12160

Szczegóły
Tytuł 12160
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12160 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12160 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12160 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tom Holland Kolekcjonerzy (The Bone Hunter) Przełożył Wojciech Szypuła Dla Katy Kiedy słyszę, jak rżenie żelaznego konia niczym grzmot odbija się od zboczy gór, czuję, jak ziemia drży pod jego stopami i widzę, jak z jego nozdrzy bucha ogień i dym (nie wiem, jaki skrzydlaty koń czy ziejący ogniem smok trafi do nowej mitologii), wydaje mi się, że na ziemi pojawiła się rasa, która godna jest ją zamieszkiwać. Henry David Thoreau Walden PROLOG Pewnego dnia, wczesną wiosną 1878 roku, na równinie w południowej części Wyoming rozpętała się burza śnieżna, chociaż zaledwie pół godziny wcześniej niebo było oślepiająco błękitne. Zamieć dopadła dwóch mężczyzn jadących na ciężkich, hodowanych w Kentucky koniach. Byli ubrani w długie, podniszczone skórzane płaszcze. Nasuniętymi na czoło kapeluszami osłaniali twarze przed zacinającym śniegiem, przynajmniej do chwili, gdy zjechali na brzeg jeziora. Wtedy jeden z nich zatrzymał się, a drugi podniósł wzrok. Obaj mieli ogorzałe twarze, skórę napiętą na wystających kościach policzkowych i stalowo-siwe bokobrody. Przez chwilę milczeli, jak gdyby słowa nie były potrzebne, jakby jeden był tylko cieniem drugiego. Pierwszy z nich splunął i zaczął wyrzekać. Nie powinni byli wyjeżdżać tamtego wieczoru. Mówił przecież, że spadnie śnieg, przeczuwał to, prawda? I co właściwie zrobił najlepszego – posłuchał Teksańczyka. Teksańczyk nie odpowiedział. Poprawił przewieszony przez ramię karabin, popuścił wodze i dźgnął konia ostrogami. Zjechał nad jezioro. W szuwarach, między kamieniami, lśnił lód. Teksańczyk skierował konia do wody. Błyszczące odłamki znaczyły jego ślad. Jego kompan ruszył za nim w milczeniu. Nie było sensu się odzywać, gdy lodowaty wiatr mroził płuca. Rozbryzgująca się woda zamarzała na butach. Śnieg padał bez przerwy, płatki były wielkie jak gęsi puch. Zanim brodząc przy brzegu, przejechali na drugą stronę jeziora, zaczął zapadać zmierzch. Pierwszy mężczyzna ściągnął wodze. Spod zmrużonych powiek strzelał spojrzeniem na prawo i lewo. – Boże drogi! – mruknął. – Jest taka zawieja, że nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy. Teksańczyk przekrzywił kapelusz i podrapał się w głowę. Długie, brudne włosy zamarzły mu w strąkach. Z roztargnieniem przeczesał je, roztapiając ścinający je lód – i nagle zamarł bez ruchu. – Co się stało? Teksańczyk pochylił się w siodle, przekrzywiając głowę, jakby nasłuchiwał. – Nie widziałeś chyba światła? – Widziałem, Benton. Popędził konia naprzód, chociaż śnieg sięgał już prawie popręgu. Mężczyzna nazwany Bentonem pokręcił głową, ale posłusznie ruszył w ślad za Teksańczykiem. Jechali pod górę. Kiedy Benton zerknął przed siebie, zobaczył przesłaniającą cały horyzont grań. Osłonił oczy dłonią i rozejrzał się w poszukiwaniu schronienia. Zachwiał się w siodle i przetarł oczy dłonią, ale kiedy spojrzał drugi raz, światełko dalej migotało w tym samym miejscu. Już miał zamiar krzyknąć i zamachać kapeluszem, gdy dostrzegł, że jego towarzysz sięga po rewolwer. – Schowaj to! – powiedział Benton. – Tu nas nikt nie zna. Teksańczyk zsiadł z konia. Ślizgając się i potykając, wolno posuwał się po stromiźnie. Ledwie widział, którędy się wspinać wśród pokrytych śniegiem głazów, ale nie wypuszczał broni z ręki. Po krótkim namyśle Benton też zsunął się z siodła i wyjął rewolwer. Brnął w śniegu utorowaną przez Teksańczyka ścieżką, uważając na miejsca, w których jego towarzysz zapadł się głębiej. Przed oczami cały czas miał jego buty. Próbował zapamiętać drogę, ale przede wszystkim starał się nie wystawiać twarzy na tnący bezlitośnie śnieg. Płatki stały się drobniejsze i kłuły boleśnie jak ziarenka piasku. Dopiero gdy znaleźli się na grzbiecie, Benton podniósł wzrok. Skały tworzyły tu lekko nachylony teren, przecięty szerokim rowem – tak głębokim, że jego dno ginęło w mroku. Od jego krawędzi odchodziły ślady, całkiem jeszcze wyraźne, choć śnieg szybko je zasypywał. Benton powiódł za nimi wzrokiem: prowadziły do majaczącego w śnieżycy stosu skrzyń. Niektóre były większe od dorosłego człowieka. Podszedł bliżej i zobaczył, że pozbijano je byle jak z kawałków desek. Z błyskiem w oku przesunął po nich dłonią i zszedł na krawędź rowu. – Hej! – zawołał. – Hej tam! Nikt mu nie odpowiedział. Jednak zaglądając w głąb dołu, Benton zobaczył dwie poruszające się sylwetki. Drobniutkie śnieżne igiełki nie cięły już tak bardzo w oczy, dostrzegł więc, że skały po drugiej stronie są szaro-purpurowe. Znowu krzyknął – i tym razem ktoś mu odpowiedział. Ciemne postacie były coraz wyraźniejsze: dwóch mężczyzn z ogromnym wysiłkiem dźwigało wielki kamień. – Co tam macie? Jeden z mężczyzn spojrzał do góry i coś odkrzyknął, ale wiatr zagłuszył jego słowa. Benton z wahaniem schował broń do olstra. – Osłaniaj mnie – rzucił Teksańczykowi i ostrożnie zsunął się do wykopu. Powoli zbliżył się do dwójki obcych. Obaj mieli kaptury, tak że widział właściwie tylko ich wąsy – długie, nierówne i mokre od potu. – Co to jest? – zapytał, wskazując głaz. – Nic, co mogłoby ci się przydać. – Dlaczego? – Benton przyjrzał się im jeszcze raz i spytał przebiegle: – Po co komu kawał skały? – Nie pomógłbyś nam?! Niewiele brakowało, żeby kamień wyśliznął się mężczyznom z rąk. Po chwili wahania Benton dźwignął go razem z nimi. – Rany boskie! – mruknął. – Ciężki jak diabli! To musi być prawdziwy skarb, że go tak taszczycie. I to na takim mrozie. Nie starczyło mu tchu, by mówić dalej. Nawet kiedy wygramolili się na górę i zwalili głaz na platformę obok skrzyń, milczeli, dysząc ciężko w ostrym, mroźnym powietrzu. Benton otarł pot z siwych wąsów. – No... – powiedział w końcu chrapliwym, wysokim głosem. – Macie tu pewnie jakiś szałas, bo ziąb jest wściekły. Wyższy mężczyzna, śniady i przystojny, chuchnął w dłonie i wyciągnął przed siebie rękę. – Jakieś półtora kilometra stąd jest stacja kolejowa – wyjaśnił. – Stacja? – Benton zmarszczył brwi. – Co to za miejsce? – To tutaj? Como Bluff. – Co-mo Bluff – powtórzył z namysłem Benton, przeciągając sylaby. Zerknął spode łba na obcych. – Pracujecie na kolei? – Jestem szefem na tym odcinku – przytaknął wyższy. – Nazywam się Reed, Bill Reed. A to jest Vincent, mój pomagier. A wy? – spytał po chwili milczenia. – Ja? – zdziwił się Benton. – Ach tak, ja i on, znaczy, my – wskazał na Teksańczyka – szukamy miejsca, gdzie można by się przespać. Reed zerknął na Teksańczyka, który stał bez ruchu oparty o skrzynie. W ręku wciąż trzymał rewolwer. – Co z nim? – spytał Reed. – Niech się nie wygłupia i nie wymachuje tą zabawką. Benton odwrócił się i spojrzał na Teksańczyka, który jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, a potem pociągnął nosem i schował broń. – Macie coś do jedzenia? – zapytał. Był przygnębiony, wygłodniały i zaczął trząść się z zimna. – Najpierw musimy zabezpieczyć to draństwo. – Reed kopnął wyniesiony z rowu kamień. – Jutro, jak będziecie chcieli, możecie nam pomóc przewieźć skrzynie na stację. – Machnięciem ręki wskazał smętnie wyglądające paki. – Co w nich jest? – spytał Benton, w którym znów obudziła się ciekawość. – Kamienie? – Naprawdę chcesz wiedzieć? – uśmiechnął się niespodziewanie Reed. – Pewnie. Reed pokiwał głową. – To chodźcie ze mną – powiedział. Wziął od Vincenta latarnię i podszedł do skraju rowu. Kiedy odwrócił się, żeby ostrożnie zejść na dół, na jego twarzy – do tej pory pełnej rezerwy – pojawił się wyraz satysfakcji, jak u sztukmistrza na jarmarku. Odczekał, aż Benton i Teksańczyk zejdą za nim, i ruszył dnem wykopu, ślizgając się na zmrożonym śniegu. Z góry dobiegał głośny łopot rozciągniętego nad rowem brezentu. Reed zatrzymał się na skraju rzucanego przez brezent cienia i podniósł latarnię, oświetlając skalną ścianę. – Tu, w skale. Tego właśnie szukamy. Benton zmrużył oczy. Ściany wykopu podparto masywnymi stemplami, światło latarni migotało nieregularnie, tak że przez chwilę nie wierzył własnym oczom. Przetarł je i spojrzał ponownie: na kamieniu rysował się ciemny kontur olbrzymiej, gigantycznej wprost kości. – Widzisz? – spytał Reed. Benton podszedł bliżej; lód chrupnął pod jego nogami. Wyciągnął rękę i dotknął widmowego kształtu: to była kość – wyższa od niego i szersza, ale kość. Powiódł po niej palcami i w tej samej chwili dostrzegł następne kości, wrośnięte w skały: żebra, kości biodrowe – wszystkie monstrualnych rozmiarów. Reed uśmiechnął się, widząc jego minę. – Aha! Niezłe, prawda? Benton domyślił się, że Reed oczekuje na jego reakcję, ale nie miał ochoty zawracać sobie głowy odpowiedzią. Myśli kłębiły mu się w głowie jak ścierwojady wokół padliny. Od wielu dni uciekał przed nimi. Nie był pewien, skąd pochodzą, ale na pewno zrodziły się daleko poza granicami jego wiedzy. Były przerażające. Wolałby o nich zapomnieć. Nie odrywając wzroku od kości, skinął na Teksańczyka. – Chodź tu! – zawołał. – Musisz to zobaczyć. Teksańczyk z kamienną twarzą zanurzył się w cień płachty. Na widok kości zesztywniał, gwizdnął przez zęby, podrapał się w głowę i cofnął spod brezentowego daszku. Spojrzał w niebo. Śnieg przestał padać i zapadła lodowata, ciemna noc. Teksańczyk jęknął cicho i sięgnął po broń, ale Benton w porę doskoczył do niego i złapał go za rękę. Przytulił go i poklepał po ramieniu, jakby próbował uspokoić spłoszonego konia. – Hej! – szepnął. – Już dobrze. Odwrócił się do zaniepokojonego Reeda. – Te kości... – Wskazał ręką skałę. – Skąd one się tu wzięły? – To nie są kości żadnego żyjącego dziś zwierzęcia. – Reed nerwowo popatrywał na Teksańczyka. – Bo tego chyba obawia się twój przyjaciel. Ta istota żyła tu przed milionami lat – ciągnął, idąc dnem rowu. Od czasu do czasu oświetlał latarnią kamienne ściany. – Wtedy wszędzie rosła tropikalna dżungla. – Pośliznął się znowu i zadrżał z zimna. – Chociaż teraz może się to wydawać dziwne. Benton szedł za nim, zerkając na ściany. Żebra układały się w klatkę piersiową i wraz z kręgami tworzyły zarys szkieletu. Też się wzdrygnął, chociaż wcale nie z zimna. – To musiał być prawdziwy potwór – zauważył. – Olbrzymia jaszczurka, długa jak pociąg. – Naprawdę takie stwory tu żyły? – Naprawdę. Wszystko można wyczytać z tej skały. – Kogo interesują te kości? Was dwóch? – Nie, pewnego profesora ze wschodu. Nazywa się Othniel Marsh. – Profesor Othniel Marsh... – powtórzył Benton, jakby rozkoszował się dźwiękiem tych słów. – Profesor Othniel Marsh. – Wydął wargi i zmrużył oczy. – I to przez tego profesora harujecie tu na mrozie jak woły, tak? – Chce jak najszybciej zebrać wszystkie kości z tej okolicy. – Rany, skąd ten pośpiech? – Benton wybuchnął śmiechem. – Przecież te potwory przez miliony lat przeleżały w ziemi! Miesiąc czy dwa nie zrobi różnicy. Reed uśmiechnął się lekko spod oblodzonych wąsów. – Nie tylko nasz profesor się nimi interesuje. – Ma konkurencję? – Na to wygląda. – A konkurencja wie o tym miejscu? – Nie. – I profesor chciałby, żeby tak zostało, co? Kiedy Reed uśmiechnął się znowu, lód na jego wąsach zaczął się kruszyć. – Można tak powiedzieć. Benton dotknął poczerniałych kości. – Kto by pomyślał, że takie truchło może być coś warte... – Odwrócił się do Teksańczyka, a potem rzucił pod adresem Reeda: – Gdyby znaleźć takie go stwora żywego, byłby jeszcze cenniejszy, prawda? – Pewnie tak. – Reed wzruszył ramionami. – Ale ponieważ to nie wchodzi w grę, martwię się tylko o to, żeby bezpiecznie popakować i wysłać kości. – Uniósł pytająco brwi i wskazał w głąb tunelu. – Tam, pod brezentem, trzymamy młotki i drewno. Benton spojrzał mu obojętnie w oczy. – Jasna sprawa – mruknął i wolnym krokiem ruszył za Reedem. Pomógł jemu i Vincentowi zgarnąć potrzebne narzędzia i razem wrócili na górę, gdzie Reed zabrał się do pracy. Benton przyglądał mu się przez chwilę, aż wreszcie stracił cierpliwość, odepchnął go i sam skończył zbijać skrzynię. Dopiero tuż przed przybiciem ostatniej deski zerknął jeszcze na kawał skały i rysujący się na nim ciemny kontur kości. – Jeśli cię to interesuje... – zaczął wolno Reed – ...to roboty jest jeszcze sporo. Tu i gdzie indziej. – U profesora? Profesora Othniela Marsha? – Tak jest – przytaknął Reed. – U profesora Marsha. – Cóż... – Benton pokiwał głową. – No cóż... Zapadła cisza. Reed szturchnął skrzynię czubkiem buta. – Dołóżmy ją do reszty – zaproponował. – Jeśli pogoda do rana się poprawi, zawieziemy je na stację. Benton kiwnął głową. Pomógł Reedowi i Vincentowi przepchnąć skrzynię. Spojrzał na Teksańczyka, który z bladą twarzą i wytrzeszczonymi oczami gapił się w niebo. Kiedy podszedł bliżej, Teksańczyk wolno spuścił wzrok. – Widziałeś tę kość? – wyszeptał. – Nie do wiary, co? Nie uwierzyłbyś, gdybyś sam nie widział, prawda? – Nie – odparł cicho Benton. – Nie uwierzyłbym. Usta Teksańczyka wykrzywiły się w uśmiechu, ale był to widok przerażający, bo grymas z pewnością nie wyrażał radości. A jednak Teksańczyk pokręcił głową i zaśmiał się. Widząc, jak Reed z Vincentem odchodzą, ruszył za nimi, nie mogąc opanować śmiechu. Benton spojrzał na zbite z desek skrzynie i też odruchowo zerknął w niebo. Znów zaczął padać śnieg: płatki wirowały w ciemności, niesione zmiennym, porywistym wiatrem. Śledząc ich ruch, Benton mógł sobie wyobrazić, że widzi widmowe skrzydła, które zatrzepotały ciężko raz, drugi, a potem rozpłynęły się w powietrzu. CZĘŚĆ PIERWSZA Przytrzymując z całej siły kapelusz, panna Lilian Prescott wdychała głęboko morskie powietrze i żałowała, że wciąż żyje. Od dwóch dni – czyli od czasu, gdy brzegi Irlandii rozmyły się w oddali – modliła się o szybką śmierć. Wtedy właśnie pierwszy raz zdała sobie sprawę, jak kołysze się pokład pod jej stopami i odkryła – ku swemu ogromnemu zdumieniu – że ciało wcale nie jest posłuszne jej woli. Nawet teraz, na rozhuśtanym sztormem statku, ta świadomość nie przestawała jej zadziwiać. Lily bowiem przywykła, że wszystko dzieje się zgodnie z jej wolą. Oporu własnego ciała nie mogła więc traktować inaczej, jak przejaw impertynencji. Prawda: tak samo cierpiała, płynąc w drugą stronę, do Europy. Zakładała jednak podświadomie, że po zaręczynach z lordem Bemertonem już nigdy nie będzie musiała znosić tak niegodnych damy przypadłości, jak pospolita choroba morska. Mocniej ścisnęła kapelusz. Ogarnęła ją kolejna fala mdłości. Po co właściwie wychodzić za lorda, zastanawiała się, skoro i tak człowiek musi tak się męczyć? – Kapelusz ci się przekrzywił. Lily zacisnęła zęby i mocniej chwyciła się barierki. – Naprawdę śmiesznie wyglądasz, Lily. Twarz masz tak zieloną jak oczy. Będziesz rzygać? – Nie mówi się „rzygać” – warknęła Lily przez zęby. – To wulgarne. Mówi się „wymiotować”. Odwróciła się wolno, jakby balansowała ze stertą książek na głowie. Zmrużyła oczy i wbiła wzrok w brata. Wyglądał niezwykle zdrowo i świeżo, jak tylko sześcioletni chłopak potrafi, gdy wokół szaleje ocean. Od chłoszczącego wiatru zaróżowiły mu się policzki. – Idź stąd – jęknęła. Robbie rozłożył ręce i gwiżdżąc przenikliwie, zaczął biegać po pokładzie tam i z powrotem. Lily z trudem zebrała siły, i kazała mu się uspokoić. Robbie niechętnie przystanął. – Nauczył mnie tego ten pan, którego tu poznałem. Tylko że on to robi dużo lepiej. – Jeszcze ze dwa razy machnął chaotycznie ramionami. Wyjął z kieszeni buteleczkę. – Bardzo jesteś chora? Lily przycisnęła twarz do barierki, spoglądając na niego żałośnie. – Bo mówił, że jeśli tak, to mam ci to dać. – Kto mówił? – Ten pan, którego spotkałem. – Robbie się zawahał. – On chyba też jest lordem, tak jak lord Bemerton. Przez chwilę – króciutką chwileczkę – Lily zastanawiała się, czy nie zmusić brata, żeby zaczął mówić do rzeczy, ale na samą myśl o tym, że miałaby jeszcze coś powiedzieć, zrobiło się jej niedobrze. Pozwoliła wcisnąć sobie flakonik w dłoń i odprowadziła Robbiego wzrokiem, gdy z rozpostartymi ramionami pobiegł przed siebie, gwiżdżąc tak jak poprzednio. Gdy zniknął, została sama na pokładzie. Próbowała skupić się na zimnym wietrze i zapomnieć o rozkołysanym oceanie. Dopiero gdy poczuła, że lada chwila zamarznie, ocknęła się i zerknęła na buteleczkę. Wyjęła korek i podejrzliwie powąchała zawartość. Zmrużywszy oko, zajrzała do środka: buteleczkę wypełniała nieapetyczna maź, wydzielająca słaby, roślinny zapach. Nie rzuciła jednak flakonika za burtę, lecz przyglądała mu się uparcie, z policzkiem przytulonym do zimnego metalu relingu. Po długiej chwili ogromnym wysiłkiem woli zmusiła się, by podnieść głowę i unieść buteleczkę do ust. Nie miała nic do stracenia; gorzej już się czuć nie mogła. Po kilku łykach stwierdziła, że to założenie było nazbyt optymistyczne. Jęknęła. Kiedy statek zakołysał się i opadł w dół, jej żołądek wywinął kozła. Bezwładnymi ramionami oplotła barierkę i cisnęła buteleczkę do wody. Patrzyła, jak znika wśród fal. I w tej samej chwili choroba morska ustąpiła. Lily wstała i wyprostowała się. Mdłości zniknęły bez śladu. Nie mogąc w to uwierzyć, zrobiła rundkę po pokładzie. Zauważyła, że wreszcie może jednocześnie poruszać się i myśleć. Później zaś zdobyła się na odwagę i zeszła z pokładu. Do tej pory na samo wspomnienie kabin – czerwonych, aksamitnych dywanów, obszytych złotem zasłon, podtrzymywanych przez cherubinki lamp gazowych – mdłości wracały wzmożoną falą i miała wrażenie, że się dusi. Teraz jednak, mimo iż zaduch wcale się nie zmienił, stwierdziła, że choroba morska nie wraca. W pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że może to ocean się uspokoił. Matka leżała jednak na łóżku, pojękując, w wyłożonej boazerią kajucie, podobnie jak Louise – pokojówka Lily – i reszta służby. Wszyscy byli zieloni na twarzach i nie mieli siły podnieść głowy. Na ten widok Lily poczuła się jeszcze lepiej. Ledwie zdała sobie z tego sprawę, zaraz pożałowała, że wyrzuciła resztkę lekarstwa. Zaczęła zastanawiać się, czy nie dałoby się go zdobyć więcej. Stanęła przed lustrem, przygładziła włosy i poprawiła kapelusz. Uznała, że wygląda znakomicie. Drzwi otworzyły się z hukiem i do kajuty wpadł roześmiany Robbie. Najwyraźniej świetnie się bawił: policzki miał zaróżowione, a Lily doszła już na tyle do siebie, by dostrzec, że całe jego ubranie jest strasznie brudne. Zezłościło jato, zwłaszcza gdy uświadomiła sobie, ile sama dokłada starań, by porządnie wyglądać – mimo choroby i kołysania statku. Miała ochotę porządnie wytarmosić i wyszorować brata, ale uznała, że ta sprawa może poczekać. Zapytała go, co wie o tajemniczym lordzie. Odpowiedział jej entuzjastycznie i nieskładnie. Lord mieszkał w środku statku. I był w Afryce. I miał strzelbę. I widział lwa. I znalazł ładownię, w której roiło się od szczurów. Jego zachwyty nie natchnęły Lily przesadnym optymizmem, ale mimo to poprosiła Robbiego, by przedstawił jej swojego nowego znajomego. Malec popędził przodem, tak że skrępowana wąską suknią zaczęła się obawiać, czy goniąc go, nie podrze sobie ubrania. Prosiła małego, żeby zwolnił, ale on biegł, nie oglądając się na nią: po schodach, przez drzwi, aż zaczęła się obawiać, że jeśli go zgubi, na zawsze zostanie pod pokładem. Kręte schodki wyłożone aksamitnym chodnikiem, dawno zmieniły się w metalowe. Było coraz brudniej. Ryk oceanu przybrał na sile, a jednak ponad nim wybijał się inny, głośniejszy pomruk, w którym zdawał się mieszać płacz dzieci, szczęk naczyń, słowa wypowiadane w dziwnych językach z obcym akcentem i jęki chorych. W otwartych drzwiach migały skulone kształty, stłoczone na niewiarygodnie małej przestrzeni. Miała wrażenie, że to nie mogą być ludzie. Zdawało się jej, że trafiła do jakiegoś pierwotnego świata, którego mieszkańcy składali się z brudu i cienia. Zaczęła się zastanawiać, co jakiś lord mógłby robić w takim miejscu. Nie wyobrażała sobie, naturalnie, że lord Bemerton mógłby udać się w podróż w takiej kabinie choćby nie wiedzieć jak bardzo skarżył się na wygórowaną cenę biletu. Zamyśliła się i nagle zdała sobie sprawę, że straciła brata z oczu. Kiedy jednak zamierzała wpaść w panikę, usłyszała jego śmiech, dobiegający zza półotwartych drzwi. – Zrób terradikadala! – krzyczał. – Terradikadal! Terradikadal! Pterodaktyl – zabrzmiał męski głos z angielskim akcentem. – Terradi... – Robbie parsknął śmiechem. Anglik westchnął i powtórzył łagodnie choć z naciskiem: – Pte-ro-dak-tyl. Na chwilę zapadła cisza, a potem zamiast słów, zdumiona Lily usłyszała gwizd, na przemian to wznoszący się, to opadający. W tej samej chwili rozległ się pisk zachwyconego Robbiego. Pchnąwszy drzwi, ujrzała mężczyznę, trzymającego w powietrzu jej brata, który wymachiwał rękoma jak skrzydłami. Posturą – i najwidoczniej siłą – mężczyzna przypominał niedźwiedzia: bez wysiłku kręcił Robbiem w powietrzu, gwiżdżąc przy tym dla podkreślenia szybkości lotu. Stał plecami do drzwi, toteż nie zwrócił na nią uwagi. Zauważył ją Robbie. – Patrz, Lily! Patrz, jestem terradikadal! Mężczyzna okręcił się na pięcie. Na jego twarzy odmalowały się skrucha i zakłopotanie, ale Lily nie mogła powstrzymać się od uśmiechu: bardzo się starał wyglądać poważnie, lecz nie był w stanie ukryć faktu, że świetnie się bawi. Zdaniem Lily, nie był zbyt przystojny: miał zbyt wydatny nos, żółtawą cerę i ciemne, postrzępione wąsy. Domyślała się, że w młodości, chociaż był masywny i trochę niezgrabny, prezentował się lepiej. Miał pewnie niewiele ponad trzydzieści lat, ale bruzdy przy ustach i zmarszczki w kącikach oczu dodawały mu lat. Dzięki nim, jak zauważyła, wyglądał wesoło; musiał się często i chętnie uśmiechać. Wyczuwało się w nim jednak pewną rezerwę, która sprawiła, że Lily była trochę zmieszana. Nagle zdała sobie sprawę, że uważnie mu się przygląda. Nie przejęła się tym, że się zarumieni, ale czując się coraz bardziej zakłopotania, wypaliła: – Przyszłam podziękować panu za lekarstwo. Mężczyzna w odpowiedzi próbował ukłonić się, ale stwierdziwszy, że wciąż trzyma na rękach chłopca, zrezygnował z tego pomysłu. Robbie wyswobodził się i złapał siostrę za rękę. – To właśnie jest lord! – oznajmił z dumą. – Sam go znalazłem. – Oczywiście wcale nie jestem lordem – wtrącił pospiesznie mężczyzna. Lily rozejrzała się po kabinie. Była pusta, jeśli nie liczyć paru skrzyń, materaca i rozchwierutanego biurka. – Niemożliwe – powiedziała. Uśmiechnął się smutno. Tym razem udało mu się ukłonić. – Dawkins, William Paley Dawkins. To dla mnie zaszczyt. – Nie ma pan żadnego tytułu? Dawkins zastanowił się chwilę. – Może być „kapitan”? – spytał niepewnie. – Kapitan? Jest pan żołnierzem? – Od niedawna w stanie spoczynku. Lily przedstawiła się i przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Doszła do wniosku, że jego oficjalny sposób bycia rzeczywiście dałoby się wyjaśnić latami służby. Patrzyła, jak niezdarnie zakłada okulary i zerka na nią przelotnie, jakby nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Uderzyła ją powolność, niemal delikatność jego ruchów, zupełnie nie pasująca do żołnierza. – Dlaczego, skoro jest pan kapitanem, mój brat wziął pana za lorda? – To wina moich współpasażerów – odparł kapitan. Zdjął okulary i schował je do kieszeni. – Uparli się, żeby nadać mi jakiś tytuł. Słychać ich, jeśli nastawi się ucha. Mieszkają po sąsiedzku. Można się też zorientować, że choroba morska im nie dokucza. – Przytknął ucho do ściany. Lily zrobiła to samo. – To dlatego, że poczęstowałem ich moim cudownym, niezwykłym specyfikiem – oznajmił kapitan na wpół ironicznie, na wpół triumfalnie. – W zamian uczą mnie gry na skrzypcach i mają o mnie bardzo wysokie mniemanie. – Uśmiechnął się nieśmiało. – Nigdy, rzecz jasna, nie przypuszczałem, żeby pani się na to nabrała. Robbie mówił, że jest pani zaręczona z prawdziwym lordem. – Zgadza się, z lordem Bemertonem – przytaknęła Lily, zerkając na pierścionek zaręczynowy z pięknym kamieniem, kupiony przy Rue de la Paix. Ciekawa była, co jeszcze powiedział Robbie. – Wracam do Nowego Jorku, by poczynić przygotowania do wesela. Na jesieni popłynę do Anglii na ślub. – Zawiesiła głos. – Jestem bardzo podekscytowana. – Ma pani powody – zgodził się kapitan. – Moje gratulacje. Lily zwróciła uwagę, że nagle bardzo zainteresowały go mankiety u własnej koszuli. Robbie gdzieś zniknął i zostali sami. Z trudem powstrzymała się od uśmiechu. Była z siebie dumna, że nie podziela zmieszania kapitana; uważała się za kobietę nowoczesną, w dobrym, amerykańskim stylu, i nudziły ją obowiązujące w Starym Świecie konwenanse. Nagła zmiana w zachowaniu kapitana nie przypadła jej jednak do gustu, ponieważ podkreślała jego zakłopotanie. Zapytała więc – możliwie jak najbardziej naturalnym tonem – czy nie ma jeszcze trochę swojego cudownego eliksiru. – Dla mamy – wyjaśniła. – Strasznie ją męczy choroba morska. – Naprawdę? Biedactwo. – Kapitan wyraźnie się odprężył. – Zobaczę, co da się zrobić. Podszedł do pierwszej skrzyni. Rzeczywiście, poruszał się z gracją niezwykłą u człowieka takiej postury. Kiedy zaczął grzebać w środku, Lily przeniosła wzrok na biurko. Walały się po nim papiery, pokryte niechlujnym pismem i szkicami czegoś, co wyglądało na skrzydła. Obok stał stos książek. Zerknąwszy na grzbiet pierwszej z nich, ze zdumieniem stwierdziła, że zdobią go niemieckie słowa, wypisane złotą czcionką i wyglądające tak groźnie, że nie próbowała nawet rozszyfrować tytułu. Jej wzrok przyciągnęło leżące obok pudełko od zapałek, sfatygowane i obwiązane sznurkiem. Przez chwilę opierała się ciekawości, ale zaraz zsunęła sznurek i zajrzała do środka. Znalazła tam dwie zawinięte w papier maleńkie kosteczki, połączone stawem i niezwykle delikatne. Zmarszczyła nos: takie same dziwne przedmioty kolekcjonował jej ojciec. Zamknęła pudełko i odłożyła je na miejsce, czując się tak, jakby odkryła wstydliwy sekret jego właściciela. Kiedy więc kapitan wstał, trzymając w dłoni jakąś zeschniętą gałązkę, postanowiła nie pytać go o zawartość pudełka, lecz o pochodzenie lekarstwa na chorobę morską. – Mam je z Afryki – wyjaśnił kapitan. – Dostałem je od szamana. – Ach, tak... – Lily uśmiechnęła się niezobowiązująco, niepewna, czy z niej nie żartuje. Nie roześmiał się jednak, więc uznała, że mówił poważnie. – Sterculia Constancia – dodał. Zaczął rozcierać roślinę w dłoniach, zsypując proszek do buteleczki. – Sam nadałem jej to imię na cześć mojej matki. To gatunek nieznany do tej pory w botanice Afryki Zwrotnikowej. Proszę. – Podał Lily gałązkę z dwoma listkami. – Jest naprawdę śliczna. Lily nie była pewna, czy się z nim zgadza. Liście były purpurowe, usiane czarnymi plamkami. – Jest pan pewien, że nie jest trująca? – Ależ naturalnie! – odrzekł wesoło. – Od kilku miesięcy testuję na sobie jej działanie. – Z jakim skutkiem? – Znakomicie pomaga przy bólach brzucha. Kiedy wróciłem do Anglii, okazało się, że doskonale sprawdza się też w leczeniu choroby morskiej. – Sięgnął po dzbanek i nalał wody do butelki. Zakorkował ją i wstrząsnął. – Żałuję tylko, że nie zebrałem jej więcej. – Podał Lily flakonik. – Zapasy mi się kończą. – Nie mógłby pan poprosić kogoś, żeby ją panu przysłał? – Nie jest to łatwe, panno Prescott. Ta roślina występuje tylko w głębi dżungli, gdzie Europejczycy się nie zapuszczają. Lily popatrzyła na buteleczkę pod światło. – To naprawdę niezwykłe – mruknęła – że dzikusy z serca Afryki mają takie lekarstwo, a my nie. – Czyżby? Na Boga, zapewniam panią, że nie ma w tym nic niezwykłego. W najdzikszych miejscach naszego globu jeszcze wiele cudów czeka na odkrycie! Powiedział to z takim zapałem, że jego rezerwa zniknęła bez śladu, a Lily poczuła dreszcz niepokoju. Znów przyszedł jej na myśl ojciec. Spojrzała na kapitana z ciekawością, pytając, co ma na myśli. Pytanie było chyba kłopotliwe, bo uśmiechnął się niepewnie i przeczesał palcami włosy. Już miał jej odpowiedzieć, gdy nagle do kajuty wpadł Robbie. – Szybko! – krzyknął. – Szybko! – Złapał kapitana za rękaw. – Znalazłem szczura! – Mam nadzieję, że zostawiłeś go w spokoju – odparł kapitan, dając się pociągnąć w stronę drzwi. – Śpi jak zabity! Można go sobie oglądać, a on nie ucieka! Robbie podskakiwał z podniecenia. Widząc, jak natarczywie wlepia wzrok w twarz kapitana, Lily poczuła się nagle zazdrosna, że to nie ona jest obiektem jego uwagi. Rzecz jasna, szczury darzyła najgłębszą niechęcią, ale drażniło ją, że Robbie nie jej chce pokazać swoje znalezisko. Oznajmiła więc, że osobiście pójdzie obejrzeć śpiącego szczura. Jej brat ze śmiechem zauważył, że Lily jest przecież dziewczyną, a dziewczyny boją się szczurów. Miała ochotę od razu dać mu klapsa, ale powstrzymała się i kazała mu iść przodem, skoro tak mu się spieszy. Robbie zaśmiał się tylko i wybiegł z kabiny. Lily zerknęła na kapitana, który nucił coś pod nosem i – jej zdaniem – z trudem powstrzymywał śmiech. Odwróciła się gwałtownie, czując lekkie ciepło na policzkach. Jeszcze raz omiotła wzrokiem kajutę. Jak by nie patrzeć: trzecia klasa. Dlaczego miałaby się przejmować tym, co pomyśli sobie kapitan? Poprawiła spódnicę i z całym spokojem i godnością, na jakie było ją stać, ruszyła za nim w stronę schodów do ładowni. Im głębiej schodzili, tym mniej przypominało to statek. Lily patrzyła, jak Robbie mknie po schodach biegnących przy ścianie z cegieł, która kojarzyła się jej raczej z fabryką lub piwnicą. Z wysiłkiem przełknęła ślinę. Piwnicą pełną myszy i szczurów. Obejrzała się przez ramię. Kapitan szedł tuż za nią. Przez nią musiał pewnie zwolnić kroku. Nagle metal pod jej stopami zaczął dygotać. Zerknęła w dół. Robbie przestępował z nogi na nogę. – Lily! – zawołał. – Chodź, Lily! Metalowe stopnie dźwięczały głośno pod jego stopami. Lily życzyła mu w duchu, żeby się przewrócił i spadł w otchłań, może nawet zrobił sobie krzywdę. Rozumiała już, czemu chodzi taki usmolony: mimo jej najszczerszych wysiłków sukienkę miała coraz brudniejszą. Wzdrygnęła się na myśl, że mogłaby mieć na sobie którąś z eleganckich paryskich kreacji. Chyba zaczynała czuć też ból głowy: zamiast gwaru trzeciej klasy słyszała łoskot silników, hałas tak potworny, że cały kadłub zdawał się pulsować w jego rytmie. Gdy przyszło jej do głowy, że mogłaby zgubić się w brzuchu tego potwora – zwłaszcza kiedy przez półotwarte drzwi widziała jęzory ognia i czuła żar palenisk, poczuła się jeszcze gorzej. Kiedyś, gdy była jeszcze małą dziewczynką, dziadek zabrał ją do jednej ze swoich hut pod Pittsburgiem. Oszołomiona, siedziała mu na barana na potężnych ramionach i patrzyła na kadzie roztopionego żelaza. Nie mogła się nadziwić, że z takiego koszmarnego miejsca biorą się pieniądze na dom dziadka w Nowym Jorku, z tymi wszystkimi dywanami, służbą i oprawionymi w złocone ramy obrazami. W tej chwili, wypatrując drogi w mroku dudniącej, stalowej ładowni, czuła się tak samo nie na miejscu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, co naprawdę znajduje się pod jej luksusową kabiną. Mimo że z pewnością był to rodzaj oświecenia, musiała przyznać, że czasami ignorancja bywa błogosławieństwem. Przystanęła zniecierpliwiona, próbując zetrzeć plamę z sukienki. Dziwiła się samej sobie, że w ogóle przyszło jej do głowy zapuszczać się w takie paskudne miejsce. Chyba zdradził ją wyraz twarzy, ponieważ kapitan nagle zapytał, czy może chciałaby już wracać. Zniżył głos, żeby Robbie nie usłyszał jego słów wśród huku maszyn. Lily pokręciła przecząco głową, wzruszona delikatnością kapitana. – Nie, naturalnie, że nie chcę – odparła zdecydowanie i pisnęła przeraźliwie. Mały, ciemny kształt przemknął jej po nodze. Wśród stojących pod ścianami skrzyń dostrzegła więcej takich samych kształtów. – Szczur! – krzyknął Robbie i pokazał siostrę palcem. – Krzyknęłaś! – zachichotał. – Lily krzyczy, Lily krzyczy! Uszczypnęła go mocno w rękę, żeby się uciszył, a potem szczypnęła jeszcze raz – żeby uspokoić własne nerwy. – Pokaż mi to zwierzę i wracajmy na górę. – Tam jest – powiedział chłopiec. Lily spojrzała we wskazanym kierunku. W szczelinie pod pokrywą skrzyni dostrzegła masę pociętego ząbkami papieru i resztki worka. Kapitan przestał podśpiewywać pod nosem, podszedł bliżej i podniósł wieko. Lily poczuła ostrą woń zwierzęcego moczu. Zakrywając usta i nos dłonią, zajrzała do środka. Szczur był ciemnobrązowy. Przy jego brzuchu leżało pięć maleńkich szczurzątek, splecionych w kłębek sierści, uszek i ogonków. – Widzisz? – Robbie wspiął się na palce. – Śpią. – Głuptas z ciebie – odparła Lily. – Są martwe. Na chwilę ogarnęło ją poczucie triumfu, ale gdy ujrzała, jak usta Robbiego wyginają się w podkówkę, zrobiło się jej żal brata. Przytuliła go. Kapitan też wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać, ale chłopiec skrzywił się i odsunął. Kapitan zesztywniał, jakby go ktoś spoliczkował. Odsunął się, chrząknął i przykucnął przy stercie ziarna. – Tym się musiała zatruć – mruknął, zerkając w mrok, gdzie Lily także widziała drobne, ruchliwe zwierzątka. – Inne nie ruszają ziarna. – Kapitan wstał. – Gryzonie często unikają pożywienia, po którym jeden z nich choruje. – Nie do wiary... – zdziwiła się Lily. – Ależ one są mądre. Wyglądało na to, że kapitan jej nie słyszał. Bez słowa wrócił do niej i zajrzał do skrzyni. – To niezwykłe, kiedy człowiek się nad tym zastanowi... – Pochylił się nad pojemnikiem. – Cała nasza inteligencja, niezwykła zdolność logicznego myślenia pochodzi od takich właśnie małych stworzonek. – Co za potworny pomysł. – Lily skrzywiła się z niesmakiem. – Poza tym dobrze wiem, że się pan myli. Papa zawsze powtarza, że pochodzimy od małp. – To prawda – przytaknął kapitan – ale jak pani sądzi, skąd wzięły się małpy? Pokonując swoją niechęć, Lily przeniosła wzrok na szczura. Skrzywiła się. – Jakoś nie potrafię uwierzyć, że to mógłby być mój przodek. Kapitan roześmiał się, jakby w jednej chwili wrócił mu normalny dobry humor. – Proszę nie traktować tego tak osobiście, panno Prescott. To bardzo dawne czasy. – Podrapał się w głowę i znów pomrukując jakąś melodię, sięgnął do wnętrza skrzyni. Delikatnie rozgarnął kłębek małych szczurków i wziął najmniejszego z nich do ręki. – Mam jednak nadzieję, że czuje pani jednak jakieś rodzinne powinowactwo? Lily nie kryła obrzydzenia. – Ale przecież... On chyba zdechł, prawda? Jak gdyby w odpowiedzi na jej pytanie na dłoni kapitana rozlała się maleńka kałuża moczu. Robbie podniósł wzrok i wierzchem dłoni otarł łzy. Powolutku na jego twarz wypłynął uśmiech. – Patrz, Lily, patrz, on się... – Dziękuję, Robbie – ucięła ostro Lily. – Sama widzę. – Czy on jest chory? – zaniepokoił się chłopiec. – Możemy mu pomóc? – Trzeba go będzie karmić mlekiem – odparł kapitan, zerkając z czułością na dygoczące w jego dłoni zwierzątko. Ostrożnie podał je Robbiemu. – Ma najwyżej dwa tygodnie. Lily nie wierzyła własnym oczom. – Nie sugeruje pan chyba, że mamy go zabrać do naszej kabiny? – Proszę, Lily, proszę, bardzo proszę – zapiszczał Robbie. – Będzie się nazywał Różyczka. – Nie interesuje mnie, jak chcesz go nazwać! Nie ma mowy! – Widzi pan? – Robbie spojrzał błagalnie na kapitana. – Mówiłem, że nie ma sensu jej tu ciągnąć. – Cicho bądź – burknęła Lily. – Lepiej pomyśl, co powie mama. Spojrzała kapitanowi w oczy. Zdziwiła się, że już się nie uśmiecha; jego łagodność ulotniła się bez śladu. – Będziesz jej musiał powiedzieć – odparł ostro kapitan, jakby zapowiadał tragedię, która wszystko usprawiedliwia – że bez twojej opieki szczurek zdechnie. Odwrócił się i ruszył z powrotem do schodów. Robbie poszedł za nim i Lily, choć zaskoczona – nie przywykła, żeby ktoś traktował ją tak protekcjonalnie – musiała przyśpieszyć kroku, żeby ich dogonić. Zmiana w głosie kapitana zdziwiła ją nie mniej niż fakt, że zamiast złości i oburzenia czuje głównie żal. Wcale nie pasował do jej wyobrażeń na temat tego, jak powinien zachowywać się żołnierz. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że brytyjscy oficerowie mają zwyczaj opiekować się szczurzymi sierotami. Zaczekał na nią przy drzwiach ładowni, za co była mu wdzięczna. Kiedy zrównała się z Robbiem i usłyszała, jak zwierzątko porusza się w jego dłoni, całkiem nieoczekiwanie się wzruszyła. Nie chciała jednak dać po sobie poznać, że godzi się na bezwarunkową kapitulację. – Paskudny z ciebie chłopak – zbeształa Robbiego. – Wiesz chyba, że mama będzie bardzo niezadowolona? Kapitan uprzejmie skinął głową. – Nie wątpię, panno Prescott, że każdego potrafi pani ułagodzić. – Proszę darować sobie pochlebstwa, kapitanie Dawkins. Nie omieszkam napomknąć, że to wszystko pana wina. – Założę się, że szczur wcale nie będzie jakimś niezwykłym gościem w pani domu. – Co ma pan na myśli? – zdziwiła się Lily. – Tylko to, że pani ojciec z pewnością przywoził dziwniejsze znaleziska. – Mój ojciec? – Znam geologów. Wiem, że nie potrafią rozstać się ze swoimi skarbami. – To prawda, ale... Skąd pan o tym wie? Tym razem to na twarzy kapitana odmalowało się zdumienie. – Płynę do Ameryki, żeby się z nim spotkać. Nie czytała pani mojego listu? – Słucham? – Listu, w którym o tym piszę... – Kapitan spojrzał na Robbiego, starając się wyglądać srogo i poważnie. – Nie dałeś matce mojego listu? – Och... Nie – odparł Robbie. – Cały czas rzy... To znaczy, wymiotowała. – Umilkł na chwilę i dodał wesoło: – Ale przyprowadziłem panu Lily! Jego siostra zmarszczyła brwi. – A w ogóle skąd się pan o nas dowiedział? – Pani ojciec przysłał mi telegram. Pisał, że będziecie państwo płynąć tym samym statkiem, na który i ja wykupiłem bilet. Wszystko to ze szczegółami wyjaśniłem w liście. – No dobrze, ale czegóż może pan chcieć od mojego ojca? – Mam nadzieję pojechać z nim na zachód. – Na Dziki Zachód? Drogi kapitanie Dawkins, to nudna kraina. Dobrze o tym wiem, bo spędziłam tam dzieciństwo. Kapitan wzruszył ramionami. – Nawet jeśli ma pani rację... Mam nadzieję, że można znaleźć tam wiele ciekawostek. – Ciekawostek? – Skamieniałości, panno Prescott. Wspaniałe, rzadkie skamieliny z ery dinozaurów. – Papa z pewnością wiedziałby, o czym pan mówi, ja natomiast, kapitanie Dawkins, nie mam pojęcia i mnie to nie interesuje. Kapitan uśmiechnął się szeroko. – Prawdą jest, panno Prescott, że poza Anglią mało kto słyszał o dinozaurach. To prehistoryczne gady, bestie monstrualnych rozmiarów, których kroki musiały dudnić jak te silniki pod pokładem. Lily, która nie znosiła sytuacji, w których musiała przyznać się do swej ignorancji, próbowała przywołać wspomnienie wycieczki do Londynu. Nieopodal Crystal Palace widziała modele takich stworzeń, wielkich jak nosorożce, całkiem nie na miejscu w angielskim parku. – Jeżeli istotnie wydawały równie ogłuszające dźwięki, należy się chyba cieszyć, że wyginęły – odparła pospiesznie. Po tych słowach kapitan znów na chwilę zapatrzył się w dal, tak jak raz to już widziała – trwało to jednak tak krótko, że Lily miała wątpliwości, czy wzrok jej nie zwodzi. Dawkins pogłaskał szczurka, który zdenerwowany, fukał i prychał. – Proszę przodem – Kapitan wskazał ręką schody. Lily, która miała już serdecznie dość ładowni, z ochotą ruszyła do góry. Nie mogła jednak wyrzucić z pamięci zadumanego spojrzenia kapitana. Wróciwszy do kojących, szkarłatnych aksamitów kabiny i nie mając nic lepszego do roboty, zaczęła się zastanawiać, co takie spojrzenie może oznaczać. I co mogłoby łączyć jej ojca z tym człowiekiem. Nie mogła powiedzieć, żeby te pytania bardzo ją niepokoiły. Niezupełnie. A jednak – podobnie jak inne sekrety ojca – nie dawały jej spokoju. Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć matce o swoich niejasnych podejrzeniach. Może lepiej najpierw dowiedzieć się czegoś więcej? Na razie, na dobrą sprawę, nie było o czym mówić. Nie chciała niepokoić mamy bez powodu. Leżąc tak na łóżku, wsłuchana w odległy szum oceanu, Lily podjęła decyzję: musi jeszcze raz porozmawiać z kapitanem. Kapitan niespiesznie wracał do siebie. Kiedy znalazł się już dość blisko swojej kajuty, opadła go gromadka dzieci, które z piskiem i krzykiem uczepiły się jego ubrania. Jeden chłopiec złapał go za rękę i wdrapał mu się na ramiona, tak że kapitan niósł go dalej jak worek węgla. Myślami jednak był gdzie indziej. Od rozstania z panną Prescott coś ściskało go w piersi. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Przystanął odruchowo, zaskoczony przykrym uczuciem. Dzieci opowiadały coś w niezrozumiałych językach, ale nie zwracał na nie uwagi. Zamknął oczy i zobaczył w wyobraźni skalne urwisko nad szarym morzem. Fale leniwie omywały wąską plażę, skąpaną w leciutkiej mgiełce. U podnóża skał rozciągał się pas błotnistej mazi. Wiał wiatr, krzyczały mewy; w powietrzu czuć było ostry zapach soli. Otworzył oczy i ruszył żwawym krokiem do pomieszczeń trzeciej klasy. Kiedy już się tam znalazł, otrząsnął się z dzieci jak z natrętnych rzepów i rozejrzał po wnętrzu. Było duszne, pachniało wilgocią i miał wrażenie, że zaczyna mu brakować powietrza. Nagle zdał sobie sprawę, że stalowe trzewia statku pulsują zgodnie z rytmem falowania oceanu. Wyobraził sobie, że płuca zmieniły mu się w skrzela i zamiast powietrzem, oddycha wodą z morskich głębin – gdy wtem ktoś go zawołał. Kapitan odwrócił się i podszedł do skupionej w kącie grupki mężczyzn. Roześmiani, trzymali się za brzuchy i łamaną angielszczyzną, której ich nauczył, próbowali mu podziękować za lekarstwo. Jeden z nich podał kapitanowi skrzypce. Dawkins starał się zagrać te kilka nut, których go uczyli, ale wydawało mu się, że jego palce są zbyt grube i niezgrabne. Fałszował. Zniecierpliwiony wzruszył ramionami i oddał instrument właścicielowi. Wróciwszy do swojego biurka, zerknął na leżącą na nim książkę. Słowa pływały mu przed oczami. Próbował się skoncentrować. Po spotkaniu z córką Sheldona Prescotta, wyprawa do Ameryki wydała mu się znacznie bardziej realna, zupełnie jakby do tej pory była tylko snem. Ameryka – Nowy Świat, ziemia obiecana paleontologów. Dlaczego, do diabła, zamiast uniesienia, czuł tylko ten przeklęty ucisk w piersi?! Wyjął z szuflady portret kobiety, oprawiony w delikatną, złotą ramkę. Kolory wyblakły, ale kobieta uśmiechała się, jakby ją to bawiło. Kapitan podziwiał ten uśmiech – tak odległy, tak ironiczny, podziwiał też smukłą szyję, gładkie czoło i ciemne włosy, upięte w skomplikowane sploty. Odchylił się na oparcie krzesła. W tej samej chwili zza cienkich ścian kabiny dobiegł go płacz dziecka najpierw zabrzmiał ogłuszająco, a po chwili przeszedł w urywany szloch. Kapitan wyobraził sobie, jak w sąsiedniej kajucie matka uspokaja swoją pociechę; ma pewnie wiecznie zdumioną, zaskoczoną minę, jak wszystkie kobiety w trzeciej klasie. Kapitan wcale im się nie dziwił. Słyszał, jakie plotki krążą na temat Nowego Jorku. W te najgorsze jakoś nie potrafił uwierzyć, ale niektóre mogły przecież być prawdziwe. Nagle zrobiło mu się wstyd. Nie trafił przecież najgorzej: być może, jego nadzieje okażą się płonne, ale przynajmniej przeżyje. Ostrożnie schował portrecik do szuflady i sięgnął po stojące na biurku pudełko od zapałek. Otworzył je delikatnie i obejrzał drobniutkie kostki, wspominając pierwszy spacer kamienistą plażą w Lyme. Zdziwił się trochę, że tak dobrze pamięta szczegóły. Przywołał w pamięci obraz klifowego wybrzeża. Był wtedy małym chłopcem i szedł z rodzicami: ojciec trzymał go za lewą rękę, matka za prawą. Ojciec przyjechał w odwiedziny do starego przyjaciela, z którym razem studiowali w Oksfordzie, przygotowując się do zawodu pastora. Zabudowania parafii stały niedaleko od brzegu, tak że pierwszego wieczora po przyjeździe zeszli wzdłuż strumienia nad morze. Przemierzyli plażą z półtora kilometra. Trochę ślizgali się na wodorostach, oglądali kamienne baseny, rysowali wzorki na spłachetkach piasku, gdy nagle ich uwagę zwrócił pewien mężczyzna. Stał u stóp urwiska, wymachiwał kapeluszem i krzyczał do nich. Minęło prawie dwadzieścia pięć lat, a kapitan wciąż pamiętał, jakie podniecenie malowało się na jego twarzy. – Kości! – zawołał mężczyzna. – Będę potrzebował pomocy! Ten szkielet może być kompletny! – Kości? Chcesz je obejrzeć, Williamie? – Ojciec wziął go na ręce, posadził sobie na barana i przyspieszył kroku. Pani Dawkins, zaniepokojona, ruszyła za nim. Później przyznała, że bała się, iż mowa jest o ludzkim szkielecie, wystarczył jednak rzut oka na delikatną strukturę kości, twardej jak kamień, w którym tkwiła, żeby ją uspokoić. Kość była smukła, cienka i kończyła się czymś na kształt szpona. Kapitan świetnie pamiętał, jakie wrażenie na nim zrobiła. Nigdy przedtem nie widział czegoś równie pięknego. Matka podniosła dłoń do ust. – Mój Boże... – szepnęła. – Cóż to jest? Odkrywca kości z początku był zbyt podekscytowany, żeby odpowiedzieć, po chwili jednak, gdy pan Dawkins udał się do Lyme po pomoc, wyjaśnił pokrótce, co spodziewał się znaleźć. Mówił o skrzydlatych, drapieżnych gadach, które z gracją szybowały w powietrzu, o świecie, w którym zimną pl