MARIA BOROWA DOMINIKA ZNACZY NIEDZIELA "-*"■ t К $ г w \ **'***' ''^"в*1***—И"»Цц>«иЙіцііЦ''Ч»»«««>^авци#^— MARIA BOROWA Dominika znaczy niedziela j INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA 1988 ^pLA*JlĄ-Ht ilustrował Wiesław Majchrzak Text <; Copyright by Maria Borowa, Warszawa 1988 Illustrations ( Copyrighl by Wiesław Majchrzak. Warszawa 1988 CIP — Biblioteka Narodowa Borowa Maria Dominika znaczy niedziela / Maria Borowa ; [ii. Wiesław Majchrzak),— Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988 Ш Redaktor Elżbieta Jasztal-Kowalska Redaktor techniczny Jolanta Czapska Korektor Andrzej Massć ISBN 83-10-09172-9 PRINTED IN POLANO Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1988 r. Wydanie pierwsze. Nakład 40000 + 250 egzemplarzy. Ark. wyd. 11,1. Ark. druk. 12.5. Oddano do składu w grudniu 1986 r. Podpisano do druku w lutym 1988 r. Drukarnia Narodowa w Krakowie. Zam. 38/87. D-12/2868. :^--^ i Tuż za dzwonnicą brukowana kocimi łbami droga schodziła w dół; minąwszy ostatnią z trzech włoskich topól, wyrosłych przez pomyłkę w akacjach i nikomu niepotrzebnych, brała ostry zakręt w prawo i waliła już na łeb na szyję samobójczo wprost w wodę. Żaden wóz nigdy w tę drogę nie wjeżdżał, chyba że nazywać wozem gruchot Pażycha Rzeźbiarza — dwukołowe nieszczęście z koślawym dyszlem, do którego Pażych zaprzęgał się sam. Ale i on nie szedł dalej, niż rosły topole. Na wprost owej trzeciej stała rozwarta, darmo czekająca klientów-amato-rów, skrzypiąca brama Pażychowego obejścia. Za bramą czerniała zgniecionymi trawami koleina dróżki, ginęła w zbitej kotłowaninie jaśminów i rachitycznych brzóz; sterczał z nich jakiś słup — może okaleczały stary żuraw studzienny — i tyle. Bramę tworzyły ramy drewniane obciągnięte siatką pomalowaną niegdyś na czerwono; jaki taki kształt pozwoliły im utrzymać nabite na wierzch, na krzyż, sękate żerdzie. Można było wsunąć stopę w poszarpane i nadżarte przez rdzę druty na dole, chwycić się rękami za owe bramowe wsporniki, odbić drugą nogą, polecieć głową do przodu i szurnąć z piskiem nie smarowanych zawiasów w huśtawkowy lot. Potem bieg razem z bramą w tył, odbicie — i znów... Druty piły w ręce, czerniły je rdzą i brudem, sandał koślawił się na bosej nodze, a zza krzaków dobiegało coraz bliższe i groźniejsze warczenie psa. Zeskakiwał wtedy z bramy, zatrzaskiwał ją i gnał razem z drogą w dół. Pies nigdy go nie ścigał. Nie wypadał za bramę, choć mógłby. Spaczone deski odchylały się od siebie na dole, tworząc wcale 3 dużą szparę. W sam raz dla psa, nawet nie zdechlaka czy kurdupla. Ale czy Warczący był uwiązany, czy straszył tylko, nigdy nie gonił Adama. Można było odetchnąć zaraz za zakrętem, zagwizdać, kopnąć niedbale kamień jeden i drugi, a potem oprzeć plecy na ogrodzeniu Pażychowego maliniaka... Ogrodzeniu też z siatki, a jakże, wygiętej w tył — dół, wpaść w nie jak w hamak... Widział taką babską huśtawkę z góry. z ceglanego muru stojącego po drugiej stronie drogi, w ogrodzie proboszcza... ... oprzeć więc plecy na Pażychowej siatce i powtórzyć tamtą z bramy próbę latania. Siatka uwierała, brązowiła koszulę, Gruba znów się rozedrze na cały Dom. A może nie zauważy? Adam wejdzie bokiem, chyłkiem, stanie z tyłu za wszystkimi. Jak się uda, wyczyści koszulę ręcznikiem; zmoczy go, potrze mocno raz i drugi, może brud puści. Zamknął oczy leżąc prawie w niewygodnym, wrzynającym się w ciało drucianym wgłębieniu, ręce włożył w kieszenie. Znów nie zauważyli, że nie poszedł z kimś, że urwał się sam. I nie tylko — żeby pękli, nie domyśla się, gdzie jest! Czerwony mur z naprzeciwka wystawiał do słońca skruszałe cegły, górą jeżył się wtopionymi w zaprawę żelaznymi kolcami, które miały odstraszać chętnych do złamania siódmego ,,nie kradnij" i powstrzymywać zatwardziałych przed świętokradczym zrywaniem owoców z proboszczowego sadu. Adam już dawno odkrył podkop pod murem: niżej, prawie nad samą wodą, o dziesięć kroków od źródła. Zresztą co tam podkop. W Proniu, gdzie był wiosną aż do Wielkanocy przez całe grzeczne dwa miesiące (tyle usiedział), nazywali go Przylepcem. Że wszędzie wlezie, przypnie się i nie spadnie, nawet z górnego • balkonu na wieży, dokąd szedł po rynnie, balustradzie nad tarasem, po dachu, znów po rynnie... Z balkonu widać było pokój i kąt łazienki kierowniczki. Czekali na niego na dole w krzakach. Już miał mówić, co było tam wysoko, ale zobaczył twarz Dużego Karolka. Szczurzą, z mrugającymi oczami i dziwnym grymasem zawsze wilgotnych ust. Przełknął ślinę 4 pełen nagłego obrzydzenia i niechęci, ominął Karolka i wszedł do Domu jakby nigdy nic. Po prostu. Zostali w tych krzakach zaskoczeni, potem wściekli, że im popsuł zabawę. Może nawet szykowali się do nocnych porachunków, najlepiej w sobotę, dyżur miał Stary, ale mało go to obchodziło. Wiedział, że nie zdążą. Pronie od początku mu się nie podobało, właśnie była okazja, żeby wybrać się dalej. Polska duża, znajdzie kiedyś coś dla siebie, a jakby nawet nie... Co znaczy dla niego mur w Kaleniu? Do tego zmurszały. A bolce... Powyginane, zżarte przez rdzę niczym Pażychowa brama. Niektórych brak, powypadały ze skruszałej wapiennej zaprawy. Jakby się odbił od siatki, na której leży i kołysze w tył i przód, skoczył w górę — nimby proboszcz mrugnął okiem, Adam siedziałby nie na murze, między żelastwem, ale na gałęzi w samym środku sadu. Skoczyłby, ale nie chce. Upał. Ciężki i duszny, zmógł nie tylko motyla sennie lezącego po zakurzonym sandale Adama. Leniwy jest cały świat, Pażych i Warczący, co nie dał znaku życia (poza ostrzegawczym psim „zjeżdżaj!"), choć brama skrzypiała jak diabli —' chłopaki niemrawo kopiący piłkę i Śliczna pilnująca ich tego popołudnia. Udała, że wierzy Paluchowi — „słowo onoru daję, proszę panią, nie ruszymy się z boiska" (jakby Paluch mógł kiedykolwiek zabierać głos w ich imieniu) i została na leżaku pod rajskim jabłuszkiem, z olejkiem do opalania, słomkowym kapeluszem i swoją ślicznością. Może jednak skoczyć? Przydałoby się jabłko na odświeżenie gardła. Pędził pod mur kawał drogi — od Rękawa przez pół miasta. To co, że uliczkami, na skróty; co kawał, to kawał. Gdyby miał zegarek, sprawdziłby, że równe dziesięć minut. Ciekawe, który chłopak byłby szybszy. Siwy, ale on się nie liczy. Porównywać pięść z okiem! Siwego z Adamem, ślepawym, niemowlęcym przy tamtym. Na końcu alei odchodzącej od plebanii i altany oplecionej powojem rośnie duża jabłoń. Papierówka. Rozłożysta, mocna, obwieszona zielonymi kulami owoców; soczystymi, pachnącymi do niepohamowanie łykanej śliny, do zachłannego rwania, 5 dławienia się kęsami, nawet ostatnimi, ładowania kieszeni, wtykania za koszulę, aż przeszkadzały w drapaniu na mur. Za drzewem pasły się krowy. Mućka i Mećka. Zdychał ze śmiechu leżąc w zielsku, kiedy słyszał popołudniowe mućko--mećkowanie gospodyni sunącej przez ogród do udoju. Wredna baba, dobrą udaje, a krowy wiąże za jabłonią; łby sobie urywają, tak im pilno do drzewa. Łańcuchy trzymają mocno, paliki wbite głęboko, w samo dno piekła. Ani się poruszą. Kilka razy karmił krowy jabłkami. Żarły jak wariatki, łakomiej niż Łysy zupę przy obiedzie. Mućka ma pysk jak skrzynka pocztowa, nie nastarcza pchać. Ośliniła Adamowi ręce, rzucała się, jakby padała z głodu. Trzeba było uważać, żeby nie chwyciła za palce. Bardziej musiał uważać przy kundlu. Nazwał go Frajer, bo prawdziwie jest głupi. Wielki łeb, cielsko jak u lwa, a pozwala sobą pomiatać. Frajer mieszkał przy chlewie. Nawet w budzie, nie w takim podłym więzieniu, jak tamten wilczur w Ustce, gdzie zawieźli cały Dom ubiegłego lata. To było jeszcze przed Proniem i przed Miastkiem... Nieważne. Stary drań, gospodarz, trzymał psa w blaszanej beczce. Takiej, co pali w upał i kąsa do kości w mróz. Nawet słomy, podlec, nie wrzucił do środka. A łańcuch był krótki, na metr. Nie mogli patrzeć na tę beczkę, na całe gospodarstwo, nawet płot ich mierził. Wszystkich, nie tylko Adama. Letniczki mieszkające w domu przy beczce, codziennie przechodzące obok, jakby nigdy nic, znaleźli nad wodą zaraz drugiego dnia i obsypali „niechcący" piaskiem grubo i dokładnie, akurat wtedy, gdy już wcisnęły w białą skórę tony tłustego mazidła z różnych pudełek i tubek... Chciał nie raz powybijać szyby w tamtym parszywym domu. Zrobił tyle, że namówił Cygana, by ukradł wilczura. Tego tu kundla, Frajera, obłaskawił na obwarzanki kupowane u zezowatej Borsuczki. Siedziała w cukierni-norze koło stacji i wabiła rzadkich przyjezdnych na zjełczałe napoleonki. Tylko obcy dawali się nabrać. Bywalcy, jak Adam, wybierali precelki. 6 Drogo sprzedawała, dwa złote za sznurek, krążków było na nim ledwo jedenaście. Twardych jak suchary marynarskie; dawali takie w Ustce, to wie. Pod chlew zakradł się najpierw nie dla kundla, a dla porzeczek i agrestu. Rozrosłe krzaki, gęsto jeden przy drugim wparte w ziemię, wciskały się gałęziami w drewniane sztachety zagrody dla kur, ustępując tylko furtce prowadzącej do gospodarstwa, by zaraz pchać się dalej, aż na tyły zabudowań. Pies przy budzie skręcał się na łańcuchu, obijał nogi, wpierał łańcuch w deski, wyry wał z nich drzazgi, szczekał ochryple i, zmęczony szarpaniną, padał plackiem na ziemię z piskliwą rezygnacją. Odwrócony ogonem do zieleni ogrodu łapał w nos zapachy chlewu i kurnika, obojętny agrestowi i porzeczkom. Adamowi nie przeszkadzał zatem w niczym. Precelki pomagały w myśleniu. Nie umiał nie myśleć, a myśląc — musiał coś żuć. Łysy zjadał całe garście wodnistych ziaren łuskanych z niedojrzałych kolb kukurydzy; Adama mdliło po czymś takim. Po cukierkach też. Zboża nie lubił; szkoda, najłatwiejsze do zdobycia, można rwać bezkarnie. Od słoneczników gonią precz; rosną przy domach, nie ma jak takiej słonecznikowej głowy ukręcić, zawsze ktoś jest w pobliżu. Wybrał więc Borsuczkę i jej kamienne precelki. I właśnie na taką przynętę, kiedy już miał dość porzeczek i agrestu, postanowił zwabić kundla. Zwabić, a potem uwolnić od łańcucha, wrzasku kwok i dławiącej woni chlewu. Gospodyni na złość, kundlowi — jak myślał — dla pełni niezależnego od nikogo szczęścia, sobie dla uciechy. Nie lubił gospodyni ani łańcucha. Że ludzie się żrą — proszę bardzo, można nawet patrzeć i słuchać, zabawa za darmo, ale kto im dał prawo znęcać się nad psami? Kundlowi działa się krzywda, tego Adam był pewny. Łańcuch nie za długi, marne trzy metry, do tego smród gnoju i tuż sztachety kurnika. Ani pognać, dokąd się chce, a choćby tylko postraszyć ślepawe pierzaste tałatajstwo bezkarnie obnoszące swą kurzą głupotę po rozdrapanym pazurami podwórku. 7 Kundel nie chciał Adamowych-Borsuczych obwarzanków. Warczał. Potem szczekał, o mało nie porwał za sobą budy, skacząc w stronę kolczastych krzaków. Adam wciskał się w kłującą agrestową zieleń, kolce drapały go do krwi, wyciągały i szarpały nitki bawełnianego podkoszulka (Gruba znów roze-drze się na cały Dom...). Klął durnego psa i wredne zielsko. Kury gdakały jak opętane, gospodyni zajrzała do chlewów raz i drugi, wrzasnęła na psa, rzuciła patykiem w rozgdakany tumult, pies poczuł się niedoceniony i spasował w gorliwości. Adam odetchnął. — No? — spytał zachęcająco i przysunął bliżej budy precel-kową przynętę. Tak zaczęli ze sobą rozmawiać — Adam i pies. Wydał wtedy u Borsuczki cały majątek — codziennie równo cztery złote. Miał nadzieję, że kiedyś stara opuści choć złotówkę, był przecież jednym z niewielu stałych klientów, ale gdzie tam. Znielubił wtedy babę doszczętnie. Siedzi za ladą z ciastkami podobna do wielkiego nietoperza, sczerniała w mroku nory, skurczona, już nawet bezwonna. Od siódmej rano do dziewiątej wieczorem. Niech ją licho porwie! Przyrosła pewnie do krzesła. I po co jej ten cały kram? Któregoś dnia, sam nie wie, dlaczego to zrobił, odliczając cztery złote powiedział więcej, niż było potrzeba: — To dla psa. Taki jeden... Chcę, żeby poszedł ze mną. Nie drgnęła. Zły był, że się odezwał, ale wbrew tej złości uzupełnił: — Lubię psy. Pani też? Ptasia głowa poruszyła się chybotliwie, brązowa powieka poszła w górę odsłaniając białko pokryte zastygłym nalotem. — Nie... ty głupi. Głos był skrzekliwy, schrypnięty. Wydobył się jakby z głębokiej studni; wargi rozchyliły nieco i zaraz zacisnęły. Adam postał chwilę i wyszedł bez słowa. Borsuczka była nieżywa, to pewne. Nieważne, że mogła mówić, wyciągała ręce po złotówki, wyjmowała z kosza obwarzanki. Należała do umarłych, do innego, jakiegoś dawnego świata. 8 Opowiedział o Borsuczce psu. Kundel patrzył Adamowi w oczy, gniótł w zębach suche, mdłe ciasto i milczał. — No? — próbował wydusić zeń odpowiedź Adam. — No! — potrząsał kudłatym karkiem. — Jesteś niemowa? — Może to i lepiej — przyjrzał się psu uważnie. — Jakbyś gadał z gospodynią, dawno by nas obu załatwiła odmownie. I kto by cię dokarmiał, co? Takimi, bracie, pierwszorzędnymi ciastkami. Dwa złote pęczek. Wiesz, ile już przeżarłeś? Czternaście razy cztery, wyższa matematyka, a normalnie mówiąc, siedem pak fajek z resztą na zadatek ósmej. Nie wymawiam ci, już nie palę, ale wiedz, co żresz. Na zdrowie. — Wytrzepał spodnie i oparł się plecami o budę. Pies stanął nad nim i piszczał jak szczeniak. — Frajerze — powiedział wolno Adam. — Zmień ton. Nie do twarzy ci z taką niedorosłą mutacją. I od jutra, bracie, przerwa w spożywaniu delikatesów. Bank splajtował, kapujesz? Nim cię poznałem, żyłem nieoszczędnie i klops. Nie pfzyszło do głowy założyć książeczkę PKO. Poczekaj do pierwszego. Dostanę wypłatę. Całe dwadzieścia złotych, masz pojęcie? Su-ma! Rata numer jeden... Kundel machał ogonem, słońce piekło, kury gdakały monotonnie, za drewnianą ścianą chlewu przejmująco kwiliły świnie. Żółty kurczak przelazł przez szparę w deskach i truchtem gnał do psiej miski pełnej resztek z obiadu. Patrzyli obaj wyrozumiale i dorośle. Niech myśli, że pełny brzuch najważniejszy, głupi jest, kurze dziecię. Pójdzie pod nóż szybciej niż inne, tak ślicznie obrośnie mięsem na podwójnym wikcie. — Frajerze — powtórzył sennie Adam — a może nie czekać do pierwszego? Co byś powiedział na to, jakbym cię spuścił z łańcucha? Zdejmiemy w cholerę tę obrożę, łańcuch rzucimy w pokrzywy, gospodyni nie wlezie tam nawet w gumiakach, ani jej do głowy przyjdzie szukać. Posądzi Cyganów, diabła, albo tylko ciebie, stary, żeś się urwał sam. Przejdziemy podkopem, przez mur nie dasz rady... Nie wiedziałeś? Pewnie, tkwisz tutaj, palancie, jak galernik. Dawaj łeb... No dawaj, głupi kundlu. Przeleziemy tym podkopem, mówię, nad wodą mam, sam 9 zobaczysz, dobre miejsce. Zrobimy sobie, stary, budę. Szałas, rozumiesz. Worki położymy, naznosimy, co się da... ale żadnych zbędnych gratów! Pomyślimy, co dalej. Urwiemy się albo posiedzimy do jesieni, zrobimy, co będzie nam się podobało... Zrobimy tak. bracie frajerze? Gadaj! Kundel milczał, jakby zaskoczony i zmieszany zupełnie po ludzku. Adam westchnął. Kurczak wygramolił się z miski, oczyścił dziób i szponiaste łapki w piasku, ani spojrzał na nich, i takim samym pędem, jakim gnał do budy, wrócił przez dziurę w płocie na swoje ptasie podwórko. Adamowi drżały nieco ręce, gdy sięgał do szyi psa. Obroża wpiła się mocno w sierść, wytarła ją do łysiny. — Widzisz, głupi, pozwalasz na takie draństwo. Nigdy cię nie spuszczają, co? — Poprowadził dłonią raz i drugi po kudłatej głowie, uspokoił psa, bo ten zaczynał skomleć, jakby niepokój Adama udzielił się i jemu. — Nie bój się. Muszę ścisnąć ten cholerny pasek, bo inaczej sprzączka nie puści. Jasne? Zardzewiała, psiakrew. Ręce już mu nie drżały, skupił się na przeciskaniu ostrego bolca przez główkę klamry. Było cicho, nawet prosięta za ścianą przerwały swe ciągłe chrząkania. Ogrodem szedł lekki podmuch, pomagał w oddechu. Sprzączka stawiała opór, ni diabła nie mógł jej dać rady. — Spokojnie — powiedział łagodnie. — Spokojnie, bracie. Znieś jak operację. Wiaterek jest niczym narkoza, nie czujesz? Nawet lepszy, bo znieczula, a nie usypia. Potarł ręce o spodnie. Pocił się jak Stary, gdy w nocy łapał w ubikacji palaczy na swoim dyżurze i nie wiedział, co robić — udawać, że nie widzi, czy zrobić piekło. Wybierał najczęściej to pierwsze. Inne wyjście, trzecie i właściwe, nie przychodziło mu nigdy do głowy. Ale Stary nie był wychowawcą, fakt. Musiał szarpnąć zbyt mocno, bo pies spojrzał na niego z nic nie rozumiejącym bólem. — Przepraszam, stary. — Odchylił głowę w bok, by tych psich oczu pełnych ludzkich łez nie widzieć... ... i szarpnął się, bo głowa uderzyła o coś twardego. 10 — Co?!... — skoczył na nogi i znieruchomiał. Usnął tak po prostu na słońcu, wbity w Pażychową siatkę. Ma sklerozę, to jasne. Zamienić się w starca drzemiącego byle gdzie i byle kiedy! Jeszcze tego brakowało, żeby mu się śnił pierwszy lepszy parszywy kundel. Głupi, najnędzniejszy pod słońcem frajer. Bo kiedy Adam zdjął wreszcie twardą jak żelazo obrożę, pies stał dalej nieruchomo, tylko warczał cicho, jakby protestował. Adam wytłumaczył po swojemu to warczenie — reakcję na opak, jak powiedziałaby Śliczna. — No, jazda! — popchnął lekko psa. — Spróbuj, jak się żyje, stary! Gnaj! Leć do ogrodu. W dół. Jazda! I pies pognał. Od razu skokiem w bok, na oślep. Wrócił, rąbnął Adama potężną piersią, aż ten się zachwiał, potem łbem budę, zamroczyło go chyba, bo zatoczył się, przewrócił miskę, trzasnął z całej siły w drzwi chlewu. Wieprzki podniosły alarm, natychmiast przyłączyły się do jazgotu kury, Adam spojrzał z przestrachem w dalekie okna domu. Drzemały spokojnie w słońcu, białe w zasłonkach i szklanym blasku. Pies skręcił z ogrodowej dróżki, pognał na ganek; za oknami podniósł się krzyk — głośna zapowiedź klęski. Bo to była klęska. Tak dotkliwa, że Adam blednie na wspomnienie, zaciska ręce w pięści i takie roztrzęsione, choć niby gotowe do zadania ciosu, wtłacza w kieszenie spodni. Schowany w krzakach, oszołomiony i nic jeszcze nie rozumiejący, widział ich wyraźnie. Szli razem, kundel i gospodyni, dwójka asów na defiladzie w ośrodku tresury, noga przy nodze. Pies w milczeniu, z przekrzywionym nienaturalnie łbem, prowadzony mocną ręką za kudły. Tak samo bez wydania głosu pozwolił nałożyć sobie skórzane pęto, zacisnąć je; stał bez ruchu, gdy sprawdzała czy wszystko w porządku.. Coś mruczała jeszcze, ale tego Adam — otępiały w bezsilnej wściekłości i żalu — nie słyszał. Pies nie patrzył w jego stronę. Stał ze schyloną głową, zniósł spokojnie karę za przewróconą z jedzeniem miskę, potem stęknął i ciężko zwalił się na ziemię. 11 Adam odszedł. Przez parę dni nie pokazał się u Borsuczki i w ogrodzie. Po tygodniu, milczący i ponury, wdrapał się na ceglany mur. Kundel przywitał go cichym skomleniem. Nie odpowiedział. Rozpiął obrożę. Ręce już mu nie drżały. — No? — spytał tylko. Pies nie ruszał się. Dygotał. — Frajerze! — W głosie Adama słychać było błaganie. — Gnaj! Dziś uciekniesz ze mną, prawda? Tamto było nieważne. Teraz już wiesz... — rozkaszlał się. — Nie wytrzymam dłużej. Nie... Zrozum! Wytrzymał. Umie nawet ironicznie uśmiechnąć się. Mało, zaśmiać głośno z siebie i swojej głupoty. Jest jak Śliczna, naiwny i sentymentalny. Gwiżdże na wszystko! Wreszcie potrafi. I na dowód, że co mu tam, pluje do celu przez całą szerokość drogi. Doniesie pod mur czy nie? Wiatru nie ma, doniesie. Upał. Nie będzie już nigdy skakał przez ten mur. Przejadły mu się nie pilnowane proboszczowe witaminy. O porzeczkach i agreście nie może wprost myśleć. Pażychowe maliny, choć zdziczałe, wystarczą w sam raz. Gdy zechce czego innego, znajdzie ogród lepszy niż ten za murem. A szałas nad Strugą i tak postawi. Musi przygotować się dobrze do drogi, skompletować sprzęt. Przez lato pomieszka w Kaleniu. Jest rzeka, luz na dyżurach, od roboty dali w Domu urlop, z chłopakami jakoś wytrzyma. Najgorsze są wieczory i niedziele, ale co Чат. Ma zresztą plany co do Pażycha i Warczącego, reszta nieważna. Nic go nigdzie nie zatrzyma. Nie wróci już nigdy do nikogo i niczego. Jest wolny. Niezależny. Sam. 2 ...Oderwał wreszcie plecy od drucianej wklęsłości, omijał wzrokiem mur naprzeciwko i schodził w dół ku wodzie. Na chwilę stawał na mostku, podskokami próbował wprawić go w nierówne, niespokojne drżenie, przewieszał się przez drewnia- 12 ną poręcz, przyglądał leniwie płynącej wodzie. Nie pluł; była dziwnie czysta, jakby nie mącona rano przez pędzone tędy na łąki krowy, nie skażona brudem choć ciemna. Kusiło go, by skoczyć. Tak bez namysłu, głową w dół, i dopiero tam zastanowić się, co dalej. Nic — woda była po biodra, zrobiłby z siebie mokrego błazna, to wszystko. Mącił szemrzące mamidło rzucanymi z mostka trawami, powtarzając nie widziane i nie znane gesty rąk pątników sprzed lat. Czasem ciskał patyk lub przyniesiony jeszcze spod muru kawałek cegły. Kamieni-kaczek nie puszczał; nie było jak, Struga nie dawała do siebie łatwego z brzegów przystępu. Tu pod mostkiem na pewno nie, ale Adam znalazł już dawno miejsce, gdzie można było być nad wodą prawdziwie. Odkrył je przypadkowo, kiedy już myślał, że nic dla siebie nad Strugą nie znajdzie, nie przyjdzie nigdy więcej, bo nie warto. To było niedługo potem, gdy postanowił uciekać z Kalenia nie od razu, a mieszkać do jesieni dziko, na odludziu, kąpiąc się, opalając, żywiąc owocami i czym się da. Jeszcze przedtem, nim znalazł za krzakami agrestu i porzeczek tego głupiego psa... Skręcił wtedy od mostka w lewo, w wątły cień ścieżki wydeptanej kiedyś między czeremchą (dziewczyny mówiły „ku-cipa"), łozami, czarnym bzem i setką nie znanych mu z nazwy roślin, ścieżka kluczyła, tracił ją z oczu, znów znajdował, wdrapywał się pod górkę, aż pod kolczaste ogrodzenie maliniaka — siatkę sprawił gospodarstwu Pażych tylko od drogi, o-szczędnie. Potem zbiegał w dół, przełaził przez rowy, raz i drugi wlazł w błoto, znów było pod górkę. Wreszcie szeroki pas trawy; czystej, zielonej. Struga brała tu niespodziewanie ostry zakręt, odkładając w zakolu kawałek żółtej łachy. To było to, czego szukał. Pusta, do nikogo nie należąca, jego własna odtąd plaża. Dwanaście i pół kroków wzdłuż, pięć (prawie pięć!) wszerz, dalej trawa — aż do drucianej granicy. Poplątane zielska, nigdy nie koszone, wczepiły się w kolczaste druty, wystawiły czujki pokrzyw. Adam szukał dobre pięć minut, nim znalazł miejsce, którędy można było przedostać się przez gąszcz na drugą stronę. 13 Rozciągnął druty, poodpłątywał, poranił ręce, rozdarł koszulę — głupstwo. Przejście do ogrodu i na maliny było gotowe. Potem zaczął wydzierać dżungli twarde łodygi, garść po garści. Dłonie pokryły mu się bąblami, rozciął jak żyletką skórę na palcach, trawy były ostre i nie poddawały się łatwo. Zrobił wreszcie tunel; na jego ślepym zakończeniu postawił kropkę robocie.— wykarczował w chaszczach łysą polanę, dwa kroki na dwa. Tam wybuduje letni dom — obiecywany kundlowi, dawno projektowany szałas. Lepszego miejsca nie mógł znaleźć. Nawet gdyby ktoś zabłądził na jego drogę, nie zauważy ukrytej za zbitym zielonym murem kryjówki. Od strony maliniaka jest też dobrze zamaskowana szorstkim konopnym lasem, a od góry gałęziami dzikiej gruszy. Wybrał miejsce pod mniejszą; było ich dwie, miały twarde, niedojrzałe owoce, nielitościwie cierpkie. Nikogo nie mogły znęcić wcześniej niż jesienią, a do tego czasu Adam będzie daleko. Teraz gałęzie dadzą jego kryjówce cień, a w niepogodę osłonią przed wiatrem i deszczem. Od jutra zacznie pracę, musi tylko zdobyć narzędzia. Samym scyzorykiem, niewielkim, o dwu ostrzach, nic nie zwojuje. Można było czymś takim grać od biedy w pikuty, wyciąć z rowu kępę mleczu dla królików Palucha — to wszystko. Paluch hodował króliki na spółkę z intendentem. Paluch dla uciechy i roboty, intendent dla mięsa i skór. Wszystkie inten-denciątka paradowały zimą w futrzanych kapotach i czapach, intendentowa w kurtce; na wiosnę towarzystwo wdziewało królicze serdaki. Paluch ryczał jak cielę odstawione za wcześnie od matki, kiedy intendent zabierał się do królobicia. Uciekał do sypialni, wciskał głowę pod poduszkę i jęczał, a potem spał do wieczora. Budzony na kolację pytał „już?" i spokojnie, jakby nic się nie stało, szedł na jajecznicę z herbatą. Mydłek. Adam lekceważy takich ludzi. Gdyby to były jego króliki, a nie Palucha, intendent nie odważyłby się żadnego tknąć. Ale Adam do królików nie zaglądał. Były równie głupie jak piękne. 14 I On też jest niewiele mądrzejszy. Nie pomyślał wcześniej o pieniądzach. Wszystkie oszczędności wydał u Borsuczki, zmarnował niepotrzebnie czas w ogrodzie za murem, pół lipca minęło, a on siedzi nad Strugą bez dachu nad głową. Co będzie, jak zacznie padać? A ma tylko dwie popołudniowe godziny dziennie dla siebie. Z tego odliczyć dwadzieścia minut na drogę: dziesięć nad wodę, sprinterskich prawie, dziesięć na powrót. Może się spóźnić najwyżej dwie — trzy minuty. Potem zauważą, zaczną pytać i szukać. — Który z was ostatni widział Adama? — zamruga oczami Śliczna. Powie „Adama", nie „Kuleszę". W Kaleniu wszyscy są cholernie rodzinni, nie używają nazwisk poza sprawdzaniem listy. Adam nie cierpi poufałości. „Adam" to on jest dla siebie, dla innych Kulesza i koniec. Mogą go przezywać, proszę bardzo, przywykł i uznał już dawno; on też przezywa każdego. Cherubin, Listonosz, Gruba (Gruba jest cienka i jędzowata, prawdziwa Baba Jaga), Paluch, Pinokio, Śliczna, Strażak, Rylec... Pinokia i Rylca wymyślił sam. I Siwego. Siwy... Okaże się, że nikt ostatni nie widział „Adama". Wszyscy dwie godziny temu, przed meczem, proszę panią, kiedy wychodzili na boisko. — Adama nie było z wami przez cały czas? — zająknie się i teraz już naprawdę zdenerwuje Śliczna. Chłopaki też. Zacznie się śledztwo, grupa spóźni się na kolację, kierownik przejmie sprawę w swoje ręce. Od razu wylezie na jaw, że każdy ma coś na sumieniu. I chłopaki, i Śliczna. Zerwał się z trawy na równe nogi. Na dzisiaj dosyć wolności. Do jutra, mała osobista plażo i ziemio, zielona kropko za zielonym tunelem. Cześć. Pognał jak chart przez miasto. Nie tylko że nie spóźni się, ale nawet nie zauważą, jak zwykle, że go nie było. Stanie obok Palucha i Łysego, zagada ich, uwierzą prędzej niż on sam, że stał tak cały czas. Opowiedzą sobie przebieg meczu raz i drugi, z dokładnością do każdego liczącego się zagrania ataku. Nie darują ślamazarnej obronie. Adama wezmą na świadka. ' 15 — Adam niech poświadczy! — powie Paluch do Łysego. — No! — przytaknie Łysy. — Sam widziałeś, nie? I szafa gra. Zdążył. Było prawie tak, jak myślał, gnając przez miasto na skróty. Pod górę, przez plac koło poczty; kino, skręcił w Rękaw — małą uliczkę między ogródkami i parterowymi starymi domkami, wypadł na Grodzką, potem wzdłuż Na Skraju do dworca, zostawił z prawej Borsuczkę i masarnię Kozłowskiego. Jeszcze przejazd, budynek przychodni przeciwgruźliczej, obelisk z 1918 roku, warsztat Skuły rymarza i Dom. Mecz się nie skończył. Pobił zatem rekord — pędził nie dłużej niż osiem minut. Nic dziwnego. Serce masz, synu, jak dzwon — powiedział felczer Tym na czerwcowym przeglądzie. Możliwości nóg nie zauważył, tyle że w rubryce „płaskostopie" kazał pielęgniarce zrobić kreskę. Dochodzi? kwadrans po piątej. Sędzia na boisku zagwizdał i podniósł rękę. Stan cztery jeden! — podpowiedział mu wrzaskliwie Łysy, jakby miał sędziego za głupka. Adam stanął obok. — Przegrali... — zawiesił głos. — Jasne! — zatarł ręce Łysy. — Mówiłem ci, że te gnojki od Rybki grają do du... użego kółka! — wybrnął prawie gładko z niedozwolonych emocji, bo już za plecami mieli Śliczną. Pinokio zdążył go kopnąć. Śliczna była prawie opalona, pełna dobrej woli i uśmiechów na okrągłej buzi. Alicja Olecka. Też okrągło. Paluch nie był w stanie wymówić tego ciurkiem. A może udawał, nie wchodzili w szczegóły Paluchowej wady wymowy. Raz takiej, raz innej, zależało od dnia. — Dziś był remis, proszę panią, pani wie? — ucieszył się szeroko Łysy i kiwnął tułowiem, jakby chciał paść Ślicznej w ramiona. — ... pani — poprawiła machinalnie. — O! — Buzia wydłużyła się o centymetr. — Tak... — Zdziwienie rozeszło się na boki i centymetr urody diabli wzięli. — Czyżby chłopcy pana Rybkowskiego wyrównali po gwizdku? 16 - Właśnie? — zdziwił się górnolotnie i nerwowo Łysy. — Wszystko możliwe na tym świecie, proszę panią. Pani wie, jak się pani ślicznie opaliła? — ... pani. — Śliczna była niezmordowana. — Znów błaznujesz. Jeszcze nie wiem. Ale dzięki. Adam, zrób zbiórkę przed kolacją. Przypomnij chłopcom o umyciu rąk. Zaraz wracam. — Śliczna omiotła ich spojrzeniem spod brązowych rzęs, przeniosła potem uwagę na całe boisko, i prawie pobiegła do pawilonu, gdzie wśród różności był pokój wychowawców, telefon, kącik filatelistyczny, PCK. majsterkłepków i Patronki, ten ostatni ze złamaną parę dni temu przez Palucha chińską różą. — Chwytasz, co ona ma na myśli? — zaniepokoił się Pmokio. — Tam, bracie, tego... jest... — nie dokończył. — Zbiórka i ręce! — warknął na niego Adam. — I nie jąkaj się, bo ci nos odpadnie. Jureczku — wykrzywił się do Łysego — zastąp mnie w dowodzeniu. Honor zbyt duży. ł odpowiedzialność. Też muszę pobiec tu i ówdzie. Wyłączam się... Urwał. Jak długo stał koło nich Siwy? — Adam... — Siwy powiedział to jak całe zdanie. — Wpadnij po kolacji. Gdybyś miał czas, oczywiście. Dobrze by było porozmawiać. Siwy nie mógł powiedzieć „pogadać'". Nie powiedział też „przyjdź", brzmiałoby to jak polecenie. Nie powiedział „chcę" ani „koniecznie". Siwy jest doskonałością. Już dawno zmiażdżył nią Adama. Na płasko, do dwuwymiarowości. Teraz go przydeptał wolną wolą. „Gdybyś miał czas..." Adam nie będzie miał czasu. Nie Wpadnie. I nie to, że był zaskoczony. (Choć był. Skąd Siwy wziął się raptem na boisku? 1 dlaczego...) Nie zależy mu na niczyjej łasce. Na zaproszeniu Siwego... Zaproszeniu? Wzruszył ramionami. — Po kolacji to ja... — W porządku — przerwał mu Siwy. — Nie musisz. Odszedł, Adam z trudnością przełknął zaschłą nagle ślinę. Siwy nie czekał, aż on wynajdzie w pamięci słowa pozwalające na honorowe przyjęcie propozycji. -' -—Dominika /пасту niedziela 17 To i dobrze. Co Siwy może powiedzieć, czego Adam mógłby chcieć słuchać? Żeby się przestał wyłamywać, żeby się dostosował, widzi przecież, jacy są dla niego dobrzy, jak mu w Kaleniu i w Domu jest pierwszorzędnie, jaka radosna czeka go przyszłość. — Cholera! — Zgłupiałeś? — zgorszył się Łysy vel Jureczek. — Spowiadałeś się u Taty na chodniczku czy jak? Kazał Pawłowi zająć się tobą? Fiu,, fiu! I odpryśnij od Jureczka, kapewu? Jerzyjurek musi ci wystarczyć. Jak mnie. W zupełności. A w ogóle to gdzie byłeś, kiedy cię nie było? — W Paryżu, Jureczku — zmrużył oczy Adam Grupa wchodziła do jadalni. Dołączył na końcu, i źle zrobił, kurczę blade, bo w minutę za nim dopadła stolika (chleb z dżemem i masłem, pomidor, biały ser, herbata) Śliczna. Zarumieniona do czerwoności grożącej wybuchem — słońce, pośpiech, poczucie obowiązku — wybrała miejsce obok. Jedyne wolne, jakie zostało. — Niech to jasna!... — Prawda? — spojrzała przelotnie. — Smacznego, chłopcy. Nie mógł jeść. Bliskość wychowawczyni złościła go. Zapomniał, że siadała zawsze przy ostatnim stole. Zapomniał, że miała dyżur. Że istniała. O wszystkim zapomniał, zrozumiawszy nagle z całą jasnością ogrom przegranej. Nie pójdzie dziś do Siwego. Nie pójdzie do niego na żadną rozmowę nigdy. ' Wstał i, nie widząc zastygłej nagle twarzy Ślicznej, zbaraniałej miny Łysego, wytrzeszczonych oczu Palucha, wyszedł z jadalni. 3 Babka szła do nich z góry, wyprostowana i wyniosła jak zwykle. Pomyślała, że skoro babka dziś, we środę, o wpół do drugiej, idzie do nich z wizytą, to lepiej, że mamy nie ma w domu. 18 Coś się musiało stać. Środa była dniem wypraw babki do miasta, na obchód sklepów, a potem spotkań ze znajomymi w cukierni Skrodzkiej: spotkań i długich opowiadań, których treść wzmacniano herbatą z napoleonką. Codziennie zaś o pierwszej trzydzieści babka odbierała od pani Doroty tacę z obiadem. Gospodyni pukała do drzwi trzy razy, babka udawała, że nie słyszy lub że jej nie ma, że zapomniała o posiłku, udawała cokolwiek, i wyczuwając nieomylnie szóstym zmysłem, kiedy pani Dorota zaciśnie usta w szparkę, co miało oznaczać, że ma dość babki fanaberii i że odchodzi, stawała przed nią w półotwartych drzwiach, mówiła sucho, bez uśmiechu „dziękuję", brała tacę i odwracała się do gospodyni plecami. Pani Dorota nawet nie wzdychała, na dole tylko, już w kuchni, energiczniej i głośniej poczynała sobie z garnkami. Rytuał milczących spotkań był niezmienny od lat. Dokładnie o drugiej babka odnosiła tacę do małego pokoju gospodarczego, głośno zamykała drzwi do siebie, i nie było jej dla nikogo do trzeciej czterdzieści pięć. Skoro więc dziś, we środę, o wpół do drugiej babka zrobiła rewolucję w ceremoniale swoich przyzwyczajeń, oznaczać to mogło tylko jedno: została do tej rewolucji zmuszona. Dominika biegnie do furtki, a potem na schody wznoszące się w górę już od kamiennego progu, który zamyka małe podwórko od strony wzniesienia. Babka jest blada. Podkreśla tę bladość jaskrawy karmin źle nałożonej na usta pomadki (niebywałe!), krucze włosy są dziś splecione w warkocz okręcony w koszyczek nisko nad karkiem, nie jak zwykle upięte w wysoki kok. Na plecy narzuciła wzorzysty turecki szal z frędzlami koloru bordo, doskonale ożywiającymi ponurą szarość sukni. Może idzie do Skrodzkiej — przemknęło uspokajająco Dominice przez głowę. Babka spojrzała na nią surowo, jakby ganiąc za absurdalne posądzenie. — Matki znów nie ma? — spytała-stwierdziła sucho. Dominiką targnął nagły, nie do opanowania gniew. I niechęć. 19 Tak, to było to. Nie szkodzi, że obiecała. Że wszystko — prawie wszystko — rozumie. Ile razy będzie dziś liczyć w myśli do dziesięciu? „Oczywiście, że nie ma — chce odpowiedzieć. — Przecież wiesz, że jej o tej porze nie ma w domu". — Nie ma — mówi tylko trochę za głośno. — Nie krzycz. Taki ton zostaw dla matki. No tak, jej nigdy nie ma. A ty? Dlaczego jesteś taka czerwona? Co robiłaś? Coś, czego nie powinnam wiedzieć? Prawda? Dlatego biegłaś aż pod górę. Niby, że na spotkanie babki. Kochająca wnuczka! Nie musisz fatygować się ani z powitaniem, ani z tłumaczeniami. Wszystko kłamstwo. Mnie na to nie weźmiesz. No więc? To „no więc'" jest nielogiczne, bo skoro ma się nie fatygować... Raz, dwa, trzy, czte... — Właściwie to nic. — Wiedziałam! — triumfuje głośno babka. — Cóż innego niż „nic" mogłaby robić moja wnuczka. Umiesz tylko wzdychać i przewracać oczami. Lekcje odrobiłaś? — pyta nieoczekiwanie. — Są wakacje — przypomina Dominika. Nie należało tego mówić. Babka jest zdenerwowana, a jeszcze ten wypracowany spokój Dominiki. — Uważasz, że nie wiem? — W głosie słychać irytację, nie ma w nim nic ze zmieszania. — Już i ty posądzasz mnie o zanik pamięci. Ośmielasz się! Dla człowieka, który chce do czegoś dojść w życiu, nie ma wakacji. Ja w twoim wieku, a właściwie to nigdy, nie odpoczywałam. Po żadnej pracy, nie tylko... — Wiem — przerywa Dominika. — No proszę, wie. A to, że powinnaś milczeć, kiedy ja mówię, wiesz także? Wakacje! — W głosie babki słychać narastający gniew. — Powiedziałam o lekcjach dlatego, że pytam o poprawki. Z czego i ile? Słucham. — Nie mam poprawek — nie patrzy na babkę Dominika. — Niesłychane! Córka takich rodziców i nie ma poprawek! Tolerancyjni ci twoi nauczyciele. Stawiać trójki za nic... — Nie mam trójek. 20 — Coś podobnego. A skąd mam wiedzieć, skoro nie raczysz pokazać mi cenzury? — Nigdy nie chciałaś... — Bo nie było co oglądać. Niech ci wystarczy zachwyt rodziców... Prawda, ojciec za daleko, by mógł się zachwycać. Pisał chociaż? Od mojej ostatniej u was wizyty... — ... upłynęło dwa miesiące i dziesięć dni — podpowiada Dominika. Babka patrzy na nią bystro, ale nie może nic wyczytać z twarzy wnuczki. — Pisał — kłamie gładko Dominika, po małej przerwie dla nabrania tchu. — Całuje cię i pozdrawia... — Potrafi to robić? — wątpi złośliwie babka. — 1 co? Gdzie jest teraz? W Berdyczowie? W Paryżu? Biedaczek artysta dla malutkich. Córka będzie taka sama. Do niczego. Udana, że strach. Co tam mamroczesz? Że nieprawda? Skąd, same talenty w rodzinie! Towarzyskie też, nie można powiedzieć. Nie przyszło ci do głowy, że mogłabym chcieć usiąść? A może matka nie pozwoliła wpuszczać mnie do domu? — Cztery, pięć, sześć... — mówi zuchwale a wyraźnie Dominika, patrząc tym razem babce prosto w oczy. Babka otwiera i zamyka usta, nie pada z nich jednak żadne słowo. Za chwilę usta zacisną się w wąską linię. Babka nie wie, że jest teraz podobna do pani Doroty stojącej pod zbyt długo zamkniętymi drzwiami. Dominika usuwa się z progu. Babka wchodzi do pokoju, obca i niechętna drzwiom, które ją wpuściły, domowi i Dominice. Nawet ojcu, który dla tych, szeroko teraz otwartych, drzwi dawno, szesnaście lat temu. zatrzasnął głośno drzwi inne, w innym domu, stojącym na szczycie góry, skąd dziś przyszła babka. — Nic się nie zmieniło, nic... — słyszy Dominika z kąta, gdzie babka usiadła ostentacyjnie ostrożnie na brzeżku starego fotela. Tam, a nie na odsuniętym dla niej od stołu krześle. Dominika wie, czemu babka wybrała fotel. Widać z niego schody na stoku góry i każdego, kto by na nich stanął. 21 — ... ta sama szarość — ciągnie babka. — Chłód i wilgoć bez słońca. Nic się nie zmieniło — powtarza. — My nie lubimy zmian — mruży oczy Dominika i, sama to czuje, cedzi słowa zbyt wolno. Bezczelnie. Jeszcze nie wie, że za chwilę ogarnie ją niedorzeczne współczucie dla babki, pożałuje nie tylko tych słów, ale i następnych: — Mama wraca o siódmej. Nie musisz patrzeć w okno. Nie powinna tak mówić. To „o siódmej" znaczyło wszystko. Babka blednie, jeśli to jest możliwe, jeszcze bardziej i Dominika myśli w popłochu, że babce jest po prostu słabo. Nieprawdopodobne — przebiega jej przez głowę. Babka jest niezniszczalna. Jakim wzruszeniom czy słabościom mogą ulec kamienie? — Powiedz matce — słyszy wyraźnie z kąta (głos jest stłumiony, ale silny jak zwykle i Dominika oddycha z ulgą) — że źle wychowała swoją córkę. Do mnie się mówi „babciu", nie „ty". Tykać możesz ją, jeśli ci na to pozwala. — Babka pogardliwie wydyma usta. — I ojca. Nasiąkł atmosferą tego domu tak, że pewnie i on jest dla ciebie kolegą. Na szczęście nie obchodzi mnie to. A matkę chcę widzieć. To też jej powtórz. Chcę, żeby do mnie przyszła. Dziś wieczorem. Koniecznie. — Mama... ona nie... — mamrocze Dominika. To, co mówi babka, brzmi jak zapowiedź końca świata. Babka zaprasza mamę do siebie! Nieważne, że rozkazująco i wcale nie uprzejmie. Zaprasza ją pierwszy raz! Dominika zapomina o niedawnej niechęci. Czuje, że ma wypieki na twarzy. Jeszcze tego brakowało, żeby babka widziała jej podniecenie. Babka dostrzega co innego. — Nie bądź głupia — mówi oschle. — Przypominasz mi teraz starego Klukę. Też się jąkał, kiedy sytuacja go przerastała. A i bez tego był do niczego. „Ona nie"... — przedrzeźnia babka ironicznie. — Powiedz, że czekam. Proszę. Tak... Proszę. Miejcie to obie. No? Naprawdę musiało coś się stać, tego Dominika była już pewna. I to coś złego-ważnego, skoro babka mówiła aż tak. Zawsze była ostra, niesprawiedliwa, pełna złości i niechęci do całego świata. Znosili to, każde inaczej. Ojciec obojętnie, ignorując babkę, mama cierpliwie, w milczeniu. ... — Tamten dzień pozostawił ślad. I wszystko potem... Zrozum, Dominiko — tłumaczyła dziesiątki razy. — Postaraj się. Nie rozumiała. Nie chciała się starać. Wiedziała, że mama milczała tylko ze względu na ojca — przez niego babka należała do nich. Uważała, że winna matce męża lojalność przed ludźmi i uprzejmość w domu. Skoro nie mogło być nic więcej. Ale nie ona! Nie była mamą, zatwardziałą świętą, do udręczenia Dominiki nie umiejącą pamiętać zła. ... — Nadęłaś się, co? — spytała-stwierdziła znów babka. — Jeszcze jedna poczuła się obrażona. Wszyscy są obrażeni. Tylko ja nie mogę. To było właśnie to. Ktoś jej coś wreszcie powiedział, upokorzył. Kto? —• Obraził cię ktoś, babciu? — spojrzała łagodniej, z przestrachem zauważając trzęsącą się, okrywaną szalem lewą dłoń. — Obraził? A dlaczego by nie? Całe moje życie jest jedną obrazą. Dominika chowa żal. Była głupia myśląc, że babka da się skrzywdzić. Skoro zaczyna swoje wieczne żale, wyrzuty i pod ich adresem, znaczy, że wszystko jest w porządku. — Zrobię herbatę, dobrze? — mówi znużonym głosem byle co, żeby przerwać zaczynający się, nie do zniesienia monolog. — Nie na herbatę przyszłam, a jak Mahomet do góry, skoro góra nie chciała. Powiedz matce... — Powiem. Coś jeszcze? — Znów mi przerywasz. Niech będzie... Nic. Wystarczy. I nie odprowadzaj mnie. Nie potrzebuję. A temu swojemu przyszywanemu dziadkowi przekaż ode mnie, żeby lepiej pilnował domu. Ten łobuz znów się kręcił w okolicy. Plebanię może 9Я okraść, nic mi po skarbach Doroty, ale Pażych niech uważa. Wystarczy, że jednego kryminalistę w domu trzyma. Poszła. Dominika krztusi się nagłymi łzami bezsilnej wściekłości. Tego babce nie daruje! Jak mogła tak powiedzieć, skoro wie, co znaczy Paweł dla dziadka Joachima. A... a i dla niej. Babka jest tak po diabelsku wszystkospostrzegająca, musiała już dawno domyślić się, że... — O nie! — krzyczy Dominika. — Od dziadka i Pawła z daleka, babciu! Ich skrzywdzić nie dam. Słyszysz? — rzuca wyzywająco kątowi. Kąt milczy. Jest pusty. Babka już dawno wyszła z pokoju, -zeszła z trzech stopni werandy, jest teraz za furtką, w połowie schodów prowadzących pod górę. Zaraz znajdzie się na ścieżce wśród trawy, łagodnie pokonującej zbocze aż po szczyt. — „Czekam. Jeszcze dziś" — powtarza po.babce Dominika. — „Nie bądź głupia. Kluka. Był do niczego jak ty"... Powiedziała „też"? — Nie jest pewna, a nie ma nikogo, kto mógłby jej odpowiedzieć. Idzie do lusterka, patrzy ze zmarszczoną brwią, w skupieniu. — Też! Też — oddycha z ulgą i radosnym potwierdzeniem. Wcale nie absurdalna, jakby się mogło wydawać, jest ta radość. Dominika jest podobna do babki. Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Za bardzo wszyscy tak od dawna uważają. A skoro tak, bo i sama to widzi (niestety, jednak niestety!), to czyż nie jest dużym pocieszeniem odkrycie, że babka też jest do niczego? Skoro ona, Dominika, przypomina babce Klu-kę, to pośrednio, przez swoją bylejakość sprawia, że i babka się sobie nie podoba! Nie podzieli się odkryciem z mamą. Mama jest zatwardziała w szlachetności. ... — Istny święty Idzi od Źródła — mówi nie raz. a bezbożnie. Dominika, która nie jest nawet normalnie szlachetna, bez doszukiwania się w niej marmurowej szlachetności 24 mamy, znoszącej w milczeniu despotyzm i piekielny charakter babki. — Dlaczego znów milczałaś? — oburza się Dominika po rzadkich, niepotrzebnych... Bogu dzięki, że rzadkich!, wizytach babki. Stoją obie w dużym pokoju obok starego fotela i patrzą, jak babka idzie pod górę. Nie życzyła sobie odprowadzania. — Wniebowstąpienie! — mruczy niewyraźnie Dominika. Boi się, że przeholowała jednak, zerka więc spod oka na mamę. Mama kręci dezaprobująco głową. — Nie — mówi stanowczo. — Nie bądź taka, Dominiko. I nie bluźnij, nawet w taki sposób. Niewinny według ciebie. Wiesz dużo, nie wszystko jednak. Żebym takich słów nie słyszała więcej. Dominika wzrusza lekko ramionami, tak, żeby mama tego nie wyczuła, a potem obejmuje ją mocno. — Słowo daję, niedługo cię przerosnę! Już przerastam... 4 ... Patrzy na babkę. Malejąca z każdym krokiem postać jest już na tarasie. — Żeby się chociaż zatrzymała dla złapania tchu — rzuca w przestrzeń uwagę Dominika. Jest dziś, nie dawniej, stoi sama przy oknie. — Chociaż na chwilę! Skąd. Babce nigdy niczego nie brakuje. Nawet tchu, gdy tak wyprostowana maszeruje pod górę. Prawie wyprostowana. Po czterdziestu dziewięciu stopniach schodów, które, choćby na krótko, odbierają dech każdemu. Jej też, Dominice. Nawet Pawłowi. Ale Paweł zwykle biegnie po tych schodach... Babka już jest na ścieżce. Zaraz stanie na tle nieba — ciemna figurka na białej wyrwie, nad jarem — drogą. Potem zniknie. Dominika będzie mogła odejść od okna i zacząć się zastanawiać. Czasu ma dość, do siódmej. Co ma powiedzieć mamie? I czy w ogóle zrobić to dziś? Mama pójdzie, oczywiście, do babki. Wróci zdenerwowana i Dominika długo w noc będzie słyszała krokL w pokoju obok. Kroki w ciemności, prawie bezgłośne, ale nie dla jej wyczulonego od 25 Й2Л dawna ucha. Potem wiatr targnie otwartym oknem — mama będzie chciała ukryć przed Dominiką swoje nocne palenie. Z filtrem, nie szkodzą — wytłumaczy wstydliwie rano. Dominika wygrzebie pogniecione pudełko z kosza na papiery, trafi też na niedopałki ukryte w kilku bibułkowych serwetkach. Mama powie, że Dominika przesadza jak zwykle, przecież pamięta, że paliła tyle co nic, najwyżej trzy, może cztery. A Dominika: — To nie jest kłamstwo altruistyczne, mamo, a tylko takie tolerujesz u mnie. Mama zmiesza się wprost klasycznie i, zła na siebie, ofuknie Dominikę. (Nie bądź taka zasadnicza, ja ci nie przypominam nocnego czytania pod kołdrą, z latarką w garści). Wtedy Dominika zacznie na mamę krzyczeć. Ze strachu o nią. Obiecywać. Przypominać. Prosić. Nie powie o wizycie babki. Mama nigdzie nie pójdzie i nocą w łóżku będzie się wiercić i nie spać tylko Dominika. Nie będzie żadnego palenia papierosów w pokoju obok. Jutrzejszy ranek obejdzie się bez zapachu kropli zażywanych przez mamę ukradkiem w kuchni już przed 'śniadaniem. Postanowione i basta. Dominika rzuca ostatnie spojrzenie na górę. Mały ciemny punkcik znika z jasnego prześwitu między zboczami wąwozu. Znikł. Nie pójdzie też do mamy na dworzec. Mama zaraz pozna, że coś się stało. Dominika nie potrafi ukryć przed nią swego wzburzenia. Ochłonie w domu, wieczorem mama będzie zbyt zmęczona, żeby zauważyć nienaturalne podniecenie Dominiki. I nagłą apatię. I znów ożywienie... Paweł mówił w takich sytuacjach: „reakcja na opak, to cytat, ale dobrze oddaje twój stan, Dominiko". — Cytat skąd?— pytała Dominika. »— Nieważne — bagatelizował sprawę autorstwa Paweł, ale Dominika wiedziała, że chodziło o co innego. Paweł po prostu nie chciał pamiętać — w tej chwili pamiętać — że nie jest stąd. Od nich. Od niej i dziadka Joachima. Te cytowane reakcje pochodziły na pewno z Domu za miastem. A Paweł chce być, gdzie jest — tutaj, nigdzie więcej. Nawet myślą. 26 Jest szczęśliwa, bo w tym „tutaj" mieści się i ona, Dominika. Od kiedy spotkała Pawła, wiele zmieniło się w jej życiu; tak powiedziała mamie, a mama nie zlekceważyła jej wyznania. — Cieszę się — uśmiech był zaraźliwy, podobnie jak radość, specjalny, przeznaczony tylko dla Dominiki. — Ja też lubię Pawła, Dominiko. Jest „więcej niż tak", jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Rozumiała, oczywiście. I odtąd myślała o Pawle jak mama: „Paweł więcej niż tak". Powiedziała i panu Joachimowi o tym, że od kiedy spotkała Pawła... — Jasne — kiwnął głową Pażych. — W moim też. — Taaak? — zdziwienie było miłe, choć przeciągłe. Nie wiedziała, czy cieszyć się, czy nie. Wolałaby, żeby tak głębokie przeżycie związane z osobą Pawła należało tylko do niej. Trudno. Dziadek Joachim też ma prawo do wzruszeń. Pozytywnych, oczywiście. Nawet większe niż ona. (Wzruszenia niepozytywne zostawia Dominika, bez wytykania palcem, innym.) Postanowiła, że i ona zasłuży kiedyś na pozytywne wzruszenie dziadka. Dziadek nie bardzo chce korzystać z jej usług. Goni ją nie tylko z warsztatu, ale i z alkierzyka-sypialni, dawnego pokoju pani Pażychowej, dokąd Dominika zapędziła się raz ścierać kurze, z małego kącika obok (pokoiku po chłopcach), a nawet z kuchni od garnków. — To kobieca robota! — tłumaczy Dominika. — Ale! — wątpi obraźliwie dziadek Joachim. — Znalazła się kobieta. Jeszcze takiej nie widzieli. Ostatecznie pozwala Dominice na zmywanie. Pawłowi wolno wszystko. Prawie wszystko. Ale Paweł to Paweł. ... Dominika skrobie paznokciem brzeg talerza. Mleko, a właściwie kożuch zgarniany przez nią niezmiennie od lat, i ku niezmiennie głębokim westchnieniom mamy, dzisiejszym też, przywarł do fajansu mocno, jakby go kto prosił i skleił stolarską 27 zaprawą dziadka. Zapomniała o pozmywaniu naczyń, niech to licho, zedrze teraz palce i druciak na strzępy. I dobrze jej tak. Biała skorupa trzyma się mocno talerza. Dominika walczy z nią całe dwie minuty. Wreszcie. Triumfujące „ha!" i talerz lukiem spada na podłogę, gdzie rozmnaża się hojnie, aż do przesady. Agata nogą zamiata — powiedziałby ojciec na takie gospodarowanie. A babka... Lepiej nie myśleć. Dobrze, że mama tego nie widzi. Skruszona, sprząta kuchnię całe pół godziny. Jest tak wielkoduszna, że zmienia wodę w wazonach z kwiatami, a po namyśle, oszołomiona swoją pracowitością, drapie się na stół i ściera kurze z kredensu i półek. Chciałaby zapomnieć o rozmowie z babką, ale musi podjąć decyzję: mówić mamie o wizycie czy nie. Dalej: poradzić się Pawła w tej sprawie. Punkt trzeci: może by tak spróbować wejść przypadkiem na tego chłopaka włóczącego się po górze i nad Strugą od tygodni, przestrzec go przed babką, a i przed innymi też. Dominika widziała nie raz, jak rwał jabłka w ogrodzie proboszcza, nie oszczędzał też maliniaka dziadka. Ani proboszczowi, ani dziadkowi — o ile ich zna — nie mogło to przeszkadzać. Wprost przeciwnie. Jednak pani Dorota... nie mówiąc już o innych. Gotowi oskalpować chłopaka, posądzić o Bóg wie co. Spyta Pawła, czy zna tego amatora witamin. To nie jest nikt z Domu. Chłopcy stamtąd nie przychodzą tak daleko. Chciałoby im się gnać przez miasto nad nijaką rzeczkę, kiedy mają pod nosem most na prawdziwą, wielką plażę? Tylko Paweł woli Strugę i ich górę od Rzeki. I na myśl, że już niedługo zobaczy go, zaczyna śpiewać cienko i fałszywie idiotyczny, według mamy, doskonale taneczny dla niej, ostatni przebój o krzywonogiej miss. A jeżeli Paweł nie będzie miał dziś żadnej roboty u dziadka i z jakiegoś powodu dziadek zechce być sam (bywają takie dni i powody), Paweł skoczy w maliniak, w pięć sekund pokona zbocze ogrodu i wpadnie do domku nad Strugą na długą rozmowę przy zsiadłym mleku i kartoflach pieczonych w popielniku. A może dziś będą woleli gotowane w mundurkach. 28 Zapomniała o babce. Małego złodziejaszka, włóczykija, może przestrzec kiedy indziej. Dokładnie o wpół do czwartej zamknęła drzwi, klucz włożyła jak zwykle w doniczkę z pelargonią i pobiegła przez ogród w górę, do domu Joachima Pażycha. 4 Już w połowie drogi zmieniła plan: nawet jeżeli Paweł będzie miał co robić u dziadka, zabierze go dziś sobie i tak. Powie, że miała niedobre popołudnie, mnóstwo spraw do przemyślenia, z rozwiązaniem których nie poradzi sobie sama. Zresztą musi się wygadać. To znaczy pomilczeć przy Pawle. Dziadek Joachim machnie ręką," Pawłowi dokuczy: „masz, czego chciałeś. A mówiłem — od nieświeżych ryb, milczących psów i kobiet z daleka". Paweł spojrzy na Dominikę, zauważy, że coś z nią nie tak, odpowie dziadkowi: „toto nie kobieta", i pójdą. W domu Paweł usiądzie na podłodze, oprze plecy o fotel, nogi wyciągnie na środek pokoju, zamknie oczy i mruknie „zaczynaj". Dominika zacznie. Będzie się jąkać, potem mówić o wszystkim naraz. Groch z kapustą — osądzał kiedyś tata i wyprawiał ją w podobnych sytuacjach do mamy. Paweł jest wyrozumiały dla jej niedoskonałości. Nawet się nie skrzywi, nie mówiąc już o wyprawieniu jej dokądkolwiek. Wytrwa do końca jej chaotycznego monologu, a potem spyta: „i co postanowiłaś?" Wtedy Dominika wpadnie w popłoch, bo okaże się. że nic. To znaczy... nie powtórzy mamie polecenia babki. Nie powie o babce ani słowa. A Paweł: „nie masz racji" — i dalej w tym stylu. — Nie! — krzyknie Dominika. 29 — Więc do czego byłem potrzebny tak na gwałt? — zdziwi się Paweł. — Myślałem, że mam ci poradzić. — Bo musisz być — odpowie już bez jąkania Dominika. — Tylko tyle? — spyta wolno Paweł. — Aż tyle — pokręci głową Dominika. (Taka jest odważna w zmyślaniu sobie. No!). Potem będą mówić o czymkolwiek. Najważniejsze zostało wytłumaczone. Tak — Dominika staje w maliniaku, zrywa przejrzałe, rozpływające się pod dotknięciem ręki owoce, sprawdza, czy nie robaczywe, wkłada do ust, zlizuje dokładnie sok z dłoni i wzdycha — skoro tak, nie zabierze dziś Pawła dziadkowi. Nie powie mu o babce. A decyzję podejmie sama. Już podjęła. Wytarła ręce o chrzanowy liść, pokolorowiły się jeszcze dokładniej. „Nie czas dorosnąć, Dominiko?" — spytałaby mama. Czas, oczywiście. Dorasta. To nie jej wina, że jest taka, jaka jest. Ma wrodzone skłonności do braku kokieterii. Bogu dzięki, że Paweł nie zwraca uwagi na takie głupstwa. Wręcz przeciwnie. Spytała go kiedyś, dla pewności, a potem z przestrachu, że może mu to jednak przeszkadza, to ona się zmieni, postara się. — Ani się waż! — zdenerwował się naprawdę. A potem roześmiał i powiedział już łagodniej, że jakby była jak inne dziewczyny, toby jej obydwaj, dziadek Joachim i on, nie chcieli. Odetchnęła. — A nie jestem? — upewniła się na wszelki wypadek. — Jesteś, niech cię licho! Kiedy pytasz. Wszystkie dziewczyny mają to widać we krwi. Ale tak w ogóle to nie... — zlitował się. — Nikt ci nie mówił, że jesteś inna? — Mówili — powiedziała mroczniejąc. — Nie to miałem na myśli —Paweł dotknął delikatnie jej policzka. — No, Dominiko. Przecież wiesz. I nie patrz tak. Jastrzębie odleciały, szaraku. — Wrócą. Już wracają — nie poddawała się łatwo radości Dominika. — Zdechłe? — zdziwił się. — Nie pamiętasz pogrzebu? Musiała się uśmiechnąć. To Pawłowe „zdechłe". Niepodobne 30 do wszystkiego, co mówił i robił. Potrzebne nie tylko jej. Przed laty dziadek Joachim leczył takimi słowami Pawła. Były jak penicylina. Niezawodny średniowieczny chleb z pajęczyną, którym wojowie zasklepiali rany. Nie wszystkie z tych słów słyszała. Zostały tajemnicą ich dwóch, dziadka i Pawła. Ale i ona pomogła dziadkowi. Kiedy wreszcie pozwolili jej wejść do swojego męskiego świata, pierwszego wieczoru, nad ziemniakami pieczonymi w popielniku, na Pawłowe „muszę już iść" zawołała ze strachem zrozumiałym wtedy tylko dla Joachima Pażycha: — Ale wrócisz? Paweł grzebał w popielniku odwrócony do nich plecami i długo nie odpowiadał zajęty bez reszty wyjmowaniem ziemniaków do miski. — Też pytanie — usłyszeli wreszcie. Głos był szorstki, niechętny jej wścibskości. Pieczenie kartofli to poważne zajęcie. Ważniejsze od jej nagłego, niepojętego strachu. — Jutro z dziadkiem wycinamy w ogrodzie stare drzewa. Możesz iść z nami, jak chcesz. Prawda? Weźmiemy ją? — to już było skierowane nie do niej. Pierwszy raz usłyszała, że ktoś nazywa Pażycha dziadkiem. I pierwszy raz Paweł, za milczącą zgodą Joachima Pażycha, zaprosił ją do domu nad maliniakiem. Wprowadził w swój świat. Zaczęła i ona nazywać tak Pażycha. Przyszło samo, naturalne jak to, że dom przy drodze nad Strugą stał się jej drugim domem. Mama nie dziwiła się, pochwaliła nawet, że w Dominice wreszcie obudziło się sumienie. — No, sumienie, Dominiko. Nie patrz na mnie jak cielątko. — Tak mama odczytała niebotyczne i widać nietwarzowe zdziwienie Dominiki. — Mieszkamy od lat na tej górze, tylko on i my, a ty wciąż „Pażych i Pażych". Wreszcie zaczęłaś rosnąć. Cielątko — powtórzyła wcale nie pieszczotliwie mama. Widocznie Dominika nie mogła pozbyć się zoologicznego wyrazu twarzy. — Mówisz, że dorastam — próbowała jakiej takiej akceptacji. — Minimalnie. Tyle, by dostrzec cokolwiek dalej niż cień rzucany przez własny nos. Pojęłaś aluzję? — mama zacytowała 31 stereotyp pytajnika z filmów psychologicznych zaprzyjaźnionej kinematografii. — Nieee — odpowiedziała nieinteligentnie, po polsku, Dominika. — Cielę — powtórzyła po raz trzeci, bez zdrobnienia, a pieszczotliwie (wreszcie!) mama. Babka była tego samego zdania, choć jej sądem kierowały inne uczucia. — Zgłupiałaś? — spojrzała na Dominikę jak na okaz upośledzenia. — Co to za zwroty rodzinne. Pażych nie ma z nami nic wspólnego. Że też pozwalasz jej... — Wszystko ma! — zaprotestowała głośno i gwałtownie Dominika. — Lubi nas. Jest dla nas dobry. I my go lubimy. — Nie dość, że głupia — babka patrzyła na nią jak na zakurzony eksponat w gabinecie osobliwości — to jeszcze sentymentalna. I złośliwa — dodała po chwili bacznego obserwowania eksponatu. — Nie mam za co was „lubić". A dobra jestem aż nadto. Toleruję. — Głupcy nie bywają złośliwi — odezwała się mama. — Zło, jeśli nie jest bezmyślne, wymaga inteligencji. Skoro w uwadze Dominiki dopatrzyła się mama złośliwości... Dominika dziwi się, że tak łatwo przyszło jej zaprzyjaźnić się z dziadkiem. To Paweł — mówiła z przekonaniem. — On zaczął i pokazał mi, jak się to robi. — Jest mądry — mama pochwaliła Pawła pierwszy raz (wtedy nie był jeszcze „Pawłem więcej niż tak") i Dominika zrobiła supełek na chusteczce od nosa. Powtórzy Pawłowi mamy opinię, jak tylko go spotka. — A Marty nie chciałaś nazywać ciocią — zauważyła niespodziewanie mama. — Chociaż prosiłam. Nie chciała. Pani Marta była mamy szkolną koleżanką i najważniejszą dla niej — po tacie oczywiście — osobą na świecie. Pani Marta-śmieszka, dusza każdego towarzystwa, wulkan energii i optymizmu, decydująca nieomylnie jak wyrocznia. Krytykująca śmiało poczynania ojca, brak inicjatywy u mamy 32 (koleżanko, więcej życia! — śpiewała jej nad uchem), despotyzm i zawziętość babki. Dominika nie przepadała za nią, choć nie była strofowana zbyt często. — Też nie przepadam — przyznał się już-dziadek Pażych. — Za głośna. Nie można przy niej być. Przyciąga uwagę ludzi. Ich samych też. Tłum... Po co? Lubisz? — pytał Dominiki. Nie lubiła. — A mama? — Dziadek (już-dziadek) wiedział wszystko. Może i to wie? — Woda i ogień. Zasada przeciwieństw. Twoja mama uznaje autorytety. Jest pewniejsza. — Joachim Pażych rzucał zdania krótkie, każde było całością nie przylegającą do innej. — I te dwa różne bieguny, pamiętaj. Przyciągają się. Do czasu. Kiedyś przychodzi wyładowanie. Dobrze powiedziałem? Tak was w szkole uczą? — Tak — bąknęła Dominika niepewnie. Miała piątkę z fizyki i nie chciała robić dziadkowi przykrości. Mama była niepocieszona rezerwą córki. I Dominika znów zasięgała rady dziadka. — Ta kobieta — tak Joachim Pażych nazywał panią Martę — nie jest taka, jak twoja matka o niej myśli. Znam je obie od... o, takich — dziadek opuścił dłoń na wysokość kolan. —- Wiem dobrze. Przekonasz się. A kręci się tu, bo ma swój interes. Lubi takie kręcenie, panie tego. I że twoja matka wierzy jej ślepo i słucha. Widzi w niej to, czego sama nie ma. A chciałaby. Nie wie, że to niepotrzebne. Nieważne, panie tego. — Ale, dziadku... — próbowała bronić mamy i „tej kobiety" Dominika. — One razem chodziły do szkoły. I siedziały w tej samej ławce! — No to co? Wspólna cela, panie tego. Ja też z twoją babką obok. W szkole. I co? Nic — zbijał Dominiki wykrzyknik Joachim Pażych sprowadzając go do poziomu zwykłej kropki. W zdaniu oznajmującym. Bez znaczenia. Ale nie dla niej! Taka wiadomość! — To... to łączy — brnęła dalej, a niepewnie, Dominika. — Tere-fere — zdenerwował się dziadek. — Linia hory- 3—Dominika znaczy niedziela 33 zontu. Złudzenie. Podejdź bliżej, a ^zobaczysz — ziemia sobie, niebo sobie. Nie myślisz, że czas spuścić Warcka? — zdecydowanie zamykał temat i przestawał myśleć o kłopotach Dominiki. — No, biegaj — słyszała za chwilę. — Mądrzejszy jesteś od niejednego człowieka. A nie idź na drogę. Nic ci po niej. Wara! Dominikę gonił dziadek inaczej niż Warcka — do koleżanek, do kina, do miasta. Choćby „przelecieć się" tak sobie. Co ci po starym psie i starym człowieku? — pytał. — Nie masz młodych? Miała. Pawła. Później. Tego jednak dziadek nie mógł zrozumieć. Nie był dziewczyną. Wkrótce po wyjeździe ojca wypadły imieniny pani Marty. Zapomniały o tym, przybite sytuacją; jedna udawała przed drugą, że wszystko w porządku (tylko te kroki nocą w pokoju obok, tylko zbyt głośna w dzień wesołość Dominiki) i były tak tym udawaniem zajęte, że na nic więcej nie starczało prawie czasu. To Dominika szukając w kalendarzu przepisu na farbowanie pończoch znalazła ów dzień z Martą i Małgorzatą, sobota, wschód słońca... zachód księżyca, przepis na zapiekankę... — Mama! Prawie zapomniałaś o imieninach pani Marty! — przypomniała wielkodusznie. — W sobotę. Słuchaj! Zrobimy to na kolację: Weź resztki pieczeni... piszą, że mogą być okrawki... jeden kilogram ziemniaków, trzy ja... — Przestań, Dominiko — mówi mama i wcale się nie uśmiecha. — Prawie zapomniałam, masz rację. Co ja bym bez ciebie zrobiła? — Karierę! — rzuca jak pocisk Dominika i natychmiast żałuje tego. Mama może odebrać nie jak „kulę u nogi", a jak przytyk — stwierdzenie, że z planów snutych przed laty nic nie wyszło... — No, mama! Daj buzi. I ucho. Chuchnę. — Miażdży matkę w potężnym uścisku Dominika. — Daruj Koziołkowi Matołkowi. Lepiej przyznaj się, zamiast rozpamiętywać potknięcia wyżej wymienionego, co włożysz na imieninową imprezę. Gości będzie ho, ho. Zaćmij wszystkie baby, proszę cię. Jesteś naj... Tata to mówił tysiące razy... 34 Niech to diabli! Ma jęzor, no. Że też jej nie wyrosły dotąd ośle uszy! — Aksamit? — pyta potulnie. — Wełenkę — decyduje pogodnie mama. Niech będzie. „Aksamit" jest miękki, ciepły (uczucie wewnętrzne, udzielające się innym, nie wrażenie odbierane przez skórę), elegancki. Ale w „wełence", granatowej z białym koronkowym duuużym kołnierzem, mama wygląda jak uczennica, tylko trochę starsza koleżanka Dominiki. — A prezent? — przypomina rzeczowo Dominika. — Jest już dawno. Zaniosę Marcie album. Malarstwo polskie. Co ty na to? — Oddasz ten album? — nie wierzy Dominika. — Mamo! Nie myślisz, że ona wolałaby nylony? — Nie bądź złośliwa, Dominiko. — Głos mamy nie jest aksamitem. Nic z miękkości i ciepła. Raczej wełna. Szorstka, prawie zgrzebna. Dominika wybacza mamie. Ona też nie chciałaby niczyjej złośliwości pod adresem Pawła czy dziadka. Dziadek mówił, że mama przekona się prędzej czy później. Byleby „tej kobiecie" zostawić czas. Przekonała się prędzej. W sobotę, dwudziestego drugiego, zachód słońca siedemnasta zero dwie, mama wróciła, ledwie zaszło, a Dominika, zastygła nad wizją Itaki Saroyana (której nie omija śmierć), nie zdążyła się dowiedzieć, co Homer odpowiedział Ulissesowi na pytanie małego: „ale wrócisz do domu?" Odpowiedź była na nowej stronie, na tej, doczytanej do końca czterdziestej pierwszej, było tylko to, że Homer będzie — może — kiedyś w Nowym Jorku, że Nowy Jork jest na wschodzie, po Nowym Jorku Paryż, po Paryżu Berlin, potem Wiedeń, Rzym, Moskwa, Sztokholm — zwiedzę kiedyś wszystkie stolice świata — ja też — pomyślała Dominika — z Pawłem — i zawsze wrócę — wrócimy — do domu — jak Homer, bo tylko tak mógł odpowiedzieć bratu... I wtedy do domu wróciła mama. 3» 35 Oniemiałej ze zdziwienia Dominice wymówiła się bólem głowy (Dominika dobrze wiedziała — i widziała — że to wykręt!) i zamknęła się zaraz w pokoju obok. Mama przestała odwiedzać panią Martę. Nawet „czasem" nie chciała „wpaść" na Kilińskiego siedemnaście. Nie mówiąc już o imieninach czy innych okazjach. „Dziwaczejesz" — skwitowała pani Marta i przestała bywać w domu nad Strugą. Obraziła się na mamę. I zaprzyjaźniła z panią Kowalewską, żoną „Francuza" ze szkoły Dominiki. Profesor Kowalewski był — wedle opinii starszych dziewcząt — jeszcze przystojny choć stary (na pewno ma pięćdziesiątkę jak obszył) i chętnie zabierał panie (żonę i jej nową przyjaciółkę) na przejażdżki samochodem. Warszawa, trzecia w mieście, numer rejestracyjny 0004. To było ważne, mówili chłopcy. — Dlaczego, dziadku? Jak myślisz? — pytała Dominika. Pawła nie było. — Głupia kobieta — kwitował Joachim Pażych. — Ja o samochodzie. Dlaczego? — nie ustępowała. — Ja też — odpowiadał. — Babskie wścibstwo! — to już było do niej. — A matki o nic nie pytaj. Rozumu byś nie miała. Poszedł sobie. Domyśliła się sama. pomału, gdy różne sprawy zaczęły coraz częściej uderzać i w nią. Obuchem. Dziadek jest mądry. Skąd wiedział? I o mamie wie sam z siebie. O niej, o Pawle. Spojrzy, pomilczy i to mu wystarczy. Pewnie dlatego, że jest sam. Ma dużo czasu na myślenie. Odkąd mama bierze więcej dyżurów w kasie (ten ciągły brak pieniędzy!), Dominika, z konieczności siedząca w domu, zaczęła bawić się w myślenie. Zajęcie ciekawe, naprawdę. Dziwne sprawy do głowy przychodzą, układają się też niezwyczajnie. Jest o czym opowiadać mamie wieczorem. I Pawłowi. Dziś będzie milczeć jak głaz. Nie dowiedzą się niczego. Tak, nawet Paweł... Dom dziadka był zamknięty. W szybce werandy czekała na nią kartka: „Paweł nie przyjdzie, nie ma czasu. Wracam późno. Nie rób żadnych porządków. Jest czysto. Sam sprzątałem". 36 Akurat. To dumne dziadkowe „sam sprzątałem". Oznacza tyle, że zmiótł wióry w warsztacie, spalił je, gotując przy okazji mleko i ziemniaki, nakarmił Warcka i wyrzucił stertę niedopałków ze wszystkich popielniczek. Skorzysta z okazji i wysprząta cały dom. Wolno jej wchodzić do dziadka. Pozwolił już dawno, co prawda bez prawa ruszania czegokolwiek poza kuchnią, wchodzenia do warsztatu, gotowania, palenia papierów... ч Ale! Dziadek poburczy i przestanie. Potem sam będzie zadowolony, że ma wszystko pod r^ką. Zabrała się do pracy. Krzywonoga miss z tanecznej piosenki usłyszała tego dnia po raz drugi, że odkąd Dominika ją zna, świat, choć niby ten sam, jest zupełnie inny. 5 W nocy śniły mu się koszmary. Szałas zalała woda, lepka jak klej i przeraźliwie zimna. Szukał po omacku latarki; pamiętał, że kładł ją wieczorem obok swetra zastępującego mu poduszkę. Jest! Chwycił — i zerwał się na równe nogi, pełen obrzydzenia i strachu. W ręce trzymał coś śliskiego i długiego, coś, co owinęło mu się wokół dłoni i wolno sunęło do ramienia. Drugą ręką próbował uwolnić się od wstrętnego uścisku, ale lewa dłoń, ciężka i nagle boląca, nie chciała go słuchać. Opadała, rosła, wchłaniała ją woda. Zrobił rozpaczliwy wysiłek. Ręka została w wodzie, uniósł się on sam, kaleki; szałas rozpękł się na dwoje, maź bluznęła w twarz, zachłysnął się i wtedy w dali zobaczył światło. Mały, jasny punkcik, niczym płomień zapałki albo świecy stojącej w oknie na znak, że ktoś czeka. Wiedział, że światło nie było dla niego, ale oznaczało ratunek. Zaczął więc biec. Biec pod górę, w ciemności, potykający się, chrypiący z wysiłku, jaki kosztował go ten bieg. I nagle krzyk. Prawie szczęścia, gdy zrozumiał, że obły uścisk został za nim. Światło buchnęło płomieniem, znalazło się przy nim, wokół. Wszedł w 37 nie. Blask poraził oczy, ogień objął twarz, przeniknął do mózgu. Upadł. I wtedy wreszcie się obudził. Leżał na boku, na lewej, zdrętwiałej ręce. Po twarzy ciekły mu łzy. Był odkryty i przemarznięty. Małe światełko akwarium rozjaśniało niewyraźnie kąt sypialni. Od uchylonego okna szedł chłód nocy, a blask latarni stojącej tuż za oknem padał mu na twarz. Westchnął z ulgą. Radość ze snu była stokroć silniejsza. Tu — naprawdę — tylko tyle: uratował się, ale miejscem, dokąd biegł, był Dom. Kolejowa trzydzieści dwa. Nic więcej. Oswobodził lewą rękę, potarł. Była zdrętwiała i boląca. Przymknął okno, znalazł koc wkopany w róg łóżka. Drugi leżał na podłodze. Owinął się szczelnie, jakby pakował tłumok z bagażem na drogę, i odwrócił się plecami do blasku latarni. Widno było i tak, a przynajmniej nie raziło w oczy. Cholerne światło, cholerne miejsce na ziemi. Ucieknie stąd jeszcze w tym tygodniu. Nie będzie dłużej czekał. Na co?... W sobotę, zaraz po śniadaniu. Ma dość. Dość! Rzucił się na łóżku, stare sprężyny zaprotestowały głośno i piskliwie. Pinokio śpiący z nogami pod stolikiem z akwarium zamruczał niespokojnie. Obok posapywał Łysy, w środku pod ścianą chrapał Listonosz, w kącie poświstywał przez nos Kaziu Wierszyk. Nasłuchiwał przez chwilę, ale świst był prawdziwy, nie udawany. Spali rzeczywiście. Bogu dzięki, nie chce niczyjej świadomej obecności przy sobie. Wiedział, że teraz nie zaśnie łatwo, za bardzo go zmęczył niedawny bieg, za głęboko poraziła śliska wilgoć zjawy. Niech więc będzie sam, skoro musi być. Obmyśli plan działania do soboty. Przede wszystkim ukraść nóż z kuchni. Potem ściągnąć koce w żywopłotowe krzaki okalające Dom. Najlepiej w te od strony Skuły. Nocnej ze schowka zabrać płaszcz przeciwdeszczowy. Wkładała go, gdy padało, a musiała wyjść do drugiego budynku budzić szczeniaki 38 na nocnik. Oni tu mieli takich strażaków pięciu. Próżno Śliczna zabraniała przezywania, tłumaczyła, złościła się, że nie wolno się śmiać, to choroba, mówiła. Zresztą, czy nie widzą, że Władek prawie już nie... Widzą, a jakże, nosem. Smród z zadżumionych sypialni niósł się na korytarz. Nie pomagało wietrzenie, wynoszenie materacy, ceraty jak dla niemowląt... Zwariował, nie ma o czym myśleć. Najważniejsze, że nocna, warująca w ich budynku — trzech najstarszych grup, szczeniaki w tamtym grzeczne, niegroźne — trzymała płaszcz pod ręką, a drzwi nigdy nie były zamknięte. Skompletuje wszystko przez dwa dni. Smarkacze po obiedzie idą na plażę lub do parku, pracusie i podlizuchy na działkę z kierownikiem. Budują altanę, maminsynki. Piłkarze na boisko. Kibice też. Jest kibicem, nie? Najwierniejszym. Zaraz... Kto będzie mieć dyżur? W nieparzyste dni Królowa, pojutrze znów Śliczna. Wiktorię weźmie na lep słodkich oczu, Śliczna sama wlezie pod rajskie jabłuszko. Biała jak worek po mące, opala się, opala i nic. Tyle, że perkaty nosek jej sczerwieniał. Zęby tylko nie padało, no, ale musiałby mieć pecha do kwadratu. A nie miał? Całe życie. Co prawda na zmianę ze szczęściem. Ostatnio mu się wiodło. Ale! Z Frajerem nie wyszło. Nocą można się przyznać do porażki. Żeby takie świństwo zrobił mu człowiek, nie darowałby. Nie pomyślał i nie spojrzał więcej. Więc skoro była porażka, musi przyjść wygrana. I to niejedna. Uda mu się wszystko. Nad wodą też. Nie boi się ani zwierząt, ani ludzi. Zresztą z psami szukać go nie będą. W piątek złoży wizytę Polskim Kolejom Państwowym. Podejdzie do kasjerki ze trzy razy, uda głupiego, że niby nic nie rozumie z rozkładu jazdy. Zapyta o pociągi do Radomia. Może zagrać jeszcze przygłuchego i analfabetę. Od jego „proszę, proszę" babkę szlag trafi. Musi robić w konia tę młodszą, trochę smutną, chociaż często uśmiechniętą. Zna takie uśmiechy, pełno ich w Domu co rano na apelu, na akademiach z okazji i w ogóle co krok. Szczególnie dziewczyny są w tym dobre. Kasjerka ma pewnie męża pijaka, tłucze ją, choć niebrzydka, pieniędzy nie oddaje. Co mu tam. Tyle potrzebna, 39 że grzeczna, nie to, co jej zmienniczka, stara warcząca jędza. Ta nie zechce z nim gadać nawet za bukiet herbacianych róż, co dopiero za jąkane „proszę?". Grzeczna wyciągnie z szufladki kartkę i własnoręcznie napisze godziny odjazdów. Jeszcze spyta, czy nie mogli z domu wysłać kogoś większego. Cholera! Zawsze mu dają mniej lat... Ta też.;. Ma rację mąż, że pije i wali. Cicha woda. Rany nie zrobi i krew wyssie. Poczuł, że nie lubi uśmiechniętej obłudnie kasjerki. Nie pozna po nim tego. Powie, że jest w domu największy. Siąknie nosem jak Paluch i podziękuje pięknie. Specjalność Rylca. Kasjerka wyjrzy z okienka — i zapamięta go dokładnie, na wieki wieków. A o to właśnie chodzi. Polecą na stację, może nawet sama Śliczna, usłyszą opowieść lepszą od scenariusza filmowego. Proszę bardzo, Śliczna może jechać do Radomia. Podróże kształcą. Poszuka igły w stogu siana. Wróci z figą. A on będzie opalał pięty nad Strugą i jadł Pażychowe maliny. Na deser. Sprawę wiktu podstawowego przemyślał wcześniej. Opierunek na długo nie jest mu potrzebny. Koce, trampki, sweter, spodnie, dwie koszule. Przepierze je co jakiś czas w rzece. Wikt... Upatrzył sobie jeden dom przy szosie do Dęblina. Daleko, aż za koszarami. Kręci się tam pełno chłopaków w różnym wieku, nikt na niego nie zwróci uwagi. Chłopaki czekają na zmianę warty przy pasiastych budkach, na wymarsz żołnierzy na ćwiczenia, na powroty. Na trąbkę i zbiórki na placu apelowym. Sam przyglądał się parę razy. No więc w tym domku mieszkają dwie stare kobiety i głucha dziewczyna. Może córka albo wnuczka którejś. Od miesiąca Adam mówi kobietom dzień dobry. Raz przed starszą otworzył furtkę, a potem pomógł nieść wodę od pompy i torbę z zakupami. Kiedy wziął torbę pierwszy raz, kobieta zlękła się, że Adam ucieknie, wyrzuci wszystko na ziemię, tak sobie, dla żartu lub na złość. Powiedziała mu to później i śmiała się głośno. „Nie znaliśmy się jeszcze, dlatego". Naiwna! Co miał rzucać, kiedy realizował plan. 40 Któregoś dnia zaprosiła go do domu. Na zsiadłe mleko. Nie znosił, ale wypił pół kubka. — Dziękuję, więcej nie mogę. Jadłem na obiad — kłamał gładko. — Co dzień jemy. Z kartoflami. Zdziwiła się. — Lubisz? — Przepadam. Bracia i siostry też. I mama. — Masz rodzeństwo? — Trzy siostry i trzech braci, proszę pani! Jestem środkowy. Mówią na mnie kreska siódemki. Fajnie, proszę pani, prawda? Plótł tak, co mu ślina na język przyniosła. Powiedział kobietom, że matka dojeżdża do pracy. Wychodzi z domu o piątej, wraca wieczorem. Ojca uśmiercił. Wypadek. Dawno temu, ledwie pamięta pogrzeb. Samego ojca nie, tylko to, że parę razy wlał mu pasem. Nie wie za co, może co stłukł? Szybę u sąsiadów? Mógł kopać piłkę, taką szmaciankę, pani wie. Twarda i ciężka jak kamień. Teraz ma juz prawdziwą. Dzieli się nią z młodszymi... Zupełnie łatwo jest nabrać ludzi. Jak łgać odpowiednio, a poważnie, można im sprzedać, co chcesz. W każdym razie te dwie kupiły wszystko; i gruźlicę najstarszego brata, nie ma go w domu, leczy się w sanatorium — dodał prędko zaniepokojony wyrazem twarzy starszej z kobiet. Albo brzydzi się, albo boi, na jedno wychodzi, jeszcze go przepędzi, że zarażony, albo, taka dobra, zechce odwiedzić. Ze starymi nic nie wiadomo. Może zbiera dobre uczynki? Dla niego spełniła już jeden: powiedziała, że chętnie zatrudnią go u siebie. Nic z pracy dla nieletnich, prawie rozrywka (Jeg° komentarz, nie kobiet). Niech przychodzi, kiedy zechce. Może robić, na co ma ochotę, a nie za ciężko dla takiego malca. Wody przynieść, drzewa, węgla, popracować w ogródku. Lubi porzeczki i agrest? Właśnie dojrzewają. Nie cierpi! Ma uczulenie. W tamtym roku o mało nie umarł. Jadł niedojrzałe owoce? Nie, skąd. Organizm mu nie przyswaja ani porzeczek, ani agrestu. Szkoda. Upieką mu w zamian jabłko. Albo dwa. Ile zechce. Z cukrem. Antonówka rośnie w ogrodzie, piękna, jesienią zrywają. Trochę dla sąsiadów, trochę mają dla 41 siebie. Starcza. Pieczone jabłka mu nie zaszkodzą. Zobaczy, jakie smaczne. Orzech też rośnie za domem. We wrześniu będzie dojrzewać. Orzechy lubi? To dobrze. Roześmiał się głośno i zamarł przestraszony, że może któryś z chłopaków się obudził. Nasłuchiwał leżąc bez ruchu. Nie. Do września będzie daleko. Ale póki co, z głodu nie umrze. Kobiety go nakarmią, ile potrzeba. Woda, drzewo, węgiel... zabawa nie robota. Za darmo nie chce. Nie jest żebrakiem. A objadać się nie musi. Grubas Łysy wstrętnie wygląda. Nikt go nie zna w tej części miasta. Kaleń jest dziwny. Słyszał o wsiach rzędówkach na historii i na polskim. Ale żeby miasto? „Chaty rzędem na piaszczystych wzgórkach, za chatami krępy sad wiśniowy..." Dobre dla dziewczyn. Ale zapamiętał chcąc nie chcąc. Pamięć ma dobrą. Na szczęście. Przy ciągłej zmianie szkół siedziałby po dwa lata w jednej klasie, ale przechodzi lekko, bez wysiłku. Co usłyszy raz — zostaje w głowie, przyklejone do mózgu na mur. Albo i do oczu. Przechowują obrazy fotograficznie, co by nie zobaczyły. Jan z Czarnolasu nawias 1530 kreska 84 zamknąć nawias i od nowej linijki najwybitniejszy poeta pol kropka odrodzenia przecinek twórca nowożytnego pol kropka języka poet kropka przecinek humanista średnik... Pluton, z greckiego, dziewiąta, ostatnia według odległości od Słońca planeta Układu Słonecznego, widoczna tylko przez bardzo duże teleskopy, odkryta w 1930 roku. I tak dalej. Jedna taka w szkole, nauczycielka, powiedziała „fenomenalne'". Nie spytał, czy jego pamięć, czy to, co mówi. Skórka (Skórzyńska od przyrody) nazwała go racjonalizatorem. „Kulesza (Bogu dzięki nie »Adam«), ty jesteś racjonalizatorem". Co ma piernik do wiatraka, a pamięć do racjonalizatorstwa, ale on już tego Skórce nie będzie tłumaczył. Paluch mówi, że on na miejscu Adama przestałby się uczyć przyrody. — A uczę się? — spytał Adam. — Niby nie — bąknął zbity nieco z tropu Paluch. Faktycznie, jest z Adamem dzień i noc, niby brat syjamski, a jeszcze nie widział, żeby poza pisemnymi lekcjami Adam robił coś więcej do budy. Paluch tyrał w pocie czoła i ledwie naciągał na trójki. 42 — Pechowiec jestem, nie? — żalił się chłopakom. Wzruszali ramionami, Adam nie zaprzeczał z grzeczności. — To nie to, kapujesz — pocieszał się wobec tego sam Paluch. — Pies jest pogrzebany w skrzynce po granatach. Zobacz, o! — podsunął przed oczy Adamowi swój. pokaźny organ powonienia. — Odczep się! — poradził z odrazą Adam. — Gęba jak u kryminalisty. — Każę ci oglądać? — obraził się wbrew logice i faktom Paluch. — W oczy mi patrz — zażądał. — Na lewe. No? — W oczy to ja mogę patrzeć narzeczonej — odsunął go na długość ramienia Adam. — Przysięgłem jej to. Umarła, bracie. Czternastoletnia. Dla mnie nieco za stara. Otruła się z żalu. Z miłości, rozumiesz. Julia jej było. Ślicznie, co? — rozmarzył się błazeńsko. — Aleś ty głupi! — zdziwił się i ucieszył Paluch. — Miał narzeczoną! Pęknę ze śmiechu. I kto ją widział? Otruła się! Narzeczone są od osiemnastu lat. Dałby ci kierownik, no! — rozciągnął usta od ucha do ucha. — Patrz mi lepiej w lewe oko — wrócił do swojego żądania. — Co widzisz? — Bezdenną głupotę — przyjrzał się Adam. — Nie we środek! — zdenerwował się Paluch. — Patrz wyżej. Na tę... jak jej tam... na brewę! — Faktycznie. Zeszpecona... jak jej tam... brewa. — Widzisz! — zatriumfował Paluch. — Nareszcie zaskoczyłeś. To skrzynka po granatach, mówiłem. Ciotka trzymała, kapewu, węgiel. Kradłem kolejarzom z jej starym. Taki przyszywany wujek. Na stacji — rozwinął temat Paluch. — Nosiliśmy w worku. Raz ten stary poszedł, niech pęknę, do zawiadowcy i mówi: „kup pan węgiel, panie..." — Streszczaj się — przerwał mu obojętnie Adam. — Zawiadowca nie kupił, jeszcze postraszył wuja, że go wsadzi za kradzież. —"Nie? — zdumiał się Paluch. — Skąd wiesz? — Z wykopalisk. I co z tymi granatami? —r Dobra. O tamtym dokończę ci innym razem. No i ciotka 43 urządziła libację. Z radości, rozumiesz, że wujka nie zamknęli. Tyle, że węgiel musieliśmy odnieść. Ale to co... W nocy zwędziliśmy drugie tyle! — zaśmiał się zwycięsko Paluch. — A... tego, granaty... znaczy na tej libacji było wesoło i w ogóle. Mnie też kazali wypić na rozgrzewkę i dla hecy, żeby było jeszcze weselej. No i zakręciło mi się w głowie, we łbie znaczy, kazali tańczyć. Kręciłem się w kółko, czołem, bracie, łubudu w skrzynkę. Koniec zabawy. Krew się lała, starzy się zlękli, że zabiłem się na śmierć. Ale! Taki głupi to ja nie jestem. To tylko zostało, o! — podetknął Adamowi pod oczy lewą brew przeciętą na skos blizną. — I stąd, człowieku, choć się uczę, nic mi nie wychodzi. Ciotka od razu powiedziała, że od tej skrzyni na mózg mi padnie. Mądra, miała rację. Nie czekała, rozumiesz, aż zgłupieję na mur-beton, poleciała do magistratu, nie przyznała się co i jak, ja też o tym tańcu nie mówiłem, nie chciała przecież, żebym upadł, nie? I oddała mnie rządowi, na skarb państwa, znaczy się. No i jestem. Proste, nie? — Proste — przytaknął wbrew przekonaniu Adam. Paluch ucieszył się, nie wiedzieć z czego. Że Adam przyznał mu rację? Może. Rzadko kto godził się z Paluchowym „proste, nie?". Paluch nie wiedział, co będzie robił w życiu. Śpiący obok niego Listonosz tak. Chciał być bogaty. Nic więcej. Opowiedział raz wieczorem chłopakom swoją wizję przyszłości. Ożeni się, wszystko jedno z kim, dziewczyna musi być zdrowa i robotna. Jak jego siostra. Miał ją gdzieś w Polsce daleko, wyszła za górnika. Górnik był mądry, nie chciał żony z przychówkiem, choć nie jej był, a rodziców. I Wojtka, wtedy jeszcze nie Listonosza, pozbył się z domu przed ślubem. Siostra zajęta szykowaniem wesela nie zauważyła tego od razu. Potem nie miała czasu płakać po bracie. Zaraz po weselu zaczęła z mężem budować dom. Dla nich dwojga i dzieci, dla nikogo więcej. Dzieci szwagier chciał mieć czworo. Jedno dla Boga, drugie dla ludzi, i po jednym dla nich — chłopaka weźmie żona, on najmłodszą córkę. Bo dziewczynka będzie, Hermenegilda. Po babce Ślązaczce ją nazwą. Imię, co? — śmiał się szczerbato Listonosz. Zęby mu wybili chłopaki niechcący, w poprzednim 44 Domu. Zakradli się nocą po jego torbę. Niedoczekanie! Nie wiedzieli, że miał ją przywiązaną do nogi. Szarpnęli, obudził się i zaczęła się bójka. W ciemności, bez krzyku. Za bójki w tamtym Domu była izolatka. Nawet do tygodnia, jeśli robota była mokra, z krwią. Ta była właśnie taka. Listonosz stracił dwa przednie zęby, poszły razem z emalią na poręczy łóżka. Zębów nie dało się wstawić, choć próbowali do rana, on i tamci trzej. Bo zlękli się bardziej niż on. Wyda ich i co? Nie wydał. Powiedział, że śniły mu się koszmary, przestraszył się, bo duchów nie lubi, wyskoczył z łóżka i w ciemności rąbnął szczęką o coś twardego. Nie wie, o co. Zęby stracił, ale torby upilnował. Nosi w niej wszystko, co ma ważnego i drogiego. Zadatek na przyszły majątek. Że go przezywają Listonosz? Niech gadają, jemu przez to z torby nie ubędzie. Ta żona to może być bogata, z posagiem; dobrze by było, od razu miałby więcej w kieszeni. Jakby się taka nie trafiła, trudno, z robotną i zdrową dorobi się jak nic. Jak szwagier górnik. Będą harować oboje od świtu do nocy. Kupią ziemię, ogród. Owoce w mieście idą jak woda. Postawią dom, budę dla psa, żeby pilnował. Dzieci mieć nie będzie. Boi się. Przyjdą koledzy, gówniarze, zaczną jeść jabłka. Jak kolegom syna nie dać? Obmówią. A jak się pierwsza urodzi córka i potem młodszego brata z majątku wyrzuci? Sami niech powiedzą, nie może tak być? — Może — potwierdzili Listonoszowe rozterki, aż pobladł ze zdenerwowania. — Widzicie... — Ty, słuchaj — wtrącił się Paluch. — Ale takie dzieciaki pomogliby w robocie. Ja ze swoim przyszywanym wujkiem... — A cholera z nimi i z tobą! — zezłościł się Listonosz. — Co to, sam nie poradzę? Kobietę będę miał, mówiłem, zdrową i robotną. — A jak się zestarzejesz? Ty i ta cała twoja kobieta? — Kiedy to będzie! — zbagatelizował Listonosz. Faktycznie. Zresztą może wszyscy nie doczekają starości. 45 W radiu mówili, że nowa wojna wisi na włosku. Może i wisi, czemu nie. Historyk w szkole też powiedział, że wisi. Wojna znaczy. Że w Europie, obliczając średnią statystyczną, od zarania pisanych dziejów co trzydzieści trzy lata wybuchają wojny. Prosty rachunek: trzecia światowa, a niechby tylko europejska, dla nich wszystko jedno, wybuchnie za osiem lat. Tak naprawdę to nie warto nic robić. Głupia harówka w szkole, w Domu też do roboty pędzą. Nazywa się to wychowaniem przez pracę. — A co, będziesz leżał i w sufit pluł? — pytał rzeczowo i o-brazowo Rylec. — Trzeba coś robić. Podlizuch. Wiadomo, że trzeba, ale po co o tym gadać? Zaraz pogna do Ślicznej i doniesie, o czym mówili. Dobrze, że Śliczna nie jest wredna jak on, słucha jednym uchem, a myśli swoje. Nie byłaby taka zła, gdyby nie fakt, że jest wychowawczynią. Słyszane rzeczy, żeby chcieć trzymać z kimś takim? Od tego mogą być dziewczyny i smarkacze, nie oni. Obok Rylca śpi Pinokio. Długi chudzielec z haczykowatym nosem. W dzień nasadza nań okulary. Teraz mamrocze przez sen i stęka od czasu do czasu. Niedawno zwierzył się Adamowi, że nienawidzi dorosłych. — Nienawidzę ich wszystkich, rozumiesz? — bladł i czerwieniał na zmianę. — Tobie mówię, bo nie jesteś gnojek jak ci... — pokazał ruchem głowy wszystkich i nikogo. — Ani głupek, co wypaple, byle gadać. Chłopie, nienawidzę, że nie daj Boże. I nie pytaj, człowieku, dlaczego. Mam powody. Wredni, rozumiesz. Zakłamani i chciwi. Sprzedają cię gorzej Judasza. Za nic, tak po prostu. A udają, Chryste! Jakby im wierzyć — anioły i rycerze, nieskazitelni. W gębie, bracie. Nie będę stary! Nigdy. Nie chcę. Planuję żyć trzydzieści dwa lata. Potem koniec. Wszystko, tylko nie tak, jak oni. Rozumiesz? Palę, chłopie, potem będę pił. Co podleci, żeby — cześć. Starym nie będę. Nienawidzę, rozumiesz... Na co dzień Pinokio jest spokojny i normalny. Mówi nie za dużo i milczy nie za wiele. W sam raz i to, i to. Patrzy tylko za bardzo spode łba. Nie śmieje się nigdy. 46 Oni się tu wszyscy mało śmieją. Krzyczą, jeśli coś się uda albo jest dracznie. Takie różne hihi chacha. Jasna Anielka, jest, jak jest, szafa gra, komoda tańczy. Są głośni, pewni siebie i kiwający palcem w bucie na cały świat. Im się nie udało? Jest nie tak, jak miało być? Sami tu przyszli, sami powiedzieli swoim starym, żeby ich oddali z domu! Skarżyć się? Kto? Kiedy? Tylko smarkacze. I dziewczyny. Smarkacze żalą się płaczem i czekaniem. Wieczornym chwaleniem też. Mażą się o byle co. W soboty i w niedziele sterczą przy bramie, trzymają nosy w szparach ogrodzenia. Wiszą w oknach. Wieczorem, kiedy nikt już nie przyjdzie, w łóżkach, po cierflku, opowiadają trele-morele. Mama jest najpiękniejsza i najśliczniej ubrana. Ma futro i siedem par butów. I co dzień się myje do pasa. Taka czysta. Dom lśni. Jego (ją) ciągle trzymali w misce. Musiał (musiała) myć głowę pięć razy na tydzień. Na obiad jedli szynkę i pomarańcze. Na kolację też. Kotlety, cukierki, ciastka. Wszystko, co chcesz. Ojciec zarabia tyle co minister. Mają trzy pokoje z kuchnią. Na piętrze, od ulicy. Z osobnym wejściem. Chodnik leży nawet w kuchni, na schodach i w sieni. Mają duże radio, lampowe. I wszystko. Matka (mama) szyje na prawdziwej maszynie. Singer się nazywa, okrętka. Nikt w całym mieście takiej nie ma. Sąsiadka może tylko marzyć. „Mój Boże — mówi — żebym ja taką miała!". On (ona) ma rower. Łyżwy i narty. Sanek trzy pary. Mama przyjedzie w następną niedzielę. Dziś nie mogła. Tyle ma roboty, że nie przerobić. Żona samego kierownika marmoladziarni u niej szyje. Dziewczyny żalą się tak samo, choć inaczej. Tolerują Dom, wychowawców, wspólne sypialnie i jednakowe sukienki. Mogą tu być ostatecznie i tymczasem. W domu chwilowo sytuacja jest niekorzystna. Matka w szpitalu, ojciec pracuje na dwie zmiany. Fabryka bez niego nie mogłaby egzystować. Każda z dziewczyn prosiła sama, żeby ją oddać do takiego Domu. Niech się nie martwią, że córka nie ma właściwej opieki i troski, kiedy nikogo nie ma w domu. Ojciec kocha ją bardzo. A matka! Ojciec nie pije, nigdy jej ani matki (mamy) nie 47 uderzył. Oddaje matce (mamie) wszystkie pieniądze co do grosza. Sobie nie zostawia nawet na papierosy. Odzwyczaił się od palenia. Jej obiecał na Gwiazdkę złoty pierścionek, złoty łańcuszek ze złotą Matką Boską i jeszcze coś. Bardzo drogą niespodziankę. Prawdziwy prezent. Płaczą tylko w nocy. Albo gdy są same. Kiedy już naprawdę nie mogą znieść tęsknoty, wybuchają gniewem. Głośnym, z błahego powodu. Mają wtedy chęć kopać, drapać, pluć. Klną. Dostają ataków histerii. Grożą samobójstwem. Krzyczą, że nie chcą. Nienawidzą!... Grażyny, bo znów, małpa, zapodziała gdzieś szczotkę. Fłeja! I jak tu sprzątać dyżur, kiedy nie ma czym? Ona już dłużej z tą Grażyną nie wytrzyma. Niech ją przeniosą do innej grupy. Zaraz. Natychmiast! Krzyczą, że nienawidzą deszczu; pada i pada już trzeci dzień. Zwariować można. Nienawidzą krupniku i tłuczonych kartofli. Porannej kaszy z mlekiem. Dobra dla świń. Znów przypalona. Nie będą jeść. Nie chcą. Nic nie chcą. Niczego. Nikogo. Ze szkoły wracają uśmiechnięte i rozgadane. Było fajnie. — Fajny dzień, proszę pani, nie? Żadna nie dostała dwói. Ja piątkę. Ona czwórkę. Jutro wyświetlą film po lekcjach. Bzdura, o ptakach, ale zwolnili z odrabiania pracy domowej. Czy to prawda, proszę pani, że w sobotę będzie wieczornica? Z tańcami, proszę pani? A chłopcy z miasta mogą przyjść? Nasi to... „Nasi", stąd, są nie dla nich Wszystko o nich wiedzą i nie można ich okłamać. Są tacy sami, jak one. Nic nie lepsi. Nic im nie lepiej. Przy nich nie trzeba się starać. Wysilać. Maluchy, oprócz płaczu, czekają. Że ciocia, że wujek, że ktoś. Z bajki. Wycierają posłusznie nosy w chusteczki i buty o słomiankę. Dają się strzyc i czesać. Małe dziewczynki chcą mieć kokardy i francuskie loki. Na odświętnych niebieskich sukienkach noszą fartuszki. Uważają, żeby nie pobrudzić i nie podrzeć białych podkolanówek z pomponami. Uczą się na pamięć wierszyków i piosenek. Wszystkie chcą występować, przed- 48 stawiać na akademii. Recytować. Śpiewać. Tańczyć krakowiaka i rosyjską bulbę. Na akademie przychodzą obcy ludzie. Może komu któreś z nich się spodoba? „Któreś z nich" zawsze znaczy JA... ... Miał układać plan ucieczki. Co zrobi jutro, co w piątek. No i ułożył! Plótł myśli o wszystkim i o niczym. Prawdę i nieprawdę o nich. O Domu. Pozornie takim jak inne, w których był przedtem. Wszędzie byli inni Łysi, Paluchy i Rylce. Co o nich wie? Wie wszystko o sobie. Tylko. I czy naprawdę wszystko? Prawda jest jedna: w sobotę ucieknie. Spali za sobą mosty — powrót do Domu. I nie da się odwieźć do innego. Może... może te stare kobiety mu pomogą? 6 — Mamo... — wystękała nie swoim głosem Dominika i wbiła oczy w dno szklanki. — Ta herbata była wspaniała — zakończyła mocno. — Naprawdę. — Po takiej inwokacji... — Pani Kamila z zainteresowaniem spojrzała na córkę. — Cóż... możemy porozmawiać o herbacie. Odkąd to, Dominiko, zwracasz aż taką uwagę na to, co jesz? Poza, oczywiście, ziemniakami pieczonymi w popielniku... — Mamo... — powróciła do stękanego wołacza Dominika. — Czy my chociaż piłyśmy herbatę? — Plujkę — kiwnęła głową mama, litościwie tym razem nie dostrzegając chorobliwego niezdecydowania Dominiki. — Zakomunikowałaś mi wczoraj, że we wcześniej parzonej tworzą się toksyczne świństwa i że od dziś precz z esencją. Podobno pan redaktor z radia ci poradził. — Aha. — Dominika wyglądała na uspokojoną. — Taka plujka włazi w zęby. Gorzka. Wrócimy do esencji Nic nam nie będzie. A może... — zastanowiła się — raz tak, raz tak? Na zmianę? ... Plotę, mamo. 4—Dominika znaczy niedziela 49 — Pleciesz — zgodziła się pani Kamila. — Więc w czym rzecz? — Mamo... — zaczęła po raz trzeci Dominika. — Miałam ci nic nie mówić... — Zmieniłaś zdanie? — ... ale pomyślałam, że to byłoby świństwo. Takie naprawdę trujące. Zdechłabym ze zdenerwowania do rana. Ale i tak umrę... „Zdechła" powiedziało mi się z rozpędu. Umrę, znaczy... Bo ty się zdenerwujesz. Na jedno wyjdzie. — Zgubiłaś pieniądze na ratę?! — Etam — zbagatelizowała Dominika z grymasem córki milionerki. — Najwyżej nie jadłybyśmy masła i tego... mięsa. Lato, witaminy wystarczą. Mamo, no... Ale obiecaj, że weźmiesz mnie tam ze sobą! — Dokąd mam cię zabrać? — przeciągnęła pytanie pani Kamila. — No... do babki. — A wybieramy się? — Ty sama. Ona sobie życzyła. Dziś. I tak cię nie puszczę! — Tak myślisz? — Mama, mówisz tak obojętnie! Nie dziwisz się?! Dlaczego? — Bo wiem o tym, Dominiko. Już wiem. — Pani Kamila wstała od stołu. Dominika nie. Została nad szklanką z nie dopitą herbatą pełną rozmiękłych brązowych wiórków. Ręką poderwaną gwałtownie potrąciła talerz z serem, talerz uderzył w cukiernicę i obydwoje zabrzęczeli pełni oburzenia. — Nie tłucz kolacji, Dominiko — powiedziała spokojnie mama. Dominika odzyskiwała pomału głos. — Nie mogę nic pojąć — rozżaliła się zająkliwie. — Żadnej aluzji. Skąd wiesz? Kto ci mówił? Widziałaś babkę? Mów, błagam, bo zwariuję! No, mama! Dominika rzuca się z krzesła z desperacją, ściąga ręką serwetę, talerz odrywa się od nieco udobruchanej, teraz na nowo obrażonej jego gwałtownością, cukiernicy i obydwoje — 50 Dominika i talerz — zastygają, każde na swojej wysokości. Talerz jeszcze na stole, choć na samej krawędzi, Dominice udaje się zatrzymać w pokoju, blisko drzwi. — Dominiko... — pani Kamila urywa z westchnieniem. — Nie mogę teraz z tobą rozmawiać. Wychodzę. Oczywiście, że „do babki"... Nie patrz tak! I zacznij, proszę, od dziś — mówi z naciskiem — zmieniać ten twardy rzeczownik na bardziej miękko wymawiany. Postaraj się. Nie szkodzi, że nie rozumiesz. Zrób raz coś bez tego. Ludzi łączy i dzieli nie matematyka z logiką, a zupełnie subiektywna psychologia. Zrób to dla mnie... zależy mi. I podaj mi szal, ten w kratę. Nie wiem, kiedy wrócę — uprzedza pytanie Dominiki. — I nie wychodź z domu. Jest Warcek... porozmawiaj z nim. I przemyśl parę spraw. No? — Mama podchodzi do bardzo dokładnie milczącej Dominiki i na krótko zamyka ją w lekkim uścisku. — Pozmywaj po kolacji. A to „skąd wiesz", to od pana Pażycha. Był w mieście, wracaliśmy razem i myśleli sobie. O babci. Zostawia zamienioną w słup soli Dominikę, sama wyjmuje kraciasty szal z komody i, nie oglądając się, wychodzi z pokoju. — Mama... — mówi cicho do zamkniętych drzwi wciąż nieruchoma Dominika. — To co, że psychologia. Tej też nie rozumiem. Warcek szczeka krótko na schodach ganku, żegna panią Kamilę i zatrzymany jej stanowczym „zostań", melduje się Dominice posłusznie drapaniem w drzwi. — Klamka! — podpowiada Dominika. — No... Mam z tobą porozmawiać, wiesz? Który język wybieramy, twój czy mój? Warcek patrzy na nią bacznie swoim jednym zdrowym okiem. Oko jest jasnobrązowe, a spojrzenie, choć intensywne, ma zwykły spokojny wyraz. Ściśle przyległa do oka powieka drga lekko. Drugie oko zasnuwa bielmo, nad nim jaśnieje wielka blizna nie zarosła włosem. Dominika kładzie rękę na szerokim psim czole. Podnosi najpierw jedno, potem drugie ucho. Pies przyjmuje żarty z — rzec można — uśmiechem, macha owłosionym jak szczotka ogonem, na pół obwisłym, z zasady nie noszonym wysoko. 4« 51 — Tak lubisz? — pyta setny raz Dominika. Warcek wpiera szeroki bok w jej kolana i sięga czarnym nosem do ręki. — Mądry jesteś. — Dominika gładzi twardą, prostą sierść, gładko przylegającą do silnego ciała, tylko na szyi i piersiach tworzącą bujną kryzę. Warcek jest złocistożółty, z daleka wydaje się ciemniejszy, a to dlatego, że końce włosów są lekko brązowe. Szyję zdobi mu mała biała gwiazda... — Powinieneś nazywać się inczej — tarmosi złoty kołnierz Dominika. — Warcek to ty jesteś dla obcych. Co byś powiedział na Bariego? Też był taki wspaniały jak ty. Brązowe oko patrzy z uwagą w twarz Dominiki. „Nie rozumiem — mówi skupiona psia morda. — Nie wiem, czego ode mnie chcesz". — Nie szkodzi — wycofuje propozycję Dominika. — Dziadek Pażych tak cię nazwał, znaczy, że jest, jak trzeba. W sam raz. Jej Warcek nie groził nigdy. Nawet przy pierwszym spotkaniu, kiedy weszła na niego, rozciągniętego w półmroku ganku, i pewna, że stoi na miękkiej, grubej wycieraczce, szykowała buty do starannego czyszczenia. Odtąd zawsze stawiała duży krok, największy, jaki mogła, przez szerokość ganku domu Joachima Pażycha. A nuż Warcek leży na podłodze, nie wycieraczka? Śmieli się z niej, Pażych i pies, gdy tak stawała rozkraczona na progu, z uwagą patrząca pod nogi. A potem... — Dominika nachyla się nad Warckiem — dziadek dał mi kromkę chleba dla ciebie; rozumiesz, żeby się z tobą oswoić. Chleb był czerstwy, razowy. Pomyślałam, że mnie poczęstował śniadaniem i żeby mu nie zrobić przykrości, zjadłam. Nawet powiedziałam, że pyszny, dziękuję. Trzeba było widzieć minę dziadka! Masz pojęcie, jak się cieszył? Dominika wybucha cichym, krótkim śmiechem. Pies widzi jej radość i przyłącza się do niej szczekaniem. — Dobrze nam, co? Ale nie mamie... — posępnieje. — Nie poradzi sobie z babką. Nie powinnam jej puścić samej, nie sądzisz? Warcek tego nie wie. Nie myśli o sprawach Dominiki. Czuje 52 jej niepokój, tak jak przed chwilą radość. To wszystko, co potrafi. — Słuchaj — ciągnie monolog nie zrażona psim milczeniem Dominika. — O czym dziadek Joachim mógł mówić z mamą? 0 babce? Wykluczone. Widział ją? A jeśli nawet... Skąd wiedział, czego chciała? Bądź tu mądry... Milcząca i zatroskana siada na podłodze na zwykłym miejscu Pawła. Opalone bose nogi wyciągnięte na środek pokoju nie sięgają nawet czubkami palców nóg stołu. Paweł chowa pod stół całe stopy i ho, ho! Dominika odsuwa się więc od starego fotela, opiera o Warckowy grzbiet ramię i proponuje psu drzemkę. Sobie myślenie, wedle życzenia mamy. Mama! Dobre sobie, „przemyśl to, Dominiko!" Żeby myślała dzień i noc, wniosek będzie jeden: nie lubiła nigdy, nie lubi, nie polubi babki. Basta, jak mówi ta sama babka. I nad czym tu się zastanawiać? Gdyby choć Paweł pomagał jej w tej skomplikowanej operacji myślowej. Ciekawe, co zatrzymało go w Domu. Dlaczego nie był dziś u dziadka? U dziadka — znaczy i u niej. 1 co dziadek Joachim robił w mieście? Poszedł aż na stację. Nie do wiary. Dziadek stroni od ludzi. Jest samotnikiem z wyboru, wychodzi z domu, kiedy musi. A wyjeżdżał z Kalenia... Dominika nie wie. A skoro nie wie... Joachim Pażych z opowiadań rodziców był inny. Pogodny kpiarz, zawsze skory do łagodnej drwiny, głośny i wesoły, pełen energii. Dawny Joachim Pażych, nie dziadek. Mama go znała od zawsze, ojciec też. Z Kostkiem, starszym synem Pażycha, chodził do szkoły. Młodszy Bolech był rówieśnikiem mamy. Dominika wzdycha rzewnie. Nigdy nie nauczy się myśleć bez dławiącego w gardle smutku o tamtym dalekim czasie, znanym jej ze wspomnień dorosłych. Cały Kaleń wie o tym dniu. Starzy pamiętają; młodzi wiedzą o nim z opowiadań. Jak to dobrze, że dziadek znalazł Pawła. Nie je^t sam. Warcek to dużo, ale i bardzo mało jednocześnie. Nawet dziadkowe figurki... Pomyślała, że dobrze, że dziadek znalazł?.-. Pierwszy raz tak, naprawdę. Wszyscy, ona też czasem myślała, że to dobrze, że 53 Paweł znalazł dziadka. Takie pierwsze „dobrze, że..." było dotąd o niej. A teraz o dziadku... Położyła głowę na kudłatym, twardym grzbiecie. — Nie gniotę cię za bardzo? — spytała Warcka na wszelki wypadek. Mruknął coś niezrozumiale. Drzemał. — No to śpij. Dominice nie do spania. Wierci się, zaprzątnięta myślami. Szkoda, że nie jest dorosła. Spytałaby mamę o różne rzeczy. A jeszcze lepiej dziadka. Może chciałby z nią poważnie rozmawiać. Nic, kiedyś dorośnie. Czy tylko dziadek będzie chciał jej | odpowiadać na wścibskie pytania? Przy mamie woli nie podnosić delikatnych kwestii. Wyjdzie jak dziś. Że ma przemyśleć wszystko, zastanowić się dokładnie. Właśnie przemyśla. Nie puści już nigdy mamy do babki. I wyrzuci babkę z pamięci raz na zawsze. Basta. Warcek oddycha zupełnie jak człowiek. I życie pulsuje w nim jak w człowieku. Bicie serca, śmieszne bulgotanie w żołądku. Zaszkodziła mu jakaś ciężkostrawna psia kolacja. Zziębła trochę na podłodze. Która to godzina? Jeszcze wcześnie, na dworze widno, przez uchylone drzwi wpada rdzawy odblask zachodu, kładzie się smugą na róg stołu, oparcie krzesła, spływa na Dominiki podkurczone nogi i kudłaty, puszysty ogon Warcka. Można pomyśleć jeszcze trochę o... — Dominiko!... — w głosie mamy jest niepokój i zdumienie. — Śpisz tak na podłodze? I Warcek... Czy ty masz dobrze w głowie? Zgniotłaś psa na plasterek, sama zmarznięta... no, oczywiście, sopel lodu. Natychmiast herbata i do łóżka. Dorni... — Nic jej nie będzie — dobiega głos zza drzwi. — Z Warckiem spała? Grzali się oboje. Wykichają do rana zimno. A herbatę i ja proszę. Mocną. Dziadek Joachim! Dominika zrywa się z podłogi, pies zrobił to wcześniej, już dopadł dziadka, z pokoju obok dobiega radosne, zaspane nieco szczekanie. Dominika biegnie do kuchni. Jasne, że wszyscy chcą herbaty. Zrobi najlepszą, ze świeżo 54 parzonej esencji. Mama — hura! — wcale nie była u babki. Rozmawiała z dziadkiem. Tylko tyle! Nakrywa pospiesznie do kolacji. Dziadek bywa u nich rzadko, położy więc na stole haftowaną serwetę i postawi szklanki w wiklinowych koszyczkach, tych od pani Marty. Jak to dobrze, że w sobotę piekły ciastka. Mama pochwali dobry smak i gospodarność Dominiki, a dziadek chrząknie po swojemu z zadowolenia. Ciastka są naprawdę wspaniale kruche. — Dominiko! — mama staje w drzwiach i patrzy zdumiona na jej dziką krzątaninę. — Dziadek chce w kuchni. Na stołku. Tak lubi, powiedział. Co teraz... — Teraz wolę tu, na krześle, Kamilko. No, Dominiko, panie tego, prawdziwa z ciebie gospodyni, moja panno. Całuję rączki, słowo daję. A nie... wycofuję się... panie, z całowania. Za dużo bałaganu zrobiłaś dziś u mnie... tego... Dominika pochmurnieje, rozjaśnia się, znów mrocznieje na chwilę, by wreszcie odetchnąć z ulgą. Wszystko w porządku. I z mamą, i z dziadkiem. Odpukać. Nie zdążyła. — Dominiko... — mówi mama po którymś łyku herbaty (ciastek wcale nie tknęła!) i urywa. — Dominiko... — dziadek Joachim strząsa z wąsów ostatni okruszek. — Idź już spać, panie tego. Herbata, Kamilko, i te, jak im tam, pierniczki, dobre, chociaż twarde. A jutro porozmawiaj z Dominiką. Dziś już późno... tak. Wystarczy. Dominika przestaje oddychać pełna niedobrych przeczuć. — O czym... — chrząka. — O czym chcecie ze mną rozmawiać? Przecież nie o babce! — patrzy na nich błagalnie. Mama milczy. — O babce, Dominiko — odpowiada dziadek-i wstaje ciężko od stołu. — Dobranoc. Nie dziś, Kamilo. Dziś śpijcie. — Dobranoc. Tor tylko mama. Dominika siedzi z zaciśniętymi ustami. Dobre sobie! I ona ma spać po czymś takim. Więc jednak mama była u babki. I coś się naprawdę stało. — Dobranoc — rzuca sucho w przestrzeń. — Pozmywam 55 jutro. I nie będę rozmawiać o żadnej babce. Są wakacje — pieczętuje sprzeciw tak bezsensownym argumentem, że sama musi się mimo woli uśmiechnąć. Kompletne dno! — Mama — odwraca głowę — nic nie ruszaj. W tym domu jest tak zawsze nieprzytulnie uładzone. Cytuję babkę, oczywiście. Niech raz ktoś tutaj mieszka. To też ona. Jeszcze raz dobranoc. Rano Dominika budzi się późno, strzałki zegara wskazują dziewiątą dwanaście. Niech to licho, obrzydliwe pedantki! Mama dawno wstała i sprzątnęła bałagan ze stołu. Oczywiście! Dominika znajduje się jednym susem na środku pokoju, drugim w drzwiach kuchni, trzecim... — Prosiłam, żebyś niczego nie... — milknie na widok twarzy matki. Pani Kamila jest smutna, to czuć nawet przez grubą powłokę złego humoru Dominiki. Ma sine obwódki pod oczami i ruchy zmęczone, wcale nie po swojemu taneczne i młode. Miesza w jakimś garnku jakąś łyżką zupełnie machinalnie, może nawet niepotrzebnie. Czy Dominice się zdaje, że mama płakała? — Mama... — głos jest niepewny, załamuje się zdradziecko i Dominika za chwilę wzdycha żarliwie z twarzą schowaną w mamine ciepłe, pulsujące gniazdko na szyi. — Jestem potworem. No, żmiją. Wyhodowaną, wiesz, na łonie. Wampirem wysysającym z ciebie krew. Zakałą rodziny. Ostatnią podłotą. Synem... córką marnotrawną. No, mama! Umrę w momencie, jeżeli mi natychmiast nie darujesz! Podniosę cię do sufitu, chcesz? Pęknie mi kawałek środka, zrobi się przepuklina, co ty na to? Będziesz mnie pielęgnować i zaraz mi przebaczysz... no! — Dominiko! — uśmiecha się wreszcie pani Kamila. — Wyrażaj się mniej obrazowo. Nie trzeba aż takiej pokuty, żadnego noszenia na rękach. A za propozycję czuwania też Bóg zapłać. Darować mogę, w gorącej wodzie kąpana. Zaraz powiesz: „no widzisz, po coś mnie kładła do takiej". A w ogóle kto tu obraża moją córkę? Jaka żmija? Jaka zakała? Dominika znaczy niedziela. Radość. Nie martwię się, głuptasie, przez ciebie. 56 — Nie?— wrzask szczęśliwej do granic szczęścia Dominiki mógłby zerwać na nogi pół pogrążonego w głębokim śnie Kalenia. Gdyby Kaleń był bliżej i gdyby spał... — ... nie? Hura! Mama, buzi i pyska! I jeszcze raz! To czy moja samokrytyka i te, jak im tam, inwektywy, mogą być policzone na później? Znaczy na zapas? Kiwasz głową? Dzięki. I siadam. I słucham. Do wieczora o niczym innym nie myślę, nie... Nic... tylko o babce. Jak sobie życzycie. Ty i dziadek Joachim. Chcesz? — Nie chcę — odpowiada pani Kamila. — Teraz idź się myć i sprzątnij u siebie, Dominiko. Zjemy razem śniadanie. Usmażę naleśniki, co ty na to? Z malinami. Ubijesz śmietanę. Nie pójdę dziś na dyżur. Prosiłam... Pani Jabłońska mnie zastąpi. Pobiegniesz potem do Pażycha... do dziadka. Myślę, że z nim najpierw powinnaś rozmawiać. On wie wszystko o babci. Wytłumaczy ci. — Co ty mówisz, mamo... — Dominika siada oniemiała na stołku i koszyku z włoszczyzną. — Co ty mówisz! — Zdejmuje machinalnie koszyk, kładzie na stole włoszczyznę, koszyk stawia na stołku. Siada. Wstaje. Wkłada włoszczyznę do koszyka, stawia... Podchodzi do matki i wyjmuje jej z ręki łyżkę ociekającą naleśnikowym ciastem. — Dlaczego... — Ciasto kapie na podłogę, obie nie zwracają na to uwagi. — Dziadek o babci nic nie wie! Pomyliłaś się... — Wie wszystko, Dominiko — mówi poważnie mama. — Wie wszystko — powtarza. — Idź się umyć, prosiłam. I daj mi ścierkę. Zalałyśmy ciastem podłogę i moje pantofle. Pospiesz się. Nie stój tak! — niecierpliwi się nagle pani Kamila. 7 Ranny dyżur ma dziś w Domu Królowa. O wpół do siódmej wchodzi do sypialni; przykryte po czubek głowy ciała zapadają w nagły, kataleptyczny sen. Królowa idzie niespiesznie, szur, lewa w przód, prawa... (sen nietypowy co 57 nieco dla klasycznego letargu) udźwiękowią przeraźliwe chrapanie. Łóżko Pinokia stoi najbliżej... lewa, prawa, lewa... stopy obute w brązowe sandały, niemodne, z zakrytą piętką, Królowa nie dba o kanony mody, prawa ręka wyciąga się zdecydowanym ruchem w stronę kuli wciśniętej w poduszkę, omotanej kawałkiem gołej powłoki. Szarpnięcie. Łysy, nie Pinokio. — Znów pozamieniali się w nocy na łóżka. Musiało się dziać, no... — mruczy spokojnie Królowa. Puka w twardą kulę, nieforemną jakby, z wielkimi potylicznymi guzami, a potem wklęsłą raptem za lewym, sterczącym do góry uchem. — Hej — mówi bez wykrzyknika — rozumiem, że sen wasz jest głęboki i ciężki, ale przerwijcie go z łaski swojej. Dzień dobry, gołąbki, czas wstawać. Chrapanie głośne jak odgłos kanonady armatniej wypełnia pokój. Królowa zachowuje całkowitą, iście monarszą obojętność. — Pinokio — rzuca w dudniącą grzmotami przestrzeń — masz brudne nogi. Obrzydliwość. Listonosz, dlaczego śpisz w majtkach, nie w piżamie? Dodatkowy dyżur po śniadaniu za karę. Kulesza, nie udawaj nieboszczyka, drga ci histerycznie lewa powieka. Paluch, nie śliń się. Wstrzymywanie śmiechu jest niebezpieczne, gotoweś się zadławić na śmierć. Mówię „trzy" i jesteście na korytarzu. Gimnastykę prowadzi Jerzyjurek. Raz... — Rany Julek — stęka w pięć minut potem Listonosz. — Co komu do moich, za przeproszeniem, majtek? „Włóż piżamę". Hrabina! — Nie degraduj Wiktorii Reginy. Królowa — prostuje z kąta Adam, znad cieknącego brązową wodą kranu. — Kit jej na monogram — cedzi zimno i obraźliwie Pinokio wspierając moralnie Listonosza. Nie może Królowej darować brudnych nóg, to jasne. Jeszcze jeden punkt do rejestru w księdze pamięci przeciw dorosłym. Gruba Wiktoria może pilnować platfusów swoich trzech wymokłych zdechlaków, synów. Do Pinokia jej nic. Dzień od rana jest duszny i upalny. „Jak w inspektach z ogórkami" — żali się Łysy i gładzi pokryte rosą czoło. Krople potu ma i na nosie, i nad górną wargą, pokrytą rzadkimi, 58 rudawymi kłaczkami wyłażącymi gdzieniegdzie z zawstydzonej nieco, choć dumnej z faktu, pryszczatej, szarawej fizjonomii. Kuchnia raczy ich przypaloną zupą mleczną. Płatki górskie błyskawiczne. „Widziały góry, jak górala struły" — dodaje sakramentalny w takich wypadkach, własnego autorstwa, rym Kaziu Wierszyk. Paluch śmieje się, Łysy coś burczy. Kaziu wzrusza ramionami, obrażony w twórczej dumie, i zagarnia wyszczerbiony szklany talerzyk z marmoladą. — Nie chcecie, co? — upewnia się na wszelki wypadek. Nie chcieli. — Udław się — sprecyzował Pinokio. — Nasmaruj sobie rozum — uzupełnił Łysy. Paluch znów zachichotał. Adam mieszał w talerzu burą maź, ściągnął do brzegu brązowe grudki przypalonych płatków i skawalonego mleka zeskrobanego przez kucharki z dna gara. Oskubał z kromki chleba skórkę, poszukał piętki. Akurat. Paluch był szybszy. Masło na talerzu rozpływało się z gorąca, przenosili je na chleb i jedli, ignorując zupę. Była przypalona dziewięć razy na dziesięć. Gruba faworyzowała kucharkę, a kierownik jadł, nie wiedząc, co je. Mogły sobie używać. Listonosz roił majątkowe sny — zakładał się, a przynajmniej miał nadzieję, że któryś przyjmie zakład — będzie dziś zupa na śniadanie? Przypalona czy nie? Było to jakimś urozmaiceniem po nudnym, koszarowym na „raz, dwa, trzy" ranku. — Na drugie śniadanie będą racuchy. Tolek zaglądał do kuchni, w misce jest ciasto — poinformował Łysy. — Ten tylko o jedzeniu — zmiażdżył go Pinokio. — Lato, gorąco, a Łysy nienasycony. — Rosnę — oburzył się Łysy. — Jak się rośnie, to się chce jeść. Kapewu? — Wodogłowie. Nawet widać, jak puchniesz — poklepał go po czaszce Pinokio. — Napij się H2O. Dobra na rozunu Z bąbelkami. — Jakimi bąbelkami? — zdziwił się podejrzliwie Łysy. — „Ha" co? 59 — Sodowymi — zlitował się nad nim Kaziu Wierszyk. — Słuchajcie — chrząknął. — Co wy na takie coś? Ułożyłem przed chwilą: Tutaj leży chemik Dezydery, który wypił aż po samo dno... — pełną beczkę H2SO4... — zarecytował obok Pinokio, — myśląc, że to zwykła H2O — dokończył Adam. — Znacie to? — zmieszał się nieco Kaziu. — Nie, skąd — zaprzeczyli chórem. — Dopiero co ułożyłeś. Królowa siedziała pod przeciwną ścianą jadalni, odwrócona do chłopców plecami. Zajęta rozmową z kończącym nocny dyżur panem Rybkowskim nie zwracała uwagi ani na przypalone płatki, ani na salę z tyłu. Czterdzieści stolików, sto sześćdziesiąt stołków, na pół godziny zajętych. Jadalnia, długa kiszka, po lewej stronie rząd okien jak w szklarni, pod oknami zieloność w skrzynkach — duma i troska Ślicznej. Po prawej ściana obita pilśnią dla łatwiejszego wkłuwania szpilek w okolicznościowe dekoracje. Ostatnia, wakacyjna, przekazywała życzenia zdrowia, szczęścia i wszystkiego najlepszego oraz przypominała o roztropnej kąpieli, umiarkowanym opalaniu (powiedz to Ślicznej!) i w ogóle o dziesięciu przykazaniach. Nad słoneczkiem w chmurkach, życzeniami i przykazaniami wisiało nieśmiertelne, kłamliwe mimo intencji, hasło roku: Internat twoim Domem. „Terę fere kuku" — przypiął kiedyś ktoś niżej koślawo przyciętą kartkę z jeszcze bardziej koślawymi literami. Zrobił się tłok i skandal, jadalnia nabrała rumieńców od emocji i przewidywania sądu ostatecznego. Od stolików dla sztabu powiało niżem, bardziej dławiącym niż dzisiejszy upalny ranek. Ktoś dał znać kierownikowi. Przyszedł, spojrzał, nic nie powiedział, wyszedł. Wrócił już zza drzwi. — Proszę tego nie zdejmować — rozkazał bardzo wyraźnie, kierując nieprzeniknione zza ciemnych okularów spojrzenie w kąt, gdzie nad stolikiem stało zbitą masą ciało pedagogiczne. Zafalowało nierówno. Kierownik wyszedł i już nie wrócił. Wieczorem przy kolacji cisza była jak w kościele albo na 60 apelu prowadzonym przez Grubą. Całe dziesięć minut dłużej niż zwykle jedli tego dnia chleb, topiony serek i masło, odgrzewaną fasolówkę z obiadu, trochę klusek, placków. Kolacje zwykle były obfite. Należało im się po złych, nieudanych, szarych lub tylko znoszonych ciężko dniach. Nawet po dobrych. Zadowolenie też lubi być syte. Ten dzień był intrygujący. Kto napisał? Kto zdejmie? Nie poznali chrakteru pisma, takie wielkie litery... Nie przypuszczali, że któryś ośmieli się publicznie... Ośmielił się. Niezgrabny, o nijakiej twarzy, Leszek Rogala ze średniej grupy. Był taki, jaką miał twarz. Ani lubiany, ani odrzucany. Nie wybierano go do reprezentacji, nie odwracano się, kiedy podchodził. Mówił coś, nie przerywali. Tyle, że nie był bliżej z nikim. Ani z żadnym z nich, ani z wychowawcą. To ostatnie było ważne. Nie był lisem — lizusem. Zostawił nietkniętą kolację — później to zauważyli — wziął stołek, wszedł. Było za nisko, choć próbował na palce... Wodzili za nim oczami jak zaczarowani, gdy przysunął do ściany rezerwowy stolik. Postawił na nim taboret. W jadalni słychać było przelatujące w powietrzu muchy. Zduszony, nerwowy chichot Palucha dał się słyszeć jak wystrzał z nadmuchanej torebki. Drgnęli jak po prawdziwym wystrzale, nie przestając patrzeć na Leszka. Zszedł z wysokości, poodnosił na miejsce części składowe swego rusztowania, potem — zwrócony do nich, bokiem do wychowawców, nie patrząc na tamtych, a na nich wszystkich razem i każdego z osobna, bo tak to odebrali — powiedział: — Dla mnie tak. Zawsze tu byłem. • I podarł krzywą kartkę, rzucając kawałki na podłogę. Nikt się nie odezwał. Oddechy — jakby ulgi, że ktoś podjął decyzję za nich, że się skończyło — stłumili dokładnie. I wreszcie zaczęli rozmawiać. Do sprawy więcej nie wracano. Napis — Internat twoim Domem — został wysoko na ścianie. Przestali nań zwracać uwagę i komentować. Na Rogali nie zaciążył zarzut lizusostwa. Rozumieli go i nie rozprawiali się z nim ani w dzień, ani w nocy. 61 Rzeczywiście, był tu zawsze. Inni też. Przypominali sobie, \ policzyli. Wiele dni, miesięcy, niektórzy lat. Adam odsuwa od siebie talerz z zupą. Wystygła jest zupełnie niejadalna. Szuka wzrokiem Rogali. Nie znajduje. Widzi nieprzeniknioną twarz Siwego, jego lekko zmarszczone brwi i czujne jak zawsze oczy. Siwy nie patrzy na niego. To dobrze. Nie ma sprawy. Wczorajszego popołudnia i rozmowy na boisku nie było. Siwy jest jak prawdziwy indiański wojownik. Apacz, jeden z ostatnich. Nic nie można z jego twarzy wyczytać. Adam od dawna ćwiczy swoją na wzór tamtej. Czasem mu się wydaje, że potrafi mieć równie nieprzeniknioną.. Ale tylko czasem. — Ty, Kulesza — trąca go Pinokio. — Planujesz coś na dziś? — Nie. Bo co? — Udało mu się właśnie! Dorównał Siwemu! — Nie? — wytrzeszczył nań oczy Pinokio. Zza szkieł wydawały się duże i wypukłe. Żabie. — Myślałem, sądząc po gębie. Masz ją niecodzienną jakby. Ale jak nie, to nie. — Dziękuję — cieszy się z daleka ze śniadania Królowa. — Kończymy, chłopcy. Pomogła mu pierwszy raz. Nie musi odpowiadać okularnikowi. Wychodzi z jadalni ostatni. Na schodach potyka się o skurczonego gnomika z wielką głową. Jakiś smarkacz z najmłodszych. Stworek trzyma w ręce but z przydeptanym napięt-kiem i wali w środek podeszwy wielkim kamieniem. — Spływaj, bo nadepnę — rzuca mu przyjaźnie Adam. Skulona postać zadziera głowę. Piegowaty jak indycze jajo nos, bystre szare oczy i mnóstwo potarganych włosów. Lwia grzywa. To ona sprawia, że dzieciak — Adam czuje kompromitujące łaskotanie w gardle, a potem nagły skurcz w okolicy żołądka, parszywe słowo, dobre dla lalusiów maminsynków, skąd mu przyszło do głowy — wydaje się nieproporcjonalny. — Mam gwóźdź w bucie — słyszy rzeczową i dumną informację od schodków. — Mogę ci pokazać. — Lewek ma szczodre serce. — Pan kierownik kazał zaklepać. Młotkiem. Żeby nie uwierało. Znalazłem kamień. Okrągły w sam raz. Też wolisz kamień od młotka? Wszędzie są. A po młotek trzeba chodzić do pani Alusi... — ględził mały. — Au nas w domu... 62 jak byłem... też miałem młotek — przypomniało mu się. — Dwa. Duży i mały. A ty miałeś? Bo jakby nie, tobym ci dał. — Jasne. Dzięki, szlachcicu szlachetny — Adam kiwa małemu głową i zostawia go nad wizją młotkowych obfitości, i nad kamieniem w brudnej pięści, skulonego. Biednego, hojnego lewka. Za rogiem wchodzi na dwie dziewczynki. Kucnęły na wąskim pasku chodnika i dzielą się cukierkami. Ten dla mnie, ten dla ciebie, ten... — recytują na dwa głosy. Ostrzyżona na jeżyka ma głęboki, ciepły alcik, płowa z warkoczykami sepleniący szczerbą w zębach mezzosopranik. — ... a ten do rozłupania! Nie do pary! — słyszy, przekroczywszy je obie i dwugłowy cień wyciągnięty obok. — Chłopczyku!... — dobiega doń już z tyłu, nieoczekiwanie, zaśpiewane ciepłym alcikiem. Jeżyk jest w Domu niedawno. Nie zdążyły mu odrosnąć nie tylko włosy, ale i nie nauczył się posługiwać odpowiednimi wołaczami. — ...chłopczyku, do ciebie mówię! — bisuje alcik czyściutko, półszeptem, konfidencjonalnie i łaskawie. — Jakbyś nam rozłupał ten cukierek nie do pary, to by było sprawiedliwie i byśmy ci dały kawałek. Rozłupał. Lepka brunatna maź zalepiła mu palce. — Możesz oblizać — zaproponował uprzejmie alcik. — Proszę, poliż sobie. Chłopaków znalazł za żywopłotem. Z dobrej strony, nie tej jego, od Skuły. Pinokio rozłożył długie chude ciało na zdjętych spodniach, koszulę wsadził pod głowę. Okulary umieścił bezpiecznie w krzakach. — Nie ruszy mnie stąd nikt do południa — zakomunikował stanowczo słysząc kroki. — Opalam się. I zejdź mi ze słońca — zażądał głosem mędrca. Paluch z Kaziem szykowali się do pikutów. Kuba z sypialni obok łazienki — był i drugi z parteru, podobny do Rylca — rozłożył płachtę gazety, strona sportu. Rylec studiował z umiarkowaną uwagą mapę turystyczną województwa. Rybka kazał mu wytyczyć trasę planowanego na sierpień obozu wędrownego. Rylec, wazeliniarz, zgłosił się na zastępcę grupowego. 63 — Wiecie — powiedział Pinokio nie otwierając oczu ■ psycholożka kocha się w Rybce. — Jak Boga kocham! — uprzedził powątpiewanie i śmiechliwe docinki. — Słyszałem, jak go bajerowała na ławce. — Da się złapać? Rybka nie jest głupi — zaświstał przez nos Kuba znad przeglądu sportowego. — Człowieku! Jak się baba uweźmie... Kiedy Jolka z II b, wiecie, Konik Garbusek, zakochała się w Długim Stasiu, nie dało rady, musiał z nią iść do kina. A potem jeszcze zafundować wodę sodową u Borsuczki. Rybka pęknie. — Albo i nie. Może być tak, może być inaczej — Kaziu filozoficznie podważył pewność siebie Pinokia. — Na dwoje babka wróżyła. — Można ich poobserwować — zaproponował Rylec. — Ani mi się śni. Sam podglądaj. — Pinokio albo nie był ciekawy dalszego ciągu miłosnej historii psycholożki i Rybki, albo nie odpowiadały mu metody zdobywania wiedzy przez Rylca. Adam, którego niczyja, nie tylko ta rozpatrywana, miłość nie interesowała, próbował zbadać sytuację na przedpołudnie. — Nie idziecie na plażę? — zmienił temat bez przejść okrężnych, korzystając z chwili milczenia i sennego pławienia się porozbieranych chudzielców i tłustych Łysego i Palucha w słońcu. Stało nad Domem i nimi wielkie i białe na rozpalonym niebie, rozleniwiało i otępiało przyjemnie; nie ruszą się stąd do obiadu, doskonale, o to mu chodziło... — Królowa ma robotę u kierownika. Wklepał ją w sprawozdania. Paluch, słyszysz? Pisze o tobie — postraszył dziobiącego nożykiem suchą trawę Kaziu. — Dała nam wolne do obiadu — skrzywił się pobłażliwie. — Jakbyśmy pytali o zgodę... Chłopaki poszli na działkę. Idziesz z nimi? — spytał Adama. — Dołączę — odpowiedział niedbale. — Pokibicuję pracu-siom przy altance. — Mowa trawa, święto lasu — zmrużył oczy Kuba. — Agrest ci, bracie, zapachniał. Witaminki. Ja mam awersję — poinformował uczenie. — Goni mnie po zieleninie. — To 64 już było poważne, swojskie, i Paluch kiwnął głową ze zrozumieniem. — Przepadam za agrestem, człowieku — Adam nachylił się nad Kubą i pogłaskał go po szczeciniastych włosach. — Biedaczek śledziennik! Powiem ci, jaki był smakowity. Ale póki co, stawiam altankę. — Jasne! — pospieszył z odpowiedzią Rylec, domyślnie mrużąc lewe oko. Małe dziewczynki, ostrzyżona na jeżyka i płowa z warkoczykami, klęczały przed ławką obok drzwi do głównego budynku. Kolorowe papierki po cukierkach wygładzały starannie na desce, składały w harmonijkę i wiązały po kilka. — Robimy kokardki. A potem wianek. — Jeżykowaty alcik rozpromienił bladą buzię piwnicznej roślinki na widok Adama. Potraktował go jak swojego, z ufnością. — No proszę... — chrząknął zaskoczony. — Kokardki... — Chłopczyku! — Płowa dziewczynka stwierdziła nagle, że wołacz użyty przez koleżankę jest widać odpowifedni, skoro ten duży chłopak nie wrzasnął ani nie postraszył ich, tylko przystanął i gada. — ... chłopczyku — powtórzyła. Podobało jej się nowo przyjęte do czynnego słownika wyrażenie. — A... a ... — utknęła. — Be ce, cielęcino. — Mezzosopranik fałszował wyraźnie, nie mógł zwieść ucha starego wygi. — Cześć, jeżyku — kiwnął głową ostrzyżonej. Polubił ciepły alcik. — Kokardkę przypnij nad uchem, będzie ci ładnie jak jasna pietruszka. Słowo honoru. W chwilę potem był na piętrze pustego budynku. Koc, sweter, dwa ręczniki, blaszany kubek, przeciwdeszczowy płaszcz nocnej... Jasny gwint, nie do wiary, jak łatwo mu szło. Posnęli wszyscy w upale, nie ulega wątpliwości. Sypialnie pootwierane, cisza. Nigdzie żywej duszy. Z łazienki niósł się astmatyczny bulgot wody w rurach, kapał kroplą chińskich tortur nie dokręcony kran. Do lepkości gorącego powietrza dołączał się mdły zaduch toalet. Przymknął odruchowo drzwi. Nie był przesadnie wrażliwy na 5—Dominika znaczy niedziela 65 I brak życiowego komfortu, ale niepotrzebne wąchanie smrodu było po prostu głupotą. Tym nie przeszkadza — rzucił w myśli w pustą przestrzeń otwartej naprzeciw sypialni. Na łóżku stojącym pod oknem sterczał w górę bezwstydnie obnażony materac z burymi zaciekami. „Choroba" — skomentował pełnym tkliwości głosem Ślicznej. „Choroba" — powiedział już po swojemu, mocno. Z szafki Kazia Wierszyka- wyjął zapasowe sznurowadła. Pożyczam — nabazgrał pospiesznie i włożył kartkę w czeluść niedzielnego trampka. Po namyśle dołożył do pakunku własne już mydło i dwie chustki do nosa. Poznać pana po cholewach... — zamruczał ironicznie. Wyciągnął spod poduszki schowaną tam wcześniej grubą flanelową koszulę. Owinął wszystko w zgrabny jak na pośpiech tobołek, związał Kazio-wymi sznurowadłami. Korytarz wyłożony wyrudziałym brązowym chodnikiem, z czarnymi, równie wyblakłymi pasami bo bokach, skręcał za ostatnią sypialnią w ślepy zaułek. Zamykały go drzwi prowadzące na mały balkonik, zastawione wysokimi kwietnikami i skrzynkami z paprocią. Koniec. Przejścia nie ma. Od balkonu prowadziły w dół kręte i wąskie schodki przeciwpożarowe, zardzewiałe od deszczu i nieprzydatności. Poza Pinokiem, Adamem, Kaziem i paru innymi chłopcami nikt tych drzwi nigdy nie otwierał. — Palcem, stary, pokonasz, byle zakrzywić i spłaszczyć na końcu — pouczał Adama zaraz po jego przyjeździe do Kalenia Pinokio. — Wytrych? — skrzywił się wtedy lekko Adam. — Nie potępiam, ale osobiście nie gustuję. — Każę ci otwierać buduar Ślicznej? — obraził się Pinokio. — Nocą, hrabio, chciałoby się czasem pooddychać świeżym powietrzem bez meldowania Aniołowi Stróżowi. Kapewu? Jak mówi nasz, tu obecny, Paluch. Paluch, ukłoń się panu hrabiemu... Klucz — spłaszczony na końcu zakrzywiony gwóźdź — trzymali pod środkową skrzynką z paprotką. Wszędzie tych skrzyń z badylami było pełno, specjalność Ślicznej, raz chociaż 66 jedna się przydała. Gwóźdź znalazła kiedyś sprzątaczka, wypchnęli przed siebie Kazia Wierszyka, miał błękitne oczy cherubina, a głos — flet po prostu. Awaryjny — wyszeptał ze znaczącym uśmiechem Kaziu. — Sam pan kierownik kazał pilnować. Tylko cii..., żeby gówniarze nie zauważyli. Zgubią. Sprzątaczka ostrożnie schowała klucz-gwóźdź pod skrzynkę. Oni ofiarowali się podlewać za nią paprotki... odsuwając je „przypadkowo i niechcący" pod ścianę. Spuścił się szybko po drabinowych schodkach. Zostawiły na dłoniach ślady,, niczym siatka z Pażychowej bramy. Nie korzystali ż tej drogi często, fakt. Dwa susy, jeszcze jeden, już był przy żywopłocie okalającym teren Domu od strony Skuły. Ukrył zawiniątko w krzakach i rozejrzał się. Nikogo wokół nie było, nikt nie mógł go zauważyć. Okna pawilonu miał za węgłem głównego budynku. W porządku. — Żegnaj, domu kochany... — zaśpiewał półgłosem na wymyśloną melodię. — Żegnaj, domu — powtórzył wolno głosem, jakby recytował wiersz. Niedbale, z rękami w kieszeniach, kołysząc się na boki, przeszedł już pewnie, gwiżdżąc głośno, przez trawnik. Gnomik ze schodów zniknął. Drzwi do jadalni były zamknięte. Nacisnął klamkę, puściła. Kątem oka zarejestrował pustkę boiska, masywną postać Królowej sunącą w stronę budynku, taneczne podskoki ostrzyżonej dziewczynki i falowanie trawy za prostokątem bramki. Wiatr? — pomyślał z obojętnym zdziwieniem. Po południu może być burza... Ale myśli były leniwe, nie wiążące pogody z planami ucieczki, z ich ewentualnym fiaskiem czy tylko przesunięciem. Odwrócił machinalnie głowę w kierunku, dokąd poszła wychowawczyni, nawyk uczestnika prowadzonej od lat gry w podchody. Stała obok ławki i wyprostowanych grzecznie dziewczynek. Pytała o coś. Właścicielka warkoczyków spojrzała w jego stronę, jeżyk zachwiał się nagle, szarpnął stojącą przy niej koleżankę w gwałtownym chwytaniu równowagi, chyba przepraszał, bo minę miał z tych cacy, a potem potrząsnął głową. 67 __ me nikt — dobiegło Adama. Stłumione oddaleniem zaprzeczenie'było zbyt stanowcze, by mogło odpowiadać prawdzie. Warkoczyki przeniosły uwagę na to, co działo S1ę obok. ~ Jestelcie pewne? - To Królowa. Głos miała donośny, к1а1ТсУ^ек1рго82е pani - zapewnił z cała żarliwości, kłamcy jeżyk i Adam pomyślał, że mała nie jest tak naiwna, jak Są—ł" nikt tu nie wchodził, nikt! Naprawdę. Zatkało go. Mówiła o nim, broniąc na wszelki wypadek. Nie :Ь%По*к- powtórzył jej śmieszny wota w duchu z nagłą wiecznością i podziwem - nadawałabyś się na kumpla r0Snoikzamknął za sobą drzwi jadalni. W połowie pustej sali przystanął. Było coś dziwnego w nim samym, czego nie chciał. NTeuchwytnego, a tak ważnego, że zapomniał na chwilę o VOi^loCŻStKul^l - spytał surowo. - Garbaciejesz, ^ Uwierała go świadomość pomyłki. Żal, że mała umiała już kłamać. Czysty idiotyzm! Wzruszył ramionami - Każ się podkuć, Kulesza - powiedział prawie głośno I za chwilę to jaszcze, że głupiemu los sprzyja, bo chociaż lazł głośno jak bawół, nikt go nie zauważył, me wstawił mowy i me ^Ґі^^ЛисШ, była pusta. Dodał zatem do bawołu i głupca frajera w czepku urodzonego, i rozejrzał się bacznie wokół w poszukiwaniu tego, po co przyszedł. Na stołu leżał fartuch pani Heni, szefowej - zawiązać by rękawy na supły, niechby poćwiczyła cierpliwość za Popalane zupy i konszachty z Grubą. W wielkim garze na podłodze żSy się obrane już na obiad, zalane wodą ziemniaki. Zawsze po ugotowaniu tłuczone, polewane mdłym tłuszczem. Nie cierpli takich. Przypomniały mu się wspaniałe domowe ze 68 oZll^ZJ^ fe k°prem' takie' Jakie P°dawała ci°tka. Odrzucił mysi daleko, niepotrzebna była i niegodna mężczyzny Ге stare kobiety może też jedzą całe, nie tłuczone ziemniaki - nS- 2? -gdzi^ W głowie uParcie ostatnia wyganiana nadzieja. Mozę piją herbatę pachnącą herbatą (cukier stcri obok, można sypać, ile się chce, można nie słodzić wcale) i może rozmawiają sobie przyjaźnie przy stole? — Ple-ple-ple, baranie — powiedział głośno do nikogo Noże leżały w szufladzie największego stołu. Ogromne niczym rzeźnicze, nic mu po takich, zębate do krojenia chleba i zupełnie nieprzydatne jarzyniaki. Już lepsza finka... Odrzucił Był jeszcze nóż do otwierania puszek. Też niepotrzebny konserwy są drogie i tłuste. У' Wydawało mu się, że cień przesłonił okno, skoczył więc w kąt. Nasłuchiwał. Cisza. Długie na dwanaście centymetrów ostrze, błyszczące jak czyste srebro hartowaną stalą, masywna, ale nie za ciężka dobrze przylegająca do dłoni rękojeść - to, czego szukał taki właśnie noz leżał w rogu kredensu. Podniósł do światła; brzeg ostrza, cienki, idealnie równy, zamigotał W słońcu. Ostry jak brzytwa, dobry do wszystkiego, co mu będzie potrzebne przy budowie domu-szałasu. Tylko schować za koszulę... ostrożnie bo skaleczy. Głupstwo, ale krew zdradzi. Przejechał delikatnie ostrzem na skos po wyczyszczonym do białości metalowym obramowaniu płyty kuchennej. Zgrzytnęło ostro i iskrzące j«-u*w Cichy śmiech zadowolenia nie zagłuszył głosu za plecami w otwartych teraz szeroko drzwiach kuchni. Gruba stała jak niemy, pełen grozy żywy obraz do szkolnego przedstawienia. Błyszczące żółtymi blaskami oczy miała wlepione w twarz Adama, w trzymany przez niego nóż, w otwarte oKno, którym mógł wyskoczyć, w podłogę, pod którą mógł Przecież zniknąć — wszędzie. Oczy siedmiogłowego smoka z Dajki wieczoru, kiedy elektrownia wyłącza prąd i w sypialni maluchów nie można zapalić światła, by przerwać zły czar 69 — No i со? — wycedziła słowa jak przez zardzewiałe sitko; Adamowi wydawało się, że zapachniało bagienną, stojącą zbyt długo w glinianym rowie deszczówką. — Nareszcie znalazł się dowód rzeczowy. Niegroźny uciekinier, prawda? Łowca przygód i Jaś Wędrowniczek nie jest wreszcie niewinny i niedotykal-ski. Szykuje się do roli Kuby Rozpruwacza! Ha! I dał się złapać, partacz. Na szczęście! Czarno na białym, słyszysz? Czarno na białym!... — Nieporozumienie, proszę pani. Siwy stał obok, tuż przy wpierającym się w drzwi ramieniu. — Adam, mógłbyś wytłumaczyć, co robisz w kuchni, a nie stać jak kołek. Skurczona postać gotowa do skoku, przebicia się pod ręką, byle przez jadalnię, dalej pójdzie łatwo... przez okno nie, ktoś może być z tej strony domu... zatrzyma... wyprostowała się wolno. — Znalazłeś ten nóż czy nie? A mówiłem: me będzie nikogo, poszukaj pani Heni, nie rządź się sam. Te tępaki z zestawu narzędzi nie wystarczą nam dzisiaj. — Siwy mówił właściwie tak sobie, do nikogo. — No (to już było do Adama), galopuj. Już cię nie ma! Panu kierownikowi powiedz, że was dogonię... Gruba stała w drzwiach jak żona Lota. Próbowała badać ich twarze. Nie wyczytała z nich nic. 8 1 Było jak na starym niemym filmie, gdzie wszyscy zbyt szybko i niepotrzebnie biegają w kółko, żywo machają rękami, a zamiast głosu, wydawanego z szeroko otwartych ust, słychać zgrzytliwą, blaszaną muzykę rozstrojonego pianina. Spokój zachowały tylko rekwizyty. Biały kuchenny kredens, poczerniałe nad paleniskiem ściany i sufit, szeroko rozkraczony na grubych nogach stół ze szramą po nożu na blacie, ziemniaki w garze, szczerzące w uśmiechu żółte zęby oślinione bąbelkami 70 wody, i kamienna, przeżarta w ciągłym myciu chemikaliami, podłoga. Potem zielony, obojętny chłód jadalni przesycony zapachami setek posiłków tych świeżych i tych odgrzewanych, za nią bezruch sprasowanego upałem powietrza i tak samo nieruchoma bryła Domu. I wszyscy wokół gestykulujący, wykrzywieni w grymasach. Oczy Pinokia za wypukłymi szkłami brzydkich okularów, ukryte w szparkach oczka Łysego, grube, mlaskające usta Palucha. Kolorowe papierki na krótko obciętych włosach, oczy zdumione, szeroko otwarte, „chłopczyku" i jeszcze ktoś. I upał. Gruba rusza do ataku, odpycha ją Kaziu deklamujący coś z przejęciem a pantomimicznie, brawo, Kaziu. Pinokio wyciąga spod skrzynki zakrzywiony gwóźdź i wręcza go Kaziowi jak kwiat, żelazną główką do góry, elegancko. Taneczny doskok szefowej Heni w białym fartuchu, to jej należą się kwiaty. Szeroki rozmach, rzut, talerz z brunatną mazią płatków górskich błyskawicznych pochłonął spłaszczony dowód uznania. Każą mu jeść, nie będzie jadł, zwymiotuje. Siwy ze swoją twarzą Indianina i wreszcie słowa, te, na które czekał. Jeszcze jak przez watę, przez gumowe wkładki zalepiające uszy. Halo! nie słychać. Halo! I już wyraźne „uciekaj!". Biorą to do siebie rekwizyty, przezwyciężają niemoc bezruchu, tra-ta-ta, idą na Adama w zwartym, nieco tylko chwiejnym pochodzie wyrosłe raptem wokoło drzewa. I głos, głos Siwego. Dokąd, halo? Szum w uszach, blaszane dźwięki. Głos. Że Adam, nie Kulesza, oszalałeś, wstawaj, śpisz na słońcu, czterdzieści stopni w cieniu, idiota, ugotowany jak rak, to nie Siwy, to Gruba, nie chce Grubej. Porażenia dostał, Jezus, Maria, odkąd to Pinokio łamie drugie przykazanie?... Otworzył oczy. , Głosy, Siwy i wszyscy, cały Dom z Zakolejowej, zniknęli. Leżał na piasku, miał go pełno we włosach, na policzku i zdrętwiałej jak w nocy lewej ręce. W zaciśniętej prawej dłoni trzymał nóż. Nie tamten swój — już swój, ukradziony przed Grubą — ale harcerską finkę Siwego. Tylko to. Aż tyle. 71 Podniósł ją, powiódł palcem po ostrzu raz i drugi, pokroił powierzchnię piasku w zawiłe rowki. — I starczy — mruknął wstając. Roztarł lewe ramię, spojrzał na słońce. Dochodziła druga. W Domu było po obiedzie, ciekawe, co zrobi-zrobiła Śliczna zmieniająca na dyżurze Królową. Zamelduje zaraz, czy trochę poczeka. Że Królowa nie zauważyła wolnego miejsca przy ostatnim stole, tego był pewien. „Ciekawe, co Śliczna... " Zwariował, słońce przepaliło mu głowę. I co może go to jeszcze obchodzić? Obchodziło. ... — Adam — powtórzył Siwy uparcie nie akceptowany przez adresata zwrot. — Adam, nie będę cię zmuszał do niczego, ale tak dalej nie może być. — Kostaryka rumba jazz — odpowiedział. Siwy nie obraził się ani nie zdenerwował. Był równiejszy niż w najwspanialszych snach-zmyślaniach. — Adam... To samo niedozwolone, używane kiedyś przez ciotkę, dawno temu, w innym świecie i życiu imię. — Rum Jamajka, ślepy trójkąt, ośla skóra. — Do cholery z nimi — zgodził się spokojnie Siwy. — Możesz mówić, co chcesz. Nie zdenerwujesz mnie. Nie jestem Filarem. Tak nazywał Grubą? Dziesiątka na tarczy! Lepiej niż on. Jasne, Filar. Bez której zawaliłby się w gruzy nie chciany przez tych, dla kogo był, Dom. — ... i nie udawaj głupka. Ani cwaniaka. Teraz idż, niby za kierownikiem, ona ciągle stoi i patrzy na nas. Nóż oddaj. Nie możesz go mieć. Zrobisz głupstwo i zapłacisz z hukiem. Pogadamy, jak wrócisz. Zależy mi. Nie odpowiedział ani tak, ani nie. Odwrócił się i odszedł. Najpierw wolno, na sztywnych nogach, potem biegł. Coraz szybciej, do utraty tchu. Przyniosło go nad Strugę, bez woli i chęci, po prostu. Innej drogi nie było. Nie udawał, że goni 72 grupę. Kierownika, altankę, pracę, ogródek. Przyznany tym biednym dzieciom w ramach akcji i z resztówki rozparcelowanego majątku dworskiego. Za miastem, każdemu za daleko. Ze szczodrych serc grubych i chudych, i tych w sam raz, zasiadających za stołem prezydialnym w dniu dziecka, prawie święta choć bez świętego. Kiedy nawet oni — czy przede wszystkim__- mieli obchodzić radośnie ów dzień. Z meczem siatkówki i szczypiorniaka, dla mniejszych dwa ognie, nożna za brutalna, za prymitywna, najważniejsza pani z komitetu nie znosi; potem obiad z lodami, maluchy na huśtawki, obok fotograf. Obcy, może z powiatu? Może zamieści w gazecie wojewódzkiej. Uciekali w kąty, kryli się za plecami, gdzie można. Aby do wieczora. I za nic na świecie na zdjęciu. Przesiedział z Londonem w garści cały dzień w krzakach. Pinokio za króliczymi klatkami, nie powiedział z czym. Ledwo go tam i przypadkiem znalazł Paluch, a potem już we dwóch wytropili kryjówkę Adama. — Nie możecie poudawać trochę? — Paluch nie mógł ich tak naprawdę zrozumieć. — Ni cholery — odpowiedzieli jednocześnie. Udawał już w życiu dość. U ciotki, szczeniak, że nie płacze w nocy, że niegłodny, że buty są w sam raz. Że nie potrzebuje jechać na wycieczkę (skąd ciotka miała wziąć pieniądze?), że przechodzi zimę bez kurtki, sweter mu wystarczy, a rękawiczki dobre dla dziewczyn. Że nie tęskni za domem (ciotczynym, z fotografią roześmianej, młodej, nie znanej matki w kącie nad radiem — naprawdę lampowym, dumą i skarbem ciotki), za życiem wolnym, bez gwizdków i dzwonków, bez planu od — do z minutami. Że nie obchodzi go sobota, gdy już od trzeciej po południu paradowali w piżamach, bo ubranie poszło do pralni, niedzielne zdążą pobrudzić do wieczora, a zresztą w piżamie nikt nie ucieknie. (To było w pierwszym Domu, skąd umiał uciec dopiero po pięciu miesiącach. Jeszcze wtedy do ciotki. Nie uradowanej wcale, a przerażonej, że...) Nauczył się kluczyć i przyczajać po kątach. Choćby mu szukający deptali po nogach i opierali się o głowę. Wtapiał się w 73 otoczenie. Zmieniał postać. Znikał jak w czapce niewidce na środku ulicy, placu, pustej poczekalni dworcowej. Potem wracał. Nie potrafił znieść zimna i głodu. Jeszcze nie. W tym roku potrafi. Czuł to. Ssał trawę, słodką, lepką od mdlącego-gorzkiego soku, jedną po drugiej. Machinalnie, w odpowiedzi żołądkowi dopominającemu się obiadu, zapychanemu systematycznie co dzień o siódmej trzydzieści, trzynastej trzydzieści, o piątej. Nic. Przyzwyczai go po prostu. Oduczy obżarstwa. Dostosuje do nowego trybu życia. Mało to naczytał się Coopera, Londona, a choćby Cur-wooda? Być takim, jak ci wspaniali traperzy i włóczędzy! Brnąć na nartach po śniegu Alaski, gnać konno po prerii, która nie ma końca, włóczyć się po górach, jeździć na dachach wagonów towarowych pociągów, iść i biec, dokąd się chce. Nie patrzeć na zegarek inny niż słońce. Nie słuchać nikogo prócz własnych oczu, nóg i rąk. Niech widzą, co lubią, idą, dokąd prowadzi wybrana droga, robią, na co mają ochotę. Tak myślał jeszcze niedawno. Do ubiegłego lata. Do wiosny. Teraz niby też, a jednak inaczej. Doroślej? Zęby nie było głodu każącego kraść lub żebrać, przepędzania i rozpytywania. Książkowy obraz trampa płaczącego w krzakach za farmą nad pudłem z ciastkami, których mimo głodu nie mógł jeść, kazał mu się zastanowić po raz pierwszy nad tym, że być wolnym — tak, ale czy w ten sposób? Przerzucił w myśli dziesiątki i setki możliwych rozwiązań. Pilot, marynarz, podróżnik. W samotnej łodzi na morzu, w bezkresnej pustyni, dżungli, w górach, nad i pod ziemią I wszędzie, zawsze sam. Tylko z psem. I wszystko było nie tak — choć to. W nocy leżał bezsennie i myślał — dlaczego nie? 1 Zasypiał wreszcie, ale nie znajdował odpowiedzi. To było jasne, że musi szukać dalej. Miejsca, gdzie ją pozna. Potem przyszedł Kaleń i Siwy. Ale Siwy był i nie było go. Trafił na drogę i piasek nad Strugą. I zdecydował, że musi sprawdzić, czy tym miejscem jest mała plaża ukryta w chasz- 74 czach. Miejscem na teraz. Tymczasowym. Dopóki nie załatwi kilku spraw. Przede wszystkim Siwy. Siwy był inny niż wszyscy. Z nich, a bez stempelka z numerkiem — jak każdy normalny człowiek z ulicy. Niezależny, choć związany z Domem. Podporządkowany jego zwyczajom, bo sam je akceptował. A jeżeli łamał regulamin — mógł! — robił to w sposób, który nie był wykroczeniem. I nawet Gruba nie mogła się przyczepić. Adam zauważył Siwego od początku swego pobytu w Domu. Prawie dorosłego, a w jadalni siedzącego przy nich. Śpiącego we wspólnej sypialni — w najmniejszej, fakt, trzyłóżkowej izolatce; w Domu zawsze ktoś chorował i Siwy praktycznie miał gorzej, niż gdyby spał z chłopakami w ósemce jak Adam. Siwy mógł wyjść do miasta bez opowiadania się komukolwiek. Ale miał taki zwyczaj, że się opowiadał. Wolno mu było (aż nie chciało się w to wierzyć) nie nocować w Domu. Nocował. Siwy był ponad niechęć do Grubej i strach przed nią. Siwy... Pinokio mrużył oczy i patrzył drwiąco na Adama. — Imponuje ci? Ważniak, sprzedawczyk. — Odwracał głowę od dalekiego gdzieś Siwego i Adama tuż, odchodził zgarbiony w złości i żalu, Adam łapał go za ramię, szarpał i zatrzymywał słowami mocniejszymi, niż usłyszał. Doskakiwali do siebie warcząc krótko jak psy. Grozili. Pinokio oskarżał. Adam nie wierzył i bronił. — Głupi gówniarz! — Ostronosy okularnik strącał Adama rękę ze swego ramienia, odrywał od klapy marynarki. — Leć, podlizuj się, może i ciebie posadzą wysoko. Chłopaki stali po stronie Adama. Miał więc rację! To przydawało argumentów w ciągłych starciach z Pinokiem. I ta walka o poniżenie-oczyszczenie Siwego połączyła ich. Na tyle, że mogli — każdy pewien zwycięstwa, odkąd przestali się kłócić o Siwego — mówić ze sobą o wszystkim. Najwięcej o Siwym dowiedział się Adam od Palucha. To było 75 ważne, że Paluch nie mógł nikomu powtórzyć tego, o czym mówił z Adamem. Zapominał zaraz, co było najpierw, co potem, co w ogóle, i wystarczyło przed „no to cześć" spytać o króliki, o to, co będzie na kolację (jak myślisz, Paluch, co dadzą?) — i Paluch gotów był przysięgać, że mówili cały czas o królikach i jedzeniu. Paluch pomógł Adamowi w zdobywaniu rzetelnej, wolnej od niechęci i podejrzeń Pinokia, wiedzy o Siwym. Siwy był w Domu, odkąd Paluch pamięta. Najpierw w najstarszej grupie, kierownik ją wtedy prowadził, potem Siwy skończył szkołę, chłopaków porozsyłali po całej Polsce, Dom był tylko dla tych z powszechniaka, a Paweł został na wakacje i na później. „Paweł?" — chciał przerwać Paluchowi Adam i w ostatniej chwili zdusił w sobie zdziwienie. Paweł, jasne że Paweł. Siwy jest tylko dla niego. Wszyscy się dziwili. Myśleli, że za karę, w Kaleniu było jak na zesłaniu, nudy na pudy, czarna rozpacz i babskie medytacje przed bramami, gdyby nie Rzeka, można by się wściec. ... za jaką karę? Paluch nie wiedział, ale podobno Paweł nielicho rozrabiał. Jasne, że niemożliwe, ale powtarza, co słyszał. Od kogo? Nie wie. Bzdury będzie pamiętał? Paweł więc i po wakacjach nie wyjechał. I zamiast do zawodówki, jak wszyscy z Domu, poszedł do tego... no, liceum. Posłali go, się wie, sam by nie chciał. Paweł jest mądry, nie? Ale była heca, uparł się — nie i nie. Wrzesień chyba minął, bo u Skuły, chłopaki mówili, już śliwek nie było na drzewach, a ten nic, tylko wybrzydza na budę. Jakiś protest, podobno nawet głodówkę, założył. Cała rada się, mówili, zebrała. I nic by z tej rady nie wyszło, bo Paweł jak się uprze, to gorzej kozła w kapuście, ale kierownik posłał po kogoś ważnego. Paluch nie wie, po kogo. Starego, z wąsami, chłopaki mówili. Wyglądał jak zwyczajny człowiek, ale mało to ludzi innych udaje, niż są? Przygarbiony był, w butach z szerokimi cholewami, kto teraz w takich chodzi, i w drelichowej zielonej kurcie zamiast marynar- 76 ki, tyle Paluch pamiętał z tego gadania. Podobno Paweł, jak go zobaczył, rzucił się do drzwi, potem zbladł strasznie i trząsł się cały, jakby miał zgniłą febrę, aż go tamten musiał za ramiona trzymać. Zupełnie jakby go ściskał; heca, nie? Jeden chłopak z Domu ze słupa i pięterka podglądał, dawno go nie ma, ale słyszał niewiele, bo tamci prawie nic nie gadali. No i Paweł pękł przy tym drelichu; ciekawe, czym go nastraszyli, a może obiecali co dużego? Ale, obiecanki-cacanki. Coś innego musiało być, że Paweł został. Tak wkuwać! Ma siłę, nie? Paluch za żadne pieniądze by się nie zgodził. No i Paweł jest teraz taki ni to, ni sio. Dał się wykołować, to jasne. Całe dnie tyra w tej swojej ważnej szkole, potem tu z nosem w książce, a wieczorem pomaga wychowawcom przy chłopakach. I kierownikowi. Gruba go nie znosi, że ważniak. Ale kogo Gruba lubi? Paweł nie jest ważny. Skąd, jakby był, dawno by go chłopaki spławili z Domu. Daliby mu taki wycisk, że sam generał tajniaków w drelichach by mu nie pomógł. Adam przecież wie, jak potrafią usadzić kaprali. Paweł nie jest ważny... Aha, już mówił. No i to niańczenie zdechlaków. Sam podobno chciał, bo kierownik dawał mu kąt, magazynek przy pokoiku nocnej. Na własność, Adam ma pojęcie? Paweł podziękował, odmówił znaczy, woli izolatkę, powiedział. Frajer, nie? Co komu po honorze? Odkąd skończył szesnaście lat, kierownik i różni traktują go jak wychowawcę. Chłopaki nie, jeszcze nie zwariowali kumplowi czapkować. Może mają mówić do niego „pan"? Zdechnąć można ze śmiechu. Do Pawła można iść z każdą sprawą. Nie jest kapusiem, absolutnie. Pomaga chłopakom i w ogóle. Nie chodzą do niego tak za bardzo, co mają komu i sobie głowy zawracać. Każdy ma swoją własną do myślenia. On, Paluch, też. Ale gdyby co, niech Adam wie, że Paweł urzęduje od północy do północy, na okrągło. Wie? Jasne, tak tylko przypomniał. Nie skorzysta? Jasne, sam ma łeb, jak się patrzy. Paluch siedzi koło Adama w szkole, to wie. ... do kogo w mieście chodzi Paweł? Paluch nie ma pojęcia. 77 A chodzi? Pewnie do nikogo, różnie gadają w zakładzie. Ze znalazł jakiegoś dziadka, że odejdzie z Domu po wakacjach. Ale! Bajka dobra dla dziewuch, tych z najmłodszej grupy. Znajdzie to dziadka na zawołanie. A odejść może,\czemu nie. Każdy kiedyś odchodzi, a Paweł z nich najstarszy. Ślubu z kierownikiem nie brał. Co zaś do chodzenia, to może do kina, może ma jaką dziewczynę, a może udaje, że ma dokąd iść? Chyba że musi się meldować temu z wąsami, diabli wiedzą. Był raz film o takim, co miał kuratora. Straszny upadek iść do kogoś i spowiadać się. On, Paluch, by nie poszedł nawet pod karabinem. Paweł nie jest gorszy od niego. To do kogo chodzi? Może Adam wie? Nie wiedział. ... Otrzepał spodnie i koszulę z piasku, wytrząsnął go z włosów. Musi wrócić. Spyta Siwego, dlaczego skłamał? Gruba nie uwierzyła, zamurowało ją z zaskoczenia. Że będą dociekać, czemu nie był na obiedzie? Nie musi odpowiadać. Nie obejrzał się na plażę. Zignorował, mimo chwilowej pokusy, przejście w kolczastym ogrodzeniu Pażychowego maliniaka. Czy uda mu się tak podejść do Siwego, żeby nikt nie podejrzewał, że to nie był przypadek? I jak — kiedy rozmawiać z Siwym bez świadków? A jeżeli Siwy nie zechce? Zrewanżuje się Adamowi za jego niedawne „po kolacji to ja..."? Szedł zamyślony, pokonując prawie na oślep drogę do Domu za miastem. Na łagodnym stoku góry, na wprost ceglastego muru okalającego sad proboszcza, przy bramie z żerdziami na krzyż, minął starego człowieka. Joachim Pażych wracał do domu z sobie tylko wiadomej, nie chcianej wyprawy do ludzi. Adam nie zauważył go. Ani tego, że stary człowiek przystanął i patrzył za nim długo i uważnie spod nastroszonych siwych brwi. W Rękawie zaczął biec. Bezwiednie; chód, nawet prędki przez miasto, był obcy jego nogom urodzonego szybkobiegacza. Obserwowany przez przypadkowego widza wyglądał jak trenujący bieg na długie dystanse. Spokojny, równy, płynny 78 ruch całego ciała, idealnie współpracujący z postawą, mógł zadowolić najbardziej wymagającego nauczyciela wuefu. Zakręt. Obelisk na Zakolejowej. Brama. Otwarta. Grupki chłopców na boisku, przed jednym i drugim budynkiem, wzdłuż pawilonu zwanego popularnie barakiem. Grupki zajęte sobą, hałaśliwe, nie zwracające uwagi na przybyszów z zewnątrz. Śliczna siedziała na ławce pod otwartym oknem kancelarii. Obok niej rządek wiernych satelitów — smarkul z najmłodszych grup; kilka starszych dziewcząt. Myślał, że go zasłonią przed oczami siedzącej, ale podniosła głowę, a smarkule jak na komendę, Adamowi na złość, rozsunęły się tworząc powitalny szpaler. Zwolnił kroku udając, że nie patrzy w ich stronę. — Adam... — usłyszał wyraźne. Głos był bez emocji, zaskoczyło go to, nie zdążył się nawet obrazić za poufałość, gdy już ciągnęła dalej. — Dobrze, że jesteś. Biegnij do kuchni, pani Henia trzyma dla was obiad w piecyku. A gdzie Paweł? Osłupiał. Bąknął coś niezrozumiałego i jak manekin, wiedzio-ny-pchany do przodu, wszedł do jadalni. Dostał obiad — zupę jarzynową, gęstą mannę na mleku z sokiem i naleśniki na słodko z serem, polane śmietaną. Zestaw dla Czerwonego Kapturka. Zjadł, nie myśląc, co je, dopiero po ostatnim kęsie poczuł, że mu niedobrze i mdląco. Podziękował niezbyt elegancko burknięciem; piegowata, ruda jak marchewka Michasia „do wszystkiego" zakaszlała zadowolona i zmieszana. — Jak ja odgrzewam, to zawsze rychtytyczek. Nawet psu resztki daję ciepłe. Ten, jak mu tam, duży, co był z tobą, kiedy przyjdzie? Gar ki zajęte, pozmywać nie mogę. Tyle z wami roboty, że nie przerobić. A kolacja za pasem. Placki kartoflane smażyć będę. Pracowite, ale to co. Z cukrem podam. Na słodko. Nie pożałuję... Czuł, że niczego słodkiego nie ruszy przez tydzień albo i dłużej. — ... lubisz placki? — dobiegło już zza drzwi. 79 — Uwielbiam! — odkrzyknął z dworu. Kulejący dziarsko gnomik, z nogą w przekoślawionym bucie, podniósł na niego zdumione lewe oko. Prawe, zezujące, utkwione miał w dżdżownicy wijącej się rozpaczliwie choć wdzięcznie na końcu przemyślnych szczypiec — dwóch skrzyżowanych patyków, które trzymał w wyciągniętych na całą długość rękach. — Rąbnę tym w dziewczyny — dopuścił Adama do planów. — Siedzi ich cała kupa pod oknem. Ale zadam im bobu! Wrzasną, ja pierniczę! Nie?! — Gnomik odmaszerował zadowolony, uśmiechnięty na zapas w przeczuciu radości, jaką sobie sprawi za chwilę zupełnie za darmo. Pomyślał, że pod oknem jest Śliczna; jeżeli ten padalec z patyka wyląduje na niej, niech dobre duchy mają w opiece kudłatego zoologa. — Hej, mały!... — tyle zdążył krzyknąć. Nawet mniej, bo „mały" zginęło w obłąkanym wrzasku wybuchłym pod oknem. Dziewczyny zmiotło, jakby przez podwórze przeszedł huragan; na ławce — przykuta — kamienna — została Śliczna. Z wyrazem osłupienia na twarzy, podana nieco w przód, oczy przykryte wypukłymi powiekami utkwione były — Adam zachichotał, gnomik o krok dalej zagdakał jakby i przestąpił nerwowo z nogi na nogę — w obramowany zieloną plisą, niech to najjaśniejsza pietruszka!, mały lepiej nie mógł trafić — biały płócienny kołnierz, i w uprażony pod rajskim jabłuszkiem... dekolt. Gnomik dostanie za swoje. Nic, przez cierpienia do gwiazd. Szedł korytarzem, z nawyku czujnie, ale jak po śniadaniu nie było nikogo. Materac w pokoju obok łazienki wytrwale i obojętnie obnażał swoje liszajowate plamy. Adam znów odruchowo zamknął drzwi. Stuknęło w głębi, potem jeszcze raz. — Jest tam kto? — spytał półgłosem. Cisza, i głośny trzask w bocznej komórce. Różnie mówili, w każdym Domu inaczej. Tutaj były komórki do wynajęcia. Z deskami wyciętymi w drzwiach na jednej trzeciej wysokości, żeby wykryć amatorów palenia. Teraz znad spiłowanego równo drewna ciągnął się smugą w stronę szeroko otwartego okna bury dym. 80 — Niech cię szlag nagły trafi, kameduło — zakaszlało chrapliwie za deskami. — Mało czkawki nie dostałem ze strachu. Nie umiesz chodzić jak człowiek? Czaisz się jak złodziej albo szarża. Co jest? Ignaś Kameduła. Nowy, od czerwca w Domu. Z Warszawy, bywalec, niektórzy na oczy poza kinem nie widzieli. Dokuczali mu, że szykował się na brata-ojczulka. Skąd byś inaczej, bracie--ojcze, takie powiedzenie wziął? Zaklinał się, zdumieli czy co, ale przezywali i kropka. Ignaś dużo wiedział, mało mówił, pięści miał boksera, ale za biciem nie przepadał. Jeżeli walił — to na płasko, w plecy. Dudniło, chrząkał zadowolony, każdy dupek bije w słupek, kameduło — mówił bez sensu i odchodził zacierając ręce. Prosiło się, żeby go nazywać Dupek, ale to było powszednie, bez fantazji, Kameduła brzmiało tajemniczo i z cudzoziemska, górnolotnie. — Palisz... — stwierdził fakt oczywisty Adam. — Ja? — zdziwił się Ignaś. — Palacz, kameduło, w kotłowni, nie ja. Zimno tu. Dreszczy od słońca dostał. Zatkało się w kominie, przybytkiem wychodzi, widzisz, jaki dobry cug? — pokazał sinawe pasmo nad głową. — Dukaty — pociągnął nosem Adam. — Szpenio! — pochwalił go Ignaś. — Masz węch. Prawie zgadłeś. Belwedery, kameduło. Ostatnie. Od jutra przechodzę na sianko. Siła wyższa, bo chociaż mocne, ale marne. Do pierwszego nie starcza na cygara, a zapas skonfiskowali. Komprenewu? A ty, kameduło? — Nie — uciął Adam. — Harcerz, rozumiesz. Od kolebki i uczynków. — Nie ma sprawy. — Ignaś rozłożył ręce. — Konstytucja nie zabrania. Sport? — zainteresował się. — Nożna? — Biegi. Długodystansowe. — Szanuję. Pochwalam. Nie namawiam wobec tego. A wiesz, kameduło, że znalazłem taką metę. — Podniósł łokieć w górę. — Kiosk, komprenewu? Jakbyś zmienił plany życiowe i wycofał się z przebierania nogami, zaprowadzę po znajomości. Babka stara, zna życie. Daje ciąga za jedne dziesięć groszy. — Dominika znaczy niedziela 81 — Nie? — Adam spojrzał z zaciekawieniem na wielką twarz Ignasia. — Jak bonie dydy, kameduło. Za jedne dziesięć groszaków daje pół sporta z przypaleniem. Polecam się z dojściem, jakby co. — Skorzystam, jakby co — kiwnął głową Adam. Rozstali się. Że też musiał wleźć na Ignasia i gadać o niczym pół godziny. Nie lubił Kameduły, pewne jak dwa a dwa pięć. Kogo lubił? Wzruszył ramionami myślom w odpowiedzi. Siebie na pewno nie. Może Pinokia. Może... To wiedział. W sypialni, w ostatniej ósemce (jedno łóżko wolne od zimy), tak jak przewidywał, nie znalazł nikogo. Zapchana łóżkami, ciasna choć duża, wydawała się bardziej niż kiedykolwiek nie do zaakceptowania, a choćby obojętnego znoszenia. Pomyślał, że łóżka między wąskimi przejściami, szafa w kącie, stłoczone obok siebie nocne szafki, odpychająco szpitalne, metalowe, gniotą ciężarem bieli i aż się proszą, by je wyrzucić przez okno na (oby) pogiętą, obtłuczoną śmierć, a potem złożyć w martwy pomnik, jedne na drugich, byle jak, na miejskim wysypisku śmieci za laskiem. Szafa skrzypnęła, kiedy ją otwierał. Z półki — karteczka z napisem „Adam Kulesza" — postanowił zabrać jeszcze wełnianą kamizelkę i podkoszulek. Sięgnął za złożony w przepisową sztywną kostkę niedzielny granatowy strój, spodnie i bluza z zerówki — leżący godnie w pierwszym rzędzie — i zatrzymał rękę w powietrzu. Stos bielizny i ubrania w głębi szafy był wyższy, niż go zostawił przed paru godzinami, dotykał niemal górnej półki Pinokia. (Stanisław Abramowicz, głosił napis na długiej kartce). Sweter, koszula w kratkę, flanelowa i szara letnia, beżowy podkoszulek. Nie musiał dotykać, by uwiarygodnić doniesienia oczu. Działały jak zawsze, pierwszorzędnie. Niestety. Oblizał suche wargi. Sznurowadła Kazia Wierszyka leżały obok granatowej gali. Kubek, mydło, drobiazgi znalazł w szufladzie białej szafki. Koc w nogach łóżka. Brakowało tylko przeciwdeszczowego płaszcza nocnej. Nie chciało mu się 82 wchodzić do jej kąta, by sprawdzić i to. Wiedział, że płaszcz tam był. Zamknął szafę, sznurowadła rzucił byle gdzie, stał chwilę nieporuszenie, a potem wyszedł z sypialni. Z łazienki dobiegał szum lecącej z wielu kranów wody. Jakaś grupa, pewnie Rybki — pomyślał obojętnie — została zapędzona do odbycia ablucji. A może był to akt dobrowolny — upał, kurz, mogli sami chcieć. W izolatce było chłodno, bardzo pusto i bezosobowo. Nic nie wskazywało na to, że ktoś w niej mieszka na stałe. Powiódł oczami po gołych ścianach. Przy drzwiach, na brązowej tasiemce, wisiał plakat z wiewiórką. Usztywniony tekturą, z agresywnie samarytańskim czerwonym krzyżem, na którym, niczym na gałęzi siedziało rude stworzenie z wyszczerzonymi zębami. Myj ręce przed jedzeniem. Jedz owoce. Zimna woda zdrowia doda. Śpij przy otwartym oknie... Odwrócił się plecami do plakatu i rudzielca ze szczotką w kosmatej łapie. Usiadł na łóżku, oparł plecy o twarde, chłodne pręty i zastygł w oczekiwaniu. Nie ruszy się, dopóki Siwy nie wytłumaczy, dlaczego zabrał tobołek z krzaków i przeszkodził mu w ucieczce. Chciał przeszkodzić. Postawił między nim a wolnością barierę, która, choć niewidzialna, właściwie żadna pod każdym względem — biorąc na zdrowy rozum — zmusiła Adama do zmiany planów, przyjścia do pokoju, w którym nie był nigdy, i żądania wyjaśnień. 9 Była niedziela, najpaskudniejszy dzień tygodnia. Pobudka o siódmej — nie spali już godzinę, słońce waliło prosto w okna sypialni, czerwonozłote, szeroko rozlane na idiotycznie niebieściutkim niebie. W sypialni było duszno, cholerny Paluch 6« 83 w ПосУ zamknął okno. A poza tym, jak przestwiać organizm podrywany na baczność co dzień o szóstej dwadzieścia i kazać mU spać czterdzieści minut dłużej raz w tygodniu? Latem? Rybka wołał radośnie od progu, że kto rano wstaje, ten długo żyje- Pinokio odwarknął cicho, że akurat mu zależy, Rybka na to (radośnie), że dziś niedziela, niespodzianek w i e 1 a (i takiego m0że chcieć niebrzydka i niegłupia psycholożka!), skrzywił się nawet uprzejmy zwykle Kaziu i nie zdziwił (radośnie) Rylec. Od progu zadudniło, że kto chce, może iść ze mną na ryby. Wrzasnęli wreszcie, niby uradowani (akurat kierownik pozwoli) żeby ukryć śmiech — Rybka z wędką, można pęknąć! I tak dalej — od progu, i tak dalej — z sypialni, bez sensu, radośnie, ^0 siódmej piętnaście. Gimnastyki w niedzielę nie było. Kierownik oczywiście nie poparł zamiarów Rybki i zapowiedział bezkrwawe i humanitarne gry i zabawy na terenie do obiadu, po obiedzie plażę, potem kino. Wcześnie, przed kolacją. — Нір hip hura! — zaintonował Rylec. -*• Hip hura hura — odpowiedzieli. Nie było się z czego cieszyć (gry i zabawy), ale i smucić też nie (kino). Tylko dziewczyny zaklaskały, łasice. Gry i zabawy na terenie przynależały wakacjom i niedzielom. Oznaczały praktycznie, że każdy robił, co chciał. Mógł leżeć na trawie i opalać się, czytać, spać, grać w pikuty i kibicować grającym, zgadywać, co będzie na obiad i która godzina. Ciągle było wcześnie. Dziewczyny inaczej. W odświętnych wykrochmalonych sukienkach, z szeroko sterczącymi spódnicami, ściśnięte w pasie do utraty tchu, z końskimi ogonami przewiązanymi kokardą, jylałe w kusych sukienkach, błyskające majtkami, w podkola-nówkach, ze skręconymi sztucznie lokami. I jedne, i drugie nie biegają, kroczą jak dorosłe, widział takie spacery nieraz, prowadzą się pod rękę jak tamte, szepczą i rzucają oczami na prawo i lewo. ^ Na boisku zaczynał się mecz. Koszule zwisały z krzaków, spodnie złożone na trawie daleko 84 od bramek, skarpety byle gdzie — grupa Ślicznej, honor wychowawczyni, że mają, że jak normalni, г miasta Mecz rozłazi się, jak wszystko w niedzielę. Gry i zabawy na boisku to fotomontaż. Oznaczają czekanie — Warowanie na gości. Dlatego nie można iść na ryby. Nie można... Nie Czekanie do obiadu, do wieczora, przez noc. Nra gości tvch naprawdę, którzy przyjdą — mogą przyjść, i na tych w marzeniach. Mogli przecież napisać, obiecać, nawet zadzwonić Nawet... Czekanie na tych, których nie było. Którzy przyjeżdżali! Zmieszany szczęśliwiec teatralnym gestem rozkłada ręce rzuca piłkę do najbliższego kolegi, to ja muszę iść, mamrocze i na sztywnych, nie swoich nogach maszeruje przez zamarłe na chwilę boisko w kierunku, gdzie stoi — stoją tamci. Matka. Babka. Babka z dziadkiem. Dziadek. Matka z wujkiem. Czasem z tym samym, co miesiąc (pół roku) temu czasem z nowym. Przywitaj się. Rozpaczliwy uśmiech lub śmiech. Głośny i szeroki. Spojrzenie na syna, spojrzenie na tego obok, wyższego. Nie zawsze. Milczącego. Popłoch, że zły Nie spodobał się? Syn. Wujek. Więc strach. Śmiech milknie Obok oddech ulgi. Tamten się spodobał. Obojętność na twarzy (syna, tego obok) nie jest złem najgorszym. Byle syn nie odwrócił się i nie odszedł. A ten obok nie zrobił awantury. Później — na drodze — w pociągu__w domu. Że łobuz, patrzy spode łba. Kryminalistę wychowała Że więcej nie pojedzie i jej nie puści. I już dzień dobry i uściski. Chłopaki. Dziewczyny. Gówniarze robią to lepiej. Potrafią jeszcze jako tako być sobą. Jak sie synek (odwraca głowę) zachowuje? Synu, pamiętaj (odwraca głowę), nie przynoś mi wstydu. I już można kucnąć, usiąść w cieniu na trawie. Patrz, co ci przywiozłam. Jedz. Nie może jeść. Je. I wreszcie spacer. Główną ulicą miasta, niemiłosiernie długa i pełną ludzi. Więc z poglądaniem na boki, czy widzą. Wszyst- 85 ko. Syna, tego obok, nową sukienkę... prawie jak nową. Uczesaną przez fryzjera wieczną ondulację. Pomalowane usta. Jak młodo, jak dobrze, jak rodzinnie. I nie biednie, nie. Uczucia, których potem nie można nawet przed sobą wytłumaczyć. Które nie pozwolą w nocy zasnąć. Więc teraz, żeby mówić, mówić, mówić. Pytania. Wreszcie. O dom. O ulicę. O kolegów. Matka jest zdziwiona. Dom jak dom. Ulica jak ulica. Koledzy? Nie wie. Nie pamięta. Nie widziała. I błysk. Wujek dostał dobrą robotę, wiesz? Obiecał, że kupi ci rower, prawda? Ten obok przypomina, że czas się żegnać. Pociąg. Wymówka dobra jak każda inna. To nie jest odpowiedź, na którą się czeka, ale matka uśmiecha się. Było tak dobrze. Trudno, wszystko co piękne, szybko się kończy. No to pa. Do zobaczenia. Co złego to nie my. Uściski. Mniej sztywne niż te ranne. Trochę rozpaczliwe. Czułe. Na długo ostatnie. Pamiętaj. Bądź grzeczny. Ucz się. Żebyś wyrósł na człowieka. Mama myśli o tobie. Przyjedzie. Kiedy??? Matek było mało. Niektóre (wtedy szczęście było tak wielkie, że zaciskało się szczęki, mocno, bo głos mógł zdradzić radość) przychodziły same albo tylko z młodszym bratem, z siostrą. Z babką. Bez tego (wyższego, choć nie zawsze) obok. Najczęściej przyjeżdżały babki. Najczęściej nie przyjeżdżał nikt. Obiad, ten niedzielny, wystawny, jedli w milczeniu. Nie odzywali się do siebie. A jeżeli tak, to ze złością. Wyśmiewali się ze wszystkich. Dokuczali małym i słabszym. Obrażali wychowawców. I czekali wieczora. I kina. Na nudnych filmach wygłupiali się, przeszkadzali tym z miasta. Normalnym. Robili to celowo, z satysfakcją. Wychowawcy uciszali. Tamci syczeli i oburzali się. Żądali wyrzuce- 86 nia z sali. Przerwania seansu. Robił się szum. Im w to graj. Nikt nie patrzył na ekran. Niech mają za swoje choć to. Na filmach „klasa" byli prawie szczęśliwi. Zapominali o niedzieli. Wychodzili na ulicę z wypiekami na twarzy. Mieli błyszczące oczy. Mówili całą drogę. I potem w sypialni długo w noc. Zasypiali łatwiej. Czasem we śnie przeżywali jeszcze raz. Kochali „Dyliżans", „W samo południe", nawet „Karmazy-nowego pirata" i „Czerwone berety". Dla dziewczyn była „Liii" i „Wieczorni goście", po których pisały na piasku, na szybie, w zeszytach, i gdzie się dało, tajemnicze inicjały i rysowały dwa serca. Dziś miała iść bomba — „Skarby króla Salomona", seans wcześniejszy, specjalnie dla Domu, na normalny stały kolejki przed kasą od południa. Nie chodził do kina. Nie chciał iluzji. W innych Domach budziło to sensację. Musiał nielicho narozrabiać w przeddzień, żeby za karę skreślili go z listy zamówień na bilety (kierownicy żądali imiennych, dla trzymania ręki na pulsie życia Domu). Potem z reguły pozbawiano go kina za ucieczki. Systematyczne. Przemyślane. A recydywę, jakakolwiek by była, karze się wszędzie i zawsze surowo. Kto wiedział, że dla niego nie kara? Domy podawały sobie z rąk do rąk cały zestaw: uciekiniera, torbę z rzeczami (ze spisem), listę wykroczeń i podejmowanych działań wychowaczych (1. rozmowy indywidualne, 2. uwagi — nagany przed grupą, 3. przed frontem Domu — czytaj: Społeczności, 4. wpis do arkusza spostrzeżeń, 5. pozbawienie prawa wyjścia do miasta...). W Kalenki panowały inne zwyczaje. Po pierwsze — nikt go specjalnie nie pilnował. I nikogo. Nie uwierzyliby, nawet Gruba, gdyby opowiedział, w metodę przebierania w piżamy. Dawano wolny czas i prawo wyjścia do miasta. Że można się było urwać nie tylko w godzinach tak zwanych zajęć własnych, ale w czasie gier i zabaw, zorientował się już po paru dniach przypisania do nowego (tymczasowego) miejsca pobytu. W Kaleniu można było wiele. Nawet kląć. 87 To znaczy niezupełnie. Wolna od kary, jaką sam wybierał dłużnik-podatnik, była „cholera". — Wieszcz narodowy umarł, choroba jak każda inna — odra, ospa, świnka. Itepe. Kapewu? — tłumaczyli Łysy i Paluch, dodawał swoje Kaziu Wierszyk. Tego ostatniego namawiali na odegranie sceny „kierownik ożeniony z mową ojczystą robi skok w bok". — Odstaw, Kaziu, może być bez tańców i śpiewu, niech Kulesza przeżyje. Nie żałuj mu. I Kaziu nie żałował. Odstawiał. A robił to genialnie. Adam kręcił głową zdumiony i ubawiony szczerze. Można było tą cholerą sypać jak z rękawa, za to nie buliło się nic. Skoro już muszą (a musieli naprawdę, wrosło w nich i przyrosło od małego, pomagało żyć), to niech będzie ta jedna. Zatwierdzona przez ogół (jakiś tam, człowieku, sejm domowy przed laty). Ten ogół dał się nabrać, bo cóż znaczy niewinna choroba przy repertuarze, jakim dysponowali? Dał się więc nabrać, bo nie wierzył, że uchwała wejdzie w życie bez draki. Ogół sprawdzał. Prowokował. Nadużywał. Nic. Wreszcie sam przyzwyczaił się do niej jednej. I weszła. Starzy (resztki tego durnego cholernego ogółu) pilnowali — maniacy — nowych. Nowi się zarażali. I zostało. Nawet byli z tego dumni. Wolno im! Że tylko to? A cholera komu do tego! Kierownik był ryzykantem. I eksperymentatorem dziwakiem. I dobrze. Nie chcieli innego. Za żadne przywileje. Dotrzymałby kto inny i dałby im własną domową cholerę? Co innego też daje — myśli Adam patrząc spod zmrużonych powiek na całą niedzielną scenę boiska. Co nieco widział od wiosny sam, więcej powiedział mu Siwy. W piątek wieczorem — prawie dwa dni temu. Już dwa dni — dziwi się w duchu, że było tak dawno. Kiedy wreszcie Siwy wrócił — wszedł do siebie — do izolatki dla każdego — i zobaczył siedzącego, czekającego, gotowego na wszystko Adama. Piłka upadła tuż. Odrzucił ją szerokim ruchem ramienia, nie musiał wstawać, żeby znalazła się na środku boiska. Czemu, do 88 cholery, nie urósł, kurdupel na sto pięćdziesiąt pięć ceem, skoro jest taki silny? Patrzył zły na graczy. Biegali za piłką jak na zwolnionym filmie. Gdyby on czekał na kogoś, nie udawałby, że gra. Stanąłby przy samej bramie. Wyszedł na środek ulicy. Nie ruszyłby się stamtąd do wieczora. ... Siwy patrzył na niego uważnie, w milczeniu. — Nie wiem — powiedział wreszcie Adam. — Nie wiem nic poza tym, że chyba zwariuję. Miałem uciec dzisiaj. A wróciłem... Czego ty ode mnie chcesz, co? Czego? — wybuchnął. — Pilnujesz mnie! Opiekun! Starszy brat się znalazł! Rodzina! — Twarz wykrzywił mu niedobry grymas. — Mam czekać, mówisz. Na co? Tu nic się nie stanie. Nic się nie dzieje. Nic! — A jeżeli i tam, dokąd chcesz iść, w jakimś nowym Miastku, Proniu, Kaleniu, nic się nie stanie, nic się nie będzie działo, czego byś chciał, to co? — Ale będzie inaczej! — rzucił z pasją. — Inaczej: jak? I myślisz, że samo „inaczej" wystarczy? — Nie wiem. — Bunt skrył się głęboko, została pustka rezygnacji i fizycznego zmęczenia. — Nic tu nie ma... — próbował przebić się przez tę pustkę. — Nic tu nie ma, co by mnie trzymało. Nic... — powtórzył ciszej. — Skoro tak... — Siwy nie patrzył na niego. — A mówiłeś, że masz tu gdzieś własny kąt. Znalazłeś... Nie pytam, gdzie. — Długo się tam nie da. — To dokąd się da... bądź tam. Widzisz, stary, nie urywałeś się niepostrzeżenie. Ale... No, możesz tam chodzić. Nikt cię pytać i przeszkadzać nie będzie. Ja... — Co ty? — Adam zbladł. — Kryłeś mnie czy szpiegowałeś? — Nie. Byliśmy po prostu pewni. — „Byliśmy"? Kto? Pewni. — Właśnie. Po prostu i wszyscy. 89 — Jacy „wszyscy"? Z Grubą na czele, co? — Kogo nazywasz Grubą? Kierownik, pani Ala... ja — powiedział spokojnie Siwy. — Zaufaj mi, stary. Nie szarp się. — Zaufaj? Pożycz mi tysiąc złotych, oddam po pierwszym. Ożenię się z panią, panno Maniu. Musiał się rzucać i obrażać Siwego. Tyle, że bał się wrócić do początku, bo Siwy mógł wreszcie mieć dość. Stawania sztorcem--okoniem, które naprawdę znaczyło: dlaczego, wytłumacz mi, chcę, proszę — i mógłby powiedzieć: „masz rację, zamykamy cały kram" — i to byłby koniec. A tego, zbuntowany i tak bardzo pragnący porozumienia, nie chciał. Nie mógł chcieć, bo powrót znad wody, cała rozmowa, cień wiary i niedorzecznego szczęścia, straciłby wszelki sens. Bał się pytać o więcej. Tyle że burknął (czy Siwy wie, że to było „przepraszam"?), włożył to niedbale w inne, nieważne, obojętne słowa — że zobaczy. Ostatecznie może. Niech będzie. Nie ucieknie na razie. Ale niech nie ważą się go obserwować, zatrzymywać i szpiegować, kiedy urywa się... jak to Siwy powiedział? Do własnego kąta. No i nie ważą się. Niedziela wlecze się jak zdychająca licha po robaczywej kapuście, dopiero jedenasta, od stacji idą pierwsze grupki przyjezdnych — głowa węża. Nie będzie czekał, aż miną bramę, aż od grających oderwie się jeden, potem drugi ktoś. Nikt go nie zatrzymywał i nie pobiegł za nim. W uliczkach oglądał się za siebie, potem na Grodzkiej, głównej i szerokiej zwolnił. Ludzie wracali z kościoła, szedł pod prąd, nieważne, ale w tłumie łatwo się zgubić. Dzwonnica na szczycie wzniesienia odezwała się, gdy mijał zakręt, by rzucić się w dół ku Strudze. Ostatnie stare kobiety wychodziły z kościoła, szły pojedynczo, zajęte sobą i czekającym je trudem kamienistej nierównej drogi przez plac, potem wysoki próg chodnika, znów kocie łby, stopnie przy każdej przecinającej rynek uliczce. Nikt poza nimi nie mógł go widzieć, a one nie rozglądały się na boki. Na piasku plaży stanął jak wryty. Plaża nie była już jego. Ktoś mu ją ukradł. 90 Koc w brązowo-rudą kratę, idiotyczna parasolka z falbanką, biała płócienna torba, zeszyt, książka, blok techniczny; na krzaku suszył się ręcznik. I dziewczyńskie — niech to szlag trafi — majtki. Oblała go fala wściekłości. Przemożne pragnienie zebrania całego majdanu, owinięcia w szkaradny kocyk — nienawidził niemowlęcych kołderek, infantylnych parasolek, zalotnych kokard, kolorowej babskiej bielizny — i wrzucenia szkaradzień-stwa do wody. Schylił się i szarpnął koc. Gwałtowny ruch rozhuśtał parasolkę, kołysała się wdzięcznie i niezdecydowanie w lewo i w prawo, szurnął nogą, jakby odrzucał padalca. Blok frunął w górę pierwszą cienką kartką okładki, zwinęła się w rulonik przezroczysta kalka. Znieruchomiał z rękami pełnymi brązowo-rudej kraty i drobiazgów. . Z pierwszej sztywnej wkładki rysunkowej patrzył na niego roześmiany Siwy. 10 Ołówek najbardziej zwykły ze wszystkich szkolnych ołówków. Zielony. Grafit miękki w sam raz, z tych, co we właściwej ręce rozłożą czerń na „siedemnaście natężeń". (Nie taki zwykły jednak.) Ktoś oddał nim i niezależną bujność czupryny Siwego, jego lekkie — nawet w uśmiechu — zmarszczenie brwi, czujne spojrzenie (lewe oko nieco zezujące, znak szczególny, niejeden) i zdecydowaną linię nosa, ostrą, ale nie drapieżną, wydatne kości policzkowe i mocną brodę z zabłąkanym na niej przez przypadek, niestosownym w tej twarzy, wyraźnym (bo przecież nie miękkim) wgłębieniem. Przeniósł wzrok wyżej, na oczy; śmiały się podobnie jak usta. Wcale nie do niego, choć niby. Do kogo więc? Spytał, ale Siwy nie chciał odpowiedzieć. Nikogo nie było 91 oprócz nich dwóch, a jednak ktoś nieobecny odbierał radość Siwego. Bez jego wiedzy i zgody być może. To sprawiało ulgę. Bo skąd wiadomo, że Siwy chciał się śmiać właśnie tak? Niechęć do intruza z plaży zwielokrotniła się. Złodziej, po prostu to. Ukradł nie tylko kawałek ziemi Adama, ale i coś bardziej osobistego — przywłaszczył sobie twarz szczęśliwego Siwego. To było więcej, niż mógł spokojnie znieść. Po pierwsze, nigdy nie widział tak wyraźnie śmiejącego się Siwego. Dalej: Siwy nigdy na dłużej nie był obok niego (piątkowy wieczór w izolatce był wyjątkiem). Po trzecie — żarła go zazdrość. Ten ktoś znad wody zrobił coś, czego Adam nie tylko nie potrafił, ale o czym nawet nie pomyślał. Po czwarte — i to było najważniejsze — Siwy mógł chcieć się śmiać. Z tej właśnie kartki, format C4, papier klasy III, zakłady papiernicze PT. — Gdańsk-Wrzeszcz, ul. Grunwaldzka... Cisnął w trawę kratkowany koc. Przykrył nim blok kreślarski. Bezmyślnie sięgnął po książkę. Idiotycznej parasolki było mało, musiał być jeszcze romans dla dorastających panienek. „Mam wrażenie — szepnęła Ania miękko — że tam w dole, nad małą dolinką, rozgościła się kraina spełnienia marzeń". Brednie, bzdury, koszmarne misie i pijane krasnoludki. Szepnęła i miękko. Dolinka i mała. Rozgoszczona kraina. Rozsiadła się, rozpłaszczyła, nie może wstać i odejść. Nigdy nie odejdzie. Nieustające szczęście, spełnione marzenia Jasia i Małgosi, królewny Śnieżki i siedmiu upitych krasnoludków. Czerwonego Kapturka. Ale nie wilka. Nie wpuścili go. Wyje głodny ponad dolinką. A może by tak dziurą w płocie? Hokus--pokus. I już nie ma spełnionych marzeń innych prócz wilka. „Spełnienia wszystkich marzeń" — sepleniły małe dziewczynki rozgoszczone w Domu bardzo dokładnie choć przymusowo — i wręczały W Dniu nie-Świętych Patronów (kierownikowi — Aluni Ślicznej — Królowej Wiktorii — Rybce — Grubej — emu, -ej) zdechły kwiatek marcowo-październikowy z dyndającym obok na wstążce własnoręcznie wykonanym prezentem - 92 gnieciuchem. Chór (żeński, a capella) śpiewał na dwa głosy „Sto lat..." I było jak w niebie — „śpiew ptaków rozbrzmiewający wśród konarów drzew zdawał się być w doskonałej harmonii z rozpierającym ją poczuciem szczęścia". Ją? Jego! To Siwy się śmiał. Otrząsnął ręce z książki i wytarł o kraciaste szkaradzieństwo. Z ple- śpiewu ptaków- ple- doskonałej harmonii- go- go-rozpierającego szczęścia. Rozpierało, rozpierało, trach! — rozparło i pękło. Był idiotą, że wrócił do Domu. Był idiotą, że obiecał zastanowić się. I dlatego teraz zwariował. Położył się w trawie i zamknął oczy. Poczeka. Ma czas. Pofatyguje się i raz jeden spojrzy na tę, jak jej tam, artystkę z Kalenia. Nikt nie nadchodził długo; całą wieczność, jak mu się zdawało. Potem pomyślał, że trawa stłumi kroki, chaszcze zasłonią każdego, kto — z którejkolwiek strony — zbliży się do plaży, wcisnął się więc wyżej w krzaki, głębiej, wybrał pewną kryjówkę i przyczaił się, cały będąc czekaniem. Mózg pracował mu gorączkowo, ale przytomnie. Siwy nie mógł mieć żadnej dziewczyny. To było ponad niego. Siwy należał do Domu. Do nich. Nie chciał odejść, nawet gdyby miał dokąd. Sam mu to powiedział. ... — Nie potrzebuję, żebyś się wtrącał w moje sprawy! Nikt nie ma prawa. Nic nikomu do mnie. Rozumiesz? — wykrzyczał wtedy szeptem w twarz Siwemu. — Nie potrzebujesz. Nie ma prawa. Aż tak? A w ogóle rozumiem. — To skoro rozumiesz, odczep się. Mądry pupilek pana kierownika! „Taty"! Jezu, bo pęknę ze śmiechu. Ważniak! Mówią tak na ciebie, wiesz? Dygotał ze zdenerwowania. I ze strachu, że Siwy naprawdę się odczepi. Wyrzuci go za drzwi. Pozwoli mu odejść. Odejdzie. I co wtedy? Przecież to, co chrypi zdławionym 93 głosem — żeby nikt na korytarzu... — nie ma nic wspólnego z tym, co czuje, czego chce naprawdę. Nie potrzebuje tylko niczyjej łaski. Do cholery z zaprogramowanym współczuciem Siwego! I z jego wspaniałomyślnym spokojem. Obrazi go! Już obraził! Wyprowadzi z równowagi. Właśnie tak! Nikt Siwego nie nazywał ważniakiem, powie to jeszcze raz, Siwy się wścieknie, może nawet uderzy. Odda mu. I będzie mógł — musiał odejść. Jeszcze dziś. Siwy nie rzucił się nawet słowem. Wytrzymał ważniaka i pupilka więcej niż spokojnie, wyglądało na obojętnie, aż Adam poczuł, że się czerwieni. Takie gadanie nie miało sensu. — Przyhamuj, stary — usłyszał po najdłuższej w życiu minucie. — Będę musiał cię trzepnąć, jeżeli nie przegryziesz języka,. Ważniak to jesteś ty. Głupi smarkacz zapatrzony w siebie. A inni co? Gorsi? Bo wytrzymują, tak? Ten jest ponad to. Ma gdzieś wszystko i wszystkich. Zarozumiały dupek! Siwy wstał i oparł się plecami o drzwi. — Nigdzie stąd nie pójdziesz, dopóki nie skończymy rozmowy. I to ja zadecyduję, kiedy. Jasne? Przyszedłeś porozmawiać, porozmawiamy do końca. — Nie zmusisz mnie do gadania — wychrypiał wściekle. I radość gdzieś w środku, obok tej wściekłości, że się porozumieją, że Siwy go nie wyrzuci. — Jesteś kompletnym idiotą — powiedział beznamiętnie Siwy. — Beznadziejnym typem. Marnym falsyfikatem Don Kichota. Mam nadzieję, że czytałeś Cervantesa? — spytał zupełnie na marginesie Siwy, Adam zaś (zupełnie na marginesie) przytaknął. — To dobrze — skwitowano ode drzwi. — A więc — kontynuował Siwy — marnym falsyfikatem powiedziałem. I niedojdą. Go chciałeś zwojować z nożem do krojenia kapusty? W płaszczu nieprzemakalnym dojść do bieguna? Koc zawiesić jako flagę? Z której strony jest ten biegun? Na lewo od klatek z królikami? Na prawo od Kalenia? — Nie musisz przypominać o nożu! Jeżeli domagasz się podziękowania za tamto w kuchni, to się nie doczekasz. Gruba nie mogłaby mnie zatrzymać. 94 — Ale milicja tak, kretynie! Bo wreszcie zgłoszono by twoją ucieczkę oficjalnie. Który raz dajesz nogę? Czterdziesty? Siedemdziesiąty? I zawsze bezkarnie. Bohater! Boją się ciebie, stąd tylko przeniesienia, nic więcej — tak myślisz, prawda? Kompletne oślisko! Siwy mówił urywanym szeptem, pochylony do przodu, rzucał słowa gwałtownie, ze złością, oczy miał zmrużone do szparek, błyskało w nich ostrzegawczo. — Nie strasz mnie więzieniem — zaśmiał się krótko i pogardliwie Adam. — Nie te lata, człowieku. — A o zakładach zamkniętych dla tych bez lat słyszałeś? Nie więzienia, nawet nie poprawczaki, ale pilnują, głupi gówniarzu. I głowa na zero. Reflektujesz? — Jeszcze tam nie jestem — skrzywił się. — I nie wiadomo, czy będę. — Wiadomo, ośla łąko. — Siwy wyraźnie się zapienił ze złości. — Wyczerpałeś limit. Nawet twój Anioł Stróż ma dość takiej głupoty. Podpisał zgodę na działania specjalne. — To fałszywy anioł — powiedział wolno. — Kłamiesz. Prawdziwy został na obrazku nad łóżkiem w takim jednym brązowym domku z okiennicami. Nie chciałem go brać, a sam nie umiał wyfrunąć ze szkła. I dobrze. Prawdziwe anioły umierają w fałszywych domach. On by umarł w Kaleniu. Siwy przełknął głośno ślinę. — Adam... — zabrzmiało to jak wybuch w nagłym milczeniu pomiędzy nimi i w nich. — Co jest z tobą? Od trzech miesięcy... od trzech i pół obserwuję cię. Próbuję rozgryźć. Takie mam zadanie i hobby, rozumiesz... Ważny — jak powiedziałeś — tyle, że nie sprecyzowali na górze kto; zapomniałeś łaskawie, że nie wychowawca, a wychowanek. Sierota na państwowym garnuszku. Trochę wyrośnięta, więc została siłą pomocniczą. Już nie mała, niezupełnie dorosła, może więc gadać z młodszymi kolegami bez posądzenia o zgrywanie ważniaka. — Ale masz inne prawa, ważniackie papiery! — Przepustkę do miasta, tylko to. Ty sam ją sobie podpisałeś. Mam jeszcze izolatkę. Wystarczy. Też nie potrzebuję. Wikt 95 i opierunek jak ty. Jeszcze przez dwa lata. Przepustkę i luksus własnego kąta odrabiam na etacie ważniaka. Innego nie mieli, daruj. — Rozłożył ręce. — Ta przepustka to co? — spytał. Miało być zuchwale, ale nie wyszło. — Spacery, człowieku. Wycieczki krajoznawcze. Kaleń jest piękny, musiałeś to zauważyć. — I co, dla tego piękna wytrzymujesz? — Dla tego piękna, chłopie. — Powiedz to Paluchowi! Takiemu Pinokiowi już nie radzę. — Pinokio? On jest daltonistą. Nie rozróżnia kolorów. — Daltonistą? On jest ślepy jak kret. Krótkowidz. — Daltonistą, człowieku. To ty jesteś ślepym kretem. I nic nie wiesz o Pinokiu. On nie szuka. On czeka. Był nie tylko ślepy, ale i głupi na dodatek. Ta mdła landrynka od parasolki i spełnionych marzeń mogła w każdej chwili wyleźć zza krzaka i narobić wrzasku. Zobaczy taka rozrzucone fatała-chy i pomyśli, że Kuba Rozpruwacz się nią zainteresował. Ściągnie, idiotka, pół Kalenia nad wodę. Mamrocząc pod nosem nazwy zwykłych, jasnych i najjaśniejszych epidemii zbierał sponiewierane wcześniej bambetle. Ułożył, jak mu się zdawało, w miarę po babsku i w obrazek, jaki zastał. Ręce wytarł tym razem o spodnie. Wrócił w głąb zieleni. ' Od ssania słodko-cierpkich traw mdliło go już i drapało w gardle, gdy wreszcie usłyszał odgłos czyjejś obecności. Nie obok, w krzakach ani na ścieżce, jak przypuszczał. Głos szedł od Strugi, od strony przeciwległej, skąd przyszedł. Ktoś płynął łódką. Zdecydowane, równe, choć niezbyt silne uderzenia wiosła. Leniwy, płytki chlupot wody. I wyczuwalne skórą, napiętymi mięśniami, nie do uchwycenia słuchem wpieranie się dziobu łódki w nurt. Głośniejszy plusk. Łódź otarła się o pal, pewnie pomostu, a potem uderzyła twardo o brzeg. Plasnęły o mokrą deskę dna 96 bose stopy. Skok na ziemię. I szarpnięcie łódki do przodu w trawę. Chrobot łańcucha. Stuk wiosła o drewno. Cisza. Wszystko działo się gdzieś poza nim, za zasięgiem oczu. Gdyby zdążył obejść chaszcze z tamtej strony, znalazłby przystań i łódkę. Nie pomyślał, że dalej może być co innego prócz zielska. Własna plaża, widoczna z miejsca, gdzie siedział, jak żółta chusta rozłożona na zielonym brzegu, oddalała się od niego coraz bardziej. Nikła. Nie była już własnym kątem, do którego się wraca. Gałęzie krzaków zakołysały się i rozchyliły. Wtedy ją zobaczył. Dziewczynę nie tylko od śmiesznej parasolki i książki dla dorastających panienek, ale od roześmianego Siwego z białej kartki papieru i z łódki ukrytej w chaszczach nad Strugą. Była chuda i opalona. Nieładna. Za nic na świecie nie mogła się nikomu podobać. Co toto za coś — powiedziałby Kuba, a ten się znał na dziewczynach. Czarny trykot opinał nitkowaty tułów od pasa do ramion. Szyja — żuraw do zepsutej studni — prosiła się o zakrycie szalikiem. (Paluch zaproponowałby spis inwentarza, a potem spisanie na straty.) Kościste obojczyki, kościste łopatki. Okaz anatomiczny na lekcje przyrody. Spuścić takiej lanie — łomotałoby jak grad po blaszanym dachu. Na czubku głowy koński ogon. Nie cierpiał. Badał dziewczynę jak kroplę wody pod mikroskopem i cofał w dezaprobacie jak na widok zarazka duru. Nachyliła się nad swoim kraciastym niemowlęcym kocykiem. Kita z czubka głowy fajtnęła się w przód na twarz. Witkowate ramię odrzuciło ją w bok. I już mógł kontemplować twarz. Taką samą jak cała reszta. Do niczego. Nijaką. Żadną. Z bardzo jakimiś dziwnie jasnymi oczami. Przeszkadzały mu, więc przeniósł wzrok niżej. Usta. Słyszał w piosenkach o wiśniowych i jak malina. Jakichś tam pełnych. Pąsowych. Różanych. Te nie miały nic z różu i z wiśni. Siwy nie chciałby takich całować. Nie było co. Odetchnął. A blok pewnie ukradła. Albo kocha się w Siwym i rysowała ze zdjęcia. Podwędziła Siwemu legitymację! Może znalazła... Siwy zgubił swoją w maju i nie pojechał na wyciecz- 7— Dominika /пас/s niedziela 97 kę. Brali tylko z legitymacjami, bo ze zniżką. Gruba nie chciała wystawić nowej. Blankietów nie ma, powiedziała. Trzeba pilnować. Chuda jędza! On, Adam, miał przez to zmarnowaną wycieczkę. Siwy miał być opiekunem ich grupy, zamiast niego wsadzili im Śliczną. Zamiana. Dziewczyna zwinęła wszystko w tobołek, wsadziła pod pachę parasolkę i pokazała Adamowi plecy. Raz, dwa... — zaczął liczyć kości pacierzowe. Był już spokojny. Plecy znieruchomiały, choć ich przy liczeniu nie dotykał. Za chwilę straciły napiętość łuku, zmiękły jakby i wyprostowały się z wolna. Usłyszał kaszlnięcie. Chudy obojczyk podskoczył i wrócił na miejsce. Całość majtnęła włosami i z tobołkiem pod pachą, torbą i parasolką w ręce, ruszyła, nucąc fałszywie, w stronę niewidocznej zza krzaków przystani. Fałszowała niemiłosiernie. Jasne, wiedział, że musiało być i to. Takie opalone nic nie mogło zapamiętać żadnej melodii, nawet dziecinnie łatwej piosenki Paula Anki. Krzewy urwały się, jak przecięta nożyczkami zielona widokówka Kuby znad Czarnej Hańczy. Kuba był rok temu na obozie, zakochał się z wzajemnością i oboje na wieczną pamiątkę miłości rozcięli przy rozstaniu wakacyjny kartonik, kupiony gdzieś w kiosku na postoju autokaru. Kuba pół widokówki powiesił na słomianej macie nad łóżkiem, czerwona strzałka obok wskazywała północo-wschód — czarną rzekę z kajakiem, miejsce w lesie na brzegu, ognisko nocą i oświetloną w płomieniu twarz tamtej dziewczyny. Podobną — jak przysięgał Kuba — do młodszej, piękniejszej siostry Claudii Cardinale. Ta tutaj przypominała tylko młodszą brzydszą siostrę pasażerki Afrykańskiej Królowej z wielkiego plakatu przed kinem, i była już za przystanią. Pospiesznie rejestrował w pamięci szczegóły topografii: więc naprawdę przystań, dobrze zamaskowana za zielonym murem, daleko od drogi, brązowa mała łódka wyciągnięta dziobem na trawę, wydeptana ścieżka pod górę, żywopłot. Kolczaste ogrodzenie Pażychowego maliniaka przeszło w drewniane zielone sztachety z furtką. Chuda dziewczyna minęła skrzypiące cienko 98 drzwi prowadzące — dokądś. Do siebie — do domu Pażycha:— tędy? Odesłać go do grupy przedszkolnej! Myślał, że poza Paży-chem nikt na górze nie mieszka. Tropiciel! Kamienne wąskie stopnie schodów, żywopłot po obu stronach, chyba ligustr, sadzili takie coś za szkołą w Miastku; jarzębina dalej i kaliny. Cały prywatny dziki park. Dziewczyna zniknęła za zakrętem — schodki urwały się z prostej i poszły w bok pod zieloną górę. Uniósł furtkę na zawiasach, by nie skrzypnęła, gest niepotrzebny, zabezpieczył zasuwką. Szedł przy ścianie strzyżonych krzewów, nie wchodzących w paradę tunelowi ścieżki. Na zakręcie, kilkanaście kroków wzwyż, coś mignęło na szczycie... Wtopił się w gałęzie. W dole, w zbitym kłębie krzaków, została przystań, łódka jak tkackie czółenko na migotliwej w słońcu krajce Strugi, jego plaża — żółta szmatka na brzegu. Jeśli dziewczyna stała tu, gdy był nad wodą, musiała go widzieć. Morze falujących traw, olbrzymia paleta kwietnych barw i odcieni stu gatunków liści. Wyżej Pażychowy maliniak ginął z oczu za żywopłotem, po lewej drzewa zagarniały pod siebie kaliny i jarzębinę, i coś jeszcze, czarne, niby olchy bez pni. Nad nimi omszałe brzozy, pierzaste jesiony, potężny świerk, zbrązo-wiały dołem od starości, łysopienny. Zapach nasiąkłej wilgocią ziemi, duszny, dławiący w gardle zapach dzikiego mrocznego kąta. Miał ochotę się uszczypnąć, sprawdzić, czy nie śni. To nie mogło być naprawdę. Znał cały Kaleń, całą górę — tak mu się zdawało, jego plaża była na końcu ziemi, już za słupami Heraklesa — a przecież od nich dopiero zaczynał się świat. Na jedenastym, ostatnim schodku, przystanął. Wyłożony płaskim kamieniem mały taras, dalej ściana jaśminów, topola — i dom. Parterowy z facjatą, cały w dzikim winie, boczna ściana ceglasta, prześwitywała przez liście czerwonawo, skłócona z ich żywą zielenią. Szeroko otwarte okna z siatkami od much i komarów. Cisza. Nikogo. I z prawej, niewidocznej, trzask otwieranego okna. I dalej ten sam fałszywy Paul Anka. 99 Dotarł bez przeszkód pod dom, dokąd już wyraźnie dochodziło piskliwe zawodzenie. Paprotny gąszcz, rozłożysty czarny bez wciskający się w ścianę, wąski wybetonowany przymurek wzdłuż, na dole. W sam raz na stopy, nie zostawią śladów na ziemi. I już to otwarte okno. Od góry do połowy firanka. W głębi ciemno. Ale za chwilę oczy przestają gubić się w tej czerni. To tylko ciemne drewniane ściany, takie same belki sufitu, zwalisty kredens. W kącie biały kloc kuchni, dach okapu i cienka jak kreska postać dziewczyny. Stanął za szybą przyklejony do muru, z twarzą w szorstkim bzie. Pomyślał, że ostatnio zbyt często przesiaduje w krzakach. Nigdy jednak tak blisko niczyjego domu jak w tej chwili. I zawsze z daleka od ludzkiej obecności. Ludzka obecność za szybą przestała właśnie śpiewać, przestawiając struny głosowe na gwizd. Było to najgorsze, co można było z nimi zrobić. Świsty stanowiły astmatyczną, arytmiczną i najpodlejszą kakofonię. Odgłosy starej zepsutej lokomotywy podłączonej do dziurawego czajnika. Słuchał z niesmakiem, ale i z ciekawością, koncert był jeden na tysiąc. Święta Cecylia zakryła sobie w niebie uszy, a Euterpe na Parnasie padła zemdlona w objęcia Apollina. Przy całej niecodzienności dźwięków nie da się ich znieść na dłuższą metę. Zniósł na krótką. Gwizdanie zatchnęło się, złapało gwałtownie oddech, zafurczało, umilkło. Teraz w miłosiernej ciszy uświadomił sobie, że próbowało oddać melodię arii ptasznika z Tyrolu. Cmoknął prawie z podziwem. Kompletne dno. Idiotka. Kompletna idiotka tymczasem — już bez muzyki — zastygła najpierw nad płytą kuchenną, jakby zbierała siły co najmniej do pieczenia chleba, gotowania bigosu dla pułku wojska lub innej równie gigantycznej czynności — po czym wolno, odmierzonym starannie ruchem, zadowoliła się włączeniem stojącej na płycie maszynki elektrycznej. Z wiadra zaczerpnęła wodę do czajnika. I nie żadną aluminiową łyżką ani polewanym na biało garn-czkiem, jak to robiła ciotka, ale dziwacznym czerpakiem, który 100 zawisł dyndająco na metalowym haku na półce. Dziewczyna nie interesowała się nim więcej, podeszła do kredensu — znajdując się raptem na wprost Adama, bo tam stało słoniowate cielsko czarnego mebla, i otworzyła szeroko górne, zamknięte na klucz, drzwiczki. Różne dziwy kryją w sobie stare kuchenne meble. Ten wypełniały przedmioty najprzeróżniejsze, z tych potrzebnych i nie. Cynowe, z mosiądzu i miedzi, szkła matowego i przejrzystego, ze szlifem i bez, kolorowego, z fajansu — od niebieskości po brąz — białego i malowanego w kwiaty. Misy, miski, moździerze, dzbanki, kubki, szklanki, talerze, figurki i wazony. Zdumiała go ta obłędna mnogość, dziewczynę chyba też, bo stała niezdecydowana. Potem wyjęła z kredensowego wnętrza niebieską miskę, dwa białe talerzyki, szklany dzbanek, dwie szklanki, coś jeszcze. Ciemne drzwi zamknęły się, błysnął klucz w zamku i Adam cofnął się gwałtownie, wpierając w twardą gałąź bzu, bo dziewczyna ruszyła w jego stronę. Pod oknem stał stół; węższym bokiem przyległy do ściany, otoczony grzecznie i porządnie przez trzy krzesła z wysokimi oparciami, gdzie przemyślnie dłubane w drewnie zawijasy przechodziły w liście winogron. Takie same zdobienia z kiśćmi owoców wybrzuszały drzwiczki ciemnego kredensu. Dziewczyna postawiła naczynia na stole. To „jeszcze coś", zabrane z najniższej półki, okazało się porcelanową zieloną żabą z wytrzeszczonymi w tępym zdumieniu oczami. Zakumkał cicho ze zdziwieniem i z politowaniem. Amatorka żabiego towarzystwa przy jedzeniu manewrowała teraz przy szufladach kredensowego magazynu i nie słyszała skrzekliwych odgłosów zza okna. Jęknął w duchu, kiedy wróciła z serwetkami w ręce. Ustawiła na nich talerze, marsz do kredensu, tup-tup, plask-plask bosymi stopami po podłodze, przy talerzach znalazły się sztućce. Plask--plask i cukiernica. Czajnik zaszumiał, dziewczyna majtnęła kitą na czubku głowy w lewo i w prawo, zabrzęczała naczyniami, syknęła nad oparzoną ręką i zastygła z głową zadartą do góry. 101 Nad kredensem, gdzieś pod sufitem, zaszurgotało. Z dzwonieniem i poświstem, z dziupli-nie-dziupli, zza czarnego zwaliska szafy, diabli wiedzą z jakiego kąta, wyskoczyło ptaszysko. Zaskrzeczało chrypliwie, zakrztusiło się i zadzwoniło najczystszym jedenaście razy powtórzonym kuku. Słuchali obydwoje licząc — w każdym razie Adam liczył — każde kuknięcie. Dwunaste zgubiło doskonałość w końcowej frazie, ptak wyciął koguta, zaświstał ze wstydu czy złości, szarpnął ogon w górę, porwał się za nim cały, opadł — i zniknął. Wtedy odezwały się dzwony. Te na dzwonnicy na zakręcie, chaotycznie i dyndlująco, i te duże kościelne na wieży, spiżowe, na bim-bom. Była dwunasta. Dziewczyna", wciąż z czajnikiem w ręce, wykonała dziwaczne jakieś pas, zakręciła się, rąbnęła naczyniem w rozgrzaną płytę maszynki i wyniosła się z kuchni. — A woda? — omal nie krzyknął. Była kompletnie nieodpowiedzialna. Ciecz zaleje spirale, ta idiotka straci głowę po powrocie. Patrzył bacznie na czajnik wetknąwszy głowę w okno. Czajnik szumiał, ale nie kipiał. W głębi domu rozległ się stukot, trzask, łomot. Przestawiała meble? Łamała nogi? Przebierała się. Weszła cała w inności i rozpuszczonych włosach. Kogo chce przestraszyć? Gorąco jak diabli, oszalałby z takim kożuchem na plecach i szyi. Na sobie miała coś białego i zielonego, białego i zielonego na przemian. Opalona ręka wyszarpnęła sznur z gniazdka, każda baba tak rwie, potem jęczy, naprawiaj, człowieku; zdjęła eksplodujący czajnik z maszynki. Patrzył jak na przedstawienie, na to, co działo się dalej. Dziewczyna odprawiała jakieś czary. Było to denerwujące, ale i przyciągało. Jak zahipnotyzowany śledził jej ruchy. Najpierw parzenie herbaty. Z namaszczeniem. Czajnik wrócił na maszynkę. Psyknął i wrzasnął ostrzegawczo, ale ręce odfrunęły do kredensu. Tym razem na stół przybyła solniczka. Nim zdążył przyswoić jej kształt i kolor, zielono-białe szelesty znalazły się 102 pod przeciwległą ścianą (kredens jak magnes przyciągał nie tylko spojrzenia, ale i zamiary), otworzyły drzwi obok, których wcześniej nie zauważył. I już wróciła z kamiennym garnkiem i miską. Smalec ze skwarkami i rzodkiewki! — żołądek wywinął mu kozła, zagadał i umilkł przyciśnięty ręką. Ogórki! To było więcej, niż mógł znieść. I miód w słoju... Nabierała go ostrożnie na szklany spodek, napełniając po brzegi. Jeszcze kropla, a spłynąłby na stół. Ręce tańczyły, odfruwały i wracały, miał je tuż przed oczami, dotykały go niemal, trzymały jak na uwięzi. Zląkł się naprawdę, że jeszcze chwila, następny bliski furgot kukułki, skądś z czeluści domu, nie zegara, i nie potrafi odejść. Uciec więc, niech go nawet zauważy; kiedy się puści pędem po schodach w dół, nie dogoni go za nic na świecie. Miał niezawodne nogi i przewagę krótszego pasa bieżni, ona musiałaby kluczyć wewnątrz, nim dostałaby się na kamienny taras. Podniósł oczy ponad trzepoczące nad stołem ręce i źrenice znieruchomiały mu z zaskoczenia. Poczuł walące głośno serce i falę gorąca na twarzy. Stała w oknie i patrzyła na niego. Na krzak bzu, na świat obok i dalej niby, ale — przebijając wzrokiem gąszcz liści — wiedział to, widziała właśnie jego. Oblazły go nagłe dreszcze-mrówki pod wrażeniem tego faktu i jej spojrzeniem. Oczy miała niesamowite. Zielone. Jasne. Białe. Ogromne. Nie można było tak sobie, po prostu, przestać w nie patrzeć. — Proszę cię — usłyszał niewyraźnie, jakby ktoś inny do kogo innego... — Nie odchodź. Zapraszam cię. Zjesz ze mną? Zrobiłam to dla nas... Nie uciekaj! — krzyknęła nie wiadomo dlaczego, jakby mógł ruszyć choć palcem u nogi, i jakby mogło jej na nim, skulonym w krzaku, siedzącym przy tym stole, zależeć. v — Wejdź przez ganek. — Wykrzyknik ustąpił spokojowi oczywistości, że posłucha. Wydawało mu się to niemożliwe, ale poprzez nagły szum liści i migotanie powietrza przed oczami doszło go wyraźne ciepło i śpiewna miękkość jej głosu. 103 11 Tak więc wygląda dom. Prawdziwy jak herbata, którą pije, nieprawdopodobnie pachnąca i cierpka mimo dwu łyżeczek cukru, jakie udało mu się donieść do szklanki bez rozsypania, stłuczenia i przewrócenia czegokolwiek, zalania stołu i siebie. Ręce mu się trzęsły, ale kładł jakoś na talerz i trafiał do ust ze wszystkim, co mu podsuwała dziewczyna. Ze zdenerwowania piekły go uszy, gniotło w zwężonym raptem przełyku, uwierało pod żebrami. Mrówki przelazły mu z nóg i rąk na kark i łaskotały jak diabli. Stracił też zdolność określania odległości i wagi przedmiotów. Bez kłopotów, na szczęście, odbierał zapachy i smaki. Rzodkiewki były soczyste i jędrne, gorzkie jak trzeba, gasiły pragnienie na równi z herbatą i zaspokajały głód. Do tego chleb z masłem; nigdy nie jadł równie dobrego, nawet środek mu smakował, nie tylko skórka, masło pachniało świeżo skoszoną marcepanową łąką, na której pasły się marcepanowe krowy dające marcepanowe mleko. Nigdy nie wąchał marcepanowych łąk — mleka i marcepanów, ale pachniało właśnie tak. W Domu przy Zakolejowej chleb był gliniasty, masło rozpaćkane i nijakie, a rzodkiewki tarte i mieszane z niejadalnymi pastami z ryby, żółtym wędzonym serem, ryżem, majonezem. Odrzucił niestrawne wspomnienia, nie przystały miejscu, w którym się znajdował. Jedli jeszcze ogórki — twarde i lepkie od słodkości miodu, pili zsiadłe mleko i malinowy kompot. Kiedy zaproponowała na deser maliny ze śmietaną, bohatersko odmówił; dziękuje, niestety ma dość, chyba że ostatecznie smalec... Grzech zlekceważyć. Zawołała „ha" i plasnęla w ręce. Po dwie kromki? Po dwie. Grubo na palec? Niech będzie na pół. I dużo soli. Dopiero wtedy zaczęli się śmiać. — Aniele Stróżu — szepnęła prosząco, krztusząc się, Biało-zielona. — Spraw, żeby nam się to rozsądnie porozkładało, gdzie trzeba. Żołądek masz w porządku? — zainteresowała się rychło w czas. 104 — Jasne. A ty? — odpowiedział taką samą troską. — Jak struś. — No to przeżyjemy. Dziękuję — odkaszlnął — wszystko było na sto dwa. — Smakowało ci? — ucieszyła się i w kuchni pojaśniało, choć i tak nie było ciemno. Siedzieli przy oknie. — Bezwarunkowo. — Chrząknął. — Właściwie nie byłem głodny, ale tak jakoś. Dla towarzystwa... — Wiem... Dzięki. Z tobą fajnie się je. Mama byłaby zadowolona. Mówi, że wyglądam jak wzorzec anatomii. Taki, wiesz, chodzący kościotrup, coś w tym rodzaju. — Nic podobnego! — obruszył się prawie szczerze. — Z daleka... tego, i mnie się wydawało... — Chrząkanie zapowiadało groźne zapalenie gardła, ledwo je rozłożył na bezgłośne głębokie oddechy. — Trochę jesteś szczupła, ale z bliska w sam raz. Nie musisz tyć ani pół deka, naprawdę. — A... w łydkach? — wysunęła niepewnie nogę spod krzesła. — Dziewczyny mówią... — Nie znają się. Same mają kloce. Mało takich? Nawet pół centymetra — wrócił do tematu trzymając się połówek podstawowych miar. Uśmiechnęła się z wdzięcznością. — Dziadek też tak uważa — poinformowała go. — Z jakiego daleka? — zechciała nagle wiedzieć. Dziw, jak łatwo szedł za jej myślami, choć skakały beztrosko i bezładnie. — Na plaży. Wyszłaś z łódki. Na długo przedtem, niż ty mnie za oknem. Równie łatwo dopowiedziała sobie jego myśl. — Wcale nie! — zaśmiała się triumfująco. — Znam cię całe wieki. A na plaży zobaczyłam cię zaraz potem. To znaczy wiedziałam, że jesteś, bo porozrzucałeś moje rzeczy. Tu nikt poza tobą nie chodzi — wyjaśniła. — Ułożyłem — sprostował nieco urażony. Pytanie o „nikt poza" i „całe wieki" odłożył na później. Jeśli będzie to później, oczywiście. 105 - Ale! - - sprowadziła do zera jego wysiłki i ich efekt. — Trochę się, wiesz, zdenerwowałam jednak. Odludzie bądź co bądź, nie wiadomo, co mogło ci przyjść do głowy. I nie miałam pojęcia, z której jesteś strony. Dlatego zaczęłam chyba śpiewać... Mam nadzieję, że nie słyszałeś? Zdawało mu się, że w pytaniu było coś jeszcze. — Nic a nic — skłamał gładko. — Nie siedziałem znów tak blisko. A śpiewałaś? Nie było z nią źle, skoro wiedziała, jak to robi. Odetchnęła głęboko i sapliwie, zaraźliwie zadowolona. — Całe szczęście. — Rzuciła energicznie głową, aż włosy, których było i tak stanowczo za dużo, spadły jej na twarz. — Nie masz pojęcia — prychnęła odganiaj ąco w ich kierunku, na lewo i prawo — jak ja koszmarnie śpiewam. Pełna rozstrojona orkiestra. Za grosz słuchu. I te, wiesz, możliwości strun i krtani identyczne. A tragedia w tym, że uwielbiam śpiew. Rozumiesz? Rozumiał. — Nie jest może tak źle — spróbował wątło. — Człowieku! — prawie krzyknęła. — Mama mdleje, dziadek wychodzi z domu i, zaręczam ci, że bardzo pospiesznie, babka wychodzi z siebie, pies wyje, tata wpada w szał. Tylko Paweł się nie śmieje... — zakończyła tak cicho, że ledwie dosłyszał. — Masz dużą rodzinę — bąknął. — No! — przyświadczyła zadowolona, rezygnując z muzycznych rozważań. — Z tobą byłoby ośmioro. — Z jakim „mną"? — zatkało go. Co za dom! Co za dziewczyna! A on w tej dziwnej kuchni musi myśleć o niej, nie o Siwym. — Niedobrze ci? Normalnym. Ty to ty. Nie kojarzysz? — Kojarzę — zaprzeczył bez przekonania. Zbagatelizowała tę niepewność. Ona wiedziała. — Chwała Bogu — przypieczętowała sprawę. — To zbierajmy ten bałagan ze stołu. Mama nie znosi. Przyzwyczaiłam się — machnęła ręką wyrozumiale i z rezygnacją. — Jak co stłuczesz, 106 nic się nie martw. My tu wszystko tłuczemy na szczęście, nie na złość — dodała przez ramię, znad kuchni. — Macie tyle? — Przypomniała mu się widziana zza okna zawartość kredensu. Spojrzała dziwnie, aż się zmieszał. Zrozumiał, że palnął głupstwo. Nie chodziło o ilość, to jasne. — Nie chodzi o ilość — usłyszał nieco suche wyjaśnienie. — Mówiłam o klimacie. Jasne. Mówiła o klimacie. Przez chwilę sprzątali w milczeniu. — A wiesz... — głos był znów dawny. Białozielona nie umiała się gniewać. — Cholernie dużo tego jest. Cholera to nie przekleństwo — pospieszyła z wyjaśnieniem, zaskoczona jego miną. — Wieszcz narodowy umarł, odra, ospa, rozumiesz. Jak każda choroba. Skąd to znał? Obraz Siwego, ten z kartki C4 i ten prawdziwy, przybliżył się i oddalił zaraz, bo dziewczyna skrzywiła się pociesznie. — To cytat! Nie wyjawię autora, bo nie wiem, czyby sobie życzył. Mogę nie używać, gdybyś miał się zgorszyć. — Na zdrowie — uspokoił ją. — Używaj sobie. — No więc — ciągnęła dalej bez dziękuję i przejścia — najgorzej jest z myciem i czyszczeniem całego kramu. I myślisz, że dwa, trzy razy do roku? Ha! Koszmar! Raz na miesiąc! Stajemy do tego z mamą od rana. I żeby to jakoś przeżyć, opowiadam kawały. Cały czas, póki nie skończymy. Masz pojęcie, jakie denne są po godzinie? I nic się nie chce stłuc! Zaśmiała się znów, aż musiał się przyłączyć. — Więc rozumiesz, można tłuc, ile wlezie. Ulżyłoby nam w pracy. Czasem sprzątam sama — przypomniało jej się. — Tak z rozpędu albo za karę. — Za karę? — Spojrzał z powątpiewaniem. — Rozrabiasz? — Dosyć. — Ty? — Nie wierzył. —- Umiesz? — Jeszcze jak. Sam zobaczysz. Nie miał nic przeciwko temu. Nawet się ucieszył, bo skoro powiedziała , ,zobaczysz' 107 — Gotowe. — Rzuciła mu ścierkę do wytarcia rąk. — Usiądź na chwilę, zaraz wracam. Usiadł na stołku przy kuchni. Ciemnym jak wszystko wokoło, ciężkim; drugi taki sam wciskał się w kąt; leżała na nim porządnie złożona drelichowa zielona kurtka. — Wybrałeś dziadka miejsce — dobiegło od drzwi. — Nigdzie nie chce siedzieć, tylko tu. Mówi, że jest mu w sam raz. Że woli swój kąt przy kuchni od stołu z fidrygałkami. — Mężczyzna... — zaczął niepewnie. Wydawało mu się, że rozumie każdego, kto opiera się ceremoniałom. — Coś ty! — oburzyła się. — Nie myśl sobie Bóg wie co. Dziadek jest porządny i czysty. Nie znosi nic byle jak. Ale lubi prostotę, rozumiesz. Jest surowy. — To właśnie powiedziałem. Mógłby pewnie polubić tego dziadka, gdyby miał okazję go poznać. Ale nie będzie miał. To „zobaczysz" nie musiało być serio. — Wyszedł z domu? Wszyscy wyszli? Cała szóstka? — spytał, byle coś powiedzieć, bo milczała z niezdecydowaną miną. — Jaka szóstka? My tu mieszkamy we dwie, mama i ja. Nikt więcej. Na razie — dodała z westchnieniem. — A dziadek? On tu przychodzi, nie wychodzi. Nic nie rozumiał. — Przyszyłam mu guziki do kurtki. — Białozielona nie przejmowała się nieklarownością swoich informacji. — Umie wszystko, ale nie to. Przyjdzie, zabierze. Jak nie, wstąpimy do niego po drodze. Chcesz? — Bo ja wiem... A kiedy to ma być? — Kiedy nam się będzie chciało. To dwa kroki. No — rozejrzała się po kuchni uważając, że sprawa skoku do dziadka została zamknięta — to nas nie ma. Zaprowadzę cię teraz gdzieś. Chcesz? To jej „chcesz" było miłe, naprawdę. — Lubię chodzić gdzieś jak cholera — odpowiedział. — Może jednak lepiej, żebyś tego nie powtarzał — zaśmiała się. — Nie powtarzam. Ja to mówię. 108 — Chyba że tak. — Przyglądała mu się przez chwilę z uwagą, po czym machnęła energicznie głową i zniknęła sprzed oczu Adama. Usłyszał prychnięcie, pokazała mu lewą stronę twarzy, prychnęła po raz drugi, zza włosów przedarło się na świat prawe oko. Patrzyło bystro. — To idziemy — skwitowała swoje obserwacje. Już za drzwiami zatrzymała się. — A nie chciałbyś zobaczyć domu? — Domu? — zdumiał się. — Widziałem. — Tylko kuchnię. — Tylko? — Nie rozumiała, że widział wszystko. Schodzili tą samą drogą, którą niedawno skradał się w górę, ocierając o ścianę żywopłotu. Teraz nie musiał się kryć. Szła przed nim. raz-dwa-trzy schodki równo, na czwartym taneczny podskok i znów raz-dwa... Płaszcz z włosów falował i tańczył razem z nią. Wyglądało to zabawnie, trochę śmiesznie, i nie denerwowało go wcale. Skoro jej nie przeszkadza... — postanowił być tolerancyjny i cierpliwie czekać. Na co, jeszcze nie wiedział. Załóżmy, że na rozwój wypadków. Przyglądał jej się bacznie, spod oka i, jak mu się wydawało, dyskretnie. Kiedy przed domem wkładała klucz od drzwi wejściowych pod skrzynkę z pelargoniami^— obstawiony był nimi cały ganek — pomyślał, że nie tylko Śliczna ma bzika na punkcie hodowania badyli. Zauważył też, oczywiście, że klucz jest z tych najprostszych, dom tak zamknięty można otworzyć nawet palcem. (Palcem, bracie, pokonasz, byle zakrzywić i spłaszczyć na końcu... — powiedział mu, niezbyt logicznie, ale przejrzyście, o innych drzwiach i kluczu, Pinokio.) Mieszkała sama z matką — tak mówiła — nie bały się? Informację o licznej rodzinie (z tobą byłoby ośmioro...) należało włożyć między bajki, I nic nie gadała o ojcu... — Przepraszam za wtargnięcie na twoje terytorium — usłyszał z przodu. Zatrzymała się przechodząc z taneczno-chodzo-nych kroków w rozfalowany piruet tak nagle, że o mało co nie 109 wylądował na jej plecach. — Przychodziłeś zawsze po południu — zamrugała szybko oczami. Rzęsy miała jasne i długie, a powieki delikatne jak prześwietlone słońcem muszelki. — Myślałam, że rano mogę sobie pożyczyć twoją plażę... Siedzieli przy kolacji, był poniedziałek, do soboty, której nie chcieli i na którą czekali, daleko. Padał deszcz, będą tłukli się po świetlicy od ściany do ściany, po korytarzach i łazience, ponurzy i nijacy jak pogoda. Wreszcie się wściekną, pokłócą, może pobiją. Wychowawcy już od dobrej godziny patrzą na zegarki, czekają końca dyżuru. Zaraz za bramą zapomną o Domu przy Zakolejowej. Kto ma w nocy dyżur? Rybka? Dadzą mu w kość, napoci się do rana, nie uśnie. I wtedy obok stołu coś szurnęło. Przeciskając się pomiędzy plecami i stołkami przytaszczył się do nich dyżurny od smarkaczy. „Zajączek" z pierwszej grupy. (Druga była Muchomorków, trzecia Wiewiórek, słodko i obrzydliwie, odwracali głowy przechodząc.) — Ty tu czego, odkicaj, bo uszy oderwę — odtrącił go Listonosz. — Szoruj, no! — Ogłuchłeś, kłapouchu? — zamierzył się serio Rylec. — Wynocha. — Pśysłem pozycyć herbaty — zaseplenił pozieleniały z emocji mały. — Nasa pani nie daje. Ze w nocy narobiem w łóżko. A mnie się chce pić. Pozycycie? — A oddasz? — przyjrzał się kłapouchowi Pinokio. — Pozycem — kiwnął z zapałem głową szarak. — Głupi czy co? — zdumiał się Kaziu. — Schrzaniaj, ofermo. — Czekaj — zatrzymał ich obu Pinokio. — A jak narobisz w to łóżko. Co będzie? — Mokro — przyświadczył spokojnie i rzeczowo mały. — Ale pić się chce, a nasa pani... — Zmień płytę, trąbo. Jakeś tu trafił? — Pod stołem. Słem i słem. Od nasego nie widać. 110 Uśmiechnęli się wreszcie, pierwszy raz od godziny. Nawet lekko senny Paluch zainteresował się rozmową. — Kubek masz? — spytał Adam. — O! — podniósł wyszczerbione naczynie, rozpromieniony i pełen nadziei, i pociągnął gorliwie nosem. — Pij. — Nalał do połowy, mały cmoknął, przystawił potężny kubas do ust, schował pół głowy w otwór i pił, sapiąc i gulgocząc. — Jesce — pokazał dno. — Akurat — odsunął go Pinokio. — Spływaj, strażaku. Utopisz się w tym swoim wyrku w nocy na śmierć. Materac rozmięknie. Zajączek wyciągnął brodę w dół, do samej podłogi. Cały był wszystko rozumiejącą rezygnacją. — Psyjdę jutro. — Spojrzał z ufnością na Pinokia. — Pozycę jesce raz... Zniknął pod stołem. Zaśmieli się i jakoś do końca przeczekali wieczór i deszcz. ... Nieprawdopodobne skojarzenia rodzą się w głowie po najzwyklejszych nieraz słowach. Stał na pomoście nieruchomo, przed sobą miał zakole Strugi, wiklinę na drugim brzegu, obok łódkę, z tyłu dziewczynę. Nie słyszał jej, może poszła sobie zostawiając go nad rozmazanym, nieostrym widoczkiem z wakacji na wsi. Zmącił wodę pacyną gliny, dorzucił splunięcie, zszedł niedbale na ścieżkę. Stała tam i patrzyła na słońce. Oczy miała zupełnie białe, bez cienia zieleni. — Oślepniesz — burknął szorstko. Nie wiedział, czy to źle czy dobrze, że czekała na niego. Miał nikłą nadzieję, że nie zauważyła plunięcia. — Mnie nie szkodzi — odpowiedziała lekko. Mówiła o słońcu, to jasne. — Zamyśliłam się. Przepraszam, że czekałeś. Zmieszany niedorzecznie, jak chyba nigdy w życiu, podrzucił ramię w górę i odpowiedział coś bez sensu. , 111 Milczeli aż do drogi. — To tutaj — stanęła przed żelazną kratą furty w ceglastym murze. Patrzył zaskoczony, jak wspina się na palce, sięga ręką za pręty, przesuwa dłonią po cegłach od wewnętrznej strony. Ceglany chrobot, trochę skruszałego wapna na szerokim liściu babki, dłoń wróciła z dużym płaskim kluczem, zardzewiały zgrzyt zamka i potężny piskliwy nie oliwionych zawiasów. Droga do proboszczowego sadu stoi przed nimi otworem. — Nie idę! — rzucił z niechęcią. — Zwariowałaś? Po co? — Nie idziemy tam, dokąd myślisz. — Nie patrzyła na niego. — Chodź. Nie bój się. Mówiła jak do dziecka, zarozumiała gęś! — „Chodź" to ja robię, kiedy chcę — powiedział ostro. — A „nie bój się" możesz przybić sobie nad łóżkiem. Na karteczce z różyczką. — Odwrócił się i ruszył w górę, prawie biegiem. Na zakręcie przystanął i spojrzał za siebie. Stała wciąż, zupełnie mała z daleka, z twarzą zwróconą w jego stronę. Rzucił się w dół na oślep, na łeb na szyję, po wariacku, sam nie wiedząc kiedy i jak. — Co jest? — Zacinał się lekko, patrzył nad jej głowę, gdzieś w powietrze. — Idziemy wreszcie, czy sterczymy? — Idziemy — odpowiedziała. Kamienny próg, środkiem wytarty półkoliście, dalej takie same wydeptane schody, przedzierała się przez nie trawa, parł w górę perz, kładły się lancetowate liście babki. Ogród szedł drzewiasto i zielono pod górę, schodził krzakami w dół ku wodzie. Prowadziła go właśnie tam. Zieleń nie była dzika, ktoś tu kiedyś chciał sadzić bez, jaśminy i czeremchy. Dołem niebiesz-czyła się wolna od chwastów alejka ostrolistnych kwiatów podobnych do lilii. Tam, gdzie zieleń była najpełniejsza, bujna, zobaczył szare ściany i smukłą wieżyczkę kaplicy. — Nie wiedziałeś? — zdziwiła się. Potrząsnął głową. 112 — Możesz tu być? — ogarnął wzrokiem daleką plebanię i kościół. — Inaczej bym nie przyszła. — Wszystko robisz tak w sam raz? — spytał ironicznie. — Staram się — odpowiedziała bez złości. — Nie wszystko, ale to akurat tak. — Założę się, że masz i klucz — odrzucił zaczepnie. — W jakiejś dziurze pod cegłą czeka, aż go znajdziesz. — Pod schodami. Był tam rzeczywiście. — Jesteś kimś dla proboszcza? — spytał wolno. — Pozwala ci? — Nikim. Przychodzę tu, bo lubię. Akurat to mogę. Patrz — otworzyła szeroko drzwi. — Widzisz? Widział. Kaplica była jasna, mała i pusta. Pięć ławek — policzył Adam bezwiednie. Czerwonym pluszem obite krzesło stojące w prawo od ołtarza. Wytarty chodnik na stopniach. I kwiaty. Krzaczaste mirty i białe azalie. Wyżej, na koronkowym obrusie, szklany dzban z przekwitłymi irysami. Drewniana łania przytulona do boku brodatego świętego w burej, nie zakonnej jakby opończy, trącała dzban uniesioną w biegu nogą. Ruch był tak żywy, że nie zdziwiłby się wcale, gdyby strącony wazon rozsypał się na kamiennej posadzce w kawały, a wyciekła zeń woda ożywiła wyblakłe kolory chodnika. Święty patrzył na Adama. Łania, dygocząc lekko, przywarta do* jego burki, trwożliwie odwracała głowę. — Prawda, jaka ona piękna?! — usłyszał z tyłu szept Białozielonej. — Niezła — pochwalił skąpo. — Nawet owszem. Lepsza od świętego. — Nooo... — zgoda była wahająca. — Może masz rację. Dziadek zawsze wolał rzeźbić zwierzęta niż ludzi. Ale ręce, zobacz, jakie ma ręce. Jak Stwoszowe. Widzisz? A oczy, oczy... — szeptała gorączkowo. Zachwyt był żarliwy, równy pragnieniu, by dostrzegł to samo, co ona. Rany Julek, nie zależy mu, pozachwyca się. Faktycznie, ręka jak żywa, łania też, a oczy 8— Dominika znaczy niedziela 113 świętego zdają się mówić. Czoło trochę nieforemne, zbyt wypukłe i duże, sama postać krępa, jakby twórcy nie starczyło drewna na odpowiednią długość nóg, ale co tam, zakryte suknią, można im darować brak proporcji. Jasna pietruszka, ta dziwna dziewczyna kocha tego swojego dziadka, nie ma co. — Zgadza się — przyświadczył sucho. — Jak Stwoszowy. On i sarna. Tyle. Niech nie myśli, że zatkało go z zachwytu. Pochwalił, ale beż przesady. — Mów dalej! — usłyszał. -— Dokładnie. Chrząknął zbity z tropu i zły. Grał już różne role w życiu, znawcy sztuki jeszcze nie. — Twój dziadek to prawdziwy artysta — zaczął z namysłem. — Rzeźbiarz... — zakrztusił się gwałtownie i umilkł. Rzeźbiarz był w Kaleniu tylko jeden. Pażych! Niech to grom! Białozielona była wnuczką starego dziwaka z warczącym psem za przeżartą od wilgoci czerwoną niegdyś siatką bramy. — Powiem mu to. Ucieszy się! — wystrzelił za nim zduszony szept. — Ucieszy się, no! — powtórzyła, jakby Adam był głuchy. — To ja teraz zmienię kwiaty w dzbanku, a ty patrz-sobie. — Na co? — spytał szorstko. — Tu nic nie... — odwrócił głowę, ale dobiegł go tylko lekki stukot zamykanych ostrożnie drzwi i nagła, dzwoniąca w uszach cisza. Sarna przeniosła nogę w przegapionym przez niego skoku w przód, pusty wazon stał na stopniu, obok azalii, cały i zdrowy. Zniknęły tylko zwiędnięte irysy i drewniany święty nie patrzył już na Adama, a dalej, gdzieś poza otaczające go białe ściany kaplicy. Górą biegł po nich kolorowy fresk wiążący biel jak wzorzysty pas. Ten sam święty — barwny teraz, płaski, o szkarłatnych ustach w zbyt młodej twarzy, w aureoli siwych włosów, przeżywał na nowo swoje dawne ziemskie życie w dwunastu obrazach. , * Ciekaw był, czy rzeźbiarz wzorował się na malarzu, czy malarz podpatrywał rzeźbiarza. 114 Postać ze ścian była sztuczna, oczy patrzyły martwo, bez wyrazu. Życie zastąpił kolor. Jaskrawy róż na pobrużdżonych brązowymi krechami, niby ascetycznych policzkach, taki sam róż zachodów i wschodów, falbankowa zieleń drzew i podkreślone mocnym fioletem płaskie fałdy na sukni świętego. Łania w przeciwieństwie do swej drewnianej siostry miała w ruchach ociężałość, święty odwracał się od niej, szedł przez kolorowy pas spiesznie, jakby uciekał, mijając ramy obrazów jak granice światów. Padał w piasek pustyni i płynął łodzią ciężką od ryb po wzburzonych falach turkusowej wody, na brzegu nachylał się nad złożonymi na chustach i noszach chorymi, wyciągał ręce po ofiarowane mu przez matki niemowlęta. Odprowadzał błogosławiącą dłonią myśliwych gnających co koń wyskoczy za turem i, jako srebrna figurka, pozwalał się nieść brodatym rycerzom. Nad drzwiami wchodził w cień chóru i znikał na drodze wśród rżysk pustego jesiennego pola. — Święty Idzi nic w polu nie widzi. Białozielona stanęła obok, mocny, świeży zapach zerwanych dopiero co kwiatów rozszedł się wokół; wchłaniał go chciwie i z nie znaną mu dotąd radością, jakby po długim, męczącym biegu dopadł źródła czystej wody. Zamknął oczy. Chciał przez chwilę nic nie widzieć, nie tylko w polu, jak święty ze ściany. — Dlaczego nie widzi? — spytał wreszcie. Nie chciało mu się mówić, ale bał się zdziwienia i może śmiechu dziewczyny. — Jest po żniwach. Pierwszy września, zapomniałeś? — Aha, jasne. Pierwszy września. Nic nie rozumiał, ale czy to było ważne? Drewniane kopytko stuknęło o dzbanek, rozlało trochę wody, Białozielona rzuciła się z chustką; oczy świętego, te patrzące, Pażychowe, wróciły spojrzeniem zza białych ścian. Wydawały się dobrotliwe i bardzo mądre. — Malarz z rzeźbiarza — powiedział głośno. — Nie rozumiem "— odwróciła głowę. — To dobrze. Nie musisz. — Wolisz?... 8* 115 Patrzyła tymi swoimi białymi oczami dziwnie, nie wiadomo — śmiała się z niego, czy złościła. Co tam... — A oczy ma takie same — zamruczał. Co znaczył jej uśmiech i słowa „to nic"? — To nic — powtórzyła. — Nie muszę. Teraz zagram ci, chcesz? Ja... to znaczy nie umiem grać. Nie szkodzi, prawda? Absolutnie nie szkodziło. Nie musiała umieć. Powiedział jej to, a potem patrzył, jak idzie wąskimi, krętymi schodami na mały chór. Drewniana balustrada zakryła sukienkę. Odwrócił głowę. Lepiej nie widzieć, gdy to się stanie. Nasłuchiwał, ale chór milczał długo. I gdy już myślał, że nigdy nie zacznie grać, odezwała się. Małą, cienką gamą, do re mi... i do si la... brzęczącą, do mi sol... Krótką i niepewną, jakby zawstydzoną. Gamy przeszły w melodię; prostą, powtarzającą się w kilku nutach, do re mi... znów wprawka albo strach. Instrument odpowiadał palcom ostro, z monotonną, niewielką siłą. Jednak gra — pomyślał zdziwiony. Nie jest to żadna muzyka, ale zawsze... Krótkie mi re i cisza. — Śmieszne, prawda? — usłyszał z góry. Głos był z chrypką, stłumiony. — Coś ty! — zaprzeczył. Nie mógł pozwolić, by żałowała wyznania, jakim była jej gra. — Ta melodia jest... no, przyjemna. Powtórz jeszcze raz... — No widzisz — pochwalił, kiedy skończyła. — Gdybyś uderzała trochę pewniej i mocniej, byłoby jeszcze lepiej. Wprost doskonale. — Żartujesz! Ale to nic. Umiem tylko to i wprawki. Te najprostsze. On nie lubił, gdy się myliłam. Ja... nie mam słuchu, wiesz. — Wiem — powiedział szybciej, niż pomyślał. Ale nie usłyszała chyba, bo ciche do mi sol fa la do... nałożyły się, na szczęście, na jego odpowiedź. — On myślał, że będę grała; chciał tego, wiesz... I miałam być chłopcem. Ale jak można grać, kiedy się nie ma słuchu? 116 Musiała się wyżalić, to jasne. — Zmuszali cię go grania? — Chciał jej pomóc. — Marzyli, żebyś była taka... no, wykształcona? — Nie! Sama chciałam. Żeby się cieszył chociaż trochę. Ale nie wychodziło mi nic. Mam inne zdolności. Trochę rysuję. — Wiem — powiedział niepotrzebnie po raz drugi. — On tu grał co niedziela. — Nie zwróciła na to niepotrzebne „wiem" uwagi. — Przychodziłam razem z nim i słuchałam. Nikt więcej, tylko on i ja. Lubiłam to. Potem... — urwała i znów usłyszał tę samą cienką, delikatną melodię. Pomyślał, że mógłby jak ona lubić spływający z góry mały, srebrny dźwięk i że dziewczyna mogłaby tak brzęczeć na chórze długo. — Złościł się i śmiał ze mnie. I kazał ćwiczyć. Może kiedyś zagrasz na moim pogrzebie — straszył. Byle co, mówił, bodaj gamę. No, dalej, bierz do re mi... A potem tę melodię. Wiesz, jak on ją grał? — On grał najpiękniej na świecie — powiedziała po długiej chwili. Potem zaskrzypiały schody, końcowy akord, a jeszcze potem — zaraz usiadła obok niego w ławce. — Święty lubił, gdy przychodziliśmy. Patrzył na nas, słuchał, wcale się nie gniewał. Bo wiesz, on grał świecką muzykę, nie kościelną. Ale grał pięknie i święty go rozumiał. Słuchał uważnie cały czas. Myślę... wydaje mi się, oczywiście, że czekał na Chopina i Schumanna. On grał nam... — zakaszlała i po chwili dokończyła zmienionym głosem — grał nam na koniec Marzenie. Jest piękne, naprawdę. Szkoda, że nie możesz tego słyszeć. On tu jest, to wszystko, co grał, ale... no tak. Nieważne. Grał też często Ave Maria i... — w głosie obok wyczuł cień uśmiechu — Pstrąga Schuberta. Mówił, że w konspiracji, tylko nam trojgu, bo nawet mama by nie pozwoliła. Święty przymykał oczy... naprawdę!, i lekko przytupywał w takt. A ona — wiedział, że to było o łani — tańczyła. Lubiliśmy jeszcze Griega... — zamruczała niewyraźnie jakąś melodię, zbyt niepewnie i krótko, by mógł zapamiętać. — I... i wszystko... — 117 powiedziała chropawo. — Gdy był sam, grał Bacha. Mnie wyganiał do domu, złościł się, że nie rozumiem, że na pewno się nudzę i zaraz usnę. Stawałam za drzwiami i słuchałam. Raz, gdy siedziałam na schodach (grał długo, może godzinę), znalazłam klucz pani Doroty. Odtąd przychodzę tu, kiedy chcę. Innym też nie pozwalał słuchać, gdy tu grał. A potem tam — wskazała głową w stronę kościoła za białymi ścianami kaplicy — grał wszystko inaczej i nie to, co chcieli. Nikt nie rozumiał, dlaczego tak gra. Zwracano mu uwagę, nawet byli źli, śmiali się, skarżyli proboszczowi, pytali, dlaczego go broni i... i toleruje. On też się złościł i obrażał. Potem milczał. A jeszcze potem nie chciał grać i wyjechał. Nie ma go już dawno i długo... przeszło rok... — powiedziała z wysiłkiem i przygryzła usta. Siedział bez słowa, zupełnie bez ruchu. Co mógł zrobić dla niej innego? Łania odwróciła łebek w ich stronę i patrzyła współczująco i łagodnie. — Ucieszyli się! Powiedzieli, że dobrze, bo to obraza boska takie granie. Akurat! Znają się! — wybuchnęła. — I co komu do tego było, kiedy proboszcz nic nie mówił? No właśnie... — wzruszyła ramionami. — Musiał się obrazić, prawda? Każdy by zrobił tak samo! Ty nie? — Nie wiem. Chyba tak — bąknął niepewnie. Jasny, najjaśniejszy gwint! Ta wariatka kochała się w tym facecie od grania! Dlaczego więc rysowała Siwego? Nie przeszła jej ta miłość, to widać. Tego... i słychać nawet. Nie zalicza przecież chłopaków na pęczki jak Jolka Kolekcjonerka, co prowadzi spis na drzwiach sypialni. Ta nie jest taka, już to wie". Więc co? Poczuł nagłą złość i żal. Złość, że mogła, głupia, woleć jakiegoś stukniętego Jasia Muzykanta od Siwego. I że w ogóle mogła kogoś chcieć.. Kulesza, łamago... — skarcił się serowo w myśli. — Paweł miał rację — usłyszał nagle. Mówiła już spokojnie i głośno. — Jesteś taki jak trzeba. Kto inny by przyszedł tu ze mną, słuchał wszystkiego i nie śmiał się? No, miał rację — powtórzyła wstając. Został w ławce osłupiały i niedorzecznie szczęśliwy. 118 Czekała na dworze. W milczeniu pomógł jej zamknąć ciężkie drzwi, schował klucz pod stopień schodów. „Zapamiętałeś" — pochwaliła jak przedszkolaka. I znów bezsensowne uczucie radości przepełniło go do utraty tchu. — Nie bądź taka grzeczna — wzruszył ramionami i odwrócił głowę. — Nie lubię, jak... — Wiem — przerwała wcale nie obrażona. — Paweł mówił... — Stara płyta nam gra... — zaśpiewał w pędzie do furty. Kiedy chował drugi klucz, ten spod cegły, nie powiedziała już nic. Stał na drodze bez ruchu, wreszcie zmieszany, chwile uciekały zbyt szybko, czuł, że musi coś powiedzieć, bo wszystko nagle się skończy, cały ten dzień, niedziela, która oby trwała do końca świata, zawsze! — To cześć — odezwała się niepewnie. — Dziękuję^ ci... — Ty co? Nie wygłupiaj się — próbował się roześmiać. — Już idziesz? — To ostatnie było niezależne od jego woli, musiał bronić swego miejsca w słońcu, które za chwilę miało przejść na drugą półkulę. — Muszę. Zabrałam ci i tak furę czasu. Nie szkodzi?... — Coś ty! Nie gadaj tak niemądrze. I tak byłem bezrobotny. — Odwrócił się na pięcie. — Kiedy się zobaczymy? — dobiegło z tyłu. — Przyjdziesz tu jeszcze, prawda? Zatrzymał się. Wielki żuk gnojak, błyszczący metalicznym granatem, toczył się w pędzie do miejsca, gdzie stała dziewczyna. Kopnął go wściekły, bezczelne szkaradzieństwo. Nie trafił. Tuman pyłu wzbił się w górę, pokrył szarością opalone stopy Białozielonej. Ostry kamyk uderzył w kostkę i zrykoszetował pod mur. Podniósł go i ścisnął mocno w ręce. — Ja... — zaczęła bez złości. Słońce znów świeciło. — Powiedz Pawłowi, że czekamy na was obu. To hej! — zakończyła niespodziewanie i odeszła naprawdę, nie chcąc ani odpowiedzi, ani przeprosin za kopnięcie. Przy mostku, ciągle 119 nie patrząc w jego stronę, nachyliła się i poślinionym palcem przetarła czerwoną, leniwie spływającą z kostki strużkę. Patrzył, póki nie zniknęła w zieleni, a potem powlókł się pod górę. Szorstki kamień w kieszeni uspokajająco szarpał naskórek dłoni. Przynosił ulgę. 12 Gnomik stał w kącie korytarza, zaryczany, spuchnięty od łez i rozpamiętywania krzywdy. Półkole współczujących, ciekawych i zadowolonych zamykało kąt z przyzwoitej odległości szturchając się pod żebra i szepcąc zapamiętale. Zemściła się, wredna jędza! Nierychliwa, ale sprawiedliwa! Za głupiego robaka!... Może znalazła coś jeszcze. Zmełł w zębach cięższe od dozwolonego przekleństwo i trzepnął najbliżej stojącego gapia. — ... ale już! — warknął wściekle. Tłumek zafalował i rozprysnął się na cztery strony świata. Siłą głowicy taranu pokonał szczupłość drzwi, wpadł w głąb bocznego korytarza, przestał istnieć. Gnomik westchnął i, z niejaką trudnością otwierając oczy, spojrzał od razu nad podziw bystro spod swego pręgierza na nieoczekiwanego wybawcę. — Nie myśl... — zaczął mocno. — Jasne. W ogóle nie myślę, a ty wcale nie ryczałeś. Nie masz czerwonej gęby i oczy ci nie spuchły. Ta ciecz to woda, nic innego. Deszczyk. Jesteś byczy chłop. Każdemu może się zdarzyć — zmienił ton, bo potargany teraz do doskonałości kołtunu stworek zamrugał podejrzanie lewym okiem. — Długo masz jeszcze tu sterczeć? — spytał obojętnie. Wystarczy dobrego, niech się mały nie przyzwyczaja. Hartuje. Potem jak znalazł. — Jeszcze kawałek. Ale nie myśl... — Dupek żołędny! — krzyknął zdenerwowany. — Powiedziałem, co trzeba. Stój ten kawałek jak mężczyzna i nie jąkaj się jak baba. Na kolację są serdelki — zmienił temat. — Ja 120 nienawidzę — skłamał na poczekaniu. — Możesz przydreptać do nas. Pinokio też nie lubi — łgał dalej jak z nut. — Ja przepadam! — rozpromienił się, językowo wyszukanie, gnomik. — Przydrepczę. Ale nie myśl... — Cholera z tobą, uparty skarabeuszu! Mały przestał go interesować. Ślimak. I do tego zepsuta katarynka. Poradzi sobie w życiu, skoro jest tak jęcząco zaprogramowany. A nie wyglądał na takiego. Nie ma sprawy. Ślicznej nie daruje tylko tego kawałka stania małego. Jak znajdzie okazję i warunki... — Byłeś gdzieś? — spytał obojętnie Pinokio patrząc z zajęciem na muchę spacerującą nerwowo po ścianie. — Skąd? — zdziwił się Adam. — Cały czas graliśmy w Czarnego Piotrusia. — I kto wygrał? — zainteresował się jakby nigdy nic okularnik. — Paluch, oczywiście. — Co Paluch, co Paluch? — spłoszył się w kącie wyzwany. — Od Palucha z daleka. Nie gębę wycierać. — Co mu jest? — zdumiał się Adam. — Zgubił wypłatę. Co do grosza. — Nie zgubiłem! — rozdarł się piskliwie Paluch. — Ukradli mi! Nie mówię, że wy... — zastrzegł. — Ale ukradli! — Powtórz to — podszedł do niego wolno Pinokio. — Mówię, że ty? — Paluch zasłonił się wygiętą w łokciu ręką. — Mówię, że ty? — Zostaw go — przyjrzał się Paluchowi Adam. — On nie umie z tobą rozmawiać. Boi się twojej gęby i w głowie mu się mąci ze strachu. Każdemu może... — omiótł oczami bladą twarz Pinokia. — Chcesz się bić? — Pinokio podniósł rękę do szkieł. — Jutro. Dziś świętuję. A wtedy jestem leniwy. Pozwól dojść człowiekowi do słowa. Więc jak było, Paluch? — Normalnie. — Listonosz szczęknął zamkiem swojej slaw- 121 nej torby. — Dostał, pokwitował, zgubił. Może przepuścił w oczko? A czepia się, że był napad na bank. Było na co! — Łóżko pod Listonoszową cielesną żylastą powłoką zaskrzypiało pogardliwie. — Marne, śmierdzące grosze. Ja takie... — To czego się do nich przyszywasz? Twoje czyściej sze? Że nie powiem jakie i inaczej, skoro nosisz cały majdan ze sobą, wiesz gdzie. Grosze! — zdenerwował się krzykliwie aksamitny zwykle Kaziu. — „Ziarnko do ziarnka", nie wiesz czasem, kto gada tak sto czterdzieści osiem razy na dzień? — Cicho, do cholery! — podniósł głos Pinokio. — Paluch, gadaj, jak było. Dokładnie. Przyjaciel chce wiedzieć. Ale Paluch nie wiedział, jak było. A już na pewno niedokładnie. Wziął. Podpisał. Włożył do kieszeni... nie, za podszewkę kurtki. Rozpruła się, schował w dziurę całe trzydzieści złotych i przypiął agrafką. — A nie broszką? — zakpił Listonosz. — Czym? — nie dosłyszał Paluch. — Agrafką, Paluch — podpowiedział Rylec. — Gadaj dalej. — No. Ale potem schowałem. — Już schowałeś — westchnął od drzwi Adam. — Ale teraz lepiej. W poduszkę. — Chryste, bo oszaleję. — Rylec nerwowo przestąpił z nogi na nogę. — Jak w poduszkę? — Normalnie. — Paluch triumfował, to jasne. On wiedział! — Głupi nie wie. Do środka. — W pierze? — Jakie pierze? — zaciął się nieco Paluch. — Człowieku, normalne. Kurze, gęsie, kacze. Brązowe. — Co on gada? — nie zrozumiał Paluch. — Synu! — opadł na łóżko obok Listonosza Pinokio. — I co dalej? Nie słuchaj Kazia, on mówi przez sen. W malignie znaczy. To taka gorączka — dodał wyjaśniająco. — Chyba że... — uspokoił się Paluch. — No i poszłem sobie na dwór. No i jak przyszłem, to nie było. — Sprawdziłeś dobrze? — chciał upewnić się Adam. — Nie widzisz? — zaśmiał się szyderczo Listonosz. — Spójrz 122 pod swoje łóżko i na koc. Myśmy już u siebie wydmuchali wszystko i wytarli. Paluch, bracie, na czym ty dziś głowę złożysz? — Na łokciu — podsunął Rylec. — Paluch, co? — Odklej się od niego. — Pinokio odsunął się od Listonosza. — Co ty na to wszystko, Kulesza? — Nie to samo co ty — odpowiedział z namysłem Adam. — Nie było mnie, nie istniałem. Ale masz rację, o ile wiem. Forsa musi się znaleźć. Do jutra, chłopaki. Do wieczora. Nie denerwuj się, Paluch. Pomożemy ci szukać. To co, panowie, jak minął dzień? Milczeli, każdy inaczej, nawet Paluch. Kaziu spod oka, z uwagą patrzył na Adama. Pinokio obserwował wszystkich i rozważał coś głęboko pod maską znudzenia. Na kolację nie było serdelków. Adam pomyślał, że mały zapomni o zaproszeniu, zresztą co mu po nim przy zmianie w jadłospisie, ale nie doceniał kudłacza, który przecisnął się na koniec sali po prostu tak sobie. — No to co — obwieścił zdumionym sąsiadom Adama. — Tak przydreptałem tylko. On kazał. Serdelki zjem kiedy indziej. — Co ty mówisz — zainteresował się wątło Pinokio. . — No. On mi obiecał. — Wskazał na Adama. — On jest mój kolega. Znamy się. — Co ty mówisz... — powtórzył Pinokio. To już było zdumienie. I na serio, nic z grzeczności pogadanek wychowawczych. — Aha. — Mały lubił krótkie i zwięzłe odpowiedzi. Był stylistą. — Ty jesteś Pinokio? — Skądże -*- wyparł się własnego ja zagadnięty. — Ten tam — pokazał na Łysego. — Ten gruby? — Gnomik wydłużył buzię w niemiłym zaskoczeniu. — On mi nie da serdelka. — Da ci. Odchudza się — zapewnił go w imieniu grubasa Pinokio. — Robią cię w konia, człowieku — nie wiadomo dlaczego zlitował się nad małym Rylec. — Pinokio jest Pinokio, nie Łysy. — Głupi się oszukuje — obraził się na Pinokia kudłatek. — 123 Nie chcę twoich serdelków. Tylko od niego — pokazał na Adama. — Jak się nazywasz? — zechciał raptem wiedzieć. — Kulesza — odpowiedział usłużnie Kaziu. Mały odwrócił się od niego z niechęcią. — Oszukują tu strasznie. — Patrzył tylko na Adama. — Jak się nazywasz, no? — On mówi prawdę, stary. Tak się nazywam. — Fajnie — pochwalił gnomik. — Kulesza. Zapamiętam. To pseudo czy nazwisko? — Nazwisko. A ty? — Franciszek Kuśmierowski. Długo, nie? Pani Alusia mówi: „jakby szedł po sznurku". —'■ Nie szkodzi, nie przejmuj się. — Pewnie. To idę. Cześć, Kulesza. Przyjdę tu jeszcze. — Zapraszamy — skłonił głowę Pinokio. — Do ciebie nie mówię — Franciszek Kuśmierowski minął go z godnością. Śmialiby się, gdyby nie mina Adama. Tylko Pinokio pozwolił sobie na luźną uwagę, ale Adam nie podjął zaczepki. — Nie warto, stary — odpowiedział patrząc w talerz z resztkami żółtego ementalera, którego w Domu nie znosił nikt, nawet Łysy. Białozielona... I pobyt w jej domu. Nie rozumiała, że będąc z nią w kuchni, był wszędzie i widział wszystko. Kuchnia starczyła mu za cały dom. Wiedział już, że tylko tak można żyć. „Chodzi o klimat" — powiedziała. Jasne, chodziło o klimat. W tamtej ciemnej kuchni z Białozielona przy stole smakowałby mu nawet żółty ser. Bez żadnego „nawet" — po prostu smakowałby i już. Jak się robi takie czary, nie wiedział. Były jednak możliwe. Może do nich jest potrzebna kuchnia inna niż przy Zakolejowej, mały dom? Wieczór wlókł się długo, zbierało się na burzę, było parno, na drodze wiatr wzbijał tumany kurzu, sypał piaskiem w oczy. Ostatni działkowicze wracali z parcel za miastem, taszczyli '124 kosze z owocami, kobiety niosły wiechcie kwiatów. Dzieci pętały się pod nogami, goniły nikogo bez sensu, by stanąć w miejscu i drepcząc niecierpliwie czekać na pozostałych w tyle. — Normalne — powiedział głośno.— Po prostu normalne. — Odbiło ci? — usłyszał za plecami głos Łysego. — Chłopaki, kocham niedzielę, skoro nawet Kulesza zgłupiał i gada do siebie. — Nie zgłupiał — wpadł Łysemu w słowa Rylec — on się zakochał w jednej ta... — urwał, bo Adam odwrócił się gwałtownie, omal nie strącając doniczki z rosochatym badylem. — Skąd wiesz? — spytał dziwnym głosem, piskliwym jakby i spłoszonym. — No i powiedział — wycedził przez zęby Pinokio. — Brawo, Rylec, moje uznanie dla szanownej mózgownicy. Zmusiła niemowę do zwierzeń... Nie dokończył, bo od okna dobiegł ich śmiech. Już normalny, jakby ulgi. Oszalał, dając się tak złapać. Nikt przecież nie widział, nikt nie wie... , — W kim się zakochałem, Rylec? — spytał niedbale. — W takiej jednej, co tu była i pytała o ciebie — odpowiedział Kaziu. — Nawet ci coś przyniosła, praojcze Adamie. Prawdziwa Ewa, łap! — Rzucił zieloną, niedojrzałą kulę jabłka. — Przytargała trzy, od ust odejmując. Żółtawe połknął Rylec; mówi, że należało się za opiekę i skład. A szanowny narzeczony i tak nie wie, co konsumuje. Przy kolacji pożarł cały serek. Bez chleba, machinalnie. Co znaczy miłość! — zatrzepotał jedwabistymi rzęsami. — Nie gadasz za dużo? — zmrużył oczy Adam. Był już zupełnie spokojny. — Co jest grane, Pinokio? — Taka ostrzyżona, nieletnia. — Dwie! — zabuczał z kąta Paluch. — Druga była szczerbata. — Racja, synu — kiwnął głową okularnik.— Chłopie, masz powodzenie jak tramwaj w Boże Narodzenie. Choć osobiście nie radzę skorzystać. Za uwiedzenie nieletnich grozi palcem Wysoki Sąd. A w ogóle fe, nieładnie. — Jesteście kompletne barany. Kwadratowe matołki, któ- 125 rym się wydaje, że są dowcipne. Po prostu dno. Jasne? — odwrócił się na pięcie i kończąc sprawę wyszedł z sypialni trochę tylko głośniej zamykając drzwi. Głupia smarkata! Musi cholernie być jej źle, skoro tak dziękuje za pierwszy lepszy ludzki odruch i słowo. A on, kretyn, tak się sypnął przez głupstwo. Inni — frajer, ale musi uważać na Pinokia. Okularnik jest bystry jak jasna pietruszka. Zagrozili Łysemu i Paluchowi, grubasom-zmarźlakom, że jak zamknie który w nocy okno — porachują kości. Dobiorą się przez sadło i zmiażdżą. Zrozumiano? Przeciąg pomógł niewiele, choć zostawili otwarte i drzwi. Burza nadchodziła i nie mogła przyjść. Sapała, mruczała za Rzeką, rozświetlała noc za oknem i ich skulonych — wyciągniętych w łóżkach, szukała czegoś w blaskach po kątach, prześwietlała ściany. Wreszcie wycofała się. Nie spali, ale udawali, że tak. Jeden Paluch spał chyba naprawdę, bo przykryty kocem po uszy demonstrował bezwstydnie platfusowate odnóża z zadartymi śmiesznie dużymi palcami. Aż się prosiło, żeby wstać i połaskotać. Myślał o tym pewnie Kaziu, bo wiercił się i poświstywał przez nos, ale i jemu nie chciało się fatygować i straszyć tłuściocha. W Proniu takie odkrycie stóp nie uszłoby Paluchowi na sucho. Adam pamięta, jak rozrabiacze rzucili się na Szczura (przezywali tak jednego, bo krył się po kątach, stale zaśliniony i zastrachany) i wetknąwszy mu ostrożnie papierki pomiędzy palce podpalili je. Nazywało się to robieniem rowerków. Do Szczura trzeba było wzywać pogotowie, bo dostał szoku i nawet kierownik nie mógł go uspokoić; winnych nie wykryto. Tyle że Stary, który miał nocny dyżur i zamiast pilnować rozrabiaczy poszedł do kotłowni, do palacza na rozmowę i partyjkę, dostał naganę z wpisaniem do akt. Stary gwizdał na akta i nagany, zginęły zresztą niebawem, i to nie on je zabierał z kancelarii. Odwrócił się do wspomnień i Palucha plecami. Nie ma o 126 czym myśleć. Ciekawe, czy Białozielona boi się grzmotów. W domu jest sama z matką, może być im byle jak. Burza stoi nad Rzeką, niedaleko, pioruny zawsze walą w wodę. Dobrze byłoby być bliżej, niechby wiedziała, że ktoś jej pilnuje. Akurat on jest potrzebny! Słyszał przecież, jak mówiła o tym swoim organiście. Jak już kogo, tamtego wołała w duchu na ratunek. Albo i Siwego. „Paweł powiedział..." ■*- zwierzała się. A brzmiało to jak recytowanie twierdzenia Talesa. Na tle muzyki tego tam... Schumanna. Skąd zna Siwego? Gdzie się spotykają i po co? Ona gada pewnie, lubi to, każda dziewczyna to pepla. Siwego też czaruje, jak jego w kaplicy, niech to szlag trafi! Dał się złapać i tamten, choć starszy i powinien być mądrzejszy. I zgodził się na podrzędne miejsce po grajku. Jest jeszcze dziadek-rzeźbiarz. A on, Adam, jest idiotą do dziesiątej potęgi. Dał się zwariować. I za co? Za chleb ze smalcem na kolorowym talerzu, serwetkę i gliniastą żabę rozdętą obok zielono, z wybałuszonymi oczami. Nigdy więcej! Nie ma sprawy! Zapyta tylko Siwego, czemu go okłamał. „Dla pięknego krajobrazu..." — powiedział. Pociąg przejechał po moście z dudnieniem zwielokrotnionym przez noc i ciszę. Wsiąść by choć zaraz do jakiegoś pociągu i pojechać dokądkolwiek. Na zawsze. Obudzić się rano daleko od Kalenia, na obcej stacji, wśród obcych ludzi. Zajętych swoimi sprawami, nie nim. Biegnących, rozgadanych i niepotrzebnych. Twarze białe, rumiane, opalone, chude i tłuste. Pryszczate, pomarszczone, nadęte. Nieprzystępne. Obojętne. , Nie wsiądzie do żadnego pociągu. Ma w Kaleniu całą masę rzeczy do załatwienia. Potem zobaczy, co dalej. Z dziewczyną koniec. Siwego też o nic pytać nie będzie. Każdemu wolno chodzić nad muliste rzeczki i gadać, z kim chce. Podziwiać krzaczaste krajobrazy i dawać się rysować chudym brzydulom. Podobają się — zatem na zdrowie. Nie daruje tylko Ślicznej. Wredny babski rodzaj. Fałszywy i mściwy. I co takiej zawinił usmarkany sześciolatek? Za zwykłą glistę taka kara. W niedzielę... 127 Wiedział, jak się zemści za małego. Dopiecze Ślicznej, że hej. Jest czuła na punkcie sentymentów i cmok-miłości. Że ją kochają i przepadają. Szanują i w ogóle. Przekona ją, jak się myli. " Tak czy inaczej od sprawy ze Śliczną zacznie nowy, znów z pustą niedzielą, długi i niepotrzebny trzeci już tydzień lipca. Śliczna mieszkała w baraku za kuchnią i magazynami. Nie był tam nigdy, ale słyszał zachwyty dziewczyn idiotek, jak to u pani Alusi jest ślicznie. Ma wszystko takie piękne i w ogóle — skrzeczały zachłystując się podziwem. Nawet wypchane papugi im się podobały, niewolnik kanarek i widok za oknem. Jemu też, to ostatnie. Okno pokoju Ślicznej wychodziło na koniec świata — zachwaszczony, daleki kąt ogrodu zawalony zeschłymi gałęziami ściąganymi tu od wiosny do jesieni przez wszystkich dyżurnych sprzątaczy terenu. Za patykami czerniał stary mur stodoły Skuły, w lewo ciągnęło się pole kartofli i rosła dzika, nie owocująca nigdy grusza. Sprawdził zaraz po śniadaniu, że okno trzyma Śliczna przezornie zamknięte, szeroko otwierając tylko lufcik. W miarę duży; wejście do mieszkania doskonałe. Wysokość żadna, zresztą to nie przeszkoda dla niego. Znalazł też czas — pusty, bez nikogo — by napisać na kartce to, co chciał. Wykaligrafował starannie, nie spiesząc się. Sprawdził. Zgadzało się. Przecinki też. Schował kartkę do kieszeni, spodnie ściągnął paskiem, zapiął na ostatnią dziurkę. Schudł, może nawet urósł trochę. Jasny gwint, dwa ceem, dobre i to. Białozielona miała na pewno sto sześćdziesiąt. A może tylko sto pięćdziesiąt osiem?... Odrzucił niemiłe rozważania i nadzieję. Tymczasem. Jeszcze i on urośnie. Widział w księgarni broszurę „I ty możesz zostać kimś wielkim", obietnicy nie wziął dosłownie, ale książeczkę 128 kupi, schowa na dno piekła, w nocy przy księżycu poczyta. Ma oczy jak teleskopy, wystarczą nie tylko na pełnię. Pod oknem rozejrzał się na wszystkie strony. Patyki, stodoła i cisza — to wszystko. Oparł rękę o parapet, skoczył. Nawet nie musiał sięgać lufcika, obydwa skrzydła okna były przymknięte, haczyki zwisały pionowo nie założone za główki uchwytów. Jaka pewna, że nikt nie ma ochoty na wizytę! Jasne, że oni nie kradną, ale mogłaby pomyśleć o jakiejś żabie, zdechłej myszy albo zwykłej garści piasku. Nie. Przekonana o swojej ważności, że dadzą spokój. Kochają. Poprawił machinalnie potrącone przy zeskoku krzesło. Śliczna miała warsztat pracy przy oknie. Stare biurko — kolos, pewnie z kancelarii, lampa przyśrubowana do blatu. Stos książek i teczek z szarego kartonu. Intelektualistka! Nie patrzył w głąb pokoju, nie obchodził go. Szkoda tylko, że nie ma stołu na środku. Kartka położona przy oknie nie przekona Ślicznej o wizycie. Pomyśli, że rzucono ją z zewnątrz, że ten łobuz nie odważył się wejść. Przekona ją, że się odważył. Sięgnął po leżący na wierzchu karton. Zwykła biurowa teczka; włoży kartkę do środka tak, by koniec wystawał trochę. Dla pewności przypnie spinaczem. Dużo tego... Kierownik wrobił Śliczną w robotę sekretarki. Pewnie, Gruba się nie przemęcza. Powiódł okiem po wąskim białym pasku naklejonym w rogu okładki. Stefan Wierzbicki — napisał ktoś na maszynie. Cholera! Tak to wygląda. Mają rejestry jak kryminaliści. ...Waldemar Matysik. Tadeusz Gwasz... Wiesława Całka... ...więc i dziewczyny. Oblizał suche wargi. Niezdarnie rozsupłał białą tasiemkę. Złożone na pół kartki z bloku rysunkowego. Cztery... pięć w teczce. Nagłówki na każdej. Porządni! Zielona z fabrycznym nadrukiem i rubrykami Karta wychowanka placówki opiekuńczo-wychowawczej. Nazwisko. Data urodzenia. Ewa Kajka go nie obchodzi. 9—Dominika znaczy niedziela 129 Robert Skóra. Jan Styś... Stanisław Abramowicz! Urodzony (data urodzenia, dzień4 25 (miesiąc) XI 1951 r. w (miejsce urodzenia) Nowy Dwór Mazowiecki. Województwo... Narodowość. Rodzice (imię i nazwisko — matki nazwisko panieńskie) Kazimierz i Leokadia Gruda. (Czy żyje) Tak. Nie... Tak! (Jeśli żyje — adres, jeśli nie żyje — data i przyczyna śmierci) Ojciec: Koszalin, ul. Wrzeciono 73 m 19. Matka zmarła przy porodzie. (Uwagi) Ojciec założył nową rodzinę. Wynhowanek ma dwoje przyrodniego rodzeństwa. Ojciec nie kontaktuje się z synem ani zakładem. Nie odpowiada na listy... Chryste Jezu! Pinokio ma ojca. Ojciec Pinokia żyje — powtarzał mamrotliwie, osłupiały. Okularnik wiedział o tym? „Nie odpowiada na listy". Czyje? Syna? Kierownika? Ślicznej? Boże, spraw, żeby nie wiedział, żeby to nie on wołał. „Bracie, nienawidzę dorosłych. Będę żył tylko trzydzieści dwa lata"'. Więc jego. Wiedział. „On nie szuka, on czeka. To ty jesteś daltonistą". Wyrównał papiery. Schował starannie. Zawiązał tasiemkę. — Nie będę, stary — przyrzekł nieobecnemu. — Więcej nie. Przekładał stos z prawa na lewo, niespiesznie. Franciszek Kuśmierowski... Mały potarganiec potrzebował dużo papieru na opis krótkiej drogi życiowej i rejestrację chuderlawego ciała z lwią grzywą. — Masz kqgoś? — spytał bardzo poważnego na zdjęciu, niepodobnego do siebie gnomika. Nie miał Od urodzenia w Domach. Najpierw małego, potem dużego (stań na palcach, będziesz miał metr dwadzieścia...) dziecka. Siedem lat dwa miesiące, nie sześć, jak ocenił kudłacza na oko. Te dwa miesiące znaczyły przypisanie do dużych. Bez postrzyżyn z przyjęciem na słodko i urodzinowym tortem ze świeczkami. Z ojcowską, od zameldowania w Kaleniu, władzą pana kierownika — Taty. Wie o nowym synu Franciszku czy nie? Czytał. Mógł nie zapamiętać. Dwa miesiące, tyle co nic dla życia Domu. I ręką Ślicznej: 130 ' 1 „Bardzo bystry, inteligentny chłopiec. W kontakcie bezpośredni, szczery, ufny. Pogodny. Wyjątkowo silne poczucie sprawiedliwości. Koleżeński. Chętnie dzieli się zabawkami, jedzeniem. Gotów oddać ubranie, coś, co inne dzieci traktują jak swoje własne i czego strzegą zazdrośnie. Wzorowo spełnia dyżury, z zapałem, z radości i dlatego, żeby było «ślicznie». Lubi zwierzęta, ptaki, owady. Stale mi coś przynosi i pokazuje: »to robak, pani się nie boi, nie ugryzie, to motylek, to ćma. Nie zrobiłem jej krzywdy, uważałem«. Nigdy się nie skarży i nie skarży na innych. Nie przychodzi jak inne maluchy po »buzi« na dobranoc, ale brak mu własnej miłości i troski o niego; widzę jego oczy, gdy swoją dyżurną i przydziałową porcję czułości otrzymują i egzekwują inni. Wieczorem trudno zasypia..." .....— Pani Alusia — ględził mały — mówi: „strasznie długo się nazywasz, jakby szedł po sznurku..." Nie przejmuj się... Nie przejmuję... Sławomir Czaja... Henryk Bielak... Jerzy... Czesław Rojek! Paluch! „Kontakt z dzieckiem w trakcie badania utrudniony; jest mało zainteresowany proponowanymi zadaniami, badania traktuje zabawowo, wymaga stałego dopingu do pracy. Słabo podporządkowuje się poleceniom... poważne opóźnienie funkcji obu analizatorów — analiza i synteza wzrokowa na poziomie 7 lat, analiza i synteza słuchowa praktycznie niewykształcona. Słabo zlateralizowany... Słabo koncentruje uwagę na słowach. Niski, krępy, szeroka nasada nosa, usta otwarte. Palce u dłoni i stóp b. krótkie. Płaskostopie. Kolana X. Tendencja do nadwagi. Zrośnięte palce u stóp (II i III). Badanie neurologiczne wykazało dyskretne cechy organicznego uszkodzenia c.u.n. Wady rozwojowe. Obserwacja w kierunku niedoczynności tarczycy. Badanie skalą Bineta Termana wykazało lekki niedorozwój umysłowy... Biorąc pod uwagę..." o. 131 Biedny Paluchu, bracie Jałowcu, synu Feliksy Rojek i NN. Nawet to, czego nie rozumiem, czyta się jak: dlaczego?... Przejrzał teczki do końca. Znalazł swoją. Odłożył nie otwierając. Ostatnia była najgrubsza. Paweł Kołodziej. Urodzony... Uczeń klasy ІХа Liceum Ogólnokszt. w Kaleniu... Przerzucił bez czytania. Na końcu kartka maszynopisu: ,,Opinia psychologa dotycząca Pawła... w wyniku badań psychologicznych u ww. stwierdza się rozwój intelektualny na poziomie wysokim (II 125). Zwraca uwagę dobrze rozwinięte myślenie słowno-pojęciowe; przyczynowo-skutkowe oraz rozumienie sytuacji społecznych i właściwa ich ocena, co wskazuje na dużą dojrzałość emocjonalno-społeczną chłopca. Powyższa cecha znajduje potwierdzenie w testach osobowościowych... Uwidoczniają one dużą wrażliwość emocjonalną Pawła — jego poczucie sprawiedliwości, odpowiedzialności, opiekuńczości w stosunku do słabszych, dążenie do syntonicznych i pozytywnych kontaktów z otoczeniem... Pomaga mu także jego refłeksyj-ność... stwierdza się. dojrzałą jak na wiek, hierarchię wartości i umiejętności selektywnego wyboru spraw - postaw lepszych, »piękniejszych«, nawet kosztem własnym..." Odłożył kartkę z uczuciem, że wszystko jest w porządku. Świat może się teraz walić na niego. Jest jak trzeba. I znów ręka Ślicznej... Jeśli nie zgadza się z psycholożką, zapomni o wdzięczności, z jaką czytał opinię o małym. ..Paweł... wybitnie inteligentny... pozytywny..." Czytał jak wiersz. Pisała zrozumiałej niż tamta. Zgadzała się. Lubiła Pawła. Rozumiała go. Podpisano: Alicja Olecka, wychowawczyni. Ułożył teczki starannie, tę najgrubszą. Siwego, na sam spód... Wyjął kartkę z kieszeni. Wygładził. Potem podarł na drobne kawałki. Wysypał z dłoni na środek lezącego na wierzchu szarego kartonu z białym paskiem i tasiemką. Podgarnął starannie wypadłe z kopczyka papierki. Dopiero teraz rozejrzał się po pokoju. Nie wiedział - podoba mu się czy nie. Nastroszone papugi zaniosły się gardłowym wrzaskiem. Głupie dziewczyny mówiły, że wypchane. Kanarka nie zauważył. W kącie na wieszaku bielała sukienka na ramiączkach, z dużym dekoltem. — Śliczna — powiedział bez zachwytu, ale nie ironicznie. Zeskoczył lekko z okna, a potem dokładnie przycisnął oba skrzydła tak, by wydawały się zamknięte. Niespiesznie, z rękami w kieszeniach, gwiżdżąc, wyszedł na boisko. Było puste. 13 Wieczorem usnął od razu, ledwie przyłożył głowę do poduszki. Obudziło go szarpnięcie za ramię i dłoń położona na usta. — Ciii... -— usłyszał mrukliwy szept. — Co jest? — Strącił rękę. Był spokojny, choć serce stukało mu szybciej i głośniej niż powinno. — Takie kawały nie ze mną. Strasz babcię nocną, jak masz ochotę. — Szanowny pan wybaczy i dojdzie do siebie. Pomalutku. Poczekam, aż serduszko wróci do równowagi. Głos Pinokia był stłumiony, kpiący i niemile zimny. Co się stało okularnikowi? — pomyślał. — Radzę wizytę u psycholożki. Łyk walerianki póki co. Spać nie możesz? Kołysanki nie zaśpiewali? — spytał obojętnie. Niech chudzielec nie myśli, że zainteresował go nastrojem i sprawą. — Wiesz, kto ukradł Paluchowi forsę? Interesuje cię? To było warte przebudzenia i uwagi. — Poniekąd. A jak doszedłeś do wniosku? Sam? Złodziej się spowiadał? Przez pomyłkę tobie? 133 — Wygadał się. Reszta w rozumie. Dedukcja, bracie. Jedni łażą tu i tam, drudzy myślą. — Chwalebne. — Podniósł się na łokciu próbując w burych ciemnościach ogarnąć wzrokiem wszystkie łóżka. Kogo jeszcze chciał dopuścić do sprawy Pinokio? Cisza była prawie doskonała, bez zwykłego skrzypienia sprężyn, pochrapywania i poświstów. Tylko głęboki oddech Kazia, lekkie czyjeś posapywanie w okolicy akwarium. Nie chciało mu się wsłuchiwać, który... — Pamiętasz rozmowę o forsie? Co mówił Paluch i co my mówiliśmy? — Piąte przez dziesiąte. Jasna!... — zdenerwował się. —- Czas był do wieczora. Zapomniałem. — Ale nie ja — przerwał mu Pinokio. — Pamiętasz czy nie? — Mniej więcej. Takie gadanie... — A to o pierzach? — Zgłupiałeś? Jakieś bzdury... — A to o pierzach? — powtórzył Pinokio. — Bo co? — Rozwalił Paluch poduszkę? — Bo ja wiem? Rozwalił chyba. Pyłu było wszędzie do cholery i trochę. — Pyłu, bracie. A pierze widziałeś? — Co ci jest? Udar? — Ocknij się i zacznij myśleć. Nie widziałeś, bo nie było. Ale ktoś widział. Nawet wiedział, jakiego koloru. Pamiętasz kto? — Wściekłeś się? Skąd mam wiedzieć. Głupie gadanie. Dobranoc. Zrobił mch, by poprawić wciśnięty w pręty łóżka placek poduszki, gdy Pinokio silnym chwytem uwięził mu ramię w uścisku. Rzucił się w bok, wyszarpnął. — Z ręką pod kościół — warknął głośno, choć jeszcze spokojnie. — Z Paluchem, co? Pożyczymy głupkowi na wędki. Zbiera. Nie 'mówił ci, ile mu brakuje? Milczeli przez chwilę. 134 — W porządku — burknął Adam. — Nie pamiętam, kto mówił o kolorze. Pierze jak pierze, białe. Kto? — Też tak myślałem. Też nie skojarzyłem. — Okularnik zapomniał o ostrożności, bo łóżko pod jego patykowatym ciałem zaskrzypiało przeraźliwie. Spod akwarium odpowiedziało piszcząco; ktoś rzucił się przez sen, westchnął urywanie. Czekali, aż się uspokoi. — Pilnowałem Listonosza. Nawet usiadłem obok niego. Patrzyłem, co robi, na gębę, no w ogóle. I przegapiłem, co trzeba. Kto powiedział o pierzach brązowe. Są brązowe, sprawdzałem. Nietypowe, co? Też myślałem, że muszą być białe. Wystarczyło nadpruć poszewkę. W jednym rogu była zaszyta kulfoniastymi ściegami. A Paluch nie szył. Pytałem go. — To po co pruł? — zdziwił się Adam. — Skoro Paluch nie wkładał do środka... — Obudź się, człowieku — tamten myślał, że wkładał. W galopie, byle prędzej, szarpnął szwem, kawałek był naddarty. A Paluch wcisnął forsę pewnie z drugiej strony. Pruł, synu, pruł jak idiota, tak szukał. — I kto mówił o tych brązowych pierzach? — spytał wolno Adam. — Głupie trzydzieści złotych, co? Dla Palucha tyle co tysiąc. — Głupie trzydzieści. Więc kto? — Kaziu — powiedział zimno Pinokio. — Myślałem cały dzień, aż przypomniałem sobie głos. — Idź spać — odwrócił się do niego Adam. — Listonosz — uwierzę, Rylec — pomyślę. Ale Kaziu?... — Kaziu. — Głos Pinokia był nieprzyjemny, pozostał ną tej samej nucie, w tej samej chłodnej barwie. — Mamy szczura w sypialni. Nie jest za śmierdząco jak na twój gust? — Mój gust tu nie ma nic do rzeczy. Spytaj lepiej o zdanie Palucha. — Właśnie w jego imieniu będę pytał. Chcę przy świadku. Pokibicujesz? — Dostaniesz w gębę. Chcesz teraz? — Teraz, hrabio. Księżyc na liczku Kazia wystarczy mi w 135 zupełności. Oświetli, co trzeba. I w gębę nie dostanę. Założysz się? Idziemy, zbieraj kości do pionu. Kaziu leżał skurczony, z dziwacznie zgiętą ręką, w którą wcisnął prawy policzek. Mdły poblask od okna wydobywał z mroku kawałek ucha zakrytego do połowy lokami. Gdyby nie wiedzieli, można by sądzić, że stoją nad śpiącą dziewczyną. — Zrobi karierę, co? — rzucił chłodno Pinokio. — Ma rację nasza nocna — cherubin. Zakochać się i umrzeć. Otwórz oczęta, ślicznotko, nie udawaj, że śpisz. Nie ten oddech. — Potrząsnął leżącego za ramię. Kaziu drgnął i odwrócił twarz w ich stronę. Trzeźwą, bez śladu snu. — Mądry — wycedził przez zęby Pinokio. — Nie struga wariata. Wiesz, czego chcemy, co? — Kaziu, rany Julek, powiedz, że dasz mu w szczękę, że się myli. Chyba nie... — „Chyba" to był chiński uczony, ale dawno umarł. — Pinokio odsunął wyciągniętą dłoń Adama i nachylił się nad leżącym. — Zgadza się? Kaziu milczał. - Popatrz — zwrócił się do Adama Pinokio — a Palucha się nie bał. Paluchowi, biedaczynie, świństwo zrobił bez strachu. Teraz dopiero cienko przędzie, głos stracił i świadomość. Cały czar diabli wzięli. — Przestań, Pinokio, do cholery, nie mogę tego słuchać. Kaziu, bądź mężczyzną, daj nam w pysk albo powiedz, jak było. Ma rację Pinokio, czy strzela Panu Bogu w oko? Jąkał się, zdenerwowany. Okularnik potrafi być okrutny, niech go szlag trafi. A ten na łóżku wygląda jak świeżo odkopany nieboszczyk. Zielonosiny, z podkrążonymi oczami, i nie jest to tylko robota księżyca. Patrzył na leżącego wciąż nieruchomo Kazia i czuł ogarniające go, coraz mocniejsze, dziwne uczucie zmieszania, złości, niesmaku — i sam nie wiedział już czego. Jeśli Kaziu wziął te pieniądze, jest parszywym gnojkiem, podwójnie parszywym, bo Paluchowi. Ale po co... ' 136 — Dlaczego to zrobiłeś? Pinokio myślał o tym samym. Adam spojrzał na niego i zrozumiał, że choć o tym samym, jednak inaczej. To „dlaczego" było zbieżne przypadkowo i tylko słowo zgadzało się z jego myślami. Odczucia nie. Twarz Pinokia była zimna, zacięta i pełna wrogości. Jakby nie patrzył na Kazia, a na coś odrażająco brzydkiego, nie do przyjęcia. Kaziu poruszył się. — Oddałbym — powiedział wyraźnie. — Zaraz bym oddał po pierwszym. — Oszalałeś?!... — tyle zdążył z siebie wyrzucić, gdy usłyszał obok chrypliwy chichot Pinokia. — No i z głowy śledztwo. Oskarżony liczy na wyrozumiałość sądu. Że wzruszy się szczerością i pogładzi po loczkach. Przebaczy. Tak myślisz, co? — warknął. — Nie. — Chwali się. Nie liczy na pobłażliwość... A oddasz zaraz, nie po pierwszym. Gdzie schowałeś Paluchowy żołd? Też w pierze? — Szarpnął leżącego za ramię i sięgnął do poduszki zwiniętej w wałek pod głową. — Nie warto. — Kaziu usiadł nagle na łóżku. — Tam nie ma. — Więc gdzie? — Ręka zawisła w powietrzu. — Pod materacem? W majtkach? — Nie. — Głos Kazia był bezbarwny, jak nie jego. — Nie ma nigdzie. Nie szukaj. — Zdążyłeś przepuścić? Kiedy? Powiedz kolegom, co zrobiłeś z fortuną. Nie żałuj im... — Daj spokój, Pinokio. — Adam odwrócił się z niechęcią od okularnika. — Kaziu zrobił świństwo, ale to nie znaczy, że i ty musisz. On niech przemyśli do rana, co będzie, jak chłopaki wstaną i Paluch spojrzy na niego. Tak sobie, po prostu. Wtedy będzie musiał mu chyba powiedzieć... — Nie! — rzucił się do Adama Kaziu. — Kulesza... Adam, nie odchodź. Obudźcie chłopaków, powiedzcie im, zróbcie, co chcecie, ale Paluchowi nie... Podłożę po pierwszym. I tak bym oddal... 137 — Cwaniak! — wpadł mu w słowa Pinokio. — ,,Podłożę" i „zróbcie". Chce się wykręcić nędzną kocówą po ciemku. „Paluchowi nie", mądrala. I po ile wałów szanowny złodziej życzy sobie od każdego? Po pięć, po dziesięć, a może po dwa? — Nie za szybko skończyłeś sprawę, Pinokio? Już wyrok? Genialny jesteś, wysoki sądzie. Głos był stłumiony, tak spokojny, że aż beznamiętny. Dochodził od drzwi; ciemna postać górowała nad zarysami łóżek, wchodziła wolno w skąpy poblask od okna. Adam nie musiał patrzeć, by wiedzieć, kim tamten jest. Ani Pinokio. Pewnie nawet i Kaziu... — I co, inkwizytorze? Oczyszczasz Dom z nieprawości? Duchowa krucjata przeciwko niewiernym? Walka z marnym ludzkim rodzajem, do którego ty nie, bo jesteś lepszy? Siwy odsunął bezszelestnie stołek, którego obaj — Adam i Pinokio, wcześniej nie zauważyli (stał na środku i tylko przypadkiem nie weszli na niego i nie postawili całej sypialni na nogi) — podszedł do nich i usiadł opierając plecy o pręty łóżka, obok wybrzuszonej, skopanej przez Kazia pościeli. Poprowadził po nich wzrokiem; w ciemności jego oczy, białe, nierealne, wydawały się Adamowi jak prześwietlone, niczego nie rejestrujące, a potem odwrócił twarz ku oknu, w stronę skąpego blasku. , — Dobrze, że latarnia nie świeci. Też wam przeszkadza spać? — spytał obojętnie. Milczeli. Pytanie padło po prostu, mogło być tysiąc równie nieistotnych, nie o odpowiedź chodziło. Kaziu chwycił ustami powietrze, gwałtownie, jakby się dusił, a Pinokio podrzucił głowę jak spłoszony koń. Potem wstał wolno. — Ty... — zachrypiał. Głos mu drżał, umilkł więc i głośno przełknął ślinę. Drugie „ty" było mocne i pełne wściekłości. — Nienawidzisz mnie, ważniaku. Czepiasz się. Zawsze się czepiałeś. Broń go, no! Swój swojego pozna. Kapuś na stanowisku i nędzny lepkołap. Kumple. Może założysz za niego? Może oddasz? 138 — Może oddam. — Siwy nie poruszył się. Patrzył wciąż w okno. — Skąd przyswoiłeś taki repertuar, Pinokio? Twój własny? Nie uwierzę. Zmień lektury, nie ta półka, bracie. Dużo czytasz, Pinokio, co? Jesteś mądry. Nie tylko Adam ma piątki od góry do dołu. — Wiesz, co ja robię z piątkami? Co mi wszystko? I odwal się ode mnie. Chcę — stawiają. Tak mi się podoba. Nie będę chciał — przestaną. Robię, co robię. Jasne? A lektury mam w sam raz. Z tej półki, gdzie jest przepis, jak zmieść z powierzchni ziemi takich jak ty. — Aż tak? — Siwy bardzo wolno przeniósł wzrok zza okna gdzieś obok ciemniejszej od nocy postaci Pinokia. — Aż tak? — powtórzył. — Nigdy nie byłeś ordynarny, Pinokio. A w ogóle nie szkoda fatygi? Przepis na to mogę ci podać gotowy. Uderz mnie, może uda ci się trafić. Ale co będzie jak nie? Oddam, i to ty polecisz. Będzie bolało. I co wtedy? Kaziu rzucił się na łóżko, skulił i wcisnął głowę w ramiona jak ptak. — Chłopaki... — szepnął tak jakoś, że zwrócili ku niemu głowy. Szept był niewyraźny; gdyby nie suche, błyszczące gorączkowo oczy tuż koło jego twarzy, Adam mógłby pomyśleć, że Kaziu płacze. — Chłopaki, co wy. Pinokio, mówiłem, obudź chłopaków. Sam obudzę. Paweł... — W porządku, Kaziu. — Siwy położył mu dłoń na ramieniu. Drżało wyraźnie, a głos Kazia zmatowiał i ucichł. — Pinokio... To ty mnie nienawidzisz, nie ja ciebie. A nienawidzisz, sam nie wiesz dlaczego. Chociaż ci się zdaje, że wiesz... Nie lubisz nikogo, może trochę Adama, co? Myślisz, że wszyscy są przeciwko tobie. Pycha, człowieku. I broniąc się — uderzasz na oślep. Tak jest, bracie. Nie napadłem na ciebie, tylko na twoją bezwzględność i okrucieństwo, z jakim potraktowałeś Kazia. Nie pozwoliłeś mu nic powiedzieć. Nie spytałeś o nic* Ucinasz ręce człowiekowi za to, że ukradł bułkę ze straganu. Że zrobił to może z głodu — nie interesuje cię. Średniowiecze, chłopie. Jasne, Kaziu najedzony, nie bułkę wziął. 139 Spytaj dlaczego. I tak, żeby ci odpowiedział. No dobrze... — zawiesił głos, jakby wytłumaczył już wszystko. — Chłopaki, porozmawiajmy spokojnie. Pinokio, spróbujesz? Może to, co nam wyjaśni Kaziu, uspokoi cię trochę? — Nie będę mówił — wymamrotała skulona postać. Budźcie chłopaków. — Nie śpią. Powtórz, Kaziu, głośniej — chciałeś podrzucić te pieniądze po pierwszym? Niewyraźne mruczenie i skrzyp łóżka był odpowiedzią. — Słyszeliście — powiedział dobitnie Siwy. — Będę mówił za niego. On nie może. Wierzymy ci na słowo: Podłożyłbyś. Ja wierzę. I ty, Adam, co? Kaziowi zabrakło, a miało być całe dwieście złotych. Zbierał i nie mógł nazbierać. Czekać też dłużej nie... — Skąd wiesz? — rzucił ku niemu Kaziu. Nie był już pięknym złotowłosym cherubinem, był kupą nieszczęścia i klęski. Przerażony naprawdę, jąkający się, z oczami jakby pełnymi łez, choć wcale nie płakał. Jeszcze nie. Tylko nie wytnij nam takiego numeru — błagał go w duchu Adam. — Franiowi Kuśmierowskiemu można by darować i zapomnieć. Tobie nie. Wystarczy tego, co już zrobiłeś. Płaczący złodziej to za wiele do zapominania. — Popłacz sobie, ślicznotko — odezwał się Pinokio. — Pawełek i Adamek wzruszą się. Ucałują i przykryją kołderką. Cacy... — Zostaw! — powstrzymał Adama Siwy. — Pinokio... — głos był aż za bardzo opanowany. — Nie udawał aż tak. Nie wiadomo, kiedy ty będziesz miał ochotę popłakać sobie. I kto wtedy ciebie będzie podpierał. — Nie ty! — cisnął Pinokio. — Nigdy nie mów za prędko „nie", człowieku. Może i Adama poprosisz. — Odwal się! — powtórzył warkliwie okularnik. — Nienawidzę... — Słyszałem. Nie jestem pewien. Siwy wstał; czarne postacie uniosły się na pościeli. A więc nikt nie spał już od dawna. W mroku drżało elektryzujące napięcie i uwierające w gardle oczekiwanie na to. co stanie się dalej. 140 Nie śpią, Kaziu. Słyszeli wszystko albo prawie... Mów: zabrakło do dwustu? Dlatego wziąłeś? — Skąd wiesz? — Kaziu wrócił do swego zdumienia. W głosie miał już nie łzy, a szorstkie znużenie. — Przypadek. Więc tak? — Tak. — Na to czekałem. Głupio zrobiłeś. Mogłeś pożyczyć. Od Adama. Od Pinokia. Od Listonosza na procent. Ile bierzesz, bankierze? Dziesięć?... — Piętnaście — sprostował trzeźwo Listonosz. Nie zmieszał się. — Dużo. O całe piętnaście za wiele. Utopisz się w tym błocku kiedyś, uważaj, chłopie. No więc nie od Listonosza — Siwy zwrócił się do Kazia. — Od Palucha... inaczej. Nie pomyślałeś? — Pytaliby na co... — zamamrotał Kaziu. — Bzdura. I tak im musisz powiedzieć. Inaczej ci nie zapomną. Jazda, skacz. Łóżka zaskrzypiały, napięcie zelżało jakby, ciekawość była zwyczajniejsza, bardziej ludzka. Odtajali dzięki niej. — Wolę kocówę — powiedział Kaziu. — Może cię nie ominie. Oni zdecydują. Kaziu milczał. — Aż tak jest? — spytał Siwy. Patrzył na Kazia z uwagą. — Chłopaki... — zaczął i umilkł. — Chłopaki... On nie powie. Jest mocny. Mocny, Pinokio, mówię. Ja powiem za niego. Spokojnie, Kaziu, nic z plotkarstwa. Sam wiem mało. Przypadkowo, słyszałeś. No więc... — Potarł ręką blat stolika przy łóżku, patrzyli, jak szkło matowieje, a potem wolno nabiera blasku. — No więc... — powtórzył. — Kaziu musiał mieć te dwieście złotych. Potrzebne mu były zaraz i nie dla siebie. Chciał je wysłać komuś, rozumiecie, jakby spłacał dług, od którego zależy czyjeś życie. Tak myślał. Aż z tego myślenia stracił rozsądek. Wiecie, że Kaziu nie jest złodziejem. I nie kłamie, nie jest tchórzem, ty też o tym wiesz, Pinokio. Skoro mówi, że by oddał, toby oddał. Wystarczy wam, czy chcecie więcej? 141 — Nie wystarczy. — Głosy były Rylca, Łysego i Listonosza. Pinokio nie odezwał się. Łóżko w kącie zaskrzypiało. — Mnie wystarczy. — Paluch podniósł do siadu krępy tułów i przetarł ręką twarz. — Spać nie dają o głupie trzydzie... — Gnojek — odezwał się spod okna Pinokio. — Ważniak! — odrzucił obrazę Paluch. — Od ciebie Kaziu pożyczał? Potrzebował, to wziął. Nie żałuję koledze. Odda, jak będzie mógł... — To załatwione. — Siwy wstał i podszedł do Palucha. Szedł miękko, bezgłośnie, jak swój własny cień. — Śpij dobrze, bracie. Trzymaj się. Masz od dziś paru kolegów więcej. — Mowa! — uśmiechnął się szeroko Paluch. — A teraz idę spać. Śniło mi się, jak taka wielka zołza gramoliła się po schodach na górę. Wlazła do harcówki i zaczęła ruszać te... kamienie. Adam mówi „zostaw", a ona do niego... — Jaka zołza, idioto? — zdumiał się Łysy. — Normalna. Głupi, zołzy nie zna. — Paluch odwrócił się do nich plecami i nakrył po uszy. — Spać mVdają... — dobiegło niewyraźnie. — Cześć, chłopaki. — Siwy oderwał się od ciemności, wszedł w smugę blasku z ulicy. Plecy miał lekko zgarbione, a głos znużony jak głos Kazia przed chwilą. — Trzymaj się i ty, Pinokio. Przemyśl co nieco. Śpij, Kaziu, nie jest źle. Naprawdę. — Jasny grom — powiedział beznamiętnie Rylec, gdy za Siwym zamknęły się cicho drzwi. — Po cholerę brałeś tę marną forsę bez pytania, Kaziu? — Oddałbym... - - odezwał się stłumionym głosem zagadnięty. — Słyszeliśmy — wzruszył ramionami Adam. Były ciężkie, jakby dźwigał kamienie. — Ale po co tak głupio? Odpowiedział mu śmiech Pinokia. Okularnik odsunął się od okna, odtrącił Adama i wciąż chichocząc wyszedł z sypialni. Drzwi nie zamknął. Nasłuchiwali, ale na korytarzu było cicho. 142 Kiedy nie wracał długo, położyli się i próbowali zasnąć. Łysemu i Listonoszowi poszło to nawet sprawnie. Prawie jak Paluchowi. Adam nie próbował zasnąć. Czekał. Pinokio pokazał się dopiero na śniadaniu. Wszedł na salę, jakby nic się nie stało, tyle że nie spojrzał na nikogo, nie odezwał się. Ale usiadł na swoim miejscu i to było dobre. Wyglądał nietęgo, gorzej niż oni wszyscy. Byli niemrawi, nawet nie udawali wesołków — Adam pomyślał, że nie tylko on nie spał — Pinokio był jednak naprawdę najmarniejszy. Jakiśyszary, śmierdział zatęchłym kątem i papierosami. Różnymi. Jakby zawartość gigantycznej popielniczki wsypał sobie do kieszeni, za kołnierz — wszędzie. Jedli wolno i byle jak. Rozmowy przy sąsiednich stolikach odbierali z rozdrażnieniem, jak wrzaski znudzonej widowni na kiepskim meczu. Tak to słychać, kiedy samemu trzyma się gębę na kłódkę. Może rację mają wychowawcy, że każą przynajmniej tu siedzieć cicho? Zupa nie była przypalona. Nie była nawet mleczna. W ogóle nie było zupy. Co jedzą, do jasnej Anielki? Chleb z masłem, marmoladą i kawę z mlekiem. Michaśka podała im z kożuchami, w dzbanku prawie bez ucha, wyszczerbionym. Bezczelna. Ma szczęście, że nie zauważyli wcześniej. Letni płyn stał przed każdym nietknięty, nawet Łysy nie udawał, że pije. Paluch jadł. Chleb połknął i marmoladę od Rylca. I Pinokio... Obojętnie i normalnie. Niespiesznie. Potem odstawił pusty kubek. Wstał. I wyszedł — po prostu. — Abramowicz! — rozległo się od stolika Królowej. — Dokąd to? Pinokio był już za drzwiami. — Boli go brzucho, proszę panią — odpowiedział Paluch donośnie. — Kazał tego... wytłumaczyć, że idzie po te... proszki. — Chyba, że... — uspokoiła się Królowa. 143 Siwy siedział przy średniakach — Rybka wklepał go pewnie w swój dyżur, a Rybkę Tata w jakąś sprawę służbową — może wyjazd, może załatwianie czego w magistracie — i nie mógł widzieć ani przyjścia, ani śniadania, ani angielskiego wycofania się Pinokia. Zasłaniał ich przed nim fikus Ślicznej i własne — celowo czy nie — odwrócone w koniec sali plecy. — Co robimy? — spytał na dworze Łysy. — Plujemy, łapiemy... — Rylec patrzył znudzony w niebo. Kaziu stał obok, z twarzą, jakby bolały go wszystkie zęby naraz, jakiś z tego bólu skurczony i nieładny. — Co ma być... — ziewnął Listonosz. — Co zawsze. — Ja idę do królików — obwieścił Paluch. — Kto chce, może iść ze mną. Trzeba narwać trawy. — Znajdź głupiego — poradził Listonosz. — Ciebie nie prosiłem — odciął się bystro Paluch. — Idziesz, Kulesza? — Nie idę. — Bez łaski. Chodź, Kaziu, ty, co? Pokażę ci młode od angory. Śmieszne, że niech skonam. Patrzyli za nimi, dużym i grubym, i tym drugim mniejszym, szczupłym i zgrabnym (nawet oni to zauważyli — śliczny jak dziewczyna — zachwycała się nocna), jak szli gęsiego — Paluch prowadził, Kaziu za nim, nie za wolno, nie za sztywno, w sam raz. Odwrócili głowy, gdy usłyszeli śmiech Pinokia, chichot podobny do tego w nocy. Zagwizdał, minął ich nie patrząc, i odszedł w przeciwną stronę, niż poszli tamci. — I popatrz... — przeciągnął Łysy zdumiony. — Jak to jest, chłopaki, Kaziu narozrabiał, a walnęło w Pinokia. Nokaut. Rozumiecie co? — Zawsze był nienormalny. — Listonosz zatarł dłonie, jakby ubił nadzwyczajny interes. — Każdy wariat znajdzie guza, jeśli chce. Nabije go sobie nawet we śnie. — Filozof. Mowę wstawia. Nie trzeba akademii. — Rylec patrzył na Listonosza jak na zwietrzały okaz przyrodniczy. — To co, panowie, co robimy? - Co zawsze — odpowiedział Adam. — Bawimy się. 144 * Pinokia znalazł w kotłowni. Okularnik siedział na rozgrzebanym łóżku-pryczy palacza i udawał, że nie słyszy otwieranych drzwi ani kroków za swoimi plecami. Były odpychająco wyprostowane, a ręce Pinokia wykonywały skomplikowane ruchy nad czymś schowanym w płachcie, którą palacz nazywał pewnie kocem, a czego Adam nie mógł zidentyfikować. — Zgubiłeś tu co? — spytał Pinokio wrogo. — Jak nie, to w tył zwrot. Chałupa nie twoja i zajęta. Nie zapraszałem nikogo. Nawet się nie obejrzał, nie zmienił rytmu rąk. — A pan Józio ciebie? — Adam starał się mówić spokojnie, bez zdenerwowania, które — czuł to — wlazło mu w ręce, do gardła i w kark cudzy jakby i drętwy cokolwiek. — Obchodzi? Nie było to uprzejme, ale zignorował niechęć Pinokia. Podszedł bliżej; ręce znieruchomiały, a potem nakryły to coś w płachcie, ściągając na środek pryczy jedną z kapot palacza. — Po co przylazłeś? Gadaj i wynocha. Pinokio wstał i zbliżył twarz do twarzy Adama. Nie miał okularów. Oczy bez nich nie były mniej wypukłe; gorzej, były martwe jak oczy lalki. — Odwiedziłem Śliczną — powiedział Adam. Powieki Pinokia drgnęły, a koraliki źrenic błysnęły lekko. — Gratuluję. Mnie to co prawda równo dynda. — Nie gadałem z nią — ciągnął dalej Adam. — Poszedłem z kartką. Żeby położyć w pokoju, nie rzucać przez okno. Niech wie, co o niej myślimy. Napisałem, co trzeba. Tak sądziłem... — Robisz postępy — pokiwał głową Pinokio. — Oczy znów miał bez blasku. — Rozumiem, że cię nie zapraszała. — Zgadza się. — Jak wszedłeś? — Okno. Nawet nie było zamknięte. — Poniekąd nowina — powiedział niedbale okularnik. Wypukłe źrenice znów się zmieniły, nie miały już nic z bezruchu lalki. Patrzyły dziwnie, ale Adam wytrzymał to spojrzenie. 10—Dominika znaczy niedziela 145 — Poszedłem przez kudłacza. Tego od serdelków. Niczego przedszkolak. Sam jak kołek od urodzenia... — Ma nianię! — roześmiał się Pinokio. — W spodniach, ale to nic. — Ma bogaty życiorys — nie podjął wyzwania Adam. — Niejednemu by starczył do pełnoletności. — Śliczna ci powiedziała? — Przeczytałem sobie. Oczy Pinokia błysnęły. Zmieniłeś sygnalizację, bracie... — pomyślał Adam. — Poczekaj, zaraz przejdziesz na inną. — Poniekąd interesujące. .Ale nie dla mnie. — Okularnik zrobił ruch, jakby chciał wstać i odejść. — Nie dla ciebie, jasne. Tak tylko mówię. Śliczna lubi zbierać papierki. Poukładała je sobie nawet. Lektura, człowieku. — O Franiu Kuśmierowskim — powiedział drwiąco Pinokio. — Nie tylko. O Stanisławie Abramowiczu również. Twarz Pinokia stężała. — Ośmieliłeś się? — wycedził lodowato. To był syk, nie szept. — I to wiesz, brawo. Myślał, że zdąży uskoczyć, ale wściekłość Pinokia była . szybsza. Okularnik z jakimś głuchym, nieartykułowanym dźwiękiem rzucił się na niego. Pierwszy cios, który dosięgną! Adama, zachwiał obydwoma, tak był gwałtowny i silny. Pinokio skoczył jak furiat, ale nie na ślepo; uderzył precyzyjnie, prosto w twarz — pod oko, z minimalnie tylko o nos zahamowanym ciosem. Adam poczuł lepką ciecz wzbierającą w ustach i nagłą, piekącą ciemność w lewym oku. Ma kościste łapy — mignęło mu w myśli. I silne, kto by się spodziewał. Otarł bezwiednie twarz i próbując otworzyć oślepłe oko, prawym, nie uszkodzonym, ocenił sytuację, nim skoczył w przód. Twarz Pinokia, naga bez szkieł, bielała o metr. Wziął rozmach zgiętą w tył ręką i walnął zaciśniętą pięścią poniżej tej bieli, lewą chwytając tamtego za ramię, utrzymując w zwarciu. Pinokio jęknął, skulił się, potem skręcił w bok, rzucił ręce w górę, splótł nad głową Adama, jakby ją chciał objąć w uścisku, wgniótł się jak kleszczami, oderwał — i wparł się pięściami w 146 plecy. Pięści waliły dudniąco i twardo; Adam odpowiadał im rytmiką uderzeń w chude piersi okularnika. Wydawało mu się nierealne, że bardziej boli go to, co robi z żebrami Pinokia, niż ciosy spadające mu z siłą młota na plecy. Sapali i jęczeli, ale bili się bez słów i okrzyków. Coraz bardziej w zastygłych zwarciach, obaj na wpół ślepi z bólu, z dziwną, nie wiadomo dlaczego wezbraną w oczach wilgocią. Potem upadli na podłogę. Zimny beton dodał im sił i otrzeźwił, z nową więc zaciętością, jakby spełniali przykry, ale konieczny obowiązek, wparli się w siebie pięściami, kolanami, tłukli głowami, szarpali i rzucali gdzie i jak mocno się dało. Pierwszy oderwał się od Pinokia Adam. Oparł plecy o wilgotną, czarną ścianę i czując, że za chwilę naprawdę zapłacze, na uginających się nogach, z trudem dobywając głosu z odmawiających posłuszeństwa ust, zamamrotał: — Odsuń się, baranie, idioto, bo będę musiał rozwalić ci łeb. Odsuń się... mówię... — Chodź bliżej — odpowiedział niewyraźnie w ciemności Pinokio. — Chodź bliżej, draniu, żebym ci dołożył do końca. Umilkli. Ciemność rzedła. Skaczące w powietrzu cienie zatrzymały się, nabrały burych niewyraźnych kolorów i kształtów. Ostra plama światła znalazła się nagle na wprost okna na podłodze i wyłoniła z niebytu oparte o brudny beton ręce Pinokia. Z czarnokrwistymi knykciami, niezdarnie próbujące podciągnąć w górę to coś, co zmęczone i bezsilne waliło w dół, przygniatało je. — Dupek, gnojek, sflaczały nieboszczyk — zachrypiał zardzewiałym śmiechem Adam. — Chodź bliżej, no podejdź, mówię ci... — próbował stanąć na nogi Pinokio. — Leżysz i kwiczysz, okularniku. Dwa zero, trzy ze... Oderwał się od ściany, stanął niepewnie macając ręką jak ślepy, nogi utrzymały go jakoś. Podszedł wolno do Pinokia, nachylił nad gramolącym się z podłogi. Wyciągnął rękę. Tamten chwycił i pomału, besztając tracącego równowagę Adama, windował się w górę, potem już na 147 kolanach, pewniejszy, chwycił go za ramiona. Adam syknął, ale nie puścił Pinokia; kuśtykając dowlekli się do pryczy palacza. Siedzieli ramię w ramię sapiąc i dławiąc się zmęczeniem i — teraz dopiero — potężnym, obezwładniającym uczuciem ulgi. — Nie wydychasz do jutra, kurduplu — wykrztusił wreszcie Pinokio. — Oberwałeś, chudzielcu — kontynuował myśl Adam. — Żeber nie porachujesz. Położyłem cię. — Należało ci się — kiwnął głową okularnik. — Popamiętasz. — Dostałeś za swoje — zgodził się Adam. Umilkli. Za oknem ktoś przeszedł, zachrobotał klamką u drzwi. Czekali, popatrując na siebie, w okno, w górę na schody. — Jasna zaraza! — zezłościł się Pinokio, gdy już byli pewni, że są sami. — Musiałeś tak spuchnąć na gębie? Facjata jak u oprycha. — Ze ślepym się biłem — wzruszył ramionami Adam. — Wie taki, gdzie wali? Za dwóch musiałem uważać, by oczka nie uszkodził.. Kupi to nowe? A mnie nie ubędzie. — Pokaż no! — zwiesił haczykowaty nos nad Adamową twarzą okularnik. — Nie udawaj, że tak dostałeś. Sam łapy ma jak kamienie... — syknął przy zbyt gwałtownym ruchu. — To właśnie — zgodził się Adam. — Okularki szanowny pan wdzieje. Zawieruszyły się. Zmówić by paciorek, czy nie zgniecione. Uważałem, bracie, do czasu. Potem wyszło z głowy, pardon. — Moja sprawa — uciął Pinokio. — Stłukłem wcześniej. Pokaż oko, mówię. — Pokazywanie oczu to specjalność Palucha. Ode mnie z daleka. Chcesz oglądać, weź lusterko. Palacz trzyma w fufajce. Zobaczymy... — roześmiał się. — W mózg cię nie waliłem... — powiedział z zastanowieniem Pinokio. — Człowieku, lustro frajer, my to my, ale co powiedzą ludzie? Śliczna, bracie, chłopaki, co? — Ich interes? — żachnął się Pinokio. 148 - Człowieku, weź, mówię, lusterko. Trzy dni izolatki jak amen w pacierzu. I proś Boga, żeby tylko tyle. — Może nie zauważą? — próbował wątło okularnik, ale machnął ręką; sprawa była beznadziejna. Trzepali się ostrożnie, trochę zmieszani; czyścili. Woda w wiadrze była brudna, znaleźli w kącie kran, nachlapali wkoło, umyli się jako tako. Chustki nie miał żaden, Pinokio urwał kawał dołu od koszuli, przyłożył Adamowi do oka. — Nie pomogło, cholera — patrzył zatroskany. — No i w porządku. Może na wojnie byłem? — zbagatelizował Adam. Wyszli z kotłowni nieco chyłkiem; Pinokio pierwszy, Adam chował twarz za jego plecami. Boisko było pełne. Nie mieli szczęścia. Już za rogiem weszli na Kubę. Zamrugał oczami prędko, jak na filmie z przyspieszonym tempem. — Aaa... — wymamrotał. — Cccy... — uciął czkawką. — Ładna pogoda — pozdrowił go Pinokio obojętnie. — Jak zdrówko? — dodał Adam. Był uprzejmiejszy. — Kggg... — zagdakało z tyłu. — Jasne, człowieku, my też tak myślimy — pomachał mu ręką okularnik. — O kurczę blade! — wyrzucił z siebie z podziwem Rylec. — Ja... — Ttty — zająknął się Łysy. — Mały wypadek. O co chodzi? odwrócił się w kierunku nadbiegających kłusem gapiów. — Jazda! — zamachał rękami, jakby spędzał kury z grządki intendentowej. — Świadkowie niepotrzebni, dzięki za chęć współpracy. — Skłonił się przed tłumkiem; ryży piegus stojący na przodzie zaśmiał się i wycofał prędko. — My na górę. Ale już, póki nie ma... — Łysy nie dokończył. — Abramowicz?... — To był głos Ślicznej. Miała zdolności, jakich nie doceniali w pełni: wyskakiwała nagle niczym diabeł z pudełka. W ciszy słychać było szelesty robaków w trawie i tykanie 149 zegarka na ręce Ślicznej. Nie był duży, w ogóle szwajcarski, ale jakiś starodawny, brzydki. — Gdzie okulary? — Odzywała się skrótami, jakby postanowiła oszczędzać głos, nie patrzyła na Pinokia, nawet okiem nie przesunęła po jego opuchniętej wardze. Wzrok miała utkwiony w bezkres nad głowami ich wszystkich. — W kieszeni — odpowiedział z niejakim trudem Pinokio. — Więc włóż je na nos. To ich miejsce, nie sądzisz? — Poniekąd — wymamrotał niewyraźnie zagadnięty. Głowę trzymał spuszczoną, a ręce gmerały niemrawo w kieszeniach. — Włożę. Możemy odejść... proszę pani? — Najpierw okulary. — Śliczna była uparta. — Właściwie to... Teraz patrzyła na Adama. — Kulesza? — odezwała się wolno. Głos miała nieprzyjemny. — Ja sam — wpadł jej ostro w słowa okularnik. — Wcześniej. — Kłamiesz. — Wychowawczyni nie przestała być flegmatyczna, ale jej twarz i szyja poróżowiały. — Ani myślę — odparował Pinokio. — Nawet dla pani tego nie zrobię —- dodał ironicznie. Udała, że odpowiedź jest do przyjęcia. Nie musiała tego robić. Stan meczu jeden : jeden — policzyli w duchu. — Potwierdzasz to, Kulesza? — patrzyła teraz prosto w ślepe oko Adama. — A stałbym jak pień, gdyby było inaczej? — Myślę, że byś nie stał — zgodziła się. — Co z tymi okularami? — spojrzała na Pinokia. — Pękły — wzruszył ramionami. — Prosto i idiotycznie. Potknąłem się po ciemku, szkło wypadło i wlazłem na nie nogą. Właśnie próbowałem działać, gdy Adam mnie znalazł. — Po ciemku — powiedziała spokojnie Śliczna. Nawet nie poprawiła na „wszedłem". Nie było potrzeby. Obydwoje wiedzieli. — Musiałeś tam być? — zechciała nagle zwierzeń Pinokia czy potwierdzenia czegoś w sobie. — Myślałem, że tak. 150 - Teraz już nie myślisz? — Teraz już nie. — W porządku zatem. — Śliczna przestała zdecydowanie interesować się obłokami. — O szkłach powiesz Pawłowi. Idzie do miasta; niech je zabierze i poprosi optyka, żeby naprawił na wieczór. To ważne, Pinokio... Masz mieć przy kolacji okulary na nosie, jasne? A tak w ogóle czekam na was wieczorem — prześwietliła swoimi wypukłymi oczami siniejące oko Adama i fioletową wargę Pinokia — punkt siódma. Odpowiada? Odeszła. — Stan dwa : dwa — powiedział głośno Rylec. — Trzy do dwóch. Dla niej — nie zgodził się z Rylcem Pinokio. — Cztery — przebił Adam. — Podarłem, tę kartkę, bracie. Głowę miał odwróconą, nie patrzył na Pinokia. 14 ( Dominika siedziała w słońcu twarzą zwrócona ku wodzie. Kolana podciągnęła pod brodę, objęła ramionami i kołysała się lekko w takt jakiejś sobie tylko wiadomej melodii. Milczała. Pomyślał, że nie słyszała ani słowa z tego, co jej mówił. Wygłupił się, to jasne. Który raz? Nie pierwszy, fakt. Sam nie wiedział, że jest taki towarzyski. I miękki. Miał uciec — został. Zamiast gwizdnąć na Pinokia i jego obrazę — czekał na niego do rana. Potem polazł do kotłowni. Nie... to wszystko było potrzebne. Bójka cofnęła czas do tamtego wieczoru, gdy jeszcze nic się nie stało. Ale mógł zapomnieć drogi nad wodę i górkę powyżej przystani, a nie gnać do dziewczyny pod byle jakim pretekstem. Bez pretekstu... Jakby go ciągnęło na sznurku. Ambicję diabli wzięli. Wiedział, że nikt tu na niego nie czeka, a... — Bałam się, że nie przyjdziesz — powiedziała Dominika. 151 Rzucił się jak spłoszony źrebak. Nie wierzył. Mówiła tylko tak... — Nawet pytałam dziadka, jak by cię ściągnąć do nas. Zaśmiał się, że lubisz witaminy i znasz drogę. Obraziłam się za ciebie. Trochę... — uzupełniła uczciwie. — Dziadek jest w porządku, nie? Wzruszył ramionami. — Nie znam go — odpowiedział dyplomatycznie. — Ale chyba tak, skoro mówisz. A dlaczego chciał, żebym przyszedł? Paweł... — Właśnie — przerwała bezceremonialnie. — Możesz być cały dzień? I tyle się dowiedział „dlaczego". — Dwie godziny — skapitulował. — Mieliśmy... miałem problemy i mój czas od dwóch dni jest ograniczony. Ścisłe od — do. Wyższe zobowiązania. — Nie pytałam — powiedziała prędko. — Jasne. Masz swoje sprawy. Nie musisz... — Ale chcę. Tylko co takiej dziewczynie jak ty do naszego życia. Nie ten świat. — Znam go. — Nie patrzyła już na wodę, a na niego. — Zapomniałeś o Pawle. — Nawet na chwilę nie — wytrzymał jej wzrok. — Więc nie mów więcej „nie ten świat" — skarciła go. — Chcesz być z nami tu, a my chcemy, żebyś był. Jasne? — powtórzyła z naciskiem. — Chyba że... — Co wam po mnie — rozgrzebał dłonią ściankę kretowiska. — Mówiłam ośmioro. Szczęśliwa liczba — odpowiedziała cierpliwie. — Paweł też tak uważa? — Dokładnie. Razem liczyliśmy. — Nie znam reszty — rzucił zaczepnie. Pokazała mu plecy. Chwilę patrzył na jej dłoń z nierealnie kruchymi palcami; mimo opalenizny wydawały się w słońcu aż prześwietlone. Nigdy nie widział u nikogo tak delikatnych rąk, nawet u małych dziewczynek w Domu. Uważnie, jakby robiła 152 coś potrzebnego, wyrównała kreci kopczyk. Pomyślał, że zawsze będzie w tym jej świecie błądził, choć już zaproszony, nie intruz. W milczeniu położyła się na trawie, z głową na skrzyżowanych rękach. Patrzyła po swojemu prosto w słońce. — Od września będzie z nami mieszkać babka — zakomunikowała głosem, jakby mówiła, która godzina. — Tak? — Nie wiedział nic o żadnej babce i czy to dobrze, czy źle. — Nie lubię jej — ciągnęła obojętnie. — Mama kazała mi ją pokochać. Brzmi, co? I dałam słowo, że się postaram. Bardzo. — Przerwała. (Więc jednak?...) — Musicie mi w tym pomóc — zażądała. — Wszyscy. Ty też. — Ona, ta babka, mnie przepędzi. Nie mogło być inaczej, to jasne. — Ona zrobi wszystko, żeby dziadek Joachim nie powiedział: „nie masz racji, Barbaro" — odpowiedziała Dominika. — Rozeszli się? — Nic nie rozumiał. — Wyjechała i wraca? — Nigdy się nie pobrali. Wyszła za kogo innego. — Zamknęła oczy. Słońce weszło w chmury, a niebo bez blasku nie było jej widać potrzebne. — Babka była najpiękniejszą dziewczyną w Kaleniu — usłyszał. — Tata jest do niej podobny. Ja nie. Wzięłam twarz po dziadku. Tak przynajmniej mówi babka. Dziadek był brzydki. To też ona... Nie płacz, Dominiko — złościła się babka — bo wtedy jesteś, wypisz — wymaluj, cały Karol. Brzydsza niż normalnie. Że też to dziecko musiało odziedziczyć po nim urodę... — Babka wzdychała, a ja przestawałam płakać. Nic nie mów! — Dominika uprzedziła widoczną na twarzy Adama gwałtowną chęć wykrzyczenia słów, których trafności nie była pewna. — Mama mi wytłumaczyła, że babka mówiła tak z... miłości. Też nie rozumiem. — Głos stracił klarowność, ale nie siłę. — Że babka chciała, żebym była jak tata. Kochała go. Miałam nim być od stóp do głowy. Nie wyszło. Nie mogła mi tego darować. Ale oni nie zgadzali się z babką. Cieszyli się ze mnie, naprawdę. Wtedy babka poczuła się odepchnięta. I została zupełnie sama. Bez żadnej nadziei, że będzie miała coś 153 własnego. Rozumiesz teraz? No. — Głos nie był pewny, choć starał się nim być. — Mama się złości, że jestem tępa. Nie mogę pojąć tego, że babka jest biedna, bo nic nie wyszło, jak chciała, ani naprawdę, ani w myśli. A przecież każdy o czymś marzy. Lubisz marzyć? — zechciała nagle koniecznie wiedzieć. Wzruszył ramionami. — To specjalność dziewczyn — odpowiedział pobłażliwie, z obojętnością, na jaką go było stać. — Wcale1 nie! — rzuciła gwałtownie^-głową. — Na pewno marzysz sobie o różnych rzeczach. Nie musisz mówić o czym, ale nie wypieraj się, to nie wstyd. Wszyscy o czymś marzą. Dziadek, tata, mama, Paweł, Warcek... ja — uzupełniła i roześmiała się. Dużo wie o marzeniach! I do tego Pawła! — Kto to jest Warcek? — spojrzał na nią z ukosa. — Pies. — Pies? — Aha. Dziadka Joachima. Bo co? — I mówił ci o swoich marzaniach? — spytał kpiąco. — Nie musiał. Wiem. — Jesteś psychologiem od psów — zażartował. Nie obraziła się. — Na zdrowie — powiedziała tylko. — Lubimy się z Warckiem po prostu. Po prostu! Białozielona (dziś była szaro-biała — harcerska spódnica i trykot bez rękawów) jest najdziwniejszą dziewczyną pod słońcem. Ciekawe, co o niej myśli Pa... Siwy. — Nie lubisz psów? — usłyszał. Jeszcze to! Co by zrobiła, gdyby opowiedział o swoich planach wobec Pażycha i jego warczącego zza bramy stróża? Warcek! Dobrze powiedziane. Właśnie tak. — Przepadam. Nie gadają tyle co ludzie i w ogóle nie potrafią kłamać. — To pierwsze o mnie? — spojrzała dziwnie. — Ty nie gadasz. Lubię, kiedy mówisz. To różnica gadać, a mówić. Więc co z marzeniami Warcka? 154 — Są piękne. Chce, żeby zawsze był dziadek, weranda, gdzie śpi na słomiance, i zapach tamtego domu — pokazała głową zbocze nad nimi. — Mądry pies. Wie, co dobre. Dlaczego Warcek? — Nomen omen. Ale niegroźny. Nie ugryzie. Nie wypuści tylko nikogo z domu, znaczy... no, gdyby ktoś wszedł, gdy dziadka nie ma. Tak właśnie było z Pawłem... — zamilkła gwałtownie. Zesztywniał. — Tak? — wyrwało mu się mimo woli. Zobaczył jej zmieszaną twarz i przerażone, gotowe do najprawdziwszych łez oczy. — Adam! Ja... — Mówiłaś coś? Przepraszam, nie słuchałem. — Tak było uprzejmie i myślał, że wystarczy. Oczy miała wciąż spłoszone, dodał więc: — Nie słyszałem, naprawdę. Uspokoiły ją nie słowa, bo były akurat nie te, ale miękkość, z jaką je wypowiedział. — Nie bój się. Próbowała się uśmiechnąć. — Widzisz jednak, że gadam. Powiedziała nie tylko to. Nazwała go Adamem. I chciał, żeby robiła tak zawsze. Siedzieli w milczeniu. Dominika z twarzą schowaną gdzieś w ramię, ze spuszczoną głową i niespokojnie błądzącymi w trawie palcami. Jednak uważała go za obcego. Bała się, że zdradziła Pawła. — W Proniu, gdzie byłem przedtem, nazywali mnie Przylepcem — powiedział. Podniosła głowę, ale spokojnie ciągnął dalej: — Wszędzie wszedłem i widziałem wszystko. Z dachu, z balkonu na wieży. Dużo się nauczyłem. Umiem też świetnie znikać, gdy chcę. Na środku pustego peronu. Na polu i na ulicy bez ludzi. A jeszcze lepiej uciekam. Robiłem to wiele razy. Siwy wyliczył, że ten następny raz będzie za dużo. 155 — Będzie? — spytała. Nie o to, kim jest Siwy. Naprawdę była nadzwyczajna. Nie straciła głowy jak on, gdy pytał, к t o to jest Warcek i dlaczego... Oczy miała zupełnie białe, ogromne, jak wtedy, gdy zobaczyła go za oknem kuchni po raz pierwszy. — Miał być. — Kiwnął głową. — Nie wiem, czy będzie. — Nie wiesz? — To dużo — powiedział surowo. — Ty tego nie rozumiesz. — Dużo wiem, Adam. — Biel oczu przeszła w złotą zieleń, potem w szarość, niebieskość... Pogubił się w tych kolorach. — Nie wszystko. — Nie mógł ustąpić. — Masz rację — zgodziła się. — Więc... — Też lubiłem jednego psa. Położył się na plecach z rękami pod głową jak ona, gdy opowiadała o babce. — Myślałem — roześmiał się — że znam jego marzenia. Dowiódł mi, jak się mylę. Wyszedłem na głupka... Poczekaj — podniósł rękę. — Ty to co innego; ty wiesz na pewno. Mój pies nie był Warckiem twojego dziadka Pażycha. Spróbował spojrzeć w słońce, oślepiło go, zamknął więc oczy pełne palącej ogniem ciemności i nagłych łez. Jak ona to robi, że jej oczy stają się białe w słońcu i ogromnieją? — Nazywał się Frajer — powiedział. — A tego twojego Warcka znam ze słyszenia. Nigdy mnie nie gonił, choć mógł. „Latałem" na bramie dziadka. Takie spełnienie marzeń sprzed lat, żeby mieć swoją własną huśtawkę. Osobistą. Sama widzisz, że nie warto przyznawać się do marzeń. Huśtawka! — Parsknął. — Chciałem go ukraść — uzupełnił. — Mówił o psie, o Warcku, słuchała uważnie i rozumiała więcej, niż myślał. — ... i pożyczyć pieniądze na drogę od Pażycha-rzeźbiarza. Bez jego wiedzy i zgody. Rozumiesz? Wolno podniosła głowę i spojrzała na niego. — Staram się — odpowiedziała. To było dużo. Nie musiała się przecież starać. Ale to nie znaczyło w tym jej rozumieniu naprawdę wiele. Było za mało, żeby próbować wciągnąć ją, prawie obcą, w świat, który znał. Więcej — w sam środek swoich myśli. 156 — Nie miałem pojęcia — odezwał się nie patrząc na nią — zielonego, jak mówi taki jeden, Paluch — że spotkam w Kaleniu dziewczynę, która będzie kumplem. Kolegą — poprawił, bo wydało mu się nagle, że „kumpel" to zbyt chropawe słowo, nieodpowiednie dla niej. — Dużo jesteś starsza? — spytał prawie obojętnie. — Dziewiąta. Od września. — Dużo. Dwa lata. Ale jestem z lutego. A ty? — Z sierpnia. — Półtora; dobre i to. Dogonię cię jeszcze w tym i w owym. — W tym i owym już przegoniłeś. — Zgadza się. Spojrzał uważnie, ale nie kpiła. Nie myślała też o niczym, co mogło być na minus, dyskredytować go. — Opowiedz coś. — Nie wiedział, czy to było tchórzostwo, czy honorowa kapitulacja. — O tym, jak dobijemy do stanu osiem. Kto wchodzi? Nie pytał już, czy go zechcą ci inni. To nie było ważne. Chciał po prostu, żeby mówiła. — Najpierw było nas troje — zaczęła. — Mama, ojciec i ja... Słuchał, chłonąc nie tylko słowa, ale ich barwę i natężenie. Teraz ja się staram... — zrozumiał. Wyżej, o sto metrów nad nimi, ukryty w cieniu i zieleni krzewów, stary człowiek położył rękę na łbie skomlącego psa. — Spokój, Warcek — mruknął. — Jest w porządku. Leżeć! Z góry widać było tylko głowę i plecy Dominiki, i ciemne, podłużne wgłębienie w trawie — miejsce, gdzie przepadł Adam. Mężczyzna pomyślał, że oto jego ziemia, pusta do niedawna, przyjęła kolejnego przybysza. Nie wiadomo jeszcze czy na stałe, w każdym razie na jakiś czas. — To nowy swój — wytłumaczył psu. — Znasz już jego zapach, zapamiętasz i resztę. Na razie poczekaj, zobaczymy co i jak. Nie byli obaj prędcy w zawieraniu znajomości, a jeszcze ostrożniej przyjmowali obcych do swego świata. Wiele czasu upłynęło od pewnego złego dnia, nim stary człowiek otworzył drzwi Dominice, bo Paweł... 157 * Tak, z Pawłem wszystko było inaczej. Przyszedł pewnego dnia wieczorem — znikąd — i przepadł na długo. Joachim Pażych zapamiętał tylko jego oczy i głos, gdy chłopak krzyknął „nie". Oczy były zagubione, mieszkała w nich na stałe nieufność, a głos, choć był odtrąceniem, wzywał pomocy. Takie oczy miała jego żona, nim odeszła w swoją ostatnią podróż, tę bez powrotu. Nigdy nie mogła mu wybaczyć, że nie umiał odwrócić losu — i nigdy nie krzyczała i nie prosiła o nic. Była samotna i zmęczona, nie chciała dłużej czekać. Nie wiedział, czy przyjęłaby Pawła. Kostek i Bolech to zupełnie inaczej brzmiące imiona. I wszystko pozostałe było też inne. — Czyj jesteś? — spytał wtedy, zakrywając szerokimi plecami drzwi, "by tamten nie mógł uciec. Przybysz nie wiedział, że boczna, mała wnęka, dokąd wszedł, była pułapką bez okna. — Jak cię wołają, złodzieju? Chłopak milczał, Pażych ciągnął więc dalej ostro (nie ze złością, dawno zapomniał, jak się krzyczy na dzieci, głos mu tylko w samotności i ciszy zardzewiał i chropawy się jakiś zrobił, nieprzyjemny, aż sam się zdziwił metalicznej, zimnej barwie...), że od ziemi odrósł niezbyt wysoko i dorośle, a wprawę w złodziejstwie ma, w plądrowaniu cudzych domów. — Obserwuję cię, głupcze, od dobrego kwadransa, złodziejskie masz zamiary, ale nie uszy, na co ci było potrzebne to, czego szukałeś? Na papierosy pewnie, na piwo... mów, czego jeszcze zabrakło? I już wiedział, że nieprawda, bo gdy chłopak oczy podniósł po raz pierwszy, Pażych zrozumiał, że się pomylił, skrzywdził podejrzeniem. Wcześniej to pojął z tych oczu pociemniałych gniewem i żalem, nim tamten swoje „nie!" krzyknął. Odsunął się od drzwi, nawet je w milczeniu otworzył szeroko. Warckowi rzucił: „zostaw"; chłopak skoczył, tymi od sieni trzasnął, i tyle go stary widział. 158 Drugi raz spotkał go Pażych na rzece. Po czym poznał — nie wiedział, ale przypomniał wcześniej, nim głos usłyszał, a oczami go chłopak zdążył odepchnąć. W łódce siedział, patykiem w deskach grzebał, tak sobie, bo ani spróchniałe, ani pęknięte były. Na miejscu Bolecha, tyle że plecami do brzegu, nieciekawy nikogo, obrażony jakby. — Z wizytą przyszedłeś? — spytał Pażych obojętnie i niespiesznie wiosło podniósł. Myślał, że chłopak się zlęknie, że uderzyć go staruch zamierza, gnać precz będzie, ale ten nie drgnął nawet. — Bo co? — spytał — odpowiedział tylko; i dopiero, gdy daleko od brzegu byli. (Nie przejdzie — ubrania całego, a nawet głowy nie mocząc, gdy źle na grunt trafi. Mułu brudnego, błota pełno dnem się też nakładło...) — Gość gościowi nierówny, nie każdy do przysłowia pasuje. Sam zadecyduj: będę cię witał czy nie. A swoje „bo co" rzuć w wodę, nie przywykliśmy do takich gburowatości, ani ta łódka, ani ja. — Grzeczne dzieci „dzień dobry, proszę ojca", mówiły — wykrzywił się brzydko chłopak i patyk z pogardą, jakby mu co zawinił, daleko od łódki odrzucił. — Mówili — przytaknął Pażych. — I przestali — roześmiał się tamten. — Przestali — spokojnie, głosu nie podnosząc ani nie zmieniając, powtórzył stary. — Znudziło się w rączkę całować, o grosze na papierosy, na piwko prosić. Wynieśli się. Tatę sknerę mieli — prowokował dalej smarkacz, ale głowę miał w bok odwróconą, a plecy skulił, jakby czekał na cios. — To właśnie — rzucił sucho Pażych. — Bezczelnie, głupio mówisz, ale kary czekasz, znaczy — rozumiesz, że pleciesz, co ślina na język przyniesie. Z Domu musisz być, zza miasta. Po pieniądze nie na piwo, nie na papierosy przyszedłeś, a na drogę ci są potrzebne. Uciec chcesz. Posądziłem niesłusznie i obraziłeś się; no racja. Za rękę nie chwyciłem, z domu wygnałem. Zrównaliśmy się zatem. A o tamtych tak więcej nie mów, uderzę. Teraz siedź spokojnie, za tą kępą skręcimy, jeszcze 159 trochę z falą popłyniemy, zobaczysz miejsce, gdzie poszli, choć nie wiem dlaczego i dokąd. Dobrze się synkowie schowali, nie znalazłem. Zobaczysz... Nie spojrzał na chłopaka, niespokojnego coraz bardziej, aż do gwałtownego skoku z ławki, nachylonego już twarzą nad głębią, w rozhuśtanej tym skokiem łódce, gdy pojął, co ma oglądać. Nie mówili o tym długo. Dopiero latem, kiedy stary spytał chłopaka, jak ma na imię. Bo synom Kostek i Bolech, ten drugi młodszy, było... — Paweł — usłyszał w odpowiedzi. — A nazwisko? — Kołodziej, po matce — uzupełnił wyzywająco. — Łaadnie — przeciągnął Pażych z uznaniem, jakby uzupełnienia nie dosłyszał. I o nic już więcej nie pytał. To więcej, choć nie resztę, opowiedział mu Paweł późnym wieczorem i nocą — do trzeciej siedzieli, gdy Joachim Pażych dostał wezwanie — prośbę kierownika Domu, na piśmie z pieczątką (Janka, syna intendenta do niego na rowerze wysłali), kiedy Paweł uparł się i głodówką zagroził, żeby go tylko w Kaleniu nie trzymać, do innego zakładu oddać, do zawodówki, byle nie... — Dlaczego? — chciał wiedzieć Pażych. Patrzył chłopakowi prosto w oczy, a tamten nie uciekł spojrzeniem. Milczał. — Dlaczego? — powtórzył stary cierpliwie. — Bo tak. — Musisz wybierać, synu — bez gniewu powiedział. — Należy mi się. — Za co? — zerwał się gwałtownie, zaczepnie. — Za „złodzieja?" Nic nie wziąłem, nie ruszyłem. Tylko tak... A że... — Właśnie — pokiwał głową Joachim Pażych. — I nie tylko. — Nie wiedziałem — pokornie prawie wycofał się chłopak. — Przynieś wody, synu. — Stary człowiek wstał ciężko z ławki przed domem. Widok stąd-był szeroki i daleki, hen po zakole, kępę drzew na odległym prawym brzegu, przed ową głębią. — Zrobimy sobie herbatę. 160 Była cierpka i mocna, bez cukru, Pażych jak zwykle zapomniał iść rano do miasta. (Będę robił zakupy, powiedział prędko Paweł, dobrze, synu, zgodził się stary, nigdy tego nie lubiłem...) Pili gorzki, gorący płyn i milczeli, najpierw przy zachodzącej za granatowe chmury czerwieni słońca, potem w jego poblaskach, cieniach wczesnej nocy, przy lampie... — Kopci — odsunął szkło Pażych. — Posiedźmy lepiej tak. — Jasne — skwapliwie przytaknął Paweł. — Po co nam światło. Od tamtej nocy zaczęli mówić „my" i lubować się czasownikami, których wolno im było używać w liczbie mnogiej. — Przedtem — powiedział Paweł — byłem sam. Wielu nas było — dodał zaraz wbrew pozornej logice. — W najmniejszym zakładzie setka chłopaków. Koszary dla przymusowych ochotników. Gwizdki i dzwonki. Numerki w szatni i na ręcznikach. Jednakowe swetry, spodnie i prezenty pod choinkę. Cisza nocna od ósmej trzydzieści. I wyzwalająca najgorsze chęci świadomość, że nikt cię nie chce. Najczarniejsze ze wszystkich dni niedziele, kiedy się wie, że o niecałe dwieście kilometrów (w parę godzin mogłaby dojechać, gdyby chciała) jest prawdziwy dom. Niegdysiejszy, z nią, której mąż nie chce wiedzieć o nieprawdziwym synu Pawle (Kołodzieju) już — wtedy — trzynastoletnim. — A ojciec? — spytał mężczyzna. Ojciec zjawił się półtora roku później. Przyjechał z daleka, aż z Lyonu. Chłopaki wytrzeszczali oczy i cisnęli się ogłupiali przed wiśniowym renaultem (Jezu, ale maszynka — żarliwie jęknął ospowaty Rysiu) osiadłym w kurzu wąskiej ulicy. Kierownicę uderzała nerwowo dłoń z sygnetem na małym palcu. Raz, dwa, raz... (Łyso mu, skubanemu, odjedzie czy nie, rozmyśli się i da nogę...) Ręka zacisnęła się i puściła czarno błyszczące koło. Trzask drzwi i stanął przed tłumkiem, zastygłym już teraz w skałę z wrażenia, wysoki, chudy mężczyzna w ubraniu, jakiego nie widzieli nigdy — jasnych spodniach w szare prążki, białych pantoflach i granatowej marynarce ze złotymi guzikami. Wyłożony na wierzch kołnierz Słowackiego wydał im się niestosow- 11 — Dominika znaczy niedziela 161 ny, wręcz dziecinny, podobnie jak zawiązana pod nim kolorowa chustka. — Lokaj — wycedził przez zęby Paweł, gdy mu donieśli zdyszani, że Rysiu słyszał, jak chudy pytał dyra o niego. O ciebie, chłopie, kapujesz? — Lokaj — powtórzył. Gwizdnęli. —To kim jesteś, człowieku? Masz tatę za hrabiego? O kurka wodna! Lokaja przysłał... Nie odezwał się wtedy do nikogo. Ani do chłopaków, ani do kierownika przecierającego zapocone szkła okularów, ani do stojącego uparcie, mimo ponawianych zaproszeń, wysokiego mężczyzny. Po godzinie, kiedy dyrektor ochrypł od żarliwych szeptów, a tamten bladł i czerwieniał na przemian, bliski porażenia mięśni od bezustannego zaciskania szczęk, Paweł podniósł oczy o parę centymetrów wyżej, prosto w oczy tamtego. — Nigdy — powiedział dobitnie. — Spóźnił się pan... — Wiem, ale... — skwapliwie, z poświstem wyrzucił z siebie mężczyzna. Udał, że nie zauważył owego „pan". — Wytłumaczę ci... — Już mi wszystko dokładnie wyjaśnił pan dyrektor. Że „tata nie mógł, zrozum, synu..." Tylko czyj ten syn, panie dyrektorze? Bardziej pana, prawda? Od pięciu lat w Domu, kawał czasu. Można się przyzwyczaić, nawet przywiązać... To piękne, że pana żona — patrzył gdzieś w bok, powyżej głowy tamtego, zmalałego raptem, już wcale nie pewnego siebie — „dojrzała do decyzji", zgodziła się, nawet chce i czeka, że przemyśleliście wszystko. Że lepszy będzie pana syn, skoro nie możecie mieć własnego, a brać z przytułku dziecko to „ostateczność". Jestem z przytułku. Bardziej obcy niż kto inny. Weźcie sobie jakiegoś małego Pascala... Najlepiej dwulatka, starszy może być już za twardy na przeszczepy. Wklepcie go do książeczki rodzicielskiej i ucieknijcie z nim na drugi koniec świata, żeby się nigdy nie dowiedział, skąd jest. Ja pana już nie chcę. Za długo się zastanawiałeś, tato. Matka od razu 162 postawiła sprawę jasno. Oddała do Domu, bo jej przeszkadzałem, a nowy mąż mnie nie chciał. Nie kręciła, że to, że tamto... — Zamilkł, a potem dodał nie swoim, zmęczonym głosem: — żonie proszę przekazać pozdrowienia od nas wszystkich... osiemdziesięciu trzech. I że dziękuję za zgodę... Pan kierownik wie, że nie mogę jechać, mam dom tu w Kaleniu. I ojca. Prawdziwego. Joachim Pażych się nazywa — zwrócił się do opartego niezgrabnie o parapet mężczyzny. — Niech pan uważa — rzucił ostro — firanka... Nigdy od niego nie odejdę. Choćbyście mnie związali. I próbowali przez sąd... Rozumie pan? Nigdy. — Paweł nigdy nie powiedział słowa, jak to się stało, że zostali razem, on i dziadek — odezwała się nagle Dominika. — Wspomniał tylko, że kiedy przyszedł tu pierwszy raz... — umilkła gwałtownie. — Adam... — westchnęła. — Ja... — Paweł to twój... no... tak się mówi... chcesz go? Zdobył się wreszcie na takie słowa, niepewność gniotła go i uwierała od... Właśnie — od jak dawna? Od początku? — Tak. Bardzo — odpowiedziała Dominika po prostu. Było dla niego równie jasne, że Paweł musi chcieć ją. Nie wiedział, jak skomplikowane były piętnastoletnie osobiste problemy Dominiki. Że nic w nich nie było „jasne". Nawet Paweł. A w każdym razie nie od zawsze. Dominika była dzieckiem szczęścia do lat mniej więcej dwunastu. Tak przynajmniej czuła sama. Potem niebo nad zboczem góry i Strugą pociemniało. Matka — na skutek nie znanych Dominice przyczyn — odeszła ze szkoły, w której uczyła rysunków i prowadziła zajęcia praktyczne, przyjęła równie mało płatną, ale zabierającą więcej czasu posadę kasjerki na dworcu kolei, a ojciec poróżnił się z kierownikiem szkoły, do której dotąd — ku radości Dominiki — „chodziły" obie. Nowa pani od rysunków miała zastrzeżenia do wszystkich poczynań artystycznych jasnookiej „jak ci tam..., Boguszówny", uznając 163 je bądź za dziwne, bądź za niesamodzielne (co — przynajmniej to drugie — nie było prawdą); podskoki Dominiki na drodze do szkoły zamieniły się w niechętne człapanie, a piątki z rysunków (i nie tylko) w czwórki, nawet trójki... Małe sprawy urosły do piekących długo klęsk, Dominika poczuła się odrzucona, gorsza. Zawiodła się i na koleżankach, i na dwu prawie przyjaciółkach, sprawiedliwości dorosłych, babce... Babka, surowa, ale akceptowana dotąd bez zastrzeżeń, kazała sobie nie zawracać głowy głupstwami i zbierać owoce postępowania wynikającego z charakteru odziedziczonego po ojcu. To wtedy właśnie zaczęła się głośna w miasteczku sprawa dziwnych koncertów organowych w kościele. Babka stanęła po stronie opinii publicznej (ku cichemu zdziwieniu tejże), żądając od syna posłuszeństwa i szacunku dla jej uczuć; proboszcz — przyjaciel ojca — w zakłopotaniu bezradnie pocierał ręce, rada nadzorcza była bardziej stanowcza i przeciw... Wspominano dziadka, który „nigdy by", zastanawiano się, dlaczego młody Bogusz nie wdał się w ojca. Doszło nawet do tego, że ktoś — nie pamiętając o zasługach i śmierci starego organisty — podał w wątpliwość prawo pozwalające babce — wdowie — do zajmowania dwóch pokojów na plebanii. Tak pomału dla domu nad Strugą zaczęły się złe dni. Milczenie rodziców przy posiłkach, gwałtowne wybuchy gniewu ojca nie żartującego już ani z mamą, ani z Dominiką, długie godziny nieobecności tej pierwszej, strach drugiej, gdy wieczorem zostawała sama. Nauczyła się potem czekać przy oknie, z małą lampką obok, ale mama po późnym powrocie z dyżuru na stacji nie była rozmowna. Pytała, czy jest ojciec, i to wszystko. Dominika nie odpowiadała, mama nie jadła kolacji i zamykała się w pokoju obok. Potem ojciec wyjechał. Po paru dniach wrócił, szeptał o czymś długo z mamą za znienawidzonymi przez Dominikę zamkniętymi drzwiami. Rano mama uśmiechała się, choć oczy miała zaczerwienione, a ojciec grał tego dnia jak trzeba. 164 Dominika odetchnęła. Czas miał znów te same co dawniej wymiary i treści. Pozornie, bo odtąd zaczęła się bać. Obserwowała rodziców, każdy nowy dzień zaczynała od męczącej, niedobrej myśli — czy do wieczora nic się złego nie stanie. Nie stało się przez całe pół roku. Którejś niedzieli — właśnie wieczorem — ojciec powiedział, że tak dalej grać nie będzie i po miesiącu (przebytym gdzieś w świecie) przyjął biurową posadę w odległym o kilkanaście kilometrów mieście. A później, gdy Dominika kończyła szkołę podstawową, wyjechał, nie mówiąc dokąd. I wtedy zaczęły się nowe, dodatkowe kłopoty. Mama jadła coraz mniej, dużo paliła, schudła i odgrodziła się murem milczenia od spragnionej bliskości z nią Dominiki. Babka oskarżała je o zatruwanie ojcu życia i spowodowanie jego odejścia z domu, w którym teraz — najprozaiczniej — zaczęło brakować silnej, sprawnej ręki i dodatkowej, a właściwie podstawowej dla nich, pensji ojca. Sama zaś Dominika, jak na złość, zaczęła nagle rosnąć. Wszystkie, dokładnie wszystkie sukienki uwierały ją pod pachami, karczek opinał ciasno ramiona, talia wędrowała ponad stan. Falbanki i kołnierzyki bebe stały się niemodne, wywoływały śmieszki koleżanek, a wywijane na wierzch skarpetki, podobnie jak sandały z masywną piętką, były rozpaczliwie „przedwojenne". I kiedyś wreszcie Dominika, jedyna w klasie, przyszła na zabawę szkolną w granatowej sukience i pończochach w prążki. Uciekła wtedy z sali gimnastycznej, przybranej na bal kolorową, poskręcaną w harmonijkę krepiną, chodziła długo po ciemnych ulicach, by usiąść o nagle nocnej godzinie w kucki przed domem; objęła ramionami kolana i rozpłakała się. I ten jej płacz usłyszała mama. Od tamtego płaczliwego, „prążkowanego" wieczoru, jak go nazwały, znalazła Dominika wspólny język z mamą. A skończył się ów wieczór (noc) tak, że Dominika, o którejś jeszcze ciemniejszej niż jej pierwsza, samotna, godzinie, poczuła się tą odpowiedzialną, silniejszą; i przejęta już nie swoją 165 dziecinną, a mamy dorosłą rozpaczą, zaczęła ją pocieszać i tulić jak młodszą siostrę — jak dziecko. Ranek — wspaniale spokojny i radosny, niedzielny — przegadały w kuchni. Zaczęły od rachunków... „Robimy biznesy" — oświadczyła stanowczo Dominika, sypiąc na stół zawartość dwu portmonetek i chudego portfela, a mama potulnie kiwnęła głową. Skończyły swoje zawiłe wyliczania po godzinie wnioskiem, że pieniędzy starczy teoretycznie do każdego pierwszego. Mają ogród, mięsa nie lubią obie, od pani Doroty kupią po niższej, niż w sklepach, cenie mleko, ser, jaja... „A sukienek — Dominika pewnym ruchem ręki przecięła powietrze na wysokości nosa, poziomo — mam dotąd". Mama zaprotestowała. Dominika zaczęła ją licytować; mama uparła się, poszły na kompromis: niektóre stroiki mamy zmienią właścicielkę, a coś nowego, niezbędnego, może uda się kupić. I odtąd żyły szczęśliwie. Ї długo. Same... Bo tata nie dawał znaku życia. Nie pisał, nie przyjeżdżał, nic. W szkole ułożyło się jakoś. Liceum to nie podstawówka. Dominika naprawdę lubiła się uczyć, nowe koleżanki były dla niej „dobre". Czasem tylko... Ale „czasem" daje się znieść. Bomba wybuchła przed Bożym Narodzeniem. Sobotni program muzyczny prowadził jak zwykle spiker o miodowym, usypiającym głosie, a brał w owym programie, „proszę państwa, udział utalentowany i ciekawy jako muzyk oraz indywidualność były organista, mistrz klawiatury, Jakub Bogusz..." Grał prawie cztery minuty. Kaleń najpierw oniemiał, później zawrzał. Babka, ku zdumieniu wszystkich, wyparła się syna. Dominika wysiedziała kanapę w kącie pod półką z radiem. Czekała zapowiedzi programu z udziałem ojca. Usłyszała ją po miesiącu, w piątkowej, mało popularnej, nudnawej audycji dla dzieci. Akompaniował. I tak już zostało. Jej na radość, że jest, że gra. Mamie na milczenie. Kaleniowi na szepty. Koleżankom na pobłażliwe uśmiechy. Nauczyła się być w domu sama bez światełka w oknie. Prać. Gotować. Być wesołą i nie lękać się szmerów za szybą. i 66 Potem znalazła Joachima Pażycha. Dziadka. A potem zauważyła Pawła. I Paweł zauważył ją... ... w klasie (szatni) na wieczorku, kiedy znów włożyła pończochy w prążki (bo nic jej to już nie martwiło) i trzewiki z twardą piętką (wchodziły w modę). Bogdan Skibiński, wysoki blondyn z dziesiątej, stał pod zawieszoną resztkami serpentyn palmą; wszedł właśnie do klasy-szatni z kolegą, wyższym od siebie milczącym dryblasem, którego Dominika zauważyła w szkole już dawno, obserwując ukradkiem, bo do rzadkich spotkań na jej górze, u dziadka, nie przyznawał się wcale. Dopiero niedawno, na apelu... Słuchał obojętnie wystąpienia-prasówki Andrzeja Kurzewicza z dziewiątej се, і gdy znudzony dwuszereg zachichotał nagle słuchając rewelacyjnej wiadomości o akredytacji dyplomaty („przywrócenie stosunków na... e... szczeblu... hrabia Pierre ... został przyjęty..."), uśmiechnął się i on lekko, a potem spojrzał porozumiewawczo na Dominikę. Teraz o tym przyznaniu się do niej nie pamiętał. Patrzył na Krzychę? — Dobry wieczór — odezwał się Paweł. Patrzył jednak na Dominikę, ponury jak noc, i pomyślała, że, oczywiście, jest w tej chwili brzydsza i bardziej nijaka niż zwykle. A to, że nie wyszedł bez słowa jak tamci, to... — Znamy się, a jest tak, jakbyśmy się widzieli po raz pierwszy. Jak się masz, Dominiko, rzeczna rusałko... Adam gryzł źdźbło trawy; leżał z zamkniętymi oczami w swojej zielonej niszy, gdyby nie ruch warg i rozhuśtanie łodygi Dominika pomyślałaby, że usnął. W krzakach nad nimi zaszeleściło, usłyszała skowyt i krótkie szczeknięcie, to Warcek, ciekawe, czy i dziadek tam jest. Musi opowiedzieć Adamowi o swoim pierwszym spotkaniu z psem. I o tym, jak dziadek najpierw chciał Warcka, potem Pawła, potem ją. A teraz jak wszystkim zależy, żeby on, Adam, był i był. - Dobrze, że lubisz witaminy — uśmiechnęła się nagle. 167 Wyrzucił trawę z ust. — To zielsko? — skrzywił się. — Myślałam o malinach. Dzięki nim spotkaliśmy się na tej górze. 15 Słońce stało wysoko nad Domem i Franciszek Kuśmierowski strzelał doń z procy. W zasięgu ręki ułożył sobie kopczyk kamiennych naboi i miarowym, pewnym ruchem sięgał, naciągał — trach! — podwajał czynność mocnym okrzykiem. Dwie dziewczynki, ostrzyżona i płowa z warkoczykami, przyglądały mu się z rogu boiska. — Głupi jak but — zdecydowała płowa sepleniącym szczerbą w zębach mezzosopranikiem. — Może kiedyś trafi — spróbowała wątło ta druga. Ciepły alcik był więcej niż niepewny. — Kamieni mu zabraknie. — Nazbiera. — Nie dolecą. Nie widzisz, jaki to kawał? — Ale można sobie powiedzieć, co się chce. Tak na niby. — Chyba że. Ty, mały! — krzyknęła płowa. — Co ci szkodzi, że świeci? — Bo mi gorąco — odpowiedział nie odwracając głowy. — A tak ci będzie chłodniej? Mówiłam, że głupi — spojrzała porozumiewawczo na koleżankę. — Zgrzeje się, ofiara. Kamień ci na mózg spadnie i guza nabije! — podniosła głos. — Tobie spadnie. Prawie ruda, a niecwana. Jak strzelam, to robię wiatr i opalam się w ruchu. Pani Alusia powiedziała, że takie opalanie najlepsze. — A w piłkę grać nie możesz? Też w ruchu. — Wypędzili. Ze się pętam. Lubię strzelać, a w ogóle się odczepcie. Nie macie innych chłopaków? Mnie nic po babach. — Ona ma — niedbale pokazała ostrzyżoną prawie ruda. 168 Ostatni kamyk poszybował w niebo i spadł niedaleko na białą linię znaczącą początek boiska. — Panu Bogu w okno — wykrzywiła się pogardliwie płowa. — Macha ręką jak zdechłe cielę ogonem. — Mądra jak flądra — zreplikował. — Gówniary chłopacza-ry. A kogo masz? — zainteresował się romansem ostrzyżonej. — Nie powie ci. To tajemnica. — Warkoczyki podskoczyły i opadły. — Takiego jednego. Znasz go, Adam się nazywa, nie? — szturchnęła zgarbione wstydliwie plecy koleżanki. — Takie tam... — zapiszczała cienko zagadnięta i podwinęła pod siebie nogi przysłaniając je szczelnie sukienką w jadowicie różowe zwierzątka. — Już ci nic nie powiem, wszystko wypa... — urwała, bo Franciszek Kuśmierowski wszedł jej w słowa gwizdem. — Kulesza? — upewnił się. — No! — przytaknęła szczerbata pepla. — Bo co? — Pstro. Poleciało, ganiaj go. — Chłopczyk wstał i niespiesznie podszedł do krzaczków, pod którymi gniotły się nerwowo w trawie różowe świnki, zajączki, koguty... Procę schował do kieszeni, brudne ręce wytarł o spodnie i zaczął przyglądać się właścicielce kolorowego inwentarza. — Nie masz szans — powiedział wreszcie stanowczo. — Wiem, jakie dziewczyny są dla dużych chłopaków. Gadają o tym, to wiem. Chuda jesteś, biała i nieładna. I włosy ci ostrzygli. Widziałem taką jedną, podobną do ciebie, w szopce. Szła na końcu i była nikim. A Kulesza to mój kolega, on się zna na wszystkim, na dziewczynach też. Za żadne skarby nie zakocha się w tobie, ja ci to mówię. Wybij go sobie z głowy. On ma gust, rozumiesz? Obszedł siedzącą ze wszystkich stron, kiwnął głową na znak potwierdzenia wyłożonych przejrzyście racji, i szykował się do odejścia. — Nie podskoczysz — zamknął sprawę definitywnie. — Wiem — ostrzyżona przełknęła głośno ślinę. — Ja tylko tak... — Ona tylko tak — powtórzyła płowa (prawie ruda). — Dziewuchy są strasznie głupie. — Franciszek spojrzał z 169 politowaniem na obie. — Marmolady. — Przeniósł wzrok na szczerbatą: — To czego się śmiałaś, że strzelam Panu Bogu w okno? Też tylko tak. — Uznał sprawę za skończoną i, nie zawracając sobie więcej głowy dziewczynkami, pomaszerował przez boisko. — Znów go wypędzą — powiedziała płowa. — Mówił, że Kulesza jest jego kolegą. Może nie... — Ostatnia z szopki, ta, co była nikim, patrzyła z zazdrością na kroczącą po murawie wyprostowaną godnie postać. — Jak będzie mądry, poradzi sobie i bez tego. A różne „może", to sobie wybij z głowy. „Może" jest szerokie i głębokie. Chodźmy lepiej do kuchni, pić mi się chce. Powiem Michaśce, że zemdlałaś, niech da kompotu. Trzymaj się za brzuch na wszelki wypadek. I nic nie gadaj, zostaw to mnie. Może da i kawałek placka? — rozmarzyła się płowa. — A potem powróżymy sobie. Urwiesz całą gałąź akacji, wszędzie tego do diabła i trochę. Dopóki nam nie wyjdzie „na ślubnym kobiercu"... — określiła szczodrze czas wykonywania magicznego zajęcia. — Wolę „w myśli" — wstydliwie przyznała się ostrzyżona. — Jezu, głupia wariatka. I co ci z tego przyjdzie? „Na ślubnym kobiercu" to jest pewność, rozumiesz? W razie czego do sądu można drania podać. Nie mówię, że teraz, ale tak na wszelki wypadek, na przyszłość. Zginiesz beze mnie, durna. Mały zobaczył Adama już z daleka. Stał w gronie chłopców z budynku dla najstarszych wychowanków i mówił coś ze śmiechem wskazując tłuściocha z łysą głową. Grubas zatrzepotał rękami, jakby chciał frunąć, i to co najmniej na dach, wydał głośny gdakliwy okrzyk i z impetem popukał się w czoło. Wysoki okularnik z ptasim nosem machnął stuloną dłonią, jakby odpędzał muchę, a potem okręcił łysym, ustawiając go twarzą w stronę, gdzie stał zajęty widokiem malec. Drugi grubas — dobre tysiąc kilo więcej, ocenił bystro i precyzyjnie Franciszek Kuś-mierowski — wychynął zza pleców kolegów. — Mnie na to nie weźmiecie — dobiegło wyraźnie. — Jeszcze na mózg nie upadłem. Możecie gadać do lampy, ja... — Ty, człowieku. — Chudzielec w okularach miał głos jak 170 świeżo wyostrzona piła, aż małego ciarki przeszły. Takiemu się narazić, no! ... — skoro cię wybrali, znaczy, pokładają w tobie zaufanie. A zaufanie, człowieku, rzecz bezcenna. Okradną cię... pardon, wycofuję, nie to powiedziałem... więc portki zgubisz, przepuścisz w oczko albo w tysiączka schedę po babce — frajer, ale zaufanie kolegów stracisz — lepiej, żebyś się nie rodził. — Co on gada? — zapiał cienko grubas. — Z byka spadł? Z choinki się urwał? Nie mam żadnej babki, ciotkę mam i tego... przyszywanego wujka. Żadnych portek nie zgubiłem, w oczko ani w co nie gram, jeszcze nie zwariowałem. Odczep się, Pinokio. Na wędki zbieram, co będę przepuszczał w hazard. Kulesza, powiedz temu strachowi na wróble, że zgłupiał czy co? — Zgłupiał czy co? — spytał Adam poważnie, Franciszek przysunął się bliżej, nie zwracali na niego uwagi, kucnął jednak przezornie za ławką i strzygł uszami, wpatrzony w Adama. — „... strachu na wróble". Jak cytujesz, ciągnij do końca. Przekaż ode mnie swojemu Paluchowi, że wczoraj świnia intendenta zdechła, jak spojrzała na niego. Nawet do ogrodu nie doszła; padła trupem na miejscu. I wszystkie gołębie intendenciątek. — Gołębie zjadła intendentowa — sprostował komunikat Rylec. — Co ty? — zainteresował się Kaziu. — Ona jest ludożerca? — Sprzedała, chłopie, na targu. Pośrednio. Zawołała Wacka od Mroczka, gołębie mu wydała, potrącił sobie za fatygę po dysze na łebka, sprzedał choJera wie komu, teraz intendenciątka latają i płaczą. A matka synów po włoskach gładzi i na złodzieja pomoru wzywa. Cwaniara! — pokręcił głową Listonosz. — To jakie „zjadła"? — oburzył się Paluch. — Nie wie, a gada. Pinokio ma mózg pocięty przez mole, na sito... — Jasne, człowieku — zgodził się okularnik. — Dlatego, rozumiesz, ciebie jako najgodniejszego wybrali, żebyś reprezentował. Pójdziesz, ukłonisz się pani Zenobii, wręczysz kwiatek i powiesz, że w imieniu całej grupy... 171 — A odczepcie się ode mnie! Nienawidzę baby! Wczoraj złapała małego Józia od Rybki i, rozumiecie, kazała mu wychodek czyścić. Że zapaskudzili, wodę rozleli i różne takie duperele... — Paluch sapnął ze złości. — Będę jędzy kwiatek wręczał! A co, Józio nabrudził? Nawet pety mu zbierać kazała, choć człowiek nie pali. — Z Kaziem pójdziesz, sieroto — pojednawczo wtrącił Rylec. — Kaziu gadkę wstawi, a ty kwiatek podasz i ewentualnie cmok w rączkę. — Żebym trupem padł? Ale z Kaziem mogę iść. — Paluch zmiękł niespodziewanie. — Załatwione. — Pinokio podniósł z ulgą oczy w niebo i westchnął. — Powiedzcie Zenobii, że ją kochamy, życzymy sto lat i w dowód uczuć niewinny kwiat... — zarecytował. — Kaziu miał mówić — przypomniał Paluch. — Ale mogę i ja. Co to, głupi jestem? Nie wiem co i jak? Że nie szkodzi, imieniny czy urodziny, grunt, że miały być, skąd możemy wiedzieć, obchodzi nas czy co, ale składamy najlepsze życzenia zdrowia, szczęścia i powodzenia od całej grupy i niech nam daruje te materace, i nie leci z jęzorem do kierownika. Że na drugi raz spytamy i niech nam nie odbiera, przydadzą się na obozie w namiotach, daleko do sierpnia? A w nocy w sypialni duszno jak cholera, nie można wytrzymać i co komu szkodzi, że idziemy na świeże powietrze? Klucz dorobiliśmy dobrze, nikogo nie budzimy, scho... — Jasne, człowieku — poklepał go po ramieniu Pinokio. — Tyle nie musisz mówić. I ani słowa, nawet w myśli, o tym kocu, coście go podarowali Mańkowi z miasta. Ale tak w ogóle przemówienie było w dechę. Aż za dobre. Mądry jesteś. Do Zenusi z życzeniami niech wystąpi jednak Kaziu, nie ty. Bo rozumiesz, i kwiatki, i ciąg dalszy, za dużo na jednego. Chcesz, żeby twój przyjaciel na niemowę wyszedł? Albo na kołka w płocie, co się znaleźć nie umie? Ty dasz zielsko, ewentualnie cmok... Jasne, wedle możliwości. Ale pamiętaj, nie gadaj. Ustąp, bracie, człowiekowi. — Kaziowi mogę — zgodził się Paluch. 172 — No i akademia z głowy. Chłopaki, punkt drugi: Rylec i Listonosz idą do miasta, Łysy pilnuje bramy. Alusi zamelduje w razie czego, że wam zabrakło... Czego nie macie? — zwrócił się do porażonych jego elokwencją słuchaczy. — Rozumu, to wiem. Ale nagle? Gumki do majtek, zdrowia, pieniędzy, dziurki do gwizdka? Możesz, Łysy, łgać jak diabeł na spowiedzi, byle mądrze. Wy za bramą od razu galop na skwer. Od strony biblioteki krzaki gęste, nikt was nie zauważy, bo pies z kulawą nogą tam w lecie nie zagląda. Listonosz rwie, Rylec pilnuje. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Róża musi być żółta jak Zenobii krew, herbaciana, panowie, okazała, ale nie przekwitnięta. Zenobia lubi szyk, no i u nas nigdzie takie nie ro... A ten tu czego? Nastroszona lwia grzywa Franciszka Kuśmierowskiego wystawała zza ławki razem z wielkimi pod nią oczami, piegami na perkatym nosie, pomiętą koszulą na spieczonej na raka chudej piersi i opadającymi porciętami. Przydeptany pantofel leżał w trawie, zagubiony i zapomniany. Niepotrzebny. — Podsłuchiwałeś, kudłaczu? Wydobywaj się zza tej barykady. Panowie, do rzeki z nim! — Cześć — odezwał się niepewny swego losu najpierw podejrzany, potem osądzony i skazany już złoczyńca. — Wcale nie... Spałem sobie. Ale się obudziłem. Patrzę, słońce świeci... — Łże jak stary — zdumiał się Pinokio. — A myślałem — niewiniątko. — Jeden zero dla małego! — ucieszył się Paluch. — Zjeżdżaj, pokrako. — Listonosz, w przeciwieństwie do Palucha, nie lubił dzieci. — Czekaj! — Chwycił go za ramię Adam. — On nie... — Właśnie — chrząknął znacząco Pinokio. — Listonosz, zostaniesz starym kawalerem, gwarantowane. Ty, Kulesza, zakasujesz ojca Wirginiusza, moje słowo. A mały spadł nam jak z nieba: damy go do pocztu sztandarowego. Na trzeciego. Co wy na to, chłopaki? Ze duzi i mali, w ogóle cały Dom czci i pamięta... 173 — Do jakiego pocztu? — zamrugał oczami, rzęsami i całym sobą Kaziu. — Mózg w wirusach? Zaraza? — spytał współczująco a obłudnie Pinokio. — Tego z różą, nieboszczyku, — O rany! — zawył Rylec. — Niech mnie pluskwa pocałuje, Pinokio ma łeb. Ty, synku, posiadasz drugi but? — zwrócił się do malca. — Mówi się „mam" — poprawił Franciszek. — Na ciebie nie pasuje. — Niegłupii — ucieszył się Rylec. — Zna życie. Dzięki za informację, chciałem, mistrzu, tylko wiedzieć, czy jesteś dostatecznie elegancki. Jeśli i owszem, pójdziesz z obecnymi tu Paluchem i Kaziem do pani Zenobii, staniesz przy nich i będziesz się uśmiechał. — Taki szczerbol? — skrzywił się Łysy. — Z Kuleszą tobym poszedł — powiedział po namyśle mały. Uwagę zignorował. — Kolega szanownego pana nie zainteresowany. Nie to, że nie życzy, ale z Pinokiem nie brali udziału w aferze materacowej. Byli zajęci czym innym... nieważne. W każdym razie nie muszą wokół siebie oczyszczać atmosfery. Ale gdyby musieli, przyjaciel, znaczy, powiedziałby to samo: „chodź ze mną, jak ci tam..." — Odczep się od dzieciaka — przerwał mu Adam. — Nie słuchaj go, Franiu. — O niech mnie zgniłe kaczki zdepczą! Już są na ty! „Franiu" — Rylec był zachwycony. — Opera, chłopaki, aria Adama ze skowronkiem. Tańcowały dwa Michały, niech skonam. Kulesza awansował na przedszkolankę. Jeden duży, drugi też kurdupel! — Zamknij się! — krzyknął ostro Adam. — Żebyś się nie nakrył nogami, szczekaczu. Nie przejmuj się, chłopie — zwrócił się do małego. — Gada tak, bo ma pypcia na języku. Swędzi go, rozumiesz, i plecie. Nie musisz go słuchać. W rękach jest miękki, nie uderzy cię. I krótkie ma, nie dosięgnie. Nie bój się. 174 - Nie boję się - - odważnie zapiszczał kudłatek. Patrzył z uwielbieniem na Adama. — Gada jak stary. — Pinokio miał w oczach zainteresowanie. — To ty chciałeś ode mnie serdelka? — Od niego. — Franciszek pokazał na Adama. — Od ciebie nie. — Ale ja jestem jego kolegą, a Sinobrodego nie lubię. — Pinokio kiwnął głową w stronę zdumionego przebiegiem rozmowy Rylca. — Nie kłamie? — spytał Adama malec. — To mój kolega, synu — przytaknął Adam- — No to mogę zjeść i od ciebie — zgodził sie Franciszek. — Całuję rączki, hrabio! — ucieszył się i wzruszył Pinokio. — Piękne dzięki. Polecam się szanownemu panu. W razie czego wal jak w dym. Poznajmy się — Stanisław Abramowicz jestem, Pinokio dla kolegów. Możesz tak do mnie od d^iś gadać. — Podał małemu rękę. — Cześć — uśmiechnął się niepewnie kudłateK i pociągnął nosem. Był speszony, choć nadrabiał miną. — T° Ja PrzYJdę kiedy indziej — zdecydował nagle. — Zawsze do usług — skłonił mu się Pinokio, — Będziesz mile widziany. A tego paskudnego z pypciem się nie bój. Jakby co, powtarzam, zgłoś się do Kuleszy albo do mnfe- Stłuczemy drania na kwaśne jabłko. — Dobrze — potrząsnął lwią grzywą chłopczyc- — To idę. — Powodzenia — poklepał go po ramieniu Pinokio- — A nie pożegnasz się z Kuleszą? — Cześć — powiedział poważnie mały. — Trzymaj się, Kulesza. — Cześć — odpowiedział równie serio Adanu 7- Ty też. — No... — westchnął z głębi przepełnionej uczuciami duszy Franciszek. — No! — krzyknął gromko. Patrzyli, jak maszerował kulawo, z sandałem dyndającym w ręce; potem przeszedł w kłus, wdepnął bosą nogą \*' nierówność boiska, potknął się i runął jak długi. Nie roześmieli się. — Niczego człowieczek — skąpo wyraził uznanie Łysy. — Może być — zgodził się Kaziu. - - No nie^> Paluch? 175 — Aha, podobny do małego królika. Weź takiego i uderz... — Chciałem go bić? — obraził się Rylec. — Bractwo miłosierdzia, jak rany. Tylko skrzydeł im brakuje. — Alleluja, alleluja! — zaśpiewał fałszywie Listonosz. — I czego się drzesz, pęknięta basetlo. Lepiej pomyśl, jak buzię Zenobii zatkasz. Ta, człowieku, do żadnego bractwa nie należy. O miłosierdziu nie słyszała, jak żyje. Da ci za te materace tak popalić, że popamiętasz. Cienko będziesz śpiewał. Gorzkie żale, artysto. — Ty, Pinokio, strasz swojego pradziadka. A materacy sam nie brałem. — Ale pomysł był twój, lunatyku. — Zgodzili się. — Dlatego mówię: kupa matołów. I umywam ręce. Koniec sprawy, panowie; ciąg dalszy beze mnie. — Pinokio ziewnął, zmrużonymi oczami odszukał gramolącego się z trawy małego, odprowadził go wzrokiem aż za róg domu, po czym odwrócił się na pięcie i pokazał całemu zgromadzeniu chude plecy. — Idziesz, Kulesza? — spytał obojętnie. — Dacie sami radę z Grubą? — zaniepokoił się na odchodnym Adam. — Myśli, że ze swoim okularnikiem rozumy zjedli. — Łysy poczuł się urażony. — W porządku, w ogóle nie myślę. Szerokiej drogi i sukcesów życzę. — Adam podniósł ręce gestem poddania. — I herbacianą, koniecznie — usłyszeli z daleka. Pinokio wchodził już do budynku. — I co, udało się? — spytała Dominika. Siedziała w kucki na wysokim taborecie ustawionym na stole i pracowicie skrobała drewniany sufit werandy. Adam mieszał patykiem brązową gęstą maź w blaszanym pudełku i kątem oka sprawdzał stabilność spiętrzonych na sobie mebli. — Spadnie i nogi połamie — powiedział bezosobowo i do nikogo. Nie mógł darować Dominice odrzucenia propozycji, że 176 zrobi wszystko sam. (Ale — odpowiedziała. — Będę przyglądała się z założonymi rękami; mowy nie ma.) — Nie spadnie i nie połamie — dobiegło z góry. — Ma piątkę z wuefu. Mów prędzej, udało się? — Fiasko. — Nie??? Dlaczego? — Rybka miał dyżur. Nie wypuścił nikogo za bramę. Kaziu uciekł dziurą w płocie, Paluch chciał iść za nim, ale się zaklinował... no, ugrzązł. Całe por... spodnie diabli wzięli. I ka... marynarka pod pachą mu pękła. Jak wracał, procesja go prowadziła. Świecił gołym tył... tego, skórą. Jedną ręką zakrywał plecy, te poniżej pasa, drugą ściskał sobie ramię w objęciu. Malcy wyli z uciechy. No i tak wszedł na Grubą. A kiedy zjawił się Kaziu z różą, czerwoną przyniósł, mówił, że żółta nie podobała mu się, właśnie Tata odbierał telefon z miasta. Kierowniczka biblioteki dzwoniła. Pamiętała Kazia z jakiejś akademii, wierszyk recytował. I pyta Taty, czy obchodzi imieniny, że chłopcyz Domu róże na placu łamią? Chciała powinszowania składać, podziękował, wyszedł w teren na przegląd wojsk, a tu Kaziu z kwiatkiem maszeruje przez podwórko. Tata kiwnął na niego, Kazia i kwiat zarekwirował, Kaziu po pięciu minutach wyszedł z gabinetu sam, bez botaniki, czerwony jak burak, uszy mu sterczały jak nietoperzowi, wachlował nimi jak słoń. Nic nie gadał. W drzwiach zderzył się z Grubą, wlokła Palucha na rozprawę. — Klops — wydęła usta Dominika. Kiwała się na czubkach palców, pochylona głęboko a beztrosko do przodu. Adam podniósł patyk i umazaną na brązowo dłoń wysoko w górę, asekuracyjnie. — Jaki wyrok? — Pięty opadły na stołek, tułów wrócił do idealnego pionu i Adam zanurzył patyk w mazi. — Plewią skwerek. — Nie??? Kaziu z Paluchem? — Dodaj Łysego, Rylca i Listonosza. Pinokio chciał interweniować, ale nie mieliśmy szans. Nocna widziała nas śpiących we własnych łóżkach, jak Bóg przykazał, w budynku. 12— Dominika znaczy niedziela 177 — Dużo zielska rośnie na tym placu — zauważyła z troską i w zamyśleniu Dominika. — Poradzą sobie. Wymyślili jakiś system. Mówią, że skończą przed zimą. Opalają się przy okazji. Kaziu śpiewa, Paluch gra na grzebieniu. Zwolnili go od rwania, bo nie może się schylać, zatyka go. A w kucki nogi mu cierpną. Ta kierowniczka już pięć razy błagała Tatę przez telefon, żeby ich stamtąd zabrał, że "wycofuje oskarżenie. Robią jej konkurencję i ma pustki w bibliotece, planu nie wykona. A tym tam wszyscy się przyglądają. Że biedne dzieci... І taki wstyd dla miasta. Jakaś facetka zagroziła, że skargę napisze do radia. Maltretują, mówi, a te aniołki śpiewają i grają przy robocie. Akurat nad Kaziem stanęła, obok Palucha... — Mogliby chyba jej wytłumaczyć — podsunęła niepewnie Dominika. — Kaziu uczciwie próbował, ale nikt mu nie uwierzył. Ta litościwa się popłakała, że niewinny sierota ze strachu nie wie, co mówi. — Niechby już skończyli — westchnęło pod sufitem. — Skończą. Matki poprzysyłały dzieci do pomocy. Wyrwą chwasty z całego placu i połowy trawników w mieście. — Tego jeszcze nie było — zastanowiła się Dominika. — Na pewno. — Pinokio uważa, że magistrat powinien osobiście podziękować Kaziowi za inicjatywę. Był pionierem, rozumiesz. Malowanie skończyli przed wieczorem. Resztką farby pociągnęli schodki. Skąpo było, ale uznali, że nie szkodzi. Drzwi zamknęli, pinezką przypięli kartkę z: „uwaga!!! świeżo malowane!", otworzyli okno do kuchni, postawili ławkę, na niej stołek. Farba szybko schnąca, po nocy — o ile deszcz nie spadnie — schodki powinny nadawać się do użytku. Mama — wedle słów Dominiki — nawet okiem nie mrugnie, kiedy zobaczy zmianę trasy i rozwiązanie techniczne... — Morowa jest, mówię ci. Strasznie w dechę, jak nie mama — 178 powiedziała Dominika. Twarz miała jasną jak oczy, aż Adama zatkało z nie znanych mu dotąd uczuć, a potem zakłuło coś w środku. — Może być — zgodził się sucho. Patrzył w górę, gdzieś nad te jasności i burzę włosów nad nimi. — Adam... — Jasności i burza podskoczyły w nagłym podrzucie. — Dlaczego nie chcesz jej poznać? No... przyjść, kiedy jest w domu? — Bo nie — odpowiedział krótko. — Polubi cię z mety. Już cię lubi — próbowała przekonać go Dominika. — Akurat. Jeszcze się taki nie urodził, co by mnie chciał. — A Paweł? A ja? — Mówię o dorosłych — odburknął niechętnie. — Chcą tylko swoje dzieci. Jeśli w ogóle chcą... — Nie jestem dzieckiem dziadka Joachima, a.... — Bo jesteś dziewczyną. — I Pawła chce! — Bo Pawła. No to cześć, idę. Jakbym nie mógł przyjść, to nie przyjdę. Nie wleź przez pomyłkę na schodki. Całe malowanie szlag trafi. A nowej farby nie dostarczę, nie kupisz w Kaleniu za żadne pieniądze. Słyszysz? — spytał surowo. Franciszek wisiał na sztachetach (tych od strony Skuły). Wcześniej był u królików, ale że przegonił go intendent, ku-dłatek obraził się i postanowił zrobić coś na złość. Nie wiedział co i komu, przedarł się więc przez żywopłot i wlazł na ogrodzenie. Tak sobie, z wysoka dobrze się pluje. I daleko widać. U Skułów nie było nikogo. Kury łaziły po podwórku i grzebały w piachu, akurat pod płotem, gdzie siedział, kurzyły jak wariatki, przesunął się więc po żerdzi bliżej ulicy. Szło mu dobrze, ale w jakimś miejscu, blisko celu-słupka, na którym chciał usiąść — obsunęła mu się noga. Lewa; prawą z sandałem, tym nie spadającym, z twardym napiętkiem, trzymały mocno dwie deski. W klasycznym szpagacie, z leniwie cieknącą po 179 łydce czerwoną smugą, wisiał i myślał — co dalej. Nie krzyczał. Zleciałoby się pół Domu, śmieliby się i grali na nosie, zyg-zyg marchewka, dobrze ci tak. Jeszcze wysłaliby kogo na skargę. Że niby na ratunek... Chwycił nogę pod kolanem, stęknął i podciągnął się w górę. Deska wpiła się mocniej w ciało, zapiekło, ale nie puścił. Podrzucił ramiona, oderwał prawą rękę — i udało mu się chwycić szczyt ogrodzenia w chwili, gdy całe trzydzieści kilogramów jego osoby chciała bez ich zgody przyciągnąć do siebie ziemia. Trzymał krawędź mocno, choć ramię mu drżało; jęczał, pot zalał mu oczy i nos, wywalił język i sapał jak szczeniak jamniczki Zuzi, gdy forsował schody na wysokie półpiętro. Już w górze, na belce, obejrzał nogę. Głupstwo, skóra zdarta od kostek po łydkę, ale krew leci tylko z jednego miejsca. Napluł porządnie, roztarł. Na dole, kiedy już zejdzie z płotu, przyklei liść babki. Do wesela się zagoi, jak mówią dziewczyny. Odsapnął, pociągnął ostatni raz nosem i zaczął kontemplować świat wokół. Dom zakrywały wysokie krzaki i drzewa. Sterczał nad nimi komin kotłowni i kawałek dachu głównego budynku, ale czy komin i dach to prawdziwy świat? Ulicą nikt nie szedł, na przejeździe kolejowym podzwaniały jakieś nieznane urządzenia. Podejdzie kiedyś, przyjrzy się dokładnie... Dróżniczka wyszła przed budkę i powoli opuszczała szlaban kręcąc korbą kołowrotu, jakby wyciągała wodę ze studni. Stanęło przed nią dwóch rowerzystów, samochód ciężarowy i furmanka z siwym persze-ronem przy dyszlu. Kobieta z dzieckiem na ręku, zgięta wpół, przesunęła się pod poprzeczką. Dróżniczka udała, że tego nie widzi, machnęła tylko z przyzwyczajenia a ponaglająco chorągiewką. Kierowca ciężarówki otworzył drzwiczki szoferki, wychylił się do połowy, jakby chciał paść plackiem na ziemię... nie, przyglądał się tylko nie wiadomo czemu. Gorąco mu i nudno — pomyślał zawiedziony Franciszek (na szosie mogło leżeć wieczne pióro ze złotą stalówką, pistolet na kapiszony albo sto złotych w prawdziwej portmonetce). Jemu też gorąco, każdemu, tamten, choć nic nie znalazł, ma tyle, że jeździ sobie, dokąd chce. 180 Pociąg był towarowy, długi. Naliczył czterdzieści siedem wagonów (i tylko trzy razy się pomylił, a dwa razy zaczynał od początku), zagapił na cysternę z dziwacznym napisem, zgubił do reszty rachubę. Czerwonym światełkiem na platformie ostatniego wagonu był znajomy z widzenia kolejarz. Nim chłopczyk zdecydował się krzyknąć dzień dobry, lokomotywa szarpnęła wagony, kolejarz odwrócił się do Franciszka i płotu plecami, i nie było już z kim rozmawiać. Do szóstej, kiedy to rozdzwoniły się wieże dużego kościoła, mała dzwonnica i sygnaturka na kaplicy przy szpitalu, naliczył na drodze pięciu rowerzystów, trzy krowy, stado gęsi, jednego psa, osiemnaście furmanek i kulawego wyrostka pchającego wózek pełen świeżo skoszonej trawy. Tyle co nic i nudno. Noga bolała go mimo plucia, postanowił zejść i poszukać jednak tego liścia... I wtedy zobaczył Adama. Szedł od strony miasta, niespiesznie, jakby wracał do domu, tak sobie, nie do nich. Mały przełknął z ulgą gęstą, pełną kurzu ślinę i poczuł się zupełnie dobrze. Opłaciło się wdrapywać na płot. Tyle różnych rzeczy widział, nikt mu nie przeszkadzał, nic mu też nie zdrętwiało za bardzo. A rozdartej koszuli nie musi zaraz pokazywać. Jutro rano na apelu się wyda, ale jutro będzie za sto lat... — Ręce do góry, bo strzelam! — rzucił groźnie Adamowi na głowę i roześmiał się wrzaskliwie z miny tamtego. — O jasna pietruszka! — odpowiedział Adam z dołu. — O mało nie umarłem ze strachu. Jakeś tam wlazł, alpinisto zakichany? — Po żerdkach! — triumfująco wyjaśnił Franciszek. — Bo co? — Imponujesz mi. Bez podsadzania? — Jasne! I nie spadłem. Tylko trochę. — Widzę. Zakażenia dostaniesz, sieroca dolo. — A wcale nie. Poplułem. I babkę przyłożę. — Tobie przyłożą. Złaź... tędy, ofiaro. Skacz! — Jakbym kluskę w rękach trzymał — przyjrzał mu się Adam, gdy już ochłonęli po zderzeniu, a Franciszek przestał się 181 śmiać i podrygiwać. — Niewiele ci do szczęścia brakuje — pobłażliwie skwitował radość małego. — Nic mi nie brakuje. — Malec podniósł na Adama piegowaty nos i ogromne oczy. — Nic a nic. — Tak? — Adam udał, że wierzy. — To szafa gra. — No! — Franciszek szeroko rozciągnął usta w zaraźliwym uśmiechu. — Fajnie tu jest, no nie? Tobie też. — Nie pytał, stwierdzał. — O tak! — przeciągle zgodził się Adam. — Pełnia szczęścia. — Pani Alusia tak mówi o księżycu. Pełnia. Też jej tu dobrze? — Widocznie. Zwierzała ci się? — Ciągle się zwierza. Jak przychodzi na dobranoc. — Co ty mówisz? — Adam westchnął i usiadł w cieniu pod lipą. Mały chciał pogadać, to jasne. — No! — skwapliwie, choć oszczędnie w słowach, wykorzystał sposobność rozmowy Franciszek i runął jak długi obok. — Że posiedzi z nami, bo spać nie może. Takie tam... — zbagatelizował. — A ręce masz brudne — zmienił temat. — I cały jesteś w kropki. Malowałeś sitko? — Sufit — odpowiedział niedbale Adam. — I co z tymi dobranockami? — Normalnie. Jaki sufit? —- Normalny. — Aha. Zarabiasz? — To właśnie. • — Klawo. Zbierasz na co? — Tak jakby. A ty? — Jeszcze nie mam świnki... takiej skarbonki. Chłopaki mówili, że we wrześniu, na jakiegoś Idziego, na odpuście będą. Kupię sobie... Co to Idzi? — Święty. Podwędzą ci. — Aha. Ze skrzydłami? Schowam pod poduszkę. — Anioły są ze skrzydłami, Idzi ma łanię. Znajdą, wymyśl co innego. — Dobra. A taka jedna — skojarzył niespodziewanie Franciszek — to kocha się w tobie. 182 — Taak? — wolno spytał Adam. Odsunął się od małego i patrzył na piegowaty nos zmrużonymi oczami. — Aha, sama mi powiedziała. — Kkto? — zakrztusił się. Usiadł i przyglądał się już całemu kudłaczowi ze zdumieniem. — Co ty pleciesz? — Jak bonie-dydy, jak bum-cyk-cyk. Żebym skisł. Ale nieładna. Całkiem do niczego i gówniara. Ogolona jak Kamedu-ła. Chcesz ją? Mogę się przyjrzeć jeszcze raz... — przerwał, raptem niepewny swego sądu pod surowym spojrzeniem Adama. — No więc? — rzucił lodowato, ale jakby z ulgą Adam. — Taka szczerbata wypaplała. A ona się wstydziła i... — Szkoda, że nie ty. Jesteś skończona baba plotkara. A z plotkarami nie rozmawiam. — Adam podniósł się. — Coś ty! — skoczył doń mały. — Jak nie to nie, więcej nie będę. O jejku, no! — Zbierało mu się na płacz, a buzia zmalała i zaszła chmurą. Adam poczuł nierealną, zupełnie głupią suchość w gardle. Chrząknął zmieszany. — Pamiętaj — powiedział oschle. — Teraz chodź. Trzeba coś zrobić z tą nogą. — Jeszcze nie! — wczepił mu się w rękaw Franciszek. — Jeszcze chwilkę. O taką, ociupkę! — Gadasz jak przedszkolak — skarcił go Adam. — Mężczyzna nie mówi „ociupkę". — Ale pani Alusia mówi. — To kobieta. — No, wiem. Ale ją lubię. — Ty? Postawiła cię do kąta. — Żyrafa, nie ona. — Jaka żyrafa? — Taki jeden chłopak. Ze średniaków, ale wielki. Ma taką szyję, o! — mały wyciągnął się na długość metra. Wydawało się, że pęknie przez środek, więc go Adam lekko pacnął w głowę i posadził pod drzewkiem. — A ten Żyrafa czego chciał od ciebie? — Wszystkiego. Bo mu chłopaki karty ukradli. A głupiego Jasia podrzucili mnie. On szukał i znalazł. I myślał, że to ja. I się 183 wściekł. Aż mu grdyka latała. — Franciszek zazgrzytał zębami i wywrócił oczy na lewą stronę. Przełknął z gulgotem ślinę, a potem roześmiał się. — I chciał mnie zbić — przypomniało mu się. — Ale się bał, że się wyda, że tłucze malu... Nie jestem mały — zreflektował się. — Tak się tylko mówi. — Jasne. Wal dalej. — Dobra. I mówi, gówniarzu, nie daruję ci, szczeniaku, stój, pętaku, w kącie do wieczora... i jeszcze gorzej powiedział!... niech chociaż to mam. — Interesujący facet z tego Żyrafy. Muszę mu się przyjrzeć. I stałeś? — No. A potem ty przyszleś... — Przyszedłeś. — Tak? I przyszłeś, i wszyscy dali nogę. A na mnie się zezłościłeś. Nie wiadomo za co... — przerwał mały. W głosie miał lekką pretensję. — Nie wiadomo — zgodził się Adam. — Co za to chcesz? — Za co? — Franciszek podniósł nań zdziwione oczy. — No... — zmieszał się nagle Adam. — Za to, że nie miałem racji. r — Nic. No to co. Jesteś mój kolega. Sam powiedziałeś — przypomniał prędko. — A kolega może się zdenerwować. — Ty jesteś mądry, Franciszku — popatrzył na gnomika Adam. — Jak sam król Salomon. I w dechę chłop. Nic z przedszkolaka. Ręka, kolego, idziemy opatrywać rany. Nie będę się przyglądał obojętnie kulawemu przyjacielowi. Pukniemy do tej twojej pani Alusi, niech działa. 16 — Oczywiście — odezwała się chłodno babka. — Moja wnuczka musi być idiotką. Stała nad kartką, stołem i Dominiką ponura jak listopadowa noc, groźna i żałosna zarazem. 184 — Dlaczego wszystkie nieszczęścia zawsze spadają na moją głowę? — patrzyła gdzieś obok zastygłej z przykrości i bladej Dominiki. — Dlaczego ja muszę na to wszystko patrzeć? Nie on? O twojej matce nie wspominam. — Czarne oko prowadzi przez chwilę spojrzenie po spuszczonej głowie Dominiki ignorując drżenie powiek. — Czy to dziecko... — babka przenosi lustarcję dokładnie na drugą półkę etażerki, gdzie poza książkami nie ma nic i nikogo — ... nie może być normalne? Taka Rysia Skupińska, taka wnuczka Doroty choćby! Głupie, do trzech nie zliczą, ale o nich nikt złego słowa nie powie. — A o nas mówią? — wpada gwałtownie w babki pretensje Dominika. Pomija pośrednio wyrażone dla sprawności swego rozumu uznanie. — O mamie, o mnie? Chyba to, że... — Zamilcz! Jeszcze tego brakowało, żeby mówili! — krzyczy babka. Głos ma wysoki, drżący i Dominika myśli, że nie zaryzykuje następnej próby dyskusji, której konsekwencje mogą być gorsze od tego, co spotka ją za chwilę. — Czy taka wnuczka Doroty — babka wraca do przerwanych przez Dominikę słów i bierze z obrzydzeniem w dwa palce kartkę leżącą dotąd na stole jak biały dowód nieczystych zamiarów Dominiki — czy taka Rysia, mówię, ważyłaby się na coś takiego? Na pisanie listu do jakichś podejrzanych typów? Wyrzutków społeczeństwa? Indywiduów z marginesu spo... — babce zabrakło nagle oddechu. — Społecznego, babciu — podpowiada Dominika beznamiętnie i mówi dalej z kamiennym, zdawałoby się, opanowaniem: — podrzutków, włóczęgów, darmozjadów. Już wystarczy, babciu? Nigdy — myśli mściwie — nigdy ci tego nie daruję. — Dobrze, że wie — spojrzała na nią wrogo babka. — Taka głupia nie jest. — Przygląda się wnuczce z uwagą, jakby kontemplowała szczegóły jej osoby, niepewna, czy je pamięta takimi, jakie są. — Resztki rozumu ma. Szkoda, że używa tak rzadko. I co takiego chciałaś zakomunikować temu przybłędzie? — Babka przechodzi do pytań kierowanych wprost. — Stary głupi Joachim Pażych — odyma lekko usta. już nieciekawa odpowiedzi Dominiki. — Zawsze był naiwny, łatwowierny. Robili z 13—Dominika znaczy niedzieli) 185 nim, co chcieli... — To nie pogarda, nie lekceważenie, nawet nie współczucie, Dominika słyszy w głosie babki coś, czego nie rozumie, żal, troskę? — Każdy, tylko nie... — Czarna korona włosów pochyla się i zaraz podnosi dumnie. — Niech tam... — mruczy niewyraźnie babka. — Wykorzystywali! — wykrzykuje z pretensją, mocno, ze złością na cały świat. — Nawet „dziękuję" od nikogo nie usłyszał. W domu też czyściec przeszedł. Ale jak się kto przyłoży, to i w piekle mu niezgorzej. Przykładał się, a jakże, wieczny święty, tyle że sam, bez... — Babka urywa gwałtownie, a Dominika z niejakim zdumieniem dostrzega krwiste plamy na jej policzkach. — Zamurowało cię? — ciska babka groźnie. — Doczekam się od panienki odpowiedzi? — Myślałam, że nie chcesz już wiedzieć, że nie muszę... — wzrusza ramionami Dominika. Chce też westchnąć, ale obiecała, do diabła, nie komu innemu, jak właśnie dziadkowi Joachimowi, że postara się bardzo nie dać się babce sprowokować. (Będę grzeczna, dziadku — skapitulowała wreszcie. — Masz to u mnie,'dla ciebie to robię i dla mamy, nich to licho...). — Więc nie myśl, o jedno nieszczęście będzie mniej — rzuca jadowicie babka. — Chciałam Pawłowi napisać... — wzdycha (jednak!) Dominika — że... — Nieciekawa jestem twoich idiotycznych sekretów — słyszy. Jest przyzwyczajona do tych nagłych nielogiczności, zmian rozkazów i zaskakujących reakcji, ale nie umie ukryć zdumienia po nagłym oświadczeniu babki. (Chcesz i nie chcesz — mówi jej zaskoczona twarz. — Czy nigdy nie będę wiedziała, o co naprawdę prowadzisz tę grę, babciu? Co jest dla ciebie ważne?) — Słyszane to rzeczy... — Babka przerywa jej myśli ostro i zdecydowanie. Ręka odsuwa daleko białą kartkę. „Paweł — widać skreślone wyraźnym pismem — nie mogę przyjść. Wybiera się dziś do nas ba..." — dalej długa kreska ołówka. — W głowie się nie mieści — kontynuuje zarzuty babka — żeby panny do chłopców listy pisały. Na randki się umawiały. 186 Czy ja kiedykolwiek napisałam list do twojego dziadka, jak byłam dziewczyną? Do kogokolwiek, nawet do... — babka milknie na długą chwilę. — Tak bez ceremonii, bez odrobiny wstydu! — wybucha. Zapomina o zamyśleniu i jakiejś swojej dawnej ważnej sprawie, złość jest silniejsza. — Moja matka, świeć Panie nad jej duszą — głos łagodnieje ku uldze Dominiki — jeszcze dwa miesiące po ślubie mówiła mężowi „proszę pana". Takie kiedyś panny były. A jak ojciec, twój pradziadek, przyniósł jej pierścionek z miasta, narzeczoną już wtedy ją nazywał, nie wzięła, wstydziła się, aż w ziemię butem ze złości wdeptał. Że nie — to nie. Moja wnuczka tymczasem... — babka niechętnie zwraca głowę ku Dominice. — Zabraniam — podnosi głos i przewierca spojrzeniem zastygłą obok, pobladłą twarz — zabraniam kategorycznie raz na zawsze. Nigdy w tym domu nie będzie żadnych schadzek. Ani żadnego pisania listów. Zrozumiano? Żadnych przybłędów, podejrzanych indywidu... u... — krzyk grzęźnie w krtani i chrypi w ataku kaszlu. Dominika przez krótką starszną chwilę myśli, że babka udaje. Ale nie, zachłysnęła się gniewem i krzykiem naprawdę. Już wraca do siebie, łapie jeden i drugi krótki oddech. Oczy nabiegają jej łzami — zwyczajnymi, dusiła się przecież, i tymi złości, że widzi je Dominika. Chrząka więc sucho i głośno wyciera nos. — Zabijesz mnie, wszyscy doprowadzicie do mojej śmierci... — mówi z pretensją. — Silna jesteś, babciu. Najsilniejsza z nas wszystkich. Będziesz żyć długo. Nie umiera się tak łatwo, przypuszczam — odpowiada chłodno, bez cienia litości dla babki niepokojów, Dominika. Jest zaskoczona, że potrafiła tak powiedzieć. — Żałujesz? — cedzi przez zęby babka i mruży oczy lśniące dziwnym blaskiem. Ręce oparła o wysoką poręcz krzesła i patrzy na wnuczkę spod przekrzywionej w pochyleniu głowy ciemnej korony włosów. Wygląda jak stara kakadu — myśli Dominika. — Śmieszny, nieprawdziwy ptak. 13* 187 — Czego żałuję, babciu? — Nie chce zaprzeczać wprost, przyznać babce słownego zwycięstwa i swojego wymuszonego uczucia. — Że będę żyła tak długo? — Ty to powiedziałaś, nie ja. — Dominika powtarza zasłyszane gdzieś zdanie. Jest po prostu zmieszana. I niepewna, czy oddaje stan swych uczuć w sposób jeszcze dopuszczalny. Naprawdę nie chce, żeby babce stało się coś złego, na litość Boską, nie jest przecież potworem, nie umiała tylko wymyślić lepszej odpowiedzi. — Nie lubisz mnie. co? — pyta babka. Nie patrzy juz na Dominikę. — Kochasz wszystkich, tylko nie mnie. — Nie wiem czy wszystkich — zastanawia się Dominika. Jak to dobrze, że po pytaniu padło stwierdzenie. Można zająć się wyłącznie nim. — Mamę. dziadka Joachima, ojca. I... — urywa. — W każdym razie — zwraca się teraz do zastygłej w braku wyrazu, jakby kamiennej twarzy babki — nie posłuchamy cię. Ani ja. ani mama. Przybłędy, jak ich nazwałaś, będą naszymi gośćmi tak, jak byli. Musisz się z tym pogodzić. Chcemy ich, rozumiesz? I nie obrażaj sama siebie posądzeniem... przypuszczeniem — jąka się — że twoja wnuczka... ze mogę... — Teraz jej głos grzęźnie w gardle, do oczu zaś wciska się zupełnie nie chciana wilgoć. W bezsilnej złości na siebie Dominika uderza zaciśniętą dłonią w stół, książkę — wybieraną długo, z zastanowieniem, dla Adama — odrzuca daleko. Ruch był silny i Melikles Grek pada w kąt pokoju. Do diabła; nie szkodzi! Jeszcze tylko podrzeć na drobne kawałki kartkę z zaczętym listem... Histeria? Bardzo dobrze, może być. Wszystko, byłe nie babka!... — Uspokój się, Dominiko — dobiega je obydwie od drzwi. — Opanuj się i wyjdź stąd. jeśli łaska. Sam porozmawiam z Bar... z twoją babcią. Dziadek Joachim! Jak długo tam stal? Dominika nie wie tego. ale słyszała wyraźnie, że dziadek kazał jej wyjść. I nazywa babkę Barbarą, i babcią, jakby zasługiwała na to! Jest więc stronniczy i nie zależy mu na 188 sprawiedliwości ani na Dominice. Pozwala babce na... na wszystko. Ogarnia ją potężne uczucie żalu. gniewu i buntu. Zaciska mocno usta i. nie patrząc na Joachima Pażycha, wychodzi z pokoju z hardo uniesioną głową. Trzaska drzwiami — prawie trzaska (niech tam, stało się!), nie słyszy więc surowego głosu skierowanego przecież już nie do niej: — Nie masz racji, nie wolno tak, Barbaro... Brzózki na zboczu góry, mimo lipcowego słońca i rzecznego wilgotnego powiewu, chorowały. Wydawały się Dominice bardziej mizerne niż zwykle, prawie przezroczyste. Nie rzucały wcale cienia, bo trudno tak nazwać szaroświetliste punkciki nieustannie a migotliwie przemieszczające się w trawie. Szelest liści na wietrze był cichy, trudno uchwytny. Coś jak wspomnienie dźwięku, doznanie raczej psychiczne niż zmysłowe. Czyżby drzewa tęskniąc umierały jak ludzie? Było ich siedem. Sadzone niegdyś z myślą o rozbiciu pod nimi indiańskiego wigwamu tworzyły okrąg otwarty ku rzece. Tędy miał jasnowłosy Jeleń Rączy wybiegać wprost do wodopoju, jeszcze przed wschodem słońca, gdy blade twarze w domu, powyżej obozu, spać będą snem mocnym, borsuczym. Dominika kładzie rękę na pniu najmniejszego drzewa i kuca pod nim na trawie. Ręka opada, szuka czegoś pilnie... Jest: przeżarty wilgocią pręt. ten sam, wbity w ziemię przed laty przez Bolecha. Miał doń przywiązywać na noc Białogrzywego, dopóki drzewo nie okrzepnie na tyle, by szarpiący wędzidło rumak nie złamał słabego pnia. Do niedawna stała pod tymi brzózkami ławka, skąd dziadek wieczorami patrzył na Rzekę. Warcek leżał u nóg, a Dominika stawała blisko, nie śmiąc się odezwać. Potem, któregoś dnia, dziadek nie przyszedł pod drzewa. Usiadł na ganku, zdziwionego Warcka zawrócił z drogi w dół gwizdem, Dominikę zaś spytał, jak spędziła dzień. Czy widziała Pawła? A co z amatorem witamin? Był łaskaw złożyć wizytę na ich górze? 189 Dziadek nie patrzył na Rzekę, a po prostu przed siebie, i Dominika odetchnęła z radosną ulgą. Mogła już się odzywać, a nawet śmiać. Warcek przyglądał jej się z ukontentowaniem, szczerzył zęby wtórując radości Dominiki, młócił ogonem trawy i sypał iskrami ze ślepiów i sierści. — Naelektryżowany jak laseczka ebonitowa. — Dominika prowadziła dłoń po psim grzbiecie, czując w palcach lekkie, łaskoczące ukłucia. Warcek uśmiechał się zadowolony, dziadek palił czwartego bodaj papierosa, chmura dymu odstraszała komary. Ćmy kłębiły się wokół lampy, cykały niezmordowanie a monotonnie świerszcze i kumkały rozdzierająco żaby w błotnych odnogach Strugi. — Jest tak, że prawie tego nie ma — wzdycha pełna szczęśliwego spokoju Dominika. Gdyby jeszcze wpadł do nich choć na chwilę Paweł... Nie wpadnie, ale można przecież, ot tak sobie, zacząć rozmowę o nim. Jak to dziadek (chyba z Pawłem, prawda?) wybrał się wczoraj na Rzekę aż za półwysep, za stary młyn... Zamiast o wyprawie z Pawłem, Dominika słyszy o babce. Dziadek sam zaczyna tę rozmowę, bez kluczenia, prosto z mostu. — I co będzie z babką, Dominiko? — Będzie, co ma być — zdobywa się na obojętną, nawet trochę cierpką odpowiedź. Niech dziadek nie myśli, że akceptowała, że jej może przyjemnie. — Jakoś wytrzymamy. — Wytrzymacie, mówisz? — pyta dziadek. Też obojętnie, zajęty zgasłym papierosem. Kruszy w rękach stwardniałą grudkę, zapala. — Szczęście, że babka tego nie słyszy — kończy niespodziewanie. — Nie byłoby jej przyjemnie, jak sądzisz? Dominika wzrusza niechętnie ramionami; zwyczaj, który tak irytuje mamę. Czy dziadek musi psuć wieczór narzucaniem jej myśli o babce? No, będzie mieszkać z nimi od września (Jezus, Maria, za niecałe dwa miesiące!), zajmie pokój obok jadalni, pomoże mamie w kuchni („niezbyt udaną jesteś panią domu, Kamilo — powiedziała raz babka i odsunęła od siebie półmisek z pysznymi, najlepszymi, jakie mogą być, naleśnikami z 190 serem — powinien ktoś zająć się kuchnią w tym domu..."), a dzięki jej rencie po dziadku — części renty, którą uparła się dawać na wspólne prowadzenie gospodarstwa i jako komorne za pokój, będzie im na pewno trochę lżej... — Zastanawiasz się nad tym^ co powiedziałaś, Dominiko? — chce wiedzieć dziadek. Patrzy na nią jednak nieuważnie, jakby mimochodem, słowa też są rzucone obojętnie, dla podtrzymania rozmowy. Dziadka zdaje się interesować nagły szelest za ścianą. Chrobot, tupot małych nóżek, oddalający się przestraszony pisk. „To mysz — mówi lekceważące spojrzenie Warcka. Zjeżył sierść z obowiązku i od niechcenia naprężył lekko ogon. — Siedźmy spokojnie, nie warto dla takiego nic psuć sobie przyjemności". — Kładzie łeb na kolanach dziadka i mruczy niewyraźnie dalszy ciąg uwag o piskliwym intruzie. — Nie zastanawiałam się; a powinnam? — pyta wcale nie pokornie Dominika. Okazało się, że powinna. Dziadek jej to dokładnie wytłumaczył. Dała nawet słowo... Właśnie! Akurat go dotrzymała. Wzdycha jakby z mimowolną skruchą. Będzie mieć głupią minę, gdy babka poskarży się dziadkowi, a dziadek spojrzy na Dominikę jak na powietrze. Nie poprosi jej nigdy o żadną pomoc przy sprzątaniu, a wieczorem zamkną się obaj — on i Paweł — w domu i figę jej zostawią na pociechę. Nawet Warcka zabiorą. Mama też będzie chłodna... — Niech to gęś kopnie — stęka Dominika doskonale zagubiona w doznaniach i desperacko poczyna sobie z — i tak już wzburzoną — fryzurą. — Żywcem do nieba pójdę — ciska z grzechociężką złością, nagle zbuntowana. — Jeśli przedtem nie zwariuję — uzupełnia. Chowa głowę w ramiona, brodę opiera na kolanach podniesionych wysoko, zastyga tak w swojej ulubionej w chwilach wysiłku umysłowego pozie, po czym zaczyna się kiwać z boku na bok. Czynność równie pomocna w twórczej działalności szarych komórek. „I serca, Dominiko, choć kawałka serca" — przypomina sobie głosem mamy. Opracować plan zaciętej obrony, czy posypać głowę popiołem? 191 — Reasumujmy! — powtarza ulubiony okrzyk matematyka. — Re... a... — wydyma usta. Łatwo powiedzieć. I od czego zacząć? Od początku — profesor Krzem patrzy w takich chwilach ironicznie, wcale nieskory do współczucia, nic z taryfy ulgowej. O tym zapomniała, tamto sknociła, tego nawet nie tknęła. Wstyd! Wstyd, że jest taka impulsywna. Że emocje zabijają w niej rozsądek (dziadek) i serce (mama). Nielogiczne! — próbuje walki Dominika, chce odwrócić mamy uwagę od sedna sprawy. Obie o tym wiedzą, a mama — na większą hańbę Dominiki — patrzy tylko i milczy. — No dobrze — burczy przegranym głosem Dominika. — Reasumujmy. Najpierw każe sobie pamiętać o dziadku. Nie Pażychu, tamtym brzydkim Karolu. (Punkt przeciwko babce). Że był nie tylko nieładny, ale i cichy. Gołębie serce — mówiono w Kaleniu, a babka wzruszała ramionami. Że grał jak nikt... Teraz Dominika ma ochotę powtórzyć gest babki, ale skoro robi rachunek sumienia — zgadza się, przyjmuje: jak nikt. Nie słyszała przecież, nie może porównać. Że nigdy się z nikim nie przemówił i na nikogo nie powiedział złego słowa. (Nawet na babkę się nie skarżył? Ho-ho.) Że lubili go wszyscy i — absurdalne — lekceważyli trochę. „Lelum-polelum — mówiła babka. — Własnego cienia nie nadepnie. Boi się". Nie miała racji. To właśnie dziadek ukrywał za sagami drzewa, w szopie na plebanii, przez siedem miesięcy rodzinę krawca Neumana: pięć osób, ze starą, chorą Chana Szubin na dodatek. Nawet pani Dorota nie zauważyła kryjówki, a chodziła do drewutni bodaj raz dziennie. To dziadek nocą, w czasie burzy, sprowadził do Chany doktora Brzezińskiego, wcale nie będąc pewnym, czy doktor zechce go słuchać i narażać się. To dziadek wyniósł z domu przemyślnie i genialnie wszystko, co tamtym mogło być potrzebne: koce, ciepłe okrycia (swój kożuch i wilczurę proboszcza), swetry, pani Doroty ciepłą chustę, Pismo święte dla Joela Neumana... I nie wydało się, choć pani Dorota pierwsza wpadła na trop dziadka poczynań, a potem od 192 doktora dowiedział się proboszcz. To dziadek wciągnął ich troje do „swojej zabawy w konspirację". Z dwunastym punktem przysięgi, że o niczym nie dowie się żona. Aresztowano ich obu, dziadka i proboszcza, za co innego. Neumanów rodzina siedziała od zimy w gajówce na mokradłach Wilkorza, a stara Chana była bezpieczna na cmentarzu w Kaleniu, pochowana jako Dorota Kobuz (księdza gospodyni właśnie), kiedy żywa pani Dorota za przyzwoleniem proboszcza nie wróciła od siostry spod Lublina. Za co ich...? Za kazanie w Niedzielę Wielkiejnocy wysłuchane do końca przez majora Heskego (o zmartwychwstaniu jak Chrystus, o upadku szatana — patrząc na majora dobitnie ksiądz mówił) i za dziadka długie po tym kazaniu granie. Za ciszę w kościele, gdy organy huczały wcale nie świętą, a zakazaną, od lat nie słyszaną w Kaleniu melodią. (Więc nie tylko ojciec!...) Stali, prosto z kościoła wzięci — dwie doby przed budynkiem żandarmerii na rynku. Z wilczurem u nóg, który rzuciłby się na każdego, kto by chciał podejść. Potem kazano im zająć miejsce w krytym, małym wojskowym samochodzie. Nie wrócili. Po wojnie, w czterdziestym szóstym, wydało się, że obaj należeli do większej, niż czteroosobowa, ,,Boguszowej" tylko, organizacji. Że dziadek w organach ukrywał dokumenty, książki, gazety. Ulicę od rynku do kościoła nazwano w lat potem coś dziesięć imieniem proboszcza, a dziadkowi ufundowano żelazny krzyż na symbolicznym grobie. Babce nie skąpiono należnego szacunku, może zbyt tylko często pytano ją, w dobrej wierze zresztą, o to, czy spodziewała się mieć takiego męża? Nie spodziewała się. (I to ją boli do dziś, że jej nie kazał mówić, że nie chciał. Nie wiedziała nic, a inni, a Dorota, tak, i tego nie może zapomnieć, Dominiko.) Potem odszedł od babki syn jedynak. I nie został największym organistą w diecezji, ba — w Polsce całej. A zdradził ją, babkę, dla ,,tej Kamili Sobieraj", córki przewoźnika sprzed wojny i sprzed żelaznego mostu na Rzece, dziewczyny, co hańbą okryła ojca i nazwisko, z domu do szkoły jakiejś malarskiej uciekła, gdy puścić nie chciał. Nawet ją przyjęli, a jakże, ale 193 ojciec (dziadek — myśli ze zdziwieniem Dominika, żadnego z nich nie znałam) nad Strugą „na serce upadł", a Pażych go dopiero po dniu albo lepiej znalazł, więc wróciła. Dlaczego „na serce"? Bo mówili, że w takich szkołach nago chodzą i bezwstydne rzeczy malują; jak miał się Antoni Sobieraj przed ludźmi nie kryć, jak miał nieśmiałych perswazji co litościwszych słuchać? Wróciła i przez pół roku przy łóżku ojca siedziała, a potem, gdy zmarł, do szkoły tej paskudnej nie odjechała i, nie czekając końca żałoby, za młodego organistę, Bogusza wyszła, choć matka dla syna inną partię, Annę od młynarza, bogacza na Kaleń i okolicę, zamówioną miała. (Rozumiesz, Dominiko? Tak było. Tak mówili.) — A potem, Dominiko, już wiesz. Twój ojciec... Nie myśl, że babka zapomniała o nim, że wyrzuciła go z serca. Kocha go prawie tak mocno jak ciebie... — mówi dziadek niepojęte, dziwne słowa. Chyba się przesłyszała, to nie mogło być tak. I że babka martwi się o nie ... o mamę też, Dominiko. Bo źle wygląda... Ode mnie nic nie... — rozkaszlał się dziadek. — Ojciec nie przysyła... — dziadek nerwowo zaciska ręce —nie dlatego, że nie chce, zapomniał, ale że mu ciężko. On...' to dopiero początki. On mało zarabia, Dominiko. — Wiem... Są zmieszani oboje, uciekają od siebie spojrzeniami, tak, nawet dziadek. Jest dobry i delikatny, próbuje ojca usprawiedliwiać, jak i ona w myśli setki razy. I lubi ojca, nie mówi o nim źle jak inni. Dominika przełyka prędko wzruszenie. Nigdy tego dziadkowi nie zapomni. Nigdy! — Babka myśli, że macie do niego żal. Czuje się odpowiedzialna za syna. Wie, że ten żal jest słuszny i boi się, że kiedy twój ojciec wróci do was, odtrącicie go. Bo on wróci do was, Dominiko, zobaczysz. (Wie od dawna! Od początku wie!) Jeszcze będziesz z niego dumna. (Jest! Od zawsze jest!)... i że jej nie chcecie. Więc udaje, że jej nie zależy. Że też was nie chce. A ona... ona chce wam pomóc. I być z wami. Honor zwolnienia mieszkania na plebanii to tylko pretekst. Musicie wyjść jej 194 У naprzeciw, Dominiko. Nie zwracać uwagi... Bądź mądra. Ona nie umie inaczej. Zawsze była trudna. I sama, Dominiko. Sama, naprawdę... Dziadek mówi wolno, z namysłem. Przerywa i milczy długo. Że babka była piękna... Dominika to wie, widać to przecież jeszcze i teraz. „Stara kakadu" pomyślało jej się tylko tak, w złości. Że co? Że babka ma żal do samej siebie, a to żal najtrudniejszy. Wini się też za dziadka Karola... — Nie kochała go? — pyta Dominika. Nie umie sobie, mimo wszystko, wyobrazić młodej, zakochanej babki. — Nie wiem... — mówi dziadek z trudem. — Może myślała, że tak... Może chciała. — Ja bym to wiedziała! — prawie krzyczy Dominika. Jak można tylko myśleć, że „tak"? Dziadek milczy, nieobecny, choć bliski. — Była bardzo dumna, Dominiko — zamyka sprawę po-najdłuższej ciszy, jaką może przetrwać bez próby jej zakłócenia Dominika. ... Wkłada ręce do chłodnej mimo upału wody, przelewa ją między palcami, pryska na twarz. Mocniej, potrzeć całą, i szyję, i znów twarz. Ramiona... Tak dobrze. O czym myślał dziadek Joachim, kiedy mówił o babce „dumna"? On jeden, którego bała się i słuchała babka? Że nie przyznała się do pomyłki? Ze nie... To sprawy dorosłych, mądrych ludzi, Dominiko — karci się w duchu. — Nic ci do nich. Mądrych? — buntuje się zaraz. — Wcale nie, skoro nie umieli... Takie to łatwe, myślisz? — zdaje się słyszeć głos dziadka. Niełatwe. Mama jest zagubiona. I ojciec. I ona... — Nigdy nie będę udawać niczego. — Przyrzeka to sobie, dziadkowi, wodzie? Dlaczego babka zawsze udaje? — Zechciej trochę ją zrozumieć — prosi drugi, dziesiąty raz Joachim Pażych. 195 Zechce? Reasumując... Hamak w ogrodzie proboszcza, intrygujący przedmiot, co miał być symbolem wyzwania rzuconego przez babkę opinii publicznej. Że wszystko może. Nawet to... Lewa ręka Adama, tak często w nocy zdrętwiała, którą się czuje jak coś, co przeszkadza, pozostałość dni, które były odtrąceniem i lękiem... Długa droga-ulica miasta o planie wsi rzędówki, podzielonego przez środek przecznicą jak ramieniem krzyża, stąd: dzieci przynależne szkole numer jeden, odtąd: numerowi dwa, i tylko przypadek, który może zdarzyć się zawsze, sprawi, że obcy chłopiec zabłądzi w jej rejon, a nim ucieknie (który już raz?), zauważy ogród z hamakiem, zejdzie nad wodę, podejdzie pod dom. I zostanie. Będzie starał się zostać... Inny chłopiec, ten, który jest, też stamtąd, Siwy choć i Paweł. Ważny nie tylko dla niej. Paweł „więcej niż tak"... Konieczność przekonania o tym starej, nieufnej kobiety... I jak to dobrze, że drugi stary człowiek, co kiedyś stracił wszystko, jest mądry i wszystko wie sam. Wziął sobie i ją, i Pawła — Siwego, i tamtego chłopca, i psa... Szła do domu wolno, niepewna, co zrobi, kiedy babka znów krzyknie, a dziadek odejdzie, nim to się stanie, i nie będzie komu przypomnieć jej o obietnicy wołaniem: „Dominiko!" Lub kiedy... Zacisnęła usta i weszła na ganek. Teraz zapukać. Otworzyć drzwi. — Przepraszam cię, babciu, za tamto — mówi głośno i wyraźnie. Tylko — aż tyle. Niepotrzebnie. Babka ma zapłakane oczy i zgasłą, bez wyrazu twarz. Dziadek jest zmęczony i bardzo stary. Wykrzyczała mu pewnie coś, czego nie powinna, co... Raz, dwa, Dominiko, trzy, cztery... — Co mówiłaś, dziecko? 196 Babka nie zna takich słów jak „dziecko". To pytał dziadek. — Że późno już — odpowiada głośno i wyraźnie Dominika. Babka nie widzi Dominiki. Nie patrzy na dziadka. Nie ma jej, choć jeszcze nie wyszła. Ale zrobi to za chwilę. I wtedy z nimi zostanie — nieobecna. Podchodzi do stołu, zdejmuje z wysokiego oparcia krzesła swój turecki szal z frędzlami. Podłoga skrzypi cicho. — Odprowadzić cię, babciu? — Nie. Choć skończyliśmy rozmowę; prawda, Joachimie? — Zostań — zatrzymuje Dominikę dziadek. Jeszcze tylko drzwi na podwórze... — Tak to jest, Dominiko — mówi cicho Joachim Pażych. — Obyś nigdy się nie dowiedziała, jak obcym światem może być drugi człowiek. Bliski człowiek... — Patrzą oboje na białą plamę dokładnie przez babkę zamkniętych drzwi. Dziadek siedzi w starym fotelu, ulubionym miejscu ojca i Pawła (z tym, że Paweł siada na podłodze, przed fotelem), w „książkowym Ji