14884
Szczegóły |
Tytuł |
14884 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14884 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14884 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14884 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARIA BOROWA
DOMINIKA
ZNACZY NIEDZIELA
"-*"■ t
К
$
г
w
\
**'***' ''^"в*1***—И"»Цц>«иЙіцііЦ''Ч»»«««>^авци#^—
MARIA BOROWA Dominika znaczy niedziela j
INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA 1988
^pLA*JlĄ-Ht
ilustrował Wiesław Majchrzak
Text <; Copyright by Maria Borowa, Warszawa 1988
Illustrations ( Copyrighl by Wiesław Majchrzak. Warszawa 1988
CIP — Biblioteka Narodowa
Borowa Maria
Dominika znaczy niedziela / Maria Borowa ; [ii. Wiesław Majchrzak),— Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988
Ш
Redaktor
Elżbieta Jasztal-Kowalska
Redaktor techniczny Jolanta Czapska
Korektor Andrzej Massć
ISBN 83-10-09172-9
PRINTED IN POLANO Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1988 r. Wydanie pierwsze. Nakład 40000 + 250 egzemplarzy. Ark. wyd. 11,1. Ark. druk. 12.5. Oddano do składu w grudniu 1986 r. Podpisano do druku w lutym 1988 r. Drukarnia Narodowa w Krakowie. Zam. 38/87. D-12/2868.
:^--^
i
Tuż za dzwonnicą brukowana kocimi łbami droga schodziła w dół; minąwszy ostatnią z trzech włoskich topól, wyrosłych przez pomyłkę w akacjach i nikomu niepotrzebnych, brała ostry zakręt w prawo i waliła już na łeb na szyję samobójczo wprost w wodę. Żaden wóz nigdy w tę drogę nie wjeżdżał, chyba że nazywać wozem gruchot Pażycha Rzeźbiarza — dwukołowe nieszczęście z koślawym dyszlem, do którego Pażych zaprzęgał się sam. Ale i on nie szedł dalej, niż rosły topole. Na wprost owej trzeciej stała rozwarta, darmo czekająca klientów-amato-rów, skrzypiąca brama Pażychowego obejścia. Za bramą czerniała zgniecionymi trawami koleina dróżki, ginęła w zbitej kotłowaninie jaśminów i rachitycznych brzóz; sterczał z nich jakiś słup — może okaleczały stary żuraw studzienny — i tyle.
Bramę tworzyły ramy drewniane obciągnięte siatką pomalowaną niegdyś na czerwono; jaki taki kształt pozwoliły im utrzymać nabite na wierzch, na krzyż, sękate żerdzie. Można było wsunąć stopę w poszarpane i nadżarte przez rdzę druty na dole, chwycić się rękami za owe bramowe wsporniki, odbić drugą nogą, polecieć głową do przodu i szurnąć z piskiem nie smarowanych zawiasów w huśtawkowy lot. Potem bieg razem z bramą w tył, odbicie — i znów...
Druty piły w ręce, czerniły je rdzą i brudem, sandał koślawił się na bosej nodze, a zza krzaków dobiegało coraz bliższe i groźniejsze warczenie psa.
Zeskakiwał wtedy z bramy, zatrzaskiwał ją i gnał razem z drogą w dół.
Pies nigdy go nie ścigał. Nie wypadał za bramę, choć mógłby. Spaczone deski odchylały się od siebie na dole, tworząc wcale
3
dużą szparę. W sam raz dla psa, nawet nie zdechlaka czy kurdupla. Ale czy Warczący był uwiązany, czy straszył tylko, nigdy nie gonił Adama. Można było odetchnąć zaraz za zakrętem, zagwizdać, kopnąć niedbale kamień jeden i drugi, a potem oprzeć plecy na ogrodzeniu Pażychowego maliniaka... Ogrodzeniu też z siatki, a jakże, wygiętej w tył — dół, wpaść w nie jak w hamak... Widział taką babską huśtawkę z góry. z ceglanego muru stojącego po drugiej stronie drogi, w ogrodzie
proboszcza...
... oprzeć więc plecy na Pażychowej siatce i powtórzyć tamtą
z bramy próbę latania.
Siatka uwierała, brązowiła koszulę, Gruba znów się rozedrze na cały Dom. A może nie zauważy? Adam wejdzie bokiem, chyłkiem, stanie z tyłu za wszystkimi. Jak się uda, wyczyści koszulę ręcznikiem; zmoczy go, potrze mocno raz i drugi, może
brud puści.
Zamknął oczy leżąc prawie w niewygodnym, wrzynającym się w ciało drucianym wgłębieniu, ręce włożył w kieszenie. Znów nie zauważyli, że nie poszedł z kimś, że urwał się sam. I nie tylko — żeby pękli, nie domyśla się, gdzie jest!
Czerwony mur z naprzeciwka wystawiał do słońca skruszałe cegły, górą jeżył się wtopionymi w zaprawę żelaznymi kolcami, które miały odstraszać chętnych do złamania siódmego ,,nie kradnij" i powstrzymywać zatwardziałych przed świętokradczym zrywaniem owoców z proboszczowego sadu.
Adam już dawno odkrył podkop pod murem: niżej, prawie nad samą wodą, o dziesięć kroków od źródła. Zresztą co tam podkop. W Proniu, gdzie był wiosną aż do Wielkanocy przez całe grzeczne dwa miesiące (tyle usiedział), nazywali go Przylepcem. Że wszędzie wlezie, przypnie się i nie spadnie, nawet z górnego • balkonu na wieży, dokąd szedł po rynnie, balustradzie nad tarasem, po dachu, znów po rynnie... Z balkonu widać było pokój i kąt łazienki kierowniczki. Czekali na niego na dole w krzakach. Już miał mówić, co było tam wysoko, ale zobaczył twarz Dużego Karolka. Szczurzą, z mrugającymi oczami i dziwnym grymasem zawsze wilgotnych ust. Przełknął ślinę
4
pełen nagłego obrzydzenia i niechęci, ominął Karolka i wszedł do Domu jakby nigdy nic. Po prostu. Zostali w tych krzakach zaskoczeni, potem wściekli, że im popsuł zabawę. Może nawet szykowali się do nocnych porachunków, najlepiej w sobotę, dyżur miał Stary, ale mało go to obchodziło. Wiedział, że nie zdążą. Pronie od początku mu się nie podobało, właśnie była okazja, żeby wybrać się dalej. Polska duża, znajdzie kiedyś coś dla siebie, a jakby nawet nie...
Co znaczy dla niego mur w Kaleniu? Do tego zmurszały. A bolce... Powyginane, zżarte przez rdzę niczym Pażychowa brama. Niektórych brak, powypadały ze skruszałej wapiennej zaprawy. Jakby się odbił od siatki, na której leży i kołysze w tył i przód, skoczył w górę — nimby proboszcz mrugnął okiem, Adam siedziałby nie na murze, między żelastwem, ale na gałęzi w samym środku sadu.
Skoczyłby, ale nie chce. Upał. Ciężki i duszny, zmógł nie tylko motyla sennie lezącego po zakurzonym sandale Adama. Leniwy jest cały świat, Pażych i Warczący, co nie dał znaku życia (poza ostrzegawczym psim „zjeżdżaj!"), choć brama skrzypiała jak diabli —' chłopaki niemrawo kopiący piłkę i Śliczna pilnująca ich tego popołudnia. Udała, że wierzy Paluchowi — „słowo onoru daję, proszę panią, nie ruszymy się z boiska" (jakby Paluch mógł kiedykolwiek zabierać głos w ich imieniu) i została na leżaku pod rajskim jabłuszkiem, z olejkiem do opalania, słomkowym kapeluszem i swoją ślicznością.
Może jednak skoczyć? Przydałoby się jabłko na odświeżenie gardła. Pędził pod mur kawał drogi — od Rękawa przez pół miasta. To co, że uliczkami, na skróty; co kawał, to kawał. Gdyby miał zegarek, sprawdziłby, że równe dziesięć minut. Ciekawe, który chłopak byłby szybszy. Siwy, ale on się nie liczy. Porównywać pięść z okiem! Siwego z Adamem, ślepawym, niemowlęcym przy tamtym.
Na końcu alei odchodzącej od plebanii i altany oplecionej powojem rośnie duża jabłoń. Papierówka. Rozłożysta, mocna, obwieszona zielonymi kulami owoców; soczystymi, pachnącymi do niepohamowanie łykanej śliny, do zachłannego rwania,
5
dławienia się kęsami, nawet ostatnimi, ładowania kieszeni, wtykania za koszulę, aż przeszkadzały w drapaniu na mur.
Za drzewem pasły się krowy. Mućka i Mećka. Zdychał ze śmiechu leżąc w zielsku, kiedy słyszał popołudniowe mućko--mećkowanie gospodyni sunącej przez ogród do udoju. Wredna baba, dobrą udaje, a krowy wiąże za jabłonią; łby sobie urywają, tak im pilno do drzewa. Łańcuchy trzymają mocno, paliki wbite głęboko, w samo dno piekła. Ani się poruszą.
Kilka razy karmił krowy jabłkami. Żarły jak wariatki, łakomiej niż Łysy zupę przy obiedzie. Mućka ma pysk jak skrzynka pocztowa, nie nastarcza pchać. Ośliniła Adamowi ręce, rzucała się, jakby padała z głodu. Trzeba było uważać, żeby nie chwyciła za palce.
Bardziej musiał uważać przy kundlu. Nazwał go Frajer, bo prawdziwie jest głupi. Wielki łeb, cielsko jak u lwa, a pozwala sobą pomiatać.
Frajer mieszkał przy chlewie. Nawet w budzie, nie w takim podłym więzieniu, jak tamten wilczur w Ustce, gdzie zawieźli cały Dom ubiegłego lata. To było jeszcze przed Proniem i przed Miastkiem... Nieważne. Stary drań, gospodarz, trzymał psa w blaszanej beczce. Takiej, co pali w upał i kąsa do kości w mróz. Nawet słomy, podlec, nie wrzucił do środka. A łańcuch był krótki, na metr.
Nie mogli patrzeć na tę beczkę, na całe gospodarstwo, nawet płot ich mierził. Wszystkich, nie tylko Adama. Letniczki mieszkające w domu przy beczce, codziennie przechodzące obok, jakby nigdy nic, znaleźli nad wodą zaraz drugiego dnia i obsypali „niechcący" piaskiem grubo i dokładnie, akurat wtedy, gdy już wcisnęły w białą skórę tony tłustego mazidła z różnych pudełek i tubek...
Chciał nie raz powybijać szyby w tamtym parszywym domu. Zrobił tyle, że namówił Cygana, by ukradł wilczura.
Tego tu kundla, Frajera, obłaskawił na obwarzanki kupowane u zezowatej Borsuczki. Siedziała w cukierni-norze koło stacji i wabiła rzadkich przyjezdnych na zjełczałe napoleonki. Tylko obcy dawali się nabrać. Bywalcy, jak Adam, wybierali precelki.
6
Drogo sprzedawała, dwa złote za sznurek, krążków było na nim ledwo jedenaście. Twardych jak suchary marynarskie; dawali takie w Ustce, to wie.
Pod chlew zakradł się najpierw nie dla kundla, a dla porzeczek i agrestu.
Rozrosłe krzaki, gęsto jeden przy drugim wparte w ziemię, wciskały się gałęziami w drewniane sztachety zagrody dla kur, ustępując tylko furtce prowadzącej do gospodarstwa, by zaraz pchać się dalej, aż na tyły zabudowań. Pies przy budzie skręcał się na łańcuchu, obijał nogi, wpierał łańcuch w deski, wyry wał z nich drzazgi, szczekał ochryple i, zmęczony szarpaniną, padał plackiem na ziemię z piskliwą rezygnacją. Odwrócony ogonem do zieleni ogrodu łapał w nos zapachy chlewu i kurnika, obojętny agrestowi i porzeczkom. Adamowi nie przeszkadzał zatem w niczym.
Precelki pomagały w myśleniu. Nie umiał nie myśleć, a myśląc — musiał coś żuć. Łysy zjadał całe garście wodnistych ziaren łuskanych z niedojrzałych kolb kukurydzy; Adama mdliło po czymś takim. Po cukierkach też. Zboża nie lubił; szkoda, najłatwiejsze do zdobycia, można rwać bezkarnie. Od słoneczników gonią precz; rosną przy domach, nie ma jak takiej słonecznikowej głowy ukręcić, zawsze ktoś jest w pobliżu. Wybrał więc Borsuczkę i jej kamienne precelki.
I właśnie na taką przynętę, kiedy już miał dość porzeczek i agrestu, postanowił zwabić kundla. Zwabić, a potem uwolnić od łańcucha, wrzasku kwok i dławiącej woni chlewu. Gospodyni na złość, kundlowi — jak myślał — dla pełni niezależnego od nikogo szczęścia, sobie dla uciechy. Nie lubił gospodyni ani łańcucha. Że ludzie się żrą — proszę bardzo, można nawet patrzeć i słuchać, zabawa za darmo, ale kto im dał prawo znęcać się nad psami?
Kundlowi działa się krzywda, tego Adam był pewny. Łańcuch nie za długi, marne trzy metry, do tego smród gnoju i tuż sztachety kurnika. Ani pognać, dokąd się chce, a choćby tylko postraszyć ślepawe pierzaste tałatajstwo bezkarnie obnoszące swą kurzą głupotę po rozdrapanym pazurami podwórku.
7
Kundel nie chciał Adamowych-Borsuczych obwarzanków. Warczał. Potem szczekał, o mało nie porwał za sobą budy, skacząc w stronę kolczastych krzaków. Adam wciskał się w kłującą agrestową zieleń, kolce drapały go do krwi, wyciągały i szarpały nitki bawełnianego podkoszulka (Gruba znów roze-drze się na cały Dom...). Klął durnego psa i wredne zielsko. Kury gdakały jak opętane, gospodyni zajrzała do chlewów raz i drugi, wrzasnęła na psa, rzuciła patykiem w rozgdakany tumult, pies poczuł się niedoceniony i spasował w gorliwości. Adam odetchnął.
— No? — spytał zachęcająco i przysunął bliżej budy precel-kową przynętę.
Tak zaczęli ze sobą rozmawiać — Adam i pies.
Wydał wtedy u Borsuczki cały majątek — codziennie równo cztery złote. Miał nadzieję, że kiedyś stara opuści choć złotówkę, był przecież jednym z niewielu stałych klientów, ale gdzie tam. Znielubił wtedy babę doszczętnie. Siedzi za ladą z ciastkami podobna do wielkiego nietoperza, sczerniała w mroku nory, skurczona, już nawet bezwonna. Od siódmej rano do dziewiątej wieczorem. Niech ją licho porwie! Przyrosła pewnie do krzesła. I po co jej ten cały kram?
Któregoś dnia, sam nie wie, dlaczego to zrobił, odliczając cztery złote powiedział więcej, niż było potrzeba:
— To dla psa. Taki jeden... Chcę, żeby poszedł ze mną. Nie drgnęła.
Zły był, że się odezwał, ale wbrew tej złości uzupełnił:
— Lubię psy. Pani też?
Ptasia głowa poruszyła się chybotliwie, brązowa powieka poszła w górę odsłaniając białko pokryte zastygłym nalotem.
— Nie... ty głupi.
Głos był skrzekliwy, schrypnięty. Wydobył się jakby z głębokiej studni; wargi rozchyliły nieco i zaraz zacisnęły. Adam postał chwilę i wyszedł bez słowa. Borsuczka była nieżywa, to pewne. Nieważne, że mogła mówić, wyciągała ręce po złotówki, wyjmowała z kosza obwarzanki. Należała do umarłych, do innego, jakiegoś dawnego świata.
8
Opowiedział o Borsuczce psu. Kundel patrzył Adamowi w oczy, gniótł w zębach suche, mdłe ciasto i milczał.
— No? — próbował wydusić zeń odpowiedź Adam. — No! — potrząsał kudłatym karkiem. — Jesteś niemowa?
— Może to i lepiej — przyjrzał się psu uważnie. — Jakbyś gadał z gospodynią, dawno by nas obu załatwiła odmownie. I kto by cię dokarmiał, co? Takimi, bracie, pierwszorzędnymi ciastkami. Dwa złote pęczek. Wiesz, ile już przeżarłeś? Czternaście razy cztery, wyższa matematyka, a normalnie mówiąc, siedem pak fajek z resztą na zadatek ósmej. Nie wymawiam ci, już nie palę, ale wiedz, co żresz. Na zdrowie. — Wytrzepał spodnie i oparł się plecami o budę. Pies stanął nad nim i piszczał jak szczeniak.
— Frajerze — powiedział wolno Adam. — Zmień ton. Nie do twarzy ci z taką niedorosłą mutacją. I od jutra, bracie, przerwa w spożywaniu delikatesów. Bank splajtował, kapujesz? Nim cię poznałem, żyłem nieoszczędnie i klops. Nie pfzyszło do głowy założyć książeczkę PKO. Poczekaj do pierwszego. Dostanę wypłatę. Całe dwadzieścia złotych, masz pojęcie? Su-ma! Rata numer jeden...
Kundel machał ogonem, słońce piekło, kury gdakały monotonnie, za drewnianą ścianą chlewu przejmująco kwiliły świnie. Żółty kurczak przelazł przez szparę w deskach i truchtem gnał do psiej miski pełnej resztek z obiadu. Patrzyli obaj wyrozumiale i dorośle. Niech myśli, że pełny brzuch najważniejszy, głupi jest, kurze dziecię. Pójdzie pod nóż szybciej niż inne, tak ślicznie obrośnie mięsem na podwójnym wikcie.
— Frajerze — powtórzył sennie Adam — a może nie czekać do pierwszego? Co byś powiedział na to, jakbym cię spuścił z łańcucha? Zdejmiemy w cholerę tę obrożę, łańcuch rzucimy w pokrzywy, gospodyni nie wlezie tam nawet w gumiakach, ani jej do głowy przyjdzie szukać. Posądzi Cyganów, diabła, albo tylko ciebie, stary, żeś się urwał sam. Przejdziemy podkopem, przez mur nie dasz rady... Nie wiedziałeś? Pewnie, tkwisz tutaj, palancie, jak galernik. Dawaj łeb... No dawaj, głupi kundlu. Przeleziemy tym podkopem, mówię, nad wodą mam, sam
9
zobaczysz, dobre miejsce. Zrobimy sobie, stary, budę. Szałas, rozumiesz. Worki położymy, naznosimy, co się da... ale żadnych zbędnych gratów! Pomyślimy, co dalej. Urwiemy się albo posiedzimy do jesieni, zrobimy, co będzie nam się podobało... Zrobimy tak. bracie frajerze? Gadaj!
Kundel milczał, jakby zaskoczony i zmieszany zupełnie po ludzku. Adam westchnął. Kurczak wygramolił się z miski, oczyścił dziób i szponiaste łapki w piasku, ani spojrzał na nich, i takim samym pędem, jakim gnał do budy, wrócił przez dziurę w płocie na swoje ptasie podwórko.
Adamowi drżały nieco ręce, gdy sięgał do szyi psa. Obroża wpiła się mocno w sierść, wytarła ją do łysiny.
— Widzisz, głupi, pozwalasz na takie draństwo. Nigdy cię nie spuszczają, co? — Poprowadził dłonią raz i drugi po kudłatej głowie, uspokoił psa, bo ten zaczynał skomleć, jakby niepokój Adama udzielił się i jemu.
— Nie bój się. Muszę ścisnąć ten cholerny pasek, bo inaczej sprzączka nie puści. Jasne? Zardzewiała, psiakrew.
Ręce już mu nie drżały, skupił się na przeciskaniu ostrego bolca przez główkę klamry. Było cicho, nawet prosięta za ścianą przerwały swe ciągłe chrząkania. Ogrodem szedł lekki podmuch, pomagał w oddechu. Sprzączka stawiała opór, ni diabła nie mógł jej dać rady.
— Spokojnie — powiedział łagodnie. — Spokojnie, bracie. Znieś jak operację. Wiaterek jest niczym narkoza, nie czujesz? Nawet lepszy, bo znieczula, a nie usypia.
Potarł ręce o spodnie. Pocił się jak Stary, gdy w nocy łapał w ubikacji palaczy na swoim dyżurze i nie wiedział, co robić — udawać, że nie widzi, czy zrobić piekło. Wybierał najczęściej to pierwsze. Inne wyjście, trzecie i właściwe, nie przychodziło mu nigdy do głowy. Ale Stary nie był wychowawcą, fakt.
Musiał szarpnąć zbyt mocno, bo pies spojrzał na niego z nic nie rozumiejącym bólem.
— Przepraszam, stary. — Odchylił głowę w bok, by tych psich oczu pełnych ludzkich łez nie widzieć...
... i szarpnął się, bo głowa uderzyła o coś twardego.
10
— Co?!... — skoczył na nogi i znieruchomiał.
Usnął tak po prostu na słońcu, wbity w Pażychową siatkę. Ma sklerozę, to jasne. Zamienić się w starca drzemiącego byle gdzie i byle kiedy! Jeszcze tego brakowało, żeby mu się śnił pierwszy lepszy parszywy kundel. Głupi, najnędzniejszy pod słońcem frajer.
Bo kiedy Adam zdjął wreszcie twardą jak żelazo obrożę, pies stał dalej nieruchomo, tylko warczał cicho, jakby protestował. Adam wytłumaczył po swojemu to warczenie — reakcję na opak, jak powiedziałaby Śliczna.
— No, jazda! — popchnął lekko psa. — Spróbuj, jak się żyje, stary! Gnaj! Leć do ogrodu. W dół. Jazda!
I pies pognał. Od razu skokiem w bok, na oślep. Wrócił, rąbnął Adama potężną piersią, aż ten się zachwiał, potem łbem budę, zamroczyło go chyba, bo zatoczył się, przewrócił miskę, trzasnął z całej siły w drzwi chlewu. Wieprzki podniosły alarm, natychmiast przyłączyły się do jazgotu kury, Adam spojrzał z przestrachem w dalekie okna domu. Drzemały spokojnie w słońcu, białe w zasłonkach i szklanym blasku.
Pies skręcił z ogrodowej dróżki, pognał na ganek; za oknami podniósł się krzyk — głośna zapowiedź klęski.
Bo to była klęska. Tak dotkliwa, że Adam blednie na wspomnienie, zaciska ręce w pięści i takie roztrzęsione, choć niby gotowe do zadania ciosu, wtłacza w kieszenie spodni.
Schowany w krzakach, oszołomiony i nic jeszcze nie rozumiejący, widział ich wyraźnie. Szli razem, kundel i gospodyni, dwójka asów na defiladzie w ośrodku tresury, noga przy nodze. Pies w milczeniu, z przekrzywionym nienaturalnie łbem, prowadzony mocną ręką za kudły.
Tak samo bez wydania głosu pozwolił nałożyć sobie skórzane pęto, zacisnąć je; stał bez ruchu, gdy sprawdzała czy wszystko w porządku.. Coś mruczała jeszcze, ale tego Adam — otępiały w bezsilnej wściekłości i żalu — nie słyszał.
Pies nie patrzył w jego stronę. Stał ze schyloną głową, zniósł spokojnie karę za przewróconą z jedzeniem miskę, potem stęknął i ciężko zwalił się na ziemię.
11
Adam odszedł. Przez parę dni nie pokazał się u Borsuczki i w ogrodzie. Po tygodniu, milczący i ponury, wdrapał się na ceglany mur. Kundel przywitał go cichym skomleniem. Nie odpowiedział. Rozpiął obrożę. Ręce już mu nie drżały.
— No? — spytał tylko. Pies nie ruszał się. Dygotał.
— Frajerze! — W głosie Adama słychać było błaganie. — Gnaj! Dziś uciekniesz ze mną, prawda? Tamto było nieważne. Teraz już wiesz... — rozkaszlał się. — Nie wytrzymam dłużej. Nie... Zrozum!
Wytrzymał. Umie nawet ironicznie uśmiechnąć się. Mało, zaśmiać głośno z siebie i swojej głupoty. Jest jak Śliczna, naiwny i sentymentalny. Gwiżdże na wszystko! Wreszcie potrafi. I na dowód, że co mu tam, pluje do celu przez całą szerokość drogi. Doniesie pod mur czy nie? Wiatru nie ma, doniesie.
Upał. Nie będzie już nigdy skakał przez ten mur. Przejadły mu się nie pilnowane proboszczowe witaminy. O porzeczkach i agreście nie może wprost myśleć. Pażychowe maliny, choć zdziczałe, wystarczą w sam raz. Gdy zechce czego innego, znajdzie ogród lepszy niż ten za murem. A szałas nad Strugą i tak postawi. Musi przygotować się dobrze do drogi, skompletować sprzęt. Przez lato pomieszka w Kaleniu. Jest rzeka, luz na dyżurach, od roboty dali w Domu urlop, z chłopakami jakoś wytrzyma. Najgorsze są wieczory i niedziele, ale co Чат. Ma zresztą plany co do Pażycha i Warczącego, reszta nieważna. Nic go nigdzie nie zatrzyma. Nie wróci już nigdy do nikogo i niczego. Jest wolny. Niezależny. Sam.
2
...Oderwał wreszcie plecy od drucianej wklęsłości, omijał wzrokiem mur naprzeciwko i schodził w dół ku wodzie. Na chwilę stawał na mostku, podskokami próbował wprawić go w nierówne, niespokojne drżenie, przewieszał się przez drewnia-
12
ną poręcz, przyglądał leniwie płynącej wodzie. Nie pluł; była dziwnie czysta, jakby nie mącona rano przez pędzone tędy na łąki krowy, nie skażona brudem choć ciemna.
Kusiło go, by skoczyć. Tak bez namysłu, głową w dół, i dopiero tam zastanowić się, co dalej.
Nic — woda była po biodra, zrobiłby z siebie mokrego błazna, to wszystko. Mącił szemrzące mamidło rzucanymi z mostka trawami, powtarzając nie widziane i nie znane gesty rąk pątników sprzed lat. Czasem ciskał patyk lub przyniesiony jeszcze spod muru kawałek cegły. Kamieni-kaczek nie puszczał; nie było jak, Struga nie dawała do siebie łatwego z brzegów przystępu.
Tu pod mostkiem na pewno nie, ale Adam znalazł już dawno miejsce, gdzie można było być nad wodą prawdziwie. Odkrył je przypadkowo, kiedy już myślał, że nic dla siebie nad Strugą nie znajdzie, nie przyjdzie nigdy więcej, bo nie warto. To było niedługo potem, gdy postanowił uciekać z Kalenia nie od razu, a mieszkać do jesieni dziko, na odludziu, kąpiąc się, opalając, żywiąc owocami i czym się da. Jeszcze przedtem, nim znalazł za krzakami agrestu i porzeczek tego głupiego psa...
Skręcił wtedy od mostka w lewo, w wątły cień ścieżki wydeptanej kiedyś między czeremchą (dziewczyny mówiły „ku-cipa"), łozami, czarnym bzem i setką nie znanych mu z nazwy roślin, ścieżka kluczyła, tracił ją z oczu, znów znajdował, wdrapywał się pod górkę, aż pod kolczaste ogrodzenie maliniaka — siatkę sprawił gospodarstwu Pażych tylko od drogi, o-szczędnie. Potem zbiegał w dół, przełaził przez rowy, raz i drugi wlazł w błoto, znów było pod górkę. Wreszcie szeroki pas trawy; czystej, zielonej. Struga brała tu niespodziewanie ostry zakręt, odkładając w zakolu kawałek żółtej łachy. To było to, czego szukał. Pusta, do nikogo nie należąca, jego własna odtąd plaża.
Dwanaście i pół kroków wzdłuż, pięć (prawie pięć!) wszerz, dalej trawa — aż do drucianej granicy. Poplątane zielska, nigdy nie koszone, wczepiły się w kolczaste druty, wystawiły czujki pokrzyw. Adam szukał dobre pięć minut, nim znalazł miejsce, którędy można było przedostać się przez gąszcz na drugą stronę.
13
Rozciągnął druty, poodpłątywał, poranił ręce, rozdarł koszulę — głupstwo. Przejście do ogrodu i na maliny było gotowe. Potem zaczął wydzierać dżungli twarde łodygi, garść po garści. Dłonie pokryły mu się bąblami, rozciął jak żyletką skórę na palcach, trawy były ostre i nie poddawały się łatwo. Zrobił wreszcie tunel; na jego ślepym zakończeniu postawił kropkę robocie.— wykarczował w chaszczach łysą polanę, dwa kroki na dwa. Tam wybuduje letni dom — obiecywany kundlowi, dawno projektowany szałas.
Lepszego miejsca nie mógł znaleźć. Nawet gdyby ktoś zabłądził na jego drogę, nie zauważy ukrytej za zbitym zielonym murem kryjówki. Od strony maliniaka jest też dobrze zamaskowana szorstkim konopnym lasem, a od góry gałęziami dzikiej gruszy.
Wybrał miejsce pod mniejszą; było ich dwie, miały twarde, niedojrzałe owoce, nielitościwie cierpkie. Nikogo nie mogły znęcić wcześniej niż jesienią, a do tego czasu Adam będzie daleko. Teraz gałęzie dadzą jego kryjówce cień, a w niepogodę osłonią przed wiatrem i deszczem.
Od jutra zacznie pracę, musi tylko zdobyć narzędzia. Samym scyzorykiem, niewielkim, o dwu ostrzach, nic nie zwojuje. Można było czymś takim grać od biedy w pikuty, wyciąć z rowu kępę mleczu dla królików Palucha — to wszystko.
Paluch hodował króliki na spółkę z intendentem. Paluch dla uciechy i roboty, intendent dla mięsa i skór. Wszystkie inten-denciątka paradowały zimą w futrzanych kapotach i czapach, intendentowa w kurtce; na wiosnę towarzystwo wdziewało królicze serdaki. Paluch ryczał jak cielę odstawione za wcześnie od matki, kiedy intendent zabierał się do królobicia. Uciekał do sypialni, wciskał głowę pod poduszkę i jęczał, a potem spał do wieczora. Budzony na kolację pytał „już?" i spokojnie, jakby nic się nie stało, szedł na jajecznicę z herbatą.
Mydłek. Adam lekceważy takich ludzi. Gdyby to były jego króliki, a nie Palucha, intendent nie odważyłby się żadnego tknąć. Ale Adam do królików nie zaglądał. Były równie głupie jak piękne.
14
I
On też jest niewiele mądrzejszy. Nie pomyślał wcześniej o pieniądzach. Wszystkie oszczędności wydał u Borsuczki, zmarnował niepotrzebnie czas w ogrodzie za murem, pół lipca minęło, a on siedzi nad Strugą bez dachu nad głową. Co będzie, jak zacznie padać? A ma tylko dwie popołudniowe godziny dziennie dla siebie. Z tego odliczyć dwadzieścia minut na drogę: dziesięć nad wodę, sprinterskich prawie, dziesięć na powrót. Może się spóźnić najwyżej dwie — trzy minuty. Potem zauważą, zaczną pytać i szukać.
— Który z was ostatni widział Adama? — zamruga oczami Śliczna. Powie „Adama", nie „Kuleszę". W Kaleniu wszyscy są cholernie rodzinni, nie używają nazwisk poza sprawdzaniem listy. Adam nie cierpi poufałości. „Adam" to on jest dla siebie, dla innych Kulesza i koniec. Mogą go przezywać, proszę bardzo, przywykł i uznał już dawno; on też przezywa każdego. Cherubin, Listonosz, Gruba (Gruba jest cienka i jędzowata, prawdziwa Baba Jaga), Paluch, Pinokio, Śliczna, Strażak, Rylec... Pinokia i Rylca wymyślił sam. I Siwego. Siwy...
Okaże się, że nikt ostatni nie widział „Adama". Wszyscy dwie godziny temu, przed meczem, proszę panią, kiedy wychodzili na boisko.
— Adama nie było z wami przez cały czas? — zająknie się i teraz już naprawdę zdenerwuje Śliczna. Chłopaki też. Zacznie się śledztwo, grupa spóźni się na kolację, kierownik przejmie sprawę w swoje ręce. Od razu wylezie na jaw, że każdy ma coś na sumieniu. I chłopaki, i Śliczna.
Zerwał się z trawy na równe nogi. Na dzisiaj dosyć wolności. Do jutra, mała osobista plażo i ziemio, zielona kropko za zielonym tunelem. Cześć.
Pognał jak chart przez miasto.
Nie tylko że nie spóźni się, ale nawet nie zauważą, jak zwykle, że go nie było. Stanie obok Palucha i Łysego, zagada ich, uwierzą prędzej niż on sam, że stał tak cały czas. Opowiedzą sobie przebieg meczu raz i drugi, z dokładnością do każdego liczącego się zagrania ataku. Nie darują ślamazarnej obronie. Adama wezmą na świadka. '
15
— Adam niech poświadczy! — powie Paluch do Łysego.
— No! — przytaknie Łysy. — Sam widziałeś, nie? I szafa gra.
Zdążył. Było prawie tak, jak myślał, gnając przez miasto na skróty. Pod górę, przez plac koło poczty; kino, skręcił w Rękaw — małą uliczkę między ogródkami i parterowymi starymi domkami, wypadł na Grodzką, potem wzdłuż Na Skraju do dworca, zostawił z prawej Borsuczkę i masarnię Kozłowskiego. Jeszcze przejazd, budynek przychodni przeciwgruźliczej, obelisk z 1918 roku, warsztat Skuły rymarza i Dom.
Mecz się nie skończył. Pobił zatem rekord — pędził nie dłużej niż osiem minut. Nic dziwnego. Serce masz, synu, jak dzwon — powiedział felczer Tym na czerwcowym przeglądzie. Możliwości nóg nie zauważył, tyle że w rubryce „płaskostopie" kazał pielęgniarce zrobić kreskę.
Dochodzi? kwadrans po piątej. Sędzia na boisku zagwizdał i podniósł rękę. Stan cztery jeden! — podpowiedział mu wrzaskliwie Łysy, jakby miał sędziego za głupka.
Adam stanął obok.
— Przegrali... — zawiesił głos.
— Jasne! — zatarł ręce Łysy. — Mówiłem ci, że te gnojki od Rybki grają do du... użego kółka! — wybrnął prawie gładko z niedozwolonych emocji, bo już za plecami mieli Śliczną. Pinokio zdążył go kopnąć.
Śliczna była prawie opalona, pełna dobrej woli i uśmiechów na okrągłej buzi. Alicja Olecka. Też okrągło. Paluch nie był w stanie wymówić tego ciurkiem. A może udawał, nie wchodzili w szczegóły Paluchowej wady wymowy. Raz takiej, raz innej, zależało od dnia.
— Dziś był remis, proszę panią, pani wie? — ucieszył się szeroko Łysy i kiwnął tułowiem, jakby chciał paść Ślicznej w ramiona.
— ... pani — poprawiła machinalnie. — O! — Buzia wydłużyła się o centymetr. — Tak... — Zdziwienie rozeszło się na boki i centymetr urody diabli wzięli. — Czyżby chłopcy pana Rybkowskiego wyrównali po gwizdku?
16
- Właśnie? — zdziwił się górnolotnie i nerwowo Łysy. — Wszystko możliwe na tym świecie, proszę panią. Pani wie, jak się pani ślicznie opaliła?
— ... pani. — Śliczna była niezmordowana. — Znów błaznujesz. Jeszcze nie wiem. Ale dzięki. Adam, zrób zbiórkę przed kolacją. Przypomnij chłopcom o umyciu rąk. Zaraz wracam. — Śliczna omiotła ich spojrzeniem spod brązowych rzęs, przeniosła potem uwagę na całe boisko, i prawie pobiegła do pawilonu, gdzie wśród różności był pokój wychowawców, telefon, kącik filatelistyczny, PCK. majsterkłepków i Patronki, ten ostatni ze złamaną parę dni temu przez Palucha chińską różą.
— Chwytasz, co ona ma na myśli? — zaniepokoił się Pmokio.
— Tam, bracie, tego... jest... — nie dokończył.
— Zbiórka i ręce! — warknął na niego Adam. — I nie jąkaj się, bo ci nos odpadnie. Jureczku — wykrzywił się do Łysego — zastąp mnie w dowodzeniu. Honor zbyt duży. ł odpowiedzialność. Też muszę pobiec tu i ówdzie. Wyłączam się...
Urwał. Jak długo stał koło nich Siwy?
— Adam... — Siwy powiedział to jak całe zdanie. — Wpadnij po kolacji. Gdybyś miał czas, oczywiście. Dobrze by było porozmawiać.
Siwy nie mógł powiedzieć „pogadać'". Nie powiedział też „przyjdź", brzmiałoby to jak polecenie. Nie powiedział „chcę" ani „koniecznie". Siwy jest doskonałością. Już dawno zmiażdżył nią Adama. Na płasko, do dwuwymiarowości. Teraz go przydeptał wolną wolą. „Gdybyś miał czas..." Adam nie będzie miał czasu. Nie Wpadnie. I nie to, że był zaskoczony. (Choć był. Skąd Siwy wziął się raptem na boisku? 1 dlaczego...) Nie zależy mu na niczyjej łasce. Na zaproszeniu Siwego... Zaproszeniu?
Wzruszył ramionami.
— Po kolacji to ja...
— W porządku — przerwał mu Siwy. — Nie musisz. Odszedł, Adam z trudnością przełknął zaschłą nagle ślinę.
Siwy nie czekał, aż on wynajdzie w pamięci słowa pozwalające na honorowe przyjęcie propozycji.
-' -—Dominika /пасту niedziela
17
To i dobrze. Co Siwy może powiedzieć, czego Adam mógłby chcieć słuchać? Żeby się przestał wyłamywać, żeby się dostosował, widzi przecież, jacy są dla niego dobrzy, jak mu w Kaleniu i w Domu jest pierwszorzędnie, jaka radosna czeka go przyszłość.
— Cholera!
— Zgłupiałeś? — zgorszył się Łysy vel Jureczek. — Spowiadałeś się u Taty na chodniczku czy jak? Kazał Pawłowi zająć się tobą? Fiu,, fiu! I odpryśnij od Jureczka, kapewu? Jerzyjurek musi ci wystarczyć. Jak mnie. W zupełności. A w ogóle to gdzie byłeś, kiedy cię nie było?
— W Paryżu, Jureczku — zmrużył oczy Adam
Grupa wchodziła do jadalni. Dołączył na końcu, i źle zrobił, kurczę blade, bo w minutę za nim dopadła stolika (chleb z dżemem i masłem, pomidor, biały ser, herbata) Śliczna. Zarumieniona do czerwoności grożącej wybuchem — słońce, pośpiech, poczucie obowiązku — wybrała miejsce obok. Jedyne wolne, jakie zostało.
— Niech to jasna!...
— Prawda? — spojrzała przelotnie. — Smacznego, chłopcy.
Nie mógł jeść. Bliskość wychowawczyni złościła go. Zapomniał, że siadała zawsze przy ostatnim stole. Zapomniał, że miała dyżur. Że istniała. O wszystkim zapomniał, zrozumiawszy nagle z całą jasnością ogrom przegranej. Nie pójdzie dziś do Siwego. Nie pójdzie do niego na żadną rozmowę nigdy. '
Wstał i, nie widząc zastygłej nagle twarzy Ślicznej, zbaraniałej miny Łysego, wytrzeszczonych oczu Palucha, wyszedł z jadalni.
3
Babka szła do nich z góry, wyprostowana i wyniosła jak zwykle.
Pomyślała, że skoro babka dziś, we środę, o wpół do drugiej, idzie do nich z wizytą, to lepiej, że mamy nie ma w domu.
18
Coś się musiało stać. Środa była dniem wypraw babki do miasta, na obchód sklepów, a potem spotkań ze znajomymi w cukierni Skrodzkiej: spotkań i długich opowiadań, których treść wzmacniano herbatą z napoleonką. Codziennie zaś o pierwszej trzydzieści babka odbierała od pani Doroty tacę z obiadem. Gospodyni pukała do drzwi trzy razy, babka udawała, że nie słyszy lub że jej nie ma, że zapomniała o posiłku, udawała cokolwiek, i wyczuwając nieomylnie szóstym zmysłem, kiedy pani Dorota zaciśnie usta w szparkę, co miało oznaczać, że ma dość babki fanaberii i że odchodzi, stawała przed nią w półotwartych drzwiach, mówiła sucho, bez uśmiechu „dziękuję", brała tacę i odwracała się do gospodyni plecami. Pani Dorota nawet nie wzdychała, na dole tylko, już w kuchni, energiczniej i głośniej poczynała sobie z garnkami.
Rytuał milczących spotkań był niezmienny od lat. Dokładnie o drugiej babka odnosiła tacę do małego pokoju gospodarczego, głośno zamykała drzwi do siebie, i nie było jej dla nikogo do trzeciej czterdzieści pięć.
Skoro więc dziś, we środę, o wpół do drugiej babka zrobiła rewolucję w ceremoniale swoich przyzwyczajeń, oznaczać to mogło tylko jedno: została do tej rewolucji zmuszona.
Dominika biegnie do furtki, a potem na schody wznoszące się w górę już od kamiennego progu, który zamyka małe podwórko od strony wzniesienia.
Babka jest blada. Podkreśla tę bladość jaskrawy karmin źle nałożonej na usta pomadki (niebywałe!), krucze włosy są dziś splecione w warkocz okręcony w koszyczek nisko nad karkiem, nie jak zwykle upięte w wysoki kok. Na plecy narzuciła wzorzysty turecki szal z frędzlami koloru bordo, doskonale ożywiającymi ponurą szarość sukni.
Może idzie do Skrodzkiej — przemknęło uspokajająco Dominice przez głowę.
Babka spojrzała na nią surowo, jakby ganiąc za absurdalne posądzenie.
— Matki znów nie ma? — spytała-stwierdziła sucho.
Dominiką targnął nagły, nie do opanowania gniew. I niechęć.
19
Tak, to było to. Nie szkodzi, że obiecała. Że wszystko — prawie wszystko — rozumie. Ile razy będzie dziś liczyć w myśli do dziesięciu?
„Oczywiście, że nie ma — chce odpowiedzieć. — Przecież wiesz, że jej o tej porze nie ma w domu".
— Nie ma — mówi tylko trochę za głośno.
— Nie krzycz. Taki ton zostaw dla matki. No tak, jej nigdy nie ma. A ty? Dlaczego jesteś taka czerwona? Co robiłaś? Coś, czego nie powinnam wiedzieć? Prawda? Dlatego biegłaś aż pod górę. Niby, że na spotkanie babki. Kochająca wnuczka! Nie musisz fatygować się ani z powitaniem, ani z tłumaczeniami. Wszystko kłamstwo. Mnie na to nie weźmiesz. No więc?
To „no więc'" jest nielogiczne, bo skoro ma się nie fatygować... Raz, dwa, trzy, czte...
— Właściwie to nic.
— Wiedziałam! — triumfuje głośno babka. — Cóż innego niż „nic" mogłaby robić moja wnuczka. Umiesz tylko wzdychać i przewracać oczami. Lekcje odrobiłaś? — pyta nieoczekiwanie.
— Są wakacje — przypomina Dominika.
Nie należało tego mówić. Babka jest zdenerwowana, a jeszcze ten wypracowany spokój Dominiki.
— Uważasz, że nie wiem? — W głosie słychać irytację, nie ma w nim nic ze zmieszania. — Już i ty posądzasz mnie o zanik pamięci. Ośmielasz się! Dla człowieka, który chce do czegoś dojść w życiu, nie ma wakacji. Ja w twoim wieku, a właściwie to nigdy, nie odpoczywałam. Po żadnej pracy, nie tylko...
— Wiem — przerywa Dominika.
— No proszę, wie. A to, że powinnaś milczeć, kiedy ja mówię, wiesz także? Wakacje! — W głosie babki słychać narastający gniew. — Powiedziałam o lekcjach dlatego, że pytam o poprawki. Z czego i ile? Słucham.
— Nie mam poprawek — nie patrzy na babkę Dominika.
— Niesłychane! Córka takich rodziców i nie ma poprawek! Tolerancyjni ci twoi nauczyciele. Stawiać trójki za nic...
— Nie mam trójek.
20
— Coś podobnego. A skąd mam wiedzieć, skoro nie raczysz pokazać mi cenzury?
— Nigdy nie chciałaś...
— Bo nie było co oglądać. Niech ci wystarczy zachwyt rodziców... Prawda, ojciec za daleko, by mógł się zachwycać. Pisał chociaż? Od mojej ostatniej u was wizyty...
— ... upłynęło dwa miesiące i dziesięć dni — podpowiada Dominika.
Babka patrzy na nią bystro, ale nie może nic wyczytać z twarzy wnuczki.
— Pisał — kłamie gładko Dominika, po małej przerwie dla nabrania tchu. — Całuje cię i pozdrawia...
— Potrafi to robić? — wątpi złośliwie babka. — 1 co? Gdzie jest teraz? W Berdyczowie? W Paryżu? Biedaczek artysta dla malutkich. Córka będzie taka sama. Do niczego. Udana, że strach. Co tam mamroczesz? Że nieprawda? Skąd, same talenty w rodzinie! Towarzyskie też, nie można powiedzieć. Nie przyszło ci do głowy, że mogłabym chcieć usiąść? A może matka nie pozwoliła wpuszczać mnie do domu?
— Cztery, pięć, sześć... — mówi zuchwale a wyraźnie Dominika, patrząc tym razem babce prosto w oczy.
Babka otwiera i zamyka usta, nie pada z nich jednak żadne słowo. Za chwilę usta zacisną się w wąską linię. Babka nie wie, że jest teraz podobna do pani Doroty stojącej pod zbyt długo zamkniętymi drzwiami.
Dominika usuwa się z progu. Babka wchodzi do pokoju, obca i niechętna drzwiom, które ją wpuściły, domowi i Dominice. Nawet ojcu, który dla tych, szeroko teraz otwartych, drzwi dawno, szesnaście lat temu. zatrzasnął głośno drzwi inne, w innym domu, stojącym na szczycie góry, skąd dziś przyszła babka.
— Nic się nie zmieniło, nic... — słyszy Dominika z kąta, gdzie babka usiadła ostentacyjnie ostrożnie na brzeżku starego fotela. Tam, a nie na odsuniętym dla niej od stołu krześle. Dominika wie, czemu babka wybrała fotel. Widać z niego schody na stoku góry i każdego, kto by na nich stanął.
21
— ... ta sama szarość — ciągnie babka. — Chłód i wilgoć bez słońca. Nic się nie zmieniło — powtarza.
— My nie lubimy zmian — mruży oczy Dominika i, sama to czuje, cedzi słowa zbyt wolno. Bezczelnie. Jeszcze nie wie, że za chwilę ogarnie ją niedorzeczne współczucie dla babki, pożałuje nie tylko tych słów, ale i następnych:
— Mama wraca o siódmej. Nie musisz patrzeć w okno. Nie powinna tak mówić. To „o siódmej" znaczyło wszystko.
Babka blednie, jeśli to jest możliwe, jeszcze bardziej i Dominika myśli w popłochu, że babce jest po prostu słabo.
Nieprawdopodobne — przebiega jej przez głowę. Babka jest niezniszczalna. Jakim wzruszeniom czy słabościom mogą ulec kamienie?
— Powiedz matce — słyszy wyraźnie z kąta (głos jest stłumiony, ale silny jak zwykle i Dominika oddycha z ulgą) — że źle wychowała swoją córkę. Do mnie się mówi „babciu", nie „ty". Tykać możesz ją, jeśli ci na to pozwala. — Babka pogardliwie wydyma usta. — I ojca. Nasiąkł atmosferą tego domu tak, że pewnie i on jest dla ciebie kolegą. Na szczęście nie obchodzi mnie to. A matkę chcę widzieć. To też jej powtórz. Chcę, żeby do mnie przyszła. Dziś wieczorem. Koniecznie.
— Mama... ona nie... — mamrocze Dominika. To, co mówi babka, brzmi jak zapowiedź końca świata. Babka zaprasza mamę do siebie! Nieważne, że rozkazująco i wcale nie uprzejmie. Zaprasza ją pierwszy raz! Dominika zapomina o niedawnej niechęci. Czuje, że ma wypieki na twarzy. Jeszcze tego brakowało, żeby babka widziała jej podniecenie.
Babka dostrzega co innego.
— Nie bądź głupia — mówi oschle. — Przypominasz mi teraz starego Klukę. Też się jąkał, kiedy sytuacja go przerastała. A i bez tego był do niczego. „Ona nie"... — przedrzeźnia babka ironicznie. — Powiedz, że czekam. Proszę. Tak... Proszę. Miejcie to obie. No?
Naprawdę musiało coś się stać, tego Dominika była już pewna. I to coś złego-ważnego, skoro babka mówiła aż tak.
Zawsze była ostra, niesprawiedliwa, pełna złości i niechęci do całego świata. Znosili to, każde inaczej. Ojciec obojętnie, ignorując babkę, mama cierpliwie, w milczeniu.
... — Tamten dzień pozostawił ślad. I wszystko potem... Zrozum, Dominiko — tłumaczyła dziesiątki razy. — Postaraj się.
Nie rozumiała. Nie chciała się starać. Wiedziała, że mama milczała tylko ze względu na ojca — przez niego babka należała do nich. Uważała, że winna matce męża lojalność przed ludźmi i uprzejmość w domu. Skoro nie mogło być nic więcej.
Ale nie ona! Nie była mamą, zatwardziałą świętą, do udręczenia Dominiki nie umiejącą pamiętać zła.
... — Nadęłaś się, co? — spytała-stwierdziła znów babka. — Jeszcze jedna poczuła się obrażona. Wszyscy są obrażeni. Tylko ja nie mogę.
To było właśnie to. Ktoś jej coś wreszcie powiedział, upokorzył. Kto?
—• Obraził cię ktoś, babciu? — spojrzała łagodniej, z przestrachem zauważając trzęsącą się, okrywaną szalem lewą dłoń.
— Obraził? A dlaczego by nie? Całe moje życie jest jedną obrazą.
Dominika chowa żal. Była głupia myśląc, że babka da się skrzywdzić. Skoro zaczyna swoje wieczne żale, wyrzuty i pod ich adresem, znaczy, że wszystko jest w porządku.
— Zrobię herbatę, dobrze? — mówi znużonym głosem byle co, żeby przerwać zaczynający się, nie do zniesienia monolog.
— Nie na herbatę przyszłam, a jak Mahomet do góry, skoro góra nie chciała. Powiedz matce...
— Powiem. Coś jeszcze?
— Znów mi przerywasz. Niech będzie... Nic. Wystarczy. I nie odprowadzaj mnie. Nie potrzebuję. A temu swojemu przyszywanemu dziadkowi przekaż ode mnie, żeby lepiej pilnował domu. Ten łobuz znów się kręcił w okolicy. Plebanię może
9Я
okraść, nic mi po skarbach Doroty, ale Pażych niech uważa. Wystarczy, że jednego kryminalistę w domu trzyma.
Poszła.
Dominika krztusi się nagłymi łzami bezsilnej wściekłości. Tego babce nie daruje! Jak mogła tak powiedzieć, skoro wie, co znaczy Paweł dla dziadka Joachima. A... a i dla niej. Babka jest tak po diabelsku wszystkospostrzegająca, musiała już dawno domyślić się, że...
— O nie! — krzyczy Dominika. — Od dziadka i Pawła z daleka, babciu! Ich skrzywdzić nie dam. Słyszysz? — rzuca wyzywająco kątowi.
Kąt milczy. Jest pusty. Babka już dawno wyszła z pokoju, -zeszła z trzech stopni werandy, jest teraz za furtką, w połowie schodów prowadzących pod górę. Zaraz znajdzie się na ścieżce wśród trawy, łagodnie pokonującej zbocze aż po szczyt.
— „Czekam. Jeszcze dziś" — powtarza po.babce Dominika. — „Nie bądź głupia. Kluka. Był do niczego jak ty"... Powiedziała „też"? — Nie jest pewna, a nie ma nikogo, kto mógłby jej odpowiedzieć.
Idzie do lusterka, patrzy ze zmarszczoną brwią, w skupieniu.
— Też! Też — oddycha z ulgą i radosnym potwierdzeniem. Wcale nie absurdalna, jakby się mogło wydawać, jest ta radość. Dominika jest podobna do babki. Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Za bardzo wszyscy tak od dawna uważają. A skoro tak, bo i sama to widzi (niestety, jednak niestety!), to czyż nie jest dużym pocieszeniem odkrycie, że babka też jest do niczego? Skoro ona, Dominika, przypomina babce Klu-kę, to pośrednio, przez swoją bylejakość sprawia, że i babka się sobie nie podoba!
Nie podzieli się odkryciem z mamą. Mama jest zatwardziała w szlachetności.
... — Istny święty Idzi od Źródła — mówi nie raz. a bezbożnie. Dominika, która nie jest nawet normalnie szlachetna, bez doszukiwania się w niej marmurowej szlachetności
24
mamy, znoszącej w milczeniu despotyzm i piekielny charakter babki.
— Dlaczego znów milczałaś? — oburza się Dominika po rzadkich, niepotrzebnych... Bogu dzięki, że rzadkich!, wizytach babki.
Stoją obie w dużym pokoju obok starego fotela i patrzą, jak babka idzie pod górę. Nie życzyła sobie odprowadzania.
— Wniebowstąpienie! — mruczy niewyraźnie Dominika. Boi się, że przeholowała jednak, zerka więc spod oka na mamę. Mama kręci dezaprobująco głową.
— Nie — mówi stanowczo. — Nie bądź taka, Dominiko. I nie bluźnij, nawet w taki sposób. Niewinny według ciebie. Wiesz dużo, nie wszystko jednak. Żebym takich słów nie słyszała więcej.
Dominika wzrusza lekko ramionami, tak, żeby mama tego nie wyczuła, a potem obejmuje ją mocno.
— Słowo daję, niedługo cię przerosnę! Już przerastam...
4
... Patrzy na babkę. Malejąca z każdym krokiem postać jest już na tarasie.
— Żeby się chociaż zatrzymała dla złapania tchu — rzuca w przestrzeń uwagę Dominika. Jest dziś, nie dawniej, stoi sama przy oknie. — Chociaż na chwilę!
Skąd. Babce nigdy niczego nie brakuje. Nawet tchu, gdy tak wyprostowana maszeruje pod górę. Prawie wyprostowana. Po czterdziestu dziewięciu stopniach schodów, które, choćby na krótko, odbierają dech każdemu. Jej też, Dominice. Nawet Pawłowi. Ale Paweł zwykle biegnie po tych schodach...
Babka już jest na ścieżce. Zaraz stanie na tle nieba — ciemna figurka na białej wyrwie, nad jarem — drogą. Potem zniknie. Dominika będzie mogła odejść od okna i zacząć się zastanawiać.
Czasu ma dość, do siódmej.
Co ma powiedzieć mamie? I czy w ogóle zrobić to dziś? Mama pójdzie, oczywiście, do babki. Wróci zdenerwowana i Dominika długo w noc będzie słyszała krokL w pokoju obok. Kroki w ciemności, prawie bezgłośne, ale nie dla jej wyczulonego od
25
Й2Л
dawna ucha. Potem wiatr targnie otwartym oknem — mama będzie chciała ukryć przed Dominiką swoje nocne palenie. Z filtrem, nie szkodzą — wytłumaczy wstydliwie rano. Dominika wygrzebie pogniecione pudełko z kosza na papiery, trafi też na niedopałki ukryte w kilku bibułkowych serwetkach. Mama powie, że Dominika przesadza jak zwykle, przecież pamięta, że paliła tyle co nic, najwyżej trzy, może cztery. A Dominika:
— To nie jest kłamstwo altruistyczne, mamo, a tylko takie tolerujesz u mnie.
Mama zmiesza się wprost klasycznie i, zła na siebie, ofuknie Dominikę. (Nie bądź taka zasadnicza, ja ci nie przypominam nocnego czytania pod kołdrą, z latarką w garści).
Wtedy Dominika zacznie na mamę krzyczeć. Ze strachu o nią. Obiecywać. Przypominać. Prosić.
Nie powie o wizycie babki. Mama nigdzie nie pójdzie i nocą w łóżku będzie się wiercić i nie spać tylko Dominika. Nie będzie żadnego palenia papierosów w pokoju obok. Jutrzejszy ranek obejdzie się bez zapachu kropli zażywanych przez mamę ukradkiem w kuchni już przed 'śniadaniem.
Postanowione i basta. Dominika rzuca ostatnie spojrzenie na górę. Mały ciemny punkcik znika z jasnego prześwitu między zboczami wąwozu. Znikł.
Nie pójdzie też do mamy na dworzec. Mama zaraz pozna, że coś się stało. Dominika nie potrafi ukryć przed nią swego wzburzenia. Ochłonie w domu, wieczorem mama będzie zbyt zmęczona, żeby zauważyć nienaturalne podniecenie Dominiki. I nagłą apatię. I znów ożywienie... Paweł mówił w takich sytuacjach: „reakcja na opak, to cytat, ale dobrze oddaje twój stan, Dominiko".
— Cytat skąd?— pytała Dominika.
»— Nieważne — bagatelizował sprawę autorstwa Paweł, ale Dominika wiedziała, że chodziło o co innego. Paweł po prostu nie chciał pamiętać — w tej chwili pamiętać — że nie jest stąd. Od nich. Od niej i dziadka Joachima. Te cytowane reakcje pochodziły na pewno z Domu za miastem. A Paweł chce być, gdzie jest — tutaj, nigdzie więcej. Nawet myślą.
26
Jest szczęśliwa, bo w tym „tutaj" mieści się i ona, Dominika. Od kiedy spotkała Pawła, wiele zmieniło się w jej życiu; tak powiedziała mamie, a mama nie zlekceważyła jej wyznania.
— Cieszę się — uśmiech był zaraźliwy, podobnie jak radość, specjalny, przeznaczony tylko dla Dominiki. — Ja też lubię