12160
Szczegóły |
Tytuł |
12160 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12160 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12160 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12160 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tom Holland
Kolekcjonerzy
(The Bone Hunter)
Przełożył Wojciech Szypuła
Dla Katy
Kiedy słyszę, jak rżenie żelaznego konia niczym grzmot odbija się od zboczy gór,
czuję, jak
ziemia drży pod jego stopami i widzę, jak z jego nozdrzy bucha ogień i dym (nie
wiem, jaki
skrzydlaty koń czy ziejący ogniem smok trafi do nowej mitologii), wydaje mi się,
że na ziemi
pojawiła się rasa, która godna jest ją zamieszkiwać.
Henry David Thoreau Walden
PROLOG
Pewnego dnia, wczesną wiosną 1878 roku, na równinie w południowej części Wyoming
rozpętała się burza śnieżna, chociaż zaledwie pół godziny wcześniej niebo było
oślepiająco
błękitne. Zamieć dopadła dwóch mężczyzn jadących na ciężkich, hodowanych w
Kentucky
koniach. Byli ubrani w długie, podniszczone skórzane płaszcze. Nasuniętymi na
czoło
kapeluszami osłaniali twarze przed zacinającym śniegiem, przynajmniej do chwili,
gdy zjechali
na brzeg jeziora. Wtedy jeden z nich zatrzymał się, a drugi podniósł wzrok. Obaj
mieli ogorzałe
twarze, skórę napiętą na wystających kościach policzkowych i stalowo-siwe
bokobrody. Przez
chwilę milczeli, jak gdyby słowa nie były potrzebne, jakby jeden był tylko
cieniem drugiego.
Pierwszy z nich splunął i zaczął wyrzekać. Nie powinni byli wyjeżdżać tamtego
wieczoru.
Mówił przecież, że spadnie śnieg, przeczuwał to, prawda? I co właściwie zrobił
najlepszego –
posłuchał Teksańczyka.
Teksańczyk nie odpowiedział. Poprawił przewieszony przez ramię karabin, popuścił
wodze
i dźgnął konia ostrogami. Zjechał nad jezioro. W szuwarach, między kamieniami,
lśnił lód.
Teksańczyk skierował konia do wody. Błyszczące odłamki znaczyły jego ślad. Jego
kompan
ruszył za nim w milczeniu. Nie było sensu się odzywać, gdy lodowaty wiatr mroził
płuca.
Rozbryzgująca się woda zamarzała na butach. Śnieg padał bez przerwy, płatki były
wielkie jak
gęsi puch.
Zanim brodząc przy brzegu, przejechali na drugą stronę jeziora, zaczął zapadać
zmierzch.
Pierwszy mężczyzna ściągnął wodze. Spod zmrużonych powiek strzelał spojrzeniem
na prawo
i lewo.
– Boże drogi! – mruknął. – Jest taka zawieja, że nie mam pojęcia, gdzie
jesteśmy.
Teksańczyk przekrzywił kapelusz i podrapał się w głowę. Długie, brudne włosy
zamarzły mu
w strąkach. Z roztargnieniem przeczesał je, roztapiając ścinający je lód – i
nagle zamarł bez
ruchu.
– Co się stało?
Teksańczyk pochylił się w siodle, przekrzywiając głowę, jakby nasłuchiwał.
– Nie widziałeś chyba światła?
– Widziałem, Benton.
Popędził konia naprzód, chociaż śnieg sięgał już prawie popręgu. Mężczyzna
nazwany
Bentonem pokręcił głową, ale posłusznie ruszył w ślad za Teksańczykiem.
Jechali pod górę. Kiedy Benton zerknął przed siebie, zobaczył przesłaniającą
cały horyzont
grań. Osłonił oczy dłonią i rozejrzał się w poszukiwaniu schronienia. Zachwiał
się w siodle
i przetarł oczy dłonią, ale kiedy spojrzał drugi raz, światełko dalej migotało w
tym samym
miejscu. Już miał zamiar krzyknąć i zamachać kapeluszem, gdy dostrzegł, że jego
towarzysz
sięga po rewolwer.
– Schowaj to! – powiedział Benton. – Tu nas nikt nie zna. Teksańczyk zsiadł z
konia.
Ślizgając się i potykając, wolno posuwał się po stromiźnie. Ledwie widział,
którędy się wspinać
wśród pokrytych śniegiem głazów, ale nie wypuszczał broni z ręki. Po krótkim
namyśle Benton
też zsunął się z siodła i wyjął rewolwer.
Brnął w śniegu utorowaną przez Teksańczyka ścieżką, uważając na miejsca, w
których jego
towarzysz zapadł się głębiej. Przed oczami cały czas miał jego buty. Próbował
zapamiętać drogę,
ale przede wszystkim starał się nie wystawiać twarzy na tnący bezlitośnie śnieg.
Płatki stały się
drobniejsze i kłuły boleśnie jak ziarenka piasku. Dopiero gdy znaleźli się na
grzbiecie, Benton
podniósł wzrok. Skały tworzyły tu lekko nachylony teren, przecięty szerokim
rowem – tak
głębokim, że jego dno ginęło w mroku. Od jego krawędzi odchodziły ślady, całkiem
jeszcze
wyraźne, choć śnieg szybko je zasypywał. Benton powiódł za nimi wzrokiem:
prowadziły do
majaczącego w śnieżycy stosu skrzyń. Niektóre były większe od dorosłego
człowieka. Podszedł
bliżej i zobaczył, że pozbijano je byle jak z kawałków desek. Z błyskiem w oku
przesunął po nich
dłonią i zszedł na krawędź rowu.
– Hej! – zawołał. – Hej tam!
Nikt mu nie odpowiedział. Jednak zaglądając w głąb dołu, Benton zobaczył dwie
poruszające
się sylwetki. Drobniutkie śnieżne igiełki nie cięły już tak bardzo w oczy,
dostrzegł więc, że skały
po drugiej stronie są szaro-purpurowe. Znowu krzyknął – i tym razem ktoś mu
odpowiedział.
Ciemne postacie były coraz wyraźniejsze: dwóch mężczyzn z ogromnym wysiłkiem
dźwigało
wielki kamień.
– Co tam macie?
Jeden z mężczyzn spojrzał do góry i coś odkrzyknął, ale wiatr zagłuszył jego
słowa. Benton
z wahaniem schował broń do olstra.
– Osłaniaj mnie – rzucił Teksańczykowi i ostrożnie zsunął się do wykopu.
Powoli zbliżył się do dwójki obcych. Obaj mieli kaptury, tak że widział
właściwie tylko ich
wąsy – długie, nierówne i mokre od potu.
– Co to jest? – zapytał, wskazując głaz.
– Nic, co mogłoby ci się przydać.
– Dlaczego? – Benton przyjrzał się im jeszcze raz i spytał przebiegle:
– Po co komu kawał skały?
– Nie pomógłbyś nam?!
Niewiele brakowało, żeby kamień wyśliznął się mężczyznom z rąk. Po chwili
wahania
Benton dźwignął go razem z nimi.
– Rany boskie! – mruknął. – Ciężki jak diabli! To musi być prawdziwy skarb, że
go tak
taszczycie. I to na takim mrozie.
Nie starczyło mu tchu, by mówić dalej. Nawet kiedy wygramolili się na górę i
zwalili głaz na
platformę obok skrzyń, milczeli, dysząc ciężko w ostrym, mroźnym powietrzu.
Benton otarł pot
z siwych wąsów.
– No... – powiedział w końcu chrapliwym, wysokim głosem. – Macie tu pewnie jakiś
szałas,
bo ziąb jest wściekły.
Wyższy mężczyzna, śniady i przystojny, chuchnął w dłonie i wyciągnął przed
siebie rękę.
– Jakieś półtora kilometra stąd jest stacja kolejowa – wyjaśnił.
– Stacja? – Benton zmarszczył brwi. – Co to za miejsce?
– To tutaj? Como Bluff.
– Co-mo Bluff – powtórzył z namysłem Benton, przeciągając sylaby. Zerknął spode
łba na
obcych. – Pracujecie na kolei?
– Jestem szefem na tym odcinku – przytaknął wyższy. – Nazywam się Reed, Bill
Reed. A to
jest Vincent, mój pomagier. A wy? – spytał po chwili milczenia.
– Ja? – zdziwił się Benton. – Ach tak, ja i on, znaczy, my – wskazał na
Teksańczyka –
szukamy miejsca, gdzie można by się przespać.
Reed zerknął na Teksańczyka, który stał bez ruchu oparty o skrzynie. W ręku
wciąż trzymał
rewolwer.
– Co z nim? – spytał Reed. – Niech się nie wygłupia i nie wymachuje tą zabawką.
Benton odwrócił się i spojrzał na Teksańczyka, który jeszcze przez chwilę stał
nieruchomo,
a potem pociągnął nosem i schował broń.
– Macie coś do jedzenia? – zapytał. Był przygnębiony, wygłodniały i zaczął
trząść się
z zimna.
– Najpierw musimy zabezpieczyć to draństwo. – Reed kopnął wyniesiony z rowu
kamień. –
Jutro, jak będziecie chcieli, możecie nam pomóc przewieźć skrzynie na stację. –
Machnięciem
ręki wskazał smętnie wyglądające paki.
– Co w nich jest? – spytał Benton, w którym znów obudziła się ciekawość. –
Kamienie?
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – uśmiechnął się niespodziewanie Reed.
– Pewnie.
Reed pokiwał głową.
– To chodźcie ze mną – powiedział.
Wziął od Vincenta latarnię i podszedł do skraju rowu. Kiedy odwrócił się, żeby
ostrożnie
zejść na dół, na jego twarzy – do tej pory pełnej rezerwy – pojawił się wyraz
satysfakcji, jak
u sztukmistrza na jarmarku. Odczekał, aż Benton i Teksańczyk zejdą za nim, i
ruszył dnem
wykopu, ślizgając się na zmrożonym śniegu. Z góry dobiegał głośny łopot
rozciągniętego nad
rowem brezentu. Reed zatrzymał się na skraju rzucanego przez brezent cienia i
podniósł latarnię,
oświetlając skalną ścianę.
– Tu, w skale. Tego właśnie szukamy.
Benton zmrużył oczy. Ściany wykopu podparto masywnymi stemplami, światło latarni
migotało nieregularnie, tak że przez chwilę nie wierzył własnym oczom. Przetarł
je i spojrzał
ponownie: na kamieniu rysował się ciemny kontur olbrzymiej, gigantycznej wprost
kości.
– Widzisz? – spytał Reed.
Benton podszedł bliżej; lód chrupnął pod jego nogami. Wyciągnął rękę i dotknął
widmowego
kształtu: to była kość – wyższa od niego i szersza, ale kość. Powiódł po niej
palcami i w tej samej
chwili dostrzegł następne kości, wrośnięte w skały: żebra, kości biodrowe –
wszystkie
monstrualnych rozmiarów.
Reed uśmiechnął się, widząc jego minę.
– Aha! Niezłe, prawda?
Benton domyślił się, że Reed oczekuje na jego reakcję, ale nie miał ochoty
zawracać sobie
głowy odpowiedzią. Myśli kłębiły mu się w głowie jak ścierwojady wokół padliny.
Od wielu dni
uciekał przed nimi. Nie był pewien, skąd pochodzą, ale na pewno zrodziły się
daleko poza
granicami jego wiedzy. Były przerażające. Wolałby o nich zapomnieć.
Nie odrywając wzroku od kości, skinął na Teksańczyka.
– Chodź tu! – zawołał. – Musisz to zobaczyć.
Teksańczyk z kamienną twarzą zanurzył się w cień płachty. Na widok kości
zesztywniał,
gwizdnął przez zęby, podrapał się w głowę i cofnął spod brezentowego daszku.
Spojrzał w niebo.
Śnieg przestał padać i zapadła lodowata, ciemna noc. Teksańczyk jęknął cicho i
sięgnął po broń,
ale Benton w porę doskoczył do niego i złapał go za rękę. Przytulił go i
poklepał po ramieniu,
jakby próbował uspokoić spłoszonego konia.
– Hej! – szepnął. – Już dobrze. Odwrócił się do zaniepokojonego Reeda.
– Te kości... – Wskazał ręką skałę. – Skąd one się tu wzięły?
– To nie są kości żadnego żyjącego dziś zwierzęcia. – Reed nerwowo popatrywał na
Teksańczyka. – Bo tego chyba obawia się twój przyjaciel. Ta istota żyła tu przed
milionami lat –
ciągnął, idąc dnem rowu. Od czasu do czasu oświetlał latarnią kamienne ściany. –
Wtedy
wszędzie rosła tropikalna dżungla. – Pośliznął się znowu i zadrżał z zimna. –
Chociaż teraz może
się to wydawać dziwne.
Benton szedł za nim, zerkając na ściany. Żebra układały się w klatkę piersiową i
wraz
z kręgami tworzyły zarys szkieletu. Też się wzdrygnął, chociaż wcale nie z
zimna.
– To musiał być prawdziwy potwór – zauważył.
– Olbrzymia jaszczurka, długa jak pociąg.
– Naprawdę takie stwory tu żyły?
– Naprawdę. Wszystko można wyczytać z tej skały.
– Kogo interesują te kości? Was dwóch?
– Nie, pewnego profesora ze wschodu. Nazywa się Othniel Marsh.
– Profesor Othniel Marsh... – powtórzył Benton, jakby rozkoszował się dźwiękiem
tych słów.
– Profesor Othniel Marsh. – Wydął wargi i zmrużył oczy. – I to przez tego
profesora harujecie tu
na mrozie jak woły, tak?
– Chce jak najszybciej zebrać wszystkie kości z tej okolicy.
– Rany, skąd ten pośpiech? – Benton wybuchnął śmiechem. – Przecież te potwory
przez
miliony lat przeleżały w ziemi! Miesiąc czy dwa nie zrobi różnicy.
Reed uśmiechnął się lekko spod oblodzonych wąsów.
– Nie tylko nasz profesor się nimi interesuje.
– Ma konkurencję?
– Na to wygląda.
– A konkurencja wie o tym miejscu?
– Nie.
– I profesor chciałby, żeby tak zostało, co?
Kiedy Reed uśmiechnął się znowu, lód na jego wąsach zaczął się kruszyć.
– Można tak powiedzieć.
Benton dotknął poczerniałych kości.
– Kto by pomyślał, że takie truchło może być coś warte... – Odwrócił się do
Teksańczyka,
a potem rzucił pod adresem Reeda: – Gdyby znaleźć takie go stwora żywego, byłby
jeszcze
cenniejszy, prawda?
– Pewnie tak. – Reed wzruszył ramionami. – Ale ponieważ to nie wchodzi w grę,
martwię się
tylko o to, żeby bezpiecznie popakować i wysłać kości. – Uniósł pytająco brwi i
wskazał w głąb
tunelu. – Tam, pod brezentem, trzymamy młotki i drewno.
Benton spojrzał mu obojętnie w oczy.
– Jasna sprawa – mruknął i wolnym krokiem ruszył za Reedem. Pomógł jemu i
Vincentowi
zgarnąć potrzebne narzędzia i razem wrócili na górę, gdzie Reed zabrał się do
pracy. Benton
przyglądał mu się przez chwilę, aż wreszcie stracił cierpliwość, odepchnął go i
sam skończył
zbijać skrzynię. Dopiero tuż przed przybiciem ostatniej deski zerknął jeszcze na
kawał skały
i rysujący się na nim ciemny kontur kości.
– Jeśli cię to interesuje... – zaczął wolno Reed – ...to roboty jest jeszcze
sporo. Tu i gdzie
indziej.
– U profesora? Profesora Othniela Marsha?
– Tak jest – przytaknął Reed. – U profesora Marsha.
– Cóż... – Benton pokiwał głową. – No cóż...
Zapadła cisza. Reed szturchnął skrzynię czubkiem buta.
– Dołóżmy ją do reszty – zaproponował. – Jeśli pogoda do rana się poprawi,
zawieziemy je
na stację.
Benton kiwnął głową. Pomógł Reedowi i Vincentowi przepchnąć skrzynię. Spojrzał
na
Teksańczyka, który z bladą twarzą i wytrzeszczonymi oczami gapił się w niebo.
Kiedy podszedł
bliżej, Teksańczyk wolno spuścił wzrok.
– Widziałeś tę kość? – wyszeptał. – Nie do wiary, co? Nie uwierzyłbyś, gdybyś
sam nie
widział, prawda?
– Nie – odparł cicho Benton. – Nie uwierzyłbym.
Usta Teksańczyka wykrzywiły się w uśmiechu, ale był to widok przerażający, bo
grymas
z pewnością nie wyrażał radości. A jednak Teksańczyk pokręcił głową i zaśmiał
się. Widząc, jak
Reed z Vincentem odchodzą, ruszył za nimi, nie mogąc opanować śmiechu. Benton
spojrzał na
zbite z desek skrzynie i też odruchowo zerknął w niebo. Znów zaczął padać śnieg:
płatki
wirowały w ciemności, niesione zmiennym, porywistym wiatrem. Śledząc ich ruch,
Benton mógł
sobie wyobrazić, że widzi widmowe skrzydła, które zatrzepotały ciężko raz,
drugi, a potem
rozpłynęły się w powietrzu.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Przytrzymując z całej siły kapelusz, panna Lilian Prescott wdychała głęboko
morskie
powietrze i żałowała, że wciąż żyje. Od dwóch dni – czyli od czasu, gdy brzegi
Irlandii rozmyły
się w oddali – modliła się o szybką śmierć. Wtedy właśnie pierwszy raz zdała
sobie sprawę, jak
kołysze się pokład pod jej stopami i odkryła – ku swemu ogromnemu zdumieniu – że
ciało wcale
nie jest posłuszne jej woli. Nawet teraz, na rozhuśtanym sztormem statku, ta
świadomość nie
przestawała jej zadziwiać. Lily bowiem przywykła, że wszystko dzieje się zgodnie
z jej wolą.
Oporu własnego ciała nie mogła więc traktować inaczej, jak przejaw
impertynencji. Prawda: tak
samo cierpiała, płynąc w drugą stronę, do Europy. Zakładała jednak podświadomie,
że po
zaręczynach z lordem Bemertonem już nigdy nie będzie musiała znosić tak
niegodnych damy
przypadłości, jak pospolita choroba morska. Mocniej ścisnęła kapelusz. Ogarnęła
ją kolejna fala
mdłości. Po co właściwie wychodzić za lorda, zastanawiała się, skoro i tak
człowiek musi tak się
męczyć?
– Kapelusz ci się przekrzywił.
Lily zacisnęła zęby i mocniej chwyciła się barierki.
– Naprawdę śmiesznie wyglądasz, Lily. Twarz masz tak zieloną jak oczy. Będziesz
rzygać?
– Nie mówi się „rzygać” – warknęła Lily przez zęby. – To wulgarne. Mówi się
„wymiotować”.
Odwróciła się wolno, jakby balansowała ze stertą książek na głowie. Zmrużyła
oczy i wbiła
wzrok w brata. Wyglądał niezwykle zdrowo i świeżo, jak tylko sześcioletni
chłopak potrafi, gdy
wokół szaleje ocean. Od chłoszczącego wiatru zaróżowiły mu się policzki.
– Idź stąd – jęknęła.
Robbie rozłożył ręce i gwiżdżąc przenikliwie, zaczął biegać po pokładzie tam i z
powrotem.
Lily z trudem zebrała siły, i kazała mu się uspokoić. Robbie niechętnie
przystanął.
– Nauczył mnie tego ten pan, którego tu poznałem. Tylko że on to robi dużo
lepiej. – Jeszcze
ze dwa razy machnął chaotycznie ramionami. Wyjął z kieszeni buteleczkę. – Bardzo
jesteś
chora?
Lily przycisnęła twarz do barierki, spoglądając na niego żałośnie.
– Bo mówił, że jeśli tak, to mam ci to dać.
– Kto mówił?
– Ten pan, którego spotkałem. – Robbie się zawahał. – On chyba też jest lordem,
tak jak lord
Bemerton.
Przez chwilę – króciutką chwileczkę – Lily zastanawiała się, czy nie zmusić
brata, żeby
zaczął mówić do rzeczy, ale na samą myśl o tym, że miałaby jeszcze coś
powiedzieć, zrobiło się
jej niedobrze. Pozwoliła wcisnąć sobie flakonik w dłoń i odprowadziła Robbiego
wzrokiem, gdy
z rozpostartymi ramionami pobiegł przed siebie, gwiżdżąc tak jak poprzednio. Gdy
zniknął,
została sama na pokładzie. Próbowała skupić się na zimnym wietrze i zapomnieć o
rozkołysanym
oceanie. Dopiero gdy poczuła, że lada chwila zamarznie, ocknęła się i zerknęła
na buteleczkę.
Wyjęła korek i podejrzliwie powąchała zawartość. Zmrużywszy oko, zajrzała do
środka:
buteleczkę wypełniała nieapetyczna maź, wydzielająca słaby, roślinny zapach.
Nie rzuciła jednak flakonika za burtę, lecz przyglądała mu się uparcie, z
policzkiem
przytulonym do zimnego metalu relingu. Po długiej chwili ogromnym wysiłkiem woli
zmusiła
się, by podnieść głowę i unieść buteleczkę do ust. Nie miała nic do stracenia;
gorzej już się czuć
nie mogła.
Po kilku łykach stwierdziła, że to założenie było nazbyt optymistyczne. Jęknęła.
Kiedy statek
zakołysał się i opadł w dół, jej żołądek wywinął kozła. Bezwładnymi ramionami
oplotła barierkę
i cisnęła buteleczkę do wody.
Patrzyła, jak znika wśród fal.
I w tej samej chwili choroba morska ustąpiła.
Lily wstała i wyprostowała się.
Mdłości zniknęły bez śladu.
Nie mogąc w to uwierzyć, zrobiła rundkę po pokładzie. Zauważyła, że wreszcie
może
jednocześnie poruszać się i myśleć. Później zaś zdobyła się na odwagę i zeszła z
pokładu. Do tej
pory na samo wspomnienie kabin – czerwonych, aksamitnych dywanów, obszytych
złotem
zasłon, podtrzymywanych przez cherubinki lamp gazowych – mdłości wracały
wzmożoną falą
i miała wrażenie, że się dusi. Teraz jednak, mimo iż zaduch wcale się nie
zmienił, stwierdziła, że
choroba morska nie wraca. W pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że może to
ocean się
uspokoił. Matka leżała jednak na łóżku, pojękując, w wyłożonej boazerią kajucie,
podobnie jak
Louise – pokojówka Lily – i reszta służby. Wszyscy byli zieloni na twarzach i
nie mieli siły
podnieść głowy. Na ten widok Lily poczuła się jeszcze lepiej.
Ledwie zdała sobie z tego sprawę, zaraz pożałowała, że wyrzuciła resztkę
lekarstwa. Zaczęła
zastanawiać się, czy nie dałoby się go zdobyć więcej. Stanęła przed lustrem,
przygładziła włosy
i poprawiła kapelusz. Uznała, że wygląda znakomicie.
Drzwi otworzyły się z hukiem i do kajuty wpadł roześmiany Robbie. Najwyraźniej
świetnie
się bawił: policzki miał zaróżowione, a Lily doszła już na tyle do siebie, by
dostrzec, że całe jego
ubranie jest strasznie brudne. Zezłościło jato, zwłaszcza gdy uświadomiła sobie,
ile sama dokłada
starań, by porządnie wyglądać – mimo choroby i kołysania statku. Miała ochotę
porządnie
wytarmosić i wyszorować brata, ale uznała, że ta sprawa może poczekać. Zapytała
go, co wie
o tajemniczym lordzie.
Odpowiedział jej entuzjastycznie i nieskładnie. Lord mieszkał w środku statku. I
był
w Afryce. I miał strzelbę. I widział lwa. I znalazł ładownię, w której roiło się
od szczurów.
Jego zachwyty nie natchnęły Lily przesadnym optymizmem, ale mimo to poprosiła
Robbiego, by przedstawił jej swojego nowego znajomego. Malec popędził przodem,
tak że
skrępowana wąską suknią zaczęła się obawiać, czy goniąc go, nie podrze sobie
ubrania. Prosiła
małego, żeby zwolnił, ale on biegł, nie oglądając się na nią: po schodach, przez
drzwi, aż zaczęła
się obawiać, że jeśli go zgubi, na zawsze zostanie pod pokładem. Kręte schodki
wyłożone
aksamitnym chodnikiem, dawno zmieniły się w metalowe. Było coraz brudniej. Ryk
oceanu
przybrał na sile, a jednak ponad nim wybijał się inny, głośniejszy pomruk, w
którym zdawał się
mieszać płacz dzieci, szczęk naczyń, słowa wypowiadane w dziwnych językach z
obcym
akcentem i jęki chorych. W otwartych drzwiach migały skulone kształty, stłoczone
na
niewiarygodnie małej przestrzeni. Miała wrażenie, że to nie mogą być ludzie.
Zdawało się jej, że
trafiła do jakiegoś pierwotnego świata, którego mieszkańcy składali się z brudu
i cienia. Zaczęła
się zastanawiać, co jakiś lord mógłby robić w takim miejscu. Nie wyobrażała
sobie, naturalnie, że
lord Bemerton mógłby udać się w podróż w takiej kabinie choćby nie wiedzieć jak
bardzo
skarżył się na wygórowaną cenę biletu.
Zamyśliła się i nagle zdała sobie sprawę, że straciła brata z oczu. Kiedy jednak
zamierzała
wpaść w panikę, usłyszała jego śmiech, dobiegający zza półotwartych drzwi.
– Zrób terradikadala! – krzyczał. – Terradikadal! Terradikadal! Pterodaktyl –
zabrzmiał
męski głos z angielskim akcentem.
– Terradi... – Robbie parsknął śmiechem.
Anglik westchnął i powtórzył łagodnie choć z naciskiem:
– Pte-ro-dak-tyl.
Na chwilę zapadła cisza, a potem zamiast słów, zdumiona Lily usłyszała gwizd, na
przemian
to wznoszący się, to opadający. W tej samej chwili rozległ się pisk zachwyconego
Robbiego.
Pchnąwszy drzwi, ujrzała mężczyznę, trzymającego w powietrzu jej brata, który
wymachiwał
rękoma jak skrzydłami. Posturą – i najwidoczniej siłą – mężczyzna przypominał
niedźwiedzia:
bez wysiłku kręcił Robbiem w powietrzu, gwiżdżąc przy tym dla podkreślenia
szybkości lotu.
Stał plecami do drzwi, toteż nie zwrócił na nią uwagi. Zauważył ją Robbie.
– Patrz, Lily! Patrz, jestem terradikadal!
Mężczyzna okręcił się na pięcie. Na jego twarzy odmalowały się skrucha i
zakłopotanie, ale
Lily nie mogła powstrzymać się od uśmiechu: bardzo się starał wyglądać poważnie,
lecz nie był
w stanie ukryć faktu, że świetnie się bawi. Zdaniem Lily, nie był zbyt
przystojny: miał zbyt
wydatny nos, żółtawą cerę i ciemne, postrzępione wąsy. Domyślała się, że w
młodości, chociaż
był masywny i trochę niezgrabny, prezentował się lepiej. Miał pewnie niewiele
ponad trzydzieści
lat, ale bruzdy przy ustach i zmarszczki w kącikach oczu dodawały mu lat. Dzięki
nim, jak
zauważyła, wyglądał wesoło; musiał się często i chętnie uśmiechać. Wyczuwało się
w nim
jednak pewną rezerwę, która sprawiła, że Lily była trochę zmieszana.
Nagle zdała sobie sprawę, że uważnie mu się przygląda. Nie przejęła się tym, że
się
zarumieni, ale czując się coraz bardziej zakłopotania, wypaliła:
– Przyszłam podziękować panu za lekarstwo.
Mężczyzna w odpowiedzi próbował ukłonić się, ale stwierdziwszy, że wciąż trzyma
na
rękach chłopca, zrezygnował z tego pomysłu. Robbie wyswobodził się i złapał
siostrę za rękę.
– To właśnie jest lord! – oznajmił z dumą. – Sam go znalazłem.
– Oczywiście wcale nie jestem lordem – wtrącił pospiesznie mężczyzna. Lily
rozejrzała się
po kabinie. Była pusta, jeśli nie liczyć paru skrzyń, materaca i
rozchwierutanego biurka.
– Niemożliwe – powiedziała.
Uśmiechnął się smutno. Tym razem udało mu się ukłonić.
– Dawkins, William Paley Dawkins. To dla mnie zaszczyt.
– Nie ma pan żadnego tytułu? Dawkins zastanowił się chwilę.
– Może być „kapitan”? – spytał niepewnie.
– Kapitan? Jest pan żołnierzem?
– Od niedawna w stanie spoczynku.
Lily przedstawiła się i przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Doszła do wniosku,
że jego
oficjalny sposób bycia rzeczywiście dałoby się wyjaśnić latami służby. Patrzyła,
jak niezdarnie
zakłada okulary i zerka na nią przelotnie, jakby nie zdawał sobie sprawy z jej
obecności.
Uderzyła ją powolność, niemal delikatność jego ruchów, zupełnie nie pasująca do
żołnierza.
– Dlaczego, skoro jest pan kapitanem, mój brat wziął pana za lorda?
– To wina moich współpasażerów – odparł kapitan. Zdjął okulary i schował je do
kieszeni. –
Uparli się, żeby nadać mi jakiś tytuł. Słychać ich, jeśli nastawi się ucha.
Mieszkają po sąsiedzku.
Można się też zorientować, że choroba morska im nie dokucza. – Przytknął ucho do
ściany.
Lily zrobiła to samo.
– To dlatego, że poczęstowałem ich moim cudownym, niezwykłym specyfikiem –
oznajmił
kapitan na wpół ironicznie, na wpół triumfalnie. – W zamian uczą mnie gry na
skrzypcach i mają
o mnie bardzo wysokie mniemanie. – Uśmiechnął się nieśmiało. – Nigdy, rzecz
jasna, nie
przypuszczałem, żeby pani się na to nabrała. Robbie mówił, że jest pani
zaręczona z prawdziwym
lordem.
– Zgadza się, z lordem Bemertonem – przytaknęła Lily, zerkając na pierścionek
zaręczynowy
z pięknym kamieniem, kupiony przy Rue de la Paix. Ciekawa była, co jeszcze
powiedział
Robbie. – Wracam do Nowego Jorku, by poczynić przygotowania do wesela. Na
jesieni popłynę
do Anglii na ślub. – Zawiesiła głos. – Jestem bardzo podekscytowana.
– Ma pani powody – zgodził się kapitan. – Moje gratulacje.
Lily zwróciła uwagę, że nagle bardzo zainteresowały go mankiety u własnej
koszuli. Robbie
gdzieś zniknął i zostali sami. Z trudem powstrzymała się od uśmiechu. Była z
siebie dumna, że
nie podziela zmieszania kapitana; uważała się za kobietę nowoczesną, w dobrym,
amerykańskim
stylu, i nudziły ją obowiązujące w Starym Świecie konwenanse. Nagła zmiana w
zachowaniu
kapitana nie przypadła jej jednak do gustu, ponieważ podkreślała jego
zakłopotanie. Zapytała
więc – możliwie jak najbardziej naturalnym tonem – czy nie ma jeszcze trochę
swojego
cudownego eliksiru.
– Dla mamy – wyjaśniła. – Strasznie ją męczy choroba morska.
– Naprawdę? Biedactwo. – Kapitan wyraźnie się odprężył. – Zobaczę, co da się
zrobić.
Podszedł do pierwszej skrzyni. Rzeczywiście, poruszał się z gracją niezwykłą u
człowieka
takiej postury. Kiedy zaczął grzebać w środku, Lily przeniosła wzrok na biurko.
Walały się po
nim papiery, pokryte niechlujnym pismem i szkicami czegoś, co wyglądało na
skrzydła. Obok
stał stos książek. Zerknąwszy na grzbiet pierwszej z nich, ze zdumieniem
stwierdziła, że zdobią
go niemieckie słowa, wypisane złotą czcionką i wyglądające tak groźnie, że nie
próbowała nawet
rozszyfrować tytułu. Jej wzrok przyciągnęło leżące obok pudełko od zapałek,
sfatygowane
i obwiązane sznurkiem. Przez chwilę opierała się ciekawości, ale zaraz zsunęła
sznurek i zajrzała
do środka. Znalazła tam dwie zawinięte w papier maleńkie kosteczki, połączone
stawem
i niezwykle delikatne. Zmarszczyła nos: takie same dziwne przedmioty
kolekcjonował jej ojciec.
Zamknęła pudełko i odłożyła je na miejsce, czując się tak, jakby odkryła
wstydliwy sekret jego
właściciela. Kiedy więc kapitan wstał, trzymając w dłoni jakąś zeschniętą
gałązkę, postanowiła
nie pytać go o zawartość pudełka, lecz o pochodzenie lekarstwa na chorobę
morską.
– Mam je z Afryki – wyjaśnił kapitan. – Dostałem je od szamana.
– Ach, tak... – Lily uśmiechnęła się niezobowiązująco, niepewna, czy z niej nie
żartuje. Nie
roześmiał się jednak, więc uznała, że mówił poważnie.
– Sterculia Constancia – dodał. Zaczął rozcierać roślinę w dłoniach, zsypując
proszek do
buteleczki. – Sam nadałem jej to imię na cześć mojej matki. To gatunek nieznany
do tej pory
w botanice Afryki Zwrotnikowej. Proszę. – Podał Lily gałązkę z dwoma listkami. –
Jest
naprawdę śliczna.
Lily nie była pewna, czy się z nim zgadza. Liście były purpurowe, usiane
czarnymi
plamkami.
– Jest pan pewien, że nie jest trująca?
– Ależ naturalnie! – odrzekł wesoło. – Od kilku miesięcy testuję na sobie jej
działanie.
– Z jakim skutkiem?
– Znakomicie pomaga przy bólach brzucha. Kiedy wróciłem do Anglii, okazało się,
że
doskonale sprawdza się też w leczeniu choroby morskiej. – Sięgnął po dzbanek i
nalał wody do
butelki. Zakorkował ją i wstrząsnął. – Żałuję tylko, że nie zebrałem jej więcej.
– Podał Lily
flakonik. – Zapasy mi się kończą.
– Nie mógłby pan poprosić kogoś, żeby ją panu przysłał?
– Nie jest to łatwe, panno Prescott. Ta roślina występuje tylko w głębi dżungli,
gdzie
Europejczycy się nie zapuszczają.
Lily popatrzyła na buteleczkę pod światło.
– To naprawdę niezwykłe – mruknęła – że dzikusy z serca Afryki mają takie
lekarstwo, a my
nie.
– Czyżby? Na Boga, zapewniam panią, że nie ma w tym nic niezwykłego. W
najdzikszych
miejscach naszego globu jeszcze wiele cudów czeka na odkrycie!
Powiedział to z takim zapałem, że jego rezerwa zniknęła bez śladu, a Lily
poczuła dreszcz
niepokoju. Znów przyszedł jej na myśl ojciec. Spojrzała na kapitana z
ciekawością, pytając, co
ma na myśli. Pytanie było chyba kłopotliwe, bo uśmiechnął się niepewnie i
przeczesał palcami
włosy. Już miał jej odpowiedzieć, gdy nagle do kajuty wpadł Robbie.
– Szybko! – krzyknął. – Szybko! – Złapał kapitana za rękaw. – Znalazłem szczura!
– Mam nadzieję, że zostawiłeś go w spokoju – odparł kapitan, dając się pociągnąć
w stronę
drzwi.
– Śpi jak zabity! Można go sobie oglądać, a on nie ucieka!
Robbie podskakiwał z podniecenia. Widząc, jak natarczywie wlepia wzrok w twarz
kapitana,
Lily poczuła się nagle zazdrosna, że to nie ona jest obiektem jego uwagi. Rzecz
jasna, szczury
darzyła najgłębszą niechęcią, ale drażniło ją, że Robbie nie jej chce pokazać
swoje znalezisko.
Oznajmiła więc, że osobiście pójdzie obejrzeć śpiącego szczura.
Jej brat ze śmiechem zauważył, że Lily jest przecież dziewczyną, a dziewczyny
boją się
szczurów.
Miała ochotę od razu dać mu klapsa, ale powstrzymała się i kazała mu iść
przodem, skoro tak
mu się spieszy. Robbie zaśmiał się tylko i wybiegł z kabiny. Lily zerknęła na
kapitana, który
nucił coś pod nosem i – jej zdaniem – z trudem powstrzymywał śmiech.
Odwróciła się gwałtownie, czując lekkie ciepło na policzkach. Jeszcze raz
omiotła wzrokiem
kajutę. Jak by nie patrzeć: trzecia klasa. Dlaczego miałaby się przejmować tym,
co pomyśli sobie
kapitan? Poprawiła spódnicę i z całym spokojem i godnością, na jakie było ją
stać, ruszyła za nim
w stronę schodów do ładowni.
Im głębiej schodzili, tym mniej przypominało to statek. Lily patrzyła, jak
Robbie mknie po
schodach biegnących przy ścianie z cegieł, która kojarzyła się jej raczej z
fabryką lub piwnicą.
Z wysiłkiem przełknęła ślinę. Piwnicą pełną myszy i szczurów.
Obejrzała się przez ramię. Kapitan szedł tuż za nią. Przez nią musiał pewnie
zwolnić kroku.
Nagle metal pod jej stopami zaczął dygotać. Zerknęła w dół. Robbie przestępował
z nogi na
nogę.
– Lily! – zawołał. – Chodź, Lily!
Metalowe stopnie dźwięczały głośno pod jego stopami. Lily życzyła mu w duchu,
żeby się
przewrócił i spadł w otchłań, może nawet zrobił sobie krzywdę. Rozumiała już,
czemu chodzi
taki usmolony: mimo jej najszczerszych wysiłków sukienkę miała coraz
brudniejszą. Wzdrygnęła
się na myśl, że mogłaby mieć na sobie którąś z eleganckich paryskich kreacji.
Chyba zaczynała
czuć też ból głowy: zamiast gwaru trzeciej klasy słyszała łoskot silników, hałas
tak potworny, że
cały kadłub zdawał się pulsować w jego rytmie. Gdy przyszło jej do głowy, że
mogłaby zgubić
się w brzuchu tego potwora – zwłaszcza kiedy przez półotwarte drzwi widziała
jęzory ognia
i czuła żar palenisk, poczuła się jeszcze gorzej. Kiedyś, gdy była jeszcze małą
dziewczynką,
dziadek zabrał ją do jednej ze swoich hut pod Pittsburgiem. Oszołomiona,
siedziała mu na barana
na potężnych ramionach i patrzyła na kadzie roztopionego żelaza. Nie mogła się
nadziwić, że
z takiego koszmarnego miejsca biorą się pieniądze na dom dziadka w Nowym Jorku,
z tymi
wszystkimi dywanami, służbą i oprawionymi w złocone ramy obrazami. W tej chwili,
wypatrując
drogi w mroku dudniącej, stalowej ładowni, czuła się tak samo nie na miejscu.
Dopiero teraz
zdała sobie sprawę, co naprawdę znajduje się pod jej luksusową kabiną. Mimo że z
pewnością
był to rodzaj oświecenia, musiała przyznać, że czasami ignorancja bywa
błogosławieństwem.
Przystanęła zniecierpliwiona, próbując zetrzeć plamę z sukienki. Dziwiła się
samej sobie, że
w ogóle przyszło jej do głowy zapuszczać się w takie paskudne miejsce.
Chyba zdradził ją wyraz twarzy, ponieważ kapitan nagle zapytał, czy może
chciałaby już
wracać. Zniżył głos, żeby Robbie nie usłyszał jego słów wśród huku maszyn. Lily
pokręciła
przecząco głową, wzruszona delikatnością kapitana.
– Nie, naturalnie, że nie chcę – odparła zdecydowanie i pisnęła przeraźliwie.
Mały, ciemny
kształt przemknął jej po nodze. Wśród stojących pod ścianami skrzyń dostrzegła
więcej takich
samych kształtów.
– Szczur! – krzyknął Robbie i pokazał siostrę palcem. – Krzyknęłaś! –
zachichotał. – Lily
krzyczy, Lily krzyczy!
Uszczypnęła go mocno w rękę, żeby się uciszył, a potem szczypnęła jeszcze raz –
żeby
uspokoić własne nerwy.
– Pokaż mi to zwierzę i wracajmy na górę.
– Tam jest – powiedział chłopiec.
Lily spojrzała we wskazanym kierunku. W szczelinie pod pokrywą skrzyni
dostrzegła masę
pociętego ząbkami papieru i resztki worka. Kapitan przestał podśpiewywać pod
nosem, podszedł
bliżej i podniósł wieko. Lily poczuła ostrą woń zwierzęcego moczu. Zakrywając
usta i nos
dłonią, zajrzała do środka. Szczur był ciemnobrązowy. Przy jego brzuchu leżało
pięć maleńkich
szczurzątek, splecionych w kłębek sierści, uszek i ogonków.
– Widzisz? – Robbie wspiął się na palce. – Śpią.
– Głuptas z ciebie – odparła Lily. – Są martwe.
Na chwilę ogarnęło ją poczucie triumfu, ale gdy ujrzała, jak usta Robbiego
wyginają się
w podkówkę, zrobiło się jej żal brata. Przytuliła go. Kapitan też wyciągnął
rękę, żeby go
pogłaskać, ale chłopiec skrzywił się i odsunął. Kapitan zesztywniał, jakby go
ktoś spoliczkował.
Odsunął się, chrząknął i przykucnął przy stercie ziarna.
– Tym się musiała zatruć – mruknął, zerkając w mrok, gdzie Lily także widziała
drobne,
ruchliwe zwierzątka. – Inne nie ruszają ziarna. – Kapitan wstał. – Gryzonie
często unikają
pożywienia, po którym jeden z nich choruje.
– Nie do wiary... – zdziwiła się Lily. – Ależ one są mądre. Wyglądało na to, że
kapitan jej nie
słyszał. Bez słowa wrócił do niej i zajrzał do skrzyni.
– To niezwykłe, kiedy człowiek się nad tym zastanowi... – Pochylił się nad
pojemnikiem. –
Cała nasza inteligencja, niezwykła zdolność logicznego myślenia pochodzi od
takich właśnie
małych stworzonek.
– Co za potworny pomysł. – Lily skrzywiła się z niesmakiem. – Poza tym dobrze
wiem, że
się pan myli. Papa zawsze powtarza, że pochodzimy od małp.
– To prawda – przytaknął kapitan – ale jak pani sądzi, skąd wzięły się małpy?
Pokonując swoją niechęć, Lily przeniosła wzrok na szczura. Skrzywiła się.
– Jakoś nie potrafię uwierzyć, że to mógłby być mój przodek. Kapitan roześmiał
się, jakby
w jednej chwili wrócił mu normalny dobry humor.
– Proszę nie traktować tego tak osobiście, panno Prescott. To bardzo dawne
czasy. –
Podrapał się w głowę i znów pomrukując jakąś melodię, sięgnął do wnętrza
skrzyni. Delikatnie
rozgarnął kłębek małych szczurków i wziął najmniejszego z nich do ręki. – Mam
jednak
nadzieję, że czuje pani jednak jakieś rodzinne powinowactwo?
Lily nie kryła obrzydzenia.
– Ale przecież... On chyba zdechł, prawda?
Jak gdyby w odpowiedzi na jej pytanie na dłoni kapitana rozlała się maleńka
kałuża moczu.
Robbie podniósł wzrok i wierzchem dłoni otarł łzy. Powolutku na jego twarz
wypłynął uśmiech.
– Patrz, Lily, patrz, on się...
– Dziękuję, Robbie – ucięła ostro Lily. – Sama widzę.
– Czy on jest chory? – zaniepokoił się chłopiec. – Możemy mu pomóc?
– Trzeba go będzie karmić mlekiem – odparł kapitan, zerkając z czułością na
dygoczące
w jego dłoni zwierzątko. Ostrożnie podał je Robbiemu. – Ma najwyżej dwa
tygodnie.
Lily nie wierzyła własnym oczom.
– Nie sugeruje pan chyba, że mamy go zabrać do naszej kabiny?
– Proszę, Lily, proszę, bardzo proszę – zapiszczał Robbie. – Będzie się nazywał
Różyczka.
– Nie interesuje mnie, jak chcesz go nazwać! Nie ma mowy!
– Widzi pan? – Robbie spojrzał błagalnie na kapitana. – Mówiłem, że nie ma sensu
jej tu
ciągnąć.
– Cicho bądź – burknęła Lily. – Lepiej pomyśl, co powie mama. Spojrzała
kapitanowi
w oczy. Zdziwiła się, że już się nie uśmiecha; jego łagodność ulotniła się bez
śladu.
– Będziesz jej musiał powiedzieć – odparł ostro kapitan, jakby zapowiadał
tragedię, która
wszystko usprawiedliwia – że bez twojej opieki szczurek zdechnie.
Odwrócił się i ruszył z powrotem do schodów. Robbie poszedł za nim i Lily, choć
zaskoczona – nie przywykła, żeby ktoś traktował ją tak protekcjonalnie – musiała
przyśpieszyć
kroku, żeby ich dogonić. Zmiana w głosie kapitana zdziwiła ją nie mniej niż
fakt, że zamiast
złości i oburzenia czuje głównie żal.
Wcale nie pasował do jej wyobrażeń na temat tego, jak powinien zachowywać się
żołnierz.
Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że brytyjscy oficerowie mają zwyczaj
opiekować się
szczurzymi sierotami. Zaczekał na nią przy drzwiach ładowni, za co była mu
wdzięczna. Kiedy
zrównała się z Robbiem i usłyszała, jak zwierzątko porusza się w jego dłoni,
całkiem
nieoczekiwanie się wzruszyła.
Nie chciała jednak dać po sobie poznać, że godzi się na bezwarunkową
kapitulację.
– Paskudny z ciebie chłopak – zbeształa Robbiego. – Wiesz chyba, że mama będzie
bardzo
niezadowolona?
Kapitan uprzejmie skinął głową.
– Nie wątpię, panno Prescott, że każdego potrafi pani ułagodzić.
– Proszę darować sobie pochlebstwa, kapitanie Dawkins. Nie omieszkam napomknąć,
że to
wszystko pana wina.
– Założę się, że szczur wcale nie będzie jakimś niezwykłym gościem w pani domu.
– Co ma pan na myśli? – zdziwiła się Lily.
– Tylko to, że pani ojciec z pewnością przywoził dziwniejsze znaleziska.
– Mój ojciec?
– Znam geologów. Wiem, że nie potrafią rozstać się ze swoimi skarbami.
– To prawda, ale... Skąd pan o tym wie?
Tym razem to na twarzy kapitana odmalowało się zdumienie.
– Płynę do Ameryki, żeby się z nim spotkać. Nie czytała pani mojego listu?
– Słucham?
– Listu, w którym o tym piszę... – Kapitan spojrzał na Robbiego, starając się
wyglądać srogo
i poważnie. – Nie dałeś matce mojego listu?
– Och... Nie – odparł Robbie. – Cały czas rzy... To znaczy, wymiotowała. –
Umilkł na chwilę
i dodał wesoło: – Ale przyprowadziłem panu Lily!
Jego siostra zmarszczyła brwi.
– A w ogóle skąd się pan o nas dowiedział?
– Pani ojciec przysłał mi telegram. Pisał, że będziecie państwo płynąć tym samym
statkiem,
na który i ja wykupiłem bilet. Wszystko to ze szczegółami wyjaśniłem w liście.
– No dobrze, ale czegóż może pan chcieć od mojego ojca?
– Mam nadzieję pojechać z nim na zachód.
– Na Dziki Zachód? Drogi kapitanie Dawkins, to nudna kraina. Dobrze o tym wiem,
bo
spędziłam tam dzieciństwo.
Kapitan wzruszył ramionami.
– Nawet jeśli ma pani rację... Mam nadzieję, że można znaleźć tam wiele
ciekawostek.
– Ciekawostek?
– Skamieniałości, panno Prescott. Wspaniałe, rzadkie skamieliny z ery
dinozaurów.
– Papa z pewnością wiedziałby, o czym pan mówi, ja natomiast, kapitanie Dawkins,
nie mam
pojęcia i mnie to nie interesuje.
Kapitan uśmiechnął się szeroko.
– Prawdą jest, panno Prescott, że poza Anglią mało kto słyszał o dinozaurach. To
prehistoryczne gady, bestie monstrualnych rozmiarów, których kroki musiały
dudnić jak te silniki
pod pokładem.
Lily, która nie znosiła sytuacji, w których musiała przyznać się do swej
ignorancji,
próbowała przywołać wspomnienie wycieczki do Londynu. Nieopodal Crystal Palace
widziała
modele takich stworzeń, wielkich jak nosorożce, całkiem nie na miejscu w
angielskim parku.
– Jeżeli istotnie wydawały równie ogłuszające dźwięki, należy się chyba cieszyć,
że
wyginęły – odparła pospiesznie.
Po tych słowach kapitan znów na chwilę zapatrzył się w dal, tak jak raz to już
widziała –
trwało to jednak tak krótko, że Lily miała wątpliwości, czy wzrok jej nie
zwodzi. Dawkins
pogłaskał szczurka, który zdenerwowany, fukał i prychał.
– Proszę przodem – Kapitan wskazał ręką schody.
Lily, która miała już serdecznie dość ładowni, z ochotą ruszyła do góry. Nie
mogła jednak
wyrzucić z pamięci zadumanego spojrzenia kapitana.
Wróciwszy do kojących, szkarłatnych aksamitów kabiny i nie mając nic lepszego do
roboty,
zaczęła się zastanawiać, co takie spojrzenie może oznaczać. I co mogłoby łączyć
jej ojca z tym
człowiekiem. Nie mogła powiedzieć, żeby te pytania bardzo ją niepokoiły.
Niezupełnie. A jednak
– podobnie jak inne sekrety ojca – nie dawały jej spokoju.
Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć matce o swoich niejasnych podejrzeniach.
Może
lepiej najpierw dowiedzieć się czegoś więcej? Na razie, na dobrą sprawę, nie
było o czym
mówić. Nie chciała niepokoić mamy bez powodu. Leżąc tak na łóżku, wsłuchana w
odległy szum
oceanu, Lily podjęła decyzję: musi jeszcze raz porozmawiać z kapitanem.
Kapitan niespiesznie wracał do siebie. Kiedy znalazł się już dość blisko swojej
kajuty, opadła
go gromadka dzieci, które z piskiem i krzykiem uczepiły się jego ubrania. Jeden
chłopiec złapał
go za rękę i wdrapał mu się na ramiona, tak że kapitan niósł go dalej jak worek
węgla. Myślami
jednak był gdzie indziej.
Od rozstania z panną Prescott coś ściskało go w piersi. Nie miał pojęcia, co się
z nim dzieje.
Przystanął odruchowo, zaskoczony przykrym uczuciem. Dzieci opowiadały coś
w niezrozumiałych językach, ale nie zwracał na nie uwagi. Zamknął oczy i
zobaczył
w wyobraźni skalne urwisko nad szarym morzem. Fale leniwie omywały wąską plażę,
skąpaną
w leciutkiej mgiełce. U podnóża skał rozciągał się pas błotnistej mazi. Wiał
wiatr, krzyczały
mewy; w powietrzu czuć było ostry zapach soli.
Otworzył oczy i ruszył żwawym krokiem do pomieszczeń trzeciej klasy. Kiedy już
się tam
znalazł, otrząsnął się z dzieci jak z natrętnych rzepów i rozejrzał po wnętrzu.
Było duszne,
pachniało wilgocią i miał wrażenie, że zaczyna mu brakować powietrza. Nagle zdał
sobie
sprawę, że stalowe trzewia statku pulsują zgodnie z rytmem falowania oceanu.
Wyobraził sobie,
że płuca zmieniły mu się w skrzela i zamiast powietrzem, oddycha wodą z morskich
głębin – gdy
wtem ktoś go zawołał. Kapitan odwrócił się i podszedł do skupionej w kącie
grupki mężczyzn.
Roześmiani, trzymali się za brzuchy i łamaną angielszczyzną, której ich nauczył,
próbowali mu
podziękować za lekarstwo. Jeden z nich podał kapitanowi skrzypce. Dawkins starał
się zagrać te
kilka nut, których go uczyli, ale wydawało mu się, że jego palce są zbyt grube i
niezgrabne.
Fałszował. Zniecierpliwiony wzruszył ramionami i oddał instrument właścicielowi.
Wróciwszy do swojego biurka, zerknął na leżącą na nim książkę. Słowa pływały mu
przed
oczami. Próbował się skoncentrować. Po spotkaniu z córką Sheldona Prescotta,
wyprawa do
Ameryki wydała mu się znacznie bardziej realna, zupełnie jakby do tej pory była
tylko snem.
Ameryka – Nowy Świat, ziemia obiecana paleontologów. Dlaczego, do diabła,
zamiast
uniesienia, czuł tylko ten przeklęty ucisk w piersi?!
Wyjął z szuflady portret kobiety, oprawiony w delikatną, złotą ramkę. Kolory
wyblakły, ale
kobieta uśmiechała się, jakby ją to bawiło. Kapitan podziwiał ten uśmiech – tak
odległy, tak
ironiczny, podziwiał też smukłą szyję, gładkie czoło i ciemne włosy, upięte w
skomplikowane
sploty. Odchylił się na oparcie krzesła. W tej samej chwili zza cienkich ścian
kabiny dobiegł go
płacz dziecka najpierw zabrzmiał ogłuszająco, a po chwili przeszedł w urywany
szloch. Kapitan
wyobraził sobie, jak w sąsiedniej kajucie matka uspokaja swoją pociechę; ma
pewnie wiecznie
zdumioną, zaskoczoną minę, jak wszystkie kobiety w trzeciej klasie.
Kapitan wcale im się nie dziwił. Słyszał, jakie plotki krążą na temat Nowego
Jorku. W te
najgorsze jakoś nie potrafił uwierzyć, ale niektóre mogły przecież być
prawdziwe. Nagle zrobiło
mu się wstyd. Nie trafił przecież najgorzej: być może, jego nadzieje okażą się
płonne, ale
przynajmniej przeżyje.
Ostrożnie schował portrecik do szuflady i sięgnął po stojące na biurku pudełko
od zapałek.
Otworzył je delikatnie i obejrzał drobniutkie kostki, wspominając pierwszy
spacer kamienistą
plażą w Lyme. Zdziwił się trochę, że tak dobrze pamięta szczegóły. Przywołał w
pamięci obraz
klifowego wybrzeża. Był wtedy małym chłopcem i szedł z rodzicami: ojciec trzymał
go za lewą
rękę, matka za prawą. Ojciec przyjechał w odwiedziny do starego przyjaciela, z
którym razem
studiowali w Oksfordzie, przygotowując się do zawodu pastora. Zabudowania
parafii stały
niedaleko od brzegu, tak że pierwszego wieczora po przyjeździe zeszli wzdłuż
strumienia nad
morze. Przemierzyli plażą z półtora kilometra. Trochę ślizgali się na
wodorostach, oglądali
kamienne baseny, rysowali wzorki na spłachetkach piasku, gdy nagle ich uwagę
zwrócił pewien
mężczyzna. Stał u stóp urwiska, wymachiwał kapeluszem i krzyczał do nich. Minęło
prawie
dwadzieścia pięć lat, a kapitan wciąż pamiętał, jakie podniecenie malowało się
na jego twarzy.
– Kości! – zawołał mężczyzna. – Będę potrzebował pomocy! Ten szkielet może być
kompletny!
– Kości? Chcesz je obejrzeć, Williamie? – Ojciec wziął go na ręce, posadził
sobie na barana
i przyspieszył kroku. Pani Dawkins, zaniepokojona, ruszyła za nim. Później
przyznała, że bała
się, iż mowa jest o ludzkim szkielecie, wystarczył jednak rzut oka na delikatną
strukturę kości,
twardej jak kamień, w którym tkwiła, żeby ją uspokoić. Kość była smukła, cienka
i kończyła się
czymś na kształt szpona. Kapitan świetnie pamiętał, jakie wrażenie na nim
zrobiła. Nigdy
przedtem nie widział czegoś równie pięknego.
Matka podniosła dłoń do ust.
– Mój Boże... – szepnęła. – Cóż to jest?
Odkrywca kości z początku był zbyt podekscytowany, żeby odpowiedzieć, po chwili
jednak,
gdy pan Dawkins udał się do Lyme po pomoc, wyjaśnił pokrótce, co spodziewał się
znaleźć.
Mówił o skrzydlatych, drapieżnych gadach, które z gracją szybowały w powietrzu,
o świecie,
w którym zimną pl