej niż rok, a zaczęło się, kiedy skończyłam podstawówkę i zaczęłam dojeżdżać do liceum. Oczywiście znałam dobrze Marcina, z naszego podwórza widać dom, w którym mieszka. Dawno, dawno temu, kiedy gubiłam zęby i pogardzałam chłopcami, podczas kąpieli w rzece Marcin popchnął mnie na głębinę, byłabym utonęła, gdyby nie sklepowy, pan Kazio, który niedaleko łowił ryby. Draka była nieludzka. Cała wieś mogła słyszeć krzyki Marcina, gdy jego tata karał swojego ancymona (tak właśnie powiedział memu ojcu: „Sam ukarzę swojego ancymona"), a później przez całe lata mijaliśmy się we wrogim milczeniu, odwracając spojrzenie w inną stronę. Nasze matki nie rozmawiały ze sobą, ojcowie rozmawiali, ale mój tata starał się, by ani mama, ani babcia nie dowiedziały się o kontaktach. Marcin o rok wcześniej skończył podstawówkę i zaczął wsiadać do żółtego autobusu, później i ja zaczęłam przychodzić pod słupek z rozkładem jazdy. Przez kilka miesięcy jeździliśmy, ignorując swoją obecność i przepychając się jak najdalej jedno od drugiego albo wgapiając się w nieciekawe widoki za brudną szybą, jeśli w autobusie było pustawo. — Jeszcze się na mnie gniewasz? — to Marcin zaczepił mnie po prawie pół roku wspólnej jazdy, w ścisku, pośród pachnący с wilgocią kożuchów. — Od dawna chcę cię przeprosić. — To przepraszaj. — To przez piłkę — uśmiechnął się niepewnie. — Miałaś ogromną, nadmuchiwaną piłkę. Pamiętasz? Kiwnęłam głową. Tak, pamiętam. Była czerwona w duże, żółtej grochy. 10 — Nie chciałaś mi jej dać nawet do potrzymania. Dlatego cię popchnąłem. Śmieszne, nie? — Daj spokój. To było sto lat temu. — Chcę, żebyś wiedziała. — No to już wiem i czuję się przeproszona. Kwiaty dasz mi kiedy indziej, bo prawdziwe przeprosiny powinny być wsparte bukietem z orchidei. Gdzieś coś takiego czytałam. I naprawdę dostałam kwiaty, ale było to już wiosną. Przyniósł mi wielki bukiet tulipanów z ogródka swojej mamy, myślę, że ściął wszystkie, nawet te, które były jeszcze zamknięte w gładkich, zielonych pąkach. Od tamtej rozmowy byliśmy nierozłączni. — To twój chłopak? — chciały wiedzieć dziewczyny. — To coś poważnego? — informowała się Urszula, moja najlepsza przyjaciółka. — Ładna z was para — zachwycały się sąsiadki odprowadzające nas spojrzeniem. — Do rzeczy chłopak — chwaliła babcia, a dodać trzeba, że babcia była bardziej skłonna dostrzegać u bliźnich wady niż zalety. Całowałam Marcina, gdy żegnaliśmy się przed naszą furtką. Cmokałam go w chłodny, twardy policzek, czasami w ucho i odchodziłam. Nie mówiliśmy o miłości, przecież wiedziałam wstając rano, że zaraz go zobaczę, że kolejny dzień będzie także dniem z Marcinem, że jemu pierwszemu opowiem o radościach i smutkach. Słowa były nam niepotrzebne, to, co było między nami, przypominało refleks światła na wodzie^ który nieostrożne zdanie mogło zmącić jak rzucony w fale kamień. Ale było między nami także coś, o czym trudno mi opowiedzieć. Podczas drugich sianokosów grabiłam z mamą sypkie siano, cała przesiąknęłam zapachem ziół, włosy miałam pełne suchych źdźbeł, a skórę rozgrzaną upałem i wysiłkiem. — Chciałbyś pójść nad rzekę? — zapytałam Marcina, który zjawił się, kiedy kończyłyśmy grabienie. — Chciałbym. — Ja też chcę — zgłosiła swój akces odpoczywająca w cieniu Irenka. — Będziemy się kąpać. 11 — Nie będziemy — ucięła mama. — Kto miał wczoraj gorączkę? Kogo bolało gardło? Żadnych kąpieli, smarkata, tylko marsz do domu, i to zaraz. ] Jest nad rzeką taKie miejsce, które lubię szczególnie. Krzywe pnie olch pochylają si