Tom Holland Kolekcjonerzy (The Bone Hunter) Przełożył Wojciech Szypuła Dla Katy Kiedy słyszę, jak rżenie żelaznego konia niczym grzmot odbija się od zboczy gór, czuję, jak ziemia drży pod jego stopami i widzę, jak z jego nozdrzy bucha ogień i dym (nie wiem, jaki skrzydlaty koń czy ziejący ogniem smok trafi do nowej mitologii), wydaje mi się, że na ziemi pojawiła się rasa, która godna jest ją zamieszkiwać. Henry David Thoreau Walden PROLOG Pewnego dnia, wczesną wiosną 1878 roku, na równinie w południowej części Wyoming rozpętała się burza śnieżna, chociaż zaledwie pół godziny wcześniej niebo było oślepiająco błękitne. Zamieć dopadła dwóch mężczyzn jadących na ciężkich, hodowanych w Kentucky koniach. Byli ubrani w długie, podniszczone skórzane płaszcze. Nasuniętymi na czoło kapeluszami osłaniali twarze przed zacinającym śniegiem, przynajmniej do chwili, gdy zjechali na brzeg jeziora. Wtedy jeden z nich zatrzymał się, a drugi podniósł wzrok. Obaj mieli ogorzałe twarze, skórę napiętą na wystających kościach policzkowych i stalowo-siwe bokobrody. Przez chwilę milczeli, jak gdyby słowa nie były potrzebne, jakby jeden był tylko cieniem drugiego. Pierwszy z nich splunął i zaczął wyrzekać. Nie powinni byli wyjeżdżać tamtego wieczoru. Mówił przecież, że spadnie śnieg, przeczuwał to, prawda? I co właściwie zrobił najlepszego – posłuchał Teksańczyka. Teksańczyk nie odpowiedział. Poprawił przewieszony przez ramię karabin, popuścił wodze i dźgnął konia ostrogami. Zjechał nad jezioro. W szuwarach, między kamieniami, lśnił lód. Teksańczyk skierował konia do wody. Błyszczące odłamki znaczyły jego ślad. Jego kompan ruszył za nim w milczeniu. Nie było sensu się odzywać, gdy lodowaty wiatr mroził płuca. Rozbryzgująca się woda zamarzała na butach. Śnieg padał bez przerwy, płatki były wielkie jak gęsi puch. Zanim brodząc przy brzegu, przejechali na drugą stronę jeziora, zaczął zapadać zmierzch. Pierwszy mężczyzna ściągnął wodze. Spod zmrużonych powiek strzelał spojrzeniem na prawo i lewo. – Boże drogi! – mruknął. – Jest taka zawieja, że nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy. Teksańczyk przekrzywił kapelusz i podrapał się w głowę. Długie, brudne włosy zamarzły mu w strąkach. Z roztargnieniem przeczesał je, roztapiając ścinający je lód – i nagle zamarł bez ruchu. – Co się stało? Teksańczyk pochylił się w siodle, przekrzywiając głowę, jakby nasłuchiwał. – Nie widziałeś chyba światła? – Widziałem, Benton. Popędził konia naprzód, chociaż śnieg sięgał już prawie popręgu. Mężczyzna nazwany Bentonem pokręcił głową, ale posłusznie ruszył w ślad za Teksańczykiem. Jechali pod górę. Kiedy Benton zerknął przed siebie, zobaczył przesłaniającą cały horyzont grań. Osłonił oczy dłonią i rozejrzał się w poszukiwaniu schronienia. Zachwiał się w siodle i przetarł oczy dłonią, ale kiedy spojrzał drugi raz, światełko dalej migotało w tym samym miejscu. Już miał zamiar krzyknąć i zamachać kapeluszem, gdy dostrzegł, że jego towarzysz sięga po rewolwer. – Schowaj to! – powiedział Benton. – Tu nas nikt nie zna. Teksańczyk zsiadł z konia. Ślizgając się i potykając, wolno posuwał się po stromiźnie. Ledwie widział, którędy się wspinać wśród pokrytych śniegiem głazów, ale nie wypuszczał broni z ręki. Po krótkim namyśle Benton też zsunął się z siodła i wyjął rewolwer. Brnął w śniegu utorowaną przez Teksańczyka ścieżką, uważając na miejsca, w których jego towarzysz zapadł się głębiej. Przed oczami cały czas miał jego buty. Próbował zapamiętać drogę, ale przede wszystkim starał się nie wystawiać twarzy na tnący bezlitośnie śnieg. Płatki stały się drobniejsze i kłuły boleśnie jak ziarenka piasku. Dopiero gdy znaleźli się na grzbiecie, Benton podniósł wzrok. Skały tworzyły tu lekko nachylony teren, przecięty szerokim rowem – tak głębokim, że jego dno ginęło w mroku. Od jego krawędzi odchodziły ślady, całkiem jeszcze wyraźne, choć śnieg szybko je zasypywał. Benton powiódł za nimi wzrokiem: prowadziły do majaczącego w śnieżycy stosu skrzyń. Niektóre były większe od dorosłego człowieka. Podszedł bliżej i zobaczył, że pozbijano je byle jak z kawałków desek. Z błyskiem w oku przesunął po nich dłonią i zszedł na krawędź rowu. – Hej! – zawołał. – Hej tam! Nikt mu nie odpowiedział. Jednak zaglądając w głąb dołu, Benton zobaczył dwie poruszające się sylwetki. Drobniutkie śnieżne igiełki nie cięły już tak bardzo w oczy, dostrzegł więc, że skały po drugiej stronie są szaro-purpurowe. Znowu krzyknął – i tym razem ktoś mu odpowiedział. Ciemne postacie były coraz wyraźniejsze: dwóch mężczyzn z ogromnym wysiłkiem dźwigało wielki kamień. – Co tam macie? Jeden z mężczyzn spojrzał do góry i coś odkrzyknął, ale wiatr zagłuszył jego słowa. Benton z wahaniem schował broń do olstra. – Osłaniaj mnie – rzucił Teksańczykowi i ostrożnie zsunął się do wykopu. Powoli zbliżył się do dwójki obcych. Obaj mieli kaptury, tak że widział właściwie tylko ich wąsy – długie, nierówne i mokre od potu. – Co to jest? – zapytał, wskazując głaz. – Nic, co mogłoby ci się przydać. – Dlaczego? – Benton przyjrzał się im jeszcze raz i spytał przebiegle: – Po co komu kawał skały? – Nie pomógłbyś nam?! Niewiele brakowało, żeby kamień wyśliznął się mężczyznom z rąk. Po chwili wahania Benton dźwignął go razem z nimi. – Rany boskie! – mruknął. – Ciężki jak diabli! To musi być prawdziwy skarb, że go tak taszczycie. I to na takim mrozie. Nie starczyło mu tchu, by mówić dalej. Nawet kiedy wygramolili się na górę i zwalili głaz na platformę obok skrzyń, milczeli, dysząc ciężko w ostrym, mroźnym powietrzu. Benton otarł pot z siwych wąsów. – No... – powiedział w końcu chrapliwym, wysokim głosem. – Macie tu pewnie jakiś szałas, bo ziąb jest wściekły. Wyższy mężczyzna, śniady i przystojny, chuchnął w dłonie i wyciągnął przed siebie rękę. – Jakieś półtora kilometra stąd jest stacja kolejowa – wyjaśnił. – Stacja? – Benton zmarszczył brwi. – Co to za miejsce? – To tutaj? Como Bluff. – Co-mo Bluff – powtórzył z namysłem Benton, przeciągając sylaby. Zerknął spode łba na obcych. – Pracujecie na kolei? – Jestem szefem na tym odcinku – przytaknął wyższy. – Nazywam się Reed, Bill Reed. A to jest Vincent, mój pomagier. A wy? – spytał po chwili milczenia. – Ja? – zdziwił się Benton. – Ach tak, ja i on, znaczy, my – wskazał na Teksańczyka – szukamy miejsca, gdzie można by się przespać. Reed zerknął na Teksańczyka, który stał bez ruchu oparty o skrzynie. W ręku wciąż trzymał rewolwer. – Co z nim? – spytał Reed. – Niech się nie wygłupia i nie wymachuje tą zabawką. Benton odwrócił się i spojrzał na Teksańczyka, który jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, a potem pociągnął nosem i schował broń. – Macie coś do jedzenia? – zapytał. Był przygnębiony, wygłodniały i zaczął trząść się z zimna. – Najpierw musimy zabezpieczyć to draństwo. – Reed kopnął wyniesiony z rowu kamień. – Jutro, jak będziecie chcieli, możecie nam pomóc przewieźć skrzynie na stację. – Machnięciem ręki wskazał smętnie wyglądające paki. – Co w nich jest? – spytał Benton, w którym znów obudziła się ciekawość. – Kamienie? – Naprawdę chcesz wiedzieć? – uśmiechnął się niespodziewanie Reed. – Pewnie. Reed pokiwał głową. – To chodźcie ze mną – powiedział. Wziął od Vincenta latarnię i podszedł do skraju rowu. Kiedy odwrócił się, żeby ostrożnie zejść na dół, na jego twarzy – do tej pory pełnej rezerwy – pojawił się wyraz satysfakcji, jak u sztukmistrza na jarmarku. Odczekał, aż Benton i Teksańczyk zejdą za nim, i ruszył dnem wykopu, ślizgając się na zmrożonym śniegu. Z góry dobiegał głośny łopot rozciągniętego nad rowem brezentu. Reed zatrzymał się na skraju rzucanego przez brezent cienia i podniósł latarnię, oświetlając skalną ścianę. – Tu, w skale. Tego właśnie szukamy. Benton zmrużył oczy. Ściany wykopu podparto masywnymi stemplami, światło latarni migotało nieregularnie, tak że przez chwilę nie wierzył własnym oczom. Przetarł je i spojrzał ponownie: na kamieniu rysował się ciemny kontur olbrzymiej, gigantycznej wprost kości. – Widzisz? – spytał Reed. Benton podszedł bliżej; lód chrupnął pod jego nogami. Wyciągnął rękę i dotknął widmowego kształtu: to była kość – wyższa od niego i szersza, ale kość. Powiódł po niej palcami i w tej samej chwili dostrzegł następne kości, wrośnięte w skały: żebra, kości biodrowe – wszystkie monstrualnych rozmiarów. Reed uśmiechnął się, widząc jego minę. – Aha! Niezłe, prawda? Benton domyślił się, że Reed oczekuje na jego reakcję, ale nie miał ochoty zawracać sobie głowy odpowiedzią. Myśli kłębiły mu się w głowie jak ścierwojady wokół padliny. Od wielu dni uciekał przed nimi. Nie był pewien, skąd pochodzą, ale na pewno zrodziły się daleko poza granicami jego wiedzy. Były przerażające. Wolałby o nich zapomnieć. Nie odrywając wzroku od kości, skinął na Teksańczyka. – Chodź tu! – zawołał. – Musisz to zobaczyć. Teksańczyk z kamienną twarzą zanurzył się w cień płachty. Na widok kości zesztywniał, gwizdnął przez zęby, podrapał się w głowę i cofnął spod brezentowego daszku. Spojrzał w niebo. Śnieg przestał padać i zapadła lodowata, ciemna noc. Teksańczyk jęknął cicho i sięgnął po broń, ale Benton w porę doskoczył do niego i złapał go za rękę. Przytulił go i poklepał po ramieniu, jakby próbował uspokoić spłoszonego konia. – Hej! – szepnął. – Już dobrze. Odwrócił się do zaniepokojonego Reeda. – Te kości... – Wskazał ręką skałę. – Skąd one się tu wzięły? – To nie są kości żadnego żyjącego dziś zwierzęcia. – Reed nerwowo popatrywał na Teksańczyka. – Bo tego chyba obawia się twój przyjaciel. Ta istota żyła tu przed milionami lat – ciągnął, idąc dnem rowu. Od czasu do czasu oświetlał latarnią kamienne ściany. – Wtedy wszędzie rosła tropikalna dżungla. – Pośliznął się znowu i zadrżał z zimna. – Chociaż teraz może się to wydawać dziwne. Benton szedł za nim, zerkając na ściany. Żebra układały się w klatkę piersiową i wraz z kręgami tworzyły zarys szkieletu. Też się wzdrygnął, chociaż wcale nie z zimna. – To musiał być prawdziwy potwór – zauważył. – Olbrzymia jaszczurka, długa jak pociąg. – Naprawdę takie stwory tu żyły? – Naprawdę. Wszystko można wyczytać z tej skały. – Kogo interesują te kości? Was dwóch? – Nie, pewnego profesora ze wschodu. Nazywa się Othniel Marsh. – Profesor Othniel Marsh... – powtórzył Benton, jakby rozkoszował się dźwiękiem tych słów. – Profesor Othniel Marsh. – Wydął wargi i zmrużył oczy. – I to przez tego profesora harujecie tu na mrozie jak woły, tak? – Chce jak najszybciej zebrać wszystkie kości z tej okolicy. – Rany, skąd ten pośpiech? – Benton wybuchnął śmiechem. – Przecież te potwory przez miliony lat przeleżały w ziemi! Miesiąc czy dwa nie zrobi różnicy. Reed uśmiechnął się lekko spod oblodzonych wąsów. – Nie tylko nasz profesor się nimi interesuje. – Ma konkurencję? – Na to wygląda. – A konkurencja wie o tym miejscu? – Nie. – I profesor chciałby, żeby tak zostało, co? Kiedy Reed uśmiechnął się znowu, lód na jego wąsach zaczął się kruszyć. – Można tak powiedzieć. Benton dotknął poczerniałych kości. – Kto by pomyślał, że takie truchło może być coś warte... – Odwrócił się do Teksańczyka, a potem rzucił pod adresem Reeda: – Gdyby znaleźć takie go stwora żywego, byłby jeszcze cenniejszy, prawda? – Pewnie tak. – Reed wzruszył ramionami. – Ale ponieważ to nie wchodzi w grę, martwię się tylko o to, żeby bezpiecznie popakować i wysłać kości. – Uniósł pytająco brwi i wskazał w głąb tunelu. – Tam, pod brezentem, trzymamy młotki i drewno. Benton spojrzał mu obojętnie w oczy. – Jasna sprawa – mruknął i wolnym krokiem ruszył za Reedem. Pomógł jemu i Vincentowi zgarnąć potrzebne narzędzia i razem wrócili na górę, gdzie Reed zabrał się do pracy. Benton przyglądał mu się przez chwilę, aż wreszcie stracił cierpliwość, odepchnął go i sam skończył zbijać skrzynię. Dopiero tuż przed przybiciem ostatniej deski zerknął jeszcze na kawał skały i rysujący się na nim ciemny kontur kości. – Jeśli cię to interesuje... – zaczął wolno Reed – ...to roboty jest jeszcze sporo. Tu i gdzie indziej. – U profesora? Profesora Othniela Marsha? – Tak jest – przytaknął Reed. – U profesora Marsha. – Cóż... – Benton pokiwał głową. – No cóż... Zapadła cisza. Reed szturchnął skrzynię czubkiem buta. – Dołóżmy ją do reszty – zaproponował. – Jeśli pogoda do rana się poprawi, zawieziemy je na stację. Benton kiwnął głową. Pomógł Reedowi i Vincentowi przepchnąć skrzynię. Spojrzał na Teksańczyka, który z bladą twarzą i wytrzeszczonymi oczami gapił się w niebo. Kiedy podszedł bliżej, Teksańczyk wolno spuścił wzrok. – Widziałeś tę kość? – wyszeptał. – Nie do wiary, co? Nie uwierzyłbyś, gdybyś sam nie widział, prawda? – Nie – odparł cicho Benton. – Nie uwierzyłbym. Usta Teksańczyka wykrzywiły się w uśmiechu, ale był to widok przerażający, bo grymas z pewnością nie wyrażał radości. A jednak Teksańczyk pokręcił głową i zaśmiał się. Widząc, jak Reed z Vincentem odchodzą, ruszył za nimi, nie mogąc opanować śmiechu. Benton spojrzał na zbite z desek skrzynie i też odruchowo zerknął w niebo. Znów zaczął padać śnieg: płatki wirowały w ciemności, niesione zmiennym, porywistym wiatrem. Śledząc ich ruch, Benton mógł sobie wyobrazić, że widzi widmowe skrzydła, które zatrzepotały ciężko raz, drugi, a potem rozpłynęły się w powietrzu. CZĘŚĆ PIERWSZA Przytrzymując z całej siły kapelusz, panna Lilian Prescott wdychała głęboko morskie powietrze i żałowała, że wciąż żyje. Od dwóch dni – czyli od czasu, gdy brzegi Irlandii rozmyły się w oddali – modliła się o szybką śmierć. Wtedy właśnie pierwszy raz zdała sobie sprawę, jak kołysze się pokład pod jej stopami i odkryła – ku swemu ogromnemu zdumieniu – że ciało wcale nie jest posłuszne jej woli. Nawet teraz, na rozhuśtanym sztormem statku, ta świadomość nie przestawała jej zadziwiać. Lily bowiem przywykła, że wszystko dzieje się zgodnie z jej wolą. Oporu własnego ciała nie mogła więc traktować inaczej, jak przejaw impertynencji. Prawda: tak samo cierpiała, płynąc w drugą stronę, do Europy. Zakładała jednak podświadomie, że po zaręczynach z lordem Bemertonem już nigdy nie będzie musiała znosić tak niegodnych damy przypadłości, jak pospolita choroba morska. Mocniej ścisnęła kapelusz. Ogarnęła ją kolejna fala mdłości. Po co właściwie wychodzić za lorda, zastanawiała się, skoro i tak człowiek musi tak się męczyć? – Kapelusz ci się przekrzywił. Lily zacisnęła zęby i mocniej chwyciła się barierki. – Naprawdę śmiesznie wyglądasz, Lily. Twarz masz tak zieloną jak oczy. Będziesz rzygać? – Nie mówi się „rzygać” – warknęła Lily przez zęby. – To wulgarne. Mówi się „wymiotować”. Odwróciła się wolno, jakby balansowała ze stertą książek na głowie. Zmrużyła oczy i wbiła wzrok w brata. Wyglądał niezwykle zdrowo i świeżo, jak tylko sześcioletni chłopak potrafi, gdy wokół szaleje ocean. Od chłoszczącego wiatru zaróżowiły mu się policzki. – Idź stąd – jęknęła. Robbie rozłożył ręce i gwiżdżąc przenikliwie, zaczął biegać po pokładzie tam i z powrotem. Lily z trudem zebrała siły, i kazała mu się uspokoić. Robbie niechętnie przystanął. – Nauczył mnie tego ten pan, którego tu poznałem. Tylko że on to robi dużo lepiej. – Jeszcze ze dwa razy machnął chaotycznie ramionami. Wyjął z kieszeni buteleczkę. – Bardzo jesteś chora? Lily przycisnęła twarz do barierki, spoglądając na niego żałośnie. – Bo mówił, że jeśli tak, to mam ci to dać. – Kto mówił? – Ten pan, którego spotkałem. – Robbie się zawahał. – On chyba też jest lordem, tak jak lord Bemerton. Przez chwilę – króciutką chwileczkę – Lily zastanawiała się, czy nie zmusić brata, żeby zaczął mówić do rzeczy, ale na samą myśl o tym, że miałaby jeszcze coś powiedzieć, zrobiło się jej niedobrze. Pozwoliła wcisnąć sobie flakonik w dłoń i odprowadziła Robbiego wzrokiem, gdy z rozpostartymi ramionami pobiegł przed siebie, gwiżdżąc tak jak poprzednio. Gdy zniknął, została sama na pokładzie. Próbowała skupić się na zimnym wietrze i zapomnieć o rozkołysanym oceanie. Dopiero gdy poczuła, że lada chwila zamarznie, ocknęła się i zerknęła na buteleczkę. Wyjęła korek i podejrzliwie powąchała zawartość. Zmrużywszy oko, zajrzała do środka: buteleczkę wypełniała nieapetyczna maź, wydzielająca słaby, roślinny zapach. Nie rzuciła jednak flakonika za burtę, lecz przyglądała mu się uparcie, z policzkiem przytulonym do zimnego metalu relingu. Po długiej chwili ogromnym wysiłkiem woli zmusiła się, by podnieść głowę i unieść buteleczkę do ust. Nie miała nic do stracenia; gorzej już się czuć nie mogła. Po kilku łykach stwierdziła, że to założenie było nazbyt optymistyczne. Jęknęła. Kiedy statek zakołysał się i opadł w dół, jej żołądek wywinął kozła. Bezwładnymi ramionami oplotła barierkę i cisnęła buteleczkę do wody. Patrzyła, jak znika wśród fal. I w tej samej chwili choroba morska ustąpiła. Lily wstała i wyprostowała się. Mdłości zniknęły bez śladu. Nie mogąc w to uwierzyć, zrobiła rundkę po pokładzie. Zauważyła, że wreszcie może jednocześnie poruszać się i myśleć. Później zaś zdobyła się na odwagę i zeszła z pokładu. Do tej pory na samo wspomnienie kabin – czerwonych, aksamitnych dywanów, obszytych złotem zasłon, podtrzymywanych przez cherubinki lamp gazowych – mdłości wracały wzmożoną falą i miała wrażenie, że się dusi. Teraz jednak, mimo iż zaduch wcale się nie zmienił, stwierdziła, że choroba morska nie wraca. W pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że może to ocean się uspokoił. Matka leżała jednak na łóżku, pojękując, w wyłożonej boazerią kajucie, podobnie jak Louise – pokojówka Lily – i reszta służby. Wszyscy byli zieloni na twarzach i nie mieli siły podnieść głowy. Na ten widok Lily poczuła się jeszcze lepiej. Ledwie zdała sobie z tego sprawę, zaraz pożałowała, że wyrzuciła resztkę lekarstwa. Zaczęła zastanawiać się, czy nie dałoby się go zdobyć więcej. Stanęła przed lustrem, przygładziła włosy i poprawiła kapelusz. Uznała, że wygląda znakomicie. Drzwi otworzyły się z hukiem i do kajuty wpadł roześmiany Robbie. Najwyraźniej świetnie się bawił: policzki miał zaróżowione, a Lily doszła już na tyle do siebie, by dostrzec, że całe jego ubranie jest strasznie brudne. Zezłościło jato, zwłaszcza gdy uświadomiła sobie, ile sama dokłada starań, by porządnie wyglądać – mimo choroby i kołysania statku. Miała ochotę porządnie wytarmosić i wyszorować brata, ale uznała, że ta sprawa może poczekać. Zapytała go, co wie o tajemniczym lordzie. Odpowiedział jej entuzjastycznie i nieskładnie. Lord mieszkał w środku statku. I był w Afryce. I miał strzelbę. I widział lwa. I znalazł ładownię, w której roiło się od szczurów. Jego zachwyty nie natchnęły Lily przesadnym optymizmem, ale mimo to poprosiła Robbiego, by przedstawił jej swojego nowego znajomego. Malec popędził przodem, tak że skrępowana wąską suknią zaczęła się obawiać, czy goniąc go, nie podrze sobie ubrania. Prosiła małego, żeby zwolnił, ale on biegł, nie oglądając się na nią: po schodach, przez drzwi, aż zaczęła się obawiać, że jeśli go zgubi, na zawsze zostanie pod pokładem. Kręte schodki wyłożone aksamitnym chodnikiem, dawno zmieniły się w metalowe. Było coraz brudniej. Ryk oceanu przybrał na sile, a jednak ponad nim wybijał się inny, głośniejszy pomruk, w którym zdawał się mieszać płacz dzieci, szczęk naczyń, słowa wypowiadane w dziwnych językach z obcym akcentem i jęki chorych. W otwartych drzwiach migały skulone kształty, stłoczone na niewiarygodnie małej przestrzeni. Miała wrażenie, że to nie mogą być ludzie. Zdawało się jej, że trafiła do jakiegoś pierwotnego świata, którego mieszkańcy składali się z brudu i cienia. Zaczęła się zastanawiać, co jakiś lord mógłby robić w takim miejscu. Nie wyobrażała sobie, naturalnie, że lord Bemerton mógłby udać się w podróż w takiej kabinie choćby nie wiedzieć jak bardzo skarżył się na wygórowaną cenę biletu. Zamyśliła się i nagle zdała sobie sprawę, że straciła brata z oczu. Kiedy jednak zamierzała wpaść w panikę, usłyszała jego śmiech, dobiegający zza półotwartych drzwi. – Zrób terradikadala! – krzyczał. – Terradikadal! Terradikadal! Pterodaktyl – zabrzmiał męski głos z angielskim akcentem. – Terradi... – Robbie parsknął śmiechem. Anglik westchnął i powtórzył łagodnie choć z naciskiem: – Pte-ro-dak-tyl. Na chwilę zapadła cisza, a potem zamiast słów, zdumiona Lily usłyszała gwizd, na przemian to wznoszący się, to opadający. W tej samej chwili rozległ się pisk zachwyconego Robbiego. Pchnąwszy drzwi, ujrzała mężczyznę, trzymającego w powietrzu jej brata, który wymachiwał rękoma jak skrzydłami. Posturą – i najwidoczniej siłą – mężczyzna przypominał niedźwiedzia: bez wysiłku kręcił Robbiem w powietrzu, gwiżdżąc przy tym dla podkreślenia szybkości lotu. Stał plecami do drzwi, toteż nie zwrócił na nią uwagi. Zauważył ją Robbie. – Patrz, Lily! Patrz, jestem terradikadal! Mężczyzna okręcił się na pięcie. Na jego twarzy odmalowały się skrucha i zakłopotanie, ale Lily nie mogła powstrzymać się od uśmiechu: bardzo się starał wyglądać poważnie, lecz nie był w stanie ukryć faktu, że świetnie się bawi. Zdaniem Lily, nie był zbyt przystojny: miał zbyt wydatny nos, żółtawą cerę i ciemne, postrzępione wąsy. Domyślała się, że w młodości, chociaż był masywny i trochę niezgrabny, prezentował się lepiej. Miał pewnie niewiele ponad trzydzieści lat, ale bruzdy przy ustach i zmarszczki w kącikach oczu dodawały mu lat. Dzięki nim, jak zauważyła, wyglądał wesoło; musiał się często i chętnie uśmiechać. Wyczuwało się w nim jednak pewną rezerwę, która sprawiła, że Lily była trochę zmieszana. Nagle zdała sobie sprawę, że uważnie mu się przygląda. Nie przejęła się tym, że się zarumieni, ale czując się coraz bardziej zakłopotania, wypaliła: – Przyszłam podziękować panu za lekarstwo. Mężczyzna w odpowiedzi próbował ukłonić się, ale stwierdziwszy, że wciąż trzyma na rękach chłopca, zrezygnował z tego pomysłu. Robbie wyswobodził się i złapał siostrę za rękę. – To właśnie jest lord! – oznajmił z dumą. – Sam go znalazłem. – Oczywiście wcale nie jestem lordem – wtrącił pospiesznie mężczyzna. Lily rozejrzała się po kabinie. Była pusta, jeśli nie liczyć paru skrzyń, materaca i rozchwierutanego biurka. – Niemożliwe – powiedziała. Uśmiechnął się smutno. Tym razem udało mu się ukłonić. – Dawkins, William Paley Dawkins. To dla mnie zaszczyt. – Nie ma pan żadnego tytułu? Dawkins zastanowił się chwilę. – Może być „kapitan”? – spytał niepewnie. – Kapitan? Jest pan żołnierzem? – Od niedawna w stanie spoczynku. Lily przedstawiła się i przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Doszła do wniosku, że jego oficjalny sposób bycia rzeczywiście dałoby się wyjaśnić latami służby. Patrzyła, jak niezdarnie zakłada okulary i zerka na nią przelotnie, jakby nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Uderzyła ją powolność, niemal delikatność jego ruchów, zupełnie nie pasująca do żołnierza. – Dlaczego, skoro jest pan kapitanem, mój brat wziął pana za lorda? – To wina moich współpasażerów – odparł kapitan. Zdjął okulary i schował je do kieszeni. – Uparli się, żeby nadać mi jakiś tytuł. Słychać ich, jeśli nastawi się ucha. Mieszkają po sąsiedzku. Można się też zorientować, że choroba morska im nie dokucza. – Przytknął ucho do ściany. Lily zrobiła to samo. – To dlatego, że poczęstowałem ich moim cudownym, niezwykłym specyfikiem – oznajmił kapitan na wpół ironicznie, na wpół triumfalnie. – W zamian uczą mnie gry na skrzypcach i mają o mnie bardzo wysokie mniemanie. – Uśmiechnął się nieśmiało. – Nigdy, rzecz jasna, nie przypuszczałem, żeby pani się na to nabrała. Robbie mówił, że jest pani zaręczona z prawdziwym lordem. – Zgadza się, z lordem Bemertonem – przytaknęła Lily, zerkając na pierścionek zaręczynowy z pięknym kamieniem, kupiony przy Rue de la Paix. Ciekawa była, co jeszcze powiedział Robbie. – Wracam do Nowego Jorku, by poczynić przygotowania do wesela. Na jesieni popłynę do Anglii na ślub. – Zawiesiła głos. – Jestem bardzo podekscytowana. – Ma pani powody – zgodził się kapitan. – Moje gratulacje. Lily zwróciła uwagę, że nagle bardzo zainteresowały go mankiety u własnej koszuli. Robbie gdzieś zniknął i zostali sami. Z trudem powstrzymała się od uśmiechu. Była z siebie dumna, że nie podziela zmieszania kapitana; uważała się za kobietę nowoczesną, w dobrym, amerykańskim stylu, i nudziły ją obowiązujące w Starym Świecie konwenanse. Nagła zmiana w zachowaniu kapitana nie przypadła jej jednak do gustu, ponieważ podkreślała jego zakłopotanie. Zapytała więc – możliwie jak najbardziej naturalnym tonem – czy nie ma jeszcze trochę swojego cudownego eliksiru. – Dla mamy – wyjaśniła. – Strasznie ją męczy choroba morska. – Naprawdę? Biedactwo. – Kapitan wyraźnie się odprężył. – Zobaczę, co da się zrobić. Podszedł do pierwszej skrzyni. Rzeczywiście, poruszał się z gracją niezwykłą u człowieka takiej postury. Kiedy zaczął grzebać w środku, Lily przeniosła wzrok na biurko. Walały się po nim papiery, pokryte niechlujnym pismem i szkicami czegoś, co wyglądało na skrzydła. Obok stał stos książek. Zerknąwszy na grzbiet pierwszej z nich, ze zdumieniem stwierdziła, że zdobią go niemieckie słowa, wypisane złotą czcionką i wyglądające tak groźnie, że nie próbowała nawet rozszyfrować tytułu. Jej wzrok przyciągnęło leżące obok pudełko od zapałek, sfatygowane i obwiązane sznurkiem. Przez chwilę opierała się ciekawości, ale zaraz zsunęła sznurek i zajrzała do środka. Znalazła tam dwie zawinięte w papier maleńkie kosteczki, połączone stawem i niezwykle delikatne. Zmarszczyła nos: takie same dziwne przedmioty kolekcjonował jej ojciec. Zamknęła pudełko i odłożyła je na miejsce, czując się tak, jakby odkryła wstydliwy sekret jego właściciela. Kiedy więc kapitan wstał, trzymając w dłoni jakąś zeschniętą gałązkę, postanowiła nie pytać go o zawartość pudełka, lecz o pochodzenie lekarstwa na chorobę morską. – Mam je z Afryki – wyjaśnił kapitan. – Dostałem je od szamana. – Ach, tak... – Lily uśmiechnęła się niezobowiązująco, niepewna, czy z niej nie żartuje. Nie roześmiał się jednak, więc uznała, że mówił poważnie. – Sterculia Constancia – dodał. Zaczął rozcierać roślinę w dłoniach, zsypując proszek do buteleczki. – Sam nadałem jej to imię na cześć mojej matki. To gatunek nieznany do tej pory w botanice Afryki Zwrotnikowej. Proszę. – Podał Lily gałązkę z dwoma listkami. – Jest naprawdę śliczna. Lily nie była pewna, czy się z nim zgadza. Liście były purpurowe, usiane czarnymi plamkami. – Jest pan pewien, że nie jest trująca? – Ależ naturalnie! – odrzekł wesoło. – Od kilku miesięcy testuję na sobie jej działanie. – Z jakim skutkiem? – Znakomicie pomaga przy bólach brzucha. Kiedy wróciłem do Anglii, okazało się, że doskonale sprawdza się też w leczeniu choroby morskiej. – Sięgnął po dzbanek i nalał wody do butelki. Zakorkował ją i wstrząsnął. – Żałuję tylko, że nie zebrałem jej więcej. – Podał Lily flakonik. – Zapasy mi się kończą. – Nie mógłby pan poprosić kogoś, żeby ją panu przysłał? – Nie jest to łatwe, panno Prescott. Ta roślina występuje tylko w głębi dżungli, gdzie Europejczycy się nie zapuszczają. Lily popatrzyła na buteleczkę pod światło. – To naprawdę niezwykłe – mruknęła – że dzikusy z serca Afryki mają takie lekarstwo, a my nie. – Czyżby? Na Boga, zapewniam panią, że nie ma w tym nic niezwykłego. W najdzikszych miejscach naszego globu jeszcze wiele cudów czeka na odkrycie! Powiedział to z takim zapałem, że jego rezerwa zniknęła bez śladu, a Lily poczuła dreszcz niepokoju. Znów przyszedł jej na myśl ojciec. Spojrzała na kapitana z ciekawością, pytając, co ma na myśli. Pytanie było chyba kłopotliwe, bo uśmiechnął się niepewnie i przeczesał palcami włosy. Już miał jej odpowiedzieć, gdy nagle do kajuty wpadł Robbie. – Szybko! – krzyknął. – Szybko! – Złapał kapitana za rękaw. – Znalazłem szczura! – Mam nadzieję, że zostawiłeś go w spokoju – odparł kapitan, dając się pociągnąć w stronę drzwi. – Śpi jak zabity! Można go sobie oglądać, a on nie ucieka! Robbie podskakiwał z podniecenia. Widząc, jak natarczywie wlepia wzrok w twarz kapitana, Lily poczuła się nagle zazdrosna, że to nie ona jest obiektem jego uwagi. Rzecz jasna, szczury darzyła najgłębszą niechęcią, ale drażniło ją, że Robbie nie jej chce pokazać swoje znalezisko. Oznajmiła więc, że osobiście pójdzie obejrzeć śpiącego szczura. Jej brat ze śmiechem zauważył, że Lily jest przecież dziewczyną, a dziewczyny boją się szczurów. Miała ochotę od razu dać mu klapsa, ale powstrzymała się i kazała mu iść przodem, skoro tak mu się spieszy. Robbie zaśmiał się tylko i wybiegł z kabiny. Lily zerknęła na kapitana, który nucił coś pod nosem i – jej zdaniem – z trudem powstrzymywał śmiech. Odwróciła się gwałtownie, czując lekkie ciepło na policzkach. Jeszcze raz omiotła wzrokiem kajutę. Jak by nie patrzeć: trzecia klasa. Dlaczego miałaby się przejmować tym, co pomyśli sobie kapitan? Poprawiła spódnicę i z całym spokojem i godnością, na jakie było ją stać, ruszyła za nim w stronę schodów do ładowni. Im głębiej schodzili, tym mniej przypominało to statek. Lily patrzyła, jak Robbie mknie po schodach biegnących przy ścianie z cegieł, która kojarzyła się jej raczej z fabryką lub piwnicą. Z wysiłkiem przełknęła ślinę. Piwnicą pełną myszy i szczurów. Obejrzała się przez ramię. Kapitan szedł tuż za nią. Przez nią musiał pewnie zwolnić kroku. Nagle metal pod jej stopami zaczął dygotać. Zerknęła w dół. Robbie przestępował z nogi na nogę. – Lily! – zawołał. – Chodź, Lily! Metalowe stopnie dźwięczały głośno pod jego stopami. Lily życzyła mu w duchu, żeby się przewrócił i spadł w otchłań, może nawet zrobił sobie krzywdę. Rozumiała już, czemu chodzi taki usmolony: mimo jej najszczerszych wysiłków sukienkę miała coraz brudniejszą. Wzdrygnęła się na myśl, że mogłaby mieć na sobie którąś z eleganckich paryskich kreacji. Chyba zaczynała czuć też ból głowy: zamiast gwaru trzeciej klasy słyszała łoskot silników, hałas tak potworny, że cały kadłub zdawał się pulsować w jego rytmie. Gdy przyszło jej do głowy, że mogłaby zgubić się w brzuchu tego potwora – zwłaszcza kiedy przez półotwarte drzwi widziała jęzory ognia i czuła żar palenisk, poczuła się jeszcze gorzej. Kiedyś, gdy była jeszcze małą dziewczynką, dziadek zabrał ją do jednej ze swoich hut pod Pittsburgiem. Oszołomiona, siedziała mu na barana na potężnych ramionach i patrzyła na kadzie roztopionego żelaza. Nie mogła się nadziwić, że z takiego koszmarnego miejsca biorą się pieniądze na dom dziadka w Nowym Jorku, z tymi wszystkimi dywanami, służbą i oprawionymi w złocone ramy obrazami. W tej chwili, wypatrując drogi w mroku dudniącej, stalowej ładowni, czuła się tak samo nie na miejscu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, co naprawdę znajduje się pod jej luksusową kabiną. Mimo że z pewnością był to rodzaj oświecenia, musiała przyznać, że czasami ignorancja bywa błogosławieństwem. Przystanęła zniecierpliwiona, próbując zetrzeć plamę z sukienki. Dziwiła się samej sobie, że w ogóle przyszło jej do głowy zapuszczać się w takie paskudne miejsce. Chyba zdradził ją wyraz twarzy, ponieważ kapitan nagle zapytał, czy może chciałaby już wracać. Zniżył głos, żeby Robbie nie usłyszał jego słów wśród huku maszyn. Lily pokręciła przecząco głową, wzruszona delikatnością kapitana. – Nie, naturalnie, że nie chcę – odparła zdecydowanie i pisnęła przeraźliwie. Mały, ciemny kształt przemknął jej po nodze. Wśród stojących pod ścianami skrzyń dostrzegła więcej takich samych kształtów. – Szczur! – krzyknął Robbie i pokazał siostrę palcem. – Krzyknęłaś! – zachichotał. – Lily krzyczy, Lily krzyczy! Uszczypnęła go mocno w rękę, żeby się uciszył, a potem szczypnęła jeszcze raz – żeby uspokoić własne nerwy. – Pokaż mi to zwierzę i wracajmy na górę. – Tam jest – powiedział chłopiec. Lily spojrzała we wskazanym kierunku. W szczelinie pod pokrywą skrzyni dostrzegła masę pociętego ząbkami papieru i resztki worka. Kapitan przestał podśpiewywać pod nosem, podszedł bliżej i podniósł wieko. Lily poczuła ostrą woń zwierzęcego moczu. Zakrywając usta i nos dłonią, zajrzała do środka. Szczur był ciemnobrązowy. Przy jego brzuchu leżało pięć maleńkich szczurzątek, splecionych w kłębek sierści, uszek i ogonków. – Widzisz? – Robbie wspiął się na palce. – Śpią. – Głuptas z ciebie – odparła Lily. – Są martwe. Na chwilę ogarnęło ją poczucie triumfu, ale gdy ujrzała, jak usta Robbiego wyginają się w podkówkę, zrobiło się jej żal brata. Przytuliła go. Kapitan też wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać, ale chłopiec skrzywił się i odsunął. Kapitan zesztywniał, jakby go ktoś spoliczkował. Odsunął się, chrząknął i przykucnął przy stercie ziarna. – Tym się musiała zatruć – mruknął, zerkając w mrok, gdzie Lily także widziała drobne, ruchliwe zwierzątka. – Inne nie ruszają ziarna. – Kapitan wstał. – Gryzonie często unikają pożywienia, po którym jeden z nich choruje. – Nie do wiary... – zdziwiła się Lily. – Ależ one są mądre. Wyglądało na to, że kapitan jej nie słyszał. Bez słowa wrócił do niej i zajrzał do skrzyni. – To niezwykłe, kiedy człowiek się nad tym zastanowi... – Pochylił się nad pojemnikiem. – Cała nasza inteligencja, niezwykła zdolność logicznego myślenia pochodzi od takich właśnie małych stworzonek. – Co za potworny pomysł. – Lily skrzywiła się z niesmakiem. – Poza tym dobrze wiem, że się pan myli. Papa zawsze powtarza, że pochodzimy od małp. – To prawda – przytaknął kapitan – ale jak pani sądzi, skąd wzięły się małpy? Pokonując swoją niechęć, Lily przeniosła wzrok na szczura. Skrzywiła się. – Jakoś nie potrafię uwierzyć, że to mógłby być mój przodek. Kapitan roześmiał się, jakby w jednej chwili wrócił mu normalny dobry humor. – Proszę nie traktować tego tak osobiście, panno Prescott. To bardzo dawne czasy. – Podrapał się w głowę i znów pomrukując jakąś melodię, sięgnął do wnętrza skrzyni. Delikatnie rozgarnął kłębek małych szczurków i wziął najmniejszego z nich do ręki. – Mam jednak nadzieję, że czuje pani jednak jakieś rodzinne powinowactwo? Lily nie kryła obrzydzenia. – Ale przecież... On chyba zdechł, prawda? Jak gdyby w odpowiedzi na jej pytanie na dłoni kapitana rozlała się maleńka kałuża moczu. Robbie podniósł wzrok i wierzchem dłoni otarł łzy. Powolutku na jego twarz wypłynął uśmiech. – Patrz, Lily, patrz, on się... – Dziękuję, Robbie – ucięła ostro Lily. – Sama widzę. – Czy on jest chory? – zaniepokoił się chłopiec. – Możemy mu pomóc? – Trzeba go będzie karmić mlekiem – odparł kapitan, zerkając z czułością na dygoczące w jego dłoni zwierzątko. Ostrożnie podał je Robbiemu. – Ma najwyżej dwa tygodnie. Lily nie wierzyła własnym oczom. – Nie sugeruje pan chyba, że mamy go zabrać do naszej kabiny? – Proszę, Lily, proszę, bardzo proszę – zapiszczał Robbie. – Będzie się nazywał Różyczka. – Nie interesuje mnie, jak chcesz go nazwać! Nie ma mowy! – Widzi pan? – Robbie spojrzał błagalnie na kapitana. – Mówiłem, że nie ma sensu jej tu ciągnąć. – Cicho bądź – burknęła Lily. – Lepiej pomyśl, co powie mama. Spojrzała kapitanowi w oczy. Zdziwiła się, że już się nie uśmiecha; jego łagodność ulotniła się bez śladu. – Będziesz jej musiał powiedzieć – odparł ostro kapitan, jakby zapowiadał tragedię, która wszystko usprawiedliwia – że bez twojej opieki szczurek zdechnie. Odwrócił się i ruszył z powrotem do schodów. Robbie poszedł za nim i Lily, choć zaskoczona – nie przywykła, żeby ktoś traktował ją tak protekcjonalnie – musiała przyśpieszyć kroku, żeby ich dogonić. Zmiana w głosie kapitana zdziwiła ją nie mniej niż fakt, że zamiast złości i oburzenia czuje głównie żal. Wcale nie pasował do jej wyobrażeń na temat tego, jak powinien zachowywać się żołnierz. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że brytyjscy oficerowie mają zwyczaj opiekować się szczurzymi sierotami. Zaczekał na nią przy drzwiach ładowni, za co była mu wdzięczna. Kiedy zrównała się z Robbiem i usłyszała, jak zwierzątko porusza się w jego dłoni, całkiem nieoczekiwanie się wzruszyła. Nie chciała jednak dać po sobie poznać, że godzi się na bezwarunkową kapitulację. – Paskudny z ciebie chłopak – zbeształa Robbiego. – Wiesz chyba, że mama będzie bardzo niezadowolona? Kapitan uprzejmie skinął głową. – Nie wątpię, panno Prescott, że każdego potrafi pani ułagodzić. – Proszę darować sobie pochlebstwa, kapitanie Dawkins. Nie omieszkam napomknąć, że to wszystko pana wina. – Założę się, że szczur wcale nie będzie jakimś niezwykłym gościem w pani domu. – Co ma pan na myśli? – zdziwiła się Lily. – Tylko to, że pani ojciec z pewnością przywoził dziwniejsze znaleziska. – Mój ojciec? – Znam geologów. Wiem, że nie potrafią rozstać się ze swoimi skarbami. – To prawda, ale... Skąd pan o tym wie? Tym razem to na twarzy kapitana odmalowało się zdumienie. – Płynę do Ameryki, żeby się z nim spotkać. Nie czytała pani mojego listu? – Słucham? – Listu, w którym o tym piszę... – Kapitan spojrzał na Robbiego, starając się wyglądać srogo i poważnie. – Nie dałeś matce mojego listu? – Och... Nie – odparł Robbie. – Cały czas rzy... To znaczy, wymiotowała. – Umilkł na chwilę i dodał wesoło: – Ale przyprowadziłem panu Lily! Jego siostra zmarszczyła brwi. – A w ogóle skąd się pan o nas dowiedział? – Pani ojciec przysłał mi telegram. Pisał, że będziecie państwo płynąć tym samym statkiem, na który i ja wykupiłem bilet. Wszystko to ze szczegółami wyjaśniłem w liście. – No dobrze, ale czegóż może pan chcieć od mojego ojca? – Mam nadzieję pojechać z nim na zachód. – Na Dziki Zachód? Drogi kapitanie Dawkins, to nudna kraina. Dobrze o tym wiem, bo spędziłam tam dzieciństwo. Kapitan wzruszył ramionami. – Nawet jeśli ma pani rację... Mam nadzieję, że można znaleźć tam wiele ciekawostek. – Ciekawostek? – Skamieniałości, panno Prescott. Wspaniałe, rzadkie skamieliny z ery dinozaurów. – Papa z pewnością wiedziałby, o czym pan mówi, ja natomiast, kapitanie Dawkins, nie mam pojęcia i mnie to nie interesuje. Kapitan uśmiechnął się szeroko. – Prawdą jest, panno Prescott, że poza Anglią mało kto słyszał o dinozaurach. To prehistoryczne gady, bestie monstrualnych rozmiarów, których kroki musiały dudnić jak te silniki pod pokładem. Lily, która nie znosiła sytuacji, w których musiała przyznać się do swej ignorancji, próbowała przywołać wspomnienie wycieczki do Londynu. Nieopodal Crystal Palace widziała modele takich stworzeń, wielkich jak nosorożce, całkiem nie na miejscu w angielskim parku. – Jeżeli istotnie wydawały równie ogłuszające dźwięki, należy się chyba cieszyć, że wyginęły – odparła pospiesznie. Po tych słowach kapitan znów na chwilę zapatrzył się w dal, tak jak raz to już widziała – trwało to jednak tak krótko, że Lily miała wątpliwości, czy wzrok jej nie zwodzi. Dawkins pogłaskał szczurka, który zdenerwowany, fukał i prychał. – Proszę przodem – Kapitan wskazał ręką schody. Lily, która miała już serdecznie dość ładowni, z ochotą ruszyła do góry. Nie mogła jednak wyrzucić z pamięci zadumanego spojrzenia kapitana. Wróciwszy do kojących, szkarłatnych aksamitów kabiny i nie mając nic lepszego do roboty, zaczęła się zastanawiać, co takie spojrzenie może oznaczać. I co mogłoby łączyć jej ojca z tym człowiekiem. Nie mogła powiedzieć, żeby te pytania bardzo ją niepokoiły. Niezupełnie. A jednak – podobnie jak inne sekrety ojca – nie dawały jej spokoju. Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć matce o swoich niejasnych podejrzeniach. Może lepiej najpierw dowiedzieć się czegoś więcej? Na razie, na dobrą sprawę, nie było o czym mówić. Nie chciała niepokoić mamy bez powodu. Leżąc tak na łóżku, wsłuchana w odległy szum oceanu, Lily podjęła decyzję: musi jeszcze raz porozmawiać z kapitanem. Kapitan niespiesznie wracał do siebie. Kiedy znalazł się już dość blisko swojej kajuty, opadła go gromadka dzieci, które z piskiem i krzykiem uczepiły się jego ubrania. Jeden chłopiec złapał go za rękę i wdrapał mu się na ramiona, tak że kapitan niósł go dalej jak worek węgla. Myślami jednak był gdzie indziej. Od rozstania z panną Prescott coś ściskało go w piersi. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Przystanął odruchowo, zaskoczony przykrym uczuciem. Dzieci opowiadały coś w niezrozumiałych językach, ale nie zwracał na nie uwagi. Zamknął oczy i zobaczył w wyobraźni skalne urwisko nad szarym morzem. Fale leniwie omywały wąską plażę, skąpaną w leciutkiej mgiełce. U podnóża skał rozciągał się pas błotnistej mazi. Wiał wiatr, krzyczały mewy; w powietrzu czuć było ostry zapach soli. Otworzył oczy i ruszył żwawym krokiem do pomieszczeń trzeciej klasy. Kiedy już się tam znalazł, otrząsnął się z dzieci jak z natrętnych rzepów i rozejrzał po wnętrzu. Było duszne, pachniało wilgocią i miał wrażenie, że zaczyna mu brakować powietrza. Nagle zdał sobie sprawę, że stalowe trzewia statku pulsują zgodnie z rytmem falowania oceanu. Wyobraził sobie, że płuca zmieniły mu się w skrzela i zamiast powietrzem, oddycha wodą z morskich głębin – gdy wtem ktoś go zawołał. Kapitan odwrócił się i podszedł do skupionej w kącie grupki mężczyzn. Roześmiani, trzymali się za brzuchy i łamaną angielszczyzną, której ich nauczył, próbowali mu podziękować za lekarstwo. Jeden z nich podał kapitanowi skrzypce. Dawkins starał się zagrać te kilka nut, których go uczyli, ale wydawało mu się, że jego palce są zbyt grube i niezgrabne. Fałszował. Zniecierpliwiony wzruszył ramionami i oddał instrument właścicielowi. Wróciwszy do swojego biurka, zerknął na leżącą na nim książkę. Słowa pływały mu przed oczami. Próbował się skoncentrować. Po spotkaniu z córką Sheldona Prescotta, wyprawa do Ameryki wydała mu się znacznie bardziej realna, zupełnie jakby do tej pory była tylko snem. Ameryka – Nowy Świat, ziemia obiecana paleontologów. Dlaczego, do diabła, zamiast uniesienia, czuł tylko ten przeklęty ucisk w piersi?! Wyjął z szuflady portret kobiety, oprawiony w delikatną, złotą ramkę. Kolory wyblakły, ale kobieta uśmiechała się, jakby ją to bawiło. Kapitan podziwiał ten uśmiech – tak odległy, tak ironiczny, podziwiał też smukłą szyję, gładkie czoło i ciemne włosy, upięte w skomplikowane sploty. Odchylił się na oparcie krzesła. W tej samej chwili zza cienkich ścian kabiny dobiegł go płacz dziecka najpierw zabrzmiał ogłuszająco, a po chwili przeszedł w urywany szloch. Kapitan wyobraził sobie, jak w sąsiedniej kajucie matka uspokaja swoją pociechę; ma pewnie wiecznie zdumioną, zaskoczoną minę, jak wszystkie kobiety w trzeciej klasie. Kapitan wcale im się nie dziwił. Słyszał, jakie plotki krążą na temat Nowego Jorku. W te najgorsze jakoś nie potrafił uwierzyć, ale niektóre mogły przecież być prawdziwe. Nagle zrobiło mu się wstyd. Nie trafił przecież najgorzej: być może, jego nadzieje okażą się płonne, ale przynajmniej przeżyje. Ostrożnie schował portrecik do szuflady i sięgnął po stojące na biurku pudełko od zapałek. Otworzył je delikatnie i obejrzał drobniutkie kostki, wspominając pierwszy spacer kamienistą plażą w Lyme. Zdziwił się trochę, że tak dobrze pamięta szczegóły. Przywołał w pamięci obraz klifowego wybrzeża. Był wtedy małym chłopcem i szedł z rodzicami: ojciec trzymał go za lewą rękę, matka za prawą. Ojciec przyjechał w odwiedziny do starego przyjaciela, z którym razem studiowali w Oksfordzie, przygotowując się do zawodu pastora. Zabudowania parafii stały niedaleko od brzegu, tak że pierwszego wieczora po przyjeździe zeszli wzdłuż strumienia nad morze. Przemierzyli plażą z półtora kilometra. Trochę ślizgali się na wodorostach, oglądali kamienne baseny, rysowali wzorki na spłachetkach piasku, gdy nagle ich uwagę zwrócił pewien mężczyzna. Stał u stóp urwiska, wymachiwał kapeluszem i krzyczał do nich. Minęło prawie dwadzieścia pięć lat, a kapitan wciąż pamiętał, jakie podniecenie malowało się na jego twarzy. – Kości! – zawołał mężczyzna. – Będę potrzebował pomocy! Ten szkielet może być kompletny! – Kości? Chcesz je obejrzeć, Williamie? – Ojciec wziął go na ręce, posadził sobie na barana i przyspieszył kroku. Pani Dawkins, zaniepokojona, ruszyła za nim. Później przyznała, że bała się, iż mowa jest o ludzkim szkielecie, wystarczył jednak rzut oka na delikatną strukturę kości, twardej jak kamień, w którym tkwiła, żeby ją uspokoić. Kość była smukła, cienka i kończyła się czymś na kształt szpona. Kapitan świetnie pamiętał, jakie wrażenie na nim zrobiła. Nigdy przedtem nie widział czegoś równie pięknego. Matka podniosła dłoń do ust. – Mój Boże... – szepnęła. – Cóż to jest? Odkrywca kości z początku był zbyt podekscytowany, żeby odpowiedzieć, po chwili jednak, gdy pan Dawkins udał się do Lyme po pomoc, wyjaśnił pokrótce, co spodziewał się znaleźć. Mówił o skrzydlatych, drapieżnych gadach, które z gracją szybowały w powietrzu, o świecie, w którym zimną plażę Lyme pokrywały bagna – gorące, wilgotne, porośnięte niezwykłą roślinnością. Mały chłopczyk z początku nie chciał mu wierzyć, ale wkrótce dał się porwać jego entuzjazmowi: patrzył na kołujące w górze mewy i wyobrażał sobie zamiast nich latające smoki. Terrozaur – takiego słowa użył poszukiwacz kości; brzmiało egzotycznie, lecz zarazem bardzo odpowiednio. Później, kiedy wracał z rodzicami plażą, powtarzał pod nosem te cztery sylaby, obracał je w ustach, jakby miały moc przywołania wizji pierwotnych bagien. Naturalnie, chciał zostać nad morzem i patrzeć, jak będą wykopywali szkielet, lecz matka stwierdziła, że jest stanowczo za zimno, a ojciec jej przytaknął. Było to trochę dziwne, gdyż wikary Dawkins słynął z zamiłowania do ciekawostek. Często rozmawiał z synem o różnych dziwnych rzeczach. Wikary, zmuszony odpowiadać na dziesiątki pytań, zwykle nieźle sobie radził z tym zadaniem; zdawał się wiedzieć wszystko – zarówno o dawnych obyczajach, jak i o małych żuczkach. Tego wieczoru jednak pytania małego Williama pozostały bez odpowiedzi. Matka wzięła go na kolana, pocałowała i kazała mu siedzieć cicho. Próbował nawet trzymać język za zębami, ale uniesienie go nie opuszczało. Myśl, że całe Dorset było kiedyś wielkim bagniskiem, zamieszkanym przez dziwne stworzenia o egzotycznych nazwach, była niesamowita i cudowna. Tamtej nocy leżał w łóżku i patrzył na księżyc. Czy latające smoki, które kiedyś żyły w tej okolicy, też go tak oglądały? Na samą myśl o tym zakręciło mu się w głowie, a potem zrzucił koc i usiadł wyprostowany na łóżku. Podszedł do okna, skąd dolatywał stłumiony szum fal. Samo urwisko przesłaniały mu pasemka srebrzystej mgły i z rozkosznym dreszczem wyobraził sobie, że klify, plaża i morze zniknęły, a to, co słyszy, to chlupot bagiennej wody. Zacisnął mocno powieki, powtarzając sobie w duchu, że kiedy je otworzy, ujrzy skrzydlatego smoka. Oczywiście niebo okazało się puste, a urwisko i zabudowania parafii były na swoim miejscu. Ogarnęła go ogromna, bolesna tęsknota. Po cichu ubrał się, wymknął z pokoju i zszedł po schodach. Było późno i wydawało mu się, że wszyscy dorośli już śpią, ale na polu rozciągającym się za ogrodem ujrzał swojego ojca, który wpatrzony w niebo, stał w wilgotnej trawie. Palce trzymał sztywno wyprostowane i rozcierał dłonie. Nagle odwrócił się i dostrzegł syna. Na jego twarzy odmalowało się dziwne uczucie. Ćwierć wieku później kapitan wciąż nie wiedział jakie: złość? zaniepokojenie? zmieszanie? smutek? Ta twarz mogła odzwierciedlać każde z nich z osobna albo nawet wszystkie naraz, ale trwało to mgnienie oka. Potem wikary uśmiechnął się, jakby – teraz kapitan rozumiał to lepiej – przepełniała go miłość, i zaczął iść z powrotem w stronę ogrodu. Kapitan pamiętał, że sam czuł wtedy wstyd przemieszany z ulgą. Stał w alejce jakby wrósł w ziemię, patrząc jak ojciec znika we wnętrzu domu. Dopiero wtedy na nowo usłyszał rytmiczny szum fal, który przebił się przez głośne bicie jego serca. Pobiegł w stronę morza, czując, jak rosa moczy mu spodnie. Zaczynał się przypływ. Srebrzyste cienie miały błękitny odcień, przez co cały świat zdawał się cudownie odmieniony. Skały sterczały z wody niczym kości grzbietu dziwacznych potworów; William wyobraził sobie, że bestie zaraz wynurzą się, by ryczeć i wyć do księżyca. Przez chwilę zdawało mu się, że jego marzenia się spełniły i znalazł się w zaginionym świecie. I wtedy dostrzegł migoczące pochodnie. Podczołgał się w ich stronę ostrożnie, żeby się nie zdradzić, ale i tak ktoś odwrócił się przypadkiem, zauważył go i zawołał. William podbiegł bliżej, trochę zdenerwowany, a trochę przejęty. Rozpoznał człowieka, który znalazł kości na plaży; mężczyzna nadal trzymał w rękach młotek i dłuto i pomachał zapraszająco dłonią. – Chodź do nas! – zawołał. – Chodź, popatrz. Dwóch innych ludzi klęczało na oczyszczonej z mułu płaskiej skale. Ledwie podnieśli głowy, żeby zerknąć na Williama. Pierwszy mężczyzna wyjaśnił, że muszą się spieszyć, żeby nie złapał ich przypływ. – Ale już prawie kończymy – dodał i rozpromienił się. Całe zmęczenie ulotniło się z jego twarzy. – To przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Mamy tu prawdziwy skarb, coś cudownego! Kapitan uśmiechnął się na wspomnienie rozgorączkowanego głosu mężczyzny i zamknął oczy. Szkielet tkwił w jego wspomnieniach osadzony równie mocno, jak kiedyś w kamieniu – nie był duży, nie był nawet kompletny: ot, kawałki kręgosłupa i kości skrzydeł, przemieszane bez ładu i składu, jedna noga, czaszka oderwana od wykręconej szyi, ogromna w porównaniu z resztą ciała, z trzema parami delikatnych oczodołów, umieszczonymi jeden za drugim, i rzędem drobnych, ale ostrych jak igły zębów. Zapytał o rzekome oczodoły, dziwiąc się, że stwór miał aż sześcioro oczu. Odkrywca roześmiał się i wyjaśnił, że zwierze miało tylko dwa ślepia, ale kiedy próbował wytłumaczyć Williamowi, skąd wzięły się pozostałe otwory, wdał się z przyjaciółmi w sprzeczkę, w której wszyscy trzej używali coraz dłuższych i bardziej skomplikowanych słów. Chłopiec szybko się pogubił. Przestał więc słuchać i wrócił do podziwiania czaszki, której znaczną część zajmowały tajemnicze otwory; przyglądał się kościom, łukowato zarysowanemu skrzydłu. Zachwycała go ich uroda. Potem zaczął się zastanawiać, dlaczego tak pięknych stworzeń nie ma już na ziemi i jak Bóg mógł pozwolić, by na zawsze wyginęły. Zapytał o to odkrywcę pierwszej kości. – Wydaje mi się – odparł po namyśle mężczyzna – że na to pytanie twój ojciec odpowie lepiej ode mnie. – Ale jak pan uważa? – Sądzę... – Zawiesił głos. Bóg przemawia przez kamienie tak samo, jak przez Biblię. Skały są szkieletem naszego świata i wydaje mi się, że to nie grzech, próbować czegoś się z nich nauczyć. Uśmiechnął się, zmierzwił chłopcu włosy, spytał go, gdzie mieszka i kazał mu szybko wracać do łóżka. Kapitan pamiętał, że gdy wracał plażą do domu, noc wydawała mu się pełna cudów i tajemnic. Nigdy nie opowiedział rodzicom o tej przygodzie, a ojciec nie wspominał, że widział go wtedy w ogrodzie. W następnym tygodniu wyjechali z Lyme do Salisbury. Minęło kilka miesięcy i William już zaczął dochodzić do wniosku, że wszystko to mu się przyśniło, gdy pewnego ranka, przy śniadaniu, ojciec podał mu gazetę. – Przyszła do ciebie pocztą, Williamie – powiedział. Chłopiec wziął gazetę do ręki, nie wiedząc, co począć z niezrozumiałymi blokami słów. Ojciec się uśmiechnął. – Tutaj – dodał. Otworzył ją i odgiął stronę wstecz, pokazując palcem. William poczuł dreszcz podniecenia: na stronie widniał rysunek szkieletu, który widział w kamieniu, obok zaś – szkic zwierzęcia z ogromnymi skrzydłami i paszczą pełną ostrych zębów. Poniżej widniało słowo, które z trudem odczytał: Dimorphodon i w nawiasie: o zębach dwóch rodzajów. Potem rozszyfrował też dwa dalsze zdania: Pterozaur z wczesnej jury. Znaleziony w Lyme Regis, hrabstwo Dorset. Cały dzień wpatrywał się w te obrazki. Później schował gazetę wśród swoich najcenniejszych skarbów. Nie rozstawał się z nią przez cały okres szkolny. Na początku studiów z dumą i zakłopotaniem pochwalił się nią profesorowi Muirowi. W Kimberley trzymał ją cały czas w biurku. Teraz też miał ją ze sobą. Cenił ją za wspomnienia, jakie wywoływała, wspomnienia chwili wspólnie przeżytej z ojcem: – Patrz, Williamie. Obaj widzieliśmy tego stwora. Nagle kapitanowi zrobiło się lekko na sercu; wróciła nadzieja i oczekiwania. Wszystko będzie dobrze. W tej samej chwili Robbie wpadł do jego kabiny, prosząc, by przyszedł zaopiekować się małym szczurkiem. Reakcja pani Prescott na szczura śpiącego w jej kapeluszu była dokładnie taka, jak przewidziała to Lily. Jednak mimo początkowej histerii, a także faktu, że był to jej ulubiony kapelusz, matka dała się ułagodzić i szczur Robbiego nie został skazany na powrót do ładowni. Decyzja wyniknęła zresztą bardziej z poczucia obowiązku niż pobłażliwości pani Prescott, gdyż Lily bezzwłocznie uświadomiła jej, że szczur pochodzi z tego samego źródła, co lekarstwo na chorobę morską – cudowny eliksir, który pozwolił jej wstać z łóżka i przywrócił jej w miarę dobre samopoczucie. Lily nadmieniła również, że przyjmując jeden prezent, nie wypada odrzucić następnego. Matka, choć nie do końca przekonana o słuszności tego argumentu, niechętnie przyznała jej rację. Wkrótce pożałowała swej pobłażliwości. Nie chodziło tylko o to, że szczur upodobał sobie jej kapelusze jako miejsca do spania; nawet nie o to, że obficie rozsiewał swoje bobki po fotelach i dywanach w jej kabinie. Znacznie gorszy – w każdym razie z punktu widzenia pani Prescott – był wpływ, jaki wywierał na jej i tak dziwnie zachowującego się syna. Robbie dość już jej narobił kłopotów. W Wenecji zignorował całkowicie możliwości samokształcenia, jakie oferuje to wspaniałe miasto, i zaopiekował się bezdomnym kotem; w Alpach bezustannie wdrapywał się na skały, żeby obserwować ptaki; w Anglii, w posiadłości lorda Bemertona, większość czasu spędzał, podglądając borsuki w lesie. Pani Prescott miała nadzieję, że na statku, na środku oceanu nie będzie miał innego wyjścia, jak zachowywać się przyzwoicie. Na pewno nie przyszło jej do głowy, że stanie się niańką jakiegoś gryzonia. Siadając do kolacji albo przechodząc przez pokład spacerowy, wyobrażała sobie, co muszą o niej mówić współpasażerowie. Lily zapewniła ją w zaufaniu, że szczur na pewno zdechnie. Pani Prescott ze wstydem – gdyż jako osoba łagodna nie życzyła źle żadnej żywej istocie – musiała przed sobą przyznać, że modli się o jego śmierć. Dni jednak mijały, a szczur, oficjalnie już ochrzczony Różyczką, uparcie trwał w dobrym zdrowiu. Wyglądało na to, że kapitan równie świetnie radzi sobie z hodowlą małych gryzoni, jak i z leczeniem choroby morskiej. Po kilku wizytach domowych, w czasie których pacjent pijał mleko z najwytworniejszej porcelany i pogryzał ziarno podane na półmiskach z kuchni, coraz rzadziej zdarzało się Różyczce fukać z rozdrażnieniem, a błysk w jej oku zdawał się coraz bardziej zawadiacki. Gdyby pani Prescott okazała się w tym okresie bardziej stanowcza lub pozbawiona serca, mogłaby jeszcze kazać Robbiemu pozbyć się zwierzątka, tymczasem wydała jednak polecenie, by jej kapelusze trzymano pod kluczem. Mimo zabezpieczenia najcenniejszych klejnotów, zmartwień jej nie brakowało: zaczynała rozumieć, że nie tylko jej syn znalazł sobie wiernego towarzysza. Podobnie jak Robbie całymi dniami rozmawiał z Różyczką, tak Lily godzinami spacerowała z kapitanem po pokładzie; kiedy Robbie szmuglował szczura do jadalni, Lily nalegała, by kapitan zasiadał z nimi do kolacji. Pani Prescott musiała przyznać, że nowy znajomy jest wcale przyjemny jako towarzysz podróży: był znakomitym kompanem przy stole, chociaż ubierał się cokolwiek niedbale i chętnie podkarmiał Różyczkę swoim deserem. Nie obawiała się też o jego intencje, gdyż wyglądał na człowieka z zasadami i honorowego do przesady. Uznała jednak, że głupotą z jej strony byłoby tolerowanie zbędnego ryzyka. Nie po to spędziła rok, obwożąc Lily po majątkach angielskich parów, i doprowadziła do jej zaręczyn z szanowanym posiadaczem starego, dobrego tytułu, żeby teraz patrzeć, jak wpada w ręce jakiegoś awanturnika. Pani Prescott nie była aż tak naiwna, by sądzić, że zaręczyny są uniwersalnym lekarstwem na wszelkie ewentualne zachcianki dziewczyny. Kapitan zaś, mimo że uroczy i interesujący, bez wątpienia miał coś do ukrycia. Dlaczego na przykład podróżował trzecią klasą? Skoro nie służył już w wojsku, czym się zajmował? A poza tym (ta kwestia szczególnie spędzała jej sen z powiek), czego mógł chcieć od Sheldona, jej męża? Żadne z tych pytań nie wydawało się pani Prescott szczególnie niedyskretne, a jednak gdy zadawała je kapitanowi, zmieniał temat – i to ze zręcznością, która szczerze ją niepokoiła. Kiedy go przycisnęła, zaczynał mówić do rzeczy, ale szybko zbaczał z tematu, by opowiedzieć o południowoafrykańskich motylach, albo wołał stewarda, albo tłumaczył Robbiemu, jak się tropi lwy. Zaczynała się bać, jakie to mroczne tajemnice kapitan skrywa pod pozorami dobrego humoru. Doszła też do wniosku, że istotnie może być prawdziwym poszukiwaczem przygód. Kiedy podzieliła się z Lily swoimi obawami, ta wybuchnęła śmiechem. – Jesteś niemożliwa, mamo! Czy naprawdę myślisz, że jestem taka jak te dziewczyny z Wenecji, które dawały się zamykać w domu swoim nadopiekuńczym mamusiom? Poza tym kapitan jest biedny i niezbyt przystojny, a w dodatku ma zwyczaj mamrotać i mówić sam do siebie. Nie ma o czym mówić, naprawdę. – Niemniej, Lily, może nie jesteś aż tak światową kobietą, jak lubisz to sobie wyobrażać. – Z pewnością jestem mniej podejrzliwa od ciebie, mamo. – On coś przede mną ukrywa. Nie patrzy mi w oczy. – A dlaczego ty się tak tym przejmujesz? Przynajmniej jest dobrze wychowany: nie zauważyłam, żeby wypytywał cię o życiorys. A poza tym... Jeżeli zabronisz mi z nim rozmawiać, nie dowiem się, czego chce od papy. Pani Prescott zacisnęła usta. Nie próbowała nawet dyskutować z ostatnim stwierdzeniem Lily, wiedząc, że i tak nie przekona córki. Lily zaś, która wierzyła, że najlepszą obroną jest atak, poczuła dreszczyk triumfu. Mimo że cieszyła ją kapitulacja matki, nie uszło jej uwagi, że pani Prescott nie powiedziała jej wszystkiego; jej twarz odbijała jakieś ukryte, bolesne wspomnienie i wstrząśnięta Lily ujrzała, jak w oczach matki pojawiają się łzy. Przytuliła ją odruchowo. – Mamusiu, najdroższa – wyszeptała. – O co chodzi, mamusiu? Pani Prescott pokręciła głową. Lily objęła ją jeszcze mocniej, tak jak robiła to w dzieciństwie. Kiedy Sheldon wyjeżdżał na jedną ze swoich wypraw, często chowała twarz w spódnicach matki, nasłuchując wycia wilków w górach. Zimą wilki schodziły niżej, w doliny, i zostawiały ślady na świeżym śniegu. Lily wyobrażała sobie, że ich oddech zamarza na szybach; trzęsła się i bała odsunąć zasłony. Matka tuliła ją i kołysała do snu, ogrzewała ją, chroniąc przed przenikliwym zimnem – teraz, patrząc na jej załzawione oczy, Lily zdała sobie sprawę, że nigdy nie widziała matki płaczącej. Ale przecież musiała czasem popłakiwać. Uznała, że kiedy kołysała śpiącą córkę na kolanach, łzy zamarzały jej na policzkach. Na pewno. Była przecież z dala od domu, całkiem sama, przemarznięta. Lily pocałowała ją w czoło. Pani Prescott stała sztywno. – Może to głupie... – odezwała się w końcu. – Denerwuję się, że on jedzie się spotkać z twoim ojcem. Dawniej, kiedy mieszkaliśmy na zachodzie, odwiedzali go różni ludzie; w porze żniw, potem kiedy trzeba było budować płot, nawet kiedy byłaś chora. Dziwni ludzie mówili dziwne rzeczy, a twój ojciec z nimi wyjeżdżał. Tak było zawsze. Umilkła, pocałowała córkę i odeszła. Lily nie próbowała iść za nią, mimo świadomości, iż nie wszystko zostało powiedziane, i że jej matka na pewno coś przed nią ukrywa. Wzruszyła ramionami. Niech zachowa to dla siebie, pomyślała. Przyszło jej do głowy, że może po tym właśnie poznaje się córkę geologa: wiedziała, kiedy można drążyć głębiej, a kiedy lepiej zaprzestać poszukiwań. Często słyszała, jak ojciec podnieca się opowieściami o odkryciach geologicznych. Nie miała ochoty iść w jego ślady, łazić na czworaka w kurzu i brudzie, ale rozumiała, że odsłanianie rzeczy ukrytych może dawać radość. Zdawała sobie też sprawę z ryzyka. W spojrzeniu matki było coś, co powstrzymało ją od dalszego wypytywania. Pozostawał kapitan. Na razie opierał się jej próbom drążenia niczym najtwardsza skała. Pocieszała się jednak – wspomniawszy argument, którym rozwiała wątpliwości matki – że przynajmniej tym razem wykopaliska powinny dać jakiś wynik. Naturalnie nie była pewna, co ma nadzieję znaleźć. Spodziewała się, być może, jakiegoś ekscytującego sekretu: nie zapomniała jeszcze, jak podczas pierwszego spotkania kapitan wspomniał coś o cudach zbyt wspaniałych, by mówić o nich wprost – i jak zaraz się z tego wycofał. Powtórzyło się to jeszcze kilkakrotnie i kapitan zawsze unikał odpowiedzi, zaprzeczał, jakoby miał na myśli coś konkretnego i w reakcji na jej podchody bez słowa podkręcał wąsa. Dla Lily, która nauczyła się łatwo wyciągać z ludzi ich tajemnice, opór kapitana stał się źródłem niesłabnącej frustracji. Zaczęła go obserwować z uwagą, która nawet jej zdaniem chyba przekraczała granice dobrego smaku. Zwróciła uwagę, jak zachowuje się w kontaktach z innymi ludźmi – na pokładzie, przy kolacji, przy kartach, zawsze uroczy, zawsze z dystansem. Zaczęła się martwić, że jej matka miała rację i że kapitan istotnie może okazać się jakimś oszustem. Na myśl o tym, że pod okiem matki mogłaby wyjść na idiotkę, zaczynały palić ją uszy. Mimo postanowienia, że nie zgodzi się na rolę słodkiej idiotki, nie mogła pozbyć się wrażenia, iż kapitan jest w gruncie rzeczy człowiekiem miłym i honorowym. Zapamiętała z dzieciństwa okres, kiedy jej wuj i ojciec walczyli na wojnie. Ich odwaga wydawała się jej czymś wspaniałym i niezrównanym, i od tamtej pory zawsze łaskawym okiem patrzyła na żołnierzy. Kapitan nie wyglądał na gołosłownego chwalipiętę, ale z powodu tej dobrej opinii na jego temat, jego sekret stawał się tym bardziej intrygujący. Najwyraźniej nie mógł go ujawnić, ale też nie potrafił o nim zapomnieć, tak jakby cały czas dokuczała mu bolesna rana. Lily przypuszczała, że tajemnica ma swoje źródło w Afryce. Wiedziała o tym kontynencie tyle, że roi się na nim od krokodyli i kanibali, przez co świetnie nadaje się dla poszukiwaczy przygód. Zastanawiała się, jakim mógł być żołnierzem. Nie przypominał oficerów, których poznała u lorda Bemertona. Aż za dobrze pamiętała długie, duszne popołudnia w salonie, kampanie wojenne, odtwarzane w pijanym widzie z użyciem kufli i sztućców, idiotyczne nazwy dzikich plemion i pól bitewnych. Kiedy zaś kapitan używał idiotycznych nazw, zawsze miał na myśli ptaki. – Przywilejem naturalisty jest odkrywać najbardziej niezwykłe prawdy – stwierdził nie pytany pewnego wieczora, kiedy po kolacji towarzystwo zasiadło w salonie do kart. Lily próbowała wydusić z niego coś więcej, ale jej matka wydęła tylko wargi i pokręciła głową. – Skup się na robrze, moja droga. Lily postarała się w rekordowym tempie przegrać rozdanie i rzuciła karty na stół. – Proszę! Czy teraz pozwolisz mi porozmawiać z kapitanem Dawkinsem? Nie czekając na odpowiedź, zwróciła się do kapitana z pytaniem, jakież to „najbardziej niezwykłe prawdy” miał na myśli. Kapitan z zakłopotaniem zaczął tasować karty. Zerknął niespokojnie na panią Prescott i odparł, że miał na myśli pewną konkretną sytuację. Znów przetasował talię. Doszło do niej podczas prac nad „wyczerpującą”, jak pisała fachowa prasa, monografią ptaków zamieszkujących Karroo. – Karroo? – Lily spojrzała na niego z nadzieją. – Jak to egzotycznie brzmi! – Egzotycznie? Mało kto użyłby tego określenia. – Kapitan się uśmiechnął. – A co to właściwie jest? – Pustynia na północ od Przylądka Dobrej Nadziei. – Ach tak... – Lily nawet się nie starała ukryć rozczarowania. – Naprawdę? Rozumiem. Jakie to nudne i pospolite, pomyślała. Boleśnie pospolite! A mimo to, gdy kapitan zaczął mówić o Karroo, jego oczy znów wpatrywały się gdzieś w dal, a na twarzy odbiła się ta sama fascynacja, która od początku ją intrygowała. Zaczęła więc z uwagą słuchać jego słów. Wyglądało na to, że Karroo jest wielkim, zapomnianym przez Boga i ludzi pustkowiem. Lily nie mogła sobie wyobrazić, co może być w nim interesującego – to po prostu ogromny kawał nagiej skały. Kiedy jednak o tym napomknęła, kapitan był wstrząśnięty, jakby właśnie ktoś śmiertelnie obraził jego ukochaną. – To nie jest zwykły kamień, panno Prescott, lecz warstwy różnych skał i osadów, niewyobrażalnie starych. W każdej z nich kryje się mnóstwo nie zwykłych skamieniałości. Najwspanialszych... – Kapitan zawiesił głos. – Najcudowniejszych... Mówił teraz szeptem, jak człowiek – pomyślała Lily – który wspomina swą wielką miłość. Zerknął na nią nieśmiało, a potem pospiesznie zaczął rozdawać karty, jak gdyby żałował, że powiedział za dużo i chciał zapomnieć o całej sprawie. Tym razem Lily wyjątkowo się z nim zgadzała. Czuła się, jakby ją zdradził. Była rozczarowana, że sekret, który przez cały rejs nie dawał jej spokoju, mógł sprowadzać się do odkrycia kupy starych gnatów! Jej ojciec tak samo mógłby się przejąć czymś podobnym. Zerwała się od stołu, aż krzesło zgrzytnęło o podłogę. – Mam dość wista – oznajmiła. – Poza tym robi się późno. Matka spojrzała na nią zaskoczona, ale już po chwili nie kryła ulgi. Odłożyła karty i także wstała. Razem przeszły przez salon. Dopiero w drzwiach Lily przystanęła i, nie mogąc się powstrzymać, zerknęła przez ramię. Kapitan siedział tam, gdzie go zostawiły, i z ponurą miną patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Zastanawiała się, czy się na nią zezłościł. Sięgnął do kieszeni surduta, spojrzał na trzymany w ręku przedmiot – i jego twarz od razu się ożywiła, chociaż Lily nie umiałaby powiedzieć, jakie uczucia się na niej malują. Próbowała dostrzec, co kapitan wyjął z kieszeni, ale dopiero gdy chował rękę z powrotem, mignęło jej pudełko od zapałek. Od razu je rozpoznała: znalazła je wcześniej w jego kabinie i otworzyła bez jego wiedzy. Zawierało dwie delikatne kosteczki. Wątpiła, czy w ogóle o niej pomyślał. Wyszła z salonu i skierowała się w stronę kabin. Następnego dnia w porze lunchu nie zaprosiła kapitana do ich stolika. Robbie nie dawał jej spokoju i wypytywał, czemu tego nie robi, ale warknęła na niego, żeby się uciszył. Pobawił się chwilę z Różyczką a potem znów zaczął trajkotać o skamielinach i dziwnie ponazywanych jaszczurkach. Po posiłku, kiedy deszcz zgonił ich z pokładu, biegał bez przerwy po kabinie i darł się niemiłosiernie, udając, że poluje na wyimaginowaną zwierzynę. – Przestań wreszcie, Robbie! – krzyknęła Lily. – Przestań, przestań, przestań! – Ale ja jestem megalozaur! – Nieprawda. Jesteś małym, nieznośnym łobuziakiem. Robbie wrzasnął jej prosto do ucha. – Mamo, powiedz mu coś! Przecież to nie do wytrzymania! – Wstała z fotela i podniosła dłoń o czoła. – Już mnie głowa rozbolała. Muszę koniecznie odetchnąć świeżym powietrzem. Pada deszcz i na pewno z zimna się rozchoruję, i to wszystko będzie twoja wina, Robbie. Słyszysz mnie?! Twoja wina! Kiedy jednak ciepło opatulona wyszła na pokład spacerowy, okazało się, że deszcz ustał. Pozostała niesiona wiatrem mgła, zmieszana ze słonymi rozbryzgami wody. Wyglądając za burtę, miało się wrażenie, że statek unosi się na białosrebrzystej chmurze. Zeszła na niższy pokład, wyminęła samotnych palaczy i rozmawiające półgłosem pary – rozmyte postacie we mgle. Kiedy wreszcie znalazła kapitana, stał na rufie i oglądał frunące za statkiem ptaki. Nie odwrócił się, gdy podeszła bliżej. – Widzi pani? Mewy – mruknął. – Najdalej jutro będziemy w Nowym Jorku. – Przepraszam pana, kapitanie Dawkins – powiedziała półgłosem Lily. – Wieczorem... byłam nieuprzejma i nie mam usprawiedliwienia. – W żadnym razie! – Tym razem spojrzał na nią. – Rozumiem już, że egoizmem z mojej strony było sądzić, iż to, co mówię, zainteresuje panią. Lily się zarumieniła. – Ależ interesuje mnie. Nagle poczuła się jak uczennica w szkole, która musi się przyznać, że nie odrobiła lekcji. Przez chwilę znów miała ochotę go zostawić, ale uśmiech na jego twarzy kazał jej się zatrzymać. Kapitan rozpromienił się i wyglądał tak bezbronnie, jakby nagle ubyło mu lat. Doszła do wniosku, że miała chyba rację i w młodości musiał być całkiem przystojny. Kiedy zaczął mówić o skamielinach z Karroo, cały czas się uśmiechał, chociaż z początku zacinał się i bał, że znudzi Lily. W końcu jednak rozkręcił się i dał ponieść swojej pasji, Lily zaś – ku swemu zdumieniu – odkryła, że mogłaby ją niemal z nim dzielić. Mówił tak barwnie, że zdawało się jej, iż dotyka tych wszystkich kości: smukłe, widmowe połyskiwały w kamieniu, jak gdyby szkielety próbowały wypełznąć z grobu, jeden za drugim, niewyobrażalnie wiekowe, a zarazem bezbronne i zagrożone erozją, jeśli szybko się ich nie uratuje. Kiedy to do niej dotarło, klasnęła mimo woli w ręce i zapytała kapitana, ile kości udało mu się wydobyć i zabezpieczyć. – Bywa to dość trudne – odparł. – Skała potrafi być bardzo twarda, a prace trzeba prowadzić ostrożnie. Mimo to udało mi się odzyskać szkielety dwóch zupełnie nowych gatunków. – To cudowne! Byleby to nie był megalozaur. Kapitan posłał jej zdumione spojrzenie. – Te stworzenia żyły na długo przed dinozaurami i pierwszymi ssakami. Mogły być przodkami jednych i drugich. Przypominały zapewne skrzyżowanie świni z krokodylem. Lily zastanawiała się nad tym opisem. – Tato powiedziałby, że były podobne do mojego dziadka. Kapitan się uśmiechnął. – Czy one jeszcze żyją? – zapytała. – Może mogłabym takiego stwora podarować dziadkowi? – Nie – odparł kapitan. – Wyginęły dawno temu. – Wszystkie? – Wszystkie. – A inne skamieniałe zwierzęta? – Cały ich świat... Wygląda na to, że ich świat został zniszczony. – I żadne nie przetrwało? – Żadne – przytaknął krótko kapitan i zapatrzył się na mewy i mgłę. Zakłopotana Lily nie wiedziała, co powiedzieć. – A dinozaury? Czy któryś z nich nie mógł przetrwać? Kapitan wzdrygnął się i zerknął na nią przelotnie, ale nie odpowiedział. Próbując podtrzymać rozmowę, zapytała, czy nigdy nie próbował ich szukać. – Chodzi mi o to, kapitanie Dawkins, że znalezienie żywego dinozaura przyniosłoby panu sławę. W każdym razie większą, niż pisanie nudnych prac o jakichś tam ptakach, prawda? Kapitan uśmiechnął się – a właściwie rozciągnął usta w wąską kreskę. Milczenie znów zrobiło się tak nieznośne, że Lily postanowiła czym prędzej dodać coś jeszcze: – A co z kostkami z pudełka od zapałek? Gdzie je pan znalazł? Czy to coś ciekawego? Poniewczasie przypomniała sobie, że nie powinna o nich wiedzieć. – To żart, panno Prescott, prawda? – Kapitan desperacko usiłował udawać, że w to wierzy. – Czy od początku o wszystkim pani wiedziała? Czy ojciec mówił pani o Kongamoto? – Konga... – Proszę... Panno Prescott. – Dawkins nagle tak się zezłościł, że przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa. – Panno Prescott... – zaczął jeszcze raz. – Tak, na pewno... To tylko żart. Ukłonił się sztywno, odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, niemal biegiem. Lily patrzyła, jak znika w kłębach świetlistej mgły. Najpierw ogarnął ją gniew, potem poczuła się urażona, a na koniec pomyślała, że może to przez nią tak się zachował. Ponieważ nie przywykła do poczucia winy, nie od razu je rozpoznała. Nie próbowała się jednak rozgrzeszyć i od razu zrobiło się jej lepiej. Pocieszał ją też fakt, że skoro ją ogarnął wstyd, to i kapitan musiał się czuć podobnie znała go już dość dobrze. A w parze z przeprosinami powinny pójść wyjaśnienia... Następnego ranka przyszedł z wizytą, ubrany w najlepszy garnitur, z książką pod pachą. Trwały właśnie przygotowania do opuszczenia statku i w kabinie panował nieopisany chaos. Kapitan grzecznie przywitał się z panią Prescott, zgodził się z Robbiem, że Różyczka świetnie wygląda, a potem, przestępując z nogi na nogę, wysłuchał przeprosin Lily. – Ależ panno Prescott – mruknął. – To ja powinienem panią przeprosić. Zachowałem się niewybaczalnie niegrzecznie. – Ja już panu wybaczyłam – odpaliła Lily, uśmiechając się przymilnie. – Obawiam się, że staję się bardzo drażliwy, gdy rozmowa schodzi na ten temat. – Ja zaś obawiam się, że temat ten jest dla mnie całkowicie niezrozumiały. Kapitan uśmiechnął się – nie z rozbawienia, lecz na znak kapitulacji – i zaproponował ostatnią przechadzkę po pokładzie spacerowym. Lily zerknęła na matkę. – Z przyjemnością się przejdę – odparła. – To doskonały pomysł. Przez chwilę milczeli, aż Lily zwróciła się do kapitana i przysięgła uroczyście, że nigdy nie słyszała o żadnym Kongamoto. – Oczywiście, że nie. Skąd miałaby pani słyszeć? Dla mnie jednak słowo to wiele znaczy, gdyż w pewnym sensie to z jego powodu stoję tu dziś przed panią. Kapitan niepewnie skubnął koniuszek wąsów i oparł się o reling. Lily, pełna obaw, że nie powie już nic więcej, podeszła i stanęła obok. Nie patrząc jej w oczy, zaczął opowiadać o swojej ostatniej placówce: stacjonował w Kimberley, diamentowym mieście. W Lily odżyła nadzieja, że może wreszcie usłyszy opowieść o prawdziwych przygodach. Kapitan jednak znów zboczył z tematu i zaczął rozwodzić się nad afrykańską fauną. Mówił o lwie, który przeszedł kiedyś spokojnie przez całe miasto. Kołysał ogonem, a na jego pysku malowała się ciekawość i głód. Maszerował główną ulicą, a ludzie pochowali się w domach, wyglądając przez półotwarte drzwi. Robotnicy przylgnęli nieruchomo do pni drzew. Lew nie zatrzymał się ani na chwilę, dotarł na drugi koniec mieściny i zniknął na pustyni. Miejscowi wzięli strzelby i poszli za nim, lecz nie znaleźli nie tylko lwa, ale nawet jego tropów. Skończywszy tę historyjkę, kapitan spojrzał na Lily, oczekując jej reakcji. Wzruszyła bezradnie ramionami. – To naprawdę niezwykłe – przyznała. Kapitan patrzył na nią, chyba rozczarowany tą zdawkową odpowiedzią. Tydzień później odszedłem ze służby – powiedział po długim milczeniu, jakby postanowił mimo wszystko mówić dalej, choćby dla własnej satysfakcji. – Wyruszyłem na polowanie na Kongamoto. I wreszcie opowiedział historię, na którą Lily tak czekała. Wszystko zaczęło się od pewnego Francuza – hrabiego de Regere. Tak właśnie kazał się nazywać, chociaż nikt do końca nie wiedział, jak brzmi jego prawdziwe nazwisko i tytuł. Kapitan też miał okazję go poznać: mieli wspólne zainteresowania, ich ścieżki czasem się spotykały. Wielu ludzi twierdziło, że był zwykłym szulerem, ale kapitan go polubił. Kiedyś nawet kupował od niego skamieliny. Pewnego wieczora hrabia przyjechał niespodziewanie do Kimberley. Kapitan był akurat przy Wielkiej Dziurze. Z otchłani dobiegało postukiwanie oskardów, pajęczyna lin drgała i poruszała się niespokojnie, na górę wyciągano kosze wypełnione bezcennym piaskiem. – Sana świecie rzeczy bardziej niezwykłe od diamentów – oznajmił hrabia, podchodząc do kapitana. – W dodatku – ciągnął, robiąc pauzę jak dobry konferansjer – niektóre z nich wcale nie są pogrzebane pod ziemią. Kapitan spojrzał na niego zdziwiony. – Byłem nad Zambezi – mówił Francuz. – Przywiozłem stamtąd tubylca, którego powinien pan koniecznie wysłuchać. Kapitan zrobił to, ale z początku nic nie zrozumiał. Tubylec mówił jak wariat – o widmach, duchach, o budzących grozę istotach z bagien. – Czego się tak boicie? – spytał hrabia. Tubylec wyszczerzył zęby, upodabniając się do ożywionej czaszki. Zjawy, – odparł. – Dzikiej i samotnej zjawy. – De Regere uśmiechnął się i z należącej do kapitana półki z książkami zdjął jeden opasły tom. Podał go dzikusowi, który zaczął kartkować go od niechcenia. Kapitan nie odrywał od niego wzroku; nie miał pojęcia, co – zdaniem hrabiego – miało go w książce zainteresować. W pewnej chwili tubylcowi zaparło dech w piersi. Jęknął i przewrócił oczami. – Kongamoto – wyszeptał. – To będzie prawdziwa przygoda – stwierdził później hrabia. – Przygoda, która wstrząśnie posadami nauki. Kapitan tylko się uśmiechnął. Nawet przez chwilę nie wierzył w historię de Regere’a, chociaż nie mógł nie wracać do stronicy w książce, która wzbudziła takie przerażenie u człowieka znad Zambezi. Znajdująca się na niej ilustracja przedstawiała prehistorycznego potwora – pterodaktyla, latającego gada z poprzedniej ery geologicznej. Pterodaktyle wyginęły ponoć sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. Jakim cudem zatem, stwór ten mógł budzić taki lęk u afrykańskiego dzikusa? Wszystko, co żywe, rodzi się, rozkwita, a potem umiera – umiera raz na zawsze, bez szansy powrotu. A jednak kapitan porzucił swoją placówkę i wyruszył z hrabią w górę potężnej rzeki. Dlaczego to zrobił? Sam długo się nad tym zastanawiał, ale nie umiał sobie odpowiedzieć. Zachwycały go cuda natury. Nad Zambezi znalazł piękne motyle, prawdziwe skarby dla lepidopterologa – migotały kolorami niczym obłoki kwiecia, strząśnięte z wielobarwnych drzew. Natknął się na nieznane nauce rośliny, ptaki i owady. Na samo wspomnienie tej wyprawy ogarniało go niezwykłe podniecenie. Naturalnie, zbierał okazy do kolekcji; właściwie mógłby robić to cały czas, nie ruszając się znad rzeki, ale uparcie brnęli wyżej. Dotarli do bagien, z których wypływa Zambezi. Tubylcy nazywali je Jiundu. Na dźwięk tego słowa wszyscy przełykali z trudem ślinę i szczerzyli zęby w grymasie przerażenia. Na bagnach nie było już tak ciekawie. Obłoki towarzyszące łodzi składały się z komarów. Opowieść kapitana stawała się trochę mętna. Hrabia się rozchorował. Coś – nie wiadomo co – ugryzło go i ręka spuchła mu jak bania. Kapitan wyssał jad z rany, ale jeden palec de Regere’a sczerniał i w końcu trzeba go było amputować. Wieśniacy, których najęli jako wioślarzy, uciekli. Trzeba było porzucić łódź z okazami kapitana. Wszyscy osłabli i gorączkowali. Sam kapitan usłyszał niezwykły wrzask, niosący się daleko nad moczarami. Miał coraz wyższą gorączkę. Dwaj tubylcy, którzy zostali z nimi, siedzieli skuleni i trajkotali o duchach i potworach. Kapitanowi zdawało się, że znów słyszy ten sam wrzask, chociaż zdawał sobie sprawę, że majaczy. Chwilami cień olbrzymich skrzydeł padał na jego twarz, ale gdy podnosił wzrok, widział tylko bzyczące, hałaśliwe chmary komarów. Kapitan umilkł. – Nie znalazł go pan? – spytała Lily po dłuższej chwili milczenia. Sięgnął do kieszeni i wyjął pudełko od zapałek. Podał je Lily i wyjął książkę spod pachy. Otworzył ją na zaznaczonej, często oglądanej stronie i oparł na relingu. Skinął na dziewczynę, żeby spojrzała na ilustrację. Zrobiła to nie bez lęku, ponieważ rozpoznała niemiecką księgę, którą widziała w jego kabinie. Nie miała ochoty zmagać się z ciężkim, gotyckim pismem. Rysunek przedstawiał szkielet niezwykłego stworzenia o wydłużonej, zaopatrzonej w dziób czaszce. Stworzenia najwyraźniej skrzydlatego. – Pterodactylus kochi – odczytała na głos. Kapitan przesunął palcem po rysunku. Cichym, bezbarwnym głosem zaczął wyjaśniać, że skrzydło przypomina budową ludzkie ramię: ma kość ramieniową promieniową nadgarstek i cztery szponiaste palce. Jeden z nich był znacznie przedłużony. Kapitan wziął pudełko z rąk Lily i położył je otwarte na kartce książki, tuż obok ilustracji. Lily przyjrzała się im uważnie. One są... Muszą... Takie same? – Każdy ma swoje marzenia... – Drogi kapitanie, słyszę wahanie w pana głosie. – Ponieważ... – Kapitan przesunął ręką po włosach. Zdawało się, że nagle zaczął się denerwować i stracił swoją zwykłą pewność siebie. – Mogę powiedzieć tylko... Z bagien wróciliśmy na wpół żywi. Dostałem te kości, kiedy majaczyłem w gorączce. Człowiek, który mi je dał, powiedział, że należą do stworzenia, którego szukam. I nie są skamieniałe, rozumie pani? To nie skamielina, lecz kości zwierzęcia, które zmarło całkiem niedawno. Chciałem mu wierzyć. Bardzo. Przez chwilę wpatrywał się w drobniutkie kostki, a potem zamknął pudełko i schował je do kieszeni. – Wypadło to dość żałośnie. – Kapitan próbował się uśmiechnąć. – Muszę przyznać, że w Anglii stałem się pośmiewiskiem. – Z pewnością przesadza pan, kapitanie. Mam rację? Dawkins spojrzał na Lily i wzruszył ramionami, jakby odebrało mu mowę. – Nikt panu nie uwierzył? – Najdziwniejsze jest to, że ktoś uwierzył. Pani ojciec. – Mój ojciec? – Właśnie. Napisał do mnie bardzo miły list. Ponoć z przyjemnością przeczytał moją nierozsądną monografię. Zaczęliśmy korespondować. Prosił mnie o konsultacje w kilku sprawach związanych z pterozaurami. – Pterozaurami? – Tak nazywamy grupę istot, do której należał także pterodaktyl. – To wszystko, czego chciał od pana? – Słyszę podejrzliwość w pani głosie, panno Prescott. – Sam mi pan powiedział, kapitanie Dawkins, że jedzie się pan z nim spotkać. – Owszem. Wspomniał o odkryciach, które mogłyby mnie zainteresować. – Jakich odkryciach? – Och... – Kapitan szarpnął koniuszek wąsów. – Miałem nadzieję, że sam pani coś na ten temat powiedział. – Mnie? – parsknęła Lily. – Ojciec nigdy nie rozmawia ze mną o tym, co knuje. – Panno Prescott, tu chodzi o badania naukowe, nie jakieś podejrzane machinacje. – Widzę, że w ogóle nie zna pan mojego ojca. Kapitan wytrzeszczył oczy. Nie wiedział, czy się uśmiechnąć, czy zmarszczyć brwi, więc odwrócił się, by śledzić wzrokiem kołujące mewy. – Wszystko, co mam, postawiłem na jedną kartę. Płynę do Ameryki. Lily patrzyła na niego bezradnie. Nie wiedziała, co powiedzieć. – Pewnie sądzi pani, że jestem uparty. I naiwny. – Nie, raczej... Oczywiście, że nie... W żadnym razie. – Nie ocenia go pani zbyt surowo? W końcu to pani ojciec. – Może ma pan rację. – Na pewno, panno Prescott, na pewno. A jeśli nawet nie... Cóż, nie zrobi mi to różnicy. W końcu po co ludzie jeżdżą do pani kraju? Żeby zacząć wszystko od nowa, naprawić błędy i głupstwa młodości. – Kapitan ostatni raz zerknął na rysunek pterodaktyla i z trzaskiem zamknął książkę. – Już pani mówiłem, że chodzą słuchy o wielkich odkryciach w Ameryce, o skamieniałych olbrzymich dinozaurach. Może dorównają znaleziskom dokonanym w Niemczech i Anglii, a może nawet je przewyższą. Każdy naukowiec mógłby dzięki nim zyskać – lub odzyskać – dobre imię. Uśmiechnął się zdecydowanie i zacisnął szczęki, a Lily odniosła wrażenie, że ma przed sobą zupełnie innego człowieka. W tym ułamku sekundy zrozumiała doskonale, co wyraża jego twarz – umiała bezbłędnie rozpoznać ogromną ambicję. Często widziała ją malującą się na obliczu ojca. – Jestem przekonany, że pani ojciec trafił na ciekawy trop – mówił dalej Dawkins z niezachwianą pewnością w głosie. – Widać to po jego listach. Kiedy ktoś złapie bakcyla paleontologii, natychmiast uczy się go rozpoznawać u innych. Pani ojciec odkrył coś niezwykłego i cudownego, i jeśli się zgodzi, pomogę mu dokończyć dzieła. Lily musnęła dłonią rękę kapitana. – W takim razie nie wątpię, że pańska podróż nie pójdzie na marne – szepnęła, odwróciła się na pięcie i odeszła pospiesznie. Stanąwszy w drzwiach swojej kabiny, obejrzała się jeszcze za siebie. Po pokładzie kręciło się mnóstwo ludzi, kapitan zaś stał nieruchomo przy relingu, tam, gdzie go zostawiła, nieświadomy powszechnego podniecenia. Przyglądał się mewom, które krzycząc, kołowały z szeroko rozpostartymi skrzydłami na tle zabudowań Manhattanu. Przechodząc przez odprawę celną, kapitan Dawkins zdał sobie sprawę, że jest jedynym pasażerem, któremu pozwolono opuścić port. Obejrzał się na panujący za jego plecami chaos: udręczeni ludzie siedzieli osowiali na deskach molo albo kręcili się niespokojnie w poszukiwaniu zagubionego bagażu; wszędzie piętrzyły się stosy skrzyń i paczek, leżały porzucone sztuki odzieży, jak wyrzucone przez morze resztki wraku. I nagle celnik oznaczył kredą jego bagaże, życzył mu miłego pobytu w Nowym Jorku i było po wszystkim. Kapitan wyszedł za wysoki, malowany płot i zanurzył się w tłum naganiaczy. Każdy krzyczał mu prosto w twarz, domagając się, żeby to właśnie jego taksówkę wybrał. Byli chciwi i napastliwi jak wygłodniałe wilki, które od miesiąca nic nie jadły. Spiął się cały, szykując się do odparcia ataku taksówkarzy, gdy nagle poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś ręki. Odwróciwszy się, zobaczył barczystego mężczyznę o krótkich nogach, z równo przyciętym wąsikiem. Wyglądałby całkiem schludnie, gdyby nie paskudna biała blizna, przecinająca jego lewy policzek, obrzmiała i niezdarnie zszyta, która zdawała się przeczyć jego pozornej ogładzie. Kiedy jednak przemówił, w jego głosie zabrzmiała zarazem powaga i troska i kapitan natychmiast zawstydził się, że on, żołnierz, ocenia ludzi po odniesionych ranach. – Kapitan Dawkins? – upewnił się mężczyzna. – Świetnie. Wyciągnął przed siebie rękę i otaczający ich ludzie, widząc, że gość zna lazł już opiekuna, rozstąpili się niechętnie. Idąc za swoim przewodnikiem, kapitan musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć ogólną wrzawę: – Czy to panu zawdzięczam ocalenie z rąk celników, panie... – Keane – odparł człowiek z blizną. – Winfield J. Keane. Kapitan z radością uścisnął podaną dłoń. Keane skinął głową, ale nie odpowiedział, dopóki nie zostawili za sobą najbardziej hałaśliwej części tłumu. Nareszcie mogli normalnie rozmawiać. – Panna Prescott kazała mi pana uratować. – Blizna na twarzy Keane’a odkształcała się dziwacznie, kiedy mówił, co kontrastowało z jego równym modulowanym głosem. – W normalnych warunkach mógłby pan spędzić na molo kilka godzin. Ma pan szczęście. Drobny prezent dla celnika i nazwisko Prescotta potrafią w tym mieście zdziałać cuda. – Nie sądziłem, że pan Prescott cieszy się takim poważaniem. – Miałem na myśli pana Charlesa Prescotta. – Nie, nie – mruknął kapitan, marszcząc brwi. – To chyba jakaś pomyłka. Przybyłem tu na spotkanie z panem Sheldonem Prescottem. – Charles jest jego starszym bratem i, jak już mówiłem, cieszy się w Nowym Jorku świetną reputacją. Naprawdę pan o nim nie słyszał? Kapitan przyznał, że nie, na co Keane pokręcił z niedowierzaniem głową. Gdy wydął wargi, blizna na policzku skręciła się jak stonoga. – Tym większe ma pan szczęście, że teraz go pan pozna. Keane wskazał salon dla pasażerów pierwszej klasy, a w nim wysokiego, barczystego mężczyznę z grzywą srebrzystych włosów. Zarówno jego dumna postawa, jak i modnie rozcięte poły płaszcza zdradzały pewną sztywną elegancję. Obok niego stał Robbie, który trzymał coś na dłoni; kiedy kapitan się zbliżył, rozpoznał Różyczkę. Sądząc z wyrazu twarzy pana Prescotta, nie spodziewał się niczego szczególnego po znajomości z Dawkinsem, ale starał się udawać uprzejme zainteresowanie. Od razu zyskał w oczach kapitana. – Gdzie jest ojciec Robbiego? – zapytał. – Sheldon? Na pewno jest zajęty realizacją któregoś ze swoich pomysłów. Zawsze ma ich pełno. Oschły ton głosu Keane’a pozwolił kapitanowi domyślić się, że Sheldon raczej mało go interesuje. Zastanawiał się, co to może oznaczać dla jego własnych kontaktów z człowiekiem, dla spotkania z którym przemierzył pół świata. Zanim jednak zdążył zapytać Keane’a o coś więcej, usłyszał wołanie panny Prescott. Machała do niego, stojąc u boku matki. W jej zielonych oczach czaiły się wesołe błyski, owalną twarz miała ślicznie zaróżowioną z podniecenia, jej wesołość kłóciła się nieco z elegancką paryską suknią. – Kapitanie Dawkins! – krzyknęła. – Nie uważa pan, że warto było od być tę straszną podróż, żeby poczuć stały ląd pod stopami? Oto mój wuj, który był tak miły i wyszedł nam naprzeciw. Lily wzięła go pod rękę i przedstawiła panu Prescottowi, który uścisnął jego dłoń, uśmiechnął się uprzejmie i powiedział, że wita go w Nowym Jorku. Zachowywał się przy tym jak możnowładca witający gościa w progach swojej posiadłości, a jednak mimo nienagannych manier sprawiał wrażenie człowieka nieśmiałego i niezbyt pewnego siebie, do utwierdziło Dawkinsa w pozytywnym mniemaniu na jego temat. – Papa kupił nowy dom! – oznajmiła podekscytowana panna Prescott. – Podobno jest wspaniały! Co pan na to? Gdzie on jest, wuju? Na Piątej Alei! Wyobraża pan sobie? Na rogu Piątej Alei i Dwudziestej Szóstej ulicy. – Roześmiała się zachwycona i zwróciła do matki: – Jak myślisz, jakim cudem było go na niego stać? Tak się cieszę, że nie musimy wracać do tego żałosne go domku, w którym przedtem mieszkaliśmy. Tak przyzwyczaiłam się do luksusów, że nie chciałabym sypiać w tak niechlujnym miejscu. Kiedy panna Prescott mówiła, kapitan zauważył błagalne spojrzenie, które jej matka posłała panu Prescottowi. Panna Prescott też musiała zwrócić na nie uwagę, gdyż umilkła nagle i z miejsca wróciło jej dawne opanowanie. – No, na nas już czas – oznajmiła. Dała znak kapitanowi, żeby szedł z nimi, ale pani Prescott zaprotestowała uniesieniem dłoni. – Będzie za mało miejsca – zauważyła. Kapitan ukłonił się. – Wezmę taksówkę. – Mamo! – skarciła matkę panna Prescott, lecz tym razem pani Prescott nie dała się zastraszyć. Kazała Keane’owi dotrzymać kapitanowi towarzystwa, na co Keane odparł, że, naturalnie, z chęcią to uczyni, o ile kapitan nie ma nic przeciwko temu. Kapitan skłonił się jeszcze raz, zapewniając go, że chętnie będzie go widział u swego boku. Nagle zdał sobie sprawę, że pani Prescott niepokoi się o córkę. Nie wiedział, czy bardziej go to dziwi, czy mu pochlebia. Patrzył, jak panna Prescott wsiada do taksówki, dziwnie poruszona złością matki, i zaraz spuścił wzrok, żeby nie napotkać spojrzenia pani Prescott. Jego uwagę zwrócił tymczasem pan Prescott, który właśnie wsiadał do powozu. Kulał lekko i opierał się na lasce. Kiedy zatrzymał się przy dorożce, Keane wziął go delikatnie za rękę i pomógł mu wsiąść. Potem odprowadził pojazd wzrokiem i skinął na taksówkę. Woźnica umocował bagaże Dawkinsa, który zajął miejsce na ławce obok Keane’a i czekał, czy jego towarzysz zacznie mówić o kulejącym bracie Sheldona Prescotta. Ponieważ jednak Keane milczał, kapitan również nie rozpoczynał rozmowy, lecz podziwiał Amerykę. Jechali wśród kurzu, dymu i padliny, rozkładających się warzyw i gnijącej słomy, śmieci spiętrzonych w rynsztokach i na bruku nabrzeży. Dopiero gdy skręcili na skrzyżowaniu, zostawili port za sobą i znaleźli się w mieście. Oczom kapitana ukazał się niezwykły krajobraz; kamienne budynki i drogi były dosłownie wszędzie, nienaruszone przez czas, nietknięte erozją, siłą rzek i wiatrów, lecz ociosane dzięki niespożytej energii człowieka. Ta właśnie energia, gniewna i bezlitosna, pozwalała wycinać drzewa, wybić zwierzynę, zdusić wszelkie ślady zieleni, zniszczyć i okiełznać skałę. Jakby poruszane jakąś potworną siłą, ludzkie insekty roiły się wszędzie; ulice dławiły się od nadmiaru pojazdów, rozlegał się jazgot, rozchodził smród, panowała dzika rywalizacja. Kiedy kapitan pogrążył się w podobnych rozmyślaniach, ich pojazdem szarpnęło – raz, drugi – a przy każdym gwałtownym podskoku albo wpadali z Keanem na siebie, albo obijali się o drzwi. Wyglądając przez okno, ujrzał masę ludzi i pojazdów na skrzyżowaniu. Piesi rozpychali się łokciami, a wszyscy klęli, na czym świat stoi. Woźnica ciął batem konia, wyładowując na nim swoją złość; sterczące pod skórą żebra zwierzęcia pokryły się krwią i pianą. Kapitanowi zrobiło się ciemno przed oczami; przez moment nie wiedział, gdzie jest. Wychylił się bardziej przez okno i złapał woźnicę za rękę. Ten zaklął, odwrócił się i byłby go uderzył, gdyby nie chłodne, opanowane spojrzenie i masywna postura kapitana, której nie był w stanie ukryć cienki letni płaszcz. Zaklął jeszcze raz – trochę ciszej – ale uspokoił się i opuścił bat. Kapitan nie puścił jego ramienia. Siedział jak na szpilkach, jego gniew nie słabł, ale gdy zerknął na brukowane granitem ulice, złagodniał i sięgnął po monetę. Dał ją woźnicy. – Niech pan trochę odkarmi tego konia – poradził i usiadł wygodniej. Wiedział, że woźnica tego nie zrobi. Nie poprawiło mu to humoru. Od zgiełku robiło mu się niedobrze. Keane tymczasem obserwował go bez słowa. Mimo że twarz miał spokojną, wydawało się, że jest w niej coś ulotnego, jakby skrywała prawdę tak skomplikowaną, że nie było sensu jej dociekać. Pogładził nabrzmiałą bliznę. – Daj człowiekowi bat, a na pewno dobrze go użyje – stwierdził. – To prawda chrząknął kapitan. – Władza to wspaniała rzecz. A jednak gdyby okazje zawsze odpowiadały apetytom, jak wyglądałby ten świat? – Mniej więcej tak samo, jak teraz. – Gdzie się pan nauczył tak myśleć? – Byłem na Zachodzie, kapitanie. Widziałem to, co widziałem. – Keane uśmiechnął się lekko i wyjął z kieszeni cygaro. – Sam mam do załatwienia sprawy na Zachodzie – przyznał po chwili kapitan. – Czy mógłbym zapytać, co pan tam robił? Jak dorobił się pan swojej filozofii? – Służyłem w wojsku. Najpierw w czasie wojny, potem czyściliśmy równiny, którymi miała biec kolej, z wrogich elementów. Ostatnio pracowałem w Komisji do Spraw Indian – odparł Keane, pogardliwie przeciągając tę nazwę. – Daleko od Waszyngtonu. Bardzo daleko. – Przerwał i zapalił cygaro. Zaciągnął się dymem. – Nie mam wątpliwości, że słabi zostaną unicestwieni przez silniejszych. Na Zachodzie wyraźniej to widać. Tam życie jest prostsze: są czerwonoskórzy, są biali, każdy próbuje żerować na innych. – Przygryzł cygaro i nachmurzony, wyjrzał na rozjazgotaną ulicę. – Jakoś pan nie oponuje... – Wydaje mi się... – Kapitan zawiesił głos, zastanawiając się, co właściwie mu się wydaje. – Silni mają chyba obowiązek chronić słabych przed krzywdą. Słysząc własne słowa, zdał sobie sprawę, jak nieprzekonująco brzmią. Keane jednak, ku jego zdumieniu, nie zwrócił na to uwagi. – Zgadza się – przytaknął. – Komisarz też tak twierdzi. – Komisarz? – Widział pan pana Prescotta? Zauważył pan, jak utyka? Kapitan pokiwał głową, zdziwiony tą nagłą zmianą tematu. – Został ranny, walcząc za sprawę Federalistów. Postrzelili go na froncie pod Brandy Station. Uratował jednego ze swoich oficerów, któremu pocisk z działa zabił konia. To było prawdziwe bohaterstwo. Wiem, co mówię. – Keane wskazał palcem bliznę na twarzy. – Ja byłem tym oficerem. Gdyby nie Charles Prescott, nie byłoby mnie tutaj. Wykpiłem się blizną i drobnymi obrażeniami. Umilkł i skupił się całkowicie na resztce cygara. W końcu wyjął niedopałek z ust, obejrzał go uważnie, obracając w palcach, a potem zdusił i wyrzucił przez okno. – To najlepszy człowiek, z jakim w życiu pracowałem. Najlepszy, nie tylko w wojsku. Był ze mną także w Komisji i wcale nie wysiadywał za biurkiem w Waszyngtonie. Był tam, gdzie należało, odwiedzał rezerwaty, czyścił stajnie, wynosił z nich gnój. Ale to i tak nic w porównaniu z zadaniem, któremu poświęcił ostatnie trzy lata. – Co ma pan na myśli? – Jest komisarzem w naszym pięknym Nowym Jorku. – Komisarzem? – Policji. Chce kandydować na gubernatora, a któregoś dnia, kto wie... Jeśli Bóg pozwoli, zostanie prezydentem. – A pan, panie Keane... Czy to dlatego pan tu jest? – Tak, panie kapitanie, właśnie dlatego. – Prowadzi pan jego kampanię? Keane skinął sztywno głową. W jego głosie słychać było dumę. – O każdym innym człowieku można by pomyśleć, że robi to wyłącznie dla siebie. Jego ojciec jest przecież bogaty, bogatszy, niż przeciętny człowiek może sobie wyobrazić. Ma wszelkie koneksje i wpływy, jakie można kupić za pieniądze. Wszyscy mu służą. Ale Prescott... Nie, on jest całkiem inny. I podziela pańską opinię. Silni powinni troszczyć się o słabych. – Odniósł jakieś sukcesy? – Wystarczające. – Wystarczające? – Wystarczające, żeby się liczyły. Do niedawna w tym mieście nie było prawa, sprawiedliwości, niczego. Mówił pan coś o apetytach... Cóż, w nowojorskiej policji wszyscy brali jak ryby. Nigdy nie wypleni się korupcji całkowicie, ale Prescott wyczyścił policję na tyle, że mieszkańcy dostrzegli różnicę. Może w takim razie dadzą mu szansę posprzątać i gdzie indziej. – Sądzi pan, że wygra? – Trudno powiedzieć... Widzi pan, on w ogóle nie chce słyszeć o łapówkach. – Keane wzruszył ramionami i znów wyjrzał przez okno. – Ale w tym mieście wszystko można kupić. Skoro ludzie tego chcą, spróbujemy im to dać. – W takim razie życzę wam powodzenia. – Dziękuję. Ja panu też. Kapitan przypomniał sobie sposób, w jaki Keane mówił o Sheldonie. – A myśli pan, że będzie mi potrzebne? – Potrzebne? – Keane wyjął z kieszeni wizytówkę. – Gdyby czegoś pan potrzebował, rady, pomocy przed wyjazdem, proszę dać mi znać. – Dziękuję – odparł uprzejmie kapitan. Sięgając po wizytówkę, zdał sobie sprawę, że Keane uniknął odpowiedzi na jego pytanie. – Nie zabawię długo w Nowym Jorku. – To rozsądne podejście. – Czy teraz często pan jeździ na Zachód? – Wcale. Nie mam czasu. – A tęskni pan za tym? – Ten kraj zawsze będzie na mnie czekał. – Wróci pan tam? – Po skończonej robocie. Keane zmrużył oczy. – Po robocie. – Uśmiechnął się niespodziewanie i skinął na kapitana. Krzyknął do woźnicy, żeby zwolnił. Kapitan posłusznie wyjrzał przez okno. Po drugiej stronie ulicy zobaczył teatr. Nie od razu zrozumiał, co Keane miał na myśli, ale po chwili spostrzegł afisz nad wejściem. Przeczytał go na głos: – „Życie generała Custera, zakończone w bitwie o Little Big Horn. Wielki spektakl, gwarantowana wierność faktom i standardom wiarygodności. Oparty na relacji naocznego świadka!” – Widzi pan... – mruknął z zadowoleniem Keane. – Ten afisz ma nas natchnąć otuchą w sercu miasta, tak jak wizje, które ponoć bogowie zsyłają czerwonoskórym. Nigdy nie sądzili, że pobiją Custera, z tą jego kawalerią, strzelbami i tak dalej, a jednak go pokonali. Z nami też tak będzie. Jeżeli człowiek jest gotowy walczyć do końca, zapędzi przeciwnika w kozi róg, na placówkę bez odwrotu. Chociaż, naturalnie... – Naturalnie? – Ci sami czerwonoskórzy mimo wszystko skończyli w rezerwatach, gdzie biali mogą ich oskubać i zagłodzić, jeśli sami nie umrą z nudów. – Keane zaśmiał się ponuro i wychylił przez okno, wyciągając rękę. – A to jest nowy dom Sheldona. Zastukał laską w burtę dorożki, która skręciła w lewo i zatrzymała się. Otworzył drzwi. – Pan nie idzie ze mną? – zdziwił się kapitan. – Raczej nie – odparł z naciskiem Keane. Dawkins wygramolił się z powozu, stanął obok złożonych na chodniku kufrów i ukłonił się Keane’owi, który musnął rondo kapelusza, dał znak woźnicy i rozsiadł się wygodnie na siedzeniu. Kapitan odprowadził dorożkę wzrokiem, a potem odwrócił się w stronę schodów wysokiego, majestatycznego domu. Kamień, z którego go zbudowano – podobnie jak wszystkie budynki przy tej ulicy – miał odcień rudobrązowy. Kapitan zagapił się na dom, podrapał po głowie i zaczął coś mamrotać pod nosem. Mijający go przechodnie oglądali się zaskoczeni, ale nie zwracał na nich uwagi. Mimo malującego się na twarzy zdumienia, może nawet konsternacji, wziął się w garść, wszedł po schodach i mocno zastukał w drzwi. – Jak to możliwe, że stać cię na taki dom? Sheldon zaśmiał się i pstryknął palcami, ale poza tym nie dał po sobie poznać, że słyszy słowa żony. Był pochłonięty zabawą ze szczurem Robbiego. – Tato, patrz, on się nazywa Różyczka – oznajmił mu Robbie zaraz na wstępie. Sheldon wziął od niego zwierzątko i położył je sobie na wyciągniętej ręce. Szczur przebiegł kawałek, zanim znów złapał go w dłoń i patrzył, jak próbuje przecisnąć się między jego mięsistymi palcami. Dalej się nim bawił, kiedy żona próbowała zmusić go, żeby na nią spojrzał – na próżno. Sheldon szeptał coś do Różyczki i nic poza nią go nie interesowało. Nie zapytał o rejs przez Atlantyk ani o podróże po Europie; nie ciekawiły go też zaręczyny Lily. Dzieci mogłyby dla niego nie istnieć. Pani Prescott wiedziała jednak, że tylko udaje i w istocie bardzo troszczy się o Lily i Robbiego. Widziała, jak na nich patrzył; znała go dobrze i wiedziała, co kryje się w tym spojrzeniu – miłość, której w tej chwili wolał nie okazywać. Był dumny, a przez lata zahartował się i nie lubił się tej dumy wyzbywać; jego uczucie było jak ożywcze źródło, ukryte pod warstwą twardej skały. Tym bardziej było jej przykro. Kiedy zajechali przed dom powozem Charlesa, zauważyła, że obserwował Lily z okna. Podziwiał córkę, która z małej dziewczynki zmieniła się w elegancko ubraną i uczesaną obcą kobietę. Pani Prescott zrobiło się żal, że tak to musi wyglądać, ale przecież nie miała wyboru. Nagle zaczęła martwić się o Lily. – Skąd wziąłeś pieniądze na dom? – Na pewno nie pobiegłem do ojca, nie padłem przed nim na kolana i nie błagałem o nie – odparł uprzejmym tonem Sheldon. – Co to, to nie. Słodycz w jego głosie nie zmyliła pani Prescott. Jej mąż zawsze się tak zachowywał – był jak zmienna aura na dalekim zachodzie, gdzie wśród odległych wzgórz znienacka biły pioruny, a grzmot brzmiał pod czystym niebem. Przełknęła z wysiłkiem ślinę. Niepokoił ją. Jak zawsze. – Jakoś nie mogę uwierzyć, że Departament Miernictwa płaci ci tyle, że stać cię na taki dom. Odpowiedziała jej cisza. Sheldon głaskał szczura po brzuszku. – Proszę cię... Sheldonie, powiedz mi, skąd wziąłeś pieniądze? Wreszcie mąż podniósł wzrok i spojrzał jej spokojnie w oczy. – Znam twój niezaspokojony apetyt na pieniądze, Amelio. Wybacz mi zatem, że odwołam się do przysługującego mężowi prawa i odmówię ci wprowadzenia w szczegóły moich finansów. – Ale Sheldonie... – Nie! – Prescott uderzył pięścią w stół, aż szczur skulił się ze strachu na jego drugiej dłoni. Wyskoczyłby z niej pewnie, gdyby Sheldon nie zacisnął palców w miniaturową klatkę. Podniósł zwierzę do ust i zaczął szeptać i cmokać uspokajająco. Trwało to dłuższą chwilę, tak że pani Prescott uznała rozmowę za zakończoną, ale nagle znów na nią spojrzał. Wyraz jego twarzy zmienił się, ale nie potrafiła powiedzieć, czy uśmiecha się szyderczo, czy z goryczą. Jesteś zdecydowana wydać moją córkę za angielskiego lorda. Pozwól więc, że zapewnię jej dom, którego nie będzie musiała się wstydzić. Pani Prescott nadal nie była pewna, czy mąż się z nią nie przekomarza. Postanowiła chwilowo bardziej go nie naciskać i ciszę mącił tylko jego szept, adresowany do Różyczki. Wreszcie Sheldon odezwał się jeszcze raz: – Nie mam pojęcia, co zrobiłaś z Lilian, kobieto. – Wyrosła na piękną dziewczynę. – Wyrosła na lalkę. Upiększoną błyskotkami angielską lalkę. – Jej błyskotki, jak je nazywasz, pochodzą z Paryża. – Paryż, Anglia... Jakie to ma znaczenie? Lily ich nie potrzebuje. – Ma teraz pozycję, którą powinna podtrzymywać. – Rzeczywiście, jak mogłem o tym zapomnieć? – I jest szczęśliwa, Sheldonie. To wszystko dla jej dobra. Pan Prescott obrzucił żonę pogardliwym spojrzeniem. – Proszę cię – wyszeptała, aleją zignorował. Posadził sobie szczura na palcu, podziwiając jego ruchliwe wąsiki. – Pamiętasz, jak podarowałem ci kiedyś myszkę? – spytał. Pani Prescott pochyliła głowę. – Jak mogłabym zapomnieć? Mąż spojrzał na nią tak, jakby była okazem naukowym, a on potrafił dostrzec wszystkie jej najskrytsze myśli, lęki i wspomnienia. – To była ładna myszka. – To prawda – przytaknęła pani Prescott. Doskonale ją pamiętała. Mysz przypominała szczura Robbiego: miała tak samo biały brzuch. Sheldon przy niósł ją pierwszego dnia zalotów. Przekradł się wejściem dla służby. Podarował jej mysz pod nosem jej ojca. – Krowa, która żuje ze spuszczoną głową, piękniejsza jest od wszystkich rzeźb, a mysz jest cudem, który zachwyci miliardy niewiernych – mruczał cicho Sheldon. Z nabożną czcią podniósł szczura do światła, przemawiając do niego smutnym, tęsknym głosem. Pani Prescott pamiętała, jak tamtej pierwszej nocy cytował jej te same słowa. Wydały się jej niemiłe dla ucha, zupełnie inne od poezji, do jakiej przywykła. Brzmiały jednak porywająco, były jak naładowane elektrycznością, i dzieliła je tylko z Sheldonem. Był taki przystojny, żwawy, z bujną grzywą włosów i głosem basowym jak grzmot samego Boga. Potańcówkę, na którą pierwszy raz wybrali się razem, urządzono niedaleko od Bleecker, na ulicy, która jeszcze dobrze się nie rozwinęła. Drzewa wciąż ocierały się o dachy domów. Kilka przecznic dalej zaczynało się dzikie pustkowie. Odtańczywszy wariacką polkę, tam właśnie poszli na spacer. Liście topoli szeleściły cichutko, małe sowy przelatywały bezszelestnie wśród drzew. Wyobrażała sobie wtedy, trzymając Sheldona pod rękę, że ta cudowna chwila pozwala jej dostrzec prawdziwą naturę świata. Czy myliła się wtedy? Zdziwiła się, że takie pytanie w ogóle przyszło jej do głowy. Nie, pomyślała, prawdziwego świata nie widać – w każdym razie nie w takim sensie, jak zakładał to Sheldon. Nie widziała go w trzepocie skrzydeł dzikiego ptaka, w kamieniach, w gwiazdach, w słupkach kwiatów. Kiedyś wydawało jej się, że jest inaczej. Kierując się tym wyobrażeniem, poświęciła mężowi całe swoje życie. A teraz patrzyła, jak bawi się ze szczurem. Z niedowierzaniem stwierdziła, że dawniej taki widok napawał ją dziwną, nienazwaną tęsknotą, z którą nic – ani domowe wygody, ani lęk przed hańbą – nie mogło się równać. Jednak w nowym świecie, świecie ubóstwa, do którego zawiodło ją potajemne małżeństwo, marzenia Sheldona – tak niegdyś różnorodne i wspaniałe – coraz bardziej zaczęły przypominać tanie, jarmarczne sztuczki, teatr cieni na nagiej ścianie. Wiedziała zarazem, że dla Sheldona nigdy nie straciły blasku. W jego mniemaniu cała Ameryka była za ciasna, żeby je pomieścić. Gonili za nimi dawno temu na Zachodzie, a Sheldon, jak podejrzewała, ciągle się nie poddawał. Zdradziła go. I świadomość, że to on zdradził ją pierwszy wcale nie zmniejszała poczucia winy. Zrobił to nieraz i nie krył się z tym, ale starała się o tym nie myśleć. Usłyszała dźwięk otwieranych na parterze drzwi, a potem głos córki i nagle znów poczuła całkowitą pewność, że nie miała wyboru i zawsze działała w dobrej wierze. Wszystko robiła przecież dla Lily, nie dla siebie. To ze względu na nią wróciła na Wschód, kiedy Sheldon wstąpił do armii. A później nic już nie było takie samo jak przedtem. Rodzice dalej nie chcieli jej widzieć – zbyt wielką zniewagę im uczyniła, zbyt nisko upadła. Co innego ojciec Sheldona. Kiedyś był małym obdartusem bez grosza przy duszy, a później ogromnie się wzbogacił. Nie miał jeszcze takiego majątku jak obecnie, ale mógł sobie pozwolić na spełnianie wszelkich zachcianek i kaprysów. Z korytarza dobiegł ją cichy tupot. Poznała krok Lily i odwróciła się w stronę uchylonych drzwi. Na stoliku przy regale stało oprawione w ramki zdjęcie Lily, stara fotografia, którą przesłała mężowi, gdy walczył w szeregach federalistów i ledwie mogli sobie pozwolić na dagerotyp. Tym bardziej je cenili. Sheldon zawsze nosił je w plecaku, ale przyjechawszy na urlop, zamówił nowy portret Lily, który trzymał zawsze złożony na sercu. Poprosił też żonę, by zaopiekowała się poprzednim zdjęciem. Przedstawiało małą, może sześcioletnią dziewczynkę, może niespecjalnie śliczną, ale bardzo rezolutną, dzięki czemu promieniała urodą jak tylko naprawdę piękne dziewczęta potrafią. Wyraz twarzy miała przesadnie poważny, za to w oczach błyskał jej wesoły ognik. Pani Prescott nigdy nie miała pewności, czy to właśnie temu figlarnemu spojrzeniu zawdzięcza Lily miłość dziadka, ale jedno wiedziała na pewno: dopóki mu jej nie przedstawili, nie widziała, żeby się uśmiechał. Człowiek, którego interesowały tylko abstrakcyjne liczby, akcje, udziały, obligacje i akty prawne, obsypywał wnuczkę prezentami. Kupował jej zabawki, słodycze i ubranka. Kiedy dorosła, zaproponował wycieczkę po Europie, opłacił ją sowicie i pozwolił, by jego dolary poniosły Lily, dokąd tylko zechce. Ale Sheldon? Nie przepadali z ojcem za sobą. Pani Prescott patrzyła, jak garbi się na krześle, ogromny i zwalisty. Rozejrzała się po wysoko sklepionym pokoju i znów zdziwiła się, skąd wziął pieniądze. Coś ścisnęło ją w żołądku. Rozległo się pukanie do drzwi. – Przyszedł kapitan Dawkins – oznajmiła ojcu Lily. – Poznaliśmy go na statku. Sheldon z uśmiechem skinął głową i schował szczura do kieszeni. Zerknął przy tym na żonę i uśmiechnął się jeszcze szerzej, a potem wyszedł z pokoju. Pani Prescott zamyśliła się nad tym uśmiechem i po raz nie wiadomo który zadała sobie pytanie, dlaczego kapitan podarował im właśnie gryzonia. Nie coś innego, ale szczura. A najbardziej ciekawiło ją, jaką może mieć sprawę do jej męża. Kapitan usiadł naprzeciw biurka Sheldona, który obserwował go spod przymrużonych, podpuchniętych powiek. Dawkins wyprostował się spokojnie i odpowiedział mu równie badawczym spojrzeniem. Uznał, że przenikliwy wzrok doskonale pasuje do człowieka, który poza tym zdawał się bardzo mało ludzki. Czaszkę miał łysą i gładką jak wypolerowany deszczem kamień i pokaźny brzuch, który nie przeszkadzał mu jednak sprawiać wrażenia człowieka silnego i groźnego. Siedząc tak w zadumie, przypominał posąg pierwotnego bóstwa. Wreszcie pochylił się do przodu. Palce strzeliły mu w stawach tak głośno, że zabrzmiało to jak wystrzał z karabinu. – Nie wierzyłem, że pan przyjedzie. To kawał świata. Kapitan uśmiechnął się uprzejmie. – Nie docenił pan chyba, jak intrygujące były pańskie sugestie. – Sugestie? – Odnoszące się do pańskiego wielkiego odkrycia. Twierdzi pan, że może ono odmienić oblicze paleontologii. – Ach tak... – Sheldon uniósł brwi. Jego twarz zdradzała rozbawienie, które kapitanowi przywodziło na myśl Lily. – To wszystko? – Cała nasza korespondencja dotyczyła moich badań nad pterozaurami. Mogłem służyć panu radą i doświadczeniem w tej kwestii. – Więc? – Więc... Zakładałem, że nie wspomniałby mi pan o swoim odkryciu, gdyby nie miało nic wspólnego z pterozaurami. – Kapitan skubnął koniuszek wąsa. – Mam nadzieję, że nie wyszedłem na głupca. – Na głupca? – Sheldon machnął niezobowiązująco ręką. – Powinienem był przewidzieć, że na wzmiankę o pterozaurze pogna pan na koniec świata. Mówił obojętnym tonem, ale jego wesołe dotąd oczy nagle stały się niepokojąco stanowcze. Kapitan patrzył, jak Sheldon bierze do ręki gazetę – tę samą, w której opublikowano relację z poszukiwań w Kongamoto. Zarumienił się. – Nie ma nic złego w tym, że człowiek rozwija swoje pasje. – Nie – zgodził się Sheldon, przyglądając mu się dziwnie. – Nic a nic. – Może w takim razie powie mi pan, co pan odkrył? – Z pewnością. Pod warunkiem, że mi pan za to zapłaci. – Zapłacę? – Inaczej niczego się pan nie dowie. – Zapłacę? – powtórzył z niedowierzaniem kapitan. – Dlaczego miałbym panu płacić? – Jak pan zapewne zauważył, mam na utrzymaniu rodzinę, i to o dość wyszukanych gustach. – I dlatego zaczął pan pobierać opłaty za to, co powinno być dla wszystkich dostępne za darmo? – Za darmo, kapitanie? Wszystko ma swoją cenę. – Nawet takie odkrycie, jak to, którego ponoć pan dokonał? – Zwłaszcza takie odkrycie. – Dlaczego miałbym panu wierzyć? – spytał zapalczywie kapitan. – Kto poza mną byłby zainteresowany tym odkryciem? – Mylnie zakłada pan, kapitanie, że Wielka Brytania wciąż wiedzie prym w dziedzinie, w której się pan specjalizuje. W tym kraju też są naukowcy – ludzie o znakomitej, nieposzlakowanej reputacji, mógłbym dodać – którzy sporo zapłaciliby za to, co panu oferuję. – Sheldon wolno wstał z krzesła, a w jego głosie pogarda zmieszała się z groźbą: – Pozwoli pan jednak, że zapytam, na jakiej podstawie uważa się pan za specjalistę? O ile mi wiadomo, nie ma pan ani należytego wykształcenia, ani doświadczenia. – Odkąd skończyłem siedem lat, uczyłem się w terenie. – To, że jako dzieciak zbierał pan kamyki, nie upoważnia pana do wysuwania żądań pod moim adresem, kapitanie. Odebrałem również formalne wykształcenie – ciągnął kapitan, starając się zachować spokój. – W Cambridge studiowałem u profesora Muira, którego reputacji nie muszę chyba podkreślać. Asystowałem przy badaniach systemów sylurskich, które prowadził na południu Szkocji. W Cambridge Greensands jednego tylko roku znalazłem ponad pięćset fragmentów kości pterozaura. Podczas wyprawy do południowej Afryki korespondowałem z profesorem Muirem aż do jego śmierci. – Uważał, że nie ma pan wystarczających kwalifikacji, żeby prowadzić oficjalne badania. Kapitan zesztywniał. – Dlaczego? Ukończyłem studia z filologii klasycznej – przyznał w końcu. – Pracę u profesora Muira traktowałem jak... – Jak hobby? – podsunął usłużnie Sheldon. Zaśmiał się, podszedł do kominka i przesunął dłonią po marmurowej półce. – Pozwoli pan, kapitanie Dawkins, że wyjaśnię panu dokładniej, jak się sprawy mają. Jestem zawodowym geologiem. Dla mnie ta praca to nie hobby. Pracowałem w Kalifornijskim Departamencie Miernictwa, potem na Terytoriach Zachodnich, a teraz w wydziale federalnym. Ponad dwadzieścia lat spędziłem na Zachodzie. Nie ma tam ani jednej warstwy skał i osadów, której bym nie znał, ani jednego składowiska prehistorycznych kości. Uważam, że za takie doświadczenie należy mi się zapłata. – Powinien pan w takim razie znaleźć ludzi, którzy się z panem zgodzą. Ja nie mogę panu zapłacić. Nie odrywając wzroku od Dawkinsa, Sheldon wrócił do biurka. – Nie może pan, kapitanie? – Dobrze pan słyszał, panie Prescott. Jeżeli pieniądze na europejską wycieczkę dla całej rodziny zebrał pan od poszukiwaczy skamieniałości, z pewnością nie stać mnie na zapłacenie pańskiej ceny. Ku zdumieniu kapitana, Prescott zatrząsł się ze śmiechu, ale jego wesołość była równie złowieszcza, jak wcześniejsza pogarda. Wziął do ręki gazetę z opublikowanym przez kapitana artykułem i szturchnął go nią w pierś. – Oszust z pana, kapitanie! Przecież dopiero co sam pan opłacił transatlantycki rejs, prawda? – Istotnie, ale musi pan uwierzyć na słowo, że wyjazd na Zachód do reszty wyczerpie mój skromny kapitał. Dla pana nic nie zostanie. Sheldon z powątpiewaniem zmarszczył brwi. Kapitan nie przestawał się uśmiechać, ale z otchłani pamięci napłynęło wspomnienie salonu ojca. Kiedy widział go po raz ostatni, pokój był pusty, tylko w kącie na stole znajdowało się kilka cennych drobiazgów, pudła z papierami, zbiory kazań, listy, pisma botaniczne, portret matki Williama – namalowany w czasach, gdy rodzice dopiero zaczynali się spotykać, i Biblia ojca z czasów szkolnych. Przyszło mu do głowy, że teraz w tym domu mieszka ktoś zupełnie inny, a po życiu mężczyzny i kobiety, którzy spędzili w nim czterdzieści lat, nie został nawet najmniejszy ślad, zupełnie jakby oboje w ogóle nie istnieli. Przypomniał mu się ojciec, jak majacząc w gorączce, wyciągał do niego rękę i szepnął. – Nie ma po co wspominać minionych dni. Nie będzie też wspomnień o rzeczach przyszłych, gdy przeminą. Spoglądając na Sheldona, kapitan próbował mu to wyjaśnić: – Mój ojciec nie był zamożnym człowiekiem. Studiowałem klasyków, a nie zoologię, ponieważ na takich warunkach uzyskałem stypendium. Mo jego ojca nie byłoby stać na opłacenie mojej nauki. Dziś już nie żyje, a do śmierci wcale się nie wzbogacił. Zostawił mi symboliczny majątek, który wydałem na przyjazd do Ameryki. Powtarzam: nie mogę panu zapłacić. Sheldon milczał. W jego oczach migały dzikie błyski, które raz już zwróciły uwagę kapitana, kiedy mówił o rozwijaniu naturalnych pasji. – Co w takim razie zamierza pan zrobić, skoro nie stać pana na moją pomoc? – Mam nadzieję, że poradzę sobie bez niej. – Jest pan bardzo pewny siebie, kapitanie. – Sam pan wie, że nie bez powodu. Sheldon uniósł w zdumieniu brwi. – Nie podważam pańskiej opinii na temat przyszłości paleontologii – ciągnął kapitan. – Oczywiste jest dla mnie, że najciekawszym polem do ba dań jest w tej chwili odległa, zachodnia część pańskiego kraju. Nie jestem głupi; wiem, że dokonano tam niezwykłych odkryć, że znaleziono szczątki latających istot, znacznie przewyższających rozmiarami wszystkie europejskie znaleziska. Dlaczego nie miałbym podążyć szlakiem przetartym przez profesorów Marsha i Cope’a? Na dźwięk tych nazwisk Sheldon drgnął niespokojnie. Zmarszczył brwi i pogładził łysinę. – Słyszał pan o Marshu i Copie? – Każdy, kto interesuje się paleontologią, musiał o nich słyszeć. – Wydawało mi się, że w Europie nasi naukowcy nie cieszą się szczególnym uznaniem. Kapitan wzruszył ramionami. – Tak jak pan sam powiedział, to się wkrótce zmieni. Nie ulega wątpliwości, że profesorowie Marsh i Cope należą do ścisłej czołówki naukowej w tej dziedzinie. Sądząc z ich raportów, znajdują nie jakieś przypadkowo rozrzucone zęby i pojedyncze kości, ale całe szkielety. I to doskonale zachowane. – Prawda jest jeszcze bardziej niewiarygodna. – Sheldon uśmiechnął się szeroko i znów głośno strzelił palcami. – Sam widziałem te szkielety. Jak pan sądzi, kto płaci za moje kości? – Pochylił się nad biurkiem. – Profesor Marsh? – Z Cope’em na wyścigi. Nie cierpią się i żaden nie może znieść myśli, że drugi mógłby go uprzedzić. – Rozumiem. – Obaj są zamożni, zwłaszcza Marsh. Śpi na pieniądzach. – Rozumiem – powtórzył kapitan i skrzywił się, zły na siebie, że nie wie, co powiedzieć. – A zatem sprzeda im pan swoje odkrycie, tak? Na licytacji? – To będzie bardzo miła rozrywka – przyznał Sheldon z zadowoleniem. – Dobrze. – Kapitan wstał z krzesła. – Jeżeli tak podchodzi pan do sprawy, jeśli traktuje ją pan jak rozrywkę, niepotrzebnie zabieram panu czas. Sheldon uśmiechnął się jeszcze szerzej. Kapitan odwrócił się i skierował do drzwi. – Proszę zaczekać. Dawkins niechętnie przystanął i obejrzał się za siebie. Sheldon przesunął dłonią po łysej czaszce, westchnął i zdjął okulary. – Kiedy dwóch ludzi nienawidzi się tak bardzo, jak Cope i Marsh, rywalizację między nimi można postrzegać wyłącznie w kategoriach rozrywki. Istotnie, prawdopodobnie stać ich na to, żeby mi zapłacić. Prawdę mówiąc, kapitanie, wolałbym jednak nie sprzedawać im mojego sekretu. Osobiście uważam, że żaden z nich nie jest wart zasranego centa. Kapitan stanął jak wryty. Niecenzuralne określenie spadło na niego jak grom z jasnego nieba; tak samo zaskoczył go ostry, lodowaty ton głosu Sheldona. Nie poruszył się, gdy Sheldon poklepał go po ramieniu i spytał szeptem: – To pan dał go mojemu synowi? Kapitan patrzył, jak gospodarz wyjmuje z kieszeni Różyczkę, podchodzi do okna i ogląda zwierzątko w lepszym świetle. – Nie wskażę panu drogi do kości – rzekł Prescott. – Jest jednak coś, co chętnie panu powiem, panie Dawkins, coś znacznie lepszego. O wiele lepszego. Wiem o czymś tak niezwykłym, że mało kto by w to uwierzył. Pisząc do pana, chyba uznałem pana za jednego z tych nielicznych ludzi, którzy jednak dadzą wiarę moim słowom. Na parterze otworzyły się drzwi i Różyczka łypnęła badawczo różowym oczkiem. Niczym magik, który sprytnie ukrywa przed widzami jajko, Sheldon zacisnął lekko dłoń i włożył szczura do kieszeni. W korytarzu rozległo się kilka głosów, a zaraz potem tupot na schodach. – Świat lgnie do kamieni jak ciało do kości. – Sheldon jeszcze raz poklepał kapitana po ramieniu. Ktoś zapukał do drzwi. W szparze pojawiły się poważne, zaniepokojone twarze Lilian Prescott i jej matki. – Nie chcieli poczekać, ojcze. – Jak to nie chcieli? Kto nie chciał? – Przyszło dwóch panów z policji. Chcą się z tobą natychmiast widzieć. Johnny Lynch uznał, że to dziwny pomysł, trzymać w pokoju pudełko starych kamieni. Gdyby komendantem posterunku był dalej kapitan Williams, na pewno kazałby mu o nim zapomnieć. Praktycznie wszystko, czego Lynch nauczył się o zawodzie policjanta, zawdzięczał Williamsowi. Także cynową odznakę sierżanta. Dostał ją w samą porę – tuż przed tym, jak kapitana Williamsa przeniesiono do Tenderloin. I jedno było teraz pewne: kapitan McNeal nigdy by tego nie zrobił. Lynch wiedział, że nowy komendant podejrzewa go o kupienie odznaki – tylko dlatego, że dostał ją kilka lat wcześniej, za czasów „Bossa” Tweeda, kiedy cała policja był przeżarta przez korupcję jak zgniłe mięso przez robaki. Ale McNeal nie miał pojęcia, jak było naprawdę. Lynch był tak biedny, że gówno mógł sobie kupić. To odznaka go kupiła. Była zapłatą za służbę u Williamsa, za lojalność, za milczenie. McNeal nie rozumiał, co to znaczy być gliną. Chyba nie chciał zrozumieć. Tak w każdym razie uważał Lynch, chociaż mało miał z nim do czynienia. Kiedy przyszedł McNeal, Lynch szybko wypadł z wydziału dochodzeniowego i pracował teraz z federalnymi, jako łącznik ze strony nowojorskiej policji. Dostał się w ślepy zaułek. Tak mówili ludzie, a on przyznawał im w duchu rację. Na łączników z federałami McNeal wystawiał odrzuty. Dlatego poranny rozkaz zaskoczył Lyncha: „Proszę natychmiast zgłosić się do mojego biura. Kapitan Jack McNeal”. Kapitan siedział przy ozdobnym biurku z polerowanego orzecha. Zacisnął usta i zmierzył go wzrokiem, a potem wyjął skądś kartkę papieru. Lynch czekał cierpliwie, aż skończy ją czytać. – Słyszał pan o człowieku nazwiskiem Moran? – spytał McNeal. – Słyszałem, panie kapitanie. – Proszę mi o nim opowiedzieć. – Nie znałem go osobiście. Jeden z detektywów federalnych, Ritchie Jackson, opowiadał mi o nim. – Co powiedział? – W Waszyngtonie są z Moranem partnerami. – I to wszystko? – Moran chyba służył wcześniej w wojsku, ale nie wiem gdzie. Mało o nim rozmawialiśmy. McNeal jeszcze raz przebiegł wzrokiem notatkę. – Wiedział pan, że tu przyjedzie? Wiedziałem, panie kapitanie. – Dlaczego mnie pan o tym nie poinformował? – Nie sądziłem, że to pana zainteresuje. Wie pan, po co przyjeżdża? – Jackson lada chwila ma chyba kogoś przymknąć. – Ale tego panu nie mówił? – Nie, panie kapitanie. Jest małomówny. Proszę mi w takim razie powiedzieć, co pan wie o tej sprawie. Lynch zawahał się, nie wiedząc, czego McNeal oczekuje. Zwykle federały nic go nie obchodziły – w ogóle, jak zauważył Lynch, mało co go obchodziło, może poza czyszczeniem dochodzeniówki i wyrabianiem sobie dobrego imienia. – Niech pan mówi, co pan wie o sprawie, sierżancie? – Tak jest. Lynch przestąpił z nogi na nogę i zaczął relacjonować, co zdradził mu Jackson. Afera korupcyjna. Nie znał szczegółów, ale w jednym z ministerstw zatoczyła szerokie kręgi. Lynchowi udało się ustalić w którym. W każdym razie sięgnęła daleko i, sądząc po ostrożności, jaką zachowywał Jackson, mogła być niebezpieczna. – A jak miała się wiązać z naszym miastem? Lynch wzruszył ramionami. – O tym Jackson nie mówił. – Interesuje mnie pańska opinia, sierżancie. – Jackson nic więcej mi nie powiedział. – Rzeczywiście. – McNeal uśmiechnął się lekko i ponownie przejrzał pismo, nie zwracając uwagi na stojącego przed nim zdenerwowanego sierżanta. A Lynch główkował, co się właściwie dzieje. Dlaczego McNeal nagle zainteresował się działaniami policji federalnej? Dopiero po chwili zorientował się, że kapitan obserwuje go z niezadowoleniem. – Sierżancie. – Słucham, panie kapitanie? – Chcę, żeby mnie pan na bieżąco informował o rozwoju wydarzeń. Ze szczegółami. – Tak jest. – Gdyby Jackson i Moran potrzebowali naszej pomocy, ma im ją pan zapewnić. – Tak jest. – Nie tak dawno temu, sierżancie, mieszkaliśmy wśród złodziei, a miastem rządził „Boss” Tweed i jego banda najemnych morderców. Tak, sierżancie, morderców. Uśmiecha się pan, nie wierzy mi... Myśli pan, że prze sadzam? Korupcja zabija, sierżancie, wyciska życie z biednych, słabych i bezbronnych, którzy, jeżeli się ich okradnie, nie mają z czego żyć. Znamy to, widzieliśmy, jak to się dzieje w naszym pięknym mieście. I nie chcemy więcej tego oglądać. – McNeal zawiesił głos. – Chce pan coś powiedzieć? Lynch stał sztywno, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Nieraz już słyszał takie dęte mowy. Jak by nie patrzeć, kapitan McNeal był przecież człowiekiem Prescotta. Kapitan Czyścioszek, komisarz Czyścioszek – obaj mieli czyste ręce i obaj byli gówno warci. Jak człowiek pracuje w policji, to wie, że pewnych rzeczy nie da się zmienić. Lynch pokręcił głową. – Nie, panie kapitanie. Zaciśnięte kurczowo knykcie McNeala zbielały gwałtownie. – Korupcja na poziomie federalnym zagraża republice, sierżancie. Zagraża nam wszystkim. – Tak jest. McNeal ostami raz rzucił okiem na trzymany w ręku papier i wskazał Lynchowi drzwi. – Moran czeka na dole. Dopiero co przyjechał z Waszyngtonu. Proszę go zabrać do Jacksona. I jeszcze jedno, sierżancie... – Tak, panie kapitanie? – Niech mnie pan nie próbuje wykiwać. I tak wyświadczam panu przysługę, nie każąc oddać odznaki. Rozumiemy się? – Tak jest. Schodząc na parter, Lynch nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Otaczała go aura siły, i nawet inni policjanci schodzili mu z drogi, jak za dawnych czasów, kiedy grał rolę twardziela przy kapitanie Williamsie. Nieważne, o co chodziło: McNeal uznał, że sprawa jest pilna, i kazał mu jej pilnować. Nie odsunął go. Może jednak wybaczył mu Williamsa. Bez trudu znalazł Morana – facet wyróżniał się z tłumu. Nie wyglądał na człowieka, który na co dzień ma do czynienia z miejskim brudem. Oczy miał bladoniebieskie jak niebo w górach, był wysoki, szczupły i bardziej przypominał sędziego albo kaznodzieję niż glinę. Tylko dłonie miał ogromne – i, jak ocenił Lynch, groźne, konkretne. Takimi łapskami bez trudu mógłby skręcić człowiekowi kark. Moran milczał. Lynch zabrał go z posterunku. Też prawie się nie odzywał. – Pewnie nie możesz się doczekać, kiedy zobaczysz Jacksona? – rzekł w końcu. Nie doczekał się jednak odpowiedzi, więc ciągnął dalej: – Jackson mi o tobie opowiadał. Mówił, że jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego miał w życiu, że w ogóle lepszego mieć nie można. Tak właśnie powiedział. Moran milczał jednak uparcie. Nie poruszył głową, nie uśmiechnął się, zupełnie jakby nie wierzył Lynchowi. A może, pomyślał Lynch, wszystko to dobrze wiedział. Znaleźli się przed tanim hotelikiem przy Houston Street, w którym mieszkał Jackson. Moran zerknął na szyld i wskazał prowadzące na górę schody. – To tutaj? – odezwał się po raz pierwszy. Lynch skinął głową i puścił go przodem. Moran posłał mu dziwne spojrzenie i wyjął zza pasa rewolwer. Lynch zmrużył oczy: to był colt. Zabójcza broń. Odruchowo zaprotestował: co się Moranowi wydaje, że gdzie jest? Na pograniczu? Na Dzikim Zachodzie? W tym momencie Moran pierwszy raz okazał rozbawienie – ledwie zauważalne, tym bardziej, że zaraz przestał się uśmiechać i ruszył dalej. Zatrzymał się przy właściwych drzwiach. Lynch domyślił się, że Jackson wysłał mu list, w którym podał numer pokój u. Chyba napisał mu także o innych rzeczach, sądząc po tym, jak Moran trzymał broń i jak ostrożnie zapukał do drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Zapukał ponownie, a potem poruszył klamką w taki sposób, jakby spodziewał się, że drzwi będą zamknięte na klucz. Nie były. Wszedł i stanął jak skamieniały, całkowicie zasłaniając Lynchowi widok. Długą chwilę trwał bez ruchu, aż wreszcie wszedł głębiej i wpuścił Lyncha, który zrozumiał już, co go tak zmroziło. Wszędzie walały się porozrzucane rzeczy i resztki potrzaskanych mebli. Pod przeciwległą ścianą, w kącie, leżały dwa ciała. Dwie kałuże krwi wsiąkały wolno w drewnianą podłogę. Moran podszedł bliżej i odwrócił pierwsze zwłoki na plecy. – Jackson – wyszeptał. W piersi Jacksona ziała wyrwana kulą dziura. Cała koszula przesiąkła krwią. – Jackson. Bill. Niech to diabli. Niech to diabli! – Słowa ledwie przechodziły mu przez gardło, jakby wypychał je z samego dna płuc. Zbladł, ale wyraz jego twarzy wcale się nie zmienił. Po chylił się nad drugim ciałem. Lynch drgnął zaskoczony. Z miejsca, w którym stał, widział, że druga ofiara była kobietą. Leżała na brzuchu, z rękoma założonymi na plecy i związanymi w nadgarstkach. Zginęła od strzału w bok głowy; długie włosy zlepiła krew. Moran obrócił ją delikatnie i Lynch zobaczył twarz młodej dziewczyny, jeszcze po dziecięcemu pulchną, rumianą, ładną, ale zarazem jakąś dziwną. I nie chodziło mu tylko o czarne, połyskliwe włosy, splecione w gruby warkocz. Miała leciutko skośne oczy, niezwykły odcień skóry... – Czarna? Moran pokręcił głową. – Czerwonoskóra. – Nie wygląda. Moran podniósł wzrok na Lyncha, ale jego twarz niczego nie wyrażała. – Na mój gust to półkrwi Indianka. – Co ona tu robiła? Moran nie odpowiedział, ale widać było, że do głowy przyszedł mu jakiś pomysł. Rozejrzał się po pokoju i wyciągnął rękę ponad ciałem dziewczyny. Pod ścianą, w cieniu, leżał kamień. Moran podniósł go, wstał i podszedł do okna. Odciągnął zasłony. – Co to jest? Moran wzruszył ramionami i podał kamyk Lynchowi, który uważnie mu się przyjrzał. Coś tkwiło wrośnięte w kamień, czarne, zakrzywione... Jak szpon. Lynch gwizdnął przez zęby. – No, takiego kamienia to ja jeszcze nie widziałem. Moran nie odpowiedział. Przykucnął przy zwłokach, grzebiąc w resztkach drewnianej skrzyni i strzępkach gazet. Wziął do ręki jedną z deszczułek. Była pomalowana na czerwono, ze słabo widocznymi czarnymi literami. – Nie wiem, co to za kamień – stwierdził – ale wygląda na to, że przyjechał w tym pudle razem z mnóstwem innych szpargałów. – Nie widzę żadnych szpargałów. – Nie. – Moran pokręcił głową. – Nie widzisz. – Co ty gadasz? Ktoś je zabrał? – Lynch z powątpiewaniem spojrzał na trzymany w dłoni kamień. – Po co one komu? Moran wzruszył ramionami. Najwidoczniej chwilowo wyczerpał swój limit rozmów. Położył Jacksonowi palce na powiekach i zamknął mu oczy. Przykucnął obok dziewczyny. W jej oczach malował się paniczny strach. Patrzył w nie przez chwilę, a potem powtórzył swój gest. Zamknął jej oczy. – Kazali jej uklęknąć przed strzałem. – Dlaczego mieliby kogoś zabić za skrzynię kamieni? – Faktycznie, rzadko się to zdarza. Nawet w tych stronach – zgodził się Moran i zerknął na trzymaną w rękach deseczkę. Odszedł z nią do okna i obejrzał dokładnie. Nachylił ją do światła. Chrząknął. – Co się stało? – Nie widzisz? – Coś błyszczy, jak złoto. – Właśnie, jak złoto. – Niemożliwe. Moran rzucił deszczułkę Lynchowi, który złapał ją w locie i sam stanął przy oknie. Kiedy nachylił ją pod odpowiednim kątem, dostrzegł ten sam błysk. Moran miał rację: w drewnie tkwiła drobinka złotego piasku. Lynch przygryzł w zadumie paznokieć. – Skąd ona się tu wzięła, psiakrew? Moran nie odpowiedział. Podszedł do komody i zaczął otwierać szuflady, wyrzucać z nich ubrania, powiększając dodatkowo bałagan. Nic nie znalazł. Rozejrzał się po podłodze. Pod biurkiem dywan był wyraźnie postrzępiony. Przesunął biurko i odwinął dywan, po czym podważył deskę w podłodze. Lynch doszedł do wniosku, że widocznie na pamięć zna wszystkie stosowane przez Jacksona sztuczki. Moran po omacku wsunął rękę pod podłogę, chwilę pogrzebał i wyjął zawinięte w papier i przewiązane sznurkiem pudełko. Rozciął sznurek nożem, złamał pieczęć na papierze i rozprostował go. Pudełko było tak samo czerwone jak rozbita skrzynka. Na wieku widniały odbite ze stempla czarne litery. – Co to jest? – Poczta wojskowa – odparł Moran. – Nadawcą jest niejaki... – Zmrużył oczy. – Kapitan McVey. Coś w tonie jego głosu sprawiło, że Lynch nastawił ucha. – Mówi ci to coś? Moran obejrzał się na niego i pokręcił głową. – Nie. A powinno? – To twoja sprawa, nie moja. – Nie. Nazwisko McVey nic mi nie mówi. – Do kogo adresowane? Z miejsca, w którym stał, Lynch widział wypisany równym pismem adres odbiorcy. Przez chwilę miał wrażenie, że Moran nie pozwoli mu poznać jego nazwiska, ale zawołał go. Lynch przekrzywił głowę i spojrzał na kartkę. – Pan... Sheldon... Prescott. – Zagwizdał przez zęby. – Sheldon Prescott. Nie wiem, jak tobie, ale mnie nazwisko Prescott mówi bardzo wiele. Drzwi otworzyła Lily, która nie oswoiła się jeszcze z faktem, że jej ojciec ma w domu służbę. Na progu stało dwóch mężczyzn; jeden z nich miał na sobie niebieski mundur policjanta wydziału dochodzeniowego. Wyglądał, jakby ledwie mieścił się w drzwiach i choć Lily nie poświęciła tej myśli wiele uwagi, miała wrażenie, że w jego wypadku ogromna siła tylko po części wynika z wielkiej masy ciała. Jego czaszka zlewała się z byczym karkiem, w fałdach zaróżowionej skóry perlił się pot. Miał krzywe zęby, spłaszczony nos i przenikliwe, kaprawe oczka. Wyglądał zarazem groźnie i sprytnie. Przedstawił się jako detektyw sierżant Lynch i wskazał kciukiem swojego towarzysza, inspektora Morana. Inspektor Moran nic nie powiedział, tylko uprzejmie pstryknął w rondo kapelusza. Lily patrzyła, jak wchodzi z sierżantem do przedpokoju. Dorównywał Lynchowi wzrostem; byłby nawet przystojny, uznała Lily, gdyby nie fakt, że twarz miał ogorzałą i pooraną głębokimi bruzdami. Ciekawa była, co ją tak ukształtowało. Przeszył Lily wzrokiem i zmarszczył brwi, jakby już ją znał, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd. Poczuła się bardzo nieswojo, ale odpowiedziała mu uśmiechem i zaprowadziła policjantów do gabinetu ojca. Pani Prescott dołączyła do nich przy drzwiach do pokoju. Na widok munduru sierżanta Lyncha zesztywniała i tylko jej palce, jakby żyły własnym życiem, splatały się i rozplatały. Niewiele brakowało, żeby Lily roześmiała się na ten widok, ale powstrzymała się i tylko grobowym głosem zaanonsowała gości. Natychmiast jednak pożałowała tego pomysłu, zdając sobie sprawę, jak roztrzęsiona musi być matka. Sama miała złe przeczucia. Na ojcu jednak odwiedziny detektywów nie zrobiły szczególnego wrażenia. Przywitał ich wesoło, nie dając nic po sobie poznać. Zawsze się tak zachowywał, gdy życie sprawiało mu niespodzianki. Na powitanie mocno uścisnął ich dłonie; błysk w jego oku mógł iść o lepsze z połyskiem łysiny. Lily przeniosła wzrok na matkę: pani Prescott zapanowała nad rękoma, splotła je na brzuchu, ale po chwili odwróciła się i wyszła z pokoju. Lily poszła za nią. Nie zamknęła jednak drzwi, lecz pod wpływem nagłego impulsu zostawiła je uchylone. Matka zniknęła już w głębi korytarza. Lily rozejrzała się: w pobliżu nie było nikogo. Schyliła się i przytknęła oko do szpary w drzwiach. Widziała, jak kapitan wstaje i proponuje, że wyjdzie, żeby nie przeszkadzać, ale ojciec zbył go machnięciem ręki. – Jak pan widzi – rzekł, zwracając się do sierżanta Lyncha – zajmują nas nie cierpiące zwłoki sprawy. – Rozumiem. – Ten dżentelmen przyjechał do mnie aż z Anglii. – Tak? – Lynch obrzucił kapitana podejrzliwym spojrzeniem. – To pański przyjaciel? Kapitan zaśmiał się gorzko, aż Lily zaczęła się zastanawiać, co takiego powiedzieli sobie z ojcem. Morana chyba też to zaciekawiło. – Czy te sprawy mają coś wspólnego ze starymi kośćmi? – zapytał. Sheldon nie zdołał ukryć zdziwienia. – Skąd pan wie? Moran wyjął spod płaszcza czerwoną skrzyneczkę. – Wie pan, co to jest? – Naturalnie, jeden z moich pojemników na okazy. Skąd pan go ma? – Wie pan, co jest w środku? Sheldon spojrzał uważniej na pudełko i pokręcił głową. – Nigdy przedtem go nie widziałem. – Jak to możliwe, skoro od razu pan stwierdził, że należy do pana? – Wynająłem ludzi, którzy zbierają dla mnie okazy – wyjaśnił Sheldon z przesadnie okazywaną cierpliwością. – Sam nie dałbym rady wszystkich zgromadzić. – I ci ludzie pakują zebrane okazy w skrzynie i przysyłają je do pana, tak? – Do mojego biura w muzeum przy Central Parku. – Może pan udowodnić, że naprawdę należą do pana? Sheldon roześmiał się lekceważąco. – Nie dość, że jestem zatrudniony w agencji rządowej, to jeszcze ściśle współpracuję z wojskiem. Jeżeli wątpi pan w moje prawa do nich, proponuję skontaktować się z kapitanem McVeyem z kawalerii. Osobiście odpowiada za załadunek i wysyłkę moich znalezisk. – Twierdzi pan, że to kawalerzyści pakują dla pana te pudła? – spytał z niedowierzaniem Moran. – To właśnie twierdzę, proszę pana. – Dlaczego to robią? – Tak się składa, że mój dobry przyjaciel, kapitan McVey, potrafi docenić ich wartość, a taką już ma naturę, że zgodził się mi pomóc. Jakiś problem, inspektorze? – Nie, po prostu nigdy dotąd nie słyszałem o takich układach. – Nie jest pan człowiekiem nauki, prawda, inspektorze? No to nic dziwnego, że pan nie słyszał. Moran przemyślał jego słowa i wzruszył niepewnie ramionami. – Co to za znaleziska, które pakuje dla pana wojsko? Sheldon założył okulary i sięgnął po skrzynkę. – Otwórzmy pudełko i przekonajmy się – zaproponował tonem, jakim mógłby się zwracać do opóźnionego w rozwoju dziecka. Powoli podniósł wieko. – Tak – mruknął. – Tak. Cudowne. – Proszę pana... Czy zechciałby nam pan powiedzieć, co to jest? – Co pan powie, kapitanie? – uśmiechnął się Sheldon w odpowiedzi. Kapitan już wstał i ciekawie zajrzał do pudełka. – Mój Boże! – wykrzyknął. – Do tej pory widziałem tylko ryciny w gazetach, ale żeby... tak na żywo... Boże! – Roześmiał się znowu, tym razem szczerze. Stanął tak, że Lily widziała jego promieniejącą podnieceniem twarz. – Czy to nie są takie same kości nadgarstka, jak te, które znalazł profesor Marsh? – Proszę się odwołać do swojego doświadczenia. – Jestem prawie pewien, że są to kości pterodactylus occidentalis. Proszę tylko spojrzeć, jakie ogromne! Nigdy nie widziałem podobnych. Profesor Marsh twierdzi, że rozpiętość skrzydeł tych gadów mogła przekraczać pięć i pół metra. Na Boga, Prescott! Cóż za niezwykłe, niesamowite odkrycie! Jego zachwyt był tak zaraźliwy, że i Lily musiała się uśmiechnąć. Niewyraźnie przypomniała sobie jakąś podobną chwilę, ale wspomnienie zaraz się ulotniło. Była roztrzęsiona, jakby właśnie zobaczyła ducha; wspomnienie było tylko cieniem emocji i mimo że skoncentrowała się na nim, próbując je wywołać wyraźniej, nie udało się jej to. Tym uważniej obserwowała ojca i kapitana, którzy zaaferowani przyklęknęli obok stojącego na podłodze pudełka. I nagle, na widok szczerej radości kapitana, rozpoznała natrętne wspomnienie – i zdziwiła się, że w ogóle przechowała je w pamięci. Wydawało się tak mało znaczące i tak głęboko pogrzebane, że nie rozumiała, jak mogło przetrwać tyle czasu. A jednak mimo upływu tylu nieubłaganych lat zachowało wyrazistość i świeżość. Musiała być wtedy bardzo mała. Ojciec chyba zabrał ją w góry, chociaż samej podróży nie potrafiła sobie przypomnieć. Siedzieli nad strumieniem. Ojciec robił łódeczki z gałązek i wierzbowych listków, gdy wtem, w lodowatym powietrzu rozległ się trzepot skrzydeł. Zerwał się na równe nogi i złapał ją w ramiona. Patrzyła, jak klucze dzikich gęsi lecą wysoko, wysoko w górze, na północ, aż ucichło stłumione odległością gęganie i łopot skrzydeł. Ojciec nie mógł jednak usiedzieć spokojnie na miejscu, jakby nagle zebrało mu się na tańce. Przytulił Lily i zaczął jej szeptać do ucha, że cały świat utkany jest z niewidocznych nerwów, splatających się w krwi różnych istot, prastarych jak skały. Chichotała jak zwariowana, kiedy podrzucał ją w ramionach, a potem posadził sobie na barana i zaczął biec brzegiem strumyka. Gramoląc się przez głazy, zszedł nad samą wodę, zatrzymał się w cieniu wodospadu i pokazał jej warstwę krwistoczerwonych skał. Co jej wtedy powiedział? Nie mogła sobie przypomnieć. Mówił szybko, niewyraźnie, jak pijak, który bełkocze sam do siebie. Pamiętała tylko, że słowa płynęły mu z ust wzburzone jak woda w strumieniu, a oczy płonęły takim samym ogniem, jak teraz oczy kapitana. Chyba ten właśnie widok tak ją poruszył: tęsknota za czymś, czego nie rozumiała, gwałtowna jak gorączka złota. Usłyszała, jak Moran próbuje wymóc na jej ojcu podanie przybliżonej wartości znaleziska. Sheldon nie dał mu jasnej odpowiedzi: – Jest warte tyle, ile ktoś zapłaci. Moranowi to nie wystarczyło, ale zrozumiał chyba, że w ten sposób nic nie wskóra, więc nie nalegał. – Czerwonoskórzy! – powiedział nieoczekiwanie. – Czy czerwonoskórzy mogą mieć coś wspólnego z tymi skamieniałymi kośćmi? Opanowanie Sheldona pry snęło jak bańka mydlana. – Czerwonoskórzy? – Czy ma pan pomysł, jak połączyć Indian z pańskim odkryciem? Sheldonowi zabrakło słów. Usiadł. – Czy mogą mieć coś wspólnego? Wspólnego? – zająknął się. – Jak to coś wspólnego? Zapadła cisza. Lily przeniosła wzrok na Morana. – Cokolwiek – odparł inspektor niepewnie. – Skamieliny i tubylcy, tak? Co ich łączy? Sheldon posłał obu policjantom czujne spojrzenie, zmrużył oczy i odchylił się na oparcie krzesła. Wróciła mu dawna pewność siebie. Zamknął oczy. Oparł splecione dłonie na blacie i zaczął mówić nieobecnym tonem, jakby zwracał się do pustego pokoju: mówił o dzikusach, których poznał na dalekim zachodzie, i o duchach, które – jak wierzyli – mieszkały w kamieniach. Twierdzili, że czasem duchy przesączają się ze skał do kropli deszczu i wcielają w olbrzymie kruki, o skrzydłach rozłożystych jak burzowe chmury. – Bizony uciekają przed nimi, spłoszone cieniem tych skrzydeł. Dzicy o tym wiedzą i czekają na bizony, a kiedy stado przybędzie, polują do woli. Potem ptaki burzy znikają. Czasem jednak udaje się znaleźć ich rozrzucone kości. Wówczas czci się je, chociaż budzą lęk. Tubylcy opowiadają, że skały są nawiedzane przez samotność i gniew. I mają rację, mają rację. Czegóż innego nas uczą, jak nie tego, że wszystko przemija i roztapia się w mroku? Nikt się nie odzywał. Jedynie kapitan, który przysłuchiwał się tej przemowie z zagadkowym uśmiechem, nie wyglądał na zaskoczonego. Niespodziewanie Sheldon podniósł głowę i szeroko otworzył oczy. – Ale żaden Indianin nie powinien mieć nic wspólnego z kośćmi, które znajdują się w tym pudełku. Oni nie przywiązują żadnej wagi do skamielin. Oczywiście wartość naukowa znaleziska jest pojęciem, którego ich prymitywne umysły nie są w stanie ogarnąć. Moran spojrzał mu w oczy. – A czy pana zdaniem skamieliny mają tylko i wyłącznie wartość naukową? Sheldon zerknął ukradkiem na kapitana i skrzyżował ręce na piersi. Zmarszczył czoło. – Nie rozumiem, o czym pan mówi. Moran pokiwał głową. – Muszę sprawdzić wszystkie ślady – odparł. – A sam nie mam doświadczenia w zbieraniu skamieniałości. Przepraszam, że zabrałem panom tyle czasu. Do widzenia. Lily cofnęła się, gdy przeszedł przez pokój i wyszedł na korytarz. Ruszył do wyjścia, kiedy jednak zorientował się, że nie ma przy nim Lyncha, zatrzymał się przy drzwiach. Ze swojej kryjówki w końcu korytarza ujrzała, jak sierżant wychodzi z gabinetu, trzymając jej ojca za łokieć. W progu spojrzał mu w twarz i ujął go obiema rękami za ramiona. Sheldon nadstawił ucha i Lynch szepnął mu coś chrapliwym i niezrozumiałym głosem. Cokolwiek jednak to było, wstrząsnęło ojcem Lily, bo oparł się o futrynę i poszarzał nagle na twarzy. Na czoło wystąpił mu pot. – Taka młoda i taka samotna – wyszeptał. – Kto mógł zrobić coś takiego? Lily tak się zdziwiła, słysząc te słowa, że wykręciła szyję, by usłyszeć odpowiedź Lyncha. Nie miała pojęcia, kogo ojciec mógł mieć na myśli. Lynch jednak uśmiechnął się tylko, poklepał Sheldona po plecach i odwrócił się do Morana. – Wyjaśniłem tylko parę spraw. Wolnym krokiem zrównał się z Moranem i razem wyszli na ulicę. Sheldon stał bez ruchu, wsparty o drzwi. Przez chwilę Lily ujrzała ojca, jakiego nie znała: udręczonego, zalęknionego, o krok od załamania. Zaraz jednak wziął się w garść, jakby urósł w oczach – i znów stał przed nią stary Sheldon. Wrócił do gabinetu. – Proszę mi wybaczyć, kapitanie Dawkins. Wrócimy do tej rozmowy innym razem. Cisza. – Tak? – Tak, kapitanie Dawkins. Znowu cisza. Lily nie widziała twarzy kapitana, ale mogła ją sobie wyobrazić: musiała być całkiem bez wyrazu. – Wobec tego do zobaczenia jutro – zabrzmiał spokojny, uprzejmy głos. – Zajrzę do państwa rano. Do widzenia panu. Sheldon nie odpowiedział. Lily usłyszała, jak odsuwa się od drzwi, a potem na progu zadudniły kroki kapitana. – Do widzenia, kapitanie Dawkins – odezwał się w końcu Sheldon. Widziała cień kapitana, gdy kłaniał się jej ojcu. – Przybyłem z daleka – powiedział i zawiesił głos. – Postawiłem wszystkie oszczędności, karierę i nazwisko na jedną kartę. Chyba pan to rozumie. Po tych słowach kapitan wyszedł z domu. Lily podkradła się do drzwi gabinetu, żeby zajrzeć do ojca, ale spóźniła się: Sheldon zatrzasnął je z hukiem i zamknął na klucz. Następnego ranka kapitan przyszedł pieszo z podrzędnego hotelu, który sobie znalazł, do rezydencji Sheldona Prescotta. Odźwierny oznajmił mu niegrzecznym tonem, że nikogo nie ma w domu. Zdziwiony Dawkins nachmurzył się. – To na pewno jakieś nieporozumienie – powiedział, zerkając wyczekująco do środka, aż odźwierny stanął w progu i zasłonił mu widok, jakby bał się, że gość zaraz siłą wedrze się za drzwi. Kapitan spytał, kiedy można się spodziewać powrotu właściciela. – Nic nie powiedział – odparł odźwierny i zatrzasnął drzwi. Mimo że takie przyjęcie trochę go zaniepokoiło, kapitan wolał nie zastanawiać się, co się stało. Być może, Sheldon niespodziewanie musiał wypełnić jakieś obowiązki służbowe. Im dłużej kapitan się nad tym zastanawiał, tym bardziej prawdopodobne wydawało mu się takie wyjaśnienie, zwłaszcza gdy wziął pod uwagę naturę Sheldona. Z niejakim optymizmem wrócił więc następnego dnia. Służący powitał go jednak identycznie, a gdy Dawkins zapytał, czy nie mógłby zobaczyć się przynajmniej z panną Prescott, przekazano mu, że i jej nie ma w domu. Potem drzwi znów zamknęły mu się przed nosem. Kapitan najpierw wyładował na nich swoją złość, bębniąc w nie pięściami, a potem wrzucił do skrzynki na listy kartkę z adresem swojego hotelu i rozdrażniony udał się do baru po drugiej stronie ulicy. Usiadł przy oknie i obserwował dom. Nie umiał wymyślić nic lepszego, a lata służby w wojsku nauczyły go przynajmniej cierpliwości. Minęła godzina. Nikt nie przyszedł do Prescottów, nikt też nie wyszedł frontowymi drzwiami; nikt nie pojawił się w oknie, nie drgnęła ani jedna zasłonka. Minęła druga godzina i kapitan nagle zdał sobie sprawę ze śmieszności swojego zachowania. Uregulował rachunek i wstał od stolika. W tej samej chwili zauważył, jak mężczyzna, który dotąd stał oparty o ścianę domu Sheldona, odwrócił się i zaniepokojony spojrzał na niego. Niespiesznie wrócił na swoje miejsce. Mężczyzna obserwował go, ale po chwili znów się odwrócił. Kapitan doszedł do wniosku, że i on obserwuje dom. Od czasu do czasu zerkał dyskretnie na nieznajomego, ale nie widział zbyt wiele: brudny, wyświechtany płaszcz i nasunięty głęboko na oczy kapelusz. Ciekaw był, dlaczego nieznajomy obserwuje i jego, i dom Sheldona. Jeszcze raz wstał od stołu. Kiedy tym razem mężczyzna odwrócił się w jego stronę, kapitan zwrócił uwagę, że porusza się nienaturalnie sztywno. Bardzo wolno, starając się nie patrzeć zbyt natrętnie w okno, kapitan wyszedł na ulicę, ale kiedy spojrzał na dom, nieznajomego nie było. Kapitan popatrzył w lewo, w prawo, znajomy kapelusz mignął mu przez chwilę w tłumie, a potem zniknął na dobre. Dawkins próbował go śledzić, co wydawało mu się tym łatwiejsze, że mężczyzna chyba utykał, ale choć przeciskał się przez tłok najszybciej, jak mógł, nie udało mu się go dogonić. Szedł jednak dalej, skręcał to w jedną uliczkę, to w drugą, coraz bardziej poirytowany. W Afryce tropił uciekinierów na pustyni, a tu, w Nowym Jorku, zgubił kalekę. Szedł przed siebie coraz bardziej sfrustrowany. Nie spodziewał się już raczej spotkać nieznajomego, ale kusiło go, żeby zobaczyć ogromne miasto i całkiem się w nim zagubić. Zaczął więc iść bez celu, pozwalając nieść się obojętnemu tłumowi. Zmierzchało się, gdy z krętego, cuchnącego zaułka dobiegł go dźwięk skrzypiec. Rozpoznał melodię graną na statku przez dręczonych mdłościami współpasażerów. Nagle poczuł, że strasznie bolą go nogi. Posłuchał jeszcze chwilę, zawrócił i ruszył z powrotem do hotelu. Wszedł po skrzypiących schodach na piętro, do pokoju, wyciągnął się na łóżku i wbił wzrok w odrapane ściany z murszejącym tynkiem. Zamknął oczy i przed oczami pojawiły mu się stada bizonów, które niby czarne morze zalewały prerię. Następnego dnia, gdy odźwierny otworzył mu drzwi, kapitan złapał go za klapy marynarki i wepchnął do środka. Następnie wesoło oznajmił, że tym razem nie ustąpi. Świadomość, że walczy w słusznej sprawie, dodawała mu pewności siebie. Służący protestował coraz głośniej, aż otworzyły się jakieś drzwi, na schodach rozległy się kroki i kapitan zobaczył wychodzącą mu na spotkanie pannę Prescott. Władczym gestem uciszyła odźwiernego, co wyraźnie sprawiło jej przyjemność. – Kapitan Dawkins – uśmiechnęła się. – Co za miła niespodzianka. Kapitan, opędzając się od natrętnego odźwiernego, ukłonił się najlepiej, jak mógł. – Powiedziano mi, że nie ma pani w domu, panno Prescott. – Wróciłam dopiero dziś rano. Wyjechałam na parę dni do dziadka. – Przybyłem spotkać się z pani ojcem. – Jest chyba u siebie w pokoju, Józefie? – Uniosła pytająco brwi. – Nie mylę się chyba? Służący niespokojnie przestąpił z nogi na nogę i burknął, że nie wie, gdzie jest jego pan. Panna Prescott oznajmiła, że w takim razie sama wskaże kapitanowi drogę do gabinetu ojca. Dawkins próbował ją powstrzymać, mówiąc, że wie, gdzie ma iść, ale przytknęła palec do ust, zaprowadziła go na miejsce i zapukała. Nikt nie odpowiedział. Kiedy zastukała drugi raz, kapitan usłyszał zgrzyt odsuwanego krzesła i ciężkie kroki. Klucz przekręcił się w zamku i drzwi stanęły otworem. Wyjrzał zza nich Sheldon. Gdy ujrzał kapitana, gniew wykrzywił mu twarz. – Jak możesz, papo? – Panna Prescott zrobiła krok naprzód. – Jak możesz kazać czekać panu kapitanowi? Sheldon przez chwilę stał nieporuszony i milczący, gdy nagle krew napłynęła mu do twarzy. Nawet łysina mu się zaczerwieniła. – Niech się pan stąd wynosi, kapitanie – szepnął. – Nie życzę sobie, żeby mieszał się pan do moich spraw. Nie teraz. Kapitan nie ukrywał zaskoczenia. – Trochę za późno, panie Prescott. Przebyłem szmat drogi. – To nie moja sprawa, kapitanie. – Jestem tu na pańskie zaproszenie. – Cofam je. Niech się pan stąd wynosi, kapitanie. Jak najdalej. – Nic więcej nie masz do powiedzenia panu kapitanowi, papo? – Panna Prescott pociągnęła ojca za rękaw. Sheldon odwrócił się i spojrzał na nią, jakby jej nie poznawał. Przyglądał się jej twarzy, jakby szukał w niej jakiejś wskazówki, aż w pewnej chwili tak posmutniał, że zaskoczona Lily zrobiła krok w tył. Złapał ją za rękę. Krzyknęła z bólu, a on podniósł drugą dłoń, jakby zamierzał ją spoliczkować. Kapitan już chciał ich rozdzielić, gdy nagle Sheldon zdał sobie chyba sprawę z tego, co robi. Spojrzał, nic nie rozumiejąc, na uniesioną do ciosu rękę i puścił córkę. Lily zatoczyła się w tył. Kapitan odruchowo odwrócił się, żeby ją złapać, i w tym momencie Sheldon zatrzasnął drzwi. Klucz zgrzytnął w zamku. – Panno Prescott... – Kapitan bezradnie wyciągnął rękę. Lily nie podała mu swojej. Twarz miała bladą, a jej rysy, zwykle łagodne, ożywione, zdradzające rozbawienie, teraz stężały – kapitan nie wiedział, czy pod wpływem wstrząsu, czy upokorzenia. Nie podnosząc wzroku, odwróciła się na pięcie. Wolno zeszli do przedpokoju. Dopiero przy drzwiach Lily odważyła się spojrzeć kapitanowi w twarz. – Byłoby najlepiej, gdyby nie próbował pan spotykać się z ojcem u nas w domu – powiedziała oschle. – Naturalnie. – Kapitan ukłonił się lekko. – A gdzie jeszcze mogę go znaleźć? – spytał zakłopotany. Lily popatrzyła na niego ze zdziwieniem. – W Muzeum Historii Naturalnej – odparła po chwili. – Ma tam biuro. – Panno Prescott... Bardzo chciał powiedzieć coś stosownego, pocieszyć ją i przeprosić, że rozgniewał jej ojca. Odwróciła się jednak, nie czekając, co powie. Kapitan wyszedł na ulicę i zatrzymał dorożkę, klnąc w duchu własny ospały umysł. Nie przyszło mu do głowy rozglądać się za człowiekiem zasłaniającym twarz kapeluszem, toteż kiedy przypadkiem go zobaczył, mężczyzna znikał właśnie w jednej z bocznych uliczek, a dorożka jechała coraz szybciej. Krzyknął na woźnicę, żeby się zatrzymał, ale zanim wygramolił się z siedzenia i przepchnął przez tłum, nieznajomy zniknął. Kapitan wiedział, że nie ma sensu go gonić. Wrócił więc do dorożki, rozsiadł się na skórzanej kanapie i pogrążył w rozmyślaniach. Ameryka okazała się znacznie dziwniejsza, niż to sobie wyobrażał. Przypuszczał, że można ją zrozumieć, ale nie wiedział, jak się do tego zabrać. Dał się porwać nurtowi, który niósł go w nieznane. Patrzył na ulice. Twarze i płaszcze zlewały mu się przed oczami w jednolitą smugę, podobnie jak wąsy, okulary, kapelusze, toczki, błyszczące oczy, pracowite łokcie. Tłum przemieszczał się bez wytchnienia, ruch na jezdni gęstniał i ulicami płynęła rzeka wydarta z ziemi, z kamienia – gdy nieoczekiwanie kapitan zauważył, że przed nim kończą się budynki, a zaczyna pas zieleni. Pojawiły się drzewa, a kiedy zapytał woźnicę, gdzie jest, usłyszał, że dojechali do Central Parku. Woźnica wskazał mu przysadzisty, ozdobiony wieżyczkami gmach z lewej strony. – Tam pan chciał jechać – odparł. – To właśnie jest muzeum. Nie było jeszcze ukończone. Nawet w gotowych pomieszczeniach unosił się zapach trocin i świeżej farby. Gabloty w długich, zabałaganionych salach stały na wpół puste, ale to, co kapitan w nich zobaczył, wystarczyło, żeby wzbudzić w nim najwyższy zachwyt. Zapomniawszy, po co przyjechał, błąkał się bez celu po budynku, nie zwracając uwagi na pokrywający szkło gablot kurz i plamy cienia w miejscach, gdzie nie podłączono światła. Spytał zabieganego pracownika, czy są gdzieś wystawione okazy pterozaurów. Jeden pracownik przekazał go pod opiekę następnego, który z kolei zaprowadził go do mieszczącego się w wieżyczce biura kustosza. Kustosz ucieszył się, że jego gość tak się wszystkim interesuje, ale wyjaśnił, że okaz, który znajduje się w muzeum, nie został jeszcze przygotowany do wystawienia. Zaproponował jednak kapitanowi, że i tak może mu go pokazać. Weszli na strych, gdzie połowę miejsca zajmowały stosy cegieł i długie stalowe dźwigary, a drugą – pakunki i eksponaty niezwykłych kształtów. Większość z nich osłonięto obszernymi pokrowcami. Kapitan z trudem rozpoznał wypchanego bizona i trzy wysokie słupy totemowe z wyrzeźbionymi ludzkimi twarzami. Kustosz zaprowadził go w kąt pomieszczenia i poinformował, że gdy tylko prace budowlane dobiegną końca – czyli już wkrótce – wszystko, co widzi, zostanie pięknie wyeksponowane. Jego zdaniem nikt jeszcze nie oglądał takich cudów natury. Przykucnął następnie przy osłoniętym całunem kształcie, uniósł róg płachty i wskazał pomalowaną na czerwono skrzynię. Kapitan przykucnął obok niego. Czarnymi literami wypisano na skrzyni nazwisko i adres Sheldona. Obok widniała wojskowa pieczęć Terytorium Wyoming. Skrzynia była jednak o wiele większa od pudełka, które widział wcześniej. Próbując nie spieszyć się niepotrzebnie, zdjął wieko i rozgarnął zwinięte strzępy gazety. Odsłonił duży kawał skały. Czaszka, która w nim tkwiła, sprawiała wrażenie delikatnej jak skorupka jajka. Przypominała kapitanowi czaszkę dimorphodona, którą pewnej chłodnej nocy, dawno temu, widział w Dorset. Ta jednak była kilka razy większa, miała długi, wąski grzebień kostny i jeszcze dłuższy dziób. Od koniuszka dzioba do czubka grzebienia musiała mierzyć dobre półtora metra! Kapitan poczuł ukłucie zazdrości. W życiu nie znalazł nic, co chociaż w przybliżeniu dałoby się z nią porównać; nawet w ostatnim roku w Cambridge, kiedy darował sobie egzaminy końcowe, szukając skamieniałych kości w wapiennych osadach. Przesunął palcem wzdłuż jednej z kości. Z uśmiechem wyobraził sobie, jaką minę zrobiłaby panna Muir, gdyby przyniósł taki okaz do domu jej ojca – albo, jeszcze lepiej, gdyby znaleźli go razem w Greensands. Uśmiechnęłaby się chłodno, jak zwykle, ale oczy zapłonęłyby jej podnieceniem i ubłociłaby sobie całą sukienkę, pomagając mu wykopać taki skarb. Potem stałaby przy ojcu jak wierna asystentka, patrząc, jak zabiera się do pracy. Dopiero znacznie później, jakby bojąc się, że się zdradziła, zbyłaby wzmiankę o własnej namiętności do kamieni ironiczną uwagą lub uniesieniem brwi i z szelestem sukien wyszłaby z pokoju. Zachowywała się tak przez cały czas, kiedy ją znał – spacerując po szkockich wrzosowiskach, siedząc w pracowni ojca nad rozłożonymi kośćmi pterozaura... Zawsze, kiedy byli razem, i zawsze, gdy zostawała sama. Kapitan wyprostował się. Łydki mu zdrętwiały od długiego przysiadu, przeciągnął się więc i usiadł na jednym z dźwigarów. Odruchowo przesunął się w inne miejsce, gdy poczuł nierówność na powierzchni metalu. Zerknąwszy w dół, ujrzał wypisane drukowanymi literami dwa słowa: PRESCOTT STEEL. Ten zbieg okoliczności pomógł mu się otrząsnąć. Wstał i spytał kustosza, gdzie znajduje się biuro Sheldona. Niechętnie rozstawał się ze skamieniałą czaszką. Gabinet Sheldona był jednak zamknięty na głucho i kapitan, który stracił już cierpliwość do wystawania pod drzwiami, wrócił do galerii w poszukiwaniu nowych skarbów. Nie zdążył się nimi nacieszyć, gdyż wkrótce z głównej sali muzeum dobiegł go dudniący głos, który odbił się echem od nagich desek i tynków. To był Sheldon, ubrany w elegancką kamizelkę i buty z koźlej skóry. W chwilach, gdy nie wydawał poleceń, zaciągał się cienkim cygarem. Cała brygada pomocników nosiła pod jego okiem czerwone skrzynki, w których kapitan od razu rozpoznał pudła na okazy. Podszedł bliżej. Słysząc jego kroki, Sheldon odwrócił się, powolnym gestem wyjął cygaro z ust i splunął na podłogę. – Stwierdzam, że moja żona chyba jednak ma rację, kapitanie: pan polu je na moją córkę. Bóg jeden wie, że jasno dałem panu do zrozumienia, iż nic pan ode mnie nie dostanie. Niech pan znika. Kapitan, wstrząśnięty wzmianką o pannie Prescott, poczuł, że gniew pali go żywym ogniem. – A ja stwierdzam, że nie jest pan dżentelmenem, lecz szarlatanem, którego rozpiera pycha. Celowo wprowadził mnie pan w błąd, a potem wycofał się z danego słowa. W sali zapadła cisza. Wszyscy przerwali pracę, śledząc tę wymianę zdań. – Moje słowo, kapitanie? – Sheldon błysnął zębami w uśmiechu. – W ogóle nie powinienem się z panem zadawać. Mam zwyczaj pracować wyłącznie z naukowcami, a nie głupcami, którym brakuje wykształcenia, praktyki i zdrowego rozsądku. Proszę bardzo, niech pan ściga swoje fantazje, kapitanie Dawkins. Zobaczymy, dokąd pana zaprowadzą. Ale mnie proszę zostawić w spokoju. – Wie pan, że zasługuję na lepsze traktowanie – powiedział z namysłem kapitan, marszcząc brwi. – Zanim zjawili się ci policjanci, byliśmy sami w pańskim gabinecie. Obiecał mi pan, że wyjawi jakiś sekret. Przypomina pan to sobie? Znalezisko tak niezwykłe, że nikt w nie nie uwierzy? Chciał mi pan o nim powiedzieć. Dlaczego zmienił pan zdanie? Sheldon przyjrzał mu się z udawanym zaciekawieniem, pstryknął mu palcami przed twarzą i odsunął go na bok. – Nie pomoże mi pan? spytał kapitan. Sheldon wyminął go i szedł dalej, stukając podkutymi butami. – Do diabła z panem! Do diabła! – Kapitan odetchnął głęboko, próbując się opanować. Trząsł się cały, a wokół stali ludzie, którzy go obserwowali. Popatrzył na ich twarze. Podświadomie spodziewał się chyba zobaczyć człowieka w kapeluszu, ale jeśli był wśród nich, Dawkins go nie rozpoznał. – Na pana miejscu miałbym się na baczności! – zawołał jeszcze. – Nie tylko mnie pan oszukał, wiem o tym! Ktoś pana śledzi! Sheldon zatrzymał się nagle. Kapitan, który wreszcie dał upust swojemu rozczarowaniu, zaczerwienił się na myśl o tym, że stracił panowanie nad sobą, i to przy ludziach. Wyprostował się sztywno, skręcił i przeszedł przez atrium, obiecując sobie w duchu zostawić Sheldona w spokoju. Przecież czekała na niego cała Ameryka. Dlaczego miałby brać Sheldona Prescotta na przewodnika? Wyszedł z muzeum, nie oglądając się za siebie, zbiegł po schodach i skierował się w stronę parku i ogromnego miasta. Pomocnicy, którzy przerwali pracę, żeby patrzeć, jak Sheldon zmyje Anglikowi głowę, nie byli zaskoczeni przebiegiem wydarzeń. Sheldon pracował w muzeum od kilku miesięcy i zdążył zasłynąć z umiejętności prowokowania podobnych konfrontacji. Cieszył się jednak sporą popularnością wśród personelu – mimo cholerycznego charakteru i braku manier, znany był też z niespodziewanych aktów uprzejmości, a także lojalności wobec podwładnych, cechy niezwykłej, a więc tym bardziej godnej podkreślenia. Żaden z jego asystentów nie zamierzał więc stanąć po stronie intruza i tylko jeden człowiek zainteresował się wybiegającym z budynku kapitanem. Człowiek ten właśnie wszedł do muzeum i stał przy drzwiach, czujny i ostrożny. Miał wąsy i śmieszną spiczastą bródkę, która zdawała się jeżyć od rozpierającej go energii. W końcu kiwnął zdecydowanie głową i wyszedł. Odźwierny ukłonił mu się grzecznie. – Już pan wychodzi? – Kiedy wiatr się zmienia, myśliwi też muszą zmienić front! Jeżeli nawet odźwiernego zdziwiły te słowa, nie dał tego po sobie poznać. – Naturalnie. – Pokiwał głową. – Jak pan sobie życzy, profesorze Cope. Gdyby kapitan usłyszał to nazwisko, stanąłby pewnie jak wryty i profesor nie musiałby go ścigać po parku. Prawdą było, że nawet wśród angielskich naturalistów mało kto słyszał o profesorze Edwardzie Drinkerze Cope. Ci zaś, którzy słyszeli, wypowiadali się o nim z pewną podejrzliwością, której przyczyn nigdy nie udało się kapitanowi dociec. Podobno Cope’a otaczała nadmiernie religijna aura. Był kwakrem, nie przyjął nauk Darwina, trwał przy dawno skompromitowanych teoriach Lamarcka; twierdził, że dobór naturalny jest zbędny, a przeszłość ukształtowała ręka Boga. Kapitan nieraz zastanawiał się, ile prawdy kryło się w tych zarzutach. Udało mu się dotrzeć tylko do jednej publikacji Cope’a, ale musiał przyznać, że nigdy wcześniej nie czytał tak wyczerpującej i fachowo napisanej pracy. Zabrał ją ze sobą w poobijanym kufrze: studium rozwoju anatomii gadów, precyzyjne, obszerne dzieło, które radowało serce naukowca. Dawkins ucieszył się ogromnie, że Cope wspomina o odkrytym przez niego na Karroo gatunku – jako jednym z wielu, wielu przykładów, w większości znalezionych przez Cope’a osobiście. Nikt nigdy nie zebrał w jednym miejscu opisów tylu wymarłych zwierząt, które dzięki drobiazgowej charakterystyce zdawały się uzyskiwać nowe życie. Oszczędny, analityczny język nie zostawiał miejsca na pasję, ale kapitan podejrzewał, że tylko prawdziwa pasja mogła natchnąć Cope’a do takiego przedsięwzięcia. Udało mu się odkryć porządek obowiązujący przez miliony lat, znaleźć piękno w najzwyklejszej jaszczurce i wężu. Zdaniem Dawkinsa podejrzliwość wobec takiego człowieka mogła brać się tylko z pomówień i zazdrości. Tym bardziej więc sprzyjał Cope’owi. Kiedy więc profesor dogonił go i przedstawił się, uchylając kapelusza, kapitan poczuł miłe ciepło w żołądku, jakby w obcym, nieprzyjaznym miejscu spotkał dobrego przyjaciela. Upomniał się jednak w duchu, że Cope nie jest jego przyjacielem, lecz rywalem w walce o znalezisko Sheldona. Umilkł więc, nie wiedząc, co powiedzieć, a że Cope także się nie odzywał, przeszli kawałek w zupełnej ciszy. Profesor milczał jednak nie z niepewności, lecz raczej z nadmiaru słów, bo co i rusz otwierał usta, jakby chciał upuścić nadmiar pary ze zbiornika. W końcu zacisnął palce, aż zachrzęściły stawy, i spytał: – Jak to się stało, że Prescott złamał dane panu słowo? Kapitan opowiedział mu całą historię, uważnie dobierając fakty. Cope kiwał głową, jakby wszystko przewidział. Jednak kiedy Dawkins skończył mówić, Cope miał dalsze pytania: Co, zdaniem kapitana, mógł znaleźć Sheldon? Czy coś mu sugerował? – Dlaczego to pana interesuje? – odpowiedział kapitan, ukrywając podejrzliwość pod pozorami uprzejmego zainteresowania. – Mówił, że weźmie pan udział w przetargu. Chyba powiedział panu, co ma na sprzedaż? – Akurat tyle, żeby zaostrzyć mi apetyt. – To znaczy? – Że to znalezisko ma związek z gadami latającymi. – Sam pan chyba też dokonał pewnych odkryć na tym polu, prawda? – Owszem – Cope z ożywieniem pokiwał głową. – Ale tym razem to musi być coś niesamowitego, absolutnie wyjątkowego! – Nie rozumiem skąd ta pewność, skoro Sheldon unika konkretów. – Sheldon działa metodycznie. Kapitan zmrużył oczy, nieco zaskoczony tym stwierdzeniem, ale zanim zdążył zaoponować, Cope uciszył go gestem ręki. – Nieraz się z nim kontaktowałem. Maniery ma, być może, niezbyt wyszukane, ale to utalentowany naukowiec i, w co nie wątpię, człowiek honoru. Zawsze żąda uczciwej ceny za swoje skarby. Sądząc po cenie, jakiej teraz sobie zażyczył, musiał trafić na coś naprawdę niezwykłego. – Zgadza się – przytaknął kapitan. – Mnie też to powiedział. Czy mógłby pan odsłonić... Czy uważa pan... – Umilkł zakłopotany. – Czy powie mi pan, jaka to cena? – Czy da mi pan słowo dżentelmena, że nie weźmie pan udziału w przetargu? – Już mówiłem, nie stać mnie na to. – I nie będzie pan próbował w inny sposób zdobyć głównej nagrody? – Tego nie mogę obiecać. Przyjechałem tu z daleka i jeżeli będę mógł odkryć sekret Sheldona, nie zawaham się. Ale powtarzam: nie kupię go. Cope skinął głową. – Czterysta dolarów – powiedział. – Czterysta dolarów?! Nie, to niemożliwe. – Tak pan uważa? Nie koniec na tym. – Proszę mu odmówić. Do kogo z tym pójdzie? – Do tego, kto da więcej. – Cope posłał kapitanowi chytre spojrzenie. – Wiem, że jest ktoś taki. – Kogo byłoby na to stać? Żeby zapłacić tyle pieniędzy za skamielinę... Cope westchnął. Przez chwilę znów szli w milczeniu, a potem podniósł kamień i – ku zdumieniu kapitana – z wściekłością cisnął nim w stronę odległych drzew. Jak na człowieka tak drobnej postury, rzucił bardzo daleko. Z drzew poderwało się do lotu kilka oburzonych i wystraszonych gawronów, które zaczęły krążyć nad głowami obu mężczyzn. Ten widok zdawał się uspokajać Cope’a. Śledząc gawrony, zaczął nagle opowiadać, jak w dzieciństwie podglądał ptaki. Ojciec wysłał go do pracy na farmie, gdzie wszyscy przeklinali gawrony jako szkodniki, i tylko on jeden uważał je za godne szacunku z powodu ich zaradności i ducha walki. Ojciec nie chciał, żeby syn został naukowcem. Wolał trzymać go krótko, na roli, zamiast posyłać na uniwersytet, ale wszystko skończyło się zgodnie z wolą boską. Na farmie każde zwierzę było ciekawe i warte bliższego poznania, nawet najbardziej pospolity ptak czy owad na źdźble trawy. Kiedy Cope skończył mówić, kapitan zaczął się zastanawiać, po co w ogóle o tym opowiadał. Profesor popatrzył na gawrony, które tymczasem posiadały z powrotem na drzewach. – O tak – stwierdził. – Wola boska, jak nic. Kiedy ojciec zmarł, mogłem sprzedać farmę i pozbyć się wszystkich związanych z nią kłopotów. Gdybym tego nie zrobił, nie zaszedłbym daleko na uczelni, bo samo stypendium, nie poparte kapitałem, nic nie znaczy. Kapitanowi też przypomniał się jego ojciec. Po jego pogrzebie prawnik ojca zapytał go, na co planuje przeznaczyć skromną sumę pieniędzy, którą otrzyma w spadku. Nie miał odwagi mu powiedzieć. – Co miał pan na myśli, mówiąc Prescottowi, że poza panem ma jeszcze innych wrogów? – zapytał nieoczekiwanie Cope, jakby dopiero teraz mógł zadać interesujące go pytanie. Kapitan, zawstydzony całą sceną, wzruszył tylko ramionami. – Widział pan, żeby ktoś go śledził? – Dlaczego to pana interesuje? – Bo nie byłbym zdziwiony, gdyby tak było. – Powiedzmy, że widziałem... Czy domyśla się pan, kto mógłby go śledzić? Cope skrzywił się. – Czy sądzi pan, że w tym głupstwie, jaką jest nasza dziedzina nauki, sukces zawdzięcza się wykształceniu? Nie. Osiąga się go dzięki dolarom, zdradzie i brakowi skrupułów. Żałuję, że tak jest, szczerze żałuję. Skoro jednak zamierza pan wejść do gry, dobrze by było, żeby od razu zrozumiał pan, co jest w niej stawką. Gdy rozpoczął dłuższą opowieść, zaczęła drżeć mu broda. Plątał się i gubił wątek, gdy chwilami ponosiły go emocje, ale ogólny zarys historii był całkiem jasny. Dwa lata temu przebywał na zachodzie kontynentu. Były to czasy wojny armii amerykańskiej z plemionami indiańskimi. Cope uznał, że Indianie, mając dość własnych zmartwień, nie zwrócą na niego uwagi, wjechał więc w góry Big Horn, na teren neutralny, oddzielający terytoria Siuksów i Crow. Kiedy wykopaliska zakończyły się sukcesem, trzeba było wymyślić jakiś sposób na przetransportowanie znalezisk do najbliższej linii kolejowej. Do pokonania było kilkaset kilometrów, ale Cope z pomocnikami pokonali wszelkie przeszkody, odparli wszystkie niebezpieczeństwa i znaleźli się dzień drogi od stacji. Wtedy też zostali napadnięci przez morderców. Cope aż wytrzeszczył oczy, opowiadając o tym. Upierał się przy określeniu „mordercy”. Mieli szczęście. Napastników przepłoszyła grupa kowbojów, pędząc bydło ze stacji na pastwiska. Cope i jego ludzie przeżyli. Jednakże tej samej nocy, zanim zdążyli załadować okazy do pociągu, wóz, na którym je wieźli, został porwany i owoce całego roku pracy przepadły. – To przykre uczucie, kiedy ktoś ci ukradnie plony, ale gorzej byłoby, gdyby cię zabił – roześmiał się Cope. – Dziękuję Bogu, że jestem tu i mogę stawić czoło następnym dniom. Wiem, kto za tym stał. I zemszczę się. Kapitan zmarszczył brwi. Przypomnieli mu się policjanci, którzy przynieśli Sheldonowi wiadomość o morderstwie i skrzyneczkę z kośćmi. Wtedy jeszcze wydawało mu się niemożliwe, żeby ktoś przez nie zginaj, ale teraz, patrząc na gniewną twarz Cope’a, zaczynał zmieniać zdanie. – Kogo pan podejrzewa? – zapytał spokojnie. Cope zacisnął wargi i pokręcił głową. – Nie. Nie chcę narażać pana na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że żywię do kogoś urazę. – Przecież mógłby mnie pan w ten sposób ostrzec, profesorze. Odstraszyć. – Odstraszyć? Pana? – zaśmiał się Cope. – Podróżnika, który nie bał się zagłębić w najczarniejsze afrykańskie bagna? O nie, kapitanie Dawkins, nie sądzę, żeby mi się udało. Kapitan poczerwieniał. Nie miał pojęcia, że Cope wie o jego poczynaniach w Afryce. – W takim razie, jaki cel przyświecał panu, kiedy opowiedział mi pan tę historię? – Bardzo poważny, kapitanie. – Dziękuję za troskę, profesorze. – Ja nie żartuję. – Żaden prawdziwy kolekcjoner kości nie podejrzewałby pana o żarty. Cope przechylił głowę niczym wygłodniały ptak. – Doskonale, kapitanie. – Uchylił kapelusza. – Niech wygra lepszy. – Zaraz. – Kapitan złapał odchodzącego Cope’a pod ramię. – Pański rywal... Mój rywal; nie powiedział mi pan, jak się nazywa. Niech pan będzie ze mną szczery, profesorze, proszę. Czy miał pan na myśli profesora Marsha? Ta odpowiedź wymagała od Cope’a znacznego wysiłku. Wzdrygnął się, mówiąc: – Proszę na niego uważać, kapitanie Dawkins. – Uważać? – Jest jak zabójcze bagna: powolny, ale śmiertelnie niebezpieczny. Kapitan bezradnie pokręcił głową. – Naprawdę mam uwierzyć, że profesor Marsh jest śmiertelnie niebezpieczny? – Tak właśnie powiedziałem. – I mówi pan serio? – Pożre pana żywcem, jeśli go pan zlekceważy. – Profesorze Cope, czego człowiek nauki może pożądać tak bardzo, żeby stać się zagrożeniem dla kolegów po fachu? Czego chce profesor Marsh? Czego pan chce? Ten pośpiech, ta konkurencja... Co pana zdaniem Sheldon ma do sprzedania? – Niech pan zajrzy w swoje sny, kapitanie – odparł po długiej przerwie Cope. – Co pan tam widzi? Może coś więcej niż rusztowanie ze starych kości? Wiem, że tak jest. – W moich snach może i tak – odparł oschle kapitan. – Ale nie na jawie, nie po Afryce. Dałem się nabrać i, sądząc z pańskich szyderstw, nadal za to płacę. Ale Cope wcale nie wyglądał, jakby z niego szydził. – Chcę was otoczyć ścięgnami i sprawić, byście obrosły ciałem, i przybrać was w skórę, i dać wam ducha po to, abyście ożyły i poznały, że Ja jestem Jahwe. – Proszę nie sądzić, że te wersety są dla mnie zagadką. Znam je dobrze. Pamiętam, jak ojciec czytał Biblię. – W takim razie wie pan też zapewne, czego dotyczą. – Słucha ich Ezechiel w dolinie wysuszonych kości, które zostają przywrócone do życia. – Istotnie – przytaknął Cope. – Istotnie. Bo dla Pana nie ma rzeczy niemożliwych. Tak samo jak dla tego, kto wierzy. Odwrócił się i oddalił żwawym krokiem, zostawiając kapitana znieruchomiałego jak słup soli. Nie wiedział, co Cope mógł mieć na myśli, ale jego słowa budziły lęk. Brzmiały jak zły omen. – Lily, proszę cię – powiedział Robbie. – Mama chce cię widzieć. – Powiedz jej, że źle się czuję. – Aha... A co ci jest? – Powiedz, że jestem zmęczona, albo że boli mnie głowa, albo... Po wiedz, co chcesz, tylko daj mi spokój. Lily skrzywiła się na widok swojego odbicia w lustrze na toaletce. Widziała, że Robbie nie ruszył się z miejsca i dalej stoi w drzwiach. Już chciała go pogonić, gdy coś w jego spojrzeniu ją powstrzymało. – Proszę cię, Robbie, nie mów nic mamie. – Lily... – Robbie spoważniał, a oczy zrobiły mu się wielkie jak spodki. – To nic... nic ważnego, prawda? – Pewnie. Dlaczego miałoby być inaczej? Nie bądź śmieszny. Chłopiec pokiwał głową. – Robbie! Wytrzeszczył oczy jeszcze bardziej. – Nic się nie martw. – Dobrze. – Robbie kręcił się niespokojnie, wyraźnie chcąc jej jeszcze coś powiedzieć. – Papa zabrał mi Różyczkę, cały czas ją trzyma. W ogóle jej nie wypuszcza. Odwrócił się i pobiegł korytarzem przed siebie. Lily zdziwiła się, że tak dobrze rozumie jej humory i potrafi przejrzeć ją na wylot, gdy matka nie ma pojęcia, co się dzieje. W podróży dopracowała swoje kapryszenie do perfekcji, kiedy odkryła, jak łatwo może dostać to, czego chce. Tylko Robbie nigdy nie dawał się nabrać. Kiedy coś martwiło ją naprawdę i w ogóle przestawała się odzywać, umiał to wyczuć, ale poza tym kompletnie ignorował jej gierki. I trochę go za to podziwiała. Naturalnie, był tylko małym chłopcem. Nie rozumiał, o co jej chodzi, kiedy starała się postawić na swoim, uciszyć zazdrosne szepty starych panien Bemerton, upomnieć się o należne jej prawa. Nie pojmował, po co w ogóle Lily wychodzi za mąż. Nie lubił lorda Bemertona. Nie powiedział jej tego, ale wiedziała, że go nie lubi. Robbie wolał gajowego, z którym mógł włóczyć się po mokrym od deszczu lesie i zroszonych łąkach na wzgórzach. Razem obserwowali ptaki, uczyli się ich zwyczajów i treli. Lily westchnęła. W ręku trzymała list. Złożyła go na czworo i położyła go sobie na dłoni, a potem schowała do koperty i wsunęła pod leżącą na toaletce książkę. Zamknęła oczy. Przez otwarte okno wpadało gorące powietrze, a z nim dolatywał zgiełk Nowego Jorku. Wyobraziła sobie, jak o świcie jedzie konno doliną, zimowe słońce rzuca widmową poświatę na okoliczne wzgórza, łagodnie pofalowane pola i bezlistne drzewa. Zakładając czarny cylinder dojazdy konnej, zawsze rozpuszczała włosy – po części dlatego, że lordowi Bemertonowi się to podobało, ale przede wszystkim dlatego, że dawało jej to poczucie wolności. Upajała się nim, czując jak włosy powiewają za nią w rytmie ruchów konia. Przyszło jej do głowy, że najcenniejsze, co przywiozła z europejskich wojaży, to właśnie zamiłowanie do konnej jazdy i wysokie, skórzane buty. I że wcale nie kocha lorda Bemertona. Otworzyła oczy i zamrugała gwałtownie, próbując wypędzić ten obraz spod powiek. Zamknęła okno, mimo że w pokoju było i tak nieprzyjemnie duszno, i wróciła do toaletki. Nie patrząc na wystającą spod książki kopertę, zerknęła w lustro. Przesunęła palcami po policzkach, jakby miała przed sobą twarz obcej osoby. Wolno zaczęła rozpinać guziki koszuli. Zsunęła ją z jednego ramienia i oswobodziła rękę. Na białej skórze widniały cztery czerwone ślady palców. Patrzyła na nie z niedowierzaniem. Byłby ją uderzył, naprawdę chciał to zrobić. Nawet łapiąc ją za rękę w ten sposób, skrzywdził ją bardziej, niż kiedykolwiek przedtem. Chociaż nie, oczywiście, że nie. To nieprawda. Pewnego razu, gdy była jeszcze malutka, rozzłościł się na nią i popchnął ją tak, że przewróciła się na ziemię i cała poobijała. Wtedy też właśnie wróciła od dziadków. Pierwszy raz. Wojna się kończyła, Sheldon właśnie wyzdrowiał i uderzył żonę, krzycząc, czy tak zamierza go teraz traktować? Popłakała się i krzyknęła na niego, ocierając krew z rozciętej głowy. Kiedy to zobaczył, ucichł i dał jej spokój, ale od tamtej pory wszystko się zmieniło. Rozległo się pukanie do drzwi. Lily zesztywniała i w pośpiechu zaczęła zapinać koszulę. – Louise? – spytała, chociaż wiedziała, że jej pokojówka nie puka tak energicznie. Kolejne pukanie. – Odejdź! Źle się czuję! Daj mi spokój! Drzwi otwarły się i do środka wszedł Sheldon. Nic nie powiedział, nawet na nią nie spojrzał. Podszedł tylko do zamkniętego okna i zabębnił palcami w szybę. – Kochasz go? Najpierw, zaskoczona, pomyślała o kapitanie, ale zaraz zrozumiała, kogo ojciec ma na myśli. – Tak – odparła. – Oczywiście. – Co w tym oczywistego? – Przecież mam za niego wyjść za mąż, prawda? Sheldon obnażył zęby w ponurym uśmiechu. – Bystra z ciebie dziewczyna, Lilian. Za dużo się naczytałaś, żeby wierzyć, że jedno z drugim musi się wiązać. – To prawda. – Zarumieniła się. – Krótko znam lorda Bemertona, ale wyczuwam w nim uczucie i szacunek, dzięki którym trwają wszystkie małżeństwa. – Naprawdę, madame? – Zaczął ją przedrzeźniać. – On jest trochę za stary, żeby to małżeństwo trwało. Matka mówi, że ma czterdzieści lat. – Może nie jest najmłodszy, ale z pewnością ma doświadczenie. Lily słyszała taką opinię o lordzie Bemertonie z ust jednego z jego przyjaciół. Zaniepokoiła się, gdy ojciec ją wyśmiał. Próbowała mu coś wyjaśnić, ale nie dał jej dojść do słowa. Dostrzegł na wpół schowaną kopertę, wyjął z niej list i przebiegł go wzrokiem. Lily, wstrząśnięta, zaprotestowała; to był przecież jej prywatny list! – Żaden z niego pisarz, co? – Natychmiast mi go oddaj, papo! Sheldon parsknął śmiechem i upuścił list na podłogę. – Nie interesowało cię, jak to możliwe, że ma czterdziestkę na karku i nigdy nie był żonaty? Lily wściekłym gestem schowała list do szuflady. – Zapomniałam... wyszeptała, przekręcając klucz. – Zapomniałam, jaki z ciebie brutal. – Nie jestem brutalem, Lily. – Nie? – Nie, nie jestem. – Sheldon zaśmiał się histerycznie i klepnął się ręką w czoło. Przykucnął obok Lily i spojrzał w lustro. – Dobrze się bawiłaś u dziadka? Spojrzała mu w lustrze w oczy, nie wiedząc, co odpowiedzieć. – Dobrze ci tam było, prawda? Wysiadywałaś na niewygodnych krzesłach, zapakowana w ten swój paryski gorset, ładniutka i grzeczniutka? Wy marzona dziedziczka, śliczna laleczka w kostiumie z drutu i fiszbinów. Gdzie cię posadził, Lily? Zaraz obok innych drogich ozdóbek, które kolekcjonuje? Dom dziadka. Tykanie zegara. Rzeźby o martwym spojrzeniu. I dziadek, patrzący na nią z drugiego końca stołu. Oczy jak srebrne łyżeczki, przenikliwe jak brzęk srebra na delikatnej porcelanie. – Jesteś zazdrosny. – O to, że cię kupił? – Uśmiech Sheldona wcale nie był miły. – Być może. – Nikt mnie nie kupił. – Lily skrzywiła się pogardliwie. – Jeżeli tak uważasz, to widać, że wcale mnie nie znasz. – Jedno jest pewne: zmieniłaś się. Tak, bardzo się zmieniłaś. Co się stało, Lily? – Sheldon obserwował ją w lustrze. – Skąd ta oschłość? Chciwość? Nie podejrzewałbym o to własnej córki. – Czy świadczy o nich fakt, że chcę wyjść za mąż? Sheldon zaniósł się śmiechem. Rozłożył szeroko ramiona. – Miałem nadzieję, że to ci wystarczy. – Spojrzał na wsparty na pilastrach sufit. – Nowy pokój, nowy dom... Ale to chyba dla ciebie za mało. Lily przygryzła wargę. – To piękny dom – mruknęła. – I wielu ludzi uznałoby, że to w zupełności wystarczy. – Proszę cię, przestań – zniecierpliwiła się Lily. – To nie o to chodzi. – Wiele dziewcząt takich jak ty nie umiałoby sobie wyobrazić takiego domu. Te słowa obudziły jej czujność. – Co masz na myśli? Jakich dziewcząt? – Nie każda córka dostaje tyle od ojca. Lily odwróciła się do niego. Coś sobie przypomniała. – Ten policjant... Sheldon spiorunował ją wzrokiem. – Co policjant? Oskarżycielskie słowa łatwo przeszły jej przez gardło: – Kiedy przyszli, ten większy rozmawiał z tobą na osobności. Słyszałam, co mu powiedziałeś. Sheldon ani drgnął. – Szpiegowałaś mnie? – Powiedziałeś, że jakiejś dziewczynie wyrządzono straszną krzywdę. I że była młoda i samotna. – Czy to oskarżenie, panienko? – Może nie jestem aż tak naiwna, jak ci się wydaje. – To nie twój interes. – Mam powtórzyć twoje słowa mamie? – Powtórzysz jej, co zechcesz. – Kim ona była? Kim była ta dziewczyna? O kim mówiłeś? Odpowiedziała jej cisza. Sheldon pokręcił głową. – Nie tym, kim myślisz – odparł po chwili. – To kim? – Córką jednego z pracowników muzeum. – Co się z nią stało? Sheldon nachmurzył się, wyciągnął rękę do Lily, ale po chwili ją cofnął. – Pokłócili się i wygnał ją z domu. Prawdopodobnie została zamordowana. Policjant powiedział mi o tym, bo wiedział, że martwię się tą sprawą. Lily poczerwieniała na twarzy. – Przykro mi – bąknęła zakłopotana. Sheldon pokręcił głową. Jego twarz przybrała nagle tak zgorzkniały wyraz, że Lily nie mogła patrzeć mu dłużej w oczy. – Niepotrzebnie – powiedział cicho. – Przecież to nie twoja sprawa. – Odetchnął głęboko, rozejrzał się po pokoju i wrócił spojrzeniem do lustra. – Czy ty wiesz, Lily, ile ten dom mnie kosztował? – Naprawdę kupiłeś go dla mnie? – Jest twój, Lily. Cały twój. A co do kosztów... Były znaczne. – Dlaczego dla mnie? – Jestem twoim ojcem. Nie zapomniałaś chyba? Pokręciła przecząco głową. Odruchowo złapała się za obolałą rękę. Na twarzy Sheldona nie drgnął ani jeden mięsień. – Wyjdę za niego – oznajmiła. – Cokolwiek powiesz lub zrobisz, wyjdę za niego. Sheldon westchnął głęboko, na chwilę złożył dłonie, a potem wyjął z kieszeni Różyczkę. Przemówił do niej szeptem i dmuchnął jej w ucho. Szczur zaczął nerwowo węszyć. – Jesteś zadowolony, że zabrałeś Robbiemu zwierzątko, co? Sheldon podniósł szczura do oczu. – Myślisz, że gryzoniowi to robi różnicę, kto się nim opiekuje? – Nie wiem. Robbiemu tak. – To prawda. Bardziej go jednak interesuje, jak zwierzęta poruszają się i oddychają niż kosmiczny porządek świata, jedność ciała i kości. Większość ludzi uważa, że nie da się ich dostrzec, tymczasem po prostu się nie starają. – Piękne słowa na usprawiedliwienie kradzieży. Sheldon schował szczura do kieszeni. Uśmiechał się, ale jego twarz zdradzała znużenie. – Nie zamierzam się martwić o Robbiego. To wspaniały chłopak i poradzi sobie beze mnie. Najdziwniejsze jest co innego... – Zrobił krok w stronę Lily. – Jesteś do mnie znacznie bardziej podobna niż on. – To ma szczęście, bo, dzięki Bogu, ja w ogóle cię nie przypominam. Sheldon pogładził japo policzku wierzchem dłoni. – Lily – szepnął. – Moja Lily. Stała sztywna i nieporuszona, ale na dźwięk głosu ojca rozluźniła się i przechyliła głowę, poddając się pieszczocie. Rysy miała jednak ściągnięte – wiedziała, że ojciec obserwuje ją w lustrze i nie chciała dać po sobie poznać, że się wzruszyła. – Wyjdę za niego – powtórzyła. – Chciałbyś, żebym zrobiła coś innego? Sheldon prychnął lekceważąco i pogłaskał ją po głowie, jak kucyka. Wyszedł bez słowa i zamknął drzwi za sobą. Lily siedziała przy toaletce i myślała o tym, jak ją potraktował – jak dzikie zwierzę, które trzeba oswoić, uciszyć jego złość i strach, żeby zadowolone dało się głaskać po policzku. Zawsze tak było. Kiedy pierwszy raz ją przewrócił i poturbował, przyszedł później, kazał pochować sukienki do szuflad i oznajmił, że nadszedł czas nauczyć się galopować na koniu. Siedziała nad starym korytem strumienia, w topolowym zagajniku, obejmując rękoma kolana. Nie chciała się ruszyć z miejsca, ale roześmiał się tylko i porwał ją w ramiona. Zanim wyszli spomiędzy drzew, obejmowała go za szyję. Przyprowadził dwa konie – karego Kentucky dla siebie i łaciatego dla niej. Ruszyli galopem. Zaczął jej tłumaczyć, że nic nie da się porównać z radością, jaką daje swobodna jazda. Wsiadł na konia pierwszy raz, odkąd został ranny na wojnie. Rana otworzyła się, bandaże powiewały na wietrze, a krew płynęła gęsta i ciemna. Sheldon dotknął jej palcem, posmakował i stwierdził wesoło, że jest gęsta jak końska posoka. Lily rozpłakała się, ale jechała dalej. Nie pozwolił jej zwolnić, nie chciał też opatrzyć rany, dopóki nie usłyszał, jak Lily krzyczy ze szczęścia. Uśmiechnęła się. W Bemerton Hall jeździła, rzecz jasna, po damsku. W dodatku krótkie angielskie wodze źle leżały jej w rękach. Wstała, otworzyła drzwi i zawołała ojca po imieniu. W korytarzu prowadzącym do schodów nie było nikogo, usłyszała jednak kroki przy frontowych drzwiach. Wyszła na korytarz: ojciec szedł otworzyć. Zanim zdążyła go zawołać po raz drugi, zobaczyła, że służący odbiera od kogoś płaszcz i laskę. Przybysz był masywnym, barczystym mężczyzną, niższym, ale chyba tęższym od Sheldona. Miał przenikliwe niebieskie oczy, mrugał jednak nieustannie, jakby zdegustowany tym, co widzi. Zaczynał łysieć, miał za to gęstą, rudą brodę. – Profesor Marsh! – Sheldon wyciągnął rękę na powitanie. – Miło mi znów pana widzieć! Brodacz nie odwzajemnił uprzejmości. – Ma pan je? Ma pan to słynne skrzydło? – spytał natarczywie. Chwilę rozmawiali przyciszonymi głosami. Sheldon roześmiał się, oparł Marshowi rękę na ramieniu i wskazał mu drogę. Profesor skinął krótko głową i razem skierowali się do gabinetu. Lily poczuła, że niezwykła chwila minęła bezpowrotnie. Trzasnęły drzwi do pokoju ojca. Kapitan leżał na łóżku i zastanawiał się, co powinien zrobić. Mimo wzorowego przebiegu służby i reputacji znakomitego żołnierza, musiał przyznać, że zawsze brakowało mu zdecydowania. Owszem, wytrwał w swoich ambicjach od czasu, gdy na plaży w Dorset zobaczył zaklęte w kamieniu przeznaczenie, bał się tylko, że przez cały czas miał klapki na oczach. Trzydzieści lat – i co w życiu osiągnął? W Afryce ten lęk nie dawał mu spokoju, drapał w gardle jak kurz na placu defiladowym w Kimberley. Teraz, w Nowym Jorku, nie mógł się doczekać, kiedy wyruszy na zachód, a zarazem zżerała go ciekawość, co takiego wie Sheldon. Znów poczuł znajomą suchość w gardle, zupełnie jak latem na pustyni. Nie miał ochoty tkwić w mieście i karmić się złudzeniami – tego był pewien. Starannie dobrane półsłówka, którymi podpuszczali go Sheldon i Cope, wydawały mu się na razie zbyt niewiarygodne. Nie mógł zaprzeczyć, że obaj są szanowanymi naukowcami i wątpił, żeby się przeciw niemu zmówili, ale przez nich tkwił w miejscu, nie mogąc podjąć decyzji. Mimo wysiłków wciąż widział przed sobą tylko jedną drogę, która pozwoli mu rozwiązać zagadkę dziwactw Sheldona. Wyjął z kieszeni wizytówkę Winfielda Keane’a. Pamiętał, że Keane nie krył swojej antypatii dla Prescotta; ciekawe, czemu tak go nie lubił? Napisał do niego krótki list z prośbą o rychłe spotkanie i znalazł chłopca, który za drobną opłatą zgodził się go dostarczyć. Jednak już wracając do pokoju, wiedział, że nie powinien zanadto polegać na Keanie. Usiadł przy biurku, oparł brodę na dłoniach. Ciekawe, czy na zachodzie znajdzie sobie coś do roboty. Tego samego popołudnia, po rozmowie z profesorem Cope’em, dostał od niego plik dokumentów federalnych. Na wierzchu stosu leżał wydawany przez Sheldona Prescotta biuletyn – Raport Federalnego Departamentu Miernictwa. Wziął go do ręki. Na wstępie Prescott dziękował wojskowym za służbę nie tylko w obronie pokoju, ale także w paleontologii. Kapitan uśmiechnął się mimo woli i zaczął kartkować raport. Mniej więcej w połowie natrafił na artykuł Cope’a. Rozgiął mocniej zeszyt, dokładnie przeczytał artykuł i zrobił notatki. Usłyszał, jak mucha zabzyczała na szybie, i wziął się za następny esej. Jego wzrok ślizgał się po kartkach jak mucha po szkle. Znów poczuł się nieszczęśliwy. Odłożył biuletyn. Po drugiej stronie ulicy znajdował się bar. Gorące, wieczorne powietrze było przesycone zapachem alkoholu; drapanie w gardle stawało się trudne do zniesienia. Kiedy wszedł do baru, wszyscy odwrócili się w jego stronę. Zamówił drinka. Jakiś człowiek wgramolił się na stół i zaczął zawodzić pijackie ballady o upokorzonej Irlandii i rychłej zagładzie Wielkiej Brytanii. Kapitan parsknął śmiechem. Whisky rozgrzała go i widząc, jak na dźwięk jego śmiechu krew napływa gościom do twarzy, sam zaczął śpiewać. Tej piosenki nauczył się od górników w Kimberley. Nie wiedział, czy dzięki niej, czy może przez swój urok osobisty dostał na zakończenie oklaski i wszyscy chcieli mu stawiać. Wyszedł z baru nad ranem, zataczając się. Doszedł do wniosku, że jednak zostanie w Nowym Jorku. Jednak kiedy się obudził, wiedział, że musi wyjechać z tego miasta. Wytrzeźwiał i zaczął się pakować, gdy ktoś zapukał do drzwi. Mały chłopiec ściskał w ręku kopertę. – Proszę bardzo, od pana Keane’a – powiedział. W kopercie znajdował się list od Keane’a: Drogi kapitanie Dawkins. Z największą radością spotkam się z panem. Zamierzałem nawet do pana napisać, ponieważ mam własne sprawy, które chciałbym z panem omówić. Przykro mi, że na piśmie nie mogę podać szczegółów, zapewniam jednak, iż są to sprawy nadzwyczaj pilne. Proponuję – o ile nie zakłóci to pańskich przygotowań do wyjazdu na zachód – żebyśmy spotkali się wieczorem w teatrze, obok którego przejeżdżaliśmy, a w którym wystawiają Ostatnią bitwę generała Custera. Mam nadzieję, że przedstawienie pana zainteresuje. Pozwoliłem sobie zarezerwować nam lożę. Łączę wyrazy szacunku, Winfield J. Keane. Kapitan od razu dał chłopcu odpowiedź, że zgadza się na propozycję Keane’a. Ostatecznie jednak Keane się spóźnił. Był nienagannie ubrany, ale dziwnie ponury; jednak przed rozpoczęciem spektaklu nie zdołali już porozmawiać. Kapitan nie znał się na teatrze, nie był też ekspertem od bitwy o Little Big Horn, ale miał wrażenie, że przedstawienie nie grzeszy zbytnio wiernością faktom. Na scenie Custer był niski i miał żółtą perukę, jego żona nosiła niewiarygodnie kusą sukienkę z cekinami, a kawaleria, gdy znalazła się pod ostrzałem Indian, miała w zwyczaju śpiewać pieśni. Sami Indianie zadowalali się ognistymi tańcami wojennymi i żonglerką nożami – tylko czasem, ku uciesze widowni, pozwalano im na bardziej krwawe wyczyny. Zwłaszcza torturowanie pojmanego kawalerzysty przedstawiono niezwykle realistycznie i bez pośpiechu. Keane śledził spektakl jak urzeczony, wodząc palcem po bliźnie na twarzy. Kiedy scena tortur się skończyła, uśmiechnął się, chociaż dalej siedział jak na szpilkach. Powiedział, że służąc na zachodzie, często słyszał o podobnych rytuałach i że ten sceniczny niewiele chyba odbiegał od rzeczywistości. – Ci, którzy krytykują rząd za to, jak traktuje czerwonoskórych, i sprzeciwiają się zamykaniu ich w rezerwatach – rzekł z niespodziewanym zapałem – powinni zastanowić się nad tym, że największa wolność dla dzikusa, to dać mu być dzikusem. Każdy, kto spędził trochę czasu na zachodzie, po wie to samo. Dodał jeszcze, że dla dzikich rytuał stanowi nieodłączny element ich świata. Rany, które zadawali, miały być odbiciem ran na ich duszach. – Kto odważy się powiedzieć, że my nie jesteśmy tacy sami – ja, pan, wszyscy? Jak gdyby przygnębiony swoimi pomysłami, Keane zgarbił się i do końca przedstawienia milczał. Nawet gdy kurtyna ostatecznie opadła i tłum zaczął wylewać się na ulicę, Keane się nie odzywał. Kapitan zapytał go, czy widział ostatnio Sheldona Prescotta. – Nie, nie widziałem – odparł Keane. – Zniknął. Kapitan spojrzał na niego zdziwiony, ale Keane, który już podzielił się z nim najbardziej niezwykłą ze swoich nowin, próbował właśnie złapać taksówkę. Otworzył drzwiczki i gestem zaprosił kapitana do środka. – Proszę, kapitanie Dawkins. Tak jak pisałem, mam nadzieję, że się nam pan przyda. – Nam? – Mnie i panu komisarzowi, Charlesowi Prescottowi. To brat Sheldona, pamięta pan? Czeka na nas przy posterunku policji. To nie potrwa długo. Kapitan odparł, że nie ma nic przeciwko temu. Możliwość porozmawiania o Sheldonie z komisarzem była prawdziwym prezentem od losu. Usiłował wyciągnąć z Keane’a jakieś szczegóły, ale ten znów zamilkł i kapitanowi pozostało tylko wyglądanie przez okno. Zdziwił się, widząc, że wjeżdżają w coraz bardziej zaniedbane, biedne rejony miasta. Ulice były zaśmiecone, wszędzie stały sklecone byle jak domy, brudni ludzie siedzieli przed domami lub grzebali w śmieciach. Powietrze zdawało się pulsować frustracją i gniewem. Kiedy minęli budynek, który kapitanowi kojarzył się z podupadłym hotelikiem, Keane wskazał go i powiedział, że tu właśnie urzęduje policja. Z lodowatym uśmiechem dodał, że w promieniu paru kilometrów nie ma żadnego budynku, który nie służyłby przestępcom. – Kwestia tego, czy posterunek jest samotną wyspą w morzu występku, czy raczej ropiejącym wrzodem, z którego zaraza rozprzestrzenia się na okolicę, pozostaje nierozstrzygnięta – powiedział. Kazał woźnicy zatrzymać się przed czarnymi drzwiami drewnianego saloonu. Zerknął przez ramię na posterunek i wysiadł. Od razu podbiegło do niego troje czy czworo dzieci – niewyrośniętych, schorowanych, z brudnymi buziami, na których łzy poznaczyły jaśniejsze rowki. Jedno z nich, dziewczynka o kręconych, potarganych włosach, dała kapitanowi zwiędły kwiatek. Rzucił jej monetę, którą złapała chciwie i uciekła. Za plecami kapitana rozległy się kroki. Kiedy się odwrócił, zobaczył większą grupę ciemnych sylwetek, które właśnie wyłoniły się z cienia. – Cofnąć się! – krzyknął Keane i wyciągnął rewolwer. Wolną ręką wskazał kapitanowi drzwi saloonu. – Przyjechaliśmy, ponieważ komisarz uważa, że lepiej załatwiać interesy tu niż na posterunku. – Drzwi się otworzyły. – I ma rację! – zaśmiał się smętnie Keane. – To właśnie jest najzabawniejsze. Wśliznęli się do baru. Drzwi zostały natychmiast zatrzaśnięte i zamknięte od wewnątrz. Człowiek, który na nich czekał, bez słowa przeprowadził ich przez saloon do prywatnego gabineciku na zapleczu. Przy biurku siedział komisarz Prescott, otoczony papierami i teczkami. Pokój wyglądał tak, jakby dużo się w nim działo i nikt o niego nie dbał. W świetle lampy gazowej sam komisarz też wydał się kapitanowi bardziej zmęczony niż za dnia. Zmarszczki na jego twarzy rysowały się znacznie okrutniej. – Kapitan Dawkins. – Komisarz podniósł wzrok znad dokumentów, sięgnął po laskę i wstał. Podał Dawkinsowi rękę i gestem wskazał trzy fotele. Na stole stała otwarta butelka whisky. Kiedy usiedli, Prescott nalał kapitanowi szklaneczkę i podał mu ją. Dawkins pociągnął z niej mały łyk. Komisarz go obserwował. Natarczywością spojrzenia i cierpliwością, z jaką potrafił milczeć, bardzo przypominał kapitanowi Sheldona. Jakby czytając w jego myślach, Prescott pochylił się, zetknął dłonie czubkami palców i szepnął: – Sheldon. Kapitan pociągnął następny łyk. – Tak, panie komisarzu? – Sheldon jest moim bratem, kapitanie Dawkins. Czy zechciałby mi pan powiedzieć, jakie łączą was zainteresowania? Kapitan nie odpowiedział od razu, smakując możliwe odpowiedzi jak whisky, którą go poczęstowano. Zdecydował się jednak niczego nie ukrywać – wyglądało na to, że nie ma nic do stracenia. Odstawił szklankę i zaczął opowiadać komisarzowi, najlepiej jak potrafił, o rozczarowaniu i upokorzeniu, jakich doznał w ciągu ostatnich kilku dni. Przy opisie wizyty policjantów w domu Sheldona, komisarz i Keane wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ich niepokój stał się jeszcze wyraźniejszy, gdy Dawkins opowiedział o spotkaniu z Cope’em. – Zdaje pan sobie sprawę z tego, że to, co robi Sheldon, jest całkowicie nielegalne? – zapytał komisarz. – Nielegalne? Kieruje Federalnym Departamentem Miernictwa, a to oznacza, że wszystko, co odkryje przy okazji wypełniania obowiązków służbowych, staje się własnością państwa. Nie ma prawa wystawiać swoich znalezisk na licytację. – Rozumiem... – Kapitan z namysłem pociągnął koniec wąsa. – Nie miałem o tym pojęcia. – Wierzę panu. W przeciwnym razie nic bym panu nie powiedział. Muszę jednak prosić, żeby informował mnie pan na bieżąco o dalszych kontaktach z moim bratem. – Trudno mi uwierzyć, żeby sprzeczki geologów były warte takiego zainteresowania ze strony komisarza. – Zapomina pan, że Sheldon gdzieś zniknął – wtrącił Keane. – Wygląda mi na człowieka, który często gdzieś znika. – Mówił pan przed chwilą, że ten... profesor Cope, tak? Że Cope mu groził, prawda? – Nie. Profesor Cope twierdził tylko, że jest jeszcze trzeci zainteresowany. – Trzeci zainteresowany! – prychnął Keane. – Jaki trzeci zainteresowany? Coś za dużo tych chętnych. Komisarz uciszył go gestem, nie odrywając wzroku od kapitana. – Może powinienem być z panem szczery – powiedział. – Podoba mi się ten pomysł – przyznał Dawkins. – Wygląda mi pan na człowieka honoru... Dobrze. To, co panu teraz powiem, to rzecz ściśle tajna. – Komisarz zamieszał whisky w szklance i opróżnił ją jednym haustem. – To ja załatwiłem Sheldonowi posadę szefa Departamentu. Wtedy wydawała mi się zupełnie nieszkodliwa. Wiedziałem, że Sheldon jest zapalonym i szanowanym naukowcem, z pewnością bardziej niż odpowiednim na to stanowisko. Poza tym, nie zaprzeczam, jest moim bratem – niewdzięcznym, pyskatym, nieznośnym ponad wszelkie wyobrażenie, ale uczciwym, rycerskim i lojalnym. Tak przynajmniej sądziłem. – Pozwoli pan, że i ja będę z panem szczery: moim zdaniem pański brat nie posiada żadnej z tych zalet. – Sheldon zawsze miał wiele twarzy. Przypuszczam, że sam ich wszystkich nie widziałem. Może gdybym je znał, nie dałbym mu tej posady. – Komisarz z westchnieniem potarł oczy. – Wiedziałem, jak bardzo jej potrzebuje. Być może, kapitanie, wie już pan o tym, że Sheldon i ojciec... odsunęli się od siebie. Kiedy Lily stała się ulubienicą dziadka, Sheldonowi zależało na tym, żeby udowodnić... Udowodnić, że jest niezależny finansowo. – Prescott uśmiechnął się smutno, ale z czułością. – I można powiedzieć, że to też mu się udało, chociaż obawiam się, że wielu ludzi nazwałoby to inaczej. Kapitan zmarszczył brwi. – Czy mógłby pan wyrażać się jaśniej? U – Chodzi o dom Sheldona, o tę nową rezydencję. Powiedzmy, że to dość tajemnicza sprawa. Dawkins zerknął na Keane’a, który już o tym wspominał. – Zastanawia się pan, jak mógł sobie na niego pozwolić? – Najbardziej intryguje mnie chyba rzeczywista wartość jego kamieni i kości. – Jedno wydaje się pewne: pański brat dokonał fenomenalnego odkrycia, za które ja nigdy w życiu nie byłbym w stanie zapłacić. Na samą wzmiankę o nim rozgorzała licytacja. – To niepowtarzalne odkrycie, tak? – Z pewnością byle co nie wywołałoby takiej reakcji. – A co z jego codziennym handlem skamielinami? Wystarczyłoby mu pieniędzy na taki dom? Kapitan zamyślił się. Profesor Cope uchodził za bogatego, profesor Marsh również, ale obaj uważali, że czterysta dolarów to astronomiczna cena za odkrycie Sheldona. – Nie – odparł. – Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Komisarz przygładził gęste, siwe włosy. – Tego się właśnie obawiałem. – Nie jestem politykiem, ale nie wydaje mi się możliwe, żeby ktoś obwiniał pana za postępowanie brata. – Jeżeli ktoś udowodni mu oszustwo czy kradzież, oskarżenia posypią się i na mnie. – Czemu od razu zakłada pan, że tak się stanie? Sheldon jest człowiekiem przedsiębiorczym. W tym kraju można zarabiać pieniądze na milion sposobów; wszystkie nie mogą być nielegalne. Nie uwierzę, że pański brat kupił nową rezydencję, bo nadużył uprawnień wynikających z rządowej posady. – Dlaczego pan tak sądzi? – Sam widziałem jego skrzynie z okazami, ostemplowane wojskowymi pieczęciami. W biuletynach Departamentu Sheldon pisze otwarcie o współpracy z wojskiem. Musi blisko współpracować z władzami federalnymi, przynajmniej w terenie. Inaczej chyba by się tym nie chwalił, prawda? Komisarz rozłożył bezradnie ręce. – W takim razie zagadka pozostaje zagadką. – Której nikt nie rozwiąże – mruknął Keane. – To nie wystarczy... Nie wystarczy. Przecież w naszej kampanii usiłujemy zwalczać taką właśnie filozofię. – Komisarz zawiesił głos i patrzył, jak zmieszany Keane blednie. Poklepał go po ramieniu, zanim zwrócił się znów do Dawkinsa: – Nie mieszka pan w Nowym Jorku, kapitanie. Nie zdaje pan sobie sprawy z korupcji i nepotyzmu, które toczą to miasto. Obiecałem je wyplenić, tymczasem sam ponoszę za nie winę. – Wlazł pan w bagno – zauważył Keane. – Stąd nie da się wyjść w czystych butach. Lubisz to powtarzać. Moi wrogowie podzielają twoje zdanie: Prescott to hipokryta. Komisarz zaśmiał się chrapliwie, chwiejnie wstał i zaproponował kapitanowi jeszcze jedną whisky. Kiedy ten odmówił, nalał sobie szklaneczkę i wychylił ją jednym haustem. Głosem do złudzenia przypominającym głos Sheldona zaczął opowiadać o ojcu. Stary Prescott uchodził za człowieka, bez którego woli nic się nie mogło wydarzyć ani powstać: żadne drgnienie akcji na giełdzie, żadne zwolnienie z pracy, żadna złota sztaba, żadna linia kolejowa. – Makler na Wall Street czy żebrak w slumsach, obojętne, każdy był jego marionetką. Tak samo ludzie widzą mnie, jego syna: jak kukłę posłuszną woli ojca. – Nagle gniew komisarza ulotnił się bez śladu. Na jego twarzy znów odbiło się zmęczenie. – Ojciec nie musi się mną przejmować. Nie potrzebuje posłusznych polityków, stoi ponad polityką i ponad prawem. Jego majątku nie wyobrażają sobie nawet królowie i cesarze tego świata. Jest właścicielem kolei, gazet, fabryk, i to nie tylko u nas, w kraju. Na jedno jego skinienie miliony ludzi mogą stracić pracę; krzywo na kogoś spojrzy – proszę bardzo, upada bank. Po co miałby tracić czas i ułatwiać mi karierę? – przeciągnął ręką po włosach, jakby sam pomysł go przerażał. Pokiwał głową. – Ale ludzie w to wierzą. A to, w co wierzą ludzie, bywa bardziej niebezpieczne od prawdy. Nie rozumieją, jak mógłbym wymknąć się spod wpływu takiego człowieka, jak mój ojciec. Czasem sam mam wątpliwości, czy to możliwe. I właśnie dlatego, jeżeli ktoś odkryje, że pociągałem za sznurki w sprawie mojego brata, moja kariera i moja krucjata się zakończą. Wszyscy pomyślą, że ojciec robi dla mnie to, co ja zrobiłem dla Sheldona. Nikt już nie uwierzy w moją niezależność. Kapitan ze wstydem słuchał tych zwierzeń. – Jestem tu obcy, komisarzu – powiedział. – Nie ma powodu, żeby ktoś przejmował się tym, co mam do powiedzenia. – A gdyby dowiedział się pan czegoś więcej o Sheldonie? – Mówiłem już panu Keane’owi, że nie zamierzam się więcej zadawać z pańskim bratem. Nie mogę siedzieć w Nowym Jorku i przejadać oszczędności, licząc na to, że Sheldon Prescott nagle puści farbę. Jutro jadę na zachód. Komisarz uśmiechnął się lekko, jakby nie dowierzał kapitanowi, i Dawkins nagle poczuł narastające zmęczenie i wątpliwości. Nie wiedział, co ma myśleć; nie miał pojęcia, komu zaufać. Kiedy komisarz otworzył butelkę i zaproponował dolewkę whisky, kapitan próbował oponować, ale bezskutecznie. Prescott nalał im obu i podniósł swoją szklaneczkę do światła. Kapitan, który wraz z nim zapatrzył się w bursztynowy płyn, odniósł nagle wrażenie, że komisarz zwykle nie pije alkoholu. – Czy mój ojciec ma rację, twierdząc, że dowiedziono, iż w naturze za wsze przeżywają najsilniejsi? – spytał nieoczekiwanie Prescott. – Że nawet w krystalicznie czystym strumieniu i na najpiękniejszej łące każda forma życia walczy o przetrwanie? Kapitan uśmiechnął się lekko. Zamknął oczy. Wydawało mu się, że wszystkie myśli roją mu się w mózgu i jak żabi skrzek unoszą się na jego powierzchni. Ojciec na łożu śmierci też zadał mu takie pytanie – z niedowierzaniem, troską, zdenerwowaniem. Nie słuchałby odpowiedzi, więc kapitan nawet nie próbował jej udzielić. Zdawał sobie sprawę, że ojciec jest umierający i nie powinien słyszeć tego, co myśli jego syn. Teraz jednak, gdy alkohol rozwiązał mu nieco język, zdobył się na odpowiedź. Powiedział komisarzowi, że jego ojciec nie ma racji, że poza prawem silniejszego obowiązuje inne, ważniejsze. Opowiedział, jak spacerował po cmentarzysku Karroo i oglądał skamieniały zapis wymierania gatunków: niezliczone istoty zatopione w łupkach, a nad nimi warstwa skał zupełnie pozbawiona kości. Komisarz słuchał go ze wzrokiem utkwionym w dal. – Jak to: pozbawiona kości? – Właśnie tak. Żadnych kości, żadnych zwierząt. Ani śladu życia. – Jak to? Jak to? – Tego się nie da wyjaśnić. Pytał pan o porządek obowiązujący w naturze? Otóż mogą w nim zniknąć całe światy; słabe, silne, bez różnicy. Ta pusta skała ma kolor brązowy, jak zakrzepła krew, jak gdyby ziemia została nią splamiona, gdy zginęły miliony żywych stworzeń. Nie musi pan jechać tak daleko, żeby to zobaczyć. Dom Sheldona, ulice, place – wszystko jest z brunatnego piaskowca. Rdza zżera świat. Kapitan umilkł. Język miał dziwnie sztywny i obrzmiały. Obawiał się, że mówił zbyt mętnie i za szybko. – Niech mnie diabli! – zaśmiał się nagle Keane. – A pan zawsze powtarzał, że w tym mieście majątek buduje się na krwi i krzywdzie ludzkiej! Komisarz nie zareagował na żart, nawet się nie uśmiechnął. Siedział zatopiony w rozmyślaniach. – Nie wiem, jaki jest porządek rzeczy – powiedział cicho. – My w każ dym razie musimy być wierni temu, co uznajemy za słuszne. – Właśnie – przytaknął kapitan. – Musimy, komisarzu. Prescott wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. Późno już. Powinien się pan wyspać, jeżeli chce pan wyjechać z samego rana. – Chciałbym, komisarzu. Uścisnęli sobie ręce i Prescott życzył Dawkinsowi powodzenia. Kapitan przystanął w progu. Nagle przez opary whisky przedarła się myśl, że rozumie, dlaczego Keane tak podziwia komisarza. Prescott był nieźle wstawiony i z pewnością szczery w tym, co mówił. Może Keane to wyczuł, bo kiedy wstał i wyprowadził Dawkinsa na ulicę, wyglądał na zadowolonego. Jak gdyby osiągnął planowany cel. Powóz, którym przyjechali, czekał. Keane skinął na kapitana i przytrzymał mu drzwi, a potem wyjął zza pazuchy kopertę. – Od kogo? – zapytał zdumiony Dawkins, biorąc ją do ręki. Twarz Keane’a była nieprzenikniona. – Dał mi ją Robbie, syn Sheldona, ale podejrzewam, że list napisała pan na Prescott. Keane zastukał w bok powozu i końskie kopyta zadudniły na brudnym bruku. Kapitan zmarszczył brwi i złamał pieczęć na liście. – Wydaje mi się, że znalazłam to, co papa chciał panu sprzedać. Lily uśmiechnęła się na widok wyrazu twarzy kapitana. W ostatnich dniach pewnie niewiele słyszał dobrych wiadomości. Tak jak i ona. Z zakłopotaniem obciągnął marynarkę. – Mój Boże, panno Prescott... – wymamrotał. – Naprawdę? – Naprawdę, kapitanie Dawkins. Proszę się pospieszyć! Nikt nie może się dowiedzieć, że pan przyszedł. – A matka pani? – Jest u dziadka. Kapitan zmarszczył brwi. – W takim razie nie mogę tu zostać z panią sam na sam. Źle pani zrobiła, posyłając przez brata ten list. – Nie gorzej, niż kiedy grzebałam w gabinecie papy. – Panno Prescott! Panno Prescott... – Kapitan roześmiał się mimowolnie i pokręcił głową. – Popsułam sobie opinię u pana, ale czy pan nie rozumie, że musiałam tak postąpić? Wiem, że papa ma kłopoty. – Skąd ta pewność? – Przyszła do niego policja, prawda? – Lily się zawahała. Chciała powiedzieć o tym, co wtedy zobaczyła; o kościach w małej, czerwonej skrzyneczce, ale bała się, że w ten sposób jeszcze bardziej sobie zaszkodzi. Zadowoliła się więc bardziej oględnym stwierdzeniem: – Wydaje mi się, że wiem, dlaczego papa zniknął. Odwróciła się i ruszyła w stronę pokoju ojca, pewna, że teraz już kapitan za nią podąży. Zrobił to, chociaż niechętnie i z taką troską na twarzy, że Lily nie mogła się nie uśmiechnąć. – Ależ kapitanie Dawkins... Można by pomyśleć, że planuje pan jakąś zbrodnię. – A nie jest tak? – Nie. – Lily zatrzymała się. Dokuczliwy ciężar w trzewiach był jak głaz, który spadał coraz głębiej i głębiej. Przebiegł ją dreszcz. – Być może jest dokładnie odwrotnie. Otworzyła drzwi gabinetu i pierwsza weszła do środka. Ominęła biurko Sheldona i przeszła do mniejszego pokoiku. Na samym środku stała skrzynia – nie drewniana i pomalowana na czerwono, jak skrzynie wojskowe, ale zrobiona z czarnego metalu. Na przedniej ściance widniało nazwisko Sheldona. – Skąd pani wiedziała, gdzie szukać? – zdziwił się Dawkins. Podszedł bliżej i z zazdrością przyglądał się skrzyni. – Wypatrywałam dużych kłódek. – Jak je pani otworzyła? – A jak pan sądzi, kapitanie Dawkins? Wezwałam ślusarza. – Aha... I kiedy ją pani otworzyła, od razu... Od razu wiedziała pani, że to coś ciekawego? Lily odgarnęła za ucho niesforny kosmyk. Nie powiedziała, że pierwszą rzeczą, jaką znalazła w skrzyni, był portret jej samej jako małej dziewczynki – zniszczony, trochę potargany i złożony na pół. Leżał na równo złożonym płaszczu wojskowym ojca, a tuż obok znajdował się przewiązany wstążką plik listów. Wszystkie mocno wyblakły, ale Lily bez trudu rozpoznała pismo matki. Zerknęła na pierwszy z brzegu list: sądząc po dacie, został napisany w najwcześniejszym okresie małżeństwa rodziców, kiedy matka Lily była młodsza niż Lily obecnie. Wzruszyła się, chociaż miała wrażenie, że popełnia świętokradztwo, biorąc je do ręki; zwłaszcza że dla ojca wciąż miały ogromną wartość. Odłożyła je ostrożnie na miejsce i właściwie była gotowa zamknąć skrzynię i nie grzebać więcej w ojcowskich wspomnieniach, gdyby nie jeszcze jeden przedmiot, którego nie umiała ani rozpoznać, ani umiejscowić w historii swojej rodziny. Teraz wskazała go kapitanowi. – Tutaj – powiedziała. – Co to może być? Kapitan uklęknął. Lily częściowo zasłaniała mu stojącą przy ścianie skrzynię i poczuła, jak musnął policzkiem fałdy jej sukni. Zesztywniał, jakby nie mógł zdecydować, co gorsze: przeprosić, czy udawać, że nic się nie stało. Zamarł jednak bez ruchu, tak że to Lily musiała się cofnąć o krok, mówiąc: – Nie powie mi pan, co to jest? Dawkins ani drgnął, ale kiedy uśmiechnęła się zachęcająco, sięgnął do skrzyni. Lily przyglądała mu się zafascynowana. Kapitan wziął do ręki coś, co wyglądało jak kawałek wyschniętej, pomarszczonej czarnej skóry. Miał kształt wydłużonego trójkąta, był praktycznie pozbawiony włosów i dość gruby. – Chyba kawałek skrzydła. – Co za ohyda! Jakie zwierzę mogłoby mieć takie skrzydła? – Nie jestem pewien... – Kapitan zmarszczył brwi. – Być może... zwierzę, które żyje gdzieś na zachodzie kraju, ale o którym nie słyszałem. A może pani ojciec odkrył jakiś zupełnie nowy gatunek? To byłby z pewnością powód do dumy. Dawkins podszedł do biurka Sheldona. Jego podniecenie i szczęście były tak oczywiste, jakby zawisły w powietrzu. Wcisnął okulary na czubek nosa i usiadł, żeby obejrzeć znalezisko w świetle lampki. Mruczał pod nosem jakąś melodię; na statku też się tak zachowywał, gdy czuł się zmieszany, tym razem jednak – Lily była tego pewna – chodziło o coś zupełnie innego. Kapitan sięgnął po należący do Sheldona nóż do papieru. Pochylił się w skupieniu nad kawałkiem skóry. – Tak! – wykrzyknął nagle. – Tak, proszę zobaczyć. – Kiedy Lily zerknęła mu przez ramię, podniósł płatek skóry do światła. – Tutaj, wzdłuż górnej krawędzi, biegnie kość, cienka i delikatna, ale kość. Nie znam zwierzęcia, które miałoby takie kości. Kapitan spojrzał na Lily i postukał nożem w biurko. – Oddałbym wszystko, żeby móc się nim zajmować. Lily zdawała sobie sprawę, że nie ma sensu mu się sprzeciwiać. Zapytała tylko, co spodziewał się znaleźć. – Czy to naprawdę może być nowy gatunek zwierzęcia? – Jeśli tak – odparł kapitan, dalej stukając rękojeścią noża w blat – byłoby to zdumiewające odkrycie. Rozpiętość skrzydeł... No, wygląda na to, że jest imponująca. – Jaką wartość miałoby takie odkrycie? Kapitan wzruszył ramionami. – A czy papa mówił, za ile by je panu sprzedał? – Za sumę, na jaką z pewnością mnie nie stać. – Nie uważa pan teraz, że jest warte tej ceny? Kapitan się roześmiał, z nadzieją, ale i lękiem jednocześnie. – Zbyt wiele jest tu niewiadomych: skąd pochodzi skrzydło, jak je znaleziono. Nie wiem nawet, czy jest prawdziwe. Tylko pani ojciec zna odpowiedzi na te pytania. – To prawda – przytaknęła półgłosem Lily. – Ale nikt nie wie, gdzie jest. Kapitan podniósł na nią wzrok i wyciągnął do niej rękę. Musnął przelot nie jej dłoń i znów zawstydzony, skupił się na nożu. – Mówiła pani, panno Prescott, że wie pani, gdzie go szukać. Czuła jeszcze na skórze dotyk jego palców. Nie dotknąłby mnie, pomyślała, gdyby nie obawiał się najgorszego. Nagle przestała postrzegać to, co się dzieje, jak zabawę – bawiła się, podając przez Keane’a list, bawiła się i później, sprowadzając kapitana do gabinetu ojca. Spojrzała na wysuszony kawałek skóry i przypomniała sobie nagle, jak w dzieciństwie ojciec zabrał ją do Fort Laramie. Matka upierała się, żeby to zrobił, chociaż Lily nigdy – nawet teraz – nie rozumiała, dlaczego tak jej na tym zależało. Ojciec, jakby chcąc ją ukarać za to, że pęta mu się pod nogami, zostawił ją zaraz po przybyciu do fortu. Powitały ich tłumy Indian – nie tylko tych przyjaznych, którzy rozkładali obóz pod Laramie i czekali na darmową kawę i jedzenie, ale też wrogo nastawionych, którzy przybyli do fortu na naradę. Wśród nich znajdowała się banda dzikich Crow z północy. Na szyjach koni wieszali naszyjniki z czegoś, co wyglądało jak suszone owoce, tylko że każdy owoc miał małą grzywkę sztywnych włosów. Kiedy Lily spytała, co to jest, pewien miły, podpity Indianin zaśmiał się i wyjaśnił, że to skalpy. Później, wracając z ojcem do domu, spytała go, czemu ci dzielni wojownicy ozdabiają w ten sposób swoje zwierzęta. Ojciec tylko spuścił wzrok. Domyśliła się, że jest na nią zły. Dopiero na krętej ścieżce, prowadzącej do domu, odwrócił się i powiedział, że nie powinien był zostawiać jej samej. Przeprosił ją, prosząc, by nigdy więcej nie wspominała, że była w Fort Laramie sama – ani matce, ani jemu. Lily spotkała się więc z małym Czejenem, który od lat był jej towarzyszem zabaw. Najpierw próbował ją zbyć śmiechem, ale potem zaprowadził ją do swojego dziadka, któremu Lily powtórzyła swoje pytanie. Stary Indianin uśmiechnął się; kiedy chłopiec zaczął tłumaczyć jego odpowiedź na angielski, Lily miała przez chwilę wrażenie, że się nie zrozumieli. Mówił, że życie jest jak majaczenie chorego w gorączce. Wydaje nam się prawdziwe, ale jesteśmy zaledwie cieniami, a nasz świat – tylko odbiciem świata duchów, który sięga do gwiazd i do początku czasu. Śmierć jest bramą, która prowadzi do tego drugiego, prawdziwego świata. Starzec uśmiechnął się ponownie, wziął małą Lily za rękę i pokazał jej skrzynię, pełną dziwnych przedmiotów, rzeźb, kości i strzępów skór nieznanych istot. Na wszystkich widniały magiczne symbole, na widok których Lily odruchowo odsunęła się od skrzyni. Indianin wziął ją jednak za rękę, coś cicho zaśpiewał, a potem wyjaśnił, że czasem w naszym świecie można zaobserwować znaki, które – należycie zrozumiane – mogły nauczyć nas tego samego, czego uczy śmierć. Świat jest tak rozległy, że nigdy nie poznamy go całego. Nasze próby ogarnięcia go przypominają rysunki na piasku, które wykonuje człowiek zagubiony na bezkresnej równinie. Lily spojrzała na dziwny przedmiot leżący na biurku ojca. Był jedną z takich rzeczy, o jakich mówił jej Czejen. Nagle zaczęła się go bać, jakby naprawdę mógł mieć wielką, magiczną moc. – Nie pan jeden się nim interesuje – rzekła i opowiedziała o człowieku, który kilka dni wcześniej niecierpliwie wypytywał jej ojca o „skrzydło”. Był to profesor Marsh. Na dźwięk jego nazwiska kapitan spojrzał na nią ciekawie i zapytał, czy nie wie, jak przebiegło jego spotkanie z Sheldonem. Lily powiedziała mu, co usłyszała ze schodów; profesor wyszedł z domu wściekły, groził jej ojcu, który z kolei zachował lodowate milczenie. – Myślę, że to dlatego papa zniknął – dodała, wskazując strzęp skóry na blacie. – Przez to skrzydło. Kapitan nie wyśmiał jej – chociaż miała nadzieję, że to zrobi. Znów przyszło jej do głowy, że Dawkins nie mówi wszystkiego, co wie. – Nie mogę uwierzyć, żeby profesor Marsh maczał palce w takiej szemranej sprawie – mruknął. – Nie znam go osobiście, ale wiem, jaką się cieszy reputacją. Jest wybitnym, szanowanym naukowcem. Mówił to jednak bez przekonania, co też natychmiast wytknęła mu Lily. – To prawda. – Spojrzał na nią zakłopotany. – Nie wszystko, co o nim słyszałem, przysparza mu chwały. Jeden z jego rywali, również naukowiec, twierdził, że to właśnie profesor Marsh przeprowadził napad na pociąg i przejął znaleziska z całego sezonu. Tym niemniej... – Wzruszył ramionami. – Trudno mi powiedzieć, czy to prawda. Wydaje mi się, że niczego nie udało mu się udowodnić. W głowie mi się nie mieści, żeby jakikolwiek człowiek, nawet paleontolog, posunął się do użycia siły, gdy gra toczy się o skamieniałe kości. Sądząc po wyrazie twarzy, kapitan wciąż nie był przekonany o słuszności swoich racji. Nie uszło uwagi Lily, że przemilczał fakt, z którego oboje zdawali sobie sprawę: jeden człowiek już zginął, ponieważ znalazł się w posiadaniu skamieliny. Dawkins spojrzał na nią i wyciągnął rękę, jakby chciał znowu ją dotknąć i pocieszyć, ale tylko podkręcił wąsa, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Lily spytała, czy kogoś się spodziewa. Kapitan pokręcił głową i przykucnął przy skrzyni. Włożył rękę do środka, cofnął się, ocenił wysokość pudła i znów sięgnął do wewnątrz. Przesunął palcami po dnie – musiał wymacać jakiś zatrzask, bo najpierw Lily usłyszała cichy szczęk, a potem Dawkins odsunął kawałek dna na bok. Ze skrytki wyjął drewniane pudełko i podniszczony, przewiązany sznurkiem zeszyt. Lily od razu rozpoznała skrzyneczkę – wyglądała tak samo jak pudełko, które przynieśli ojcu policjanci. Kapitan obejrzał ją dokładnie, ale nie próbował otworzyć. Wziął do ręki dziennik, zważył go w dłoni, ale też nie zajrzał do środka. Ku zdumieniu Lily, odłożył obie rzeczy na miejsce. – Niezwykły z pana człowiek – stwierdziła. – Zadał pan sobie tyle trudu, żeby je znaleźć, a nie interesuje pana, co zawierają? – To nie moja sprawa. Podobnie jak nie jest sprawą pani ojca, przechowywać to pudełko. Proszę mi powiedzieć, panno Prescott, czy rozglądając się po pokoju, znalazła pani więcej takich skrzynek? Lily zaczynała go rozumieć, ale tylko pokręciła głową. – W takim razie musiał mieć gdzieś inny gabinet, w którym trzymał prywatną kolekcję. Nie mógłby gromadzić łupów w pokoju, który ma w muzeum. – Łupów, kapitanie? Dawkins, nie bawiąc się w dalsze wyjaśnienia, zaczął zaglądać do szuflad w biurku i przetrząsać ich zawartość. Kiedy Lily spytała, co właściwie robi, wyjaśnił jej, że szuka dokumentów – najlepiej pokwitowań za czynsz – które mogłyby potwierdzić jego podejrzenia. Lily zastanowiła się chwilę, a potem wskazała mu stojącą w kącie komodę. Ze wszystkich jej rozlicznych szuflad tylko dolna, największa, była zamknięta na klucz. Kiedy kapitan nie zdołał jej otworzyć, poprosił Lily o kawałek drutu. Zawahała się, zdając sobie nagle sprawę, że grzebanie w papierach ojca zakrawało na zdradę, jakiej nie zamierzała się dopuścić. Zaczynała się jednak coraz bardziej o niego bać, tym bardziej, że kapitan, którego uważała za dżentelmena, nie posunąłby się tak daleko, gdyby nie obawiał się najgorszego. Przyniosła mu więc drut i patrzyła, jak mocuje się z zamkiem szuflady. Właściwie zdziwiła się, że się na tym zna, ale wytłumaczyła sobie zaraz, że jako były żołnierz i podróżnik musiał posiąść wiele niezwykłych umiejętności. Pewnie jeszcze nie raz ją zaskoczy. W szufladzie leżał cały stos papierów. Kapitan zaczął je przeglądać. Podał Lily jedną z teczek i zapytał, czy coś jej mówi podany na okładce adres. – Water Street... – Zmarszczyła brwi. – To musi być gdzieś nad rzeką. Nad rzeką, a zatem blisko doków, gdzie żaden przyzwoity człowiek nie zapuszczał się z własnej woli. Przejrzała zebrane w teczce papiery i stwierdziła, że nazwa Water Street powtarza się na wszystkich: rachunki, opłaty, potwierdzenia dostaw. Nagle poczuła mdłości; przez myśl przebiegły jej okropne podejrzenia, od których zakręciło jej się w głowie. Zachwiała się i już chciała wesprzeć się na ramieniu kapitana, ale postanowiła nie okazywać słabości. Przeszła do biurka i ciężko opadła na krzesło Sheldona. Zastanawiała się jednak, jak by to było, złapać kapitana za rękę, poczuć jej uścisk, przesunąć palcem po knykciach... Dalej jej wyobraźnia nie sięgała. – Chodźmy tam – powiedziała cicho. – Bardzo pana proszę. Z początku Dawkins, naturalnie, odmówił, mówiąc, że uda się na Water Street sam, ale uprzedziła go, że pojedzie tam nawet bez jego zgody. Próbował ją jeszcze jakoś przekonać, lecz wpadła w gniew – chociaż wcale nie miała takiego zamiaru – żądając wyjaśnień, jakim prawem śmie wydawać jej rozkazy. Wkrótce jechali razem dorożką, turkoczącą na bruku Piątej Alei. Lily, podbudowana zwycięstwem, doszła do wniosku, że kapitan najwidoczniej nie umie sobie radzić z młodymi damami, obdarzonymi tak zdecydowanym charakterem. Nie cieszyła się jednak długo: gdy przejechali przez Union Square i znaleźli się w Bowery, spochmurniała, obserwując wąskie, kręte uliczki za oknem. Zanim dorożka się zatrzymała, Lily znów zrobiło się słabo. – Water Street! – oznajmił woźnica. Kapitan zerknął na trzymany w dłoni rachunek. – Numer siedemnaście, jeśli łaska. Dorożka wolno ruszyła dalej, mijając rozpadające się domy z okienkami na poddaszu, które przywodziły na myśl nieistniejący już Nowy Amsterdam. Zatrzymali się przed ostatnim domem w szeregu. – Siedemnaście. – Woźnica wskazał batem numer. Lily wyjrzała na zewnątrz: na ścianie, tuż obok zabitych deskami drzwi widniały niezdarnie namalowane cyfry. Kapitan wysiadł i spróbował je otworzyć, a kiedy nie ustąpiły, zapukał w najbliższą okiennicę. Otwarte były tylko okna na piętrze; cienkie, brudne zasłonki zwieszały się smętnie, omiatając parapety. Kapitan cofnął się na ulicę, przytknął złożone dłonie do ust i krzyknął. Nikt się nie odezwał, nikt nawet nie wyjrzał. – Jakoś musi się dać tam wejść. Dawkins się odwrócił. Ale jak, panno Prescott? Są tylko jedne drzwi, zabite na głucho. Lily odważnie spojrzała mu w oczy i wysiadła z dorożki z całą elegancją i spokojem, na jakie było ją stać, chociaż serce waliło jej jak młotem. – Nie mógł chyba wykupić całego domu na własność, prawda? – Obeszła budynek z boku, ostrożnie wyszukując drogę w błocie. Wciąż musiała walczyć z mdłościami. – Tu są drugie drzwi – oznajmiła. – W bocznej ścianie. Drzwi istotnie tam były – i to uchylone. Pchnęła je – zaskrzypiały ogłuszająco – i zajrzała do środka, gdzie w ciemności majaczyły schody na górę. Weszła na nie niepewnie i odwróciła się, gdy kapitan ją dogonił. – Po co ktoś zostawił otwarte drzwi? – zapytała. Dawkins bez słowa przecisnął się obok niej. Lily, domyślając się w jego milczeniu najgorszych odpowiedzi, stanęła jak wryta. Trzymała w dłoniach kawałek niezwykłej skóry, czarny i pomarszczony, zabrany z pokoju ojca. Nerwowo przekładała go z ręki do ręki. Przyszedł jej do głowy policjant, który szepnął coś ojcu na ucho, na co ojciec zbladł i zachwiał się na nogach. Znów zaczęła się zastanawiać, co takiego usłyszał – czyżby coś więcej, niż wieść o śmierci córki kolegi? Najciszej jak potrafiła ruszyła dalej do góry. Z pokoju na piętrze nie dobiegały żadne odgłosy. Zawołała kapitana i gdy stanęła u szczytu schodów, usłyszała jego odpowiedź: ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem kazał jej zatrzymać się i natychmiast zejść na dół. To tylko pobudziło jej ciekawość i Lily, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi, weszła do pokoju. Wyglądał jak zwyczajny stryszek z ledwie otynkowanymi ścianami i odsłoniętymi dźwigarami dachu. Wszędzie widniały ślady obecności jej ojca: masa papierów, okazy skamielin, czerwone skrzynki. Naprzeciwko drzwi stał stół nakryty dla dwóch osób. Na obrusie leżały kawałki szkła. Kapitan klęczał obok stołu, pochylony nad czymś na podłodze. Lily zrobiła krok do przodu. Deski skrzypnęły jej pod stopami. Kapitan odwrócił się i wbił w nią wzrok. – Co się stało? – zapytała. – Proszę zejść na dół, panno Prescott. Natychmiast. Lily nie mogła się ruszyć z miejsca. Kapitan wstał, jakby zamierzał sprowadzić ją na parter. Dopiero teraz ujrzała leżące na podłodze ciało, które jej zasłaniał. Człowiek leżał na brzuchu z odsuniętą w bok, zgiętą w łokciu ręką. Przedramię miał obnażone, całe pocięte jakimś ostrym narzędziem i pokryte masą zakrzepłej krwi. Mimo mnóstwa posoki, w miejscach, gdzie rany były dostatecznie głębokie, połyskiwała biel kości. Oślepiająca biel. Lily zamknęła oczy i poddała się ciemnej fali smutku, która ogarnęła jej umysł. Następnego dnia w Filadelfii, w domu przy Vine Street, profesor Cope czekał niespokojnie na wiadomości z Nowego Jorku. Wstał – jak zwykle – na długo przed świtem. W terenie zawsze mało sypiał, jakby przeszkadzał mu zew nieodkrytych, skamieniałych kości; wyglądało na to, że i w Filadelfii nie dają mu spokoju. Tu jednak nie czekały ukryte gdzieś w ziemi – znajdowały się na stołach i w skrzyniach. Przechadzając się wśród nich, Cope tęsknił za gorącym słońcem pustyni, chciał czuć pod stopami kamienie i łupki urwiska, chciał czuć ciągłe podekscytowanie w oczekiwaniu na nowe znalezisko. Nie żeby w domu nie czekały go żadne niespodzianki. Miał tak obszerny zbiór skamielin – któremu zresztą poświęcał zbyt mało czasu – że zmuszony był wykupić sąsiedni dom, żeby mieć je gdzie pomieścić. Kiedy wpadał w szał porządkowania, z przyjemnością odkrywał dawno zapomniane okazy, ukryte pod warstwą kurzu, zawinięte w papier i przewiązane sznurkiem. Obmyśliwszy nowy sposób klasyfikacji, układał według niego wszystkie eksponaty, gubił się w przyjemnościach pracy naukowej, próbując ogarnąć nieskończoność. Teraz też był w podobnym stanie; szybko zapomniał o swoim zniecierpliwieniu i południe zastało go w najciemniejszym zakamarku domu, wśród skrzyń i rozrzuconych czaszek, których nie oglądał od lat. Grzebał w nich, mierzył, robił notatki i cieszył się jak dziecko: każdy okaz przywoływał inne wspomnienia, i to znacznie bardziej wyraziste niż obrazy przyjaciół i znajomych. Pracował bez odpoczynku przez cały dzień – w takim stanie nie odczuwał głodu – aż pod wieczór nagle zapragnął czyjegoś towarzystwa. Zbiegł na dół i znalazł żółwia, którego dostał w prezencie od jednego ze swoich wiernych studentów. Porwał zwierzę z podłogi i wrócił na najwyższe piętro, gdzie znów zajął się pracą. Słońce zachodziło. Żółw pełzał wolniutko po pokoju, aż znalazł sobie dogodne legowisko na jednym z pudeł. Cope przyjrzał mu się z uśmiechem: to akurat pudło pominął. Powodowany ciekawością odłożył czaszkę, którą się zajmował, zdjął żółwia z wieka, odkurzył je i odczytał napis. W jednej chwili całe jego szczęście ulotniło się bez śladu, a żołądek zacisnął się w bolesną kulę. – Elazmozaur – przeczytał na głos. – Kansas, 1868. Od dziesięciu lat nie oglądałem tego pudła, pomyślał. Przypomniał sobie Marsha – ogromnego i niezgrabnego – i nie mógł się opędzić od myśli o Othnielu Charlesie Marshu. Jak przebiegała ich dyskusja na temat elazmozaura? – Jakiś sekret anatomii – mruknął pod nosem. – Nie pamiętam, więc pewnie nic ważnego. Ale nie, to nie argumentacja Marsha utkwiła mu w pamięci, lecz styl jego wypowiedzi, natrętny i chełpliwy. Marsh zachowywał się jak człowiek, który uważa, że za pieniądze można zdobyć wykształcenie; człowiek, który nie przywykł, by mu się sprzeciwiano, a jeśli tak się stało, wpadał w straszny gniew. Cope nie mógł się zmusić, żeby otworzyć skrzynię, ale i bez tego świetnie pamiętał, co jest w środku: długa, smukła czaszka, o szczękach wypełnionych okrutnymi zębami. Najbardziej niezwykły był w tym stworzeniu – wbrew temu, co twierdził Marsh i jemu podobni – nie żaden szczegół anatomiczny, lecz fakt, że pływało po oceanie, w miejscu, które porosło dziś morzem traw. To właśnie był prawdziwy cud, tajemnica świata i sekret Tego, kto go stworzył. Cope zdawał sobie sprawę, że gdyby to go nie zachwycało, byłby na wpół martwy. I tylko istnienie Marsha kładło się cieniem na jego odkryciu; było jak wiecznie obecna w studni trucizna. Coś, co dla Cope’a zawsze stanowiło esencję życia, przez Marsha stało się piekłem. – Ojcze... Rozgniewany Cope odwrócił się do drzwi. W progu stała jego córeczka, którą chyba wystraszył wyraz jego twarzy. Od razu zrobiło mu się wstyd i mocno ją przytulił. – Wybacz staremu ojcu, Julio, że czasem na ciebie warczy. Wystarczy, że raz cię przytuli, i od razu jednoczy się z boskim światem. Dziewczynka przyjrzała mu się badawczo i pocałowała go, chichocząc, gdy jego wąsy połaskotały ją w buzię. Powiedziała mu, że jakiś pan chce się z nim widzieć. – Z Nowego Jorku? – zapytał niecierpliwie Cope, ale Julia tylko wzruszyła ramionami. – Na pewno od Prescotta. Nareszcie. – Wstał. – Zaczynałem się bać, że już nigdy się nie zjawi. Pośpiesznie cmoknął córkę w policzek, zbiegł na parter domu przerobionego na magazyn i wpadł do tego, w którym mieszkał i miał swój gabinet. Gość już na niego czekał: był wysoki, kościsty i bardziej przypominał kowboja z Dzikiego Zachodu niż mieszkańca Nowego Jorku. Skinął szybko głową, odruchowo prostując się w ramionach. Był bardzo barczysty, czego źle skrojony garnitur nie mógł ukryć. – Nazywam się Moran – powiedział. Cope czekał, czy powie mu coś więcej o sobie, ale Moran najwidoczniej nie był w nastroju do zwierzeń. Profesor poddał się więc i wskazał mu krzesło. Zaproponował też drinka, ale Moran pokręcił przecząco głową. Cope przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw gościa. – Czy przybył pan tu na zlecenie pana Sheldona Prescotta? – zapytał. Moran wzruszył ramionami i ledwie zauważalnie skinął głową. – Co postanowił? Czy Marsh złożył mu ofertę? – Chcecie od niego jednej rzeczy, obaj tej samej. Bardzo wam na niej zależy, prawda? Zdumiony Cope spojrzał Moranowi w oczy. – Czy naprawdę przybywa pan od Sheldona? – Niczego takiego nie powiedziałem. – Nie? – Nie. Sheldon nie żyje. Minęła chwila, zanim słowa Morana dotarły do Cope’a. Chciał zaprotestować, powiedzieć gościowi, żeby przestał żartować, ale patrząc na niego upewniał się coraz bardziej, że Moran nie żartuje. Cope przetarł oczy i odchrząknął. – Jak to się stało? Kiedy? Kto go zabił? – Nie mówiłem, że ktoś go zabił. – Naturalnie... Po prostu podejrzewałem... – Co pan podejrzewał? – Moran pochylił się wyczekująco. – Podejrzewałem... – Cope wzruszył bezradnie ramionami. – Podejrzewałem, że został zabity. – Dlaczego? Pierwszy raz na twarzy Morana odbiło się szczere zainteresowanie. Profesor przyglądał mu się podejrzliwie, z niesmakiem. Moran uśmiechnął się z troską, wyjął z kieszeni policyjną odznakę i podał ją Cope’owi. – Policja Stanów Zjednoczonych – przeczytał na głos profesor. – Wy dział dochodzeniowy. – Wzruszył ramionami i oddał odznakę. – Nie zrobiłem nic, co musiałbym przed policją ukrywać. Moran otworzył kartonową teczkę i wyjął z niej plik papierów. – Znaleziono je w biurku pana Prescotta, profesorze. Pańskie listy. Są tu też listy od profesora Marsha z Uniwersytetu Yale. W jednym z listów profesor Marsh twierdzi, że stanął pan z nim do licytacji. W grę wchodzi ni mniej, ni więcej, tylko czterysta dolarów. – Nie mam nic do powiedzenia na temat twierdzeń profesora Marsha. Moran z pokerową twarzą przeglądał listy. – Pisze, że złożył pan panu Prescottowi ofertę w wysokości czterystu dolarów. – Podniósł wzrok na Cope’a. – Przebił pana, proponując czterysta sześćdziesiąt. Cope nie zdołał powstrzymać się od pogardliwego uśmieszku. Wstał i podszedł do kredensu, z którego wyjął butelkę whisky. Pił rzadko, ale w tej chwili czuł, że potrzebuje czegoś na wzmocnienie. Musiał uspokoić drżenie rąk i plączący się język. Moran przyglądał mu się obojętnie. – Zechciałby mi pan powiedzieć, o co rywalizowaliście? – Nie – odparł Cope. Wrócił na swoje miejsce. – Nie zechciałbym. – Ale chyba mam rację, że obu panom bardzo na tym zależało? Cope spojrzał na Morana i nagle zaczął się histerycznie, piskliwie śmiać, czym zaskoczył i swojego gościa, i siebie samego. Moran pierwszy raz był naprawdę poruszony. – Przepraszam. – Cope pokręcił głową. – To przez tę wiadomość. Wstrząsnęła mną. – Jak bardzo wam zależało? – Co ma pan na myśli? – Cope zmarszczył brwi. – Dobrze pan wie, co mam na myśli, profesorze. Jak bardzo zależy wam na tym, o co chcieliście się licytować? – Nie muszę nic panu mówić. Oczy Morana błysnęły lodowato jak polerowana stal. – Oczywiście, proszę pana. Cope westchnął chrapliwie. Nie był przyzwyczajony do alkoholu, ogarniała go panika i w głowie już mu się zaczynało mącić, ale jedna rzecz pozostała jasna. – Marsh podał swoją cenę – powiedział. – Jest pan pewien? – Najzupełniej. – Muszę powiedzieć, że trochę go podziwiam. – Cope uśmiechnął się. – Trochę. Nie do końca. – Za co, profesorze? – Za to, że dla marzeń umiał postawić wszystko na jedną kartę. Cope zamknął oczy i wyobraził sobie, że stoi u stóp gór Big Horn, tak jak ubiegłego lata, kiedy zatrzymał się na krętej górskiej drodze. Spotkał dwóch ludzi Sheldona. Spojrzał na Morana, który siedział nieporuszony, z kamienną twarzą. Zaczął mu opowiadać, co wtedy usłyszał od tej dwójki. Jeden z nich był Czejenem i Cope dobrze go znał: potężnie zbudowany, przystojny, ze smętnie obwisłymi policzkami. Miał worki pod oczami i nosił imię Słońce Nie Wschodzi – a biali nazywali go po prostu Słońcem. W okresie bitwy o Little Big Horn Cope zatrudniał Słońce jako zwiadowcę – prowadził wtedy wykopaliska w górach, a później przeniósł się dalej na północ, nad rzekę Judith. Razem ukrywali się przed wojownikami Siuksów i bardzo się zaprzyjaźnili. Cope wiedział również, że Słońce obecnie pracuje dla Sheldona – sam mu go polecił – toteż zapytał, co nowego udało się znaleźć Prescottowi. Słońce z triumfalnym okrzykiem wskazał na niebo, a potem powiedział coś w swoim języku. Profesor zrozumiał jego słowa. Zawiesił głos i spojrzał badawczo na Morana. – Ptak Grzmotu – dodał. Chciał wyjaśnić Moranowi, czym jest ptak grzmotu, ale ten uciszył go gestem. – Już o nim słyszałem – odparł. Cope spojrzał na niego zdziwiony. – Rozumiem... Słyszał pan też, że potwory z indiańskich legend istnieją naprawdę. Powinienem jednak wyjaśnić, że tym określeniem nazwaliśmy istotę, którą znalazłem rok wcześniej. Miała niewiarygodną rozpiętość skrzydeł. Jej naukowa nazwa brzmi Pterodactylus occidentalis, ale Słońce od razu ochrzcił ją mianem Ptaka Grzmotu i nazwa się przyjęła. Żaden Indianin, w ogóle żaden człowiek nie widział takiego stworzenia żywego. – O tym też już wiem. – Moran skinął głową. – Interesuje się pan paleontologią? – Interesuję się tym, co może doprowadzić do śmierci człowieka. Cope pochylił się do przodu. Ręce znów mu się trzęsły i bał się, że Mo ran to zauważy. Splótł palce. – Słońce zaprowadził mnie do obozu Sheldona, który tego dnia wyglądał na zadowolonego z siebie. Ogromnie zadowolonego. Twierdził, że znalazł coś, co mogłoby mnie zainteresować, ale odparłem, że się myli. Jechałem właśnie na północ na stanowisko, które odkryłem rok wcześniej i wiedziałem, że tam mi skamielin nie zabraknie. Sheldon uśmiechnął się chytrze i po kazał mi jedno ze swoich znalezisk – właściwie nic szczególnego, kilka rozproszonych odłamków, zebranych do kufra. Nie widziałem w nich nic specjalnego: parę zębów, czaszka... Nic wielkiego. Nic nowego. Najbardziej zaskoczył mnie fakt, że nie było w tym żadnej niespodzianki. – Cope obserwował bacznie Morana. – Nie dość, że wszystkie szczątki należały do ssaków, to jeszcze pochodziły z paleolitu, były więc stosunkowo nowe. Zaledwie... dziewięć, dziesięć tysięcy lat. – Dla mnie to i tak starocie. – Zgoda, ale Czejen mówił o Ptaku Grzmotu. – Cope znów pochylił się niecierpliwie. – O pterozaurze. A pterozaury wyginęły w mezozoiku! Sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. Co to jest dziesięć tysięcy lat przy sześćdziesięciu pięciu milionach? Moran zmarszczył brwi, ale milczał. – Nie rozumie pan?! Nie rozumie pan, co to znaczy? Nie, ale wydaje mi się, profesorze, że zaraz mi pan to wyjaśni. Cope uśmiechnął się, zapominając o niedawnym zdenerwowaniu. Wstał i zaczął spacerować po pokoju. Opowiadał, że przez resztę lata nie wracał myślami ani do zbiorów Sheldona, ani do tego, co Słońce mówił o Ptaku Grzmotu. Dopiero jesienią wrócił na wschód. Zawahał się, zawstydzony, wybuchnął niespodziewanie śmiechem i kontynuował swój chaotyczny wykład. Miał w Yale kogoś, komu płacił, wyjaśnił. Nie szpiega, zastrzegł się pospiesznie, na pewno nie szpiega – po prostu człowieka, który uprzedzał go o knowaniach profesora Marsha. Słowo „knowania” było, zdaniem Cope’a, jak najbardziej na miejscu, ponieważ Marsh... Profesor pokręcił głową. – Mogę zaufać pańskiej dyskrecji? Moran skinął potakująco ręką. Marsh otrzymał od Prescotta ofertę; mówiąc o tym, Cope przyspieszył kroku. Kości nadgarstka pterodaktyła, znalezione w paleolitycznym osiedlu ludzkim, przemieszane z zębami ssaków. Gdyby znalezisko było prawdziwe, specjaliście zaparłoby dech w piersi. Cope oparł się o krzesło i odetchnął głęboko. – Dalej nic pan nie rozumie? – zapytał. Moran milczał. – Marsh uznał odkrycie Sheldona za prawdziwe. Inaczej nie wszedłby do gry. A skoro zaledwie dziesięć tysięcy lat temu żyły tu pterozaury, dlaczego nie miałyby przetrwać do dziś? – A pan? – spytał po chwili Moran. – Pan też w to wierzy? Cope najeżył się. – Musiałbym obejrzeć znalezisko, żeby wyciągać wnioski. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że dowody zostały sprzedane profesorowi Marshowi. Moran przekrzywił głowę i z zaciekawieniem przyglądał się Cope’owi. Dopiero po długiej chwili spuścił wzrok, a jego twarz znów przybrała obojętny wyraz, jak gdyby rozstrzygnął jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę. – I do dzisiaj nie wiedział pan nawet, czy profesor Marsh bierze udział w licytacji, tak? – Nie miałem pewności. Nagle Moran wstał i wziął ze stolika swój kapelusz. Założył go i przesunął palcem po krawędzi ronda, wpatrując się uporczywie w profesora, który starał się nie odwracać wzroku. Kiedy jednak przypomniał sobie o śmierci Prescotta, odruchowo zamknął oczy. Moran zrobił krok naprzód. – Nie słyszał pan o nikim więcej, kto byłby zainteresowany znaleziskiem Sheldona? – Nie. Moran pokiwał powoli głową i skierował się ku drzwiom. W progu odwrócił się i powiedział: – Jest tu jeszcze pewien Anglik. Podobno Sheldon Prescott zaprosił go do Ameryki, obiecując niezwykłe odkrycie. – Ach, tak... Spotkałem go w zeszłym tygodniu. – On też pewnie byłby zainteresowany tym waszym Ptakiem Grzmotu? – Bez wątpienia. Szczególnie, gdyby chodziło o pterozaura. Zrobił z siebie pośmiewisko w Londynie, opisując polowanie na pterodaktyla w Afryce. Miałem go co najwyżej za szarlatana, ale od kiedy go poznałem... – Cope wzruszył ramionami. – No cóż, w każdym razie twierdził, że nie stać go na to, żeby wziąć udział w licytacji. Profesor umilkł nagle. Moran uchylił kapelusza. – Dziękuję za poświęcony mi czas, profesorze. – Nie... – Cope pokręcił głową. – To nie do wiary... Nie, na pewno nie. To nie mógł być on. Moran wyszedł bez słowa. Otępiały Cope słyszał, jak idzie korytarzem i wychodzi na ulicę. Tej samej nocy w Nowym Jorku kapitanowi przyśnił się ojciec. Oboje jego rodzice od dawna nie żyli, ale dzięki temu sen nabrał wyjątkowej wyrazistości. Dawkins spokojnie obserwował senne obrazy, zdając sobie sprawę, że w każdej chwili mogą się rozpłynąć i zniknąć. Kiedy jednak sen faktycznie się skończył, jawa wcale nie wydawała się bardziej rzeczywista. Wspomnienie marzeń sennych nie dawało mu spokoju; było jak gęsty, ciężki osad pozostały po męczącej nocy, jak niesmak w ustach albo uporczywy ból w kościach. Strażnik wyprowadził go z celi. Szli brudnymi, pustymi korytarzami, po których kręcili się policjanci, ale Dawkins ledwie rejestrował tętniące życiem wnętrza posterunku. Trafił do spartańsko urządzonego pokoju, gdzie kazano mu usiąść na krześle naprzeciw biurka. Kapitan posłusznie usiadł, a strażnik stanął pod ścianą z założonymi na piersi rękoma. Dawkins niewidzącymi oczyma spojrzał na piętrzący się na biurku stos dokumentów. Zdawało mu się, że widzi biurko ojca, takie samo jak we śnie: zawalone książkami, papierami, zasuszonymi kwiatami i kamieniami. Ojciec siedział za biurkiem, twarz miał ukrytą w dłoniach; matka skinęła głową i zamknęła drzwi gabinetu – taką scenę kapitan dobrze pamiętał. Któregoś wieczora ojciec wrócił konno z Salisbury blady jak ściana. Całą noc przesiedział w swoim pokoju – tak jak we śnie kapitana. Długo jeszcze chodził potem przygnębiony, ale nigdy nie mówił, co się stało. Dopiero po latach matka zdradziła tę tajemnicę synowi. Tamtego dnia odbyło się doroczne spotkanie stowarzyszenia, którego ojciec był założycielem. Stowarzyszenie zajmowało się badaniem historii naturalnej i przygotował na nie odczyt o ciekawym gatunku żuka. Do odczytu jednak nie doszło, na spotkaniu zapanował chaos. Ojciec dał się zaskoczyć, został zakrzyczany, przegłosowany i wraz z zaprzyjaźnionymi wikarymi wykluczony z zarządu. Na ich miejsce wybrano młodych impertynentów, bystrych i pełnych pogardy dla starszych. Cały czas rozmawiali o Lyellu i Darwinie, o zmienności gatunków, niewyobrażalnych okresach czasu, dzikiej walce, którą toczą żywe istoty na łajkach i pod błękitnym niebem. O walce, która toczy się w ludzkiej duszy. We śnie kapitana młody człowiek klęczał przed biurkiem wikarego i rozwodził się na takie właśnie tematy, cały czas obstukując młotkiem leżący na podłodze kawał kamienia. Odsłonił właśnie kości dimorphodona. – Zajrzyj do tej swojej biblii – powiedział. – Co tam znajdziesz? Okruchy prawdy, poutykane pośród rozlicznych błędów? Zapytaj ziemi, wyjaśni. To z Księgi Hioba. Ojciec jęknął i pokręcił głową. – Gdyby nie życie wieczne – odparł – ziemia byłaby ciemnością. Wstał i podszedł do klęczącego młodzieńca. Ujął go za ręce i po policzkach popłynęły mu łzy. Mimo iż kapitan cały czas obserwował tę scenę z boku, zdał sobie sprawę, że to on jest młodym człowiekiem, który klęczy. Odwrócił się nagle i ujrzał, że gabinet i biurko ojca zniknęły. Ich miejsce zajęło wnętrze domu przy Water Lane i należące do Sheldona sprzęty, zdezelowane krzesła, stojące w kącie łóżko, dwa nakrycia i dwa opróżnione talerze. Ojciec kapitana podszedł do stołu i zajrzał pod obrus, patrząc pytająco na syna. Kapitan nie wiedział, czego od niego chce, ale kiedy chciał o to zapytać, ojciec zniknął, a na podłodze leżały zwłoki Sheldona. Kapitan uklęknął przy nich – tak samo, jak zrobił to dwa dni wcześniej – i patrzył na zmasakrowaną twarz i otwarte, głębokie rany ręki. Kiedy szczur musnął jego dłoń, natychmiast się otrząsnął. Zamknął oczy. Zbieg okoliczności był niepokojący: w mieszkaniu Sheldona też widział szczura. Różyczka, z futerkiem przylizanym od częstego głaskania, wyjrzała ciekawie z kieszeni kamizelki Sheldona, a potem przebiegła mu po piersi. Delikatnie obgryzała pociętą skórę na przedramieniu trupa i czyściła sobie wąsiki z krwi. Kapitan próbował ją przepłoszyć, ale siedziała spokojnie, z przekrzywionym łebkiem, i przyglądała mu się ciekawie. Kiedy wziął ją do ręki, wbiegła mu na ramię, a potem po drugiej ręce ześliznęła się na zwłoki. Świetnie się bawiła. Nawet kiedy zjawili się policjanci, nie dawała się odpędzić. Jeden z nich wziął ją do ręki i spytał kapitana, czy szczur należał do Sheldona. Dawkins, który wrócił z policjantami do pokoju, odprowadziwszy pannę Prescott do dorożki, tępo pokiwał głową. Zastanawiał się, czy to nie szczura chciał mu pokazać ojciec, kiedy go wołał. Ciekawe, czego chciał go w ten sposób nauczyć. To jednak, co we śnie wydawało się oczywiste, w jasnym świetle dnia było mętne. Mimo szczerych chęci nie widział żadnego sensu w pokazywaniu mu szczura. Nie wiedział nawet, czy powinien z tego powodu czuć ulgę. Kapitan odwrócił się, słysząc za plecami dźwięk otwieranych drzwi. Do pokoju weszło dwóch detektywów – tych samych, którzy przyjechali na Water Lane. Z wysiłkiem przypomniał sobie ich nazwiska: Lynch... Tak, Lynch i Moran. Lynch był wściekły, miał zaczerwienioną twarz i strasznie się pocił. Cuchnął przemocą. Usiadł na biurku przed kapitanem i skinął na strażnika, żeby stanął za krzesłem więźnia. Moran bez słowa oparł się o ścianę i z nieprzeniknioną twarzą wpatrywał się w czubki własnych butów. Kapitan poruszył się niespokojnie. Lynch nachylił się w jego stronę. – Teraz nam powiesz, dlaczego to zrobiłeś. – Nie zrobiłem tego. – No to powiesz nam, jak do tego doszło. Twoim zdaniem. Kapitan założył ręce na pierś. – Jestem oskarżony? Lynch gniewnie wyszczerzył poszczerbione zęby. Dał znak strażnikowi, który stanął tuż za plecami kapitana. Dawkins ani drgnął. Miał wrażenie, że w oczach Lyncha widzi nie tylko złość, ale także lęk. Paniczny lęk. Ciekawe, czy miał rację... A jeśli miał, to czego bał się Lynch? Kapitan zerknął ukradkiem na Morana, który przestał się wpatrywać w swoje buty: patrzył mu w oczy i jego twarz niczego nie wyrażała. Na plecach Dawkins czuł dotyk zaciśniętych na oparciu rąk strażnika. Nie odwrócił się jednak, panując nad sobą całkowicie. – Chciałbym, żeby jedna rzecz była całkowicie jasna – powiedział do Lyncha. – Robię to, o co pan prosi, ponieważ nie mam nic do ukrycia. Lynch poczerwieniał jeszcze bardziej, twarz nabrzmiała mu jak bukłak z winem, purpurowy i wilgotny. Nie odezwał się. Kapitan zaczął swoją opowieść od początku. Był znużony, nie pamiętał już, który raz musiał ją powtarzać. Panna Prescott martwiła się o ojca. Wspólnie wyszukali adres domu przy Water Lane. Pojechali tam. Boczne wejście zastali otwarte. Wszedł na górę, gdzie z kolei znalazł otwarte drzwi do mieszkania. Z początku myślał, że nikogo w nim nie ma, ale nagle zobaczył na stole rozbite szkło. Podszedł bliżej. Pachniało krwią. W powietrzu unosił się rój bzyczących, spasionych much – takie bzyczenie ostatni raz słyszał w Afryce. Lynch mocniej złapał krawędź blatu. – Nie znalazłeś nikogo żywego? Kapitan pokręcił głową. Lynch zaśmiał się chrapliwie. – A wiesz dlaczego? – Nie mam pojęcia. – Mógłbyś użyć wyobraźni. – Lynch zatrząsł się ze złości i wycelował wyprostowany palec w Dawkinsa. – Nie widziałeś nikogo innego, bo sam go zabiłeś. Jak się przyznasz, zaoszczędzimy masę czasu. A ty... Palec zastygł w powietrzu. Kapitan spodziewał się, że Lynch zaraz go uderzy. Zacisnął zęby, ale z ulgą zobaczył, że Lynch oklapł spokojnie na biurko. Pocił się coraz bardziej. Czoło miał równie czerwone jak resztę twarzy. Wytarł je i zerknął na Morana, szukając w nim oparcia. – Chodzi o to – zaczął Moran, nie ruszając się spod ściany – że sierżanta Lyncha niepokoi fakt, iż nie ma innych śladów. A to pan znalazł martwego Sheldona Prescotta. – Zgadza się. – Kapitan skinął głową. – Wiem, jak to wygląda: najpierw zabieram pannę Prescott na przejażdżkę, potem morduję Sheldona Prescotta. Zamiast jednak uciekać, gdzie pieprz rośnie, pocieszam pogrążoną w żałobie córkę i zawiadamiam policję. Bardzo to wiarygodne. – Nie wie pan o niczym, co mogłoby nam pomóc? – Może wiem. Gdybyście panowie od początku uważniej mnie słuchali, może wcześniej bym sobie przypomniał. Lynch poruszył się niespokojnie, ale kapitan nie zwracał na niego uwagi. Opisał kulejącego człowieka w płaszczu, którego widział pod domem Sheldona. Wiedział jednak, że jego zeznanie niewiele wnosi. Lynch splunął i dokładnie to samo mu powiedział. Dawkins cały czas patrzył na Morana. Wspomnienie śmierdzącej celi nagle zaczęło mu ciążyć i miał ochotę prosić o natychmiastowe zwolnienie. Nie mógł uwierzyć, że spotkała go taka niesprawiedliwość. Wziął się w garść. – Ogromnie mi przykro, że nie widziałem jego twarzy, ale powtarzam: specjalnie miał kapelusz nisko nasunięty na czoło. W każdym razie pan Prescott na krótko przed śmiercią był śledzony. To pewne. Na długą chwilę zapadła cisza. Moran ważył w duchu słowa kapitana. – Słyszałeś, co powiedział – zwrócił się do strażnika. – Każcie znaleźć i śledzić tego człowieka. Lynch uderzył otwartą dłonią w biurko. – Jak mamy śledzić gościa, który nie ma twarzy, do cholery?! Moran zignorował go i wskazał strażnikowi drzwi. – Zrób to. Strażnik spojrzał na Lyncha i wyszedł. Kapitan nie zdziwił się: widział, jak Lynch robi się jeszcze bardziej purpurowy na twarzy. Stwierdził, że ma tego dość. – To żałosne – powiedział, wstając. – Tracimy tylko czas. Nie zrobiłem tego i świetnie o tym wiecie. – Nie mów mi, co wiem, a czego nie wiem, do diabła! – Będę mówił, co mi się spodoba. – Zrobiłeś to, a ja ci to udowodnię. Dla kapitana zabrzmiało to bardziej jak pobożne życzenie niż groźba. Dla Lyncha chyba też, bo zaklął i kopnął wściekle powietrze. Porwał z biurka kartkę papieru i gniotąc ją w rękach, cedził przez zęby: – Jedno jest pewne: masz cholernie wysoko postawionych przyjaciół. – Co pan ma na myśli? Lynch wypuścił papier z rąk i wskazał kapitanowi drzwi. – Wynocha. – Jestem zwolniony z zarzutów? – Słyszałeś, co powiedziałem. – Naprawdę mogę iść? Lynch spojrzał na Morana, który przytaknął ruchem głowy. Dawkins nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Nagle przed oczami stanęły mu góry, równiny zarośnięte pożółkłą trawą, nagie urwiska z rysującymi się w skale czarnymi kośćmi. Podszedł do drzwi i odwrócił się: coś sobie przypomniał. – Jakich przyjaciół? Lynch nie podniósł na niego wzroku. Milczał. – Czy możecie mi panowie powiedzieć przynajmniej, którędy do wyjścia? Cisza. Lynch spojrzał na zgniecioną kartkę i warknął: – Wynoś się, do diabła! Kapitan westchnął i udał, że dotyka dłonią ronda kapelusza. – Miło mi było panów poznać. Mam jednak nadzieję, że nie będziecie mieć mi za złe, gdy powiem, że jedno spotkanie w zupełności mi wystarczy. Drzwi się zamknęły. Lynch nerwowo zacisnął ręce i podniósł kaprawe oczka znad papierów. Błyszczały nienawiścią. Nie patrzył jednak na drzwi; lecz na opartego o ścianę Morana, który spokojnie palił cygaro. – Psiakrew! – Lynch zacisnął pięści. – Nie rozumiem, dlaczego go puściliśmy! Moran nic nie odpowiedział. Wydmuchnął dym. – Przecież moglibyśmy go udupić! Nawet w tej chwili możemy! Moran ledwie zauważalnie wzruszył ramionami. – Sam mówiłeś: ma wysoko postawionych przyjaciół. Dopalił cygaro, znowu wzruszył ramionami i skierował się do drzwi. – Dokąd idziesz? – Mamy trop. – Trop. – Ręce Lyncha drgnęły nerwowo. Poczerwieniał. – Co ty gadasz? Nie mamy żadnego tropu, nie wiemy, jak ten gość wyglądał, do cholery! I dobrze o tym wiesz! – Tak uważasz? – Moran obejrzał z bliska spopielony koniuszek cygara. – Dziwię się, że tak szybko sobie odpuszczasz. – Dlaczego? – Lynch zerknął na niego podejrzliwie. – Przecież nie tylko Prescott zginął, prawda? – W tym mieście codziennie ginie mnóstwo ludzi. – Jackson też – przypomniał ostrym tonem Moran. – Pamiętasz? Mój partner nie żyje. – Rany! – Lynch podniósł ręce w obronnym geście. – Przepraszam. W porządku? – A ja nadal nie mam pojęcia, kto go kropnął. I co ta dziewczyna robiła u niego w pokoju. – Ja tam mam pewien pomysł – prychnął Lynch. – Pół-Indianka? Lynch wzruszył ramionami. – Ile Indianek może być w Nowym Jorku? – Są miejsca, w których możesz dostać dziewczynki o każdym kolorze skóry: czerwone, czarne, mieszane... Kurczę, pewnie nawet zielone. Moran pokręcił głową. – Dlaczego prowadzisz tę sprawę? – zapytał. – Bo jedno jest pewne: ona nie ma nic wspólnego z tym, że jesteś detektywem. Posłuchaj mnie. – Rzucił niedopałek na podłogę i przydepnął go. – Mamy pewien trop. Keane dziś rano mi o tym powiedział. – Keane? – Człowiek komisarza. Ma bliznę na twarzy. – Ja... – Lynch z wysiłkiem przełknął ślinę, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Otarł czoło rękawem. – Co powiedział ten Keane? – Sheldon Prescott widział się z bratem na tydzień przed śmiercią. Mówił mu, że ktoś go śledzi. To potwierdza słowa Dawkinsa. – Keane ci to powiedział? Moran skinął głową, a Lynch tylko zagryzł wargę i ponownie otarł pot z czoła. Moran nie odrywał od niego wzroku. Jego oczy zdradzały rozbawienie, ale kiedy je zmrużył, twarz stała się pozbawioną wyrazu maską. – Aż się człowiek zaczyna zastanawiać, co? Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Jego kroki niosły się echem po korytarzu, więc dopiero za następnymi drzwiami, wiedząc, że Lynch już go nie usłyszy, przyspieszył. Przepchnął się przez tłum na schodach i wybiegł na dwór. Rozejrzał się. Wypatrzył w tłoku kapitana i ruszył za nim miarowym krokiem. Słysząc stukot podkutych butów, Dawkins obejrzał się przez ramię. – To pan? – zdziwił się. – Mogę jeszcze jakoś pomóc? Moran odparł krótko, że w tej okolicy dżentelmen nie powinien pokazywać się samotnie. Kapitan uznał jego słowa za żart, ale Moran był śmiertelnie poważny. Wczesnym rankiem ulica wyglądała spokojnie i bezpiecznie – chociaż jak okiem sięgnąć, ciągnęły się spelunki i podejrzane lokaliki. W tej chwili były pozamykane na głucho, ale z niektórych i tak hałas sączył się jak dym. Zdał sobie nagle sprawę, że zna to miejsce: rozpoznał saloon, w którym spotkał się z komisarzem i Keane’em – te same ściany, te same czarne drzwi. Nagle zaciekawiło go, kto kazał go wypuścić. Odwrócił się do Morana i spytał, czy zwolniono go na polecenie komisarza. – Naprawdę się pan nie domyśla? – Nie. Moran z namysłem pokiwał głową. – Jedno mogę panu powiedzieć na pewno: różni ludzie lubią pociągać za sznurki, ale komisarz do nich nie należy. To fakt, pomyślał kapitan. Właściwie chyba już wcześniej to wiedział. Ciekawe, że Moran to potwierdził – nie wyglądał na człowieka, na którego szacunek łatwo można zapracować. Tym większą wartość miało to, co powiedział, potwierdzało dobrą opinię Dawkinsa o komisarzu Prescocie. Czekał, aż Moran powie coś więcej, ale policjant zajęty był zapalaniem nowego cygara. Kapitan przypomniał sobie tymczasem, co mówił komisarz o ludziach, którzy uważali, że jego ojciec pociąga za całą masę sznurków. Wystarczyło wybrać właściwy, żeby mieć władzę nad dowolnym człowiekiem w kraju. Zastanawiał się, czy w tej chwili także do jego pleców przywiązany jest taki sznurek. To byłoby upokarzające. Ale właściwie dlaczego dziadek panny Prescott miałby się nim zainteresować? Chyba że i on miał sznurek, na którym posłusznie tańczył – a jeśli tak, to jego koniec trzymała w ręku prawdopodobnie panna Prescott. Nagle – nie wiedzieć czemu – lżej mu się zrobiło na duszy. Uśmiechnął się z ulgą. Wiedział, że ma rację. W tej samej chwili Moran zapytał go, czy zamierza odwiedzić pannę Prescott. Dawkins poczerwieniał, zawstydzony tym zbiegiem okoliczności. – Tak – przytaknął. – Miałem taki zamiar. I zapytał wprost, czy to panna Prescott stoi za jego szybkim zwolnieniem z aresztu. – Kiedy się z nią spotykałem, mimo przygnębienia i smutku usilnie na to nalegała. – W takim razie mam wobec niej dług wdzięczności. – Z pewnością. Moi koledzy na pewno nie ucieszyli się, że pan wyszedł. – A pan? – Ja? – Czy zgadza się pan z nimi, że to ja zabiłem Sheldona Prescotta? Dawkins pierwszy raz zobaczył, jak Moran się uśmiecha. – Nie wydaje mi się to możliwe. – Cień pogardy w jego głosie kazał kapitanowi zastanowić się, czy jej obiektem jest on sam, czy może koledzy Morana. – Zastanawia mnie jednak co innego: dlaczego tak im zależy na tym, żeby jak najszybciej dopasować podejrzanego do morderstwa? – Mam rozumieć, że taki entuzjazm jest wśród tutejszych policjantów czymś niezwykłym? – Można tak powiedzieć. – Ja nie widzę w tym nic dziwnego: jak by nie patrzeć, zamordowano brata komisarza. Każdy policjant chciałby rozwiązać tę zagadkę. Moran pokręcił głową. – Jak dla mnie, to za bardzo się starają. – Przyglądał się chłodno kapitanowi. – Jedno pytanie: kiedy razem z Lynchem byliśmy u Prescotta w domu, Lynch zatrzymał się na chwilę i coś mu szepnął do ucha. Pamięta pan? – Tak. – Kapitan skinął głową. – Słyszał pan, co powiedział? – Niestety nie. – A ma pan jakiś pomysł? – W każdym razie Sheldon nie był zachwycony tym, co usłyszał. – Skąd pan wie? – Był wstrząśnięty, zbladł, jakby zaraz miał zemdleć. Chociaż szybko się otrząsnął. Może to tylko zbieg okoliczności, ale od tej pory nie chciał więcej ze mną rozmawiać. – O czym, kapitanie Dawkins? – Sheldon sam panom powiedział, że ściągnął mnie do Ameryki, obiecując pomoc w dokonaniu niezwykłego odkrycia paleontologicznego. – Rozumiem. A to odkrycie... Czy to nim wabił profesorów Marsha i Cope’a? Kapitan nawet nie próbował ukryć zaskoczenia. – Jest pan doskonale poinformowany, detektywie. Moran puścił ten komplement mimo uszu. – Czy Prescott wyjaśnił panu, co to za odkrycie? – Nie. – Ale pan wie swoje? Kapitan bez przekonania wzruszył ramionami. – Coś tam wiem. Dawkins spodziewał się, że detektyw zaraz zapyta o znalezisko Prescotta, ale następne pytanie zbiło go z tropu: – Czy coś, co mówiła panna Prescott, pomogło panu dojść do jakichś wniosków? Może coś panu pokazała, zdradziła jakiś sekret? Kapitan szedł przez chwilę w milczeniu. Nagle bardzo wyraziście przypomniał sobie scenę w pokoju Sheldona: panna Prescott stoi obok otwartej skrzyni, on, próbując zajrzeć do środka, ociera się policzkiem o jej sukienkę. Spogląda w górę i widzi, jak cienie uwypuklają kształt jej szyi. Spojrzał na Morana z niesmakiem. – Chciałby pan, żebym zdradził sekret damy? – A zna pan jakiś? – spytał z kamienną twarzą Moran. – Nie takie, które by pana interesowały. – Widzę, że jest pan o tym przekonany. Kapitan umilkł i wrócił myślami do zawartości skrzyni Sheldona: starannie złożony płaszcz od munduru żołnierza Unii, zdjęcia córki, posortowane, związane czerwoną wstążką listy, intrygujący kawałek zasuszonej skóry. A w skrytce pod dnem – dziennik i pudełko na okazy. Kiedy jednak próbował sobie wyobrazić, co pudełko mogłoby zawierać, w najgorszych koszmarach nie przypuszczał, że będzie się to wiązało z tym, co znalazł przy Water Street. Obrzmiałe, posiniaczone ciało w kałuży skrzepłej krwi. Pocięta do kości ręka. Rozbita czaszka. Miss Prescott nie mogła mu pokazać nic, co przyćmiłoby to znalezisko. Kiedy o tym opowiedział, Moran nie wyglądał na przekonanego. Zatrzymał się i zastanawiał nad odpowiedzią. Kiedy zobaczył dorożkę, wyszedł na jezdnię i machnął ręką, żeby się zatrzymała. Kapitan nie słyszał jego słów, ale woźnica wytrzeszczył oczy. – Dokąd pan jedzie? – spytał Dawkins. – Chciał pan odwiedzić pannę Prescott. Zapewne po to, żeby jej podziękować. – Nawet gdybym miał taki zamiar, to nie pańska sprawa. Może i tak – odparł Moran, wzruszając ramionami. Wskoczył do dorożki. – W każdym razie nie zastanie jej pan w domu ojca. Kapitan zawahał się. Spojrzał na panujące dookoła zamieszanie, na wozy i dorożki, które tłoczyły się na jezdni, na otaczające go ogromne miasto. Poczuł się zagubiony. Niechętnie wsiadł do pojazdu. Moran od razu zapukał w drzwi i wyjął cygaro. – Zamierza pan zatem – powiedział, wydmuchując pierwszy kłąb dymu – wyruszyć na Zachód w poszukiwaniu starych kości? – Kto tak panu powiedział? – Tam jest dużo kości. Różnych... Najróżniejszych. Kapitan uśmiechnął się niewesoło. Dość już najeździł się po świecie i nie denerwowały go pobłażliwe słowa przygodnych znajomych. Z początku nie miał ochoty w ogóle słuchać Morana, ale powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że policjant wcale nie zamierzał z niego żartować. Powiedział, że sam też służył swego czasu w wojsku, co brzmiało całkiem wiarygodnie. Moran nie wyglądał na człowieka, który zmyślałby takie historyjki. Jak zwykle starannie dobierał słowa, nie poruszył się, nie pochylił do kapitana, ale i tak to, co mówił, pochłonęło Dawkinsa całkowicie. Służył w kawalerii na zachodzie kraju. Tysiące razy siadywał przy ogniskach na prerii. Wykopał tyle grobów, że nie umiałby ich zliczyć. Ziemia była zwykle niegościnna: twarda jak skała skorupa, przykryta cienką warstwą piasku, łatwo więc znajdowało się zasuszone, pożółkłe jak trawa zwłoki. Śmierć na prerii nie była niczym nadzwyczajnym, ale ciało nieraz potrafiło opowiedzieć swoją historię. Moran przypomniał sobie, jak nad strumieniem znalazł zwłoki farmera: ciało z prawego ramienia miał zdarte aż do kości. Zwiadowca, którego mieli ze sobą, szepnął tylko „Czejeni” i wyjaśnił, że pogańskie plemiona mają swoje zwyczaje, jeśli chodzi o wycinanie znaków na ciele ofiar. Każde inne. – Rozcięty nos: Arapaho. Poderżnięte gardło: Siuks. Głębokie rany na ręce to... – Moran zawiesił głos. – Miał rację: posiekane ramię to robota Czejena. Dopiero po dłuższej chwili do kapitana dotarło znaczenie tych słów, ale Moran mówił dalej. Farmer zostawił żonę i dwie córki. Mieszkały biednie, w małym domku na odludziu, i żołnierze próbowali im wytłumaczyć, żeby przeniosły się gdzie indziej. Wdowa z dumą odparła, że zostanie. Jak się okazało, popełniła straszny błąd: i ją, i obie córki znaleziono martwe. Każda miała pocięte ręce, więc ci, którzy je znaleźli, od razu uznali, że to sprawka Czejenów. Nie wszyscy jednak byli o tym przekonani. O zabitym farmerze opowiadano różne historie. W 1848 jako młody człowiek wyruszył na poszukiwanie złota. Miał wspólnika. Pokłócili się i wspólnik zginął. Na wschodzie kraju zostawił żonę i syna. Syn dorósł. Niektórzy opowiadali, że go spotkali; dyszał ponoć żądzą zemsty. Chciał czterech żywotów za jeden. Tak mówili ludzie. Moran umilkł i kapitan spojrzał na niego uważnie. – Ktoś naprawdę go spotkał? – Był mężczyzną. A mężczyzn spotyka się tu i tam. – Ale czy sam opowiadał tę historię? Czy ktoś wie, jak było naprawdę? Mógł kłamać. – Moran wzruszył ramionami. – Nawet jeśli sam o tym mówił. Tylko zabójca znał prawdę. – To prawda. A co pan o tym sądzi? – Co ja sądzę? Moim zdaniem z faktu, że na ciele znaleziono znak, jaki wycinają dzicy, nie znaczy jeszcze, że któryś z nich zabił. – Nie, ale i nie wyklucza tej możliwości. Moran skinął głową. – To prawda. Szczera prawda. Poruszył się niespokojnie, jakby zmiana tematu nie bardzo mu odpowiadała. Wyjrzał przez okno. Dorożka właśnie się zatrzymała. Kapitan również rozglądał się dookoła, ciekaw, gdzie zajechali. Nad nimi wznosił się gigantyczny budynek, który zajmował całą parcelę, od jednej przecznicy do drugiej. Zbudowano go nie z miejscowego brunatnego piaskowca, lecz z szarego, zimnego marmuru. Wyglądał jakby przeniósł się na Manhattan prosto z jakiegoś rzymskiego placu, a potem nadął nowojorskim powietrzem i spuchł obrzydliwie, przycupnąwszy wśród chaotycznej zabudowy. Przed wejściem kłębił się tłum ludzi, podekscytowanych jak mrówki w dźgniętym kijem mrowisku. Dawkins podejrzewał, że ma przed sobą jakiś bank. – Blisko – przyznał Moran, kiedy Dawkins zdradził się ze swoimi przypuszczeniami. – Tylko że nie ma na świecie banku, który miałby choć połowę tego, co on. – Co kto? – Pan Andrew Prescott, dziadek panny Prescott. – Moran otworzył drzwi i wyciągniętą ręką wskazał gmach. – Tam ją pan znajdzie. Kapitan, ociągając się, wysiadł z dorożki. Powietrze było przesycone dziwną energią, gmach przyciągał go nieodparcie. Dawkins obrócił się do Morana. – Myśli pan, że grozi jej niebezpieczeństwo? – Gdyby dowiedział się pan, że tak jest, proszę dać mi znać. – Policjant zawahał się i jeszcze bardziej wychylił z powozu. Mówił spokojnym, stanowczym tonem: – Proszę nie zapominać, że nie ma znaczenia, czy to był dzikus, czy nie. Ktoś zabił córkę farmera. – Zawołał na woźnicę i dorożka odjechała. Kapitan został sam w tłumie. Znów odniósł wrażenie, jakby powietrze było naładowane elektrycznością. Ludzie, których spotykał, mieli w oczach dziwne, intensywne błyski. Zapytał pierwszego z brzegu przechodnia, co spodziewają się zobaczyć. – Andrew Prescotta – odparł zapytany nerwowo. – Zamierza wejść na giełdę z nową firmą kolejową. Nikt nie wie kiedy i za ile, ale niedługo. Przez tłum przebiegł stłumiony okrzyk i wszyscy zaczęli pchać się do przodu i wyciągać szyje. Kapitan w przelocie dostrzegł ogromny, kołyszący się i mieniący złotem powóz. Powóz zaraz zniknął mu z oczu, ale blask złota pozostał chyba na dłużej w sercach otaczających go ludzi, niemal rozświetlając powietrze. Dawkins też poczuł kłucie w sercu, ale nie miało ono nic wspólnego z akcjami firmy kolejowej. Zaczął przepychać się przez tłum. Zdziwił się, że tak dokładnie próbuje sobie przypomnieć, jak wygląda panna Prescott. Sposób, w jaki ciemne włosy kontrastują z bladością szyi. Wesoły błysk w oku. Dotyk jej skóry, kiedy ich ręce się zetknęły. Przypomniał sobie, ile jej zawdzięcza. Zadała sobie wiele trudu, żeby wydostać go z więziennej celi, i to pomimo bolesnej żałoby. Poczuł się nagle silniej z nią związany, nie tylko więzami wdzięczności. Poczuł, że mimo iż znajduje się w zupełnie obcym kraju, nie jest całkowicie samotny. Zrozumiał też, że chociaż chciał jak najszybciej zapomnieć o Nowym Jorku, tajemniczym odkryciu i śmierci Sheldona, nie mógł z czystym sumieniem zostawić niewyjaśnionej sprawy na barkach panny Prescott. Musiał przynajmniej upewnić się, że nic jej nie grozi. To nie ulegało wątpliwości. Kiedy więc wszedł na prowadzące do marmurowego pałacu stopnie, nie dał się już odpędzić, nawet kiedy portier próbował zepchnąć go w tłum. Na schodach w głębi holu rozległ się tupot kroków i w nagrodę za swój upór kapitan ujrzał zbliżających się komisarza Prescotta i Winfielda Keane’a. Komisarz miał ściągniętą, napiętą twarz i ciężko opierał się na lasce. Wyglądał jak ponury, zadumany staruszek. Keane podtrzymywał go pod ramię i kiedy dostrzegli kapitana, szepnął mu coś do ucha. Portier odstąpił na bok. Komisarz spojrzał kapitanowi w oczy. – Źle się stało – powiedział niepewnym tonem. – Bardzo źle. Kapitan wymruczał kondolencje. – Przyszedł się pan spotkać z panną Prescott? – spytał nagle Keane. Dawkins pokiwał głową. – Mam nadzieję, że przyda się jej moja pomoc. Keane znów coś szepnął do komisarza. – Tak – przytaknął komisarz. – Pociecha i wsparcie będą mile widziane w tych... niezwykle trudnych chwilach. Bardzo mile widziane. Poklepał kapitana po ramieniu i uśmiechnął się blado. Potem odwrócił się i zszedł po schodach. Portier tym razem odsunął się z szacunkiem i kapitan energicznym krokiem wszedł do holu. Obrócił się jeszcze w progu: Keane torował sobie w tłumie drogę, a komisarz szedł za nim, wyprostowany i niewzruszony. Był przy tym tak kruchy, że wydawało się, iż ludzka masa musi go zgnieść. Wkrótce zniknął kapitanowi z oczu i na schodach pozostały tylko rozgorączkowane, chciwe twarze. Odwrócił się i wszedł do pałacu. – Proszę. Przechowałam je dla pana. Lily zaprowadziła kapitana do sfatygowanej skrzyni. Zupełnie nie pasuje do tego miejsca, pomyślała pani Prescott: ciemna i poobijana w białym wnętrzu. Zupełnie jakby mieszkał w niej duch Sheldona, który chciał sprzeciwić się otaczającym go luksusom. Lily uklękła przed skrzynią. W wykrochmalonej, czarnej sukni wyglądała jak kapłanka przed ołtarzem, gdy z szacunkiem wyjęła ze środka drewniane pudełko. Położyła je na blacie sekretarzyka. Podniosła wieko. – Należało do niego – dodała. – Teraz jest moje. Proszę popatrzeć. – Do niego? – spytał kapitan, siląc się na obojętność, ale rumieniec na jego policzkach nie umknął uwagi pani Prescott. – Tak – odparła Lily, starając się zachować spokój, mimo że wątpliwości Dawkinsa dotknęły ją do żywego. – Sądzi pan, że powiedziałabym tak, gdybym nie miała pewności? Zamrugała szybko i odwracając się do skrzyni, czubkiem palca otarła zaczerwienione powieki. Wyjęła ze skrzyni podniszczoną, oprawną w skórę i przewiązaną sznurkiem książeczkę. Pani Prescott od razu ją rozpoznała. Kilka dni wcześniej widziała, jak Lily ją czyta – miała zmarszczone brwi, a twarz ściągniętą i bladą. Pani Prescott uznała wtedy, że lepiej jej nie przeszkadzać. Teraz jednak, biorąc książkę do rąk, spytała, co się w niej znajduje. Lily wyjaśniła, patrząc cały czas na kapitana, że książeczka jest w istocie dziennikiem ojca z ostatniego sezonu wykopalisk. – To papa dokonał odkrycia – zakończyła śmiało. – Wiem, że chciałby, żebym je po nim odziedziczyła. Dawkins zawahał się, ale pokiwał głową. – Naturalnie. Czy mogę... Lily przygryzła wargę. Kapitan stanął obok niej, założył okulary i zajrzał do pudełka. Pani Prescott nie widziała w jego zawartości niczego niezwykłego – tylko kilka drobnych kamyków. Kiedy zapytała Dawkinsa, co oznaczają, zmarszczył brwi, jakby i dla niego stanowiły zagadkę. Po chwili jednak odparł, że są w nich skamieniałe kości dawno wymarłych zwierząt, w dodatku przemieszane z kośćmi, które pochodzą z zupełnie innego, miliony lat późniejszego okresu. – Proszę spojrzeć. – Podniósł jedną z kostek do światła. – To fragment kręgu grzbietowego mastodonta, krewniaka dzisiejszych słoni, który zamieszkiwał Amerykę dziewięć, może dziesięć tysięcy lat temu. To natomiast... – Kapitan przebrał ostrożnie kamienie i wyjął inny, bledszy odłamek. Czubkiem palca wskazał delikatną, smukłą linię, ciemniejszą na tle jasnego kamienia. – To jest kość latającego gada... – Zawiesił głos, nie wiedząc, co myśleć o swoim odkryciu. Odłożył kamień do pudełka i pokręcił głową. – Nie rozumiem, pani Prescott, dlaczego są tak przemieszane. – Zwrócił się do Lily: – Czy w dzienniku pisze o tym, jak je znalazł? – W kamieniołomie, gdzieś w górach na Zachodzie. – Raczej w dwóch kamieniołomach, prawda? W dwóch różnych miejscach? Lily znów przygryzła wargę i pokręciła przecząco głową. Wyjęła dziennik z rąk matki, zsunęła spinający go sznurek i pochylona, zaczęła obracać szeleszczące stronice. Nagle przestała i wyprostowała się, aż chrupnęło jej w krzyżu. – Tutaj – powiedziała, odkładając książeczkę na blat. – W tym miejscu. Pani Prescott zerknęła ciekawie do środka. Od razu rozpoznała charakterystyczny dla męża styl rysowania. Dwa rysunki krajobrazów były nakreślone ulubionym przez Sheldona czarnym atramentem. Pierwszy z nich przedstawiał sosnowy las i kwiecistą łąkę, a dalej kolejne drzewa u wylotu szerokiego, głębokiego wąwozu. Całe urwisko pokrywały drobniutkie literki. Pani Prescott dziwnie się czuła, patrząc na znajome pismo męża; nagle uświadomiła sobie na nowo, że człowiek, który skreślił te słowa, nie żyje. Nie mogła się zmusić, żeby je odczytać, przeniosła więc wzrok na rysunek na sąsiedniej stronie. Także i to miejsce znajdowało się w górach, a sądząc z precyzji, z jaką oddano szczegóły, Sheldon musiał rysować z natury. Obrazek wyglądał niesamowicie: urwiste ściany, narysowane odważnymi, równymi pociągnięciami, idealnym kręgiem otaczały okolone drzewami jezioro. Symetria obrazu zdawała się przeczyć jego prawdziwości. – To cyrk – powiedział kapitan, zaglądając jej przez ramię. Powiódł palcem po pionowych klifach. – Wyrzeźbiony w skałach przez lodowiec. W górach cyrki polodowcowe nie są niczym niezwykłym, ale nigdy nie widziałem tak idealnie okrągłego. – W takim razie łatwo będzie go znaleźć, prawda? – zaciekawiła się Lily. Kapitan uśmiechnął się bezradnie. – Wasze góry są ogromne i prawie niezbadane... – Ale przecież mamy dziennik ojca! Opisał w nim całą trasę. Gdybym tylko mogła, już jutro ruszyłabym na poszukiwania! – Lily podała książkę kapitanowi. – Pan jest odkrywcą. Dla pana to znacznie łatwiejsze zadanie. Pani Prescott zaciekawiła się, dlaczego Dawkins z takim niepokojem przygląda się jej córce. Zupełnie jakby chciał oddać jej dziennik... Ale wtedy zerknął ponownie na oba rysunki i odczytał fragment tekstu na marginesie. Przewrócił stronę i uniósł brwi. – Co się stało? – spytała pani Prescott. – Cała strona liczb – odparł, podsuwając jej dziennik. – Kolumny liczb, cyfry, skróty. Nie wie pani, co mogłyby znaczyć? Pani Prescott z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Że też ktoś mógł pomyśleć, że Sheldon dzielił się z nią swoimi tajemnicami! Wzięła dziennik od kapitana: równe, starannie wypisane rządki cyfr. Każdy blok liczb poprzedzał jakiś termin paleontologiczny, jeden z tych, którymi Sheldon zawsze lubił ją onieśmielać: kończyły się zawsze na „-zaur” albo „-dont” i nic jej nie mówiły. – Sheldon lubił skróty – mruknęła. – I szyfry. Taki już był. – Mamo! Panie kapitanie! – wykrzyknęła zniecierpliwiona Lily. – Jakie to ma znaczenie? Co nas obchodzą jakieś tabelki i liczby? Tylko to się liczy. – Wskazała pudełko z kamieniami. – Prawda, kapitanie Dawkins? Prawda, że mam rację? Uważał je za swoje największe odkrycie. – Tak napisał? Lily pokiwała głową. – I chciałby, żeby pan je dostał, kapitanie Dawkins! – dodała z zapałem i uśmiechnęła się. – Największe odkrycie. Chce pan chyba... Ba, musi się pan dowiedzieć dlaczego. Pani Prescott miała wrażenie, że jej córka zaraz złapie kapitana za rękę – i pewnie tak by się stało, gdyby pani Prescott nie wzięła do rąk pudełka ze skamielinami. – To nie takie proste – stwierdziła, zwracając się do kapitana, chociaż właściwie mówiła do córki. Kątem oka widziała, że Lily gniewnie wydęła wargi, co nawet sprawiło jej pewną przyjemność. Od śmierci Sheldona była nienaturalnie cicha i spokojna, jakby smutek zupełnie zdławił jej wesołego ducha. Pani Prescott poczuła gwałtowną miłość do córki, taką samą jak w czasach, gdy Lily była małą dziewczynką, niesforną jak loczki nad jej czołem. Teraz też chciała za wszelką cenę uchronić Lily od złego. Zażądała rozmowy w cztery oczy z kapitanem, na co córka natychmiast się obruszyła. Matka jednak zbeształa ją, a Lily, która już zapomniała, jak to jest być dzieckiem, nie wiedziała, co powiedzieć. Pani Prescott wyszła z kapitanem z pokoju. Szła przodem, prowadząc Dawkinsa przez rozległe, zdobione licznymi dziełami sztuki korytarze. Podświadomie usiłowała odciągnąć go jak najdalej od Lily, a zarazem cieszyła się, że jest tak blisko. Zdała sobie sprawę, jak bardzo jest samotna; nie mogła liczyć na niczyje wsparcie. Sheldon – kłótliwy i niespokojny jak sroka – odszedł na zawsze. Weszli do spowitego w koronkowe całuny salonu, gdzie zostawiła kapitana na chwilę, by przynieść mu kartonową teczkę. Patrzyła, jak otwiera ją i przegląda znajdujące się w niej listy. Spochmurniał, wąsy mu oklapły, w końcu podniósł wzrok. – Profesor Marsh ma chyba słuszne pretensje do znaleziska – stwierdził. – Wydawało mi się... – Pani Prescott umilkła i zaczerwieniła się gwałtownie, gdy uświadomiła sobie, jak niegrzeczne słowa zamierzała wypowiedzieć. – Miałam nadzieję, że odradzi nam pan oddanie kości profesorowi Marshowi... – Żeby panna Prescott mogła przekazać je mnie, tak? Pani Prescott poczerwieniała jeszcze bardziej. – Proszę mi wybaczyć – mruknęła. Kapitan z namysłem pociągnął koniuszek wąsa. – Rzeczywiście, nie ma tu żadnego formalnego kontraktu – przyznał, wracając do przeglądania teczki. – Listy profesora są nieuprzejme i zawiera ją różne pogróżki, ale fakt pozostaje faktem: wszelkie jego pretensje opiera ją się na ustnej umowie. Natomiast pani mąż... Jakby to powiedzieć... Nie zawsze dotrzymywał słowa. Oczywista gorycz w jego głosie kompletnie zaskoczyła panią Prescott, która do tej pory nie miała pojęcia, co łączyło kapitana z Sheldonem. Wyraz żalu szybko jednak zniknął z twarzy Dawkinsa. Ustąpił miejsca zatroskaniu, jakby kapitan rozważał w duchu pomysły, o których bał się mówić głośno. Kiedy wreszcie się odezwał, mówił z wahaniem, zacinając się. Poradził pani Prescott, by przekonała córkę, by pozbyła się kości. Wyglądało na to, że są cennym, poszukiwanym towarem, chociaż sam nie do końca rozumiał dlaczego. Wiedział też, że oprócz profesora Marsha jest jeszcze przynajmniej jeden potencjalny klient – może więc było ich więcej. Mało kto znał prawdę o poczynaniach Sheldona, nic więc dziwnego, że i teraz nie mogli się w nich rozeznać. W takim wypadku pozostawienie kości pod opieką panny Prescott byłoby nad wyraz nierozsądne. Podczas tej przemowy kapitan stał sztywno wyprostowany jak na paradzie wojskowej, a pani Prescott przyglądała mu się z niedowierzaniem. Nie przyszło jej do głowy, że Lily może grozić jakieś rzeczywiste niebezpieczeństwo. Rzadko czuła taki gniew, jak w tej chwili – gniew i inne jeszcze uczucie, którego nie rozpoznała od razu, gdyż nigdy przedtem nie odważyła się do niego przyznać: nienawiść do Sheldona. Nienawiść do lekkomyślnego, samolubnego, nieżyjącego męża. Przełknęła ślinę. – Słyszał pan o tym, że niedawno zamordowano córkę kolegi mojego męża? – zapytała. Kapitan pokręcił przecząco głową. – A tak. Przyszedł tu policjant i powiedział o tym Sheldonowi, który z kolei opowiedział Lilian. Lilian mówiła, że był bardzo przygnębiony, ale trudno mi w to uwierzyć, kapitanie Dawkins. Gdyby to była prawda, nie ryzykowałby chyba życia własnej córki, nie uważa pan? Nie dopuściłby do tego, żeby znalazła się w niebezpieczeństwie. – Pani Prescott, ja wcale nie twierdzę, że pani córce coś grozi. – Ale nie można tego wykluczyć! Kapitan nie odpowiedział. Pani Prescott poprawiła niesforny kosmyk. Pod kołnierzykiem sukni czuła zbierający się pot. – Co powinnam zrobić? Kapitan udał, że się zastanawia, ale kiedy się odezwał, było oczywiste, że odpowiedź ma przemyślaną od dłuższej chwili. Zaproponował, że sam zawiezie kości profesorowi Marshowi i spróbuje odkryć, jak naprawdę przebiegały rozmowy profesora z Sheldonem. Nie będzie próbował ukrywać, że sam jest tym zainteresowany, tym bardziej, że sława paleontologicznej kolekcji Marsha sięgnęła aż do Londynu. W dalszym ciągu zamierzał też udać się na zachód, gdy tylko upewni się, że panna Prescott jest bezpieczna. Przypuszczał, że profesor Marsh mógłby mu pomóc w organizacji tej wyprawy. Nie, pokręcił głową, nie będzie się krył z tym pomysłem. Działając otwarcie, lepiej na tym wyjdzie. Ale nie tak dobrze, jak wyszedłby, gdyby przyjął sugestię Lily i zachował kości dla siebie. Spędziwszy życie u boku Sheldona, pani Prescott doskonale wiedziała, jak pasja kolekcjonerska potrafi zawładnąć człowiekiem. Teraz spojrzała na kapitana z szacunkiem. Potrafiła sobie wyobrazić, ile kosztuje go wyrzeczenie się tych kości. Z natury była hojna i dobroduszna, chociaż ludzie rzadko odwzajemniali się jej tym samym. Nagle zawstydziła się, że mogła go podejrzewać o jakieś złe zamiary i przez chwilę miała wrażenie, że widzi w nim tego samego człowieka, którego podziwiała Lily. I nagle wrócił poprzedni niepokój i wspomnienia – tańców, w których potrafiła całkiem się zatracić, chwili, gdy pierwszy raz poczuła policzek mężczyzny przy swoim. – Proszę mi dać słowo honoru, kapitanie Dawkins – wypaliła niespodziewanie – że nie ma pan żadnych zamiarów wobec mojej córki. Kapitan zbladł jak ściana. Próbował nie dać nic po sobie poznać, ale zdradziły go oczy. – Mam nadzieję, że nie uraziłam pana tym pytaniem? – Rozumiem pani troskę. I ma pani moje słowo. Mówił szybko, konkretnie, jakby nadal dyskutowali o sprawach zawodowych. Zapewnił panią Prescott, że darzy jej córkę najgłębszym szacunkiem. Od pierwszego spotkania była dla niego niezwykle uprzejma i był jej za to wielce zobowiązany. Tylko dlatego uznał, że może się do czegoś przydać – być może, okaże się pomocny w rozstrzygnięciu sporu z profesorem Marshem. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru sprzeciwiać się życzeniom panny Prescott, co zresztą powtórzył kilkakrotnie. Będzie działał w jej imieniu tylko wówczas, gdy ona się na to zgodzi. Pani Prescott – wciąż jeszcze zawstydzona własną niezręcznością – zapytała, czy nie zamierza osobiście przedstawić Lily swojej propozycji. Kapitan spojrzał na nią z namysłem. – Dziękuję pani – odparł. – Tak będzie najlepiej. Moja interwencja mogłaby tylko pogłębić ból... Powinien pan porozmawiać z nią sam na sam – dokończyła pani Prescott ku własnemu zdziwieniu. Kapitan jeszcze raz jej podziękował i razem przemierzyli marmurowe korytarze w przeciwnym kierunku. Przy drzwiach salonu, w którym została Lily, pani Prescott odwróciła się i chciała odejść, gdy kapitan z uśmiechem ją zatrzymał. Stwierdził, że powinna mieć więcej zaufania do córki i jej rozsądku, który nie pozwoliłby przecież Lily porzucić perspektyw wspaniałego życia i udać się na tułaczkę bez grosza przy duszy. Co za pomysł! Po tych słowach kapitan wszedł do salonu, a pani Prescott dłuższą chwilę błąkała się samotnie po domu. Mimo że pod stopami cały czas miała miękkie jak puch dywany, jej myśli uparcie krążyły wokół skrzypiących desek w sieni dla służby, za drzwiami której, na ulicy, czekał Sheldon. Na godzinę przed świtem było ciemno, a ptaki nieśmiało mąciły ciszę swoim śpiewem. Nie wiedziała, czy to wspomnienie bardziej ją cieszy, czy zasmuca, ale w następnych dniach zauważyła, że często brakuje jej cierpliwości. Lily pogrążyła się w ponurych rozmyślaniach. Upierała się, że tylko gdy matka pozwoli jej jechać z kapitanem, weźmie pod uwagę możliwość przekazania kości profesorowi. Kiedy zaś pani Prescott wyjaśniała jej, że to nie wchodzi w grę, Lily smutniała jeszcze bardziej i krzywiła się żałośnie, tak że pani Prescott prawie miała ochotę ją spoliczkować. Niczego takiego nie zrobiła, rzecz jasna. Rozumiała, że nastrój Lily wynika z przygnębienia, co jednak wcale nie zmniejszało jej własnego smutku. Nie mogła się nadziwić zmianom, jakie zaszły w uroczej, pewnej siebie dziedziczce fortuny, która okręciła sobie wokół palca dwukrotnie starszego angielskiego lorda: jej miejsce zajęła rozpuszczona, wiecznie rozeźlona dziewczynka. W dzień pogrzebu ojca nie odezwała się do matki ani słowem. Pani Prescott płakała głównie z bólu i zaskoczenia, ledwie widząc przez łzy grób męża. Stojący obok Charles Prescott położył jej dłoń na ramieniu – zrobił to niepewnie i ostrożnie – a potem odprowadził ją do powozu. Charles, z którego Sheldon zawsze się naśmiewał, a który nigdy nie przestał go kochać i szanować. Każda jego uprzejmość wyglądała jak gorzki wyrzut. Pod wieczór pani Prescott zajrzała do pokoju córki. Lily siedziała przy sekretarzyku, na którym leżał otwarty dziennik Sheldona, a obok – skrzynka na okazy. Pani Prescott czuła, jak wzbiera w niej cichy, rozpaczliwy gniew. – Lilian – powiedziała. Wyraz twarzy Lily nie zmienił się. – Żądam... Rozkazuję ci oddać to pudełko. Lily pokręciła głową i wybuchnęła śmiechem. Jej twarz – blada, złowroga i zacięta – do złudzenia przypominała twarz ojca. Pani Prescott podeszła bliżej i sięgnęła po pudełko ze skamielinami, ale Lily mocno zacisnęła na nim ręce. Wszelkie idee godności i grzeczności uleciały pani Prescott z głowy. Z całej siły pociągnęła skrzynkę, która poleciała na podłogę. Wypadły z niej kamyki, które rozsypały się po całym dywanie – ciemne i matowe, na jego ozdobnej powierzchni były prawie niezauważalne. Pani Prescott spojrzała córce w oczy. – On nie żyje – szepnęła Lily. – Dziś go pochowałyśmy. Uklękła i zaczęła zbierać odłamki z podłogi. Czarna sukienka podjechała jej do góry jak służebnej dziewce szorującej posadzkę w kominku. – No proszę! – odezwała się pani Prescott, zdając sobie sprawę, że nie ma nic więcej do powiedzenia. Podeszła do drzwi. – No proszę. Tej nocy usłyszała przez sen cichy płacz. Najpierw, nie budząc się, wyobraziła sobie, że Sheldon leży obok niej w łóżku, a piersi wzbierają jej mlekiem. Później, już przebudzona, miała wrażenie, że nie idzie po wykładanych marmurami korytarzach, lecz po drewnianej podłodze prymitywnej chaty Sheldona – prosto do kołyski, w której płacze jej maleńka córeczka. Kołyski nie było, a córka miała dwadzieścia jeden lat, ale pani Prescott objęła ją tak samo, jak wtedy, w dzieciństwie. Lily wtuliła się w nią i przez długą chwilę milczała. – Mamusiu – wyszeptała wreszcie. – Och, mamusiu... – Nigdy ci nie opowiadałam, jak poznałam twojego ojca – powiedziała pani Prescott, gładząc japo włosach. Lily zesztywniała. Pani Prescott, nie przestając jej głaskać, opowiedziała całą historię. Gdy skończyła, Lily długą chwilę leżała nieruchomo. – Musiał cię bardzo kochać – wyszeptała. Pani Prescott pokręciła głową, chociaż wiedziała, że Lily jej nie widzi. – Mamusiu? – Lily podniosła wzrok. – To nie wszystko. – To znaczy, że czegoś mi jeszcze nie powiedziałaś? – Kiedy uciekłam z Sheldonem, byłam już zaręczona. – Z kim? – Z Charlesem. – Z jakim Charlesem? – Twoim wujem. Lily wytrzeszczyła z niedowierzaniem oczy. – To niemożliwe. – Twojego ojca przepełniała gorycz i nienawiść. Nienawidził twojego dziadka, nie cierpiał Charlesa. Charles... Wiem, że bardzo mnie kochał. Kradnąc mnie, Sheldon chciał zranić ich obu. Wątpię, żeby w ogóle mnie kochał. – Na pewno! Na pewno, mamo! Przecież to było jego życie... I postanowił je spędzić z tobą! – Twój ojciec był dziwnym, skomplikowanym człowiekiem. Nie musiał pisać szyfrem, żeby otaczała go aura tajemnicy. Kiedyś, dawno temu może nawet mnie lubił, ale na pewno nie kochał. Możesz mi wierzyć. Bardzo szybko się o tym przekonałam. Lily zasłoniła dłonią usta. – Przepraszam... Przepraszam, że ci to mówię. – Dlaczego? – szepnęła Lily przez ściśnięte z bólu gardło. – Co takiego powiedziałaś? Pani Prescott spuściła wzrok. – Mamusiu? – Mam ci to przeliterować? – warknęła pani Prescott. Lily nic nie powiedziała, ale jej oczy miały w sobie tyle z dziecka – nie złośliwego i krnąbrnego, ale wystraszonego w obliczu wiedzy dorosłych – że pani Prescott zebrała się na odwagę: – Sypiał z dziwkami z Fort Laramie. Miał nawet taką czerwonoskórą, z którą spotykał się latami. Od razu pożałowała tych słów. Zdruzgotana Lily pokręciła tylko słabo głową. – Nie. Pani Prescott chciała ją przytulić, ale Lily ją odepchnęła i wstała z łóżka. – Jak możesz nosić po nim żałobę?! – krzyknęła z niedowierzaniem. – Wyśmiałby cię! Żałobę po człowieku, który cię nienawidził! Kazałby ci po słuchać głosu serca. Pani Prescott spojrzała na nią smutno. – Dlaczego uważasz, że nosząc żałobę, nie słucham swojego serca, Li lian? Lily poruszyła się i pani Prescott wyobraziła sobie, że wyciąga rękę, żeby dotknąć policzka i otrzeć niewidzialne w ciemności łzy. Jednak Lily powstrzymała się i – tak jakby od początku zamierzała to zrobić – odgarnęła włosy i potrząsnęła głową. Podeszła do sekretarzyka i otworzyła pudełko z kamieniami. Zajrzała do środka i szepnęła: – Podoba mi się myśl, że te fragmenty były cząstką ojca. – Co w tym dziwnego? Przecież to jego ostatnie znalezisko. Może najważniejsze, sama nie wiem. Ale... Lilian... Dopóki ich nie oddasz, będą dla ciebie zagrożeniem. Lily spojrzała na matkę i uśmiechnęła się smutno. – Chcesz, żebym się ich pozbyła, prawda? – Wiesz, czego chcę. – I wiesz, mamusiu, że cię kocham. Zrobię tak, jak mówisz. Pani Prescott podeszła do córki i zajrzała do pudełka. – Co się z nimi stanie? – Zrobimy tak, jak proponował kapitan Dawkins. Damy je Marshowi. – Lily zawiesiła głos. – Ale chcę iść z kapitanem i osobiście przekazać je profesorowi. Pójdziesz z nami, mamo. Będziemy razem. – Jeśli tego chcesz... Objęły się i tym razem Lily się nie opierała. Stały przytulone długą chwilę, matka i córka. Kiedy Lily zaczęła płakać, pani Prescott pocałowała ją z czułością, jaka wypływa z poczucia ulgi. Lily miała co do pudełka inne plany, których nie ujawniła ani matce, ani kapitanowi. Była przynajmniej pewna, że nie będą próbowali jej od nich odwieść. Zamierzała zauroczyć i przekonać profesora Marsha do swoich racji, co, jak przypuszczała, nie będzie łatwe. Z tego, co słyszała o profesorze – a nie było tego wiele – wyglądał na prawdziwego potwora. Ale przecież w Anglii dość poznała potworów, które szczerzyły zęby, miały mnóstwo tytułów i potężne bokobrody, i zawsze udawało jej się je pokonać. Miała więc nadzieję, że poradzi sobie ze zwykłym profesorem. Szczerze mówiąc, nie mogła się doczekać, kiedy go spotka. Tym większe było jej zaskoczenie, gdy profesor okazał się zwyczajnym i dość uprzejmym człowiekiem. Wyszedł po nich na dworzec kolejowy, powitał ich w swoim niezgrabnym, afektowanym stylu i zaprowadził do powozu, którym mieli przejechać przez New Haven. Lily zakładała, że po męczącej podróży profesor zaprosi ich najpierw do domu, ale kiedy zapytała, gdzie znajduje się jego rezydencja, Marsh tylko podrapał się z namysłem po nosie. Niedługo potem, gdy dorożka zatrzymała się przed dziwacznym pseudogotyckim gmachem, Lily wciąż miała nadzieję, że może jest to dom profesora, gdyż był równie zwalisty i ciężki jak on. Ujrzawszy jednak tabliczkę „Muzeum Uniwersytetu Yale”, nie mogła powstrzymać się od okrzyku: – Co za niezwykłe miejsce! Profesor, biorąc jej ironiczny ton za dobrą monetę, uśmiechnął się, wziął ją pod ramię i zaprowadził do środka. Wewnątrz stały olbrzymie szkielety, poskładane z połączonych metalowymi prętami kości. Lily musiała wbrew sobie przyznać, że jest pod wrażeniem. Marsh oczywiście zwrócił na to uwagę i nieskromnie wyjaśnił, że nikt przed nim nie próbował złożyć kości w taki właśnie sposób. Przygładził brodę, z zadowoleniem właściciela oglądając wystawione okazy, zupełnie jakby wszystkie te istoty żyły i wymarły tylko po to, żeby pewnego dnia mógł je odkopać. Kiedy podekscytowany Robbie, który nie mógł ani chwili ustać spokojnie, zaczął go wypytywać o nazwy kolejnych zwierząt, Marsh odpowiadał tak dumnym tonem, że Lily od razu przypomniał się lord Bemerton. W podobny sposób zachwalał konie ze swojej stadniny. Samo wspomnienie lorda wystarczyło, żeby wrócił jej ponury nastrój, który pogłębiał się przez całą drogę z dworca. Spotkanie z profesorem nie układało się po jej myśli. W ogóle nie mogła się skoncentrować. Wszystko przez Robbiego. Błagała matkę, żeby zostawić go w domu, ale nic z tego nie wyszło. Dzieciak łaził po całym powozie, podsuwał swojego szczura profesorowi pod nos, opowiadał mu życiorys Różyczki i historię jej zaginięcia, a potem odnalezienia przez policjanta. Lily ze złością zerknęła na kapitana, którego Różyczka najwyraźniej przestała interesować. Ciekawe dlaczego... Przecież to on podarował ją Robbiemu. Czemu nie chciał dalej się z nim bawić? Próbowała spojrzeć mu w oczy, ale nie miała szczęścia. Domyślała się, że wie, iż jest obserwowany. Niby przypadkiem dotknęła palcem u nogi jego stopy, przeprosiła i zaczęła wyglądać przez okno. Nagle, jakby pod wpływem fizycznego uderzenia, poczuła przygniatający ciężar na piersi i rozpłakała się. Zaskoczona tym przypływem rozpaczy zrozumiała, że poza, jaką nauczyła się przybierać, całe to gadanie o pokonywaniu potworów i ponurym nastroju jest tylko cieniutką zasłoną, która ma jej pomóc zapomnieć o smutku. Byle co może ją w każdej chwili zerwać. Matka objęła ją, Robbie pogłaskał po kolanie, Lily zaś, stwierdziwszy, że tak łatwo nie powstrzyma łez, pomyślała, że wcale ich nie żałuje. Kapitan siedział naprzeciwko niej z nieprzeniknioną twarzą. Ledwie widziała go przez łzy, ale domyślała się, o czym myśli. Domyślała się na tyle, żeby wiedzieć, iż jej nadzieje, ambicje i zamiary wobec kapitana i pudełka z kośćmi nie są wcale skazane na niepowodzenie. Nie mogła też powstrzymać się od ukradkowego zerknięcia na profesora. Zauważył to i zakłopotany odwrócił wzrok. Nie był przyzwyczajony do takich scen. To zaś, zdaniem Lily, sugerowało całkowitą nieznajomość kobiet i niepewność, jak zachować się w ich obecności, co dobrze wróżyło jej planom. Kiedy dotarli na miejsce, zauważyła od razu, że dom jest bardzo zbytkownie urządzony; pełno w nim było egzotycznych kwiatów, odlewów z brązu, chińskich waz. Marsh musiał lubić wystawne życie, co w powodzi smutku stanowiło dla niej źródło nieoczekiwanej radości. Natychmiast wróciła jej zwykła pewność siebie i Lily postanowiła zapomnieć o żałobnych strojach. Wezwała Louise i kazała jej pomóc sobie w doborze najmodniejszej kreacji. Louise zabrała dość eleganckich paryskich sukni, żeby zadośćuczynić temu życzeniu – zupełnie jakby instynkt służącej podpowiedział jej podczas pakowania rzeczy, czego mogą wymagać zmienne nastroje pani. Z pewnością rozumiała to lepiej od samej Lily. Kiedy Lily schodziła na dół, dopinając rękawiczki i poprawiając zatknięty na szczycie koka toczek, była absolutnie pewna, że nikt i nic w tym domu jej nie dorówna. Rzeczywiście, kiedy wyszła na trawnik przed domem, wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. Profesor z powagą podszedł i podał jej ramię, matka wyglądała na wstrząśniętą, a Lily czuła na sobie wzrok kapitana. Uśmiechnęła się do Marsha, kręcąc parasolką. Nie wiadomo skąd, zjawił się Robbie. Miał na głowie kolorowy pióropusz, pokrzykiwał i tańczył wesoło, aż zamarł na widok siostry. – Ale się zmieniłaś, Lily bąknął. – Nie masz powodu, żeby mówić to z takim niesmakiem. Ja przynajmniej nie robię z siebie durnia z piórkiem we włosach. Robbie nieśmiało pogłaskał pióropusz. – Dostałem go od Billa. – Jakiego Billa? – Pana Williama Cody’ego – wyjaśnił profesor. Wymówił te słowa z niezwykłą starannością i precyzją, a gdy Lily zrobiła zdziwioną minę, uśmiechnął się, jakby opowiedziała dobry żart. – Z pewnością słyszała pani o Buffalo Billu, panno Prescott? Marsh wyciągnął rękę i Lily spojrzała we wskazanym kierunku. Po trawie szedł w ich stronę wysoki mężczyzna w kremowym ubraniu z jeleniej skóry. Miał bujne loki i ogromny, biały kapelusz. Nie mogła zrozumieć, skąd ludzie biorą pomysły, żeby tak się ubierać. Spytała Marsha, czy pan Cody wyobraża sobie, że nadal znajduje się na dzikim pograniczu. Profesor pobłażliwie pokręcił głową. – To najlepszy zwiadowca na całym Dzikim Zachodzie! – oznajmił z ogromnym zadowoleniem, jakby miał w tym jakieś zasługi. Nowy gość dołączył do nich. Kłaniając się, z wprawą zamiótł kapeluszem trawnik. Profesor zaczął snuć wspomnienia: pierwsza ekspedycja na Zachód – któż mógłby zostać jego przewodnikiem, jeśli nie słynny Buffalo Bill? Pojechali razem do doliny Loup Fork, gdzie góry są z rozpalonego piasku, który parzy przy dotknięciu, a na ich zboczach rosną jedynie kolczaste krzewy. Mieszkają tam tylko najdziksi tubylcy; nawet Indianie uważają te ziemie za przeklęte. Pokazywali im wrośnięte w skały ogromne kości i opowiadali o wymarłej rasie olbrzymów. Profesor uspokoił ich przesądne lęki; pokazał im skamieniałą końską żuchwę i wyjaśnił, jak pasuje do ich współczesnych koni. Od tej pory zawsze, kiedy Indianie odwiedzali ich w obozie, przynosili kości dla Wielkiego Szamana Kości. – Wielki Szaman Kości! – powtórzył z zachwytem profesor. Zaśmiał się głośno i z takim zadowoleniem z własnych słów, że Lily, chociaż wcale nie zamierzała być niegrzeczna, mruknęła, że jej ojciec nigdy nie korzystał z usług takiego zwiadowcy. – Naturalnie, że nie. Przecież na dobrą sprawę sam był zwiadowcą, prawda? Lily zarumieniła się. Zmieszanie chyba odbiło się na jej twarzy, bo pan Cody ukłonił się jej i natychmiast pospieszył z wyrazami ubolewania. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, a potem z przyjemnością, gdy okazało się, że spotkał kiedyś jej ojca. Kiedy zaczął o nim opowiadać, zapiekły ją oczy. – Ten człowiek nie miał pojęcia o Dzikim Zachodzie! Nie umiał jeździć konno, strzelać ani tropić zwierząt. Za to kiedy patrzył na skały, wyglądało to tak, jakby widział wyryte na nich napisy. Znał każdy krzaczek i każdego ptaka, a kiedy spotykał czerwonoskórych, rozmawiał z nimi w ich języku. Mało który Amerykanin to potrafi. – Nigdy nie słyszałam ojca mówiącego po indiańsku. – Język Siuksów i Czejenów znał równie dobrze jak angielski. Jak się tak zastanowić, to chyba w życiu nie spotkałem białego, który znałby te języki lepiej... No, może jakiegoś mieszańca. Pan Cody zerknął na ubranego w ogromny pióropusz Robbiego i uśmiechnął się. Dodał, że duch ojca chyba wcielił się w syna. Lily przygryzła wargę i krótko skinęła głową. Patrzyła, jak Cody podchodzi do Robbiego i sadza go sobie na barana. – Z pewnością – przytaknęła. Pan Cody zaczął naśladować galopującego konia. – Słyszałem, że chcesz pojechać na zachód i zobaczyć czerwonoskórych na własne oczy, tak? Robbie wybałuszył oczy i pokiwał głową. – No to w drogę, żołnierzu! – Pan Cody zawrócił i zaczął oddalać się od domu. – Wszystko to na was czeka, panie i panowie! Kapitan, który uważnie wsłuchiwał się w przemowę pana Cody’ego, natychmiast spytał Marsha, co właściwie na nich czeka. Profesor uśmiechnął się i odparł: – Przygotowałem dla państwa niespodziankę. Buffalo Bill od mniej więcej dwóch, trzech lat opracowuje przedstawienie o Dzikim Zachodzie. Ogromne widowisko. Gdy przyjeżdża na występy do New Haven, zatrzymuje się u mnie jako gość. Dlatego namówiłem go dzisiaj, żeby dziś przedstawił państwu fragmenty widowiska. Lily zauważyła dziwną zmianę na twarzy kapitana: nagle bardzo się ożywił, zapewne z podniecenia, a potem, gdy zauważył, że jest obserwowany, spuścił wzrok i uspokoił się. Domyślała się, że pewnie nigdy nie widział prawdziwego Indianina. Ruszyła za profesorem. Za rzędem drzew znajdowały się stajnie i padok. W ziemię powbijano drewniane pale, tworząc prowizoryczny amfiteatr z siedzeniami naprzeciw otwartej bramy. Ledwie Lily usiadła pomiędzy matką i kapitanem, gdy rozległ się tętent kopyt i przez bramę wjechał pan Cody, czyli Buffalo Bill. Wywijał wielkim białym stetsonem, w drugiej ręce trzymał lśniący karabin. Złożył się do strzału, przymierzył i nie przerywając jazdy, nacisnął spust. Dopiero teraz Lily zwróciła uwagę, że przy płocie stoi namalowana podobizna indiańskiego wojownika, której kula przebiła sam środek czoła. Zaklaskała grzecznie wraz z innymi, a Buffalo Bill znów machnął kapeluszem. – Panie i panowie, oto opowieść o Dzikim Zachodzie! Jest to całkowicie prawdziwa historia, w której sam brałem udział. Opowiada o moim spotkaniu z czejeńskim wodzem Żółte Włosy, groźnym, bezlitosnym wojownikiem. Za tytułowałem ją Pierwszy skalp od Buffalo Billa dla generała Custera. Zakręcił w miejscu, wycelował i jedną po drugiej roztrzaskał kulami rządek butelek, ustawionych na słupach ogrodzenia. Od strony stajni dobiegły okrzyki i tętent kopyt i Lily zaparło dech w piersi: na srokatych koniach jechali najprawdziwsi czerwonoskórzy! Zapomniała już, kiedy ostatni raz widziała srokacza. Trudno jej było śledzić fabułę. Widowisko składało się głównie z galopowania w kółko po padoku i strzelania do różnych rzeczy. Indianie byli uzbrojeni w tomahawki i długie, smukłe włócznie, a na strzałach do łuków powycinali falujące linie. Z dawnych czasów pamiętała, że to znak Czejenów. Kiedyś latem ojciec zabrał ją w góry. Znaleźli szkielet bizona. Czaszkę odsunięto od reszty ciała i po obu jej stronach wbito niebieskie strzały. Sheldon zeskoczył z konia, wyciągnął je z ziemi i dał Lily na pamiątkę. Kiedy ruszyli dalej, wyjaśnił jej, że to zwyczaj Indian: kiedy znajdą martwego bizona, odwracają mu głowę na wschód. Mówił, że robią tak z szacunku dla zwierzęcia, które karmi ich i daje skóry na ubrania i namioty, oraz dla słońca, które co rano wstaje na wschodzie. Myślała właśnie o tym, jak ojciec jej to opowiadał, gdy podniosła wzrok i zobaczyła ogromny bizoni łeb, majaczący w białej zamieci kurzu. Miała wrażenie, że to nie kurz, lecz czas oddzielają od zwierzęcia, ale po chwili zrozumiała, że to tylko przybranie głowy. Miał je na sobie jeden z Indian, mężczyzna o farbowanej na lniany kolor czuprynie, który odgrywał zapewne samego wodza Żółte Włosy. Spektakl chyba zbliżał się do momentu kulminacyjnego. Buffalo Bill i Żółte Włosy zataczali wokół siebie kręgi. Jeden rzucił tomahawkiem, drugi strzelił z rewolweru, po czym obaj zeskoczyli z koni i poturlali się po ziemi. Zapanowało zamieszanie, z którego zwycięsko wyszedł Buffalo Bill; Żółte Włosy leżał nieruchomo na ziemi. Buffalo Bill zerwał mu z głowy bizoni łeb, wyjął nóż i udawał, że ścina mu włosy. Wyprostował się, trzymając skalp w ręce. – Mój pierwszy skalp! – krzyknął. – Dla Custera! Buffalo Bill ukłonił się nisko. Kapitan nie przyłączył się do oklasków. Lily miała wątpliwości, czy przedstawienie w ogóle mu się podobało, ale zerkając na niego ukradkiem, przekonała się, że jest tak samo podekscytowany jak przedtem. Patrzył, jak Indianie zbierają wystrzelone strzały i rzucone włócznie. – Musi im się wydawać, że są bardzo daleko od domu – powiedział. Rzeczywiście – przytaknęła Lily. Bardzo daleko. – Czytałem, że dla tubylców okolice, w których mieszkają, są święte. Czczą wszystkie zamieszkujące je zwierzęta i każde źdźbło trawy. – Sądzę, że to wszystko prawda. – Dlaczego w takim razie porzucili rodzinne strony? Lily przyznała, że nie ma pojęcia. Później, gdy pan Cody dołączył do nich w domu profesora – w stetsonie i nowym kostiumie z jeleniej skóry – kapitan zadał to pytanie ponownie. Buffalo Bill wyjaśnił, że Indianie praktycznie nie mają już domu. – Zabiera się im najlepsze ziemie właśnie dlatego, że są najlepsze. Zostają im kamienie i piach w rezerwatach. Czerwonoskórzy sana łasce rządu, ale towary, które im rząd wysyła, często giną po drodze. Po co komu taki dom, jak rezerwat? Nie, proszę pana, to nie ma sensu. – Pokręcił smutno głową, zatroskany naturą tego świata. – Ale chyba nie ma na to rady. Tak jak dzika trawa znika tam, gdzie przyjmuje się koniczyna, tak samo czerwonoskórzy znikają, kiedy przychodzą biali. Jest pan uczonym człowiekiem, praw da? Tak jak profesor Marsh? W takim razie wie pan lepiej ode mnie, że takie jest prawo natury: silniejszy zwycięża, słabszy musi ustąpić. Kapitan niespokojnie podkręcił wąsa. Nie odpowiedział. Dopiero po chwili wspomniał, że w Nowym Jorku widział Ostatnią bitwę generała Custera. Spytał, czy Buffalo Bill miał swój udział także w tamtym przedstawieniu. – W pewnym sensie tak – odparł pan Cody. – Właściciel tamtego teatru pierwszy wystawiał w Nowym Jorku mój spektakl. No i przyszedł do mnie, żebym pomógł mu wystawić szopkę z czerwonoskórymi. Miałem paru w zespole, płacił im, a oni popisywali się sztuczkami z łukami, nożami i tak dalej. Jeden z nich został w Nowym Jorku. Nie chciał jechać z nami. Nazywaliśmy go Skoczkiem, bo był trochę kulawy. – Mówi pan poważnie? – Głos kapitana był spokojny i opanowany, ale Lily znała go już dość dobrze, żeby dostrzec, że jest spięty. – Ten... Skoczek... był Siuksem? – Nie, skąd. – Pan Cody przeczesał palcami włosy. – Jak się nad tym zastanowić, to zdaje się, że to był Czejen. Lily nie miała pojęcia, co ta wiadomość oznacza dla kapitana, ale coś oznaczać musiała. Dawkins skinął głową i z pochmurnym czołem wycofał się z dalszej rozmowy. Patrzyła, jak schodzi do ogrodu, i miała ochotę pobiec za nim. Znów zrobiło się jej smutno i ciężko na duszy. Myśl o dalszej nudnej pogawędce przyprawiała ją o mdłości, ale zamiast pobiec za kapitanem, schroniła się w domu. Przeszła przez kilka pokojów, aż znalazła się w obszernej jadalni. Stół był już nakryty, ale panowały spokój i cisza, jeśli nie liczyć tykania zegara. Przystanęła obok stołu i rozejrzała się. Jadalnia była ośmiokątna. Na ścianach wisiały rozliczne pamiątki: głowa bizona, malowane skóry, tworzące pokrycie wigwamu, tomahawki, skalpy, skórzane spodnie. Coś ścisnęło ją w gardle; wróciły wspomnienia dzieciństwa, nowe wizje z udziałem ojca. Musiała zamknąć oczy i jakoś to przetrzymać. Oparła się o krzesło, by po chwili z szelestem sukni pobiec na piętro, do pokoju, który profesor oddał do jej dyspozycji. Usiadła przy toaletce i z dolnej szuflady wyjęła aksamitną sakiewkę. Ostrożnie ją otwarła i spojrzała na ukryty w jej wnętrzu przedmiot – czarny, zasuszony, niepozorny, a zarazem tak cenny dla jej ojca. Przyglądała mu się długą chwilę, a potem schowała do sakiewki i odłożyła na miejsce. Wieczorne cienie wydłużały się coraz bardziej. Zjawiła się Louise, ale Lily odprawiła ją i sama sięgnęła po szczotkę do włosów. Rozplotła dwa warkocze, rozczesując je palcami i gubiąc się na chwilę w wolnym, rytmicznym ruchu, a potem zaczęła mocno je szczotkować, aż stały się połyskliwe jak węgiel. Nie przestawała jednak; rozczesała włosy sto, dwieście razy – nie liczyła, właściwie o niczym nie myślała, dopóki Louise nie zapukała do drzwi i nie spytała zaniepokojona, czy nie uważa, że robi się późno. Lily zeszła do jadalni i przed wydaną na jej cześć kolacją wzięła do ręki kieliszek szampana. Rzadko zdarzało się jej coś wypić, ale bąbelki mrugały do niej zachęcająco, a w gardle zupełnie jej zaschło. Wypiła szampana i od razu jej smutek zaczął się rozpływać, a kiedy zjawił się służący z tacą, wzięła drugi kieliszek. Jednak tym razem ledwie upiła pierwszy łyk, zachwiała się na nogach i zaczerwieniła. Dobiegające zewsząd podniesione głosy sprawiły, że myśli kłębiły się jej w głowie chaotycznie, akurat wtedy, gdy najbardziej zależało jej na ich klarowności. Podeszła do otwartych przeszklonych drzwi, wychodzących na ogród. Zakręciło jej się w głowie. Zeszła z tarasu na trawnik. Mimo że księżyc lśnił wysoko na niebie, gwiazdy wyglądały blado. Tylko Wenus świeciła jasno. Lily szła przed siebie. Słyszała szept drzew, poruszanych wieczorną bryzą. Miała cichą nadzieję, że ich cień przyniesie jej trochę ukojenia. Zanurzyła się pod gałęzie i w tej samej chwili dobiegł ją z wysoka łopot potężnych skrzydeł. Zdziwiła się, co to za ptak lata o tej porze; przyszło jej do głowy, że ojciec na pewno by to wiedział. Poznałby go po trzepotaniu skrzydeł. Przed sobą ujrzała sylwetkę mężczyzny. Stał do niej tyłem i nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Przez chwilę nie wiedziała, jak powinna się zachować. – Kapitanie Dawkins. Odwrócił się do niej zmieszany. – Panna Prescott... – To bardzo nieładnie z pana strony, że wymyka się pan tak po cichu, zupełnie sam. – Bardzo nieładnie, to prawda. – Uśmiechnął się z troską i rozbawieniem jednocześnie. – Tylko że nie jestem już sam. Milczeli przez chwilę. Kapitan odwrócił się i wyciągnął rękę, pokazując Lily coś pomiędzy drzewami. Na padoku płonęły ogniska. Kiedy podeszła bliżej, zobaczyła siedzących wokół nich ludzi i usłyszała rytmiczny śpiew. Pamiętała go z dzieciństwa – siedziała ojcu na kolanach i kołysała się w takt pieśni. Teraz jednak ogniska rozpłynęły się jej przed oczami, zrobiło się jej niedobrze od szampana i nogi ugięły się pod nią jak pod szmacianą lalką. Nie wiedziała, jak to się stało, ale nagle znalazła się w ramionach kapitana. Liście nad jej głową szeleściły w ciemności i chłodzie, ale z głową opartą o pierś Dawkinsa słyszała przede wszystkim bicie jego serca. Nie poruszył się. Stał jak wrośnięty w ziemię, tak jak otaczające ich drzewa, równie mocny, pomyślała Lily, jak one. Równie solidny. Nie miała pojęcia, jak długo tak stała oparta o niego. W końcu poczuła, jak jego ręce przesuwają się ku jej talii, jakby aż do tej chwili wstyd nie pozwalał mu jej dotknąć. Wciąż słyszała, jak bij ej ego serce. – Zaraz się zorientują, że nas nie ma – zauważyła nagle i stanęła o własnych siłach. Prawie nie kręciło się jej w głowie. Kapitan natychmiast cofnął ręce. Spojrzała na niego: w jego oczach pożądanie mieszało się ze zdziwieniem. – Mam pewien plan – wyszeptała pospiesznie. – Nie mogę panu zdradzić szczegółów, ale mam nadzieję, że i bez tego wkrótce się pan zorientuje, o co mi chodzi. Nie zamierzam łatwo oddać skamielin ojca, jeżeli pan miałby na tym nie skorzystać, kapitanie Dawkins. – Wyminęła go, kierując się w stronę domu. – Drogi kapitanie Dawkins. Ruszyła w drogę powrotną tak szybko, jak tylko pozwalała jej sztywna suknia. Na skraju trawnika po raz drugi usłyszała łopot skrzydeł. Tym razem podniosła wzrok i ujrzała na tle nieba sowę, białą i puchatą. Leciała tak nisko, że Lily odruchowo zasłoniła rękami głowę. Zaraz jednak zniknęła wśród drzew i panna Prescott spokojnie podeszła do szklanych drzwi. Profesor Marsh zajrzał podejrzliwie do pudełka. Długo przyglądał się temu, co znalazł w środku, a potem podniósł wzrok i zapytał, czy to wszystko. Patrzył na pannę Prescott z – miał nadzieję – ojcowskim wyrazem twarzy. Wydawała mu się bardzo blada i krucha, jakby jej poranny entuzjazm ulotnił się bez śladu. Przyszło mu do głowy, że może jest chora, ale na razie odważnie odpowiedziała na jego spojrzenie i zerknęła na kapitana Dawkinsa, który pokiwał głową. Podała mu coś – Marsh dostrzegł, że jest to torebka z czarnego aksamitu. Kapitan wstał i podał mu ją ponad blatem biurka. Profesor otworzył woreczek, całkowicie panując nad drżeniem rąk. Zajrzał do środka: nie bardzo było na co patrzeć. Przeszło mu przez myśl nonsensowne skojarzenie, że strzępek przypomina kawał wysuszonej skóry, zdartej z ludzkiej stopy. Zważył go w dłoni i przesunął po nim palcami, jak człowiek niewidomy. Nie było w nim ani śladu kości czy krwi, a jednak kiedy go dotknął, odniósł nagle wrażenie, jakby cały świat był wielkim, niemożliwym do ogarnięcia ciałem, jak gdyby skały stanowiły jego żyły, a wiatr – jego oddech. Na chwilę zatopił się w rozmyślaniach, ale zaraz przygładził brodę i na powrót stał się sobą. Odłożył strzęp skóry do sakiewki. – Zdajecie sobie państwo sprawę, że to musi być fałszerstwo? Po prostu musi. – Czyżby? – Z pewnością. Możecie mi zaufać. To fałszerstwo. Kapitan nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko lekko, co, jak domyślał się Marsh, miało go wyprowadzić z równowagi. Niewzruszony profesor wstał od biurka. Doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie wywiera na ludziach jego masywna postura. Oparł dłoń na wydatnym brzuchu, który rósł stosownie do jego sławy. Profesor lubił tak właśnie o nim myśleć; jak o nieodłącznym towarzyszu znakomitej reputacji. Marsh odchrząknął i zaproponował, że coś im opowie. Przysunął się jeszcze bliżej, bo wiedział, że głos ma wprost stworzony do opowiadania anegdot. Poza tym tę akurat opowiadał już nieraz. Mniej więcej dziewięć lat temu, zaczął profesor, nieopodal Cardiff w hrabstwie Onondaga, w stanie Nowy Jork, pewien farmer znalazł skamieniałe ciało człowieka niezwykłych rozmiarów: skamielina miała ponad trzy metry wzrostu, ważyła zaś blisko półtorej tony. Pewien pastor, który był świadkiem tego cudu, cytował werset z Księgi Rodzaju: A w owych czasach byli na ziemi giganci. Geolog datował znalezisko na epokę kamienną i ogłosił je najdonioślejszym odkryciem na ziemi amerykańskiej. Farmer, który odkrycia dokonał, wystawiał zwłoki w namiocie i pobierał od ciekawskich po dolarze opłaty. Mimo wysokiej ceny chętnych nie brakowało. Sam Marsh też tam pojechał, żeby na własne oczy zobaczyć skamieniały dowód ludzkiej ewolucji. Kiedy dotarł na miejsce, w Cardiff od dłuższego czasu padał deszcz. Pole zmieniło się w błotniste trzęsawisko, namiot przemókł i zaczął pleśnieć, ale kolejka ani trochę się nie zmniejszyła. Sztukmistrze i kaznodzieje zabawiali tłum. Oczy ludzi płonęły tęsknotą i pragnieniem wiary, że olbrzym jest prawdziwy. Marsh jednak od razu – gdy tylko kupił bilet i wszedł do namiotu – poznał, że olbrzym z Cardiff jest tylko i wyłącznie monstrualnym oszustwem. Jego ciało ulepiono z gipsu. Ponieważ gips rozpuszcza się w wodzie, a „zwłoki” zachowały naturalny połysk, musiały powstać stosunkowo niedawno. To właśnie napisał profesor w liście do redakcji lokalnej gazety – liście, który później przedrukowały dzienniki w całym kraju. Marsh doczekał się miana „zabójcy olbrzymów”. Nie ukrywał, że od tej pory z rozkoszą demaskuje fałszerzy i oszustów, co czasem przysparza mu wrogów. Wielu z nich dokłada wszelkich starań, żeby podsunąć mu fałszywkę, którą uznałby za prawdziwe znalezisko. Nie ma jednak powodów, mówił dalej, żeby stosując naukową dyscyplinę i metody badawcze, nie rozpoznać fałszerstwa. W tym miejscu Marsh spojrzał pogardliwie na kapitana. Dawkins odpowiedział mu wesołym uśmiechem. – Trudno powiedzieć, żeby okaz, który trzymał pan w rękach, był zrobiony z gipsu – zauważył. – Fałszerstwo może przyjąć różną postać. – Moim zdaniem nic nie wskazuje na to, byśmy w tym wypadku mieli do czynienia z fałszerstwem. – Podobnie nic nie wskazywało na fałszerstwo w Afryce, kapitanie Dawkins, gdy wyruszył pan w górę Kongo. – Nie Kongo, profesorze, lecz Zambezi. – Nieważne. To była idiotyczna wyprawa. – Trzeba się pogodzić z faktem, że ludzie zawsze są niechętni odkrywcom. Inaczej ludzkość nie poczyniłaby żadnych postępów. – Do tej pory pogodny uśmiech nie znikał z twarzy kapitana, ale teraz Dawkins pochylił się do przodu i nagle spoważniał. – Mam wrażenie, profesorze, że zamierza pan podjąć podobne ryzyko, jak ja nad Zambezi. Sporo by pan dał, żeby zdobyć pudełko z kośćmi, które stoi na biurku. Nie pan jeden. Profesor Cope też ma na nie ochotę. – Cope? – To słowo ledwie przeszło Marshowi przez gardło. – Jesteście państwo w kontakcie z Cope’em? – Zdaje pan sobie chyba sprawę, że brał udział w licytacji. Marsh nie próbował zaprzeczać. – Boże! – mruknął pod nosem. – Mój Boże. Niech to wszyscy diabli! Żeby go piekło pochłonęło! – Z rozmachem uderzył pięścią w biurko, aż zagrzechotały kamyki w pudełku. Zdumiona panna Prescott otworzyła usta, lecz kapitan nawet nie drgnął. Marsh patrzył na niego z nowym, choć pełnym niechęci szacunkiem. – No dobrze – powiedział i założył ramiona na piersi. – Co chcecie państwo wiedzieć? Kapitan był całkowicie opanowany. Zdziwił się, gdy po raz pierwszy ujrzał zawartość pudełka: zęby paleolitycznych ssaków przemieszane z kośćmi pterozaura. Doszło do ewidentnego pomieszania dwóch warstw geologicznych – innego wniosku nie dało się wyciągnąć. Jak zatem wyjaśnić zapał, z jakim tak poważni ludzie, jak Marsh i Cope, przystąpili do licytacji? Co takiego dostrzegli w przypadkowo wymieszanych kościach? Co według nich oznaczały? Słuchając Dawkinsa, Marsh wrócił pamięcią do wizyty u Sheldona Prescotta. Siedział u niego w gabinecie, tak jak teraz kapitan w jego pokoju, gdy Prescott podał mu skrzyneczkę z kośćmi. Łysina świeciła mu jak bryła saletry, a pomarszczone jak skórka egzotycznego owocu wargi odsłaniały zęby. Sheldon wygłosił wtedy dziwną, pełną przechwałek mowę: – Rankiem tego dnia, kiedy je znalazłem w pozostałościach paleolitycznej osady, tropiłem niedźwiedzicę z małymi. Zastrzeliłem je wszystkie. Młode, umierając, piszczały z żalu za matką, ale dla mnie ich kwik brzmiał jak najpiękniejsza muzyka. A wie pan dlaczego? Marsh pokręcił głową, na co Prescott pochylił się nad biurkiem i spojrzał mu w oczy. – Zrozumiałem wtedy, że Indianie mają rację, mówiąc, że tylko skały są naprawdę długowieczne. Sheldon roześmiał się – ku zdumieniu Marsha, który nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie wszystko mu powiedział. Przy innych okazjach słyszał, jak Prescott mówił coś wręcz przeciwnego: że śmierć jest tylko złudzeniem, a istnienie wszechświata opiera się na stałym ruchu i przepływie. Marsh nie miał czasu na panteistyczne rozważania, ale żałował, że gospodarz nie opowiedział mu raczej takiej właśnie historii. Prescott twierdził, że nie może być mowy o bliskości i pokrewieństwie, że ci, którzy myślą inaczej, ulegają złudzeniom. Cały świat został utworzony z krwi; wszystko, co istnieje, zrodziło się w wiecznej wojnie, rozciągniętej w czasie do nieskończoności. Cały czas uśmiechał się przy tym makabrycznie, a potem wyjął ze skrzyni kawał czarnej, zasuszonej materii i ostrożnie położył go przed Marshem na biurku. Kiedy Prescott tak się uśmiechał i toczył dzikim wzrokiem dookoła, Marsh miał wrażenie, że to ten czarny strzęp doprowadza go do obłędu. Teraz podszedł do biurka i wziął go do ręki. – A jednak, mimo wszystko, należy go uznać za fałszerstwo – powtórzył, chociaż wcale nie krył wahania. Spojrzał na kapitana i zapytał bez ogródek, czym, jego zdaniem, jest czarny strzęp. – Przez ostatnie dni bałem się odpowiedzieć sobie na to pytanie – odparł Dawkins. – Sądzę, że... Pan uważa, że wszystkie kości, które pokazał panu Sheldon, pochodzą z tej samej warstwy. Obaj z Cope’em jesteście tego zdania. Waszym zdaniem kości pterozaura można datować na jakieś dziewięć, dziesięć tysięcy lat. W przeciwnym razie nie byłoby sensu tyle za nie oferować. Marsh nie zareagował. – Zastanawia mnie jednak co innego: dlaczego obaj panowie przyjęliście to założenie? Kości nie są opisane, mogły zostać znalezione w dowolnym miejscu. Dlaczego bez zastrzeżeń wierzycie w to, co mówił pan Prescott? I tym razem Marsh nie zaprotestował, nie poruszyło go nawet słowo „wierzycie”. Skinieniem ręki dał tylko kapitanowi znak, żeby mówił dalej. Dawkins jednak nagle zaczął się wahać i spojrzał na pannę Prescott, szukając u niej wsparcia. Dopiero kiedy leciutko skinęła głową, odważył się odezwać: Ten... okaz... Marsh ostrożnie złapał czarny płat skóry w palce i podniósł go do światła. – W głębi serca musi pan jednak uważać, że jest prawdziwy – dokończył Dawkins. – Prawdziwy, kapitanie? – Nie przypomina fragmentu ciała żadnej znanej mi żywej istoty. – A wymarłej? Dawno wymarłej? Tak... – Marsh z namysłem kiwał głową. – Tego nie można wykluczyć. Kapitan zawiesił głos. Nie umiał ukryć zapalczywego błysku w oku, ale przynajmniej jego głos nie zdradzał żadnych emocji: – Dlaczego, profesorze, jest pan skłonny uwierzyć, że to nie fałszerstwo? Marsh wyjął z szuflady list i oparł dłoń na kopercie. – Co to za list? – spytała ostro panna Prescott. Profesor wiedział, że nie powinien udawać sztukmistrza, ale nie mógł się powstrzymać. Grał tę rolę od miesięcy, chociaż nie miał widowni, która by go doceniła. Nawet teraz, mimo pełnego wyczekiwania milczenia gości, zdawał sobie sprawę, że powinien powściągnąć język – ale wiedział, że i tak o wszystkim im opowie. Pomachał listem w powietrzu. – W zeszłym roku dwóch robotników kolejowych napisało do mnie o od kryciu złoża olbrzymich kości. Odkąd pracuję na Uniwersytecie Yale, wielo krotnie odbierałem podobne doniesienia, to jednak zainteresowało mnie na tyle, że wysłałem mojego asystenta, by na miejscu sprawdził jego autentyczność. Wystarczyła mu pobieżna inspekcja miejsca prac, by wysłać do mnie entuzjastyczny list. Kamieniołom ciągnął się kilometrami; wypatrzył w nim kości najróżniejszych stworów, wymieszane w niewiarygodny sposób, tak jakby w ruchomych piaskach ginęły kolejne pokolenia dinozaurów. Jego zdaniem byłby to najobfitszy pokład paleontologiczny w historii. Całkiem możliwe, że miał rację. Przez ten rok udało się nam wydobyć ponad trzydzieści ton kości. Odwaliliśmy kawał solidnej roboty. Mój asystent wynajął do pomocy dwóch ludzi, niejakiego Bentona i jego kumpla, Teksańczyka. Zgubili się w zamieci śnieżnej i schronili się przed nią w kamieniołomie. Korespondencyjnie poro zumieliśmy się co do ich wynagrodzenia i zapomniałem o nich na śmierć. Marsh znacząco uniósł list. – Do czasu, aż asystent opisał mi ich historię. Wygląda na to, że kości, które tam wykopują, bardzo ich obu zaintrygowały. Wypytywali mojego asystenta o dinozaury, więc powiedział im, że dawno wyginęły. Ale wcale nie wyglądali na przekonanych, a jemu znudziły się ich pełne niedowierzania miny i podejrzliwe spojrzenia. Zapytał więc wprost, o co właściwie im chodzi. Nic, odparli, nic takiego. Nic takiego, powtarzali, aż którejś nocy wszyscy spili się prawie do nieprzytomności. Whisky rozwiązała Bentonowi język i facet opowiedział mojemu asystentowi najbardziej niewiarygodną historię, jaką w życiu słyszałem. Byli wtedy z Teksańczykiem gdzieś na północy Wyoming; mieli coś do załatwienia w Big Horn. Jechali indiańskim szlakiem, próbując przejechać z prerii na zachodnią stronę gór. Dzień był piękny, wiosenny, a mimo to zabłądzili i schronili się na noc pod skalnym urwiskiem, nad jeziorem. Za plecami mieli wysoki szczyt, a dookoła układające się w idealny okrąg skały. – Marsh przerwał i spojrzał na kapitana. – O co chodzi? – O nic – odparł Dawkins z kamiennym wyrazem twarzy. – Spojrzeliście państwo po sobie. Widziałem. – Ma pan niezwykły dar opowiadania historii, profesorze. Proszę mówić dalej. Marsh popatrzył podejrzliwie na swoich gości, odchrząknął i wrócił do przerwanej opowieści: – Zapadał już zmierzch, gdy Benton postanowił wyjechać na polowanie i ustrzelić coś na kolację. Dokładnie o zachodzie słońca natknął się na indiański krąg magiczny, ozdobiony kośćmi, czaszkami i wielkimi rzeźbami z drewna. Cóż, wygląda na to, że Benton trochę się boi takich rzeczy; twierdził, że czaszki i kości były ludzkie, chociaż jak długo żyję, nie słyszałem o czymś takim. W każdym razie zsiadł z konia i zaczął się rozglądać, gdy wtem usłyszał krzyk. Spojrzał nad jezioro, nad którym szybował ciemny kształt. Wyglądał jak ptak o ogromnej rozpiętości skrzydeł. Przez moment ich cień padł na Bentona, który zestrzelił zwierzę. Jego towarzysz wszystko widział, więc przygalopował w te pędy. Razem podeszli do leżącego stwora. Poruszał jeszcze złamanym skrzydłem, więc Benton go dobił. Dopiero wtedy odważyli się go dotknąć. Skrzydła miał jak ze skóry, bez piór, pokryte rzadkimi włosami. Każde miało ponad sześć metrów długości. Ciało zwierzęcia było niewielkie i porośnięte gęstym futrem, szczęki wydłużone i bez zębne, podłużny grzebień na głowie. Nie mieli pojęcia, co to jest, ale w jednym się zgadzali: nigdy nie widzieli takiego ptaka ani zwierzęcia. Nawet nie śniło im się, że takie potwory mogą żyć w Ameryce. Marsh umilkł i złożył ręce na brzuchu. Nie zamierzał aż tak się popisywać tą opowieścią, teraz jednak niecierpliwie oczekiwał reakcji gości. Zdziwił się, gdy panna Prescott niespodziewanie parsknęła śmiechem. – Rzeczywiście! – przyznała, klaszcząc w ręce. – Miał pan absolutną rację: to niesamowita historia. – Proszę pamiętać, że ja tylko powtarzam to, co wiem z listów. Czyżby źle ją oceniał? Kiedy wstała i podeszła do biurka, stwierdził, że znów się ożywiła – i że wcale się z niego nie naśmiewa. Bardzo proszę. – Wyjęła mu z rąk kawałek czarnej skóry i podniosła go do światła. – Pan uważa, że mój ojciec widział podobne stworzenie i że to, co trzymam w ręku, to końcówka jego skrzydła? Marsh z uśmiechem rozłożył ręce. – Nic takiego nie mówiłem, panno Prescott... – Czy tak właśnie panu powiedział? – Z całym szacunkiem, panno Prescott, ale pani ojciec nigdy o niczym nie mówił wprost. Lily spojrzała na profesora spod oka, rozważając jego słowa. – Co pan o tym wszystkim sądzi? – Nie wierzę w nierozsądne domysły. Interesują mnie fakty. Na długą chwilę zapadła cisza. – A jednak – wtrącił kapitan – zaproponował pan czterysta sześćdziesiąt dolarów za dziennik zmarłego i pudełko zawierające przemieszane kości. Marsh westchnął ciężko i oparł się o biurko. Spojrzał ponuro na Dawkinsa. – Nie jestem pewien, kapitanie, czy podoba mi się pański ton. Panna Prescott się roześmiała – tak szczerze i tak beztrosko, że Marsha zamurowało. Chciał spiorunować ją wzrokiem, ale odpowiedziała kolejnym wybuchem śmiechu. – Wstydziłby się pan, profesorze. Ton może się panu nie podobać, ale kapitan powiedział prawdę. Co więcej, powinien mu pan być wdzięczny. Gdyby nie on, nie miałby pan najmniejszej szansy zdobyć tych swoich głupich kości! Powiedziała to lekko i swobodnie, ale nie dał się jej zwieść; za bardzo przypominała ojca. Zaniepokoiło go, że dopiero teraz to zauważył. Próbował się uśmiechnąć, przyłączyć do jej wesołości, ale kiedy poprosił o wyjaśnienia, nie umiał ukryć złości. Panna Prescott odparła bez ogródek, że nie ma żadnego obowiązku oddawać mu kości z pudełka. Oczy jej się przy tym śmiały, jakby opowiadała najlepszy dowcip pod słońcem. Nie znalazła w papierach ojca żadnej umowy. Prawdopodobnie w ogóle nie doszło do jej podpisania, bo w przeciwnym razie profesor nie omieszkałby się na nią powołać. Kości bardzo wiele dla niej znaczyły, dziennik również – nie same w sobie, lecz jako dzieła ostatniego roku życia ojca. W tym momencie spoważniała. Nie zamierzała ich oddawać, mówiła dalej, i trzymałaby je razem z innymi pamiątkami, gdyby nie kapitan Dawkins, który jej to odradził. Przekonał ją do wyjazdu do New Haven i namówił, żeby oddała kości. Zgoda, oddaje, ale... Zawiesiła głos. Poprawiła włosy i wyprostowała się dumnie. Ale najpierw przedstawi swoje warunki. – Cena została ustalona – przypomniał jej Marsh. – Czterysta sześćdziesiąt dolarów. – Nie chcę pańskich pieniędzy. – O co wobec tego chodzi? Lily wskazała strzęp skrzydła. – O to. Należy do mnie i chcę wiedzieć, co to jest. Chcę się dowiedzieć, co zobaczył mój ojciec. – Tłumaczyłem pani, panno Prescott, że nigdy mi tego wprost nie powiedział. – Ale zatrudnia pan dwóch ludzi, którzy pomogą nam się tego dowiedzieć. – Nam, panno Prescott? – Powie pan kapitanowi Dawkinsowi, gdzie ich szukać. Należy mu się to, nie rozumie pan? Mój ojciec, profesorze, zawsze mi powtarzał, że namiętności są równie gwałtowne jak wiatr i jeśli człowiek ma być szczęśliwy, nie powinien się im opierać, lecz dać się ponieść. – Lily zawstydziła się swoich słów i umilkła. Marsh musiał przyznać, że słowa i ton głosu idealnie pasowałyby do Sheldona Prescotta. Panna Prescott odwróciła się do kapitana. Zarumieniła się lekko i mówiła pospiesznie, jakby nagle przejęta swoją rolą: – Jestem przekonana, kapitanie, że kiedy ojciec usłyszał o pańskiej ekspedycji, rozpoznał w panu bratnią duszę. Wiem, że zachował się wobec pana nieuprzejmie. Nie mam pojęcia, jakie obawy nim kierowały, ale jestem również pewna, że w głębi serca chciał, żeby wziął pan udział w polowaniu na tego stwora. Kapitan wstał. Marsh nie miał wątpliwości, że panna Prescott nie uzgadniała z nim planu postępowania, co go cieszyło. Od początku chciał wierzyć w uczciwość Dawkinsa. Nie mógł, rzecz jasna, zapomnieć o Copie, przed którym zawsze należało mieć się na baczności. Na dobrą sprawę nawet teraz nie miał pewności, czy kapitan nie jest z nim w zmowie. Im lepszy szpieg, tym lepiej mu z oczu patrzy, prawda? Tym niemniej nieoczekiwana propozycja panny Prescott otwierała przed nim nowe, ciekawe możliwości. Marsh próbował poukładać je sobie w głowie, udając zarazem kompletny brak zainteresowania. – Gdybym powiedział państwu, gdzie znajdziecie moich ludzi, zdradziłbym położenie kamieniołomu. – Jak niby miałbym to wykorzystać? – spytał z godnością kapitan. – Nie o pana się martwię, kapitanie Dawkins. – O profesora Cope’a? Marsh uśmiechnął się złowrogo, ale nie odpowiedział. Nie był już w nastroju do rozmowy. Oddał pannie Prescott czarny kawałek skrzydła, mówiąc, że potrzebuje czasu, aby rozważyć jej propozycję. Mimo tych zastrzeżeń, już w tej chwili wiedział, co odpowie. Późno położył się spać, bo napisanie listu zajęło mu dłuższą chwilę. Rano znalazł pannę Prescott spacerującą samotnie w ogrodzie. Odwróciła się, słysząc jego kroki na wyłożonej kamieniami ścieżce. Marsh wyjął z kieszeni zalakowaną kopertę i pomachał nią znacząco, ale wyraz twarzy panny Prescott nie zmienił się – zupełnie jakby nie była ciekawa, co znajduje się w środku. Marsh poczuł gniew. Jej spojrzenie działało mu na nerwy tak samo jak wzrok jej ojca. Kiedy ruszył dalej ścieżką, szła przy nim. Po długiej chwili milczenia, zaczął jej opowiadać o Copie. Kilka lat wcześniej, wyjaśnił, Cope dokonał wspaniałego odkrycia: odkopał szkielet dawno wymarłego oceanicznego gada, fachowo nazywanego plezjozaurem – zwierzęta te miały krótkie ogony oraz długie, smukłe szyje. Plezjozaur, którego Cope nazwał elazmozaurem, wyglądał o tyle niezwykle, że miał bardzo wydłużony ogon i króciutką szyję. Marsh, który sam znalazł już kilka okazów plezjozaurów, nie krył zainteresowania tak niezwykłą anomalią anatomiczną. Ponieważ żyli jeszcze na stopie przyjacielskiej, pozwolił sobie bez zaproszenia odwiedzić go w jego domu w Filadelfii, prosząc, by Cope pokazał mu niezwykłego stwora. Wystarczył mu rzut oka, by potwierdzić podejrzenia: jedynym, co wyróżniało elazmozaura, był sposób, w jaki zestawiono jego kości. Cope umieścił jego czaszkę nie na szyi, lecz na końcu ogona i z największą niechęcią przyznał się do błędu. Zdążył już opublikować wyniki wykopalisk w biuletynie Amerykańskiego Towarzystwa Filozoficznego, toteż próbował potem wykupić wszystkie jego egzemplarze. Poczuł się potwornie upokorzony i – oczywiście! – nigdy nie przebaczył Marshowi. Panna Prescott słuchała go w milczeniu. Nagle w piersi wezbrał mu śmiech; profesor Marsh zaczął się gwałtownie trząść, nie mogąc pohamować ataku wesołości, ale w końcu opanował się, wyjął chusteczkę i otarł czoło. – Wiem, że nie ujawni pani Cope’owi treści tego listu – dodał, podając Lily kopertę. – Znajdzie pani w nim wskazówki, jak dotrzeć do kamieniołomu. Znajduje się w Wyoming i nosi nazwę Como Bluff. Kapitan miał już zarezerwowane miejsce i wykupiony bilet i pozostało mu kilka ostatnich dni w Nowym Jorku. Na jeden z wieczorów panna Prescott zaprosiła go na przyjęcie z muzyką i tańcami do domu dziadka. Dawkins uwielbiał muzykę, toteż z wdzięcznością przyjął tę propozycję. Nie widział się z panną Prescott od czasu powrotu z New Haven, ale nie mógł znieść myśli, że miałby wyjechać na Zachód bez pożegnania. Czuł też pewien niepokój. Ostatnio wspomnienie panny Prescott coraz częściej nie dawało mu spokoju. Kiedy zaczynał swobodnie rozmyślać, nie mógł się od niego opędzić. Czasem był to zarys jej dłoni, kiedy poprawiała sukienkę, czasem cień na smukłej, białej szyi. Drażniła go ulotność tych wspomnień. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że panna Prescott wymyka mu się, stając się coraz bardziej zlepkiem gestów i zamrożonych w czasie póz. Nie dawało mu spokoju wspomnienie spotkania pod drzewem w ogrodzie profesora Marsha. Co go opętało, że tak długo trzymał ją w ramionach? Nie zastanawiał się nad tym, bo wiedział, że odpowiedź nie przyniesie mu chwały, ale nie umiał żałować tego, co się stało. Nie rozumiał, co się z nim dzieje, aż w końcu doszedł do wniosku, że jednak nie zawiódł zaufania panny Prescott. Przypomniał sobie nagle wakacje w Lyme. Tej samej nocy, gdy przyglądał się, jak ze skalnego bloku wynurza się pterozaur, siedział później w łóżku, próbując ogarnąć rozumem niewyobrażalny wiek Ziemi, który zupełnie go poraził. Dzień później poszedł sam szukać skamielin – i znalazł czarny amonit. Jakim triumfem zdawało mu się wtedy to odkrycie! Maleńkim, oczywiście, prawie nic nie znaczącym, ale zawsze uważał, że znalazłszy amonit, zatriumfował nad czasem. Udało mu się ocalić fragment dawno wymarłej istoty od oszałamiającej nietrwałości świata. Wydawało mu się, że w podobny sposób ocalił pannę Prescott, kiedy ją tulił. Czy to hipokryzja? Tego się obawiał, ale najbardziej chciał, żeby panna Prescott sama to oceniła. I powiedziała mu, co o tym sądzi. Wyobrażał sobie, naturalnie, że rozmawia z nią w cztery oczy i ćwiczył swoją przemowę. Kiedy jednak podjechał pod dom pana Prescotta, zdał sobie sprawę, że pomylił się w ocenie nadchodzącego wieczoru. Powozy zajeżdżały dziesiątkami, a na wyłożonych czerwonym dywanem schodach czekał lokaj w pudrowanej peruce i odbierał od gości płaszcze. Z głębi przybranego kwiatami korytarza dobiegały dźwięki walca. Wszędzie widział wykrochmalone koszule, połyskliwe rękawiczki, piękne suknie, diamenty, orchidee i egrety. Zatrzymał się przed lustrem; na tle otaczającego go tłumu wyglądał – zgodnie z przewidywaniami – niechlujnie. Wyprężył pierś jak na paradzie i zaczął wolnym krokiem przechadzać się między pokojami. Ludzie śmiali się i rozmawiali, wszędzie połyskiwały klejnoty. Dawkins nikogo nie znał. Ktoś położył mu dłoń na ramieniu. – Szuka pan królowej balu? Kapitan odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Winfieldem Keane’em, który w wieczorowym stroju wyglądał jeszcze bardziej elegancko niż zwykle. Upudrował starannie bliznę, tak że prawie nie było jej widać. Kapitan z wdzięcznością uścisnął wyciągniętą na powitanie rękę i wyjaśnił, że rozglądał się za panną Prescott. Keane pokiwał głową i chłodnym tonem odparł, że to właśnie miał na myśli. Bal wydano właśnie na cześć przyszłej lady Bemerton. Powinna znajdować się w sali balowej, dodał i skinął cygarem. – Jest jak klejnot w srebrnej koronce. Dziadek zapewnił jej należytą oprawę. Keane mówił niedbałym, miarowym tonem, jednak miał przy tym tak zaciętą twarz, że kapitan zaczął podejrzewać, iż nie do końca go rozumie. Zapytał, gdzie mógłby znaleźć dziadka Lily – tyle o nim słyszał, że chciałby wreszcie zobaczyć go na własne oczy – ale Keane pokręcił głową. – Kazał wybudować najpiękniejszą salę balową w mieście, ale nie zobaczy go pan w niej w kadrylu. Siedzi u siebie w gabinecie, obłożony notowaniami i dokumentami z giełdy. Ludzie mogą o nim mówić, co chcą, ale jedno jest pewne: dekadenckie rozrywki go nie interesują. Widząc zdumienie na twarzy Dawkinsa, Keane spojrzał na niego z pogardą. – Nie przyszło panu do głowy, dlaczego stary Prescott postanowił kupić wnuczce tytuł szlachecki? – Myślałem... – Kapitan wzruszył ramionami. – Chciał ją zabezpieczyć na całe życie, tak? – Naprawdę tak pan myślał? – Keane prychnął lekceważąco, odwrócił się i poprowadził kapitana w głąb domu. Po drodze przeszli przez salon, a pod drzwiami sali balowej zastali rządek elegancko odzianych lokajów. Jeden z nich trzymał w rękach półmisek czarnych ostryg, a kiedy jakaś kobieta przy drzwiach podniosła ostrygę do ust, mijający ją kapitan usłyszał głośne mlaśnięcie. Inni służący częstowali gości cygarami ze złotych tac – ku zdumieniu Dawkinsa zawinięto je w studolarowe banknoty. Keane wziął sobie jedno i zapalił je od niedopałka poprzedniego. – Całe to przyjęcie to tylko zaliczka dla wyższych sfer – powiedział, wydmuchując kłąb sinego dymu. – Niewystarczająca, naturalnie. Nowojorskie tak zwane wyższe sfery nie uznają tutejszych gości za wartych uwagi, ale to się zmieni. Niech mi pan wierzy. Ich opór byłby jak sprzeciw zamku z piasku, zalewanego przez morze. – Nie rozumiem, co to ma wspólnego z dziadkiem panny Prescott, który, jak pan twierdzi, nie interesuje się takimi rozrywkami? – Wydaje mi się, że to dla niego bardzo, bardzo ważne. Musi zapłacić za łaskawe przyjęcie w wyższych sferach, tak jak płaci za wszystko, co ma na tym świecie. Gdyby tego nie zrobił, działałby niezgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy. – A co to za porządek? – Już o nim rozmawialiśmy. Ten sam, który widzi pan w morzu albo na łące. Każda istota jest pożywieniem dla innej, silniejszej. Chyba tak właśnie wygląda to w waszej nowej nauce, prawda? Kapitan wolno skinął głową. – Nie potrzebowałem nauczyciela, żeby poznać tę prawdę – uśmiechnął się Keane. – Nawet gdyby miał nim być Andrew Prescott. – Rozejrzał się po sali balowej. Pary śmigały po błyszczącej podłodze, spódnice i poły fraków wirowały w tańcu. – Słyszał pan, że znaleziono następne zwłoki? Pytanie było tak niespodziewane, że kapitan z początku nie zrozumiał słów Keane’a. Weszli do sali. Skinął cygarem i kapitan rozpoznał we wskazanej postaci wspartego na lasce Charlesa Prescotta. Komisarz miał nienaturalnie żółtą twarz, garbił się i obserwował tańczących z tak dziwnym wyrazem twarzy, iż wydało się Dawkinsowi, że Prescottowi dokucza kalectwo. Za jego plecami stłoczyła się grupka młodych ludzi, którzy śmiali się głośno ze słów jednej z pań. Panią tą była Lilian Prescott, na której widok kapitan stanął jak wryty. Wyglądała przepięknie: miała czarną suknię, a we włosy wplotła czerwony kwiat. – Kto jest ofiarą? – Kapitan złapał Keane’a za ramię. – Czy znaleziono mordercę? Keane pokręcił przecząco głową, a Dawkins uznał to za odpowiedź na oba pytania. Zacisnął mocniej dłoń na ramieniu Keane’a. – Muszę panu coś powiedzieć. Coś, co ma związek z zabójstwem ojca panny Prescott. Niech mnie pan wysłucha, to ważne. Keane spojrzał na niego z niechęcią. – Chciałbym panu coś pokazać – rzekł w końcu. – Zanim wyjedzie pan z Nowego Jorku. Może kiedy pożegna się pan z panną Prescott, znajdzie pan chwilę także dla mnie? – Wyjeżdżam jutro, z samego rana. – W takim razie wasze pożegnanie będzie krótkie. Kapitan miał ochotę powiedzieć Keane’owi, że to nie jego cholerny interes, ale zerknął na pannę Prescott i słowa zamarły mu na ustach. Zostawił Keane’a samego i nie oglądając się, ruszył w jej stronę. Wydawała się go nie zauważać, dopóki nie stanął tuż obok. Powitała go z pewnym zażenowaniem. Mimo że otaczający ją ludzie umilkli na chwilę, nie przedstawiła im go. Traktowała go uprzejmie, niepewnie, z dystansem. Nie patrząc mu w oczy, dodała, że wierzy, iż jego wyprawa się powiedzie. Kapitan mimo woli przypomniał sobie, jakie nadzieje wiązał z tym wieczorem i z rozmową w cztery oczy. Teraz czuł się jak dureń. Jak mógł wyobrażać sobie, że panna Prescott – w taki wieczór i w takim towarzystwie – będzie zainteresowana tym, co ma do powiedzenia? Ukłonił się i wycofał. Próbował kroczyć żwawym, defiladowym krokiem, ale nogi i całe ciało ciążyły mu nieznośnie. Mijając lustro, nie oparł się pokusie i sprawdził, czy naprawdę coś się zmieniło. Żadnych zmian nie zauważył, ale i tak czuł się jak szmata, mimo że prężył się ze wszystkich sił. Nie mając nic lepszego do roboty, bawił się kieliszkiem, z udawanym zainteresowaniem pociągając z niego od czasu do czasu niewielki łyk szampana. Własne palce na nóżce kieliszka wydawały mu się ogromne i niezgrabne. Śledził wzrokiem wirujące w walcu pary. W Kimberley bardzo lubił tańczyć. Tu również miał z początku nadzieję na tańce, ale ze wstydem zdał sobie sprawę, że wyimaginowaną partnerką w woalce od samego początku była panna Prescott. Nie mógł jednak oderwać oczu od tancerzy, chociaż ich widok sprawiał mu ból. Uderzyło go nagle, że wszystko, co w życiu osiągnął, dało się spakować w dwa metalowe kufry, które czekały na niego w hotelu. Kilka książek, garstka kości, sadzonki paru roślin, wyblakły kobiecy portret w ramkach. Rzeczywiście, jego szczęście zawsze wiązało się z podobnymi trofeami, ale teraz wszystkie wydały mu się nic niewarte. Z goryczą uznał, że wybrał złą drogę przez życie. Bał się, że Keane ma rację; prawa natury najlepiej sprawdzają się nie w lasach, strumieniach i na polach, i z pewnością nie w uczuciu, które głupcy nazwą miłością, ale w dworach najbogatszych. O czym świadczyła jego obojętność wobec fortuny, jeśli nie o zaślepieniu i arogancji? W życiu cały czas podbija się stawkę; tylko człowiek zamożny może naprawdę poznać świat, bo tylko on udowodnił, że sprawdzi się w wyścigu. Mając mętlik w głowie, zmusił się wreszcie do opuszczenia sali balowej. Zdawał sobie sprawę, że jest bardziej wstawiony, niż mu się wydaje. Nagle wszystko zaczęło go ogromnie bawić. Wszedł do oranżerii. Przy drzwiach stał lokaj z szampanem, więc poprosił o następny kieliszek. Jakaś starsza pani zwróciła uwagę na jego akcent i wciągnęła go do rozmowy o ubiegłorocznym pobycie w Londynie. Wymieniała same słynne, utytułowane nazwiska i znane domy, które nic kapitanowi nie mówiły. Posłusznie kiwał jednak głową, chociaż oczami błądził gdzie indziej. W głębi pomieszczenia rozpoznawał paprocie, kamelie i glicynie, słyszał kapiącą w cieniu liści wodę i zastanawiał się, czy można zasadzić w oranżerii dość roślin, żeby naprawdę przypominała ogród botaniczny w londyńskim Kew. Starszej damie usta się nie zamykały. Wspomniała właśnie o jakiejś księżnej i była ciekawa opinii kapitana na jej temat. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, poczuł za to nową falę wesołości. Rozejrzał się, dopił szampana, a następnie spokojnym tonem wyjaśnił, że nigdy w życiu nie widział księżnej na oczy. Opowiedział starszej pani kim jest, gdzie mieszka i czym się zajmuje; opowiedział, jak nadeszła zima i zmarł ojciec, a on sprzedał skromny rodzinny dobytek i zużył go w całości na podróż do Ameryki. I boi się, że popełnił ogromny błąd. Dama wcale nie wyglądała na zdziwioną. Przyjrzała mu się przez binokle i zapytała, co właściwie robi w Nowym Jorku. Kapitan wbił wzrok w dno kieliszka. – Chwytam cienie. Wszyscy tracą przeze mnie czas. – Chwyta pan cienie? Zaskoczony Dawkins odwrócił się. Przed nim stała panna Prescott. Sama. Była blada, zmęczona, spięta i wcale nie tak elegancka, jak poprzednio. – Na miłość boską, kapitanie Dawkins, jak pan może tak mówić? Kapitan nigdy dotąd nie widział jej tak rozzłoszczonej. Chciał się wytłumaczyć, usprawiedliwić, ale nie wiedział, co powiedzieć. Zdał sobie sprawę, że okłamuje starszą panią; desperacja i poczucie zagubienia ulotniły się bez śladu. Być może, wszystko to dało się wyczytać z jego twarzy – w każdym razie złość panny Prescott też zniknęła, a jej zielone oczy zrobiły się głębokie, choć nieprzeniknione. – Strasznie jestem ciekawa, jak wygląda chwytanie cieni – zauważyła starsza pani. – Niech jej pan powie – zachęciła kapitana panna Prescott. – Wszystko. Posłuchał jej. Ulżyło mu. Kiedy zaczął mówić, nie umiał się zatrzymać. Starsza pani z namysłem pokiwała głową. – Jeżeli człowiek bardzo kocha cienie, dlaczego miałby uważać, że pogoń za nimi to strata czasu? – Wiele bym dała – mruknęła panna Prescott zapalczywie – żeby pojechać tam gdzie pan i zobaczyć to, co pan może zobaczy. – Zapewniam panią, panno Prescott, że cokolwiek tam znajdę, nie przestanę o pani myśleć – odparł niezręcznie Dawkins. – Nigdy nie zapomnę, jaka była pani dla mnie miła i jak bardzo mi pomogła. Jeżeli ekspedycja się powiedzie i uda się podczas niej uchylić rąbka tajemnicy skrywającej nasz świat i jego stworzenie, pani będą się należały najszczersze podziękowania. Droga panno Prescott! Może mi pani wierzyć, że gdy ta chwila nadejdzie, będę żałował, że pani przy mnie nie ma. Zakończywszy w ten niezamierzony sposób swoją przemowę, kapitan zaczerwienił się i spuścił wzrok. Bał się, że może zostać źle zrozumiany, ale panna Prescott była od tego jak najdalsza. – No dobrze – powiedziała. – Dobrze – powtórzyła, obróciła się na pięcie i odeszła. – Bardzo przypomina ojca – odezwała się starsza dama. – Znała go pani? – Ależ naturalnie! Kiedyś mój mąż był równie ubogi jak ojciec Sheldona, ale fortuna kołem się toczy i kiedy umierał, miał całkiem spory majątek. Chociaż nie taki, oczywiście, jak pan Prescott. Sheldon musiał być podobny do pana, niewiele go to wszystko obchodziło. – Dama uśmiechnęła się wyrozumiale. – Za młodu był najprzystojniejszym i najbardziej niezwykłym człowiekiem, jakiego znałam. Kapitan przypomniał sobie, że umówił się na spotkanie z Keane’em. Wzmianka o Sheldonie przypomniała mu, że ma pilną sprawę do załatwienia. Nagle uświadomił sobie, że jeśli się z Keanem nie spotka, nie będzie mógł rano wyjechać z miasta. Nie mógł tego zrobić, dopóki morderca Sheldona był na wolności! Dziwił się, że wcześniej to do niego nie dotarło – czy to przez zaniedbanie, czy też z powodu szoku wywołanego znalezieniem świeżych zwłok. W głowie miał teraz za duży mętlik, żeby dłużej się nad tym zastanawiać, pożegnał się więc uprzejmie ze starszą panią, kłaniając się jej w pas. Wrócił do sali balowej. Niemal natychmiast z powietrza zmaterializował się Keane. Puder zszedł mu z twarzy i paskudna blizna mąciła harmonię eleganckiej fizjonomii. – Musimy porozmawiać oznajmił kapitan. – Chodźmy. Keane wyprowadził go do holu i kazał odebrać płaszcz. Dawkins nie zamierzał siedzieć dłużej na przyjęciu, więc bez słowa skargi wyszedł z Keane’em na ulicę. Przy krawężniku stał sznur powozów; woźnice skupili się w grupkach na chodniku. Keane wyminął ich i ruszył Piątą Aleją na południe. Ulica wkrótce opustoszała i kapitan zaczął opowiadać o wizycie w New Haven i o spotkaniu z Buffalo Billem Codym. Powtórzył jego słowa o zatrudnionym w nowojorskim teatrze Indianinie, który występował także w Ostatniej bitwie generała Custera. Podobno był Czejenem. Dopiero w tym momencie Keane podniósł wzrok. – A to ma jakieś znaczenie? – Dowiedziałem się, że ciało Sheldona Prescotta zostało okaleczone w sposób typowy dla przedstawicieli tego plemienia. Keane odchrząknął i zmarszczył brwi. Milczał długą chwilę. – To rzeczywiście możliwe – przyznał w końcu. Niespodziewanie skręcił w ulicę wiodącą na wschód, potem znów na południe i jeszcze raz na wschód. Szli przez dość zamożną dzielnicę, ale ulice coraz częściej były zaśmiecone, a okna ciemne i zabite deskami. Prawie na wszystkich sklepach widniały tabliczki „Do wynajęcia”. Kapitana uderzyła przede wszystkim niezwykła jak na Nowy Jork cisza. Mógł sobie wyobrazić, że znaleźli się na cmentarzysku skamieniałego świata, gdyż byli jedynymi żywymi istotami w okolicy. Stukot ich kroków na bruku Manhattanu niósł się echem w dal. Kiedy kapitan zwrócił na to uwagę Keane’a, ten tylko pokręcił głową i wskazał jakiś ciemny kształt, skulony na progu domu. – Jak tylko wzejdzie słońce, z tej kupy śmieci wykluje się włóczęga. Kapitan przyjrzał się uważniej wskazanej przez Keane’a stercie gałganów, a potem powiódł wzrokiem wzdłuż ulicy; wszędzie kulili się zmarznięci ludzie, z trudem rozpoznawalni wśród szmat. – Tak, proszę pana, w takich miejscach wykluwa się robak rozkładu. Ten robak z kolei przemienia się czasem w motyla, którego już pan widział. To motyl piękna i bogactwa. Trzepot jego skrzydeł zostawiliśmy dziś w nocy daleko za sobą. Wypowiedziawszy te pełne goryczy słowa, Keane zamilkł i zatrzymał się, po czym wziął kapitana pod ramię i poprowadził go dalej. Skręcili za róg, gdzie wszystkie budynki wzdłuż drogi wylotowej zostały wyburzone. Ponad drogą wyrastał monstrualny, stalowy szkielet o krzywych nogach i nagim kręgosłupie, który wił się w oddali jak okiem sięgnąć, a zaczynał się w miejscu, w którym stali. – To będzie kolejka – wyjaśnił Keane. – Ma biec przez całą długość Trzeciej Alei. To prawdziwy cud techniki. Mówił jednak bez przekonania i gdy tylko wygłosił swoją kwestię, odwrócił się plecami do planowanej kolejki. Ruszyli dalej, mijając ruiny czynszówki. Część gruzu uprzątnięto i zrobiono wykop pod nowe fundamenty. – Jak się panu wydaje, kiedy na Manhattanie znaleziono ostatnio ciało czerwonoskórego? – zapytał Keane. – Dawno temu. – Myli się pan. Miesiąc temu w jednym z tutejszych mieszkań znaleziono półkrwi Indiankę z przestrzeloną głową. – Kim była? – Tego nikt nie wie. – Co robiła w Nowym Jorku? Keane wzruszył ramionami. – Nie mamy zbyt wielu śladów, ale w pokoju, w którym ją znaleziono, znajdowało się też pudełko skamielin, zaadresowane do Sheldona Prescotta. Był pan u niego w domu, kiedy policjanci mu je przynieśli, prawda? – Takie małe, czerwone? Z kośćmi nadgarstka Pterodactylus occidentalisl A co mnie obchodzi zwierzę, którego kości znajdowały się w pudełku? Myśli pan, że przy tej martwej dziewczynie były dla mnie czymś niezwykłym? – Keane wskazał rozkopane ruiny. – Tutaj mamy to samo. Spod ziemi wykopali czerwonoskórego. Kapitan pokręcił głową. Alkohol znów dawał mu się we znaki. – To znaczy, że ciało, o którym pan mówił... Ten zabity... – Głowa pulsowała mu bólem na myśl o dziwnym zbiegu okoliczności, w który kazano mu uwierzyć. Oblizał wargi. – Czy ten zabity człowiek, o którym mi pan wspominał, był Indianinem? – Tak. Tylko że nikt go nie zabił. – A co się stało? – Ciało znaleziono dwa dni temu, na samym początku wykopu. Jest okaleczone, lewe ramię ma pocięte. Ten właśnie szczegół kazał się nam nim zainteresować. Pojechaliśmy dziś z komisarzem do kostnicy szpitala Bellevue, żeby usłyszeć raport z sekcji z pierwszej ręki. Ten człowiek sam się tak okaleczył. – Keane umilkł i zapatrzył się na ruiny domu. – Pewnie przyszedł tu umrzeć. Był sam pośród tego obcego śmiecia. Okaleczył się, porozmawiał ze swoimi bogami, duchami, czy kim tam chciał, a w odpowiedzi albo nie usłyszał nic, albo co najwyżej przemysłowy łoskot, który wydają prawdziwe duchy tej ziemi. Broadway nie jest już leśnym traktem, to dzikus stał się obcym w tym miejscu. Wykrwawiał się więc i nie było przy nim nikogo, kto by się w jego ranach dopatrzył jakiegoś sensu. Nie miał mu nawet kto zamknąć oczu. Leżał tak, aż ktoś znalazł jego ciało. Kapitan z namysłem przygładził wąsy. W Nowym Jorku śmierć cały czas podążała jego śladem, i to inaczej niż w Afryce, gdzie przychodziła z wojną lub z epidemią. Tu dopadała go w labiryncie ulic. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. – Ile te zwłoki tu przeleżały? – Najwyżej dwa tygodnie. – Czyli mniej więcej od czasu, gdy zginął Sheldon Prescott? – Zgadza się. Może troszkę krócej. – Kim był ten czerwonoskóry? – Kto to może wiedzieć? – Keane wzruszył ramionami. – Skoczek. Tak go nazywał Cody. Keane przyjrzał się kapitanowi z niedowierzaniem. – To się zgadza. W kostnicy mówili, że musiał utykać. – W takim razie to on. Kto inny, jak nie człowiek, którego widziałem? To on śledził Sheldona. Keane pokiwał głową, ale chyba wcale się nie ucieszył z wyjaśnień Dawkinsa. Niespokojnym gestem przygładził włosy. – Proszę za mną – powiedział. – Chcę panu coś pokazać. Kapitan ruszył za nim, ostrożnie wyszukując drogę wśród gruzów. Zbliżyli się do rusztowania kolejki i drogę zagrodziła im zamknięta na kłódkę brama w ogrodzeniu. Keane wdrapał się na parkan i zeskoczył z drugiej strony. Kapitan czekał przed bramą. Z tablicy informacyjnej wynikało, że teren po drugiej stronie należy do Manhattan Elevated Railroad Company. – A to oznacza, że jest własnością tego samego człowieka, który gościł nas dziś wieczorem – zauważył Keane, widząc, jak Dawkins czyta napis na tablicy. Kapitan przeskoczył przez płot. Ciekaw był, co takiego Keane ma mu do pokazania. Nie wiedział, po co zaprowadził go najpierw do miejsca, w którym znaleziono martwego Indianina, ale przeczuwał, że Keane’owi chodzi o coś jeszcze. Postanowił nie naciskać go, lecz szedł posłusznie za nim do miejsca, w którym olbrzymia, stalowa noga rusztowania wyrastała prosto z ziemi. Keane wszedł na prowadzące na górę schody, ale zatrzymał się i odwrócił. – Są pewne rzeczy, które chcę i muszę wyjaśnić. Kapitan podążył wzrokiem za jego wyciągniętą ręką i ujrzał, że wzdłuż całej Trzeciej Alei ciągnie się pas gruzów. – Kiedyś stały tam domy ciągnął Keane – ale podczas ostatniego kryzysu zostały zrównane z ziemią. W tym mieście mało który dom może dłużej przetrwać. – Ale po co je burzyć? Czy to nie podnosi kosztów budowy? Keane pokręcił głową i z bliska przyjrzał się nitom mocującym elementy kratownicowego szkieletu. Dał kapitanowi znak, żeby się przysunął. Z bliska Dawkins dostrzegł, że na łebku każdego nitu odbity jest ten sam napis: „PRESCOTT”. Odczytał go na głos, a Keane skinął głową i ruszył dalej. – Jest właścicielem całej tej kolei, każdej śrubki i każdego nitu. Nie tylko samej linii – także ziemi w okolicy. Trzymał rękę na pulsie i gdy przy szedł kryzys, wiedział, gdzie kupować. Co go to obchodzi, że jego nowe inwestycje pozbawiają ludzi dachu nad głową? Wzmianki o prawach innych traktuje jak osobiste zniewagi. Nie spocznie, dopóki na świecie będzie choć jeden człowiek, który mu nie podlega. Wściekłość w głosie Keane’a zaskoczyła kapitana. Była zupełnie nieproporcjonalna do treści jego słów, zupełnie jakby Keane miał znacznie więcej do powiedzenia, ale nie mógł się na to zdobyć. Dawkins nie wiedział, skąd bierze się ta gorycz, ale pamiętał, że ojciec na krótko przed śmiercią zachowywał się podobnie. Przez całe życie chętnie dzielił się z ludźmi nadzieją, a jednak na koniec miłość stworzenia umarła w nim i zrodził się ciernisty krzew. Na łożu śmierci, w gorączce, zwrócił się do syna, a ten nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Tak jak teraz nie wiedział, co powiedzieć Keane’owi. Odwrócił się i spojrzał na śpiące miasto. Rozświetlony Manhattan ciągnął się daleko na południe – cegła, płomień, drewno, żelazo. W oddali, na tle pomarańczowej łuny nad Brooklynem, wznosiły się dwie wieże. Domyślał się, że stanowią część mostu, o którego budowie czytał. Nad East River przerzucono już grube liny. Wieże upodabniały most do nieznanego gatunku sauropoda, który wynurzył się z wody i oglądał ląd, na którym mógłby się rozmnażać. Druty elektryczne pulsowały jak żyły w ciele, kamień i stal kryły dudniące tłoki – tak właśnie wyglądał świat. Albo podbój, albo zagłada. – To miasto jest tak dzikie, że żaden umysł nie potrafi go ogarnąć – odezwał się Keane. – Tętni życiem jak cały otaczający je świat, którego zresztą jest odbiciem. Kto by uwierzył, wiedząc, jakie rządzą nim prawa – już o nich mówiliśmy – że można tu w ogóle mówić o równości? A jednak gdybym w nianie wierzył, nie byłoby mnie tutaj, kapitanie, o nie. Nie walczyłbym o to, co moim zdaniem trzeba zrobić, chociaż jesteśmy biedni i mu simy wykorzystywać wszelkie resztki, jakie wpadną nam w ręce. – Wyjął z kieszeni garść cygar i trzymał je na dłoni. Kapitan rozpoznał pozawijane w studolarówki cygara z przyjęcia. Keane wycisnął z nich cały tytoń, puścił go z wiatrem, rozprostował banknoty i schował je do kieszeni. – Ja tylko podążam za wątłym płomykiem nadziei. To całe moje usprawiedliwienie. – Mówił z naciskiem, kołysząc przy tym głową jak zranione zwierzę. – Jakie inne można znaleźć? Kapitan milczał. Szukał odpowiedzi, układał ją sobie w głowie, ale wiedział, że gdy wypowie ją na głos, słowa zabrzmią nijako. Patrzył na światła miasta, rozmyślając o tym, że rano wyjeżdża. Zostawi Nowy Jork za sobą. Wizja spotkania z trawiastymi równinami sprawiała mu przyjemność, a mimo to coś ścisnęło go w gardle. Inne, gwałtowniejsze uczucie zmąciło tę radość. Kiedy próbował je rozpoznać, ze zdumieniem stwierdził, że czuje ból jak po stracie bliskiej osoby. Oparł się o barierkę, ale – o dziwo – wcale nie chciał pozbyć się tego bólu, jakby bał się, że na zawsze rozpłynie się w mrokach nocy. Pierwszy raz przyszło mu do głowy, że może być zakochany w pannie Prescott. Nie wiedział, czy nie potwierdza tego sam fakt, że tak o niej myśli. Odwrócił się do Keane’a i chciał podzielić się z nim swoimi wątpliwościami, jakby mógł go w ten sposób podnieść na duchu. Powstrzymał się jednak i zapytał, czy Keane naprawdę wierzy, że morderca Sheldona nie żyje. Pytanie zaskoczyło Keane’a, gdyż spojrzał na kapitana szeroko otwartymi oczami i zaraz spuścił wzrok. – To bardzo prawdopodobne – mruknął i pokiwał głową. – Bardzo. – Dlaczego miałby dopuścić się takiej zbrodni? – Czerwonoskóry? – Keane wzruszył ramionami, jak gdyby dzikusy nigdy nie miały racjonalnych pobudek. – To dość niezwykły zbieg okoliczności, że znaleziono go martwego tak szybko po śmierci tej pół-Indianki. Oboje zginęli w Nowym Jorku i coś ich łączyło z Sheldonem Prescottem. – Rzeczywiście, to bardzo dziwne. – A Sheldon... Keane spojrzał pytająco na Dawkinsa. – Sheldon prowadził na zachodzie jakieś interesy z tubylcami. Z Czejenami. – To też prawda, kapitanie. – Obawiam się, że nie jestem specjalistą od zwyczajów i kodeksu waszych tubylczych plemion, ale z moich afrykańskich doświadczeń wynika, że więzy rodzinne mogą odgrywać u nich ogromną rolę. – Jakże łatwo, pomyślał kapitan, język etnologii pozbywa się rzeczywistych motywacji, emocji i żalu! Oto prawdziwie naukowe narzędzie. – Zniewagi, jaką jest uprowadzenie, nie zapomina się. – Myśli pan, że Sheldon porwał dla siebie indiańską dziwkę? – Na pewno i panu przyszło to do głowy. Keane nie odpowiedział. – To nie moja sprawa, naturalnie. – Podejrzany nie żyje. Trudno mu będzie coś udowodnić. – Przypomniałem sobie coś, co powiedział detektyw Moran. Twierdził, że rany wycięte przez Czejena mogą mieć konkretne znaczenie. – Detektyw Moran tak powiedział? Tak. Keane uniósł brwi, ale pokiwał głową. – Wezwę go i rano porozmawiamy. – Uśmiechnął się i poklepał kapitana po ramieniu. – Moran to dobry fachowiec. Wydaje mi się, że w jego rękach ta sprawa będzie bezpieczna. Proszę się już nianie przejmować. A wracając do pańskiego wcześniejszego pytania: tak, uważam, że morderca nie żyje. Sądzę też, że może pan wyjechać z miasta, nie martwiąc się o bezpieczeństwo panny Prescott. Tym razem to kapitan odwrócił wzrok, zaskoczony słowami Keane’a. – Oczywiście – odparł obojętnie. – To dla mnie wielka ulga. Keane parsknął śmiechem. – Niech pan da spokój, pańskie motywy są widoczne jak na dłoni. Wiem, ile bratanica komisarza panu zawdzięcza; jej matka o wszystkim mi opowiedziała. Podobno przekonał ją pan, żeby oddała ostatni dziennik Sheldona jakiemuś profesorowi z Yale. Rozumiem, ile ta decyzja pana kosztowała. – Nic mnie nie kosztowała. – Kapitan pokręcił głową. Przypomniał sobie rysunek z dziennika: skalny cyrk i okolone drzewami jezioro. Uśmiechnął się, gdyż wiedział, że mówi prawdę. – Zrezygnowałem z mrzonek, otrzymując w zamian znacznie większą nagrodę. – Tak? – Keane przyglądał mu się zdziwiony. Kapitan skinął głową. – Pozwoli pan, że zapytam, co to za nagroda? – Dla pana nic by nie znaczyła. – Proszę sprawdzić. – Dostałem wskazówki, jak dotrzeć do wspaniałego, największego w historii złoża skamieniałych kości. – Kiedy twarz Keane’a pozostała absolutnie niewzruszona, kapitan mówił dalej: – Profesor Marsh pokazał mi zapiski z wykopalisk. Są zupełnie inne od wymysłów i bredni Sheldona. Kiedy wyruszałem do Ameryki, nawet nie śniłem o takich odkryciach. To, co tam znaleziono do tej pory, potwierdza niezwykłą wartość znaleziska. Nie żałuję więc sekretu Sheldona. Ba, wątpię, czy w ogóle istnieje, ale profesor Marsh w niego wierzy. Być może, dokona największego odkrycia w historii naszej nauki. Keane pokiwał głową. – Mogę spytać, gdzie znajduje się to miejsce? – Jeśli panu powiem – zaśmiał się Dawkins – przestanie być tajemnicą. – Oczywiście. – Keane przygryzł wargę. – To może powie mi pan chociaż, co spodziewa się tam znaleźć? Kapitan uśmiechnął się i przymknął oczy. Wzdłuż rzeki ciągnęły się fabryki i elektrownie, z kominów buchał ogień. Jego blask zabarwiał obraz, jaki malował mu się przed oczami. Wieże ciśnień, iglice, czynszówki – widział je wszystkie jako czarne kości na migotliwym, czerwonawym tle. Kości udowe i ramieniowe, olbrzymie, skamieniałe. – Cuda prawdziwe – odparł szeptem. Dał Keane’owi znak, żeby szedł przodem. Był zmęczony i nie miał ochoty na dalszą rozmowę, chociaż wciąż przepełniało go dziwne uniesienie. Nie umniejszały go nawet myśli o pannie Prescott i rozstaniu z nią. To dzięki niej poznał sekret złoża kości. Rozmyślał o tym, idąc po schodach, kiedy przyszło mu do głowy, że każdy krok, dźwięczący metalicznym echem, przybliża go do kości w Como Bluff. CZĘŚĆ DRUGA Pociąg zadygotał i zatrzymał się z łoskotem. Lily przytrzymała kapelusz. Louise, jej służąca, zapiszczała. Do przedziału zapukał konduktor w asyście dwóch tragarzy. – Medicine Bow, proszę pani. Jesteśmy w Medicine Bow. Tragarze zakrzątnęli się wokół bagaży, a konduktor odprowadził Lily do drzwi. Zamrugała, oślepiona słońcem, i zeszła na peron. Rozgrzane powietrze pachniało kurzem i krowimi odchodami. Podniosła dłoń do nosa, ale widząc, że Louise robi to samo, natychmiast ją opuściła. W Londynie i w Nowym Jorku – szczególnie w Nowym Jorku – kapryśny charakter służącej był dla Lily źródłem ogromnej satysfakcji. Czasem żartowała, że Louise z pewnością pochodzi z Paryża, a nie z Brooklynu. Teraz jednak, gdy Louise usiłowała wyczyścić jej sukienkę, Lily zirytowała się, jakby przez takie zabiegi mogła wyjść na idiotkę. Odwróciła się ze złością. Pociąg ruszył wolno na zachód i między wagonami mignęła jej żółta, skalista równina. Zabrzmiał jeszcze dzwonek sygnałowy i ostatni wagon zniknął jej z oczu. Teraz już nic nie zasłaniało widoku na południe. Daleko ponad równiną, niczym łamiąca się fala, wznosił się błękitny szczyt Elk Mountain. Coś ścisnęło ją w gardle, gdy przypomniała sobie, jak jeździła z ojcem konno po pobliskich wzgórzach. Sheldonowi usta się nie zamykały – opowiadał jej o ptakach i kamieniach, cały czas wtrącając łacińskie nazwy. Niedaleko Elk Mountain zbudował ich pierwszy dom. Nie było tu wtedy linii kolejowej ani osady zwanej dziś Medicine Bow. Lily spojrzała w stronę miasta, ale stojąca przy końcu peronu grupa mężczyzn zasłaniała jej widok. Większość z nich miała filcowe kapelusze nasunięte głęboko na oczy, a mimo to czuła, że ją obserwują. Któryś z nich splunął, drugi szturchnął go pod żebro i obaj się roześmiali. Lily ze złością odwróciła się do nich plecami i pogoniła Louise, która wciąż uwijała się przy jej stroju. Przy okazji sama strzepnęła kurz z fałdów sukni – pozbawionej trenu i kończącej się dość wysoko nad ziemią, ale skrojonej zgodnie z modą z odległej Rue de Rivoli. – Panna Prescott? Odwróciła się zaskoczona. Obok jej kufrów stał jasnowłosy, wąsaty mężczyzna w sfatygowanej sztruksowej kurtce i spodniach wpuszczonych w buty. Uniósł kapelusz eleganckim gestem, doskonale pasującym do bródki a la van Dyke. – Profesor Edward Drinker Cope – ukłonił się. – Do usług. Spojrzała na niego skonsternowana i chociaż starała się nie dać po sobie poznać, jak okropne podejrzenia przyszły jej do głowy, odparła tylko: – Doprawdy? – Proszę przyjąć moje kondolencje z powodu śmierci ojca, panno Prescott. Znałem go. Kiedy konduktor powiedział, kim pani jest, zbieg okoliczności wydał mi się uderzający. – Istotnie... Niezwykły zbieg okoliczności. – Czy ojciec mówił pani o mnie? – Pańska sława, profesorze Cope, sięga daleko. Cope skinął głową. Pochlebstwo sprawiło mu przyjemność. – Zamierza się pani zatrzymać w Medicine Bow? Lily niezobowiązująco pokiwała głową. – Pozwoli pani zatem, by nasz bagaż zabrano razem do hotelu? – Naturalnie. Dziękuję panu bardzo. Mimo woli uśmiechnęła się do profesora z wdzięcznością, a potem patrzyła jak, robiąc mnóstwo zamieszania, pogania tragarzy. Dwóch obszarpańców zaczęło zbierać kufry; podobnie jak koledzy z końca peronu, przyglądali się Lily szeroko otwartymi oczami. Idąc za nimi doszła do wniosku, że właściwie nie może ich za to winić. Pomyślała o tym, żeby jadąc na zachód darować sobie codzienną elegancję, ale nie potrafiła się ubrać dość niechlujnie, by pasować do takiego miasta jak Medicine Bow. Chyba nigdy w życiu nie widziała tak zapuszczonej, brudnej mieściny. Tworzyło ją najwyżej trzydzieści domów. Większość z nich miała podwyższoną frontową ścianę, tak jakby oprócz parteru miały jeszcze piętro i Lily nie mogła się nadziwić, na kim właściciele chcieli wywrzeć lepsze wrażenie. Cztery sklepy, stajnia, sala bilardowa i inne budynki, których przeznaczenia nie miała ochoty się domyślać, stały wzdłuż jedynej w miasteczku ulicy, zaśmieconej i ponurej. Nie tak jednak ponurej, pomyślała Lily, jak moje myśli. To, co w Nowym Jorku zapowiadało się na wspaniałą, ekscytującą przygodę, w najlepszym pokoju hotelowym w Medicine Bow zbladło nagle, upodabniając się do koszmarnej pomyłki. Kiedy Louise, marszcząc nos, oglądała łuszczącą się tapetę i zgarniała padłe muchy z parapetu, Lily nie miała nawet ochoty jej besztać. Położyła się tylko na łóżku i położyła rękę na czole. Z sąsiedniego pokoju dobiegał ją odgłos kroków; wiedziała, że pokój ten zajmuje profesor Cope. Bała się, że śledził ją od początku, że to dzięki niej trafił do Medicine Bow, i ten lęk pulsował jej w myślach w rytm bólu głowy. Cope dłuższą chwilę spacerował po pokoju, aż wreszcie trzasnęły drzwi i jego kroki oddaliły się po schodach do baru. Leżała nieruchomo przez jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, a potem nagle usiadła, nałożyła kapelusz, sięgnęła po parasolkę i poinformowała Louise, że ma do załatwienia sprawę nie cierpiącą zwłoki. Na parterze hotelu panowały takie same pustki, jak na ulicy. Profesora Cope’a nie było nigdzie widać. Lily zadzwoniła na właściciela i zażyczyła sobie jakiś w miarę czysty powóz. Właściciel, najwidoczniej zaniepokojony tak niezwykłym życzeniem, zaprowadził ją na zaplecze, gdzie stała świeżo odnowiona dwukółka, zaprzężona w nieźle odpasionego konia. Lily dała wyraz swojemu zadowoleniu, wręczając właścicielowi półdolarówkę. Ten zawołał woźnicę i Lily ostrożnie usadowiła się na koźle. – Proszę zabrać mnie do Como Bluff – poleciła półgłosem. Woźnica spojrzał na nią dziwnie, ale nie odezwał się. Szarpnął lejce i dwukółka ruszyła z miejsca. Jadąc przez miasteczko, Lily wypatrywała profesora Cope’a, ale dostrzegła tylko sterty puszek i pustych butelek po whisky, w których odbijało się palące słońce. Nie było nawet psa, który grzebałby w śmieciach. Medicine Bow skończyło się i na prerii rysował się tylko szlak, którym jechali. Lily miała wrażenie, że zostawia za sobą dorosłe życie i wraca do dzieciństwa i wszystkich jego fantazji. Wyobraziła sobie, że siedzi obok ojca na wozie, otacza ich rozległa jak ocean równina – tu jakieś zawirowanie, tam grzbiet łamiącej się fali. Tylko że fale nie łamały się, a ocean był ze skał. Nawet biegnące po ziemi cienie pędzonych wiatrem chmurnie potrafiły zmienić wrażenia nienaturalnego bezruchu. Będąc dzieckiem, wyobrażała sobie, że tylko kamienne statki mogą pływać po takim morzu. Marzyła o tym, żeby zbudować taki okręt i ciąć jego dziobem kamienne urwiska. Przysłoniła oczy i spojrzała w dal, jakby siedziała właśnie w bocianim gnieździe, ale monotonię krajobrazu mącił tylko kołujący w górze sęp. Poza tym ziemia była jałowa i nieruchoma. Kilka kilometrów dalej Lily dostrzegła jednak ludzkie postacie, poruszające się po grzbiecie niskiego, równoległego do drogi wzgórza. Woźnica wyciągnął rękę i potwierdził, iż faktycznie zbliżają się do Como Bluff. Ciesząc się w duchu, że nie pożałowała pieniędzy na tę przejażdżkę, poprosiła, żeby podjechał jak najbliżej. Wczepiła się w kozioł i zacisnęła zęby, kiedy dwukółka, podskakując na kamieniach, zaczęła toczyć się pod górę. Trakt stawał się coraz bardziej stromy i nierówny – najpierw jechali przez rozległy obszar zamieszkany przez pieski preriowe, potem, gdy roślinność zupełnie zanikła, przez skalisty teren. Wreszcie powóz zarył w dziurę w ziemi i zatrzymał się z szarpnięciem. Jedno koło kręciło się bezradnie w powietrzu. Ze wznoszącego się nad nimi urwiska posypały się drobne kamyki. Podnosząc wzrok, Lily dostrzegła stojącego na szczycie mężczyznę ze strzelbą. Pierwszy raz od przyjazdu do Medicine Bow czuła się przygotowana na to, co ją spotyka. Z gracją zsiadła z dwukółki i kazała strażnikowi opuścić broń. Zdziwił się chyba, ale posłuchał jej. Podeszła bliżej, z wdziękiem wybierając drogę wśród kamieni, i wyniosłym tonem poinformowała go, jaki jest cel jej wizyty. Przedstawiła się jako bliska przyjaciółka profesora Marsha, który zapewnił ją, że na Como Bluff czeka ją miłe powitanie. W szczególności chciałaby się spotkać ze swoim znajomym, kapitanem Dawkinsem. Po tych słowach poczuła niepokojące mrowienie w żołądku, a kiedy strażnik nie odpowiedział, lecz przyglądał jej się bez słowa, zorientowała się, że zupełnie zaschło jej w gardle. Nie obawiała się, że jej nie uwierzy; ufała swojej sile przekonywania. Bała się jednak, że kapitan Dawkins mógł już wyjechać z Como Bluff. Możliwość ta była tak przerażająca, że do tej poty Lily nawet nie próbowała jej rozważać. Teraz zaś, na tym smaganym wiatrem kamienistym zboczu, lęk zmienił się w pewność. Co ona właściwie tu robi? Po co przyjechała? Zrozumiałą jak wielkie głupstwo popełniła i odwróciła się rozżalona. Cienka, srebrna nić połyskiwała w promieniach słońca: to linia kolejowa przecinała burożółtą równinę. Lily spojrzała dalej na wschód, gdzie tory rozpływały się w mgiełce na horyzoncie. Odwróciła się do strażnika i kazała zaprowadzić się do kapitana Dawkinsa. Strażnik skinął strzelbą. Teraz, kiedy nie celował w nią, Lily zwróciła uwagę, że ma miłą, szczerą twarz, chociaż kolorem nieróżniącą się znacząco od ziemi pod jego stopami. Powiedział, że jest mu przykro, jeśli ją wystraszył. Nazywał się Reed i był szefem pobliskiej towarowej stacji kolejowej. Profesor Marsh wynajął go do kierowania wykopaliskami i uprzedził, że w pobliżu mogą kręcić się nieproszeni goście. Lily wspięła się w ślad za nim na szczyt urwiska. Serce biło jej szybko, w ustach wciąż czuła paskudną suchość. Upał dawał się we znaki. Świerszcze uskakiwały jej spod nóg, wydając dźwięki tak samo suche i trzeszczące, jak kruszone butami kamyki. Na grani ciągnęło się podziurawione pasmo skały, przywodzące na myśl ruiny któregoś z angielskich zamków. Ruszyli wzdłuż niego, mijając ustawione w stosy skrzynie i sterty sprzętu: kilofy, ręczne świdry, brezentowe płachty. Lily stanęła jak wryta. Tak właśnie musiał wyglądać warsztat pracy jej ojca. Zaskoczona, przyglądała się wyłożonym na słońcu symbolom tego życia, które zawsze ukrywał przed rodziną. Dotknęła jednej ze skrzyń; drewno było niemalowane i bardzo szorstkie. Cieszyła się, że nie zdjęła rękawiczek, bo kiedy przesunęła dłonią po krawędzi skrzyni, kilka drzazg weszło w miękką cielęcą skórę. Próbowała je wyjąć, ale bez powodzenia, ponieważ nie chciało się jej zdejmować drugiej rękawiczki. Rozdrażniona dogoniła Reeda. Stanąwszy na końcu grani, słyszała dobiegający z drugiego krańca łoskot młotów. Wychyliwszy się teraz poza krawędź, zobaczyła jak zbocze opada stromo, tworząc rozległy kamieniołom, poprzerzynany we wszystkich kierunkach płytkimi rowami. W rowach pracowali ludzie, druga grupa skupiła się w wyschniętym łożysku strumienia. Obciosywali wielki kawał skały, w którym po bliższym przyjrzeniu się Lily dostrzegła zarys ogromnej kości. Była naprawdę olbrzymia, ciemna, na wpół rzeczywista jak sylwetka morskiego stwora na przybrzeżnej płyciźnie. Lily uśmiechnęła się. Przyszedł jej na myśl kapitan – z jakim entuzjazmem i uniesieniem musiał badać takie znaleziska. Rozglądała się za nim, ale nigdzie go nie widziała. Reed się nie zatrzymywał – minęli kamieniołom i wciąż szli naprzód. Lily, plącząc się w sukni, miała kłopoty, żeby za nim nadążyć. W końcu zapytała, czy daleko jeszcze muszą iść. Reed bez słowa zniknął za krawędzią wzgórza, więc westchnęła, zebrała spódnicę i pobiegła za nim. Słyszała, jak Reed ześlizguje się po sypkim zboczu, a kiedy wychyliła się zza krawędzi, zobaczyła następną skarpę, znacznie niższą od poprzedniej, w której rozlegało się delikatne postukiwanie tylko jednego młotka. Podpierając się parasolką, Lily zeszła na dół z całą godnością, na jaką mogła się zdobyć. Stukanie ucichło. Dochodziło spoza poszarpanego występu skalnego. Kiedy obeszła go dookoła, znalazła kapitana Dawkinsa. Leżał na brzuchu i rozmawiał z Reedem, nie odrywając wzroku od wznoszącej się przed nim ściany. Warstwy różnokolorowych osadów biegły w poprzek ściany jak obnażone zęby. Kapitan otarł czoło, wziął młotek i znów zaczął ostukiwać skałę. Lily zrobiła krok do przodu. Jej but zgrzytnął głośno na kawałku łupku. Kapitan obejrzał się przez ramię i znieruchomiał ze zdziwienia. Powoli wstał i otrzepał koszulę z ziemi. Lily zwróciła uwagę, że zdążył się już opalić tak samo, jak wszyscy mężczyźni, których spotykała na Zachodzie; włosy też mu zjaśniały od słońca i wiatru. Miała wrażenie, że ta ogorzałość jest dla niego jak najbardziej naturalna. Widząc, jak koszula oblepia jego spocone ciało, zdziwiła się, jak mogła wcześniej uważać, że jest niezgrabny. Wydawało jej się, że powinna chyba spuścić wzrok, ale nie zrobiła tego. Kapitan też na nią patrzył, nic nie rozumiejąc. Zdjął kapelusz i obracał go niepewnie w dłoniach. – Panna Prescott – wykrztusił. – Doprawdy, kapitanie, mógłby się pan bardziej ucieszyć na mój widok. – Co panią tu sprowadza? – A jak pan sądzi? – Nie mam pojęcia. – Chciałam panu towarzyszyć... – Lily umilkła zmieszana. W poszukiwaniu Ptaka Grzmotu. – Co na to pani matka? – Jak to? – Czy wie, że pani tu jest? – Kapitanie Dawkins... – Dłoń Lily zacisnęła się mocniej na uchwycie parasolki. – Czy to jej interes, co ja robię? – Panno Prescott, wydaje mi się, że jest to jak najbardziej jej interes – zauważył ostrym tonem kapitan. Twarz miał śmiertelnie poważną. – Widzi pani... – Zerknął na Reeda. – Będzie się o panią martwić. Na pewno obawia się najgorszego. Lily zarumieniła się, ale obróciła dyskretnie parasolkę, tak żeby cień padł jej na twarz. Miała nadzieję, że kapitan nic nie zauważył. – Dlaczego miałabym przejmować się jej opinią? – zapytała z udawanym spokojem. – Wiem tylko, że chcę, aby dzieło ojca zostało dokończone, zanim wyjadę do Anglii, żeby wyjść za mąż. Dostałam fragment skrzydła Ptaka Grzmotu. To mój spadek. Chcę być z panem i przekonać się, czy ten stwór żyje. Zniecierpliwiony kapitan machnął ręką. – Mówi pani tak, jakby nie groziło pani żadne niebezpieczeństwo! – Zapomina pan, kapitanie, że tu się wychowałam. – Owszem, panno Prescott, wychowała się pani tutaj, ale pod opieką ojca. – Miałam nadzieję, że jako dżentelmen zapewni mi pan podobną ochronę. Kapitan obserwował ją z nieprzeniknioną, jakby wykutą z kamienia twarzą. Cały zresztą upodobnił się do kamiennego posągu. Rękawy miał podwinięte do łokci. Pierwszy raz zobaczyła, jakie masywne i żylaste ma ręce. W tej chwili były dodatkowo przyprószone szarym pyłem. Miała ochotę dotknąć ich, żeby poczuć kurz pod palcami. Nie poruszyła się jednak. W końcu kapitan westchnął i skrzyżował ramiona na piersi. – Ptak Grzmotu nie istnieje – stwierdził. Tym razem to Lily wytrzeszczyła oczy. Próbowała się roześmiać, ale nawet w jej uszach śmiech zabrzmiał jak zduszone kaszlnięcie. – Skąd pan wie? – To niemożliwe, żeby ten gatunek przetrwał. – Dlaczego? – Z wielu powodów. – Proszę podać choćby jeden. Kapitan bezradnie zamachał rękami, jakby nie wiedział, od czego zacząć. – Tylko jeden, kapitanie. – Mieszkała tu pani, zna pani tutejsze zimy. Wie pani, jakie są mroźne. – I co z tego? – Jeżeli nie mylimy się w ocenie anatomii pterozaura, nie przeżyłby w takich warunkach. – Może się zmienił? Sam pan powtarza, że zwierzęta ewoluują. – Ewoluują, panno Prescott, albo wymierają. Zmieszana Lily stwierdziła, że nieznośnie pieką ją oczy. Zamrugała ze złością. – A co z Bentonem, tym człowiekiem, o którym mówił profesor Marsh? Tym, który nad jeziorem widział istotę o ogromnych skrzydłach? Kapitan spojrzał na Reeda. Widać było, że zadawał mu już to pytanie. – Rozmawiałem z nim – odparł z wahaniem. – Powiedzmy, że nabijanie się z nowicjuszy to ulubiona rozrywka mieszkańców Dzikiego Zachodu. – Ale to jezioro i otaczające je urwisko... – Lily zawiesiła głos i zamrugała wściekle. Pieczenie nie ustępowało. Przekrzywiła głowę i potarła oczy. – Przykro mi – powiedział kapitan. – Niepotrzebnie się pani tu fatygowała. – Ale mój ojciec... – Lily spojrzała na niego ze złością i zaskoczeniem w oczach. – Profesor Marsh i profesor Cope... Co oni o tym sądzą? Zgodziliby się z panem? Dawkins nie od razu odpowiedział – nie ulegało wątpliwości, że starannie waży słowa. W końcu jednak przyznał, że choć trudno mu w to uwierzyć, istotnie przyznali mu rację. – Po co w takim razie udają, że jest inaczej? – O tym wolałbym nie mówić, panno Prescott. Kapitan umilkł, a Lily przyszło do głowy, że tu, na zachodzie, Dawkins jest zupełnie innym człowiekiem niż w Nowym Jorku. Świetnie pasował do tutejszych pustkowi, tak jakby lepiej postrzegał świat z miejsca wysmaganego wiatrem. Powiodła wzrokiem po urwisku – skały były popękane i powykręcane jak kręgosłup jakiegoś lewiatana. Odrzucał ją ten widok. Odwróciła się do kapitana i lodowatym głosem spytała, jakie są jego dalsze plany. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, gdy z pętli u pasa wyjął mały przebijak i przyklęknął przed skałą. Pokazał coś czubkiem przebijaka. Podeszła bliżej, ale nie widziała, o co mu chodzi. Nachyliła się więc, krzyżując nogi jak do dygnięcia. Jej suknia otarła się o rękę kapitana. Lily sięgnęła po nią zirytowana, ale ujrzawszy wreszcie kość w kamieniu, zapomniała o sukni. Miała przed sobą skamieniałą, na wpół odsłoniętą żuchwę jakiegoś zwierzęcia, bardzo delikatną i pełną zębów – drobnych i błyszczących jak szlachetne kamyki na tarczy damskiego zegarka. Kapitan delikatnie oczyścił je pędzelkiem z kurzu. Zrobił to z tą samą gracją, która zwróciła uwagę Lily już przy pierwszym ich spotkaniu. Wtedy wdzięk wydawał się jej nie pasować do człowieka tak potężnej postury. Kapitan wskazał zęby w szczęce i, jak gdyby czytając w myślach Lily, zaczął opowiadać o Różyczce. Przypomniał jej, jak Robbie karmił szczura z talerza. Odgarnął jeszcze trochę pyłu ze swojego znaleziska i zaczął mówić bez opamiętania. Niektórych słów Lily nie rozumiała – opowiadał o zokludowanych trzonowcach, kościach kopalnych – ale słuchała go, jakby ten właśnie język odpowiadał jej najskrytszym tęsknotom. Wszystkie wyrażały namiętność i zachwyt. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć bezcennej kości. Reed z dumą poinformował ją, że w całej Ameryce nie znaleziono dotąd ani jednego ssaka z okresu jurajskiego. Lily zamarła w pół gestu, bojąc się uszkodzić tak rzadki cud natury, tak jakby zęby naprawdę były klejnotami. Nie zorientowała się, że szczęka należała do ssaka, ale teraz rozumiała już, dlaczego kapitan wspomniał o Różyczce. Czy nie wspomniał jej wtedy, w ładowni, że wywodzą się od istoty bardzo podobnej do szczura? Może właśnie od takiej, jaką mieli teraz przed sobą? Dotknęła skamieniałej szczęki i spojrzała na swój palec: oprócz drzazg miała teraz na rękawiczce smugę pyłu. Gorący wiatr dmuchnął takim samym kurzem, który utkwił w szczelinach między zębami skamieliny. Nagle Lily odniosła wrażenie, że nastrój tego miejsca jest wyjątkowo gniewny i złowrogi. Zaschło jej w gardle, jakby została pogrzebana żywcem pod warstwą popiołu, a jej kości z wolna piekły się na kamień. Wolała dłużej nie snuć takich rozmyślań. Odwróciła głowę. Nie próbowała dłużej namawiać kapitana, lecz wróciła do dwukółki. Nie zaproponował, że ją odprowadzi, co dodatkowo powiększyło jej wzburzenie. Poszedł z nią Reed. Proponował nawet, że wróci z nią na stację, żeby mogła od razu załatwić sobie powrót do Nowego Jorku. Spojrzała na niego z udawaną wyższością i odparła, że nie podjęła jeszcze decyzji co do dalszych swoich planów. Reed nie ukrywał zaskoczenia, ale nie skomentował tej odpowiedzi. Pomógł Lily wsiąść na kozioł. Kiedy na pożegnanie uchylił kapelusza, zrobiło się jej nagle wstyd, że jest taka niewdzięczna. Podziękowała mu najszczerzej, jak potrafiła, i poprosiła, żeby przysłał do niej tych dwóch ludzi, którzy widzieli Ptaka Grzmotu. – To znaczy: twierdzą, że go widzieli – sprostował zdumiony Reed. – I tak proszę ich przysłać, Bentona i tego drugiego. Zapłacę im. Podała numer swojego pokoju w hotelu i z ulgą odwróciła się plecami do Como Bluff. Wróciwszy do Medicine Bow, odkryła, że Louise nie rozpakowała kufrów. Upomniała ją – ostro, ale bez przekonania. Nadciągał zmierzch, a wraz z nim narastał gwar na zewnątrz. Z ulicy i barów niosły się męskie głosy, szczęk ostróg i brzęk butelek. Ten nowy, nieznany hałas ukołysał Lily do snu. Myślała o ojcu. Śniło się jej, że Sheldon żyje, a kiedy się obudziła, na dworze zrobiła się ciemna noc. Dopiero po chwili zorientowała się, gdzie jest i przypomniała sobie, że ojca zamordowano. Wyjrzała przez okno i natychmiast poczuła nieprzepartą niechęć i pogardę dla wszystkiego, co znajdowało się na zachód od Piątej Alei. Była głodna. Zeszła na dół, gdzie barman podał jej kolację. Jedzenie zaległo jej w żołądku. Wyszła na ulicę, żeby się uspokoić i odwlec nieuniknioną chwilę powrotu do pokoju. Naprzeciw hotelu znajdował się bar. Przesączające się przez dym światło padało na ulicę przed drzwiami, zza których dobiegał szmer rozmów i dźwięki skrzypiec. Lily wolnym krokiem przeszła przez ulicę. Zanim znalazła się w połowie drogi, rumieniec wystąpił jej na policzki. Rozległ się kobiecy chichot, wybuch śmiechu i do pierwszych skrzypiec dołączyły drugie. Liczne stopy zadudniły na deskach podłogi. Lily podeszła ostrożnie do samych drzwi. W głębi, w sinych oparach dymu, ujrzała tańczący tłum – mężczyźni i kobiety klaskali, skakali i kołysali się na wszystkie strony. Mężczyźni mieli porozpinane koszule, a kobiety paradowały w wysoce nieskromnych strojach. Na przemian to wtulały się w ramiona partnerów, to znów brały się za ręce i tańczyły w kółku, pokrzykując do taktu. Największy z mężczyzn, jasnowłosy olbrzym, przecisnął się przez tłum i chwycił jakąś kobietę w gorsecie. W wyobraźni Lily widziała na jego miejscu swojego ojca. Nastąpił finał, skrzypce ucichły, pary taneczne rozsypały się przy wtórze pijackiego śmiechu. Lily oparła się o drzwi. Była wyczerpana. – Panno Prescott – rozległ się chrapliwy szept. Odwróciła się i zobaczyła stojących na ulicy dwóch mężczyzn. Ciekawe, jak długo jej się przyglądali? Wyszła poza plamę światła padającego z baru i mogła im się lepiej przyjrzeć: obaj mieli wychudzone twarze i wąsy koloru stali. Patrzyli na nią pożądliwie, mrużąc oczy. Mieli takie same rewolwery. Lily poczuła lekki niepokój; jej matka twierdziła, że tacy ludzie też należeli do świata ojca. Starając się zapanować nad głosem, zapytała, czego sobie życzą. Jeden z nich odparł, że podobno chciała się z nim spotkać. – Z panami? – Poczuła ogromną ulgę. – Przyjechaliście z Como Bluff? I jeden z was nazywa się Benton? Mężczyzna, który z nią rozmawiał, skinął głową. – Czy pan Reed powiedział panom o mojej propozycji? Benton przytaknął, dodając, że chętnie ustaliłby szczegóły. Wskazał na swojego towarzysza, który nie przedstawił się, lecz uchylił kapelusza i przywitał się uprzejmie z Lily. Jego śpiewny akcent zdradzał, że pochodzi z Teksasu. Milczał i słuchał, co powie Benton. Jeżeli panna Prescott zamierzała im zapłacić, wyjaśnił Benton, mogła liczyć na pełną współpracę z ich strony. Daleko na północy wplątali się w straszną kabałę i nie zamierzali już nigdy wracać w góry Big Horn. Zawahał się i pierwszy raz odważył się spojrzeć Lily w oczy. Musiałaby im sporo zaoferować, dodał. Lily pokręciła głową. – To nie miejsce na takie rozmowy. – Ma pani pieniądze przy sobie? – Proszę przyjść rano. Chciała wrócić do hotelu, ale Benton ruszył za nią. Kiedy przyspieszyła kroku, złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie. – Słyszałem, że woźnicy dała pani całe pół dolara – wyszeptał. Lily przez chwilę patrzyła prosto przed siebie, na drzwi hotelu, a potem odwróciła się do Bentona. Kiedy poczuła na twarzy jego oddech, zrobiło jej się niedobrze. – Ile pieniędzy ma pani w pokoju? Krzyknęła najgłośniej, jak potrafiła, ale tylko raz, bo Benton zaraz zasłonił jej usta szorstką dłonią. Wolną ręką wykręcił jej rękę. Kopała go i szarpała się, ale nie zwolnił uścisku – w każdym razie nie do chwili, gdy rozległ się szczęk odwodzonego kurka. – Czy ten dżentelmen się pani naprzykrza, panno Prescott? Lily wyrwała się i odwróciła. Jakiś człowiek trzymał rewolwer wycelowany w skroń Bentona. Nie był sam: jego dwóch towarzyszy trzymało na muszce Teksańczyka. Rozpoznała jednak głos, który nie należał do żadnego z uzbrojonych mężczyzn. Jego właściciel stał w cieniu przy drzwiach baru, bez broni, tylko z książką w ręce. – Trochę tak, profesorze Cope. Dziękuję panu. Lily z całej siły kopnęła Bentona. Jego okrzyk bólu sprawił jej sporą satysfakcję. – Nie pozwól złodziejowi kraść więcej – odparł Cope, podchodząc do niej. – Pozwól mu raczej pracować. Niech rękoma swymi czyni rzeczy dobre, aby mógł wspomóc innych w potrzebie. Lily przypomniała sobie słowa profesora Marsha o tym, że jego rywal jest kwakrem. Miało to dowodzić przebiegłości i hipokryzji Cope’a, ale w obecnych okolicznościach skłonna była spojrzeć na to trochę łagodniej. – Nie wiem, jak mogłabym się panu odwdzięczyć, profesorze. Cope musnął palcami rondo kapelusza. – Nie ma o czym mówić. – Odwrócił się do Bentona i Teksańczyka. – Jesteście panowie grzesznikami, ale nawet grzesznicy mogą okazać skruchę. Muszę porozmawiać z panną Prescott. Kiedy jednak załatwimy nasze sprawy... – skinął na swoich ludzi, żeby opuścili broń. – Liczę na to, że wszyscy dojdziemy do porozumienia jak ludzie cywilizowani. – Wszyscy? – Lily nie posiadała się ze zdumienia. – Jakie porozumienie ma pan na myśli? Cope uśmiechnął się uprzejmie. – To zależy od wyniku naszej rozmowy. Wszedł do hotelu i skierował się do jadalni. Z kieszeni wyjął pognieciony banknot jednodolarowy. Zawołał Bentona i Teksańczyka. – Ja stawiam, panowie. Położył banknot na kontuarze i skinął na barmana, po czym odwrócił się do Lily i zaprosił ją do stolika. Stolik stał pod ścianą, z dala od baru, ale nawet kiedy Cope podsunął Lily krzesło i sam usiadł, pochylił się nad blatem, jakby bał się, że ktoś ich usłyszy. Jego tajemniczość wydała się Lily zabawna, ale tylko do czasu, gdy spojrzała na stojącego przy barze Bentona i przypomniała sobie dotyk jego dłoni na swojej twarzy. Cope szeptem doradził jej, żeby wracała prosto do Nowego Jorku. – Nie – odparła krótko i stwierdziła, że również szepcze. Cope uśmiechnął się ponuro, przygryzając wąsa. – Jedni powiedzieliby, że to głupota, inni, że ma pani nerwy ze stali. Trzeba je mieć, żeby coś zdobyć. Lily przygładziła włosy, zbyt późno zdając sobie sprawę, że zdradziła w ten sposób zakłopotanie. – Widzę, że wie pan, dlaczego tu przyjechałam? – Domyślam się. – Nie powie mi pan? – Domyślam się, że przybyła tu pani dokończyć dzieło ojca. – Zgadza się – przytaknęła Lily z chytrym błyskiem w oku. – Ale czy domyśla się pan, co to za dzieło? – Skąd miałbym wiedzieć? – Prowadził pan rozmowy z ojcem. – Och... Sam pani o tym powiedział? – Nie – odparła po chwili namysłu. – Wiem to od kapitana Dawkinsa. Cope wzruszył ramionami. – Wiem, że pani ojciec miał na sprzedaż swój dziennik i skrzyneczkę z kośćmi. Nie interesuje mnie jednak, co zawierały. Tym bardziej, że – o ile mi wiadomo – trafiły do rąk profesora Marsha. Lily się zaczerwieniła. – Zapłacił uczciwą cenę. – Nie wątpię – powiedział rozbawiony Cope. – Skoro jednak pani tu przyjechała, żeby zakończyć sprawy ojca, a nie dysponuje pani jego dziennikiem, zaczynam się zastanawiać, co pani właściwie ma? A ponieważ prosiła pani, żebym zaryzykował jakiś domył, powiem tak: ma pani nadzieję, że ci dwaj ludzie mogą panią dokądś zaprowadzić. Lily spojrzała na Bentona i Teksańczyka, ale nie odezwała się. Nie wiedziała, ile może powiedzieć, a ile Cope i bez niej już wie. Profesor podniósł ręce w uspokajającym geście. – Cokolwiek to jest, czego pani szuka, mnie to nie interesuje. Chciałbym jednak, żeby zdała sobie pani sprawę z ryzyka, jakie ponosi, zadając się z tą dwójką. – To pan ich zna? Cope pokiwał głową. – Chociaż oni mnie chyba nie pamiętają. – Kiedy się ostatnio widzieliście? – Dwa lata temu. Zmierzałem do magazynu kolejowego z wozem pełnym skamielin, to był ładunek z całego sezonu prac. Ci dwaj mili panowie zatrzymali mnie i zagrozili mi bronią. Zabraliby mi wszystko, gdyby nagle nie zjawiła się grupa kowbojów. Okazało się, że pan Benton i jego kolega cieszą się pewną sławą: jakieś ciche robótki, pobicia i tak dalej. Kto ich mógł wynająć? Komu zależałoby na takiej zdobyczy? Wydaje mi się, że mamy tylko jednego kandydata: Marsh. – To niemożliwe. Profesor Marsh by się do tego nie zniżył. Cope znów wzruszył ramionami. Chciałem tylko, żeby zrozumiała pani, jakie ryzyko pani podejmuje. Ja to już wiem, pomyślała Lily. Przygryzła wargę. Dobrze wiem. Mój ojciec zginął. Cope przyglądał się jej przez chwilę, wyciągnął lekko drżącą rękę i złapał ją za ramię. – Ja też mam córkę, panno Prescott – wyszeptał. – Wyjął z kieszeni malutki obrazek w ramce. Popatrzył na niego i podał go Lily. – Ma dopiero siedem lat. – Śliczne dziecko – powiedziała Lily, nie bardzo rozumiejąc, po co Cope dał jej portrecik. – To prawda – przytaknął profesor i wziął od niej zdjęcie. – Nie ulega wątpliwości, że w walce o przetrwanie samce gatunku ludzkiego wykształciły nie tylko silniejsze mięśnie, ale także zdolność bardziej racjonalnego rozumowania. To są fakty, które potwierdza nauka. A jednak... – Pokręcił głową. – To dla rodzica wspaniałe, wiedzieć, że jego dziecko, nawet dziewczynka, może podjąć jego niedokończoną pracę. Lily spiorunowała go wzrokiem. – Ogromnie się cieszę, profesorze, że powodów mojego przybycia tutaj nie upatruje pan wyłącznie w mojej niższości intelektualnej. – Panno Prescott, doprawdy, nie czas na przekomarzanie się. – Cope oparł łokcie na stole i splótł palce. Minę miał śmiertelnie poważną. – Chcę, żeby zrozumiała pani, dlaczego nie mogę... – jako ojciec i jako naukowiec – nie mogę z czystym sumieniem pozwolić, by wyruszyła pani sama w taką dzicz. Lily parsknęła śmiechem. – Dlaczego sądzi pan, że panu zaufam? Cope wytrzeszczył oczy, jakby zupełnie nie spodziewał się takiego pytania. – A dlaczego nie, droga panno Prescott? – Śledził mnie pan w drodze do Medicine Bow. Profesor z niedowierzaniem pokręcił głową. – Od siedmiu lat przyjeżdżam na Zachód! Teraz też przybyłem tu w tym samym celu, co zwykle: chcę szukać skamieniałych kości. Mój przyjazd nie ma z panią nic wspólnego! – Dokąd się pan wybiera? – W tym roku na północ, w góry Big Horn i nad Judith. – Big Horn? – Tak. Wracam na zeszłoroczne stanowisko. Lily patrzyła na niego z powątpiewaniem, zaskoczona tym zbiegiem okoliczności. Zauważywszy jej wahanie, Cope dodał: – Panno Prescott, jeżeli pani niechęć... – Zarumienił się ze wstydu. – Jeżeli pani niechęć do przyjęcia mojej propozycji wynika z faktu, iż już zgodziła się pani na towarzystwo innej osoby... – Nie – ucięła ostro Lily. – Nie miałam innych propozycji. Skąd ten pomysł? Wstała od stolika, spojrzawszy ostatni raz na stojący na blacie portrecik córki Cope’a. Łzy napłynęły jej do oczu i przestała go wyraźnie widzieć. Przeklinała się w duchu za tę chwilę słabości. Odwróciła się, wyszła bez pożegnania i pobiegła na górę do pokoju. Podeszła do okna i wyjrzała na pofałdowaną, ciemną w blasku gwiazd okolicę. Patrzyła w kierunku Como Bluff, ale nie widziała ani zarysu urwiska, ani ognisk. Ze złością otarła łzy. Odwróciła się do okna i pochyliła nad kufrem podróżnym. Podniosła wieko, sięgnęła ręką do środka i zwolniła dodatkowy zatrzask. Z wewnętrznej kieszonki wyjęła aksamitną sakiewkę, otworzyła ją i wytrząsnęła jej zawartość na łóżko. Zasuszony strzęp skóry leżał na wyblakłej poszewce, a Lily przyglądała mu się z mieszanymi uczuciami. Nagle jej ściśnięte serce poczuło ulgę. Ukryła twarz w dłoniach, a potem schowała czarny strzęp do sakiewki, zawiązała ją i zawiesiła sobie na szyi. Z kufra wyjęła kartkę papieru. Siadła przy trzęsącym się biurku i napisała krótki liścik. Trzymając go w ręku, wyszła i stanęła pod drzwiami pokoju profesora. Przytknęła list do ust, drugą dłonią musnęła sakiewkę na szyi, po czym schyliła się i złożony na pół list wsunęła pod drzwi Cope’a. To Reed przyniósł wiadomość, że przed dwoma dniami panna Prescott wyjechała z profesorem Cope’em. Wypożyczyli wóz i odjechali. Nikt nie wiedział, dokąd się wybierali, ale wyruszyli na północny zachód. Reed umilkł, czekając na reakcję kapitana, ale oszołomiony Dawkins pokręcił tylko głową. Po tym, jak wysłał do pani Prescott telegram z wiadomością o spotkaniu z Lily, spodziewał się, że panna Prescott lada dzień wsiądzie do pociągu do Nowego Jorku. Był tym bardziej przerażony, gdy dowiedział się, że wyjechała z miasteczka w towarzystwie Cope’a, którego układy z jej ojcem wciąż stanowiły wielką zagadkę. Klął się w duchu, że nie ostrzegł jej bardziej otwarcie, ale też nie przyszło mu do głowy, że panna Prescott porwie się na tak szalone przedsięwzięcie. Co nią kierowało? Nagle przyszły mu do głowy znacznie gorsze myśli. Zapytał Reeda, czy Benton i jego znajomy również pojechali z Cope’em. Reed przygryzł nerwowo wargę i odparł, że nikt mu tego wprost nie powiedział, ale z pewnością nie ma ich nigdzie w okolicy Como Bluff. Wysłuchawszy tych nowin, kapitan wiedział już, co powinien zrobić. Powiedział o tym Reedowi, który przyjął jego słowa z wyraźną ulgą. Reed wyjął zza pazuchy kartkę – telegram, jak wyjaśnił. Kiedy zawiadomił profesora Marsha o przyjeździe Cope’a, profesor natychmiast mu odpisał, że kapitan zdradził jego tajemnicę i okazał się zwykłym szpiegiem Cope’a. Profesor Marsh życzył sobie usunięcia kapitana Dawkinsa ze stanowiska prac na Como Bluff. Kapitan był tak zatroskany, że nawet bardzo się nie obraził. Nie mógł, naturalnie, winić za nic Reeda, który jąkając się, obiecał mu wszelką niezbędną pomoc przy wyjeździe. Bez namysłu przyjął jego ofertę. Wiedział, że będzie potrzebował wierzchowca, a nie znając się na koniach, nie chciał sam go kupować – tym bardziej, że pieniędzy nie miał za wiele, a jego akcent przyciągał oszustów jak bydlęcy gnój – muchy. Jeden z ludzi Reeda pojechał do miasta i jeszcze przed wieczorem wrócił z ładnym dereszem i koniem jucznym; kupił też tanio używane siodło. Potwierdził wiadomość, że Benton z Teksańczykiem przyłączyli się do karawany Cope’a. Pytało o nią jeszcze parę obcych osób – w sumie dziesięć, może tuzin. Wszyscy byli uzbrojeni i o świcie ruszyli na północ śladem Bentona. Bentona i panny Prescott, dodał w myślach kapitan. Przyspieszył przygotowania. Oba kufry podróżne przeniósł do namiotu Reeda. Razem z nimi złożył skamieniałą czaszkę znalezioną przed trzema dniami, owiniętą w płótno i oklejoną plastrem. Sklasyfikował nowy okaz jako Dryolestes priscus, „prastarego nadrzewnego złodzieja”. Zdaniem kapitana łaciński przymiotnik nie najlepiej odpowiadał tej istocie – żaden język nie potrafiłby należycie oddać wieku takiej kości. Sama idea jednak sprawiła mu sporą przyjemność, która bierze się, jak się domyślał, z każdego popisu arogancji. Próba nazwania czegoś, co udało się wyrwać z niezmierzonej otchłani czasu, zakrawała na bezczelność. Oparł rękę na bezcennej skamielinie. Reed ze smutną miną obiecał, że zaopiekuje się znaleziskiem i jeszcze raz go przeprosił. Kapitan uciszył go gestem i dodał, że zamierza odkryć jeszcze wspanialsze skarby: cały Zachód stoi przed nim otworem i na każdym kroku czeka nowa szansa. Mówił to na wpół ironicznie, ale ze zdumieniem stwierdził, że wierzy we własne słowa – naprawdę kusiło go, by jak najszybciej wyruszyć na równiny. Zaniepokoiła go jednak wiadomość, że inni ludzie też śledzą Cope’a, toteż najpierw zajechał do Medicine Bow. Przekonał się, że wysłannik Reeda miał rację: nikt nie potrafił powiedzieć, kim byli tajemniczy jeźdźcy. Ktoś jednak twierdził, że obozowali dłuższy czas przy torach kolejowych, w magazynie. Jeden z miejscowych zgodził się zaprowadzić kapitana w to miejsce. Na drzwiach wisiał gruby łańcuch, zaopatrzony w solidne kłódki. Kapitan odczekał, aż przewodnik wróci niespiesznie główną ulicą, a potem obszedł magazyn z drugiej strony, żeby nie było go widać z miasta. Przyciągnął sobie pustą beczkę po wodzie, wspiął się na nią i zajrzał przez okno do środka. Niewiele widział przez brudne szyby, więc owinął rękę kurtką, stłukł okno i otworzył zatrzask. Przez otwarte okno widział dużą, pustą przestrzeń, w której całkiem niedawno ktoś musiał gospodarować. Zeskoczył na podłogę i zaczął oglądać z bliska puste butelki, puszki, pozostałości po ognisku, ale nic nie pomogło mu odkryć, kto tu obozował. Pod ścianą magazynu stało kilka drewnianych skrzyń. Nie widząc poza nimi nic interesującego, kapitan podszedł do nich i dopiero z bliska przekonał się, że są pomalowane na czerwono, co w półmroku uszło jego uwagi. Na ścianie jednej z nich znalazł stempel „Terytorium Wyoming” – to samo wojskowe oznaczenie, które widział już w Nowym Jorku, na strychu Muzeum Historii Naturalnej. Wieko było przybite, ale kapitan znalazł obcęgi i szybko powyciągał gwoździe. W środku, wśród ścinków papieru, znalazł solidny kawał skały, owinięty dodatkowo w szmaty i zaklinowany między ścianami pudła. Nie widział, co poza nim zawiera skrzynia; nie wiedział też, co znajduje się w tej głównej bryle, ale z pewnością była to jedna ze skamielin Sheldona, gotowa do wysyłki do Nowego Jorku. To odkrycie potwierdzało jego złe przeczucia. Nie pojmował, co takiego szczególnego jest w znaleziskach Sheldona, że prowokują do gwałtu i zbrojnych pościgów, ale jednego był pewien: panna Prescott znalazła się w niebezpieczeństwie. W dodatku jego przeciwnicy mieli sporą przewagę – ale tym specjalnie się nie przejmował. Na afrykańskiej pustyni przekonał się, że samotny, zdeterminowany jeździec może wyprzedzić większą grupę konnych. Nie miał czasu do stracenia. Sprawdził, czy nic ważnego nie uszło jego uwagi, i wyśliznął się przez wybite okno na zewnątrz. Dosiadł konia i ruszył w drogę. Wkrótce jednak zgubił szlak i znalazł się na otwartej prerii. Wiedział tylko, że gdzieś tam, przed nim, znajduje się panna Prescott, ale mimo trosk galopował dla samej przyjemności konnej jazdy, jakby mógł doścignąć szczęście. Przez pierwszą godzinę ani razu nie obejrzał się za siebie. Dopiero na wysokim brzegu wyschniętego koryta strumienia zatrzymał się, odwrócił i ze zdumieniem przekonał, że wciąż widzi za plecami Como Bluff. Urwisko wydawało się jednak malutkie i nic nie znaczące, prawie nie wyróżniało się spośród otaczających je skalnych ostańców. Z całą pewnością nic nie wskazywało na to, że jest najbogatszym źródłem skamieniałych kości. Dzień wcześniej w tym samym kamieniołomie, w którym znalazł dryolestesa, kapitan odkrył kość ramieniową i krąg olbrzymiego dinozaura. Reed przysłał mu ludzi do pomocy. Rankiem znaleźli dalsze kości, dokumentnie przemieszane – martwi świadkowie okrutnej rzezi. Obraz umierających z pragnienia gadów, skupionych nad brzegiem rzeki, którą płynie muł, nie dawał kapitanowi spokoju. Ich ryki musiały rozdzierać ciszę, ziemia dudniła im pod nogami. A teraz wszędzie panował bezruch i cisza. Tylko wierzchołki traw kołysały się lekko, poruszane ledwie wyczuwalną bryzą. Kapitan dostrzegł na niebie jakiś ciemny kształt. Spiął konia ostrogami i podjechał w tamtym kierunku. Z bliska rozpoznał sokoła preriowego, który kołował wysoko ponad równiną, trzymając w szponach strzęp czerwonego od krwi mięsa – zapewne resztki niedawnej zdobyczy. W końcu ptak przestał zataczać kręgi, skierował się na północ i szybko zniknął kapitanowi z oczu. Dawkins jechał bez wytchnienia przez całe popołudnie. Nie spotkał żadnego człowieka. Uciekł przed nim tylko jeden spłoszony jeleń. Nie widział więcej zwierząt. Okolica była jałowa, ziemia piaszczysta, trawa rosła w rzadkich kępach, jak włosy na łysinie starego człowieka. Daleko po prawej stronie ciągnęły się góry, które w nadciągającej od wschodu purpurowej ciemności przywodziły na myśl skamieniały szkielet dinozaura, leżący na boku i rzucony na pastwę padlinożerców. Z południa dobiegł grzmot i powiało nagłym chłodem, który jak morski przypływ przybył zagarnąć resztki życia na równinie. Kapitan zeskoczył z siodła i zaczął prowadzić konie za uzdy, aż z ulgą dostrzegł w oddali rząd topól, a u ich stóp na wpół wyschnięty strumyk. W jego łożysku stało kilka kałuż brudnej wody, porozdzielanych wyschniętym błotem. Kapitan puścił konie wolno, wiedząc, że z własnej woli nie oddalą się od gęstej trawy przy drzewach. Usiadł, oparł się o pień topoli i wyjął z juków puszkę z jedzeniem. Dostał ją od Reeda. W środku była peklowana wołowina. Nie wziął wiele jedzenia – wolał zabrać książki i narzędzia geologiczne – i teraz, żując mięso, nie żałował tej decyzji. Obejrzał mapy z raportu Sheldona i plik swoich notatek z Audubona – wśród nich barwną tablicę przedstawiającą świergotka, sturnella neglecta. Kapitan spędził przy Como Bluff sporo czasu, poznając zwyczaje świergotków i teraz, w samotności, cieszyły go zapiski z życia tego czarującego, rozśpiewanego ptaszka. Mimo że wspomnienie jego melodyjnego śpiewu było jeszcze żywe, znacznie mocniej przemawiały do niego istoty wymarłe. Odłożył na bok notatki ornitologiczne i skupił się na artykule, który Marsh dał mu w Yale – dysertacji na temat fauny jurajskiej. Przeczytawszy go z najwyższą uwagą, położył się na plecach i patrząc w niebo, rozważał postawioną w nim tezę. Gwiazdy świeciły tu równie jasno jak nad afrykańską pustynią, tak samo jak w czasach pierwotnych nad światem nietkniętym ludzką stopą, olśniewające, obojętne, zimne. Kiedy się obudził, błyszczały jeszcze słabo na zachodzie. Wschodni horyzont pojaśniał, powietrze przed świtem było orzeźwiające i czyste. Zaparzył szybko kawę, chcąc jak najprędzej ruszać w drogę. Na razie nie natknął się na żaden ślad, ale jechał – na ile potrafił to określić – prosto na północ. Równina rozciągała się przed nim cicha i pusta, ale wkrótce odezwał się pierwszy ptak. Kapitan nie rozpoznał go po głosie, nie przypominał sobie nawet, żeby ktoś opisał ptaka, którego zew brzmi jak kręcenie zardzewiałą klamką. Zsiadł z konia, żeby go wypatrzyć i z lornetką w ręku wczołgał się na pobliski pagórek. Ptaka nie zobaczył, ale widział okolicę na wiele kilometrów dookoła. Na równinie nie brakowało wąwozów o poszczerbionych brzegach, kompletnie pozbawionych roślinności, za to góry na horyzoncie nie były, jak mu się dotąd wydawało, nagie i kamienne, ale porośnięte gęstym lasem, który z tej odległości miał błękitny odcień i wyglądał niby wyjęty z dziecięcej bajki. Kapitan obejrzał mapę: nie mylił się, miał przed sobą podnóża gór Big Horn. Ciekaw był, czy panna Prescott wjechała już w góry – bał się, że wśród wzgórz i zarośli na dobre zgubi jej trop. Na myśl o tym zjechał na butach z pagórka, wskoczył na siodło i popędził konie, które raźno ruszyły naprzód. Cały czas wypatrywał śladów ludzkiej obecności. W południe wyglądało na to, że nadal jest jedynym jeźdźcem na równinach. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, trawy rosły coraz gęściej, coraz częściej też kwitły; wszędzie rozlegało się cykanie świerszczy, niebo rozbrzmiewało śpiewem świergotków, kapitan dostrzegł nawet następnego jelenia, nigdzie jednak nie było ani śladu bizonich stad, które statecznymi falami przewalały się przez jego sny. Od bizonów jego umysł gładko przeszedł do jeszcze większych bestii. Tropów bizonów nie znalazł, ale widział już kiedyś ślady dinozaura – jakieś piętnaście kilometrów na północ od Como Bluff, nad jeziorem, było ich takie mnóstwo i tak przemieszanych, że musiało pozostawić je całe stado zwierząt. W Afryce widywał podobne tropy w miejscach, gdzie przechodziły słonie: odciski ich wielkich stóp utrwalały się w miękkim mule. Ślady dinozaurów wydawały się równie świeże, jak gdyby piaskowiec, w którym zostały utrwalone, dopiero przed chwilą zastygł. Jeśli idzie o wielkość, nie dało się ich z niczym porównać: największe miały długość męskiej ręki. Istoty, które je zostawiły, zdawały się całkowicie obce i nieuchwytne dla nauki. W jukach kapitan wiózł artykuł, który przeczytał poprzedniego dnia. Profesor Marsh dowodził w nim, iż ciężar istot, które nazwał „zauropodami”, był tak wielki, że mogły żyć tylko na moczarach, bo jedynie w wodzie mogły się poruszać. Kapitan miał jednak wątpliwości. Przyszła mu do głowy kość ramieniowa z Como Bluff. Trudno jest na podstawie skamieniałej kości ocenić, jak biło serce takiego stwora, jak płynęła krew, jak napinały się i rozluźniały mięśnie i ścięgna. Wyobraził sobie chlupot pokarmu w olbrzymich wnętrznościach, przepływ tlenu przez komórki, pulsowanie żył. Wydawało mu się, że funkcjonowania takiej istoty nie da się zamknąć w słowach, jakie proponował Marsh. Jakimi teoriami by się nie podpierać, żadne nie znajdowały potwierdzenia. W końcu z głodu i zmęczenia zaczęło mu się mącić w głowie, a ogrom ludzkiej niewiedzy przygnębił go i oszołomił. Zbliżał się zmierzch i słońce przybrało krwistoczerwony odcień. Z południa, od strony Laramie Peak, gdzie w półmroku piętrzyły się góry, dobiegł skowyt samotnie polującego wilka. Kapitan zamarł w bezruchu. Nie znał tego dźwięku. Przez całe życie wyobrażał sobie, jak brzmi, tak samo jak wyobrażał sobie, że angielskie góry porasta gęsty, nieprzebyty las. Trakt, którym jechał, rozszerzył się nagle w wyraźną, pożłobioną koleinami drogę. Z boku ktoś usypał stos ze sztachet. Z oddali dobiegł basowy grzmot, ziemia zadrżała i w ciemności zamajaczył kapitanowi ogromny, wolno przemieszczający się kształt, otulony obłokiem pary. Para buchnęła, zgrzytnął metal i olbrzymia lokomotywa z łoskotem zaczęła zwalniać. Kapitan uspokoił spłoszone konie, a kiedy się z tym uporał, lokomotywa stała tuż obok, a maszynista obserwował go podejrzliwie spod przymrużonych powiek. Kapitan grzecznie uchylił kapelusza i zamierzał się właśnie przedstawić, gdy maszynista wszedł mu w słowo, mówiąc, że nic a nic go nie obchodzi, kim jest. Schylił się, jakby chciał sięgnąć po broń, ale rozległ się tylko przeraźliwy świst pary, gigantyczna maszyna zadygotała i ruszyła z miejsca. Po drugim przeszywającym gwizdku konie oszalały, i zanim kapitan je opanował, lokomotywa dawno go minęła i zniknęła w mroku, chociaż towarzyszący jej hałas i dudnienie ziemi długo jeszcze wisiały w powietrzu. Dziesięć minut jazdy od tego miejsca, kapitan wyczuł w powietrzu zapach świeżego gnoju. Zauważył też, że trawa jest coraz bardziej stratowana. Po chwili zobaczył niedaleko poświatę ogniska, zagrodę dla bydła i grupę mężczyzn, zajętych znakowaniem cieląt. W zagrodzie tłoczyło się ponad pięćset krów, które cichym, żałosnym muczeniem witały zmierzch. Nie wiedząc, jakiego przyjęcia może oczekiwać, kapitan ostrożnie podjechał bliżej. Kowboje przyglądali mu się spode łba. Przywitał się i wyjaśnił, co go sprowadza w te strony – w pilnej sprawie podąża śladem pewnej damy – ale kowboje byli nieprzyjaźni i jak z łaski słuchali, co ma do powiedzenia. Zapytał, czy nie widzieli poszukiwanej kobiety – tu opisał pannę Prescott – ale jeden z nich splunął na ziemię i spytał, dlaczego niby miałby mu wierzyć. Kapitan odparł z godnością, że daje im słowo, że mówi prawdę, ale wyśmiali go tylko i nazwali sukinsynem. Ten, który odezwał się pierwszy, sięgnął po karabin i wycelował go w kapitana. Powiedział, że byli tu już tacy, co wypytywali o tę damę. Grozili kowbojom, spłoszyli stado i drugi raz nie zostaną mile powitani, więc niech on też od razu zawróci i jedzie w swoją stronę. Kapitan nawet nie drgnął. Zapytał, czy któryś z jeźdźców, którzy szukali damy, przedstawił się, ale w odpowiedzi kowboj tylko odwiódł kurek karabinu. Kapitan zawrócił posłusznie, odjechał kawałek i zatrzymał się na nocleg. Próbował nie myśleć zbyt wiele o pannie Prescott, zdając sobie sprawę, że musi się przede wszystkim wyspać, ale jego umysł uparcie krążył wokół zagadkowego pościgu. Nie wiedział, gdzie szukać rozwiązania zagadki; był jednak pewien, że naraża się na kłopoty. Zanim zasnął, zrobiło się bardzo późno. Następnego dnia przed świtem, przy świetle ostatnich gwiazd, starannie wyczyścił i naoliwił broń, poćwiczył wyciąganie karabinu z uchwytu przy siodle. Wyruszył w drogę i przez cały ranek nie natknął się na żaden trakt. Zdawał sobie sprawę, że nie może bez końca ukrywać się przed ludźmi, którzy mogli widzieć pannę Prescott. Kiedy koło południa znalazł odciśnięte w ziemi koleiny, podążył wzdłuż nich. Dopiero godzinę później dostrzegł grupę konnych, a za nimi osiedle złożone z ubogich, byle jak skleconych chałup. Spokojnie podjechał bliżej, dotknął dłonią ronda kapelusza, a kiedy powitali go uprzejmie, od razu wyjaśnił, czego szuka. Wyjaśnili, że od trzech dni jechali przez prerię i nie napotkali nikogo – ani kobiet, ani wozów, ani jeźdźców. Jeden z nich dodał, że zły czas wybrała sobie dama na podróżowanie. Podobno jacyś Czejeni uciekli z rezerwatu i wstąpili na wojenną ścieżkę. Jechali w stronę gór Big Horn – mówiąc te słowa mężczyzna groźnie potrząsnął karabinem. Zapowiedział uroczyście, że on i jego kompani zastrzelą z zimną krwią każdego napotkanego czerwonoskórego, ale preria jest rozległa, a dzicy są sprytni, tak że polowanie może trochę potrwać. Życzyli kapitanowi, żeby go Bóg prowadził i poradzili mu, żeby wypytał jeszcze ludzi z saloonu w osadzie, którą właśnie minęli. Dawkins zrobił, jak mu radzili. Saloon pachniał kurzem i pustką – poza barmanem nie było w nim żywej duszy. Kapitan zamówił coś do jedzenia, ale mimo dotkliwego głodu, ledwie przełknął breję, którą mu podano. Po obiedzie zapytał barmana, czy widział ostatnio jakichś podróżnych w okolicy. Barman zesztywniał; kapitan miał wrażenie, że tego dnia nie on pierwszy o to pyta. W każdym razie nie doczekał się odpowiedzi, nawet kiedy błysnął zachęcająco monetą. Barman wycofał się za kontuar i zaczął polerować kieliszki. Zrezygnowany kapitan odsunął ze zgrzytem krzesło i wyszedł z saloonu. Odwiązał konie i właśnie miał wsiąść na siodło, gdy pojawił się mały chłopiec. – Cały dzień ktoś tu przejeżdża – oznajmił. – Dużo ludzi. Widziałem ich. Kapitan czekał, co będzie dalej, ale chłopiec przyglądał mu się tylko szeroko otwartymi oczami. Kapitan rzucił mu monetę, chłopak sprawdził ją zębami, uśmiechnął się i zaczął mówić. Przez miasteczko przejechała grupa konnych, mniej więcej dziesięciu ludzi. Pytali o dwa wozy zaprzężone w kuce. – Jak wyglądali? Znałeś kogoś z nich? Chłopiec wzruszył ramionami. Jeden miał niebieski płaszcz, większość była w kapeluszach, wszyscy uzbrojeni. Nic nadzwyczajnego, grupa jeźdźców. – A wozy? Czy wozy tędy przejeżdżały? Chłopak pokiwał głową. Pięć godzin wcześniej. Nie, nie widział żadnej pani, ale nie zaglądał do środka. – A jak wyglądali ludzie, którzy nimi jechali? Nic szczególnego nie dałoby się o nich powiedzieć, no może to, że jeden był trochę starszy i miał szpiczastą bródkę. To musiał być Cope. Nikt inny. A skoro Cope, to i panna Prescott. Pięć godzin, powiedział chłopak. Czyli sanie dalej, niż dwie, trzy godziny jazdy stąd. Kapitan spiął konia ostrogami, układając w myślach plan spotkania: Cope samochwała, on sam opanowany, panna Prescott milcząca, ale z błyszczącymi oczami. Wytężał wyobraźnię, ale wszystkie te wizje wydawały mu się dziwnie fałszywe, tak jak domysły, które kazały mu wyjechać z Medicine Bow – przypominały słabą sztukę z kiepskimi dialogami. Teraz, gdy do konfrontacji zostało naprawdę niewiele czasu, kapitan zaczął dochodzić do wniosku, że pomylił się w ocenie Cope’a, że skrzywdził go swoimi podejrzeniami. W którymś momencie stwierdził, że nie jest już w stanie wyobrazić sobie rychłego spotkania – w każdym razie nie z sobą samym w roli bohatera. Zapowiadało się, że goniąc szaleńczo za wozami wyjdzie na idiotę. Niewiele brakowało, żeby ściągnął wodze i wstrzymał konia, ale przypomniał sobie słowa chłopca i spotkanych wieczorem kowbojów: nie on jeden szukał panny Prescott. Jechał więc dalej, lewą ręką trzymając wodze. Wypatrywał chmury kurzu na horyzoncie. Dwie godziny później koń nagle prychnął i próbował stanąć dęba. Przy szlaku kapitan dostrzegł świeżo wykopany grób. Zsiadł z konia i rozejrzał się. Widać było ślady kół i mnóstwa końskich kopyt. Wszędzie leżały rozsypane łuski od nabojów, a obok – wdeptany w kurz – kawałek białego, ubłoconego płótna. Kiedy kapitan wziął go do ręki, stwierdził, że jest przesiąknięty krwią, która zdążyła już zakrzepnąć. Sądząc po ozdobnym hafcie, strzępek pochodził z damskiej halki. Chyba nie przypadkiem został od niej oderwany. Umysł natychmiast zaczął mu podsuwać makabryczne wizje. Wskoczył na siodło i dźgnął konia ostrogami. Próbował trzymać się śladów kół, ale szybko zgubił je w zaroślach. Jechał więc dalej, ale nie znalazł już kolein, śladów kopyt ani w ogóle żadnych śladów ludzkiej obecności. Towarzyszył mu tylko wiatr i kołysane nim trawy, szumiące jak fale przyboju. Świat wyglądał na zupełnie pozbawiony życia, jak w czasach przed wyjściem pierwszej ryby na ląd. Jedynie na zachodzie, gdzie ponad jałową równiną wznosiły się stoki Big Horn, kapitan dostrzegł kołującego pod słońce ptaka. Znajdował się bardzo daleko od niego, ale wydawało mu się, że rozpoznaje orła. Przebiegł go dreszcz. Skręcił w stronę gór, bardziej na północ. Przed wieczorem ustrzelił dwie kuropatwy. Upiekł je i zjadł już po zmroku. Poczytał chwilę w blasku ognia, a potem zamknął książkę i wpatrywał się w zbocza gór. Niebo miało kolor ciemnego granatu, na którego tle góry Big Horn rysowały się plamą nieprzeniknionej czerni. Z ich strony nie dobiegał żaden odgłos, za to od strony prerii dało się słyszeć zawodzenie kojotów, niczym żałobny tren dla wszystkich żywych istot. Z rana kapitan cofnął się kawałek i ruszył dalej w drogę, trzymając się podnóża gór. Czasem napotykał jakiś stary szlak i jadąc nim, trafiał do samotnego domku z drewnianych bali, zbudowanego na polanie wśród powalonych drzew, ale kiedy pukał do drzwi, zwykle nikt mu nie odpowiadał. Nawet kiedy raz czy drugi ktoś się odezwał, nie mógł – albo nie chciał – pomóc kapitanowi, a zresztą widać było, że od tygodni nie przejechał tędy żaden wóz. Dookoła rozciągała się bezludna kraina – preria z prawej, góry z lewej strony – ale po południu, mimo że nie natknął się na żadne ślady, doszedł do wniosku, że ktoś za nim jedzie. Podpowiadał mu to instynkt. Kapitan obawiał się, że jego zrozpaczony umysł zaczyna płatać figle, ale w Afryce nauczył się, że instynktowi należy ufać. Zsunął się z siodła, wprowadził konie między drzewa i spętał je, a sam wdrapał się na pobliską skałkę. Przez dwie godziny nie słyszał nic poza odległym terkotem dzięcioła, ale i ten dźwięk ucichł po jakimś czasie. Kapitan miał wrażenie, że mógłby tak leżeć bez końca, wdychając pachnące żywicą powietrze, słońce jednak zachodziło i na pożegnanie dnia rozśpiewał się nagle jakiś ptak. Kapitan uznał, że czas znaleźć miejsce na nocleg. Wziął do ręki karabin i wstał – i w tym momencie usłyszał na ścieżce stukot końskich kopyt. Przypadł do ziemi i czekał. Zza zakrętu wynurzył się samotny jeździec. Miał dwa rewolwery i karabin i jechał swobodnie, lekko, jak człowiek, który rzadko schodzi z konia. Kapitan wziął go na muszkę. Zmrużył oczy, próbując dostrzec twarz pod kapeluszem. Jeździec zatrzymał się, odwrócił i podniósł głowę. Wyglądał, jakby węszył. Teraz kapitan widział doskonale jego twarz: nieprzenikniona, poorana bruzdami jak stara skała, szeroko otwarte oczy. Moran. Dawkins był chyba równie zaskoczony, jak na Como Bluff, kiedy odwrócił się i ujrzał stojącą za jego plecami pannę Prescott. Nie ruszał się. Modlił się tylko w duchu, żeby konie nie zdradziły jego obecności. Chyba miał szczęście, bo Moran po chwili ruszył dalej. Kapitan odczekał jeszcze ponad pół godziny, a potem zszedł na dół i pojechał za nim. Nawet gdy Moran zjechał w czerwony kurz i zarośla, ślady podków były dobrze widoczne i kapitan nie miał kłopotu z ich znalezieniem. Dopiero kiedy ściemniło się na tyle, że w ogóle przestał je widzieć, zsiadł z konia, wziął oba zwierzaki za uzdy i zaczął je prowadzić. Nad jego głową przemykały nietoperze. Szedł uparcie naprzód, aż dostrzegł niedaleko czerwonawą poświatę ogniska. Zostawił konie i sam podczołgał się na pagórek. Moran był zajęty czyszczeniem z krwi zadniego kawałka ciała jelenia. Kapitan przyglądał mu się, a potem stanął za jego plecami i oparł mu lufę karabinu o nasadę karku. Moran ledwie drgnął. – Bardzo cicho się pan porusza – szepnął. – Nie słyszałem, że jest pan tak blisko. Kapitan zmarszczył brwi. Moran chyba wyczuł jego zaskoczenie, bo dodał: – A kto inny by to mógł być? – Odwrócił się i spojrzał kapitanowi w oczy. – O tej porze niewielu ludzi się tu kręci. – Śledził mnie pan? – Nie było to trudne. – Co pan tu robi? – Pewnie to samo co pan. – Szuka pan panny Prescott? – W pewnym sensie... – Mógłby mi pan powiedzieć, w jakim sensie? – Nie, proszę pana. – Ale jest pan przekonany, że grozi jej niebezpieczeństwo? Moran nie odpowiedział. Kapitan opuścił broń. – Przyjmuję pańskie milczenie za „tak”. Wrócił po konie i przyprowadził je do miejsca, w którym stał wierzchowiec Morana. Rozkulbaczył je, żeby mogły się swobodnie paść, a Moran wyjął z juków patelnię i nasmarował ją smalcem. Postawił ją na ogniu i zaczął odcinać paski jeleniego mięsa. Odczekał, aż tłuszcz zacznie skwierczeć i rzucił mięso na patelnię. Zaprosił kapitana do ogniska i w milczeniu zjedli kolację. Kapitan zaparzył kawę, Moran poczęstował go cygarem. Przy cygarach Dawkins podzielił się z nim swoimi obawami o pannę Prescott. Opowiedział o ścigającej ją grupie obcych, o grobie przy drodze, o strzępku halki. Jeżeli nawet Moran był którąś z tych informacji zaskoczony, to nie dał tego po sobie poznać: siedział i palił bez słowa. Cisnął niedopałek w ogień i spytał, co się stało z ostatnim dziennikiem Sheldona Prescotta? Kapitan, który umiał trzymać język za zębami, zdołał zachować niewzruszony wyraz twarzy. – Skąd pan o nim wie? – Widział go pan? Czyli naprawdę istnieje, tak? – Tak. – Przeczytał go pan? – Nie. Rozczarowany Moran wzruszył ramionami. – A nawet gdybym znał jego treść, dlaczego miałbym panu o tym powiedzieć? Pan nie dzieli się ze mną swoimi tajemnicami. – Dziennik łączy się bezpośrednio z kwestią bezpieczeństwa panny Prescott. – Która za moją radą sprzedała go profesorowi Marshowi. Moran skinął głową. Jego twarz nadal niczego nie wyrażała. – Nie czytał go pan, ale może miał pan okazję zajrzeć do środka? – Owszem, dziennik jak dziennik: codzienne zapiski, szkice sytuacyjne miejsca prac. I całe stronice cyfr. – Cyfr? – Mają jakiś związek z jego znaleziskami. – Skąd pan wie? – Były opatrzone nazwami odkopanych okazów. – Jest pan pewien? – Absolutnie. Zainteresowanie, które na ułamek sekundy odmalowało się na twarzy Morana, zniknęło bez śladu. Wpatrywał się bez słowa w ogień, ale kapitan nie dał się zniechęcić i zapytał wprost, co, zdaniem Morana, łączy dziennik z panną Prescott, i kto ją ściga? – Nie wiem. Przysięgam na Boga, że nie wiem. Kapitan z trudem pohamował gniew. – Szanuję pańską dyskrecję. Nie śmiałbym też pana naciskać, gdyby nie chodziło o bezpieczeństwo damy. – Naturalnie. Domyślam się, dlaczego pan nalega. Kapitan uśmiechnął się bez przekonania i odwrócił od ogniska. – Wiem, kto zabił Sheldona – powiedział, wpatrzony w granatową prerię. Poczuł na sobie wzrok Morana. – Pewien Czejen. Słyszałem też o drugiej ofierze, półkrwi Indiance, którą znaleziono martwą w mieszkaniu. Keane mi o niej powiedział tuż przed wyjazdem. Moran milczał, ale nie spuszczał wzroku z Dawkinsa, który odwrócił się i spojrzał mu w oczy. Cisza się przedłużała. Kapitan zmarszczył brwi i przesunął się tak, żeby płomienie nie przesłaniały mu widoku. Zaczął wykładać swoją teorię i przedstawiać dowody na jej poparcie, ale Moran wszedł mu w słowo. A ja wiem, co pan powiedział Keane’owi w zamian. – Powtórzył panu moje słowa? Moran pochylił głowę. – Kto zabił Sheldona Prescotta, to najmniejsze zmartwienie – mruknął. – Jak to? Przecież skoro znaleziono jego mordercę, zagrożenie zniknęło! – Ta pół-Indianka – powiedział Moran. – Kto ją zabił? Znaleziono ją martwą razem z moim partnerem. Czy o tym Keane też panu powiedział? – Nie – odparł kapitan. – Nie powiedział. – Nie będę mówił o tym, czym się mój partner zajmował, ale jedno panu powiem: był najlepszym człowiekiem na świecie. Ritchie Jackson, niezmordowany i nieustraszony aż do śmierci. – Trudno temu zaprzeczyć. – Istotnie. – Moran spojrzał na Dawkinsa z goryczą. – Mój partner zginął, bo odkrył pajęczą sieć, która sięga bardzo wysoko i jest śmiertelnie niebezpieczna. – I Sheldon był jej częścią? Moran wzruszył ramionami, ale przytaknął: – Tak sądzę. – Czy ta sieć może sięgać aż tutaj? – Może nawet bardziej niż gdzie indziej. Kapitan usilnie starał się coś z tego zrozumieć. Przypomniał sobie, że komisarz wypytywał go, czy majątek Sheldona może pochodzić ze sprzedaży skamielin. Odparł, że nie i dalej w to wierzył, ale na własne oczy widział skrzynie z okazami – w tym samym magazynie, gdzie obozowali ludzie, których ścigał. Co Sheldon sprzedawał, jeśli nie skamieniałości? I w co takiego się wplątał, że zginął, a jego córce – jeśli Moran się nie mylił – groziło niebezpieczeństwo? – Mógłby pan chyba powiedzieć mi coś więcej – zauważył zniecierpliwiony. – Zwłaszcza jeśli niebezpieczeństwo jest tak poważne, jak pan twierdzi. – Był pan żołnierzem. – Moran pokręcił głową i zmrużył oczy. – Zna pan zasady. Staram się ich nie łamać, dopóki mam jakiś wybór. – A po czym pan pozna, że wyboru już nie ma? – Muszę być czujny. Moran popatrzył w ogień i z udawanym spokojem niespiesznie położył się na plecach. – Niech mi pan powie przynajmniej jedno. Sheldon nie żyje. Dlaczego coś miałoby grozić pannie Prescott? Moran sięgnął ręką do ronda kapelusza. – Cóż... Wydaje mi się, że po to właśnie tu przyjechałem – żeby znaleźć odpowiedź na to pytanie. Nasunął sobie kapelusz na twarz i oparł głowę na dłoniach. Kapitan doszedł do wniosku, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Sam wyciągnął się przy ognisku i przykrył kocem. Nie zamykał jednak oczu, lecz podparty na łokciu patrzył na prerię, na niebo, sierp księżyca, gwiazdy – maleńkie, srebrne punkciki. Wrócił myślami do teorii, którą zaczął układać w Nowym Jorku. Próbował z chaosu poplątanych nici wydobyć jakiś porządek. Wiedział, że wszystkie teorie są podobnie utkane, i że prawdopodobnie żaden wzór nigdy nie staje się kompletny. Ale wierzył w siebie. Po co w przeciwnym razie jechałby na Zachód? Gdzie była panna Prescott, której groziło nie wiadomo jakie niebezpieczeństwo? Wsłuchany w równy oddech Morana patrzył na góry. Nie mógł jednak przyzwyczaić się do ich bezwzględnej czerni. Cały czas były dla niego tylko niewyraźnym zarysem, aż w końcu nie potrafił odróżnić ich ciemności od mroków snu. Rankiem wjechali w góry wyżej, niż kapitan do tej pory się zapuszczał. Moran twierdził, że lepiej będzie, gdy znajdą jakiś górski trakt, ponieważ na równinach praktycznie nie mieli szans na doścignięcie jeźdźców. Przez góry wozem można przejechać tylko w paru miejscach, dodał z taką pewnością w głosie, że kapitan postanowił mu zaufać, chociaż nie rozumiał, skąd Moran miałby tak dobrze znać góry Big Horn. Zapytał go nawet, czy słyszał, żeby gdzieś w okolicy znajdowało się jezioro obwiedzione idealnym kręgiem urwisk. Kiedy Moran zainteresował się, dlaczego o to pyta, kapitan wyjaśnił, że widział rysunek takiego miejsca w dzienniku Sheldona. Przypuszczalnie tam właśnie zmierzała panna Prescott. Moran pokiwał głową i wyciągniętą ręką wskazał na północ, gdzie spomiędzy zębatych turni strzelał w górę okryty śniegiem szczyt. Nazywał się Chmurny Szczyt; chmury rzeczywiście zasnuwały zarys jego najwyższych partii. Moran wyjaśnił, że ponoć u jego stóp, niczym perły nanizane na nitkę, ciągną się jeziora, ale wzruszył bezradnie ramionami. Sam nigdy nie dotarł dalej niż do pierwszych wzgórz Big Horn. Kiedy umilkł, kapitan i tak nie mógł przestać myśleć o tym, co sprowadziło go w te okolice. Wkrótce jednak przekonał się, że pamięć Morana nie zawodzi. Rozpoznawał ścieżki, których kapitan nawet by nie zauważył, wąskie, kręte, wiodące wśród skał i ginące w lesie. Zapytany, wyjaśnił, że korzystali z nich głównie wędrujący tędy Indianie. Ścieżki były ponoć równie stare jak sam las i słabiej widoczne zarówno na łąkach, jak i wśród kamieni. Przez cały ranek nie spotkali na nich żywej duszy. Koło południa ścieżka rozszerzyła się i połączyła z krętą bitą drogą, głęboko pociętą koleinami. Wreszcie jakiś konkretny ślad, pomyślał kapitan, zanim przyjrzał się drodze bliżej i zorientował, że musiało nią przejechać wiele wozów. Jeden z nich właśnie nadjeżdżał. Woźnica był brudny, wychudzony i miał wzrok tak dziki, że mógł nawet nie zauważyć dwójki wędrowców. Minął ich błyskawicznie, znikając szybko w dole stoku. Z przodu dobiegły ich trzaski, okrzyki i dźwięk młotków. Nad strumieniem zastali dużą grupę mężczyzn, którzy z podobnie dzikimi spojrzeniami próbowali domyć się z oleistej cieczy, która pokrywała wszystko dookoła i rozsiewała w powietrzu woń palonego prochu. W dużym promieniu dookoła ziemia została zdarta do żywej skały, sama skała zaś rozbita na drobne odłamki lub podziurawiona jak ser w tych miejscach, gdzie ludzie bez wytchnienia siekli ją kilofami. Interesowało ich tylko jedno: to, co mogli znaleźć w środku. Kiedy Moran z Dawkinsem przejeżdżali obok szybów, żaden z mężczyzn nie zwrócił na nich uwagi. Dalej po drodze mijali porzucone kopalnie, zawalone szyby i wraki maszyn górniczych. W rozdartej do żywego skale zaczepiły się już pierwsze wątłe smużki zieleni. W którymś momencie kapitan zatrzymał się i zdziwiony zeskoczył z konia. Nachylił się nad stosem odłamków łupku, wziął jeden z nich do ręki i wrócił do koni. Z juków wydobył pędzelek, którym oczyścił kamień z kurzu. Delikatne linie na powierzchni łupku, które, gdy patrzył na nie z siodła, zwróciły jego uwagę, teraz były widoczne w pełnej okazałości. Pokazał kamyk Moranowi. Każda z tych linii, wyjaśnił, to szkielet morskiej istoty. Wskazał odsłonięte urwisko, które w dawnych czasach stanowiło część miękkich osadów na morskim dnie. Moran przyjrzał się skale, splunął i zapytał, ile czasu minęło od tamtej pory. Kapitan schował kamień do juków i odparł, że te istoty, zwane graptolitami, wyginęły czterysta milionów lat temu. Dosiadł konia i ruszył dalej. Moran z niedowierzaniem dotknął torby, w której spoczywał nowy okaz, ale nic nie powiedział i w milczeniu pojechali dalej. Po półtora kilometra koleiny zniknęły na dobre i droga przeszła w zwykłą ścieżkę. Na grzbiecie wzniesienia natknęli się na olbrzymi blok skalny, w którym ktoś wyrzeźbił podobiznę zakłutego włóczniami bizona. Wbite w ziemię tkwiły przed nim dwa patyki – jeden ozdobiony wyblałymi wstążkami i piórami, drugi wysuszonym i nadjedzonym przez ptaki skalpem. Kapitan przyjrzał się im i zapytał, co mogą oznaczać. Moran zeskoczył z konia, zrzucił skalp z patyka, wykopał obcasem płytki dołek i wrzucił go do środka. Przysypał skalp ziemią i odparł, że oznaczają tylko jedno: dawno nie jechał tędy nikt, kto mógłby po chrześcijańsku pogrzebać ludzkie szczątki. Udeptał symboliczny grób i wskoczył na konia. Spojrzał przed siebie, w stronę Chmurnego Szczytu, a potem zawrócił. Kapitan ruszył za nim. Wrócili do traktu, który zaprowadziłby ich z powrotem na równinę, ale przez ten czas ściemniło się i musieli rozbić obozowisko. Gnane wiatrem chmury zasłaniały gwiazdy, znaleźli więc sobie schronienie pod zębatym, nachylonym rzędem skał, które sterczały z grani, jakby wieki temu ktoś specjalnie je tak ustawił. Pod ich osłoną rozpalili ognisko. Moran podsmażył paski suszonego jeleniego mięsa, a kiedy zjedli, wyjął odłamek łupku z torby kapitana i obejrzał go uważnie. Zapytał, jak to możliwe, żeby szczyt góry kiedyś znajdował się pod wodą. Dawkins przypomniał sobie, jak zadał to samo pytanie ojcu. Było to w czasie wakacji w Lyme. Zanim doszło do odkrycia szkieletu dimorphodona, szukał krabów w skalnych nieckach, zbierał muszle i morszczyn. Potem interesowały go już tylko skamieliny. Dzień w dzień wychodził na plażę, oglądać pozostałe po przypływie kamienie, albo grzebać w łupkach u podnóża urwiska. Ostatecznie jednak swój pierwszy okaz znalazł z dala od brzegu, kiedy poszedł na spacer w górę pobliskiego strumienia. To była czarna muszla, wbita w ścianę z białego wapienia. Ojciec pomógł mu ją wydobyć. Razem wrócili do Lyme, żeby zapytać, co właściwie znaleźli. „To amonit”, usłyszeli. Wyglądało na to, że każdy może sobie znaleźć amonit. W prehistorycznych oceanach musiało ich być pełno, bo zapewne roiło się od ślimaków i dziesięciornic. Ojciec, kiedy go zapytał, dlaczego takie zwierzę znalazło się w głębi lądu, odwołał się do Pisma i biblijnego Potopu. Po tej rozmowie świat pierwotny zawsze już jawił się chłopcu jako przerażający i mroczny. Wyobrażał sobie zdruzgotaną ziemię, drżące góry, amonity umierające na piaskach pustyni. Tak to wyglądało, do czasu aż w szkole nauczyciel pożyczył mu kilka książek, które odsłoniły przed nim zupełnie nową wizję. Kapitan przerwał swoją opowieść i wziął od Morana bryłę łupku. Patrząc na nią mówił dalej, jakby czytał z niej dalszy ciąg historii. Potop nie był potrzebny, żeby wyjaśnić sekret znaleziska z Lyme – wystarczyło powolne, spokojne odkładanie się materii. W miejscu, gdzie się znajdowali, kiedyś szumiało morze; niewykluczone, że w przyszłości wody znów zaleją prerię, a erozja zetrze góry na proch. Nieskończenie powolny obrót koła czasu był nieubłagany – bez śladu początku i bez nadziei na koniec. Moran odchrząknął i rzekł: – Jak człowiek słucha takich rzeczy, czuje się całkiem mały. – To prawda. Tak właśnie jest. Ale można też uznać, że dociekanie prawdy jest celem naszego życia. – Czy właśnie dlatego pan tu przyjechał? – spytał kpiąco Moran. Kapitan zapatrzył się w dal. Wiatr podsycał płomień ogniska, którego blask padał daleko na nocną prerię. W jego świetle kamienie wyglądały jak pokryte rdzą przez co upodabniały się do prastarych skał Karroo. Kapitan przypomniał sobie, jak opowiadał o nich bratu Sheldona; mówił o wiecznym cyklu życia i umierania, na co komisarz odpowiedział, że bez względu na porządek wszechświata, człowiek powinien mieć na względzie jeszcze wyższą prawdę. Rozmyślając o tym, kapitan poruszył się niespokojnie i czubkiem buta wytrącił z ogniska żarzące się polano. Snop iskier trysnął w niebo i zgasł, rozproszony wiatrem. W blasku iskier graptolity zdawały się poruszać. Kapitan spojrzał na Morana. – Teraz są to tylko bohomazy na kamieniu, ale kiedyś żyły i było ich pełno we wszystkich ziemskich oceanach. Przetrwały miliony lat. Każdy gatunek odpowiada innej warstwie skalnej. Jeżeli prześledzimy cykl rozwoju graptolitów, możemy poznać sekret ostatecznej ewolucji całej Ziemi. Tymczasem Ziemia trwa, a one... Z cichym stuknięciem położył kamień na ziemi. Przypomniał sobie teraz, jak przed laty wykopywał wapienie i łupki na wzgórzach w Szkocji: oczyszczone z mchu i chwastów, przy uderzeniu wydawały taki sam dźwięk. Wiatr też brzmiał podobnie żałośnie, wzgórza za plecami były równie jałowe, a w kamieniach było mnóstwo odcisków graptolitów. Nie przypuszczał, żeby Morana to interesowało, ale dalej mówił na głos. Pracował w Szkocji w czasach studenckich. Uczył się u słynnego profesora Muira, tego samego, który zademonstrował znaczenie graptolitów dla określenia wieku warstw geologicznych. Miał ambitny plan ustalenia uniwersalnej chronologii. Przez całe lato błąkali się po szkockich wyżynach, próbując ogarnąć rozumem wiek świata. Czasem pracowali razem z profesorem, ale najczęściej towarzyszyła Dawkinsowi jego córka, panna Muir. Nie przeszkadzało im ani zaciągnięte szarymi chmurami niebo, ani przemoczone trawy pod stopami. Dobrze pamiętał łagodny uśmiech panny Muir, zupełnie jakby kpiła z męskich ambicji zrozumienia czasu. To ona pierwsza zapytała, kiedy pojawiły się graptolity, a potem pomogła znaleźć graniczną warstwę skał, poniżej której nie występowały. Później, w kamieniołomie wapienia nieopodal Cambridge, Dawkins znalazł kość latającego dinozaura. Przez cały rok prowadził tam prace, nie znalazł jednak granicy, która wyznaczałaby moment wyginięcia pterozaurów. Nie mógł się jednak oprzeć wrażeniu, że cień ich zagłady nieustannie mu towarzyszy. Za każdym razem, gdy znajdował nową kość, cień się pogłębiał. Pozyskiwanie skamieniałości zawsze traktował z największym nabożeństwem; nie przerwał prac nawet na czas końcowych egzaminów na uniwersytecie. Kontynuował je jak natchniony, nawet kiedy oblał egzaminy – mimo że był urodzonym naukowcem. Nie czuł jednak żalu, nawet gdy myślał o ojcu, który ciężko pracował, by zapewnić mu dodatkowe fundusze, które on teraz wydawał wyłącznie na badania paleontologiczne. Codziennie jeździli z panną Muir do kamieniołomu, a o zmierzchu wracali do Cambridge, wioząc na kolanach owoce całodziennego wysiłku. Później siadali przy biurku w przestronnym gabinecie profesora i wykładali skamieniałe kości na blat. Badanie ich było niczym przywracanie im życia. W takich chwilach Dawkins czuł niewysłowioną radość. Oczywiście zakochał się w ironicznej pannie Muir. Nigdy jej o tym nie powiedział, ale zdawał sobie sprawę, że za dobrze zna ludzką naturę – i jego samego – żeby się nie zorientować. Jednak i ona milczała. Jemu zaś wystarczało muśnięcie ręki i jej rozbawione spojrzenia. W końcu zebrał się na odwagę i porozmawiał z jej ojcem. Wyłożył mu w krótkich słowach, że kocha pannę Muir i chciałby się z nią ożenić. Profesor był brutalnie szczery. Nie mógł, mimo najlepszych chęci, przyjąć jako zięcia człowieka bez perspektyw, bez stopnia naukowego, bez nadziei na karierę i własny dochód. Powiedział, że jest mu przykro, ale nie może się na to zgodzić. Wstał od biurka, otworzył drzwi gabinetu i odprowadził Dawkinsa do drzwi. Podali sobie ręce. – Proszę wrócić, kiedy będzie pan gotowy – dodał profesor. – Kiedy zrobi pan karierę. Kapitan umilkł. Moran leżał nieruchomo po drugiej stronie ogniska, z kapeluszem nasuniętym nisko na oczy. Wyglądał, jakby zasnął, słuchając słów kapitana, ale kiedy cisza się przeciągała, poruszył się i podniósł głowę. Zapytał, co zdarzyło się potem. Nie był chyba specjalnie zdziwiony, że dyskusja o geologii zboczyła na takie tory. – Próbowałem wybić się jako geolog w Londynie, czym zasmuciłem ojca. Nie chciał, a właściwie nie mógł mnie dłużej utrzymywać. Imałem się różnych dorywczych zajęć, byle nie musieć żebrać na ulicy. Przy okazji jednego z nich musiałem pojechać do Cambridge. Spacerowałem znajomymi ulicami. Na każdym rogu serce waliło mi jak młotem. Widziałem ją w każ dej kobiecie, która mnie mijała. Wszystko to były złudzenia, oczywiście. Sama myśl, że mógłbym ją ot, tak po prostu spotkać, chyba mnie zaskoczyła. Tydzień później znów byłem w Cambridge, po upływie tygodnia ponownie i tak kilka razy. W końcu ją spotkałem. Przechodziła obok Ogrodu Botanicznego, trzymając pod ramię jakiegoś obcego mężczyznę. Mój widok wcale jej nie poruszył. Uśmiechnęła się łagodnie, ironicznie – jak zwykle – i przed stawiła mnie swojemu przyszłemu mężowi. Znałem go z widzenia, wykładał w jednym z college’ów. Był kolegą profesora, bodajże klasykiem. Kapitan zawiesił głos i zapatrzył się w resztki ogniska. Drewno wypaliło się zupełnie, pozostawiając popiół biały jak kość, który jeszcze żarzył się od środka. – Pewnie wciąż są małżeństwem – dodał. – Mam nadzieję, że udanym. Moran położył się i nasunął kapelusz na twarz. Nie odpowiedział. Kapitan jeszcze chwilę posiedział skulony na swoim miejscu, nie odrywając wzroku od żaru. Moran słusznie robił, próbując się przespać. Czekał ich kolejny dzień jazdy. Odwrócił się i spojrzał w stronę ciemnych, milczących gór. Prawie ich nie widział spoza chmur; wszystkie wyższe szczyty, włącznie z Chmurnym Szczytem, zniknęły bez śladu. Wyciągnął się przy ognisku i mimo przenikliwego wiatru szybko zasnął. Rytmiczny tętent kopyt był jedynym ostrzeżeniem, jakie zapamiętała Lily. Zaraz potem biały obłoczek kurzu wzbił się z miejsca, w które uderzył pocisk. Musiał jeszcze zabrzmieć strzał, ale nie przypominała go sobie. Panowała zupełna cisza, do chwili, gdy Teksańczyk z krzykiem sięgnął po karabin. Wrzasnął przeraźliwie i strzelił – tym razem usłyszała gniewny, ostry huk, który wrócił odbity echem od skał. Benton sięgnął po rewolwer. Nie krzyczał, był spokojny i miał trupiobladą twarz. Zawrócił konia i omal nie stratował Lily, która wgramoliła się do najbliższego wozu i trzęsąc się ze strachu, przypadła do podłogi. Nie potrafiłaby powiedzieć, jak długo trwała strzelanina, ale kiedy wszystko ucichło, odważyła się wyjrzeć na zewnątrz przez rozdarcie w płachcie. Czterech konnych oddalało się traktem, piąty wierzchowiec jechał za nimi bez jeźdźca. Benton opuścił pistolet, za to Teksańczyk wymachiwał bronią jak wariat i w końcu popędził za uciekającymi ludźmi. Benton bez pośpiechu ruszył za nim, kiedy tamten zatrzymał się przy leżącym na drodze człowieku, wymierzył z karabinu i strzelił mu trzy razy w głowę. Lily schowała się rozdygotana. Żołądek zaciskał się jej ze strachu. – Proszę pani? Głos należał do George’a, jednego z ludzi Cope’a, który z kapeluszem w dłoni niepewnie zajrzał do wozu. Nie odezwała się. Nie czuła się zobowiązana udawać kogoś, kim naprawdę nie była: kobiety odważnej, która dobrze zna dziką naturę mężczyzn. A może nie miała racji? Widziała przecież okaleczone zwłoki ojca, z ręką porzniętą do kości. Może powinna przywyknąć do wizji świata tonącego we krwi? Leżała nieruchomo jeszcze dłuższą chwilę, aż poczuła, że nogi przestały jej się trząść. Wtedy przepełzła przez całą długość wozu i zeskoczyła na ziemię. Patrzyła zmrużonymi z pogardy i strachu oczami, jak Benton wraca bez pośpiechu, trzymając za uzdę konia, na którym jechał jego towarzysz. Teksańczyk mamrotał sam do siebie, jego twarz była wyprana z wszelkich emocji. Lily próbowała nie myśleć o tym, że wynajęła ich obu, ale czuła tylko mieszaninę żalu i lęku. Nagle wróciło absurdalne wspomnienie – kiedy ostatni raz jechała na wozie. To było w Anglii, podczas żniw. Brat namówił ją na przejażdżkę wiejskim wozem ze zbożem. Skończyło się to tak, że oboje mieli wygniecione ubrania i mnóstwo słomy we włosach. Widział ich i lord Bemerton, i jego trwające w staropanieństwie siostry. Ależ się czuła upokorzona! Robbie był natomiast zachwycony! Ucieszyłby się pewnie, gdyby do niego strzelali, pomyślała. Wyobrażała sobie, jak biega z oskardem zamiast karabinu i strzela z niego na wszystkie strony, a matka krzyczy na niego, łapie go i przytula. Zwalczyła w sobie ten żal i rozejrzała się w poszukiwaniu profesora Cope’a. Przyszło jej do głowy, że może dał się zaskoczyć samotnie, szukając kości, ale wtedy usłyszała jego głos i zorientowała się, że ukrył się w drugim wozie. Benton podjechał do niego i coś krzyczał z konia, ale Cope pokręcił przecząco głową i powiedział, że muszą wrócić tą samą drogą. Podeszła bliżej. Benton nadal krzyczał. Trudno było powiedzieć – ze złości czy ze strachu. Twierdził, że jeźdźcy wrócą, i to w większej grupie, i że należy zjechać ze szlaku na prerię, na której ich nie znajdą. – Na prerii nic nie ma – odparł Cope. – A wiemy, że dwie godziny stąd jest osada. – Chce pan, żebyśmy wszyscy zginęli? – Benton odwrócił się i dostrzegł Lily. – Ona też? Podeszła do Cope’a. – Czy komuś coś się stało? Profesor bez słowa skinął ręką za siebie. Na poduszkach, które w nocy służyły jej za posłanie, leżał Charlie, najmłodszy z wynajętych pomocników. Wyglądał jeszcze młodziej i drobniej niż zwykle, jakby nagle wychudł. – O Boże! – jęczał cichutko. – Mój Boże! Louise stała przy nim, przyciskając mu do boku kawałek płótna, który zbrązowiał od przesączającej się przez koszulę krwi. Lily dawno już nie widziała krwi o takiej barwie – od czasu, gdy ojciec wrócił z wojny i uczył ją jeździć konno, a bandaże powiewały za nim na wietrze. Wdrapała się na wóz i przeszła do tyłu. Wyjęła z kufra halkę, pogładziła ją dłonią i podała Louise, która od razu zaczęła drzeć ją na pasy. W tym czasie Cope wyjął ze swoich rzeczy na drugim wozie oskardy i materiał na podpałkę. Poprosił jednego ze swoich ludzi, żeby rozpalił ogień, a drugiego, żeby wykopał grób dla zastrzelonego napastnika. Spojrzał groźnie na siedzących w siodłach Bentona i Teksańczyka i kazał im przyłączyć się do pracy. Coś w jego wyrazie twarzy i tonie głosu sprawiło, że Benton przestał się awanturować i pojechali w stronę ciała, któremu trzy strzały z karabinu zdruzgotały głowę. Kiedy Cope uklęknął przy Charliem, oskardy zadudniły o twardą glebę. – Kto to zrobił? – spytała Lily. – Wolałbym nie zgadywać. – Ale ma pan jakieś podejrzenia? Cope uśmiechnął się smętnie. – Proszę nie zapominać, panno Prescott, że nie pierwszy raz zostałem napadnięty. – Zgoda, ale wtedy to był Benton, który teraz sam stał się ofiarą. – Najgorsi sanie najemnicy, ale ten, który ich wynajął. – Profesor chciał chyba powiedzieć coś więcej, ale tylko przygładził wąsy i pokręcił głową. – Przykro mi, ale roztrząsanie, czyja to wina, nie jest w tej chwili najważniejsze. Położył Charliemu rękę na czole. Siedział całkiem bez ruchu, aż Lily zaczęła się zastanawiać, czy nie krępuje go obecność jej i Louise. Oczy miał jednak zamknięte, a jego usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie i sama poczuła się zażenowana, że oceniała go według własnych standardów. Cope pochylił się i zawołał George’a, który przyniósł rozgrzany w ognisku nóż. Profesor poprosił ją, żeby go zastąpiła i położyła Charliemu dłoń na czole, po czym błyskawicznym ruchem rozciął ranę i wydobył kulę. Charlie ledwie pisnął, jak gdyby zabrakło mu sił, żeby odczuwać ból, a profesor obwiązał mu ranę pasami z halki. Zrobił to z wielką ostrożnością i bardzo delikatnie. Lily nie była tym zaskoczona – miała już okazję przekonać się, jak czule Cope potrafi zaopiekować się najnędzniejszym zwierzęciem. Pierwszego wieczoru po wyjeździe z Medicine Bow Benton wypłoszył spod kamienia nieszkodliwego węża z trzema podłużnymi pasami na grzbiecie. Złapał go za szyję i z pijacką zadziornością oznajmił, że zaraz go poszatkuje. Zrozpaczony Cope zakrzyczał go i zabrał mu węża. Zaopiekował się nim, mówił do niego jak do przyjaciela i rozwodził się nad jego urodą. Stwierdził, że zabijanie wszelkich zwierząt jest zbrodnią. – Człowiek, który niszczy nasze dzieło, nie kocha nas. Człowiek, który niszczy dzieło boskie, nie kocha Boga – oznajmił Cope z takim przekonaniem, że nikt się nie roześmiał. Nie żeby Lily miała na to ochotę. Wiedziała, że to rzadka cecha charakteru, kiedy ktoś przemawia prosto z serca, z pasją i bez lęku, że zostanie wyśmiany. Zdawała też sobie sprawę, że kiedy sama się odzywa, przybiera różne pozy i żartuje. Wzięła do ręki kulę, którą Cope odłożył na bok, i wytarła ją z krwi. Ołowiany pocisk rozpłaszczył się i przypominał jej grzybki, które jadła w Paryżu. Prawie się uśmiechnęła na to dziwne skojarzenie, chociaż czuła zapach krwi i dobrze wiedziała, co naprawdę trzyma w dłoni. Ogarnął ją smutek, ale przemieszany z uniesieniem, jakie zapamiętała z dzieciństwa, silnym, wszechogarniającym. Bała się, że się rozpłacze. Nie było przy niej ojca, który by ją objął i utulił. Potrząsnęła głową, żeby przegonić łzy, które napływały jej do oczu, i splotła dłonie na podołku, starając się zachować spokój, którego bynajmniej nie czuła. Cope wyszedł z wozu. Ucieszyła się. Słyszała, jak mówi do kogoś cicho i w napięciu. Nie rozumiała słów, rozpoznała natomiast dwa inne głosy – George’a i Bentona. Kiedy wrócił do wozu, zapytała bez ogródek, czy Charlie przeżyje. Profesor pokiwał głową i odparł, że jest dla niego nadzieja, ale trzeba by mu znaleźć lepsze łóżko, niż podłoga wozu. Spojrzał na wschód, gdzie rozciągała się preria. Przyznał, że jeźdźcy, którzy ich zaatakowali, rzeczywiście mogą wrócić i że najlepiej byłoby zjechać ze szlaku. Lily zdała sobie sprawę, że Cope nie pyta jej o zdanie, tylko relacjonuje, jakie zapadły decyzje. Wyjrzał na zewnątrz, coś krzyknął i wóz potoczył się naprzód. Ciekawa była, co takiego Benton powiedział profesorowi, że ten zmienił zdanie. Jechali tak szybko, że nawet na tyle wozu, gdzie siedziała obok rannego, cała była przysypana białym kurzem z drogi. Krztusiła się, chwytając rozpaczliwie powietrze, żeby powstrzymać łzy. Po półgodzinie zostawili bity trakt za sobą i zjechali na trawiastą równinę. Dotarli nad szeroki leniwy strumień i wjechali wozami prosto do wody. Ruszyli w dół jego biegu. Kuce ślizgały się na leżących pod wodą otoczakach, czasem jakiś spłoszony ptak uskoczył im z drogi. Cope spisywał je wszystkie, notując szczegółowo ich upierzenie i zwyczaje, natomiast Benton kią}, na czym świat stoi. Nieprzyjaciel mógł ich dzięki nim wytropić. Cały czas zerkał na grań ciągnących się na zachodzie gór. Kiedy zobaczył na niej obłoczek kurzu, natychmiast kazał zatrzymać wozy. Cope nie protestował. Przeczekali pół godziny na kamienistym brzegu – długo po tym, jak chmura kurzu rozmyła się daleko na północy. Lily znów poczuła niezwykłą, niepojętą radość. Serce zabiło jej żywiej, a kiedy Cope dał sygnał do wyjazdu, uderzało w rytm podskoków wozu. Na zakręcie strumienia znów wyjechali na brzeg i skryli się w zaroślach. Trawiasta równina rozciągała się przed nimi gładka jak stół i zupełnie pusta. Lily nadal czuła się niepewnie. Leżący obok niej ranny poruszył się i wyjęczał czyjeś imię – zapewne ukochanej. Żałowała, że nie ma pod ręką lepszego lekarstwa niż whisky. Louise otarła mu pot z czoła, Lily zaś, widząc, że chwilowo jest zbędna, wyjrzała przez rozdarcie na zewnątrz. Nie widziała żywego ducha, zwróciła za to uwagę, że na wschodzie zbierają się ciemne, burzowe chmury. Kiedy przepływały ponad prerią, ich cienie ożywiały zarośla, upodabniając je do elastycznej skóry żywej istoty. Wiatr brzmiał jak jej westchnienie. Czy tak właśnie ojciec widział świat? Nagle w zasięgu jej wzroku pojawił się wymalowany na zielono płot, biegnący wzdłuż przeciwległego brzegu strumienia. Był tak nie na miejscu, że nie od razu zorientowała się, co właściwie widzi. Benton zaklął i Lily przecisnęła się na przód wozu, żeby sprawdzić, co się dzieje. Wzdłuż strumienia jechała ku nim grupa jeźdźców. Benton i Teksańczyk sięgnęli po strzelby, ale Cope uspokoił ich gestem ręki. Chyba nawet zwariowany Teksańczyk zauważył, że nie mają do czynienia z bandytami. Jeźdźcy byli ubrani w bryczesy, tweedowe marynarki do jazdy konnej i charakterystyczne dżokejki, jechali na małych, wysokich siodłach. Kiedy jeden z nich podniósł na powitanie rękę i przemówił, usłyszeli charakterystyczny szkocki akcent. Bardzo się ucieszył na ich widok. Co tam, cholernie się ucieszył! Nazywał się McNaughton i bardzo był ciekaw, czy nie widzieli gdzieś w okolicy bandy Indian? W pierwszej chwili nikt się nie odezwał. Lily byłaby chyba równie zdumiona, gdyby nagle znalazła się w posiadłości lorda Bemertona na polowaniu. Cope zapytał Szkota, czy gdzieś w pobliżu znajduje się ranczo, i wskazał na tył wozu. Wyjaśnił, że wiezie śmiertelnie rannego człowieka. Zaczerwieniona twarz McNaughtona zbladła o jeden odcień, kiedy pokiwał głową i odparł, że tak, ranczo naprawdę jest niedaleko. Kiedy wozy ruszyły dalej, Szkot poczerwieniał mocniej i drżącym z emocji głosem spytał, czy podróżni padli może ofiarą napadu Indian? Przecząca odpowiedź Cope’a wyraźnie rozczarowała McNaughtona i jego towarzyszy. Szkot wyjaśnił, że grupa indiańskich wojowników najprawdopodobniej kręci się gdzieś w okolicy; prawdziwi czerwonoskórzy, pomalowani w wojenne barwy, w kapeluszach z piórami, uzbrojeni po zęby w łuki, strzały i włócznie. Dodał, że dla takiego widoku gotów był wiele zaryzykować, ale czerwonoskórzy najwidoczniej byli rzadkością. Benton splunął i stwierdził, że świat bez dzikusów byłby lepszy, a on osobiście stawiał ich na równi z wilkami: są zbyt niebezpieczni, żeby dać im spokojnie żyć. McNaughton cały się rozpromienił. Powiedział coś do swoich ludzi, a ci spojrzeli na Bentona z nieskrywanym zainteresowaniem. Spytali go, jak często miał kontakt z czerwonoskórymi. Kiedy Benton milczał i przyglądał się im z wrogością, stawali się coraz grzeczniejsi i bardziej przymilni, aż wreszcie zaczął mówić swoim zwykłym, naturalnym tonem. Odparł, że z Indianami styka się odkąd nauczył się raczkować. Czejeni zabili mu ojca i matkę. Każdy dzikus śmierdzi brudem i krwią, poza tym jest tchórzem i złodziejem. Za namową słuchaczy Benton opowiedział kilka historyjek, które potwierdzały jego opinię, chociaż trudno byłoby powiedzieć, skąd je znał. Raz mówił w pierwszej osobie, raz w trzeciej, czasem mieszał narratorów. Zamilkł dopiero, gdy dotarli na grzbiet wzgórza. Ucichły wszelkie rozmowy, wszyscy podziwiali niezwykły widok, jaki się przed nimi roztaczał. Lily wydawało się, że śni na jawie. To był zamek. Jego smukłe wieże, zakończone dachami jak kapelusz czarownicy, wznosiły się pośrodku stada bydła, które ciągnęło się daleko, aż do strumienia. Ani Chenonceaux, ani Chembord, widziane przez tiul porannej mgły, nie zaskoczyły jej tak bardzo, jak ta budowla, spowita mgiełką kurzu. Skąd wzięła się tu tak niezwykła konstrukcja? – zapytała Lily McNaughtona. Odparł jej z uśmiechem, że zamek należy do Alexandre’a Chevigne’a, markiza de Halles. Szpicrutą wskazał stłoczone przy nim bydło. Markiz ma wiele stad, wyjaśnił, a wkrótce będzie miał jeszcze więcej; być może, wypełnią prerie aż po horyzont. Szkot przepowiadał to wszystko, nie kryjąc wielkiego zadowolenia, a kiedy Cope zapytał go, co ma wspólnego z tą wspaniałą wizją, McNaughton wyjął z kieszeni wizytówkę. Lily wzięła ją do ręki. Z dumą pokazał jej wypisaną ozdobnym pismem nazwę swojej firmy. Przypłynął do jej kraju, wyjaśnił, żeby zainwestować w tutejsze pastwiska i skupił już wiele cennych gruntów. Nigdzie na świecie nie robi się takich interesów jak tutaj, dodał, w każdym razie on nie zna takiego miejsca. Markiz świetnie to rozumiał. Koło zamku zrobiło się małe zamieszanie: z dziesięć osób – kobiet i mężczyzn – wyległo przed bramę i ustawiło się w szpaler po obu stronach podjazdu. Mężczyźni byli w liberii, kobiety w wykrochmalonych fartuchach i czepkach. Benton zaklął z niedowierzaniem, Teksańczyk zaczął się śmiać jak opętany. Lily milczała, ale była chyba nie mniej od nich zaskoczona sceną jakby żywcem przeniesioną z Berkshire lub znad Loary. Siedziała oszołomiona, gdy wóz zjeżdżał w dolinę. Poczuła ostrą woń krowich odchodów, a do jej spoconej skóry lgnęły spasione muchy. Kiedy zostawili za sobą chmurę kurzu, zniknęły również dręczące ich insekty. Wjechali w nieregularny szpaler róż, prowadzący wprost do bramy, gdzie służba oczekiwała ich przybycia. McNaughton kazał wnieść rannego do domu i zaraz zjawili się ludzie z noszami. Strzępy halki, którymi obwiązano ranę, przybrały rdzawy kolor, ale mimo to dla Lily całe to wydarzenie miało pozory sennego złudzenia. Weszła za służącymi w chłodny cień murów. Stukot obcasów na marmurowych posadzkach wydał się najbardziej naturalnym dźwiękiem pod słońcem. Preria zniknęła – nie było traw, sterczących skał i pustki łączącej się gładko z niebem. Równie dobrze mogła majaczyć o trawiastych równinach w gorączce. Wspólnie z Cope’em dopilnowali, żeby Charlie trafił do łóżka. Jedna z pokojówek już przyrządzała mu laudanum. Charlie miał bladą, ściągniętą twarz, oddychał chrapliwie, i z trudem wypił podaną miksturę. Niemal natychmiast ogarnął go opiumowy sen. Lily wciąż miała wrażenie, że sama również śni; czuła się otępiała, nogi jej ciążyły. Inna pokojówka zaprowadziła ją do sypialni. Pokój był przestronny i niewiarygodnie luksusowo urządzony: satyna, plusz, złocenia i hafty, perskie dywany i meble w stylu Sheratona. W sąsiednim pomieszczeniu znajdowała się marmurowa wanna. Na prośbę Lily przyniesiono gorącej wody. Najpierw umyła włosy, a potem długo się moczyła, pozwalając, żeby spłynęły z niej wspomnienia ostatnich paru dni. Kazała zmienić wodę i wyszorowała się lawendowym mydłem. Nie mogła dłużej znieść podróżnego brudu. Wyobrażała sobie, że w pokoju czeka na nią matka. Uśmiechnęłaby się, widząc ją taką świeżą i rześką, a potem zeszłyby do powozu i pojechały do opery, do zarezerwowanej dla ojca loży. Ale kiedy wróciła do sypialni, okazało się, że nawet czyste rzeczy są przykurzone i wymięte. Louise pomogła się jej ubrać. Lily czuła, jak bielizna lepi się jej do ciała. Louise nie poskarżyła się ani słowem, a mimo to Lily wyobrażała sobie, że każde jej dotknięcie jest jak wyrzut i żądanie powrotu do domu. Przejrzała się w lustrze. – Moje włosy – burknęła zirytowana, gdy Louise skończyła zapinać jej suknię. Służąca bez słowa sięgnęła po szczotkę. Zręcznie rozczesywała włosy Lily, ale tej i tak wydawało się, że za mocno ją szarpie i celowo z całej siły zaplata jej warkocze. Louise wybrała zresztą najbardziej skomplikowaną z modnych fryzur, która w sam raz nadawała się na kolację u Delmonico. Fryzura może tak, ale nic poza tym, pomyślała Lily. Zeszła po schodach. Na tarasie stał McNaughton w towarzystwie kolegów z branży. Wszyscy mieli na sobie wieczorowe stroje, w dłoniach trzymali smukłe kieliszki, z których sączyli zimne drinki. Panował przedwieczorny upał. Lily spytała, gdzie znajdzie gospodarza, ale dowiedziała się, że wróci dopiero rano. Markiz nigdy nie odpoczywa, zaśmiał się McNaughton i przygładził bujne, siwe włosy. Jeżeli człowiek ma wizję, dodał, wystarczy ciężko pracować, żeby stać się bogatym. Tak właśnie powstają imperia. Półtora roku wcześniej, dosłownie kilka miesięcy po rzezi dzielnych żołnierzy generała Custera, markiz zjawił się w Wyoming, przywożąc rozliczne dowody własności ziemi. Miał prawo do korzystania z wód strumieni w Greybull, Belle Fourche, Shoshone i Tongue. Za niespełna dziesięć tysięcy funtów nabył prawo do ogromnego obszaru łąk, a wraz z nimi – do wypasanych tam stad. – To doskonały dowód na to, jak wiele można osiągnąć w waszym kraju – dodał McNaughton ze szkockim akcentem. – Wystarczy mieć monopol, a korzyści same się mnożą! Zaciągnął się cygarem i wydmuchnął chmurę dymu. Lily odwróciła się, żeby jej uniknąć, i ujrzała swoje odbicie w szybie przeszklonych drzwi tarasu. Zaskoczona, przekrzywiła głowę; wyglądała tak, jakby cała jej postać utkana była z dymu. Nie zdawała sobie sprawy, że może wydawać się tak bezcielesna. Podniosła dłoń do szyi. W noc, kiedy odbywał się bal, siedziała w sypialni i płakała z żalu po ojcu, a dziadek kategorycznie zapowiedział, że ma przyjść na zabawę. W pewnym momencie przestał prawić jej kazanie i umilkł, by za chwilę z zachwytem porównać jej skórę do porcelany. Musnął jej kark, tak jak ona sama teraz go dotknęła, jak gdyby chciał upewnić się, że jest ciepły – cieplejszy niż porcelana – i założył jej naszyjnik z lodowatych diamentów. – Kiedy wyjdziesz za mąż – powiedział – będziesz miała mnóstwo ta kich klejnotów. Cała Anglia zapłonie ich blaskiem, gdy zostaniesz lady Bemerton. Potem kazał jej być grzeczną dziewczynką i nie przejmować się balem; przecież dopiero co pochowała ojca. Teraz nie miała naszyjnika. W swoim odbiciu widziała, że rozczesane i upięte przez Louise włosy tylko podkreślały nagość jej szyi. Pchnięte wiatrem drzwi poruszyły się, zadrżała, szyba pociemniała i rozbłysła kolorowym światłem. Drzwi zamknęły się z hukiem i nagle na zamek spłynął wieczorny mrok, jak tchnienie nocy na równinie. Charlie zmarł tej nocy. Rano Cope powiedział o tym Lily. Była wstrząśnięta. Ogarnął ją ogromny smutek, chociaż nie był chyba jedynym przykrym uczuciem, jakie jej towarzyszyło. Wróciła do sypialni i usiadła przed lustrem. Na toaletce leżała czarna sakiewka z aksamitu, której do momentu kąpieli nie zdejmowała z szyi. Po wyjściu z wanny, przy kręcącej się po pokoju Louise, nie odważyła się jej założyć. Wzięła ją teraz do ręki i nie rozsznurowując, powiodła palcami po znajdującym się w środku przedmiocie. Czy Charlie naprawdę zginął z jego powodu? Jeźdźcy zaatakowali ich jak cienie: pojawili się znikąd, zniknęli bez śladu. Nie wiadomo, kim byli i czego chcieli. Wiedziała jednak, że profesor coś podejrzewa. Dał jej nawet do zrozumienia, kto, jego zdaniem, odpowiada za napad. Gdyby to rzeczywiście ludzie Marsha zabili Charliego, ona sama nie byłaby bez winy. Zdała sobie sprawę, że właśnie poczucie winy mieszało się w jej sercu ze smutkiem po śmierci Charliego. Dla dobra poszukiwań zapomniała o sumieniu, porzuciła rodzinę i obowiązki, i wynajęła kogoś takiego jak Benton, którego zły charakter przejawiał się we wszystkim, co mówił i robił. Ledwie doszła do takiego wniosku, z dziedzińca dobiegł ją jego chrapliwy głos. Wzdrygnęła się i odłożyła sakiewkę. Wyszła z sypialni, przeszła przez pokoje, w których słońce zdawało się już przygasać, przez korytarze wyłożone miękkimi dywanami, aż znalazła się w ogrodzie. Słońce posuwało się coraz wyżej na niebie, wraz z nim z ziemi unosiła się sucha, gryząca woń krowiego łajna i żółtawoczerwonego kurzu. Mijając krzewy róż, zauważyła, że płatki kwiatów są poskręcane jak przypalone stronice książek i prawie równie ciemne. Musiała opędzać się od much, które bzyczały natarczywie i siadały na jej odsłoniętych policzkach. Rozzłoszczona potrząsnęła głową. Nieupięte włosy rozsypały się jej jak grzywa. W tej samej chwili dostrzegła Bentona i Teksańczyka. Siedzieli przed stajnią i bawili się rewolwerami. Obaj, mimo wczesnej pory, wyglądali na pijanych. Teksańczyk siedział nieruchomo jak manekin na wystawie sklepu i milczał, za to Benton klął i krzyczał, że zaraz odstrzeli komuś tyłek. Lily nie wiedziała, kogo ma na myśli, ale chodziło mu o jakiegoś sukinsyna o kamiennym sercu i w niebieskim wojskowym płaszczu. Benton powtórzył ten opis kilkakrotnie, aż nagle Teksańczyk wstał, podniósł broń, odwiódł kurek i strzelił. Kula strzaskała stojącą pod ścianą butelkę. Lily odruchowo zakryła uszy dłońmi, ale Teksańczyk już opuścił rewolwer i szklistymi oczami wpatrywał się tępo w przestrzeń. Lily przyglądała mu się i przeklinała w duchu swoje szczęście, które na drogę śladami ojca zesłało jej takich przewodników jak Benton i jego towarzysz. A teraz nawet na nich nie mogła liczyć. Musiała się ich pozbyć, nie miała wyboru. Po to właśnie przyszła na dziedziniec przy stajni. Huk wystrzału, który wciąż rozbrzmiewał jej echem w uszach, dodatkowo umocnił ją w tym postanowieniu, ale jakoś nie mogła się zdobyć na to, żeby ogłosić im swoją decyzję. Nie teraz, kiedy byli tacy pijani i agresywni. Odwróciła się i poczuła gorycz porażki. Dokąd iść? Wróciła żwawym krokiem na taras, chociaż pytanie to nie dawało jej spokoju. Dokąd pójść? Co zrobić? Próbowała podsumować wszystko, co osiągnęła od czasu wyjazdu z Nowego Jorku, ale odpowiedź brzmiała jednoznacznie: „nic”. Czym było jej życie? Czuła to w oddechu, w kościach, w pożądaniu – niczym. Chcąc uciec od użalania się nad sobą, zapytała przechodzącego służącego, czy w zamku znajduje się biblioteka, a kiedy wskazał jej drogę, poszła poszukać czegoś do czytania. Książki stały na regałach, za ozdobnymi kratami z ciemnego metalu, w cieniu, tak jakby były świadkami wstydliwych wydarzeń. Przejrzała tytuły na grzbietach. Tylko nieliczne były po angielsku – dzienniki naukowe i rozprawy z dziedziny ekonomii politycznej – większość jednak napisano po francusku. Te z kolei traktowały głównie o topografii i eksploracji odległych krain. Ułożono je starannie według regionów, które opisywały, krajów i kontynentów. Wszystkie miał etykietki i numery. Przyszła jej do głowy pewna myśl. Do tej pory tkwiła w podświadomości, ale to właśnie ona zmusiła Lily do odwiedzenia biblioteki. Zaczęła szukać relacji z wypraw afrykańskich i znalazła cały osobny regał, zastawiony książkami po sufit. Zaczęła czytać tytuły, a gdy nawet wspiąwszy się na palce, nie mogła odczytać najwyższych, przysunęła sobie drabinę. W końcu na najwyższej półce znalazła to, czego szukała. Drżącą dłonią wyjęła książkę: Avenir de la France en Afrique: Mission Vers la Source du Zambeze. Otworzyła ją. Zatrzeszczała skórzana oprawa. Ze strony tytułowej wynikało, że książkę wydrukowano w tym roku. Przycisnęła tomik do piersi. Żołądek podszedł jej do gardła, nogi się pod nią uginały i z trudem zeszła na podłogę. Przesunęła sobie fotel pod okno i zaczęła czytać. Z początku była rozczarowana. Pierwsze rozdziały okazały się zwyczajnie nudne: opisy krajobrazów, bogactw naturalnych, klimatu. W dodatku to specjalistyczne słownictwo! Kartkowała ją niecierpliwie, aż po kilku rozdziałach relacja przybrała bardziej osobisty ton i Lily zaczęła czytać z większym zainteresowaniem. Język stał się bardziej naturalny i zanosiło się na to, że obietnica z tytułu nie pozostanie jednak bez pokrycia. Autor rzeczywiście odbył podróż w górę biegu Zambezi. Twierdził, że tak daleko nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Przy końcu trasy zatknął trójkolorową flagę, zaznaczając w ten sposób kres wędrówki i biorąc ziemię w posiadanie w imieniu Francji. Z tego miejsca ruszył na południe przez dżunglę, pustynię i sawannę, aż dotarł do Przylądka Dobrej Nadziei i diamentowego miasta Kimberley. Tam został zatrzymany przez Brytyjczyków, którzy podejrzewali go o szpiegostwo. Nie sformułowali, rzecz jasna, takiego zarzutu. Oznajmili mu, że jest ich gościem honorowym i przydzielili mu eskortę „przez wzgląd na jego bezpieczeństwo”, jak wyjaśnili. Autor jednak nie dał się zwieść; eskortą dowodził wysoki rangą oficer, dobrze znany jako autentyczny angielski szpieg. Lily zmarszczyła czoło. Ta historia wydawała się jej bardziej znajoma, niż powinna. Cofnęła się do strony tytułowej, ale autor podpisał się wyłącznie jako Un Patriote Francais. Wróciła do miejsca, w którym przerwała lekturę, ale w miarę, jak posuwała się coraz dalej, niepokojących skojarzeń przybywało. Podróżnik wrócił nad Zambezi w towarzystwie bezimiennego brytyjskiego oficera i grupy tubylców. Oficer przez cały robił notatki, rysował szkice topograficzne, zaznaczał potencjalne złoża minerałów. Ich wysiłki miały jednak marny koniec; tubylcy ich opuścili i dwaj Europejczycy, Anglik i Francuz, zachorowali na febrę i cudem uszli z dżungli z życiem. Sceną dramatu były cieszące się złą sławą bagna, zdaniem przerażonych tubylców zamieszkane przez duchy. Francuz podawał ich nazwę jako Jiunde. Lily zamknęła książkę i oszołomiona wymówiła tę nazwę na głos. Jiunde. Jiundu. Miała mętlik w głowie. Przyłożyła dłoń do czoła, żeby uspokoić pędzące bezładnie myśli. – Nie powinna pani czytać książek, jeżeli tak panią rozstrajają. Odwróciła się. Przyglądał się jej jakiś mężczyzna – wysoki, chudy, w nieokreślonym wieku. Miał rzadkie, wypomadowane włosy i lodowaty wzrok. Kiedy wykrzywił pogardliwie wargi, taksując spojrzeniem ją i jej prosty strój, Lily aż się zjeżyła. Przedstawił się z krótkim, sztywnym ukłonem, ale i bez tego domyśliła się, z kim ma przyjemność. Gdy podała swoje nazwisko, w oczach mężczyzny nie mignął nawet cień zainteresowania. Przygryzła wargę. Urażona dodała chłodnym tonem, że jest wnuczką pana Andrew Prescotta, osoby dobrze znanej w nowojorskich kręgach finansowych. Być może markiz o nim słyszał? Markiz przekrzywił lekko głowę. Z pewnością nazwisko Prescott nie było mu obce, ale nie zareagował. Podszedł do Lily i wziął do ręki książkę, którą odłożyła na stolik. Odczytał tytuł na grzbiecie i znów przechylił ciekawie głowę. Po francusku spytał, co ją w niej zainteresowało. Lily spytała tylko, czy wie, kto jest jej autorem? Markiz skinął krótko głową hrabia de Regere, wielki wizjoner. W Paryżu miał okazję poznać go osobiście. Lily zmarszczyła brwi. Hrabia de Regere. Czy kapitan o nim nie wspominał? Nie mogła sobie przypomnieć. Markiz powtórzył pytanie, na które tym razem odpowiedziała szczerze i bez ogródek. Miała nadzieję, że zatuszuje w ten sposób swoje zmieszanie, a poza tym i tak nie miała nic do stracenia. Markiz wysłuchał jej wyjaśnień i parsknął śmiechem, który zabrzmiał jak łoskot gradu o dach. Nie wierzył w opowieść kapitana. Jeżeli rzeczywiście był opisanym w książce angielskim oficerem, nie wyruszyłby na poszukiwanie prehistorycznego smoka. Co za pomysł! Markiz nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Francja i Anglia były głodne, ale Francja chyba nie dość głodna. Czy panna Prescott tego nie rozumie? Hrabia napisał tę książkę po to, by obudzić pogrążoną w letargu opinię publiczną by uświadomić jej wartość zdobyczy, która mogła wymknąć im się z rąk. Bo jeżeli nie dostanie jej Francja, zagarnie ją Anglia! A jeśli nie Anglia, to znajdzie się inny chętny. Nadchodzi nowa era. Żaden zakątek świata nie będzie już dość odległy i niedostępny, żeby nie mógł paść łupem mocarstw. Wąskie usta markiza zacisnęły się w uśmiechu niczym cienkie druty. Podszedł do okna i wyjrzał na bezkresną prerię, na której w obłokach kurzu i much pasły się jego nieprzeliczone stada. Milczał długą chwilę. – Sama już nie wiem, co mam myśleć – odezwała się Lily. – Nie wierzę, żeby kapitan Dawkins mnie okłamał. – Dziś wieczorem urządzam nad rzeką małe soiree na cześć moich przyjaciół inwestorów. Będzie to z pewnością okazja do zabawy, jakiej tu nie znano. Byłbym zaszczycony, gdyby przyjęła pani moje zaproszenie. – Z przyjemnością. – Doskonale. – Markiz odwrócił się od okna, ukłonił sztywno i ruszył do wyjścia. Zatrzymał się na progu. – Mam nadzieję, że wrócimy jeszcze do naszej rozmowy. Drzwi zamknęły się z cichym szczękiem klamki. Pańskiej rozmowy, poprawiła go w myślach Lily. Nie wzięła książki do ręki; zostawiła ją tam, gdzie odłożył ją markiz. Patrzyła na nią jak na znienawidzoną rywalkę, która z czystej złośliwości knuje zdradę. W końcu miała dość jej widoku. Wróciła do swojego pokoju i kazała przygotować Louise strój podróżny. Kiedy służąca przyniosła go jej, zażyczyła sobie, żeby pomogła jej się ubrać. Dziewczyna uśmiechnęła się tylko. Nie zadawała żadnych pytań, ale o ile poprzedniego wieczora milczała ponuro, o tyle dziś trajkotała bez wytchnienia. Pomogła Lily się ubrać i podstawiła jej lustro. Lily przyjrzała się krytycznie sobie i sukience i doszła do wniosku, że prostota może czasem być zaletą. Roześmiała się, chociaż bez przesadnej wesołości. Louise, nie wyczuwając subtelności jej nastroju, zawtórowała jej śmiechem. Tym razem, kiedy układała swojej pani włosy, palce miała lekkie i delikatne. Efekt jej starań też prezentował się lepiej niż dzień wcześniej. Lily była zachwycona; tym razem jej włosy nadawały się nie tylko na wizytę u Delmonico, ale nawet w Cafe Anglais. Ciekawe, kiedy markiz był ostatnio w Paryżu? Czy rozpozna modną fryzurę? Zeszła na dziedziniec przy stajni. Ustaliła z Cope’em, że pojadą wozami do najbliższej stacji dyliżansów. Profesor zamierzał prosto z przyjęcia udać się dalej w góry, Lily zaś cieszyła się, że nie będzie musiała dłużej tracić czasu w zamku. Pomyślała o luksusowym pullmanie, do którego wsiądzie, o głębokich, miękkich siedzeniach, obitych śliwkowym pluszem. Na dziedzińcu trwał załadunek wozów. Przyglądając się im, stwierdziła, że nie ma ochoty podskakiwać na wybojach jak worek z ziarnem. Nie po to Louise ułożyła jej nową fryzurę i przygotowała sukienkę. Zamiast więc zająć miejsce pod płachtą obok Louise, poprosiła markiza o konia. Obrzucił ją zniecierpliwionym spojrzeniem i powiedział coś do stajennego. Chłopak przyprowadził ładnego taranta, który jednak był dla niej za duży i miał zwyczajne męskie siodło. Lily się zarumieniła. Oczyma wyobraźni już widziała uśmiechy na twarzach obserwujących ją mężczyzn. Stanęła obok konia i poczuła na policzku jego gorący, słodki oddech. Odezwała się do niego szeptem i patrzyła, jak strzyże uszami, a potem zgarnęła suknie i wskoczyła na siodło. Starała się nie patrzeć nikomu w oczy i załatwić sprawę możliwie szybko i dyskretnie. Ścisnęła konia udami. Tarant posłusznie podreptał do miejsca, w którym inwestorzy siedzieli sztywno na koniach, wszyscy w wieczorowych strojach, i Lily wiedziała już, że nie wygląda nawet w połowie tak niezgrabnie jak oni. Jechała za nimi elegancko wyprostowana i cieszyła się z tego, jak panuje nad potężnym wierzchowcem; bawił ją też widok McNaughtona i jego kolegów w twardych dżokejkach. Wodze trzymali krótko ściągnięte, tak jak widziała je na polowaniach u lorda Bemertona, gdy pędzili przez pola w angielskiej mgle. Ona sama poluzowała wodze, nieświadomie naśladując ojca, który uczył ją jeździć. Podjechał do niej rozbawiony markiz. Miał na sobie strój kowbojski, uszyty z najlepszych materiałów, z jedwabną chustką i filcowym kapeluszem. Zdaniem Lily wyglądał idiotycznie, ale chyba nikt nie podzielał jej opinii, a w każdym razie nikt nie powiedział tego markizowi otwarcie – nawet prawdziwi kowboje, którzy dołączyli do nich po drodze, brudni i obdarci. Jechali uśmiechnięci, dwójkami i trójkami towarzyszyli wozom; Benton i Teksańczyk trzymali się z nimi. Ten drugi systematycznie pociągał whisky z butelki i patrzył spode łba na sztywnych inwestorów, którzy jechali ze wzrokiem utkwionym prosto przed siebie – podobnie jak markiz, chociaż w jego pozie nie było cienia sztuczności. Kurz się go nie imał, ubranie miał cały czas idealnie zaprasowane i lekko się uśmiechał. Poprowadził ich nad rzekę – szerszą niż strumień, przez który Cope przeprowadził wcześniej swoje wozy, i ocienioną ciemnymi topolami. Chłodna woda bryzgała koniom spod kopyt, gdy wszyscy posłusznie jechali za statecznym markizem. Rzeka wiła się kilometrami wśród bezkresnej prerii. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy McNaughton podjechał do markiza i spytał, dokąd dokładnie zmierzają. Kiedy Lily wcześniej zadała mu to pytanie, nie odpowiedział, teraz jednak odrzekł, że słyszał o znajdującym się w pobliżu stadzie bizonów. A gdzie były bizony, tam musieli być i dzicy Indianie; tak w każdym razie twierdzili wojskowi. Poprzedniego dnia markiz spotkał się z pewnym oficerem, który powiedział mu, skąd będzie najlepszy widok. Markiz uśmiechnął się, dzwoniąc ozdobnymi srebrnymi ostrogami. McNaughton przekazał jego słowa dalej. Wywołały poruszenie w grupie jeźdźców jak wiatr, który rozwiewa trawy na prerii. Z przodu Lily dostrzegła unoszące się w powietrzu punkciki; to kołowało stado sępów. Markiz dłonią w rękawiczce wskazał łagodne wzgórze, wyjechał ze strumienia na ląd i skierował się w tamtą stronę. Dobiegał stamtąd przykry, duszący odór. Najedzony kojot uciekł spod końskich kopyt i opadł bez sił w trawie. Kłapał bezradnie szczękami; woń doprowadzała go do szału. Zza wzgórza dobiegało ujadanie kojotów i krzyki padlinożernych ptaków. Nie brzmiały jednak tak przerażająco, jak bzyczenie rojów much, które powitało Lily na szczycie wzniesienia. Stanęła w strzemionach i zakryła usta dłonią, wpatrując się w rozciągającą się w dole równinę. Wszędzie leżały setki, tysiące ciał bizonów. Nawet po śmierci zwierzęta wydawały się majestatyczne i godne. Nigdzie nie było widać ani Indian, ani myśliwych. Nikt nie oprawiał zwierząt. Preria była pusta – dopiero za następnym wzgórzem trzepotał proporzec. Markiz ruszył w jego kierunku i cała grupa podążyła za nim. Lily zbierało się na mdłości. Widok, który ich powitał, zdawał się równie nierealny, jak zamek na prerii. Może nawet bardziej. Powietrze lśniło delikatnym, wieczornym blaskiem. Kolorowe, jaskrawo przybrane namioty, drewniane stoły, lokaje, świece w zabytkowych lichtarzach. Na proporcach i namiotach widniał herb markiza. Markiz nie dał po sobie poznać, że jest rozczarowany niepowodzeniem przedstawienia. Przeciwnie, wyglądał na zadowolonego z siebie. Zaprosił gości do największego namiotu, gdzie kilka stołów zestawiono w kwadrat. Z galanterią wskazał Lily miejsce obok siebie. Oszołomiona, bliska mdłości, usiadła. Inwestorzy milczeli. Nikt ani słowem nie wspomniał o masakrze na równinie. Markiz siedział dumny, pewny siebie, aż w pewnej chwili odchrząknął i zaczął mówić o interesach, które można zrobić, gdy wytępi się bizony. Ich skóry i mięso do niczego się nie nadają, wyjaśnił; taką masą mięsa nie da się nawet skarmić świń. Za to kiedy padlinożercy objedzą kości do czysta, można sprzedać je Jankesom po pięć dolarów za tonę. Część z nich zostanie przerobiona na pamiątki, resztę przemieli się i wyśle na wschód jako nawóz. Uśmiechnął się. Tak, na zachodzie również nawozu nie braknie. Nie sprzedane kości rozłożą się i wyrośnie na nich trawa, na której wypasą się stada bydła. A z tego też można mieć zysk. Wystarczy dać naturze wolną rękę. Markiz wstał i wziął do ręki kieliszek. Goście jak jeden mąż przyłączyli się do toastu, a potem z zapałem rzucili się na jedzenie, jakby nigdy wcześniej nie zaznali prawdziwego głodu. Kowboje, którzy zostali za namiotem, popili już zdrowo i stroili sobie niewybredne żarty z eleganckich lokajów. Kazali podać sobie więcej mięsa i whisky, przynieść cygara i wśród brzęku butelek wznosili własne toasty. Robili tyle hałasu, że speszeni inwestorzy coraz rzadziej się odzywali. Tylko słowa markiza były słyszalne w całym namiocie, mimo że ani razu nie podniósł głosu. Pochwalił gości za talent do interesów i zapewnił, że ich inwestycje nie pójdą na marne. Kraj poczyni postępy, a oni osiągną zyski. Dla tych, którzy mieli dość rozumu, by to dostrzec, przyszłość w Ameryce – kraju tętniącym życiem i głodnym cywilizacji niosła obietnicę nieograniczonych bogactw. Niedługo całymi wagonami będzie się zwozić lodówki, pojawią się maszyny do pakowania żywności, ogromne rzeźnie. Kolej zatrzęsie się pod ciężarem ich wytworów – świeżego mięsa i nawozów. Wagony pojadana wschód, opuszczą bezkresne pastwiska, gdzie rozkwitnie handel i przemysł. On, markiz, zbudował na prerii pierwszą wspaniałą rezydencję, ale na pewno nie ostatnią. Cywilizacja nadchodziła wielkimi krokami. Markiz umilkł. Przy stole było cicho jak makiem zasiał. Wstał i dalej mówił po francusku. Sądząc z wyrazu twarzy zebranych, mało który rozumiał jego słowa, ale Lily miała wrażenie, że sam ton markiza niesie wystarczająco dużo treści. – Budując zamek w takim miejscu – oznajmił markiz – postąpiłem jak hazardzista. W pokera wygrywa nie ten, kto ma najlepsze karty, ale ten, który kiedy je dostanie, wszystko na nie postawi. Tylko drapieżnik może prze trwać, a prawdziwy drapieżnik potrzebuje siły i władzy. Takie jest przesłanie współczesnej nauki. – Markiz spojrzał w dal, poza namiot, gdzie płonęły rozpalone przez kowbojów ogniska, i zwrócił się do siedzącego dwa miejsca dalej Cope’a: – Mam rację, profesorze Cope? – zapytał po angielsku. Profesor, który dotąd siedział markotny, podniósł wzrok, jakby zdziwił się, że ktoś się do niego zwraca. Z namysłem pokręcił głową. – Nauka niczego takiego nie twierdzi – odparł. – Przecież pierwszym prawem naturalnym jest prawo zachowania gatunku. – Prawo zachowania gatunku to jedno, ale kiedy zwierzę za bardzo napełni sobie brzuch, może paść ofiarą innej wygłodniałej bestii. Kostki zaciśniętej na kieliszku dłoni markiza zbielały, gdy z pogardą spojrzał na Cope’a. – Alors. Widzę, że człowiek może spędzić pół życia, porządkując znane na Ziemi zwierzęta, nazywając każdy najmniejszy listek na drzewie życia, a i tak pozostanie ślepy na działanie sił, dzięki którym to drzewo rośnie. Cope nie pozostał mu dłużny. – Jest ktoś, kto lepiej od Darwina objaśnia tajemnicę stworzenia, monsieur. To On stworzył świat. Markiz w milczeniu kołysał się na palcach. Wciąż kurczowo ściskał kieliszek i Lily miała wrażenie, że za chwilę roztrzaska go o ziemię, ale on tylko odwrócił się do niej i wzniósł toast za jej dziadka, który w swoich interesach był lepszym filozofem, niż nudziarze w pogoni za jaszczurkami i robakami. Jak gdyby na potwierdzenie jego słów, z zewnątrz dobiegła salwa wystrzałów i chór radosnych, pijackich głosów. Inwestorzy skulili się niepewnie na krzesłach, tylko markiz stał i się uśmiechał. Patrzył, jak wiatr niesie w jego stronę chmurę dymu z luf. Odsunął krzesło, obszedł stół i wyszedł z namiotu. Rozległa się kolejna salwa. Lily musiała chyba zblednąć, bo zaniepokojony Cope podszedł do niej i podał jej rękę, kiedy chciała wstać. Przyjęła ją z wdzięcznością i wyszli razem. Z początku kierowali się w stronę wozów, ale gdy po kolejnym wystrzale rozległy się wiwaty, odwrócili się, by zobaczyć, co się dzieje. Inwestorzy również wstali z miejsc i wyciągali szyje, żeby coś dostrzec. Kowboje zabawiali się strzelaniem do martwych bizonów. Najbliższy z nich leżał spory kawałek od namiotu i prawie ginął z oczu w słabiutkim świetle ogniska. Każdy celny strzał był nagradzany wulgarnymi okrzykami radości. Niewiele już z bizona zostało – głównie łeb i wnętrzności – i markiz gestem nakazał przerwanie zabawy. Rozległy się niechętne pomruki, ale wszyscy opuścili broń. Zapadła cisza, którą zmącił dopiero odległy skowyt wilka. Odpowiedział mu drugi wilk, a potem chór kojotów wzbił się w nocne niebo. Markiz przez chwilę nasłuchiwał wycia. Wziął karabin od stojącego obok mężczyzny, sprawdził, czy broń jest naładowana i odciągnął kurek. Zamiast złożyć się do strzału, opuścił lufę ku ziemi i zrobił swoim ludziom awanturę o to, że marnują amunicję na trupy. Odpowiedziały mu złowrogie spojrzenia i pomruki, ale markiz zignorował je i zwrócił się do gości: – Nie ma nic dziwnego ani w naszym przybyciu tutaj, ani w naszej pewności, że zasiedlimy te dzikie ziemie. – Mówił cichym, wyraźnym głosem, jak wykładowca do licznie zgromadzonych słuchaczy. Nieoczekiwanie jednak przeszedł na francuski, nie przejmując się zaskoczeniem inwestorów. – Taka jest natura życia, że istoty żywe konkurują ze sobą tylko do pewnej granicy, angażują się w walkę proporcjonalnie do stopnia adaptacji otaczających je stworzeń. Nic więc dziwnego, że rdzennych mieszkańców tych ziem zastąpią przybysze z innego kraju, jeżeli tylko okażą się silniejsi. Nie ma sensu sprzeciwiać się naturze. Ca, c‘est evident. To oczywiste – dodał po angielsku. Obejrzał się i spojrzał w mrok. Dwa kojoty skradały się w stronę padliny, powarkując na nią i na siebie nawzajem. Rzuciły się na trupa bizona i zaczęły łapczywie szarpać mięso. Oczy im błyszczały. Tak były zachłanne w swoim obżarstwie, że nie zauważyły, kiedy podkradł się do nich wilk. Miał jasne, nie ubrudzone jeszcze krwią futro. Zapach mięsa doprowadzał go do szaleństwa, przez co podobnie jak inni drapieżcy w okolicy zupełnie nie zwracał uwagi na niesioną wiatrem niepokojącą woń. Wypłoszone kojoty wyszczerzyły kły, ale posłusznie się cofnęły, a wilk rzucił się na krwiste mięso. Markiz podniósł broń do ramienia i z uśmiechem wycelował. – Nie chodzi o strzelanie do bizonów – mruknął. Kula trafiła wilka w zadnią łapę. Zaskomlał z bólu i przewrócił się pod impetem uderzenia. Wstał na trzy nogi, zawodząc żałośnie. Markiz strzelił drugi raz. Spudłował. Wilk, kulejąc, zatoczył krąg wokół padliny, jakby oszołomiony zapachem nie wiedział, co robić. Kiedy trzeci strzał również okazał się niecelny, wilk przysiadł na zadzie i obnażył zęby, cały czas węsząc. Może w tym momencie markiz darowałby sobie dalsze strzelanie. Ręce mu się trzęsły i był gotów pozwolić wilkowi spokojnie umrzeć, ale Teksańczyk strzelił ze swojego spencera i wilk padł martwy. Pocisk roztrzaskał mu łeb. Lily zasłoniła oczy dłońmi. Część mężczyzn zaśmiała się pod nosem, ale nie było wiwatów, a kiedy rozmowy rozbrzmiały na nowo, były cichsze od trzasku ognisk. Cope odwrócił się tyłem do całej sceny. Nie wrócił do namiotu, lecz poszedł prosto do wozu i wraz z dwójką swoich ludzi zaczął poić i szczotkować konie. Lily stała jak wrośnięta w ziemię. Miała w oczach coś takiego, że nikt nie chciał się do niej zbliżyć. Lokaje z zapałem usługiwali gościom, wśród których nie dostrzegła markiza. Jego krzesło w namiocie też było puste. Kilku inwestorów wróciło do stołu i popijało whisky, większość jednak udała się na spoczynek do obszytych brokatem wigwamów, w których czekały na nich stosy miękkich poduszek. Lily patrzyła za nimi i czuła, jak coś ściska ją w żołądku. Nie miała ochoty, żeby któryś ze służących przyszedł po nią i zaprowadził ją do namiotu. Podkasała sukienkę i zaczęła wdrapywać się na zbocze, aż dotarła do wozów Cope’a. Kiedy profesor wyjrzał spod płachty, zobaczyła, że jak zwykle przygotował dla niej miejsce do spania z tyłu wozu, obok Louise. Położyła się obok swojej śpiącej służącej i z całej siły zasznurowała wejście. Długą chwilę nie spała, myśląc o kapitanie. Przypominała sobie historię, którą jej opowiedział – o lwie, który pewnego dnia przemaszerował przez środek miasta, a potem zniknął bez śladu. Domyślała się, że było to to samo miasto, z którego wyruszył, chociaż nie potrafiła sobie przypomnieć jego nazwy. Wróciła myślami do książki, którą znalazła w bibliotece. Nie miało dla niej znaczenia, ile prawdy zawierała. Kapitan na pewno nie kłamał, chociaż nie miała teraz wątpliwości, że w dolinie Zambezi szukał czegoś więcej niż śladów prehistorycznego gada. Czy szukał dalej? To pytanie nie dawało jej spokoju, kręciła się na posłaniu targana wątpliwościami, których do końca nie rozumiała. Kiedy wreszcie zasnęła, przyśniła się jej bezkresna równina, na której piętrzyły się kości. Grupy zmęczonych ludzi próbowały jakoś je uporządkować, a ona sama szła w cieniu zrzuconych na sterty mostków i czaszek, rogów i grzebieni kostnych. Szukała kapitana, ale bez powodzenia. Bała się, że jeśli go nie znajdzie, kapitan zaginie na zawsze. Sen zaczął się rozwiewać, kości zmieniły się popiół o barwie brzasku i kiedy otworzyła oczy, była spokojna i zdecydowana. W powietrzu unosił się słaby aromat kawy. Lily ostrożnie zeskoczyła na trawę. Wygładziła sukienkę, przeczesała włosy i obeszła wóz dookoła, szukając źródła zapachu. Niedaleko od wozu, na grani płonęło ognisko. Cope stał obok niego z zaciętą twarzą i z parującym kubkiem w dłoni. Przy nim stało czterech mężczyzn w granatowych mundurach, jeden z nich rozmawiał z profesorem. Po dystynkcjach na mundurze domyśliła się, że musi być oficerem. Ciekawe, czego wojsko tu szukało? Żołnierze odwrócili się jak na komendę, zaskoczeni jej przybyciem. Cope dokonał prezentacji, ale Lily nie mogła powstrzymać się od zerknięcia na równinę. Stał tam sznur wozów i karawana około dwudziestu jucznych zwierząt, wyraźnie spłoszonych obcym zapachem. Lily zapytała, co jest na wozach, ale oficer zbył ją machnięciem ręki. Łopaty, odparł, łopaty i oskardy. Zdziwiła się, że taki sprzęt wymaga eskorty kawalerii, ale odpowiedzią był kolejny niecierpliwy gest. Chodziło o to, że profesor, do którego należały, obawiał się ataku Indian, a miał wystarczające koneksje, żeby załatwić sobie wojskową obstawę. Strata czasu. Jeżeli nawet rzeczywiście jacyś Indianie uciekli z rezerwatu, w co oficer osobiście wątpił, i tak nie odważyliby się zaatakować tak licznego taboru. Czasy takich napaści dawno minęły, ale profesora chyba to nie obchodziło. – Profesora? – zdziwiła się Lily. – Profesora – przytaknął Cope. Nigdy nie widziała go tak zasępionego. Kiedy wyciągnął przed siebie rękę, nie od razu zrozumiała, co ma na myśli. Spojrzała ku rosnącym nad strumieniem topolom, gdzie leżało najwięcej bizonich ciał: było ich tak dużo, że w porannej mgle wydawało się, iż cała preria jest w tym miejscu wypalona i sczerniała. Nagle zauważyła, że niektóre bizony się poruszają. Nie było ich wiele – siedem, może osiem, ale szły powoli przez cuchnącą pustynię, ociężałe i ostrożne. Do ich nozdrzy zewsząd napływała woń krwi, ale musiały też czuć zapach wody w strumieniu. Trzęsły wielkimi łbami, nic nie rozumiejąc. Rozległ się strzał. Cope obrócił gwałtownie głowę. Po drugim strzale bizon stęknął, próbując wydostać się spomiędzy ciał swoich pobratymców i zejść nad strumień, ale nagle posypał się grad kul i żaden bizon nie dotarł do linii drzew. Kiedy wystrzały ucichły, od grupy myśliwych oddzielił się jeden mężczyzna – masywny, krępy, z wypiętą piersią i nastroszoną brodą. Podszedł do jednego z ubitych bizonów, obejrzał go z bliska i krzyknął coś wesoło do swoich kompanów, najwidoczniej zadowolony z tego, co zobaczył. Wyjął z kieszeni notes i coś w nim zapisał, po czym przeszedł do następnej ofiary. Przy niej też coś zanotował. Cope obserwował go z wyrazem nienawiści na twarzy. – Nie mogłem uwierzyć, że to on – wyszeptał. – Wiedziałem, że jest bezmyślny i brutalny, ale nie sądziłem, że potrafi zabijać. – Ma pan na myśli śmierć Charliego? – Ktoś, kogo stać na zatrudnienie kawalerii w charakterze eskorty, nie zawahałby się wynająć innych ludzi, żeby nas znaleźli. – Po co miałby to robić? – Chodzi mu o Bentona, Teksańczyka i tego stwora, którego widzieli. To jego właśnie ściga i nie może znieść myśli, że ja też mógłbym go szukać. Lily przyjrzała mu się z powątpiewaniem. – A szuka pan? – spytała podejrzliwie. – Czy okłamał mnie pan w Medicine Bow, twierdząc, że kieruje się pan nad Judith? Cope milczał przez chwilę, przyglądając się jej ze znużeniem i troską. Lily przygotowała się na wyznanie grzechów, ale profesor tylko pokręcił głową. – To, że Marsh w coś wierzy, nie znaczy jeszcze, że jest to prawda. Nie, panno Prescott, nie kłamałem. W każdym razie nie przed panią i nie w tej sprawie. – A w jakiej? Co pan właściwie wie? Cope przyglądał się jeszcze przez chwilę odległej sylwetce rywala, a potem wytrząsnął z kubka fusy i mruknął, że czas się zbierać. Nie powinni dłużej tkwić w tym miejscu, zwłaszcza po tym, co już się wydarzyło. W jego głosie brzmiała taka gorycz, że Lily pomyślała o zamordowanym ojcu i posmutniała nagle, patrząc na Marsha. Wróciła z Cope’em do wozów, które były już prawie gotowe do drogi. Nie powiedziała profesorowi o swoim postanowieniu, ale kiedy kazała zbudzić Bentona i Teksańczyka, od razu zorientował się w jej zamiarach. Próbował protestować, ale go uciszyła. Wyjaśniła, że Louise zostanie, ale ona, Lily, jedzie dalej do miejsca, w którym znajduje się otoczone skałami jezioro. Cope zauważył, że będzie zdana na towarzystwo Bentona i Teksańczyka, ale roześmiała się tylko i zapytała, czy to na pewno jego interes. – Kiedy zacznie im pan płacić, profesorze, będzie im pan mówił, co mają robić. Cope skrzywił się jakby go spoliczkowała. – O co chodzi? – spytała ostro. – Widzę, że coś pan przede mną ukrywa. – Nie mam obowiązku się pani spowiadać, panno Prescott. – Cope poczerwieniał. – Radzę jednak, by porzuciła pani te mrzonki i wróciła do matki. – Skoro to tylko mrzonki, dlaczego Charlie zginął? Czemu ktoś miałby utrudniać mi dotarcie do miejsca, które nie istnieje? Dlaczego nie jest pan ze mną szczery? Cope zerknął w bok. Kiedy Lily podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem, ujrzała zbliżającego się profesora Marsha. Cope znów patrzył jej w oczy. Przyszło jej do głowy, że chyba nigdy nie czuł się przy niej tak nieswojo, jak w tej chwili. – Panno Prescott, jeżeli upiera się pani przy swoim nierozsądnym planie, nie mam wyboru. Jestem zmuszony pani towarzyszyć, bez względu na to, dokąd się udamy. – Ależ ma pan wybór. Może mi pan wyjaśnić, co pan wie o całej sprawie i o Bentonie. Poza tym zgadzam się z panem; jako dżentelmen nie ma pan innego wyjścia, niż jechać ze mną. Lily znów miała przez chwilę wrażenie, że Cope odkryje przed nią karty, ale zmienił zdanie, odwrócił się i zawołał na swoich ludzi, żeby zbierali się do wyjazdu. Lily wolno ruszyła za nim i zajęła swoje miejsce w wozie. Nie rozmawiała już z Cope’em, lecz przysiadła się do Louise i wyjaśniła jej swoją decyzję. Nic, nawet skrzywione na znak niezgody usta służącej, nie mogło jej powstrzymać. – A co z pani matką? – spytała Louise, kiedy Lily skończyła swoją prze mowę. – Co mam jej powiedzieć? Lily wyjrzała przez rozdarcie na zewnątrz. Benton i Teksańczyk zbliżali się do wozów. – Powiedz jej, że wszystko będzie dobrze – odparła. – Taka wiadomość na pewno będzie dla niej ogromną pociechą, proszę pani. Lily udała, że nie słyszy sarkazmu w głosie służącej. Woźnica strzelił z bata i wozy zaskrzypiały, ruszając z miejsca. – Powiedz – dodała Lily, kołysząc się w rytm podrygów wozu – że nie robię nic, czego nie chciałby ojciec. Odwróciła się plecami do naburmuszonej Louise i znowu wyjrzała na zewnątrz. Wstało słońce, w dziwny sposób dodając jej otuchy. Cieszyła się, że jedzie dalej. Przypomniała sobie ostatni sen. Gdzie podziewał się kapitan? Na myśl o nim poczuła niezwykłą, nieoczekiwaną radość, jakby po długiej nieobecności wróciła do domu, chociaż z każdą chwilą się od niego oddalała. A nie wiedziała przecież, dokąd zaprowadzi ją szlak. Jechali cały czas na północ. Zostawili za sobą Chmurny Szczyt i Moran stwierdził, że znajdują się przy granicy Montany. Nadal nic nie wiedzieli. Minęły dwa dni, a trzeciego dnia wieczorem spotkali na drodze dwóch mężczyzn, uzbrojonych w springfieldy. Obcy zatrzymali ich, pytając skąd jadą. Kiedy kapitan udzielił im odpowiedzi, zapytali z kolei, czy widzieli coś niezwykłego na prerii. Kapitan odparł, że nie. Żadnych dzikusów? Żadnych zbiegłych Czejenów? Obcy był wyraźnie rozczarowany. Przyciskając karabin do piersi, odwrócił się i omiótł wzrokiem równinę, jakby nie dowierzał kapitanowi, ale w polu widzenia nic się nie poruszało. Dawkins z kolei spytał, czy nie widzieli w okolicy jakichś wozów. Mężczyzna pokręcił przecząco głową. Dodał, że ostatnio dużo ludzi w panice uciekło na południe, na wieść o ucieczce Indian z rezerwatu. Wskazał na szlak i powiedział, że do Mandel są tylko dwie godziny drogi, więc jeśli kapitan szuka kogoś konkretnego, może tam popytać. Dawkins uchylił kapelusza i życzył mu dobrej nocy, na co ten również się ukłonił i krzyknął na pożegnanie: – O ile w Mandel został jeszcze ktoś, kogo można by wypytać! W jego słowach zabrzmiała szczera radość, jakby cieszył się, że nie całą dziką prerię udało się okiełznać i podzielić na działki, że wciąż pozostaje dziką, romantyczną krainą, gdzie człowiek musi dzielnie stawić czoło naturze. Bo wprawdzie udało mu się odegnać lęk, ale myśl o tym, że niebezpieczeństwo może nigdy nie wrócić, była równie przerażająca. Kapitan z Moranem jechali dalej. Zgodnie z zapowiedzią Mandel wyglądało na opuszczone. Miasteczko było małe i biedne, składało się z budyneczku poczty i garści rozrzuconych w okolicy chałup. Tylko przy samej drodze stał elegancki lokal, który blaskiem gazowych lamp zapraszał do sali klubowej. Dochodząc do wniosku, że może jednak nie wszyscy uciekli z Mandel, kapitan uwiązał konie i wszedł za Moranem do środka. Ściany były ozdobione malunkami okolic Big Horn i wypchanymi łbami zwierząt, na stołach leżały gazety i stały karafki pełne szkockiej whisky. Sala świeciła jednak pustkami, a jedyną żywą istotą, jaką znaleźli, był stareńki, zasuszony Jankes ze wschodu – jak się okazało, właściciel lokalu. Zapytali, czy znajdą się dwa łóżka na noc, na co Jankes z przejęciem zacmokał i stwierdził, że nie są członkami klubu, więc będzie im musiał policzyć podwójną cenę. Znużony kapitan zgodził się na te warunki. Ledwie pieniądze przeszły z rąk do rąk, właściciel poweselał i przyznał, że przez te plotki o kłopotach z Indianami bywalcy klubu pozaszywali się na swoich ranczach, zostawiając mu tylko przyjezdnych klientów. Kapitan zapytał go o pannę Prescott. Od wielu dni systematycznie przeżywał rozczarowania, więc nie spodziewał się zbyt wiele, ale Jankes pokiwał głową i opisał zarówno pannę Prescott, jak i profesora Cope’a. Dawkins spokojnie spytał, czy mógłby zobaczyć księgę gości. Właściciel poślinił palec i odwrócił kartkę, a kapitan, zerknąwszy niecierpliwie do środka, od razu rozpoznał elegancki charakter pisma panny Prescott. Poczuł ulgę tak gwałtowną, że zakręciło mu się w głowie, jakby alkohol zaczął buzować mu w żyłach. Starał się dalej mówić obojętnym tonem: – Kiedy wyjechała? – Przedwczoraj. Strasznie złorzeczyła profesorowi. Chciała jechać w góry, on się jej sprzeciwiał, ale i tak na niewiele się to zdało. – Jankes zachichotał. – Przecież z kobietami zawsze tak jest, prawda? Kapitan uśmiechnął się lekko. – Czy ktoś przyjechał tu później i wypytywał o nią? – Zerknął na Morana. – Ktoś, kto pojechał w góry za panną Prescott? – Po niej nikogo tu nie było, ale dzień wcześniej zajechała do mnie grupa jeźdźców. Dziesięciu, może nawet dwunastu ludzi. – Kim byli? Właściciel wzruszył ramionami. – Widziałem ich pierwszy raz w życiu. – Pytali o pannę Prescott? – Pytali tak samo jak pan: czy przejeżdżały tędy wozy, i czy w jednym z nich jechała jakaś kobieta. Ale wtedy nie mogłem im nic powiedzieć, bo jeszcze żadnych wozów nie widziałem. Kapitan znów zerknął ukradkiem w bok, ale Moran miał jak zwykle nieprzeniknioną twarz. Dawkins podziękował więc Jankesowi, na co ten odparł, że nie ma za co, ale coś w wyrazie twarzy kapitana kazało mu jeszcze dodać, że niepotrzebnie martwi się o pannę Prescott. Kiedy razem z profesorem ruszyła w góry, ludzie z Mandel próbowali ich zatrzymać. Mówili, że zbiegli Indianie na pewno schronili się w Big Horn. On osobiście w to nie wierzył. W górach nie było żadnych Indian. Co by tam jedli? Bizonów przecież w okolicy nie ma. Nie, pokręcił głową, nie żałuje inwestycji w klub. Niedługo powstanie tu miasto, a na drodze zawsze będzie tłoczno. Nawet jeśli paru dzikusów rzeczywiście włóczyło się po okolicy, nie mogli mu zaszkodzić. Chyba zwrócił uwagę na akcent kapitana, bo powiedział, że w sali klubowej znajdzie stare egzemplarze londyńskiego „Timesa”. Może chciałby je przejrzeć przy szklaneczce whisky? Po pierwszej od wielu dni kąpieli, kapitan ogolił się i zasiadł do lektury. Przy świetle lampy gazowej czytał o debacie w Izbie Gmin i popijał drinka. Jego wzrok ślizgał się jednak po nagłówkach, aż w pewnym momencie rzuciło mu się w oczy nazwisko Bemerton. W Izbie Lordów odbyła się dyskusja nad projektem ustawy. Jego Lordowska Mość wystąpił stanowczo przeciw reformie rolnej. Jego mowa spotkała się z przychylnym przyjęciem. Kapitan złożył gazetę na pół i odłożył na bok. Wstał, pospacerował chwilę niespokojnie i wyszedł na ulicę. Moran już na niego czekał. Wskazał ciemny zarys gór i powiedział, że ktoś podpalił las u ich stóp. Kapitan zobaczył tylko migoczący pomarańczowy punkt i spytał: – Dlaczego zakłada pan, że to podpalenie? – To tylko domysły. – Domysły? Moran wzruszył ramionami. – Indianie twierdzą, że jeżeli podpalą las, bizony wrócą. Kapitan przetrawił te słowa, nie wiedząc, czy Moran mówi poważnie. – Szkoda, że w rzeczywistości nieco trudniej o wskrzeszenie – zauważył. Przez jakiś czas obserwował pożar wraz z Moranem, a potem przeszedł przez budynek klubu i wyszedł na taras z drugiej strony. Pogrążona w ciemności preria rozciągała się przed nim cicha i pusta. Gdyby okazało się, że przesądy zwyciężyły i cały las w górach spłonął na popiół, kto wie, jakie stworzenia wróciłyby na świat? Może nie tylko bizony otrząsnęłyby się z ziemi i skalnych okruchów. Morosaurus imparl Apatosaurus grandisl Nadstawił ucha, jakby w każdej chwili ziemia miała zadrżeć pod ich krokami, a w oddali szumiało mezozoiczne morze – zamieszkane przez potwory, skryte w cieniu gadzich skrzydeł. Tymczasem usłyszał jednak stukot kopyt wielu koni, zbliżających się do miasta traktem, którym przybyli. Jeźdźcy zatrzymali się przed klubem i kapitan pospiesznie pobiegł do drzwi. W pół drogi spotkał Morana, który znacząco pokręcił głową. Kapitan wskazał na schody i weszli na piętro, skąd z balkonu mogli obserwować salę. Rozległ się tupot butów i do środka weszło około dziesięciu ludzi. Stłoczyli się niezręcznie w sieni, jakby na coś czekali, aż nagle rozległ się brzęk ostróg i wszyscy zwrócili się w kierunku, z którego dobiegał. – Marsh! – wyszeptał kapitan. Moran natychmiast pociągnął go głębiej w cień. Dawkins nie protestował, lecz bez słowa wskazał drzwi do ich pokoju, a kiedy znaleźli się w środku, zamknął je na klucz. Położył się na łóżku i słuchał, jak schody trzeszczą pod stopami przybyszów. Nie wiedział, co powinien teraz zrobić. Marsh miał dziennik Sheldona – tego mógł być pewien. Jeżeli jezioro z dziennika było tym samym, o którym opowiadał Benton, należało śledzić Marsha, który doprowadzi ich prosto do panny Prescott. Wyglądało jednak na to, że ktoś jeszcze się nią interesuje – tak wynikało ze słów właściciela. Kto, jeśli nie Marsh? W głębi serca nie wierzył, żeby Marsh chciał krzywdy panny Prescott, ale zdawał sobie sprawę, że tajemnica jej ojca wciąż czeka na wyjaśnienie, i pamiętał znaleziony na szlaku zakrwawiony kawałek halki. Miał ochotę porozmawiać z Marshem, zanim ten pojedzie dalej w góry. Kapitan nie ufał swojej ciekawości: czy mogła tak zaćmić mu rozum, żeby ryzykował bezpieczeństwo panny Prescott dla dziennika jej ojca? Czy nie za bardzo chciał się dowiedzieć, czego szuka Marsh? Co takiego sprawiło, że wystawił na szwank swoją reputację? Zasnął niezdecydowany i obudził się niezdecydowany. Słyszał, jak ludzie Marsha zbierają się do drogi. Otworzył okiennice i obserwował ich, kiedy kręcili się przy stajni. Marsh czekał już w siodle i kartkował jakąś książkę. Kiedy podniósł wzrok, wyciągnął rękę i coś krzyknął do pozostałych; kapitan nie miał wątpliwości, że profesor trzyma w ręku dziennik Sheldona. Marsh spiął konia i rzadko używanym traktem ruszył w stronę mrocznych gór. – Niech jedzie. Kapitan obejrzał się przez ramię; Moran stał za jego plecami i patrzył przez okno. Potem zapiął pas z rewolwerem i otworzył drzwi. – Nie ma mowy. Nie mogę dopuścić, żeby znalazł pannę Prescott wcześniej ode mnie. – Nie ma czasu na wyjaśnienia. Chyba jest. Dlaczego miałbym pana posłuchać, jeżeli mi ich pan skąpi? Moran wzruszył ramionami. – Jeśli pan chce, proszę zawołać, żeby zawrócili – powiedział i wyszedł z pokoju. Kapitan zaklął szeptem, odprowadzając wzrokiem grupę Marsha. Wstał i zszedł na dół, ale zanim dołączył do Morana przy koniach, ludzie profesora byli maleńkimi punkcikami na drodze. Przesłaniał ich obłok brunatnego pyłu. Siodłali konie, kiedy właściciel wyszedł się z nimi pożegnać. Skinął ręką w stronę traktu, którym pojechał Marsh. Wyjaśnił, że prowadzi zakosami do starego kamieniołomu, za którym droga się kończy. – Powinniście ich łatwo dogonić. Nie wyjaśnił jednak, kogo ma na myśli, mówiąc: „ich”. Kapitanowi przyszedł do głowy pewien pomysł. – Czy ci jeźdźcy, którzy właśnie wyjechali, to ci sami ludzie, o których nam pan wczoraj opowiadał? Jankes pokręcił głową. – To bardzo dziwne, ale nagle cała masa ludzi chce się szukać i gonić po tych górach. Co tam takiego jest, do diabła? Czego wy wszyscy szukacie? – Żaden z nich nie był tu trzy dni temu? – dopytywał się kapitan, ignorując pytanie. – Jest pan pewien? – Bez dwóch zdań. Tamci wyglądali paskudnie, jak najgorsi dranie. Dowodził nimi żołnierz... No, w każdym razie kazał mówić do siebie „kapitanie”. Moran zacisnął dłoń na łęku siodła. – Kapitanie? – powtórzył, pierwszy raz odzywając się do właściciela. Wytrzeszczył oczy. – Przedstawił się jako McVey. Coś wam to mówi? Moran nie odpowiedział, obejrzał się tylko odruchowo przez ramię i ścisnął konia kolanami, żeby skierować go na trakt. Kapitan krzyknął na niego, żeby poczekał, ale kiedy Moran nie zareagował, musiał popędzić konia. – Kim jest ten McVey? – zapytał ze złością, kiedy się zrównali. Moran w milczeniu powiódł wzrokiem dookoła i przyspieszył tak, że kapitan z jucznym koniem nie miał szans go dogonić. Dawkins jechał z tyłu ponury i ze skwaszoną miną. Przez pierwszą godzinę trakt prowadził otwartym terenem prosto w mgłę, która niczym widmo wolno rozwiewała się nad lasem. Kiedy dotarł do pierwszych zarośli, mgła zniknęła, ale półmrok pod drzewami świetnie pasował do jego nastroju – lepiej niż oślepiające słońce nad pożółkłą prerią. Szlak kluczył wśród krzewów pod jednolitym sklepieniem osik i sosen, skręcał to w lewo, to w prawo, ale wiódł systematycznie pod górę. Konie szły ostrożnie, węsząc w pachnącym żywicą powietrzu, jak gdyby niepewne, co czeka je dalej. Nic jednak nie mąciło ciszy poza przenikliwym okrzykiem orzechówki, trzepotem skrzydeł spłoszonego trzaskiem gałązki ptaka i stukotem końskich kopyt na kamieniach. Miało się wrażenie, jakby las nie przywykł do obcych odgłosów i wszystkie żywe istoty rozpływały się w ich dźwięku. Wkrótce umilkły nawet rzadkie ptasie pokrzykiwania, wiatr przestał poruszać liśćmi osik i trakt zniknął wśród zarośli. Gdyby nie Moran, który od czasu do czasu wyłaniał się zza drzew, kapitan mógłby ulec złudzeniu, że znalazł się w dziczy nietkniętej ludzką stopą. Czuł nabożny lęk, znajomy z innych wypraw i bardzo bliski szczęściu. Około południa wyjechali z lasu na otwarty teren, gdzie łatwiej było trzymać się traktu. Jankes dobrze go opisał: prowadził zakosami w górę nagiego skalnego zbocza. Wysoko na stoku było widać grupę Marsha, pokonującą kolejne serpentyny. Moran zamierzał ruszyć za nimi, ale kapitan zawołał go i pokazał mu inną drogę. – Jeżeli pojedziemy tak jak oni, zobaczą nas. Zawrócił i skierował konia wzdłuż strumienia, który nieco niżej przecinał szlak. Moran jechał za nim. Wkrótce musieli zsiąść z koni i iść pieszo zwężającym się wąwozem, ponieważ konie ślizgały się i potykały na śliskich od wody kamieniach. Słońce stało w zenicie, ale srebrzysta woda przyjemnie chłodziła powietrze. Ptaki śpiewały, niektóre nurkowały w poszukiwaniu ryb, na brzegach rosły fioletowe lilie. Po kilku godzinach marszu Moran zatrzymał się przy kępie kwiatów i rozpakował drugie śniadanie, na które składał się ser i suchary. Podzielił się nim bez słowa z kapitanem. Kiedy zjedli, ułamał patyk i wbił go w ziemię przy jednej z lilii. Poruszał nim trochę, zmiękczył ziemię i wygrzebał kłącze. Ugryzł kawałek i podał resztę kapitanowi, który poszedł za jego przykładem. Kłącze miało owocowy posmak. Moran powiedział, że dobrze przyrządzone smakuje naprawdę wspaniale. Wiedział z doświadczenia, że kłącza stanowią specjalność kuchni miejscowych Indian, których kobiety chlubią się umiejętnością ich przygotowywania. Kapitan zdziwiony zapytał go, kiedy miał okazję żyć wśród miejscowych, ale Moran zbył go milczeniem. Spoważniał, wsiadł na konia i zniecierpliwiony ruszył w górę strumienia. Mieli całkiem niezłe tempo. Słońce schowało się za odległym wierzchołkiem góry, skalne ściany rzucały głębokie cienie w odcieniu błękitu podobnym do lilii. Gdy dotarli na łąkę u szczytu wąwozu, do wieczora było jeszcze sporo czasu. Z prawej strony biegł szlak, z którego zrezygnowali – droga wiła się wśród drzew, ale po Marshu i jego ludziach nie było śladu. Z początku Dawkins wystraszył się, że ich zgubili, bo w miękkiej ziemi przy brodzie nie znalazł świeżych odcisków kopyt. Były tam za to słabo widoczne ślady kół. Kapitan z ulgą skinął na Morana. – Cope jest przed nami, Marsh został z tyłu – stwierdził. – I żaden z nich o nas nie wie. Moran skinął krótko głową, nie przestając czujnie się rozglądać. Spojrzał w dół, na równinę. Nic tam nie zauważył, ale z marsową miną ruszył w poprzek łąki. Kapitan jechał za nim, starając się nie tracić z oczu kolein pozostawionych przez wozy. Niedaleko znaleźli wykutą w skale nieckę i koślawy, sklecony naprędce szałas, oparty o ścianę urwiska. Dalej szlak się urywał. Kapitan zeskoczył z siodła i poszedł obejrzeć szałas. Przed nim na ziemi znalazł ślad po ognisku, a w środku ślady niedawnego używania. Kiedy wyszedł na zewnątrz, Moran grzebał w popiele. Wczorajszy, ocenił. Doganiamy ich. Wstał i poszedł poszukać śladów wozów na stoku. Znalazł je dość szybko; prowadziły w górę łagodnego zbocza, znikając na chwilę w młodym świerkowym lesie. Łatwo było za nimi podążać. Nadciągał wieczór, stok robił się coraz bardziej stromy, krzewy i drzewa zniknęły, zamiast gleby pod nogami koni zgrzytał luźny łupek. Zsiedli z koni i zaczęli prowadzić je za uzdę. Wiedzieli przynajmniej, gdzie iść, bo łupek potrzaskał pod ciężarem kół, które wykreśliły w nim dwie wyraźne linie. Kapitan z trudem mógł uwierzyć, że dwa wozy wjechały tak wysoko i nie zsunęły się po zboczu, gdzie na pewno roztrzaskałyby się w drzazgi. Na myśl o tym, że pannę Prescott mógłby spotkać podobny los, przebiegały go dreszcze i przyspieszał kroku, aż z półmroku wyłoniły się sylwetki dwóch wozów. W pierwszej chwili z ukłuciem radości w sercu pomyślał, że wreszcie dogonił pannę Prescott, ale nikt nie odpowiedział mu na wołanie. Wdrapał się do miejsca, w którym stały wozy i znalazł się na płaskiej półce z piaskowca pod szczytem góry. Zawołał jeszcze raz, ale odpowiedziała mu cisza. Dopiero teraz rozczarowany zauważył, że konie zostały wyprzężone, a wozy porzucone na pastwę losu. W jednym z nich znalazł równo poukładane zapasy jedzenia i sprzętu, nie ulegało jednak wątpliwości, że najcenniejsze i najbardziej niezbędne rzeczy zostały zabrane i, jak się domyślał, załadowane na konie. W drugim wozie panował podobny porządek, tyle że na wierzchu leżała tym razem złożona w kostkę sukienka. Otworzył szeroko oczy; strach i złe przeczucia mieszały się w jego sercu z pożądaniem. Stał jak wrośnięty w ziemię, dopiero po chwili zdołał wyciągnąć rękę i dotknąć sukni. Pod nią leżał zwój liny – sploty dało się wyczuć dotykiem. Kapitan poczerwieniał. Czuł mrowienie w palcach, gdy przycisnął dłoń do sukienki i zaraz ją cofnął. Przykrył rzeczy płótnem, tak jak je zastał, i zszedł z wozu. Moran dał mu znak, żeby do niego podszedł. Stał przy ścieżce wydeptanej przez ludzkie stopy i kopyta koni, odchodzącej z półki w kierunku, z którego dobiegał szmer wody. Nad strumieniem znalazł swoje konie – jeden jeszcze pił, drugi pasł się w gęstej trawie. Na ich widok sam poczuł głód. Zdjął im z grzbietów siodło i juki, wyjął karabin z olstra i wrócił z nimi na skalną platformę przy wozach. Moran zaczął już rozpalać ognisko. Kapitan spojrzał na ogień, a potem przeniósł wzrok na widoczny w dole gąszcz. – Nikt nas nie zobaczy – uspokoił go Moran. – Marsh jest jeszcze daleko. Kapitan pokiwał głową, wpatrując się w zapadający mrok. – Ale chyba nie tylko Marshem powinniśmy się martwić, prawda? Cisza. Moran dołożył podpałki do ognia. – Kim on jest, Moran? – Kto kim jest? – zabrzmiało po dłuższej chwili. – Niech pan przestanie. Kapitan McVey. Siedzący w kucki Moran zakołysał się na piętach i zmrużył oczy. Znów całą uwagę poświęcił ognisku. – Dobrze, skoro woli pan to tak rozegrać... Kapitan odłożył broń i z bliższego wozu wyjął pełną konserw skrzynkę, którą wcześniej tam znalazł. Były w niej sardynki, peklowana szynka i kurczak, których, jak miał nadzieję, nikt nie będzie specjalnie żałował. Przyniósł puszki do ogniska i w milczeniu zjedli kolację, spoglądając na ciągnącą się w dole prerię. Ciemność zagarniała ją coraz szybciej, jak nadciągający przypływ. Światło znikało z bezkresnej łąki, jakby naprawdę pochłaniał ją ocean, wysączający się z prastarych, pogrzebanych w ziemi kamieni. Kapitan skończył jeść i wyciągnął się na plecach, wpatrzony w niebo, na którym dogasało ostatnie światło dnia. Blade smugi kolorów przypominały mu warstwy łupku i cały wszechświat zdawał się być zbudowany z kamienia. Kiedy zamykał oczy, gotów był w to uwierzyć. Wkrótce jednak ziąb i mrok przeniknął go do szpiku kości. Kapitan otworzył oczy i stwierdził, że światło zniknęło ze świata, a gwiazdy jeszcze się nie pojawiły. Na wschodzie zaczynały migotać pierwsze perłowe punkciki, z początku nieliczne, ale z czasem robiło się ich nieskończenie wiele. Kapitan zadrżał i poszedł wyjąć z juków koc. Zauważył teraz coś, co uszło jego uwagi, kiedy skoncentrował się na gwiazdach: daleko na południu u podnóża gór lśniła pomarańczowa smuga – nie dość daleko jednak, żeby nie mógł rozróżnić najwyższych drzew na tle płomieni. Moran też nie spał i obserwował pożar. Kapitan położył się, ale on stał jeszcze długą chwilę nieruchomo, zanim kopnął resztki ogniska. W niebo poleciał snop iskier. – Zwierzęta uciekają w góry – powiedział nagle. Tak samo robią czerwonoskórzy. Pamiętam, kiedy byłem w kawalerii i rozmawiałem z Czejenami, przechwalali się, że są wolni jak zwierzęta. Nie wiedzieli tego, co ja wiem, nie widzieli tego, co ja widziałem. – Jeszcze raz kopnął popioły ogniska i usiadł obok kapitana. Owinął się kocem. – Nie widzieli, co potrafią tacy ludzie, jak kapitan McVey. – Niech mi pan o nim opowie. – Niezły z niego sukinsyn. Niektórzy nazywają go diabłem wcielonym. Nie ma takiego okrucieństwa ani kantu, na którym by się nie znał. – Mówiąc to, Moran cały czas patrzył w pogrążony w mroku las, jakby potrafił oczami nocnego łowcy przeniknąć ciemność i zawczasu dostrzec wroga. – Można by chyba powiedzieć, że z zawodu jest łowcą skalpów, chociaż ostatnio interesy nie idą w tej branży najlepiej. Ale dawniej osadnicy chcieli po prostu zastać ziemie oczyszczone z dzikusów i McVey załatwiał to za nich. Był najlepszy. Nigdy nie działał oficjalnie, ale wszyscy o nim słyszeli. Niektórzy w wojsku patrzyli na niego przez palce, może nawet coś z tego mieli. – Moran pokiwał głową i wyjął z kieszeni cygaro. – To prawda; czerwonoskóry jest wolny jak zwierzę, tylko że na świecie nie ma już naprawdę wolnych zwierząt. Wszystkie żyją w strachu przed kulą. – Bawiąc się cygarem, spojrzał na kapitana. – My też. – Panna Prescott również, jeśli się pan nie myli – zauważył kapitan, patrząc w ogień. – Ale czego taki człowiek może od niej chcieć? Co może ich łączyć? Moran roześmiał się ponuro. – To proste – odparł i żarzącą się gałązką zapalił cygaro. – McVey musiał mieć coś wspólnego z jej ojcem. – Z Sheldonem? – Znalazłem skrzynkę z okazami geologicznymi. – Moran wydmuchnął chmurę dymu. – Może ją pan sobie przypomina: drewniana, czerwona, nieduża. Był pan przy tym, jak przynieśliśmy ją do Prescotta do domu. – Naturalnie. Były w niej kości Pterodactylus occidentalis. Doskonale ją pamiętam. – Prescott dostał ją od McVeya. Wyjechała z Terytorium Wyoming jako przesyłka wojskowa. – Tak? Chyba tak. Nie ona jedna zresztą. – Widział pan inne? Gdzie? – Jedną w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, a kilka innych w magazynie kolejowym w Medicine Bow. Skrzynie są pomalowane na czerwono, a w środku znajdują się skamieniałości. – Widział je pan na własne oczy? – Owszem. Kiedy popytałem o jeźdźców tropiących wozy Cope’a, okazało się, że przez jakiś czas mieszkali w tym magazynie. – I nie wpadł pan na to, żeby mi o tym powiedzieć? Kapitan zaśmiał się ironicznie. – A po co? Pan też raczej nie był ze mną szczery. Moran wzruszył ramionami. – Ostrzegałem pana w Nowym Jorku, żeby zaopiekował się pan córką Sheldona Prescotta. Uznałem, że związki Sheldona z McVeyem to o jeden zbieg okoliczności za dużo. Zwłaszcza, że McVey słynie z mokrej roboty, a Sheldon niedługo potem zginął. – Moran odwrócił się i spojrzał w stronę gór na zachodzie. – A teraz córka Sheldona Prescotta jest tutaj. Ludzie McVeya tropią ją na równinie, a ona błąka się po tej kupie skał. – Ale skoro zdawał pan sobie sprawę z ryzyka... – Kapitan ze złością machnął ręką. – Jest nas tylko dwóch, a pewnie moglibyśmy liczyć na posiłki. – Dopiero dzisiaj dowiedziałem się, że to McVey ją tropi. Zresztą nawet gdybym wiedział o tym wcześniej... – Kolejne wzruszenie ramion. – Jeżeli pułapka ma zadziałać, musimy mieć przynętę. Kapitan wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy. Gniew nie pozwolił mu dłużej siedzieć spokojnie. Zerwał się z posłania, ale Moran złapał go za rękę i powstrzymał. – Nie mamy wyboru – powiedział. – Żadnego wyboru, jeżeli mam się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. – I dla dobra sprawy ryzykuje pan życie młodej damy? – Kapitan pokręcił głową i sięgnął po broń. – Lepiej będzie, jeżeli od razu mi pan powie, co tu jest grane. I jakie niebezpieczeństwo nam grozi. – Sądzi pan, że gdybym to wiedział, siedziałbym z założonymi rękami i czekał? – Mam tego dość. Powiedział mi pan, że w odpowiednim czasie wszystko mi pan wyjaśni. Ten czas nadszedł. Słucham. Co pana tu sprowadza? Moran zaciągnął się cygarem i parsknął śmiechem. – Co mnie tu sprowadza? Pan. – Ja? – W każdym razie sprawa, która od pana się zaczęła. To pan powiedział Keane’owi o czerwonoskórym z teatru przy Union Square, w którym co wieczór morduje się generała Custera i jego wiernych żołnierzy – mówił z uśmiechem. – Poszedłem tam, żeby to sprawdzić, rozmawiałem z kierownikiem. Rzeczywiście, zatrudnili czerwonoskórego, który szkolił aktorów. Nazywali go Skoczkiem. Zniknął parę tygodni wcześniej. Gdzie? Tego nikt nie wiedział. Niektórzy aktorzy, kiedy ich przycisnąłem, przyznali, że wypytywał o jakąś Indiankę. Można by właściwie pomyśleć, że nie ma w tym nic niezwykłego, ale ja zacząłem kombinować. Dawno temu jeździliśmy po tutejszych równinach, goniąc dzikich. Tylko raz ich znaleźliśmy. Pobiegły za nami psy, a byliśmy już tak blisko obozu, że trzeba było je pozabijać. Wcisnąłem głupiemu kundlowi mordę w piach, a on myślał, że chcę się z nim bawić. Merdał ogonem i próbował obrócić się na grzbiet, a ja stałem nad nim z kołkiem od na miotu w ręce. Nie miałem wyrzutów sumienia; za dużo nas kosztowało wytropienie tych Indian. Kiedy wyszedłem z teatru, przypomniał mi się właśnie ten widok: krew kundla na śniegu. O ile łatwiej, pomyślałem, znaleźć czerwonoskórego w mieście, nawet liczącym milion dusz, niż na równinie. Moran umilkł. Widać było, że to wspomnienie znaczyło dla niego znacznie więcej, niż by to wynikało z jego słów. Kapitana zastanowiła jego historia: jak taki człowiek mógł nauczyć się jeść kłącza lilii od ludzi, na których wcześniej polował? Postanowił jednak nie nalegać, tym bardziej, że nie spodziewał się poznać odpowiedzi. Zapytał natomiast, dlaczego Moran uważa, że łatwo jest znaleźć Indianina w Nowym Jorku? Moran podrapał się po zaroście na podbródku i odparł, że przy Bleecker znajduje się jedna z najgorszych mordowni. Nazywa się Black and Tan i z ulicy prawie jej nie widać – zwykły, szalowany deskami front. Poszedł tam. Drzwi były zamknięte, a wszędzie wokół walały się śmieci niczym zrzucona przez węża skóra. Brnąc przez nie, natknął się na wielkiego, topornego Murzyna o pięściach jak bochny chleba, ale kiedy mignął mu odznaką, Murzyn najpierw długo i niechętnie się jej przyglądał, a potem zaprowadził go do zaciemnionej salki. Pianino, przy którym nikt nie siedział, pusta scena, na stołach mnóstwo butelek, garstka mężczyzn oklapłych ciężko na krzesłach. Oczy mieli równie puste, jak butelki. Inni leżeli na brudnych dywanach pod ścianami, ze dwóch obściskiwało się z dziewczynami. O tej porze dziewczyn w ogóle było niedużo, ale trzy następne stały przy barze, któraś jeszcze sprzątała ze stolików. Wszystkie tak samo ubrane: czarne koszulki, króciutkie szkarłatne spódniczki, makijaż podkreślający zmęczenie na twarzach. Ale same dziewczyny różne, każda inna. Moran dobrze je sobie obejrzał: Malajka, Chinka, czarna jak heban Murzynka, jakaś ćwierć-Mulatka. Nie było dwóch o takim samym odcieniu skóry. – I co pan na to? Moran, poruszony chyba własnym pytaniem, po krótkiej przerwie podjął opowieść, jak gdyby we wspomnieniach wrócił do Nowego Jorku i opisywał wszystko na świeżo. Z zaplecza wyszedł elegancki facet: dobrze skrojony garnitur, sygnety na palcach. Grzecznie spytał, czy może w czymś pomóc. Moran gestem dał znak Murzynowi, żeby wyszedł. Szef skinął głową i poprosił Chinkę, żeby podała im coś do picia. Moran przyglądał się jej, gdy ich obsługiwała. Miała szczupłe biodra i potargane włosy. Zapytał właściciela, czy ma jakąś Indiankę. Odpowiedziało mu rozbawione spojrzenie. – Ma pan ciekawy gust, detektywie. Moran nie odpowiedział, tylko mocniej zacisnął dłoń na szklance i patrzył, jak właściciel spuszcza wzrok. Zbielałe knykcie, purpurowe żyłki... W jego oczach pojawił się cień niepewności. Moran wyjaśnił, z jaką sprawą przychodzi. – Gdybyś chciał znaleźć w Nowym Jorku Indiankę, jak byś się zabrał do rzeczy? – spytał. Właściciel poruszył się niespokojnie. – Nie wiem, o czym pan mówi. – Wiesz, wiesz, aż za dobrze. – Co ma pan na myśli? Moran milczał. Szef lokalu strzelał oczami na boki, rozglądając się za Murzynem, ale został sam. Gwałtownie odsunął krzesło, ale Moran złapał go i wbił mu colta pod żebra. Dziwki zaczęły krzyczeć, więc kazał im się wynosić, wygonił klientów i mocno trzepnął właścicielem o ścianę – raz, drugi, aż pociekła krew. Właściciel jęcząc, zaczął się skarżyć, że przecież płaci swoją dolę, ale Moran uprzedził go, że nie interesuje go, ilu gliniarzy ma w kieszeni – nie kiedy w grę wchodzi morderstwo. Na dźwięk tego słowa właściciel przestał jęczeć i Moran musiał mocniej dźgnąć go lufą colta. – Nie zrobiłem nic złego. – Oblizał nerwowo usta. – Tego, co zrobiłeś, wystarczy, żebym cię na miejscu rozwalił. – Ten glina sam do mnie przyszedł – wyjąkał i zaczął płakać ze strachu. – Zapytał, czy nie interesuje mnie regularne źródło czerwonoskórych dziewczyn. Wiedział, czym się tu zajmuję i jakie dziwki trzymam. Powiedział, że może sprowadzić z zachodu prawdziwe dzikuski, indiańskie squaw, same dziewice. – Zgodziłeś się? – Myślałem, że będzie wielu chętnych na kobiety dzikusów, które mordowały amerykańskich chłopców. Słyszał pan, co ludzie mówią, co zrobiły z żołnierzami Custera: obdarły ich ze skóry, oskalpowały, wykłuły im oczy i tak dalej. – Ale z ciebie patriota... Z ciebie i z tego policjanta alfonsa. Moran uśmiechnął się i znienacka wyrżnął właściciela w twarz. Głowa odskoczyła mu do tyłu. – Interes to interes – wyszeptał. Strużka krwi pociekła mu z wargi. – Nazwisko gliniarza. Właściciel przytknął palec do ust. Moran ścisnął go za gardło, aż mężczyzna zaczął się dusić. Zamachał rozpaczliwie rękoma i wyszeptał nazwisko Moranowi do ucha. Nagle wszystko stało się jasne. Puścił właściciela, który osuną) się na ziemię jak wór ze śmieciami i wrócił na Mulberry Street. Nie chciał zwlekać, chociaż nie miał pojęcia, jak głęboko wetknął kij w mrowisko. W recepcji zostawił wiadomość dla detektywa Lyncha, prosząc o spotkanie na Water Street, i sam od razu udał się w to miejsce. Szedł okrężną drogą i kilka razy sprawdzał, czy nikt go nie śledzi. Trafił do domu, w którym znaleziono zwłoki Sheldona Prescotta. – Ja je znalazłem. – Kapitan pokręcił głową. Wspomnienie tamtej chwili stało się dziwnie odległe i nierzeczywiste. Spojrzał ku wschodowi, gdzie czarne jak sadza chmury przesłaniały księżyc. Podświadomie zacisnął palce na lufie karabinu. – Kiedy Lynch przyszedł, powiedział mu pan, czego się pan dowiedział? – Powiedziałem, kto zabił Prescotta – odparł Moran, uśmiechając się smutno. – Poznał moją teorię i miał wątpliwości, dlaczego jakiś dzikus z za chodu miałby przyjechać do niewyobrażalnie odległego miasta, tylko po to, żeby zabić jakiegoś białego? Odpowiedziałem mu – i nadal w to wierzę – że przyjechał po kogoś, kogo stracił. Obaj widzieliśmy tę osobę: to była dziewczyna, która zginęła razem z moim partnerem. Lynch rozważył moje słowa, rozglądając się po pokoju, w końcu pokiwał głową i powiedział, że też tak uważa. Podał mi rękę. Miałem wrażenie, że bardzo mu ulżyło. Ale ja nie podałem mu ręki, tylko spytałem, jak to się stało, że półkrwi Indianka znalazła się w Nowym Jorku? Spiął się i odparł, że nie ma pojęcia. Wtedy przypomniałem mu coś, co sam mi powiedział. Moran przeniósł wzrok na kapitana. – Zaraz po tym, jak wypuściliśmy pana z celi. Powiedział, że są takie miejsca, w których można dostać czerwonoskóre dziewczyny. Wtedy właśnie pierwszy raz usłyszałem o Black and Tan. Powiedziałem mu, że poszedłem do tej knajpy. I wtedy zobaczyłem, jak pot występuje mu na czoło. Przygładziłem poły marynarki. Nie odrywał ode mnie oczu. Zaczepiłem kciuk za pas i spytałem, kim była ta dziewczyna i kto ją zastrzelił? Wybełkotał coś niezrozumiale, a potem powiedział, że niech go diabli wezmą, jeśli wie, o czym mówię. Wyjaśniłem mu, że kłamie i że dobrze o tym wiem. Zaczął kłapać ustami jak wyjęta z wody ryba. Stał jak skamieniały. Powoli zaczynał rozumieć powagę sytuacji i nagle sięgnął po broń – tak szybko, jak brzuch mu na to pozwalał. Był za wolny. Przestrzeliłem mu prawą dłoń. Kula utkwiła w ścianie, a ja odciągnąłem kurek, pochyliłem się nad jęczącym Lynchem i wycelowałem mu spluwę w twarz. Powiedziałem, że teraz odpowie mi na wszystkie pytania. Moran wyjął następne cygaro, zapalił je i wydmuchnął dym wraz z następnymi słowami: – To on był skurwielem, który zastrzelił Jacksona, mojego partnera. – Pokiwał głową. – Tę pół-Indiankę też. Część już wiedziałem. Na tydzień przed śmiercią Jackson napisał do mnie list, do Waszyngtonu. Twierdził, że znalazł dowody w sprawie, nad którą pracował. Jednym z nich była półkrwi Indianka, którą musiał się teraz opiekować i którą musiał chronić jako świadka. Pisał też, że nie może ufać nowojorskiej policji, więc mieszkają razem w jego pokoju, gdzie nikt z dochodzeniówki ich nie wytropi. Sęk w tym, że Lynch był jego łącznikiem i najwyraźniej dowiedział się, kogo Jackson ukrywa. Miał mnóstwo powodów, żeby się tym interesować. Właściciel burdelu nie kłamał. Podał mi nazwisko Lyncha. To on sprowadzał mu dziwki, ale dziwki to tylko wierzchołek góry lodowej. Mój partner o tym wiedział i dlatego zginął. – Wierzchołek góry lodowej? – Jest jeszcze mnóstwo rzeczy, o których naprawdę nie powinien pan wiedzieć. Chodzi o defraudację funduszy federalnych, które idą na Zachód. W sprawę zamieszane jest wojsko, więc wolałbym o tym za wiele nie mówić. – Tym się zajmował pana partner? Tropił aferę korupcyjną? – Właśnie. Był detektywem federalnym. – A pieniądze, które giną, powinny trafiać do rezerwatów? – Tak przypuszczam. – I nie chodzi tylko o dziewczyny? – Tak jak mówiłem, wydaje mi się, że dziewczynki to najmniejszy problem. Mój partner był dobrym, bystrym facetem. Kiedy się do czegoś do rwał, wgryzał się w sprawę na całego. Znalazł dowody, więc musiał zginąć. Nie tylko dziewczynę, także inne rzeczy. Kiedy z zachodu szła przesyłka, dostał się do pociągu i przejął cały ładunek – i towar, i dziewczynę. Dla bezpieczeństwa ukrył zdobycz u siebie w pokoju. Zrobił błąd. Lynch opowiedział mi, jak wynieśli wszystko, co nie krzyczało i nie rzucało się po pokoju, a ta pół- Indianka dostała kulkę w głowę. Nie mogli jej nigdzie prze nieść, więc zostawili ją razem z Jacksonem. – Twarz Morana pociemniała gwałtownie. – Kiedy znaleźliśmy ciała, Lynch zgrywał niewiniątko. Do Prescotta też ze mną poszedł, ale kazał mi zaczekać przy drzwiach, a sam mu powiedział, że jego ukochana dziewczynka nie żyje. Kapitan przypomniał sobie, jak Lynch szepnął coś Prescottowi na ucho i Prescott zbladł jak ściana. – Dlaczego „ukochana”? Moran zdziwiony spojrzał na kapitana. – Cóż, chyba nie powinienem się tak dziwić. Pan jej przecież dobrze nie widział. – To znaczy? Moran zaciągnął się dymem z cygara. – Dla mnie to wygląda podobnie: tamten czerwonoskóry przyjechał do Nowego Jorku, żeby ją znaleźć, a pan przyjechał tutaj za panną Prescott. Oby miał pan więcej szczęścia. Kapitan przetrawił jego słowa. – Były do siebie podobne? – Na tyle, na ile Indianka może być podobna do białej kobiety. – Nie ma pan dowodów, że taki związek istniał. – Rzeczywiście, nie mam. – Moran z namysłem pokiwał głową. – Ale na własne oczy widziałem tę dziewczynę, a godzinę później pannę Prescott. Nie mam cienia wątpliwości, że łączyła je osoba Sheldona Prescotta. Tylko siostry mogą być tak podobne. Kapitan wzdrygnął się. Widma w lustrze, postacie z mgły. Dziewczyna, której nigdy nie widział, cień na ulicy. Żadne z nich nie miało imienia, cień – tylko złośliwe przezwisko: Skoczek. Zamknął oczy. Kamienie, na których leżał, gniotły go w plecy, powietrze było zimne jak w grudniu. Wyobraził sobie, że umarł. Czy naprawdę gdzieś w górach ukrywali się Czejeni? A jeśli nawet, to czy byliby ciekawi, co go tu sprowadza? Przypomniał sobie wykopany w gruzach rów na Manhattanie. O samobójcy wiedzieli tylko tyle, że nie znalazł tego, po co przybył. Przelał własną krew w miejscu, które świetnie nadawało się na rozpaczliwą śmierć. Otworzył oczy. Patrząc na ciemną chmurę, która przesłoniła gwiazdy, wsłuchiwał się w ciszę zadumanego lasu. – Jeżeli ma pan rację co do tej dziewczyny, to dlaczego Sheldon miałby kazać ją porwać? – Może inaczej by nie przyjechała. Kiedy jesteś dzikusem i mieszkasz na prerii, nigdzie cię nie ciągnie. Mogę się również domyślać, że człowiekiem, który ją uprowadził, był nie kto inny, jak kapitan McVey. On słynie z porywania kobiet. – Ale nie wie pan, czy nic więcej nie łączy go z tą sprawą? – Nie, kapitanie. – Moran spojrzał w stronę gór. – Nie wiem. – Po dłuższej chwili odwrócił się w stronę szalejącego w lesie pożaru. – Lynch mówił, że zgarnęli ją na szczególnych prawach, niejako dziwkę, którą sprzedaje się do burdelu, tylko jako zapłatę dla Prescotta. To on kazał ją ściągnąć. – Zapłatę? Za co? – Za co? Lynch nie miał zielonego pojęcia, za co. Robił tylko to, co mu kazali. A rozkazy wydawały mu te same sukinsyny, które zleciły zabójstwo mojego partnera. – Musiał przecież wiedzieć, kto mu rozkazuje. – Ludzie, którzy zatrudniają takich drani jak Lynch, nigdy nie robią tego osobiście. Są w Nowym Jorku policjanci, i to na wysokich stołkach, którzy za pieniądze zrobią wszystko. Lynch nie musiał nawet wiedzieć, że ktoś jeszcze za tym stoi. Ale ja wiem. Tak jak wiem, że McVey nie działa sam. – A Lynch? Nic nie wiedział? – Zupełnie nic. – To znaczy, że nie miał pan z niego żadnego pożytku? Moran pokręcił głową. Wzrok miał lodowaty jak dawno ostygłe popioły – Dał z siebie wszystko... Zanim go zabiłem – powiedział pozornie nie dbałym tonem. Patrzył wyzywająco na kapitana, a kiedy nie doczekał się odpowiedzi, uśmiechnął się. – Można powiedzieć, że gdyby się tak nie po starał, nie siedziałbym tu z panem. Kapitan zmarszczył brwi – z ciekawością, ale i z niesmakiem. Jak to? Co panu powiedział? – Że został wynajęty do innej roboty i że ma to coś wspólnego z panem. – Ze mną? – Kapitan nie ukrywał zaskoczenia. – Przecież nie mógł chyba podejrzewać mnie o zabójstwo Sheldona? – To, co Lynch myślał i podejrzewał, nie miało znaczenia. – Moran pokręcił głową. – On tylko wykonywał rozkazy. W tym wypadku chodziło o to, żeby wziął dwóch ludzi i jechał za panem. Miał pana śledzić przez całą podróż i wysłać telegram, gdzie pan wysiadł. – Ja? Dlaczego, na miłość boską, ktoś by się miał mną interesować? Moran wzruszył ramionami. Wyjął rewolwer z kabury i przyjrzał mu się w blasku dogasającego ogniska. – Wydaje mi się, że chodziło nie tyle o pana, co raczej o to, dokąd się pan wybiera. Ciekawi byli, co tam znajdą. – Ale dlaczego? Skąd Lynch wiedział, że chcę jechać na Zachód? – Nie wiem. Miałem nadzieję, że pan mi to powie. – Wiedział o tym profesor Marsh, to oczywiste, i panna Prescott. – Mogła komuś jeszcze powiedzieć? – Nie wydaje mi się. Obiecała, że zachowa tę sprawę w tajemnicy. Moran zaśmiał się niewesoło. – Co w tym zabawnego? – Nastroszył się kapitan. – Lynch i jego ludzie zgubili pański ślad. Spóźnili się na pociąg, którym pan jechał. Za to McVey pojawił się w Medicine Bow. Skąd się tam wziął? Jak znalazł tę mieścinę? Obawiam się, że ktoś śledził pannę Prescott. – W takim razie nie chodzi im ani o mnie, ani o nią. – Chyba tak. – Chcą Bentona. – Bentona? – Marsh go wynajął. Pracował w Como Bluff, a teraz jest przewodnikiem Cope’a i panny Prescott. – Kapitan zawiesił głos i zamyślił się na chwilę. – To od razu nabiera sensu, jeżeli założymy, że szukają Bentona, a nie panny Prescott. To Benton twierdził, że widział żywego pterozaura. Nad jeziorem otoczonym skałami. Kilka dni temu pytał mnie pan, co się stało z dziennikiem Sheldona Prescotta, prawda? – Pytałem. – Dlaczego? – Cóż, Lynch miał zdobyć jeszcze jedną rzecz. – Chyba się domyślam. – Właśnie. Dziennik Sheldona, który pan sprzedał Marshowi. A wie pan, dlaczego Marsh go kupił? Bo pozwoli mu dotrzeć do miejsca, w którym dokona niezwykłego odkrycia. Widziałem rysunki. Był wśród nich szkic jeziora ze wszystkich stron okolonego urwiskami. – Kapitan obejrzał się na góry i sięgnął do ogniska. Przejął od Sheldona zwyczaj rysowania patykiem na ziemi. – Tu jest Cope z Bentonem, jadą nad jezioro. – Postukał patykiem w ziemię i spojrzał na ciągnący się w dole las. – Tam jest Marsh, który ma dziennik i rysunek jeziora. Przypuszczam, że obaj jadą w to samo miejsce. Moran zmarszczył brwi. – Ale nie tylko Cope i Marsh się tam wybierają. – Jeszcze raz zerknął na rewolwer i schował go przed deszczem, który właśnie zaczynał padać. – Jest jeszcze McVey, nie wiemy gdzie, ale na pewno niedaleko. Po co jedzie nad jezioro? – Spojrzał na rysunek, który robił się powoli zamazany i nieczytelny. Splunął i pokręcił głową. – Jego nie interesują kamienie i fruwające jaszczurki. – Dawniej go interesowały. To on pakował okazy dla Sheldona Prescotta, mówiłem już panu. Widziałem skrzynie w Medicine Bow, a pan znalazł podobne pudełko u swojego partnera w pokoju, prawda? – To fakt – przytaknął z namysłem Moran. – Dlaczego McVey zbierał skamieliny dla Sheldona? Moran ledwie zauważalnie wzruszył ramionami. – To pytanie nie daje mi spokoju. – Co Sheldon chciał osiągnąć? Moran splunął w ogień. Jak na niego, był to gest pełen ekspresji. – W ogóle nie rozumiem, o co mu chodziło. – W takim razie powinien się pan tego dowiedzieć. Kapitan wstał, jakby chciał się rozejrzeć w poszukiwaniu odpowiedzi i spojrzał w dal, chociaż podświetlone płomieniami strugi deszczu całkowicie przesłaniały mu widok. Dalej była już tylko ciemność. Chmury zakryły księżyc i gwiazdy. Właściwie to do mnie podobne: patrzę i nigdzie nie widzę światełka, pomyślał. Co Sheldon chciał osiągnąć? Do głowy przyszła mu tylko metaforyczna wizja przewróconej gabloty muzealnej. Rozsypane eksponaty walały się po podłodze, opatrzone nieczytelnymi etykietami. Niektórych okazów brakowało – nie wydobyto ich spod ziemi, może w ogóle nie istniały. Odwrócił się do Morana. – Nie jestem panu nic winien – oznajmił. – Nie interesuje mnie, co zrobił Sheldon, nie chcę wiedzieć, kto płaci McVeyowi. Zależy mi tylko na tym, żeby pannie Prescott nic się nie stało. – Dopóki podróżuje z Cope’em, jest w niebezpieczeństwie. – Dlatego mam dla pana propozycję: przede wszystkim spróbujemy śledzić Cope’a. Marsh też nas interesuje, bo ma dziennik Sheldona Prescotta. – Kapitan zmrużył oczy, jakby szukał w pamięci jakiegoś drobiazgu, który łatwo przeoczyć. – Jeżeli nadarzy się okazja, żeby sprowadzić pannę Prescott bezpiecznie na równiny, zrobię to. Moran pokiwał głową i skinął pistoletem w stronę wzgórz. – Podejrzewam, że McVey już tu jedzie. – Jeżeli okaże się, że mamy odcięty odwrót, znajdziemy inną trasę i opracujemy nowy plan. – Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby – odparł Moran, wstając. Jakby na przekór jego słowom deszcz lunął nagle gwałtownie i w mgnieniu oka ugasił ognisko. Las płonął bez przerwy. Moran patrzył w płomienie, skulony dla ochrony przed ulewą. Kapitan zgarnął juki, siodło i broń i wskoczył z nimi do wozu. Spod płachty zerkał na Morana, który obserwował pożar lasu. Dopiero kiedy wypalił cygaro i zgniótł butem niedopałek, schronił się obok kapitana. Siedzieli w ciszy, którą mącił tylko grzechot kropel o płócienne poszycie wozu. Łuna pożaru bladła z każdą chwilą, aż w końcu wszelkie światło zniknęło ze świata i został tylko deszcz. Było późne popołudnie. Lily siedziała skulona, zbyt zmęczona, żeby zrobić coś konkretnego. Benton z Teksańczykiem oporządzali konie, a Cope napełniał manierki wodą ze strumienia. Drzewa otaczały ich ze wszystkich stron. Deszcz niedawno ustał i z gałęzi wciąż spadały pojedyncze krople. Nawet widok gór, które przeświecały ponad szczytami sosen, miał w sobie coś z akwareli – były zamglone i rozmyte. Od dwóch dni nie mogła się wykąpać, była brudna i obolała. Nie chciała się skarżyć. Cope uprzedzał, że przejście przez góry będzie dla niej próbą ponad siły. Pokręciła wtedy gniewnie głową i opowiedziała mu o tym, jak ojciec w takich właśnie górach zbudował dom. Później, podczas kłótni przy wyjeździe z Mandel, kiedy to uparła się, że nie pojedzie na południe do torów kolejowych, Cope powtórzył swoje słowa, a ona odparła, że zniesie wszelkie niewygody i niebezpieczeństwa. Wierzyła w siebie. Z westchnieniem oparła się o pień sosny. Czyżby się pomyliła? Nadal mogła przecież zawrócić, jeszcze nie było za późno. Lord Bemerton nie musiał o niczym wiedzieć. Wiedziała jednak, że nie zamierza ruszyć się z miejsca – i to bynajmniej nie z powodu wyczerpania. Teksańczyk wyjął z juków skrzypce i zaczął je stroić. Musiał ukraść je z zamku, chociaż kiedy Lily obejrzała je z bliska, okazało się, że są poobijane i zniszczone, a zamiast strun mają postrzępione kawałki jelit. Mogła sobie wyobrazić, jak ktoś akompaniuje na nich sentymentalnym piosenkom przy kowbojskim ognisku. Domyślała się, że dla właściciela były bezcenne, ale teraz należały do Teksańczyka, który też czule się nimi opiekował. Prawdę mówiąc, czuła ulgę, że je ukradł. Bała się go bardziej niż Bentona. Benton był po prostu wredny, a Teksańczyk szalony. Dopóki nie miał skrzypiec, w wolnych chwilach bawił się rewolwerem, kręcąc nim na palcu. Teraz jednak rzadko sięgał po broń i Lily, chociaż jej uszy cierpiały katusze, musiała przyznać, że przynajmniej jej nerwy odpoczywają. Poza tym uważała, że zgrzytliwe dźwięki, jakie wydobywał ze strun, lepiej pasują do górskiego krajobrazu niż wesołe piosenki i polki. Nie były też całkowicie chaotyczne – czasem wyłaniała się z nich żałobna, poważna melodia, chociaż zwykle szybko rozpływała się w kakofonii ostrych tonów. Nie wiedziała, czy ten brak harmonii jest zamierzony. Teksańczyk całkowicie koncentrował się na grze, marszczył z wysiłku czoło, jak gdyby celowo uzyskiwał każdy dysonans. Lily przypomniała sobie spotkanie z kapitanem na statku. On też uczył się grać na skrzypcach, ale był w tym znacznie bardziej niezręczny od Teksańczyka. Twarz tężała mu z wysiłku, palce sztywniały – za to kiedy znalazł właściwą nutę, promieniał. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Coś ścisnęło ją w gardle. Zaskoczona odwróciła wzrok. Zamknęła oczy. Nie mogła powstrzymać dalszych wspomnień, napłynęły obrazy kapitana i kajut pasażerów trzeciej klasy. Przypomniał jej się człowiek, który uczył go grać. Kiedy brał skrzypce do ręki, płynęła z nich porażająca muzyka, żałosna jak tęsknota zaklęta w melodię. Mimo to raźno przytupywał nogą do rytmu i wyrywał współpasażerów z letargu i rozpaczy. Tańczyli na rozkołysanym morzu. Nie przyłączyła się do nich. Rozumiała, że urok i dziki charakter tego tańca do niej nie pasuje, ale zazdrościła im. Wiedziała, dlaczego tańczą: jechali do obcego kraju, którego języka nie znali, i musieli nauczyć się porozumiewać w inny sposób. Ucieszyła się nawet, że jest Amerykanką i nie musi się do nich dostosowywać. Teraz jednak czuła co innego. Słuchała Teksańczyka, rozrzedzone powietrze gładziło jej skórę, czuła, jak mało o sobie wie. – Cholera jasna! – zaklął Benton. – Ktoś tam jedzie. Zaskoczona Lily otworzyła oczy. Zatopiona w myślach zastanawiała się właśnie nad tym, jak samotnym miejscem potrafi być górski szczyt. W pierwszej chwili pomyślała, że może to przyjechał kapitan, i zdziwiła się, że myśli o nim z taką nadzieją. Ale to przecież niemożliwe, kapitan został daleko na południu, przy Como Bluff. Dlaczego w ogóle o nim pomyślała? – Czekajcie... – Benton zmrużył oczy, patrząc między drzewami, i zszedł nad strumień, który niedawno przekroczyli. Po srebrzystej wodzie prześliznął się cień, jak gdyby wypłynął z lasu, ale chmura zaraz przesunęła się dalej i słońce rozświetliło okolicę. W jedną z plam światła wjechał właśnie postawny mężczyzna na koniu, za którym jak cienie jechali kolejni jeźdźcy. Cope gwizdnął przez zęby i pokręcił głową. – To chyba Marsh we własnej osobie. Powiedział to tak triumfalnym tonem, że Lily wybałuszyła oczy. Zapytała, czy nie powinni ruszać dalej, żeby się z nim nie spotkać, ale profesor z uśmiechem pokręcił głową. Lily, nic nie rozumiejąc, przeczesała palcami włosy. – Przecież to jego ludzie zabili Charliego. Skąd wiadomo, czy nas też nie będzie chciał zastrzelić? Cope spojrzał na Bentona. W jego oczach krył się jakiś sekret. – Proszę mi powiedzieć – upomniała się coraz bardziej zirytowana Lily. – Nie życzę sobie, żeby miał pan przede mną jakieś tajemnice. – Jeżeli coś przed panią ukrywam, panno Prescott, to tylko dla pani dobra. – Wolałabym sama to ocenić, profesorze. Cope spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się łagodnie – pierwszy raz, odkąd posprzeczali się w Mandel. – Czy nie obiecywałem pani uroczyście, że zrobię, co w mojej mocy, aby uchronić panią przed niebezpieczeństwem? – Zrobił krok w przód na mokrych kamieniach, żeby lepiej widzieć zbliżającego się rywala. – Marsh może być dzikusem, ale nie aż takim, żeby nas z zimną krwią rozstrzelać. Lily drżała na całym ciele. Rozbryzgi wody ze strumienia ochlapały jej sukienkę. Teksańczyk niewzruszony grał dalej, z postrzępionych jelit wydobywał się piskliwy jazgot. Odwróciła się i krzyknęła, żeby przestał hałasować, ale nie zwrócił na nią uwagi. Profesor Marsh spokojnie jechał do góry. W pewnym momencie musiał chyba zobaczyć Lily i Cope’a stojących nad strumieniem, ale przejeżdżał wtedy pod drzewami i twarz miał ukrytą w cieniu. Zanim wyjechał z lasu i podjechał po kamieniach do miejsca, w którym stali, po ewentualnym zdziwieniu nie został nawet ślad. Marsh był całkowicie opanowany i uśmiechał się lekko. – Profesor Cope. – Profesor Marsh. – Co za niespodziewana przyjemność. – Nie wydaje mi się. – Tak? – Uśmiech Marsha stężał, gdy ten odchylił się w siodle, napawając się widokiem z góry. Na łąkę wyjechała tymczasem towarzysząca mu grupa dziewięciu lub dziesięciu jeźdźców i długi sznur jucznych koni. Marsh spojrzał na nich, jakby chciał się upewnić, że żadnego nie brakuje, i zwrócił się do Lily: – Panna Prescott. Skinął jej głową. – Zapewne ucieszy się pani, jeśli powiem, że notatki pani ojca są całkowicie zrozumiałe i dokładne. Lily podeszła do niego, chcąc mu powiedzieć, że nie życzy sobie, by wspominał imię jej ojca, ale Cope nie dał jej dojść do słowa. – Proszę nas nie obrażać. – Wszedł wyżej na stok. – Mamy swój rozum. Jechał pan po naszych śladach, a nie kierując się wskazówkami z dziennika. – Po co miałbym to robić? – spytał zadowolony z siebie Marsh. – Proszę zapytać pannę Prescott, jeśli mi pan nie wierzy. Wiedziała, że się licytujemy, i postanowiła sprzedać dziennik i zebrane przez ojca okazy właśnie mnie. – Wiemy, że nas pan śledził. – Lily miała nadzieję, że jej słowa zabrzmią ostro, ale głos ją zawiódł. – Może pan temu zaprzeczyć? – Nie, to prawda. Słyszałem w Mandel o jakiejś bandzie, która wyjechała w góry niedługo przede mną. Banda obdartusów na wozach. – Marsh z pogardą spojrzał na Cope’a. – Prowadził ją jakiś tani kanciarz. Szarlatan. Oszust. – Każda obelga rozbrzmiewała donośnie jak dźwięk dzwonu. – Panno Prescott, panno Prescott... Dlaczego postanowiła pani złożyć swoje szczęście w ręce kogoś takiego? – W przeciwieństwie do pana jest dżentelmenem. – Dżentelmen nigdy nie namawiałby damy do tego, żeby nie dotrzymała słowa. – Ja nie dotrzymałam słowa? – Obiecywała mi pani, panno Prescott, że nie będzie się zadawać z profesorem Cope’em. W zamian za to ja powiedziałem pani, gdzie należy szukać moich dawnych pracowników. Widzę, że ich pani znalazła. – Marsh przeniósł wzrok na Cope’a i jego ludzi. Teksańczyk tkwił nieruchomo, brodą przyciskając skrzypce do barku. Marsh przyjrzał się jemu i Bentonowi, a jego koń zrobił kilka kroków do przodu. – Domyślam się, że to was dwóch zatrudniłem przy Como Bluff? Teksańczyk wybijał rytm smyczkiem. – Nie wiem, ile dostajecie, ale zapłacę wam dwa razy tyle. Benton zmrużył oczy, rozważając jego ofertę. – Ma pan pieniądze? Marsh skinął głową i obrócił się w siodle. Na jego znak najbliższy z jeźdźców, potężnie zbudowany mężczyzna w kradzionym mundurze i z rewolwerem za pasem, zeskoczył z konia i odpiął torbę przy siodle. Zarzucił ją sobie na ramię i powoli ruszył w stronę Bentona. Teksańczyk rzępolił na skrzypcach, coraz szybciej poruszając smyczkiem, ale gdy człowiek Marsha rzucił torbę na ziemię, przestał grać. Na widok niebieskiego munduru wytrzeszczył oczy, wypuścił skrzypce z rąk i sięgnął po broń. Benton skoczył w jego stronę z okrzykiem: „Nie!”, ale nie zdążył: Teksańczyk pokręcił głową i strzelił. Mężczyzna w mundurze, trafiony w pierś, upadł i legł bez ruchu na ziemi. Na chwilę zrobiło się całkiem cicho, jeśli nie liczyć trzepotu skrzydeł wypłoszonych ptaków, a potem rozległy się pierwsze krzyki. Lily miała wrażenie, jakby czas zarazem stanął w miejscu i niewiarygodnie przyspieszył. Dwóch czy trzech ludzi dobyło karabinów i wymierzyło je w Teksańczyka. Marsh również przełożył strzelbę przez grzbiet konia i wycelował, ale ręce mu się trzęsły. Teksańczyk patrzył na niego spokojnie, oczy miał mroczne jak zimowy lód. Podniósł rewolwer, odwiódł kurek i wymierzył w pierś profesora. Padł strzał. Lily krzyknęła i zakryła twarz dłońmi, bojąc się, że kiedy się odwróci, Marsh będzie leżał martwy na ziemi. Okazało się jednak, że to jeden z jego ludzi spadł z konia. W dodatku nie był wcale martwy. Tak samo jak biedny Charlie trzymał się za bok i z niedowierzaniem patrzył na swoje zakrwawione ręce. Benton obejmował Teksańczyka i Lily domyśliła się, że musiał pociągnąć go za sobą na ziemię. Szeptał mu coś do ucha, a Teksańczyk płakał jak dziecko. Trzej ludzie trzymali ich na muszce. Marsh pobladł, włosy lepiły mu się do spoconego czoła. – Proszę pana... – powiedział w końcu do Teksańczyka, próbując odzyskać panowanie nad sobą. – Widzę, że jest pan złym człowiekiem i w dodatku tchórzem. Nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać ani co zrobić, po prostu kołysał się w siodle. Dopiero Cope podszedł do rannego, położył sobie jego głowę na kolanach i kazał rozpalić ognisko. Lily schowała się między drzewa, podwinęła spódnicę i rozdarła halkę. Przeszło jej przez myśl, że jeśli strzelaniny będą się powtarzać, niedługo zostanie bez bielizny. Miała ochotę roześmiać się histerycznie, ale powstrzymała się, wróciła do ogniska i podała Cope’owi bandaże. Przyjął je bez słowa. Marsh tymczasem doszedł do siebie i kazał rozbroić Teksańczyka i Bentona. Zapytał też, dlaczego ten pierwszy zastrzelił niewinnego człowieka, ale Teksańczyk miotał się tylko i klął, więc profesor polecił związać im obu ręce. Po namyśle postanowił też rozbroić Cope’a, a kiedy ten odparł z goryczą, że nigdy nie nosi broni, Marsh wskazał rewolwery jego dwóch ludzi. Posłusznie wyjęli je z kabur, wyjaśniając, że nie są nabite. Profesor Cope życzył sobie, żeby nosili je na pokaz. Rzeczywiście, w bębenkach nie było nabojów, ale Marsh zarekwirował je i rzucił na ziemię razem z bronią Bentona i Teksańczyka. Dopiero wtedy podszedł do bladego jak ściana rannego, który leżał przy ognisku. Nie bardzo wiedząc, jak się zachować, pochylił się i dotknął jego czoła. Ściszonym głosem zapytał, czy wyżyje. Cope odparł krótko, że nie jest z nim źle. – Miał więcej szczęścia niż Charlie – dodała Lily – zamordowany przez pańskich ludzi. – Zamordowany? – Tym razem Marsh nie krył zaskoczenia. – Proszę nie zaprzeczać. To pańscy ludzie nas ścigali. Marsh pokręcił głową i zdumiony stwierdził, że nic mu nie wiadomo ani o żadnym pościgu, ani o strzelaninie. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Cope uciszył go gestem i wyjaśnił, że trzeba zaopiekować się rannym. Zrobił, co mógł, a teraz potrzebne było lepsze posłanie, niż rzucone na kamienie gałęzie sosny. – Chce pan, żebym zawrócił i odstawił go do Mandel? Dobrze pana rozumiem? Cope spiorunował go wzrokiem. – Trzeba też pogrzebać drugiego z pańskich ludzi. – To prawda. A pańskich najemników należałoby zabrać do miasta i powiesić. Cope wstał i spojrzał na związanych Bentona i Teksańczyka, skulonych jak gdyby pod ciężarem ponurych myśli, których nie można ubrać w słowa. Przytaknął Marshowi, a potem odwrócił się do niego plecami. Nie mógł mu dłużej patrzeć w twarz. Marsh uśmiechnął się z zadowoleniem. – Widzę, że to był dla pana wstrząs – powiedział. – Wcale się nie dziwię. Zaśmiał się i spokojnie zapalił fajkę. Wracał mu dobry humor. Nadciągała noc, księżyc przeświecał przez gałęzie. Marsh kazał dorzucić drew do zapalonego przez Cope’a ogniska, a sam Cope rozpalił osobno drugie ognisko. Żaden nie rozbił obozu. Obserwowali się drapieżnym wzrokiem, czujnie, a od wschodu nadciągał mrok. W końcu Lily uznała, że dłużej tego nie zniesie. Podeszła do jucznych koni i zaczęła się szarpać z derką, robiąc z siebie widowisko, aż ludzie Cope’a przybiegli jej na pomoc. Cope przygryzł wargę, ale nic nie powiedział. Wkrótce od strony ogniska Marsha dobiegł odgłos wbijania w ziemię kołków od namiotów. Lily zazdrośnie spoglądała na migoczące srebrzyście płótno; Cope zostawił namioty w wozach, woląc zabrać więcej innego sprzętu. Kiedy dość się napatrzyła, rozpakowała przygotowany na kolację bekon i suchary. Wzięła się za smażenie bekonu. Kiedy tak siedziała przy ognisku, spomiędzy drzew wyszedł jeden z ludzi Marsha, stanął za jej plecami i chrząknął znacząco. Nie patrząc w oczy ani Cope’owi, ani pozostałym, spytał z wymuszoną uprzejmością, czy przyjęłaby od profesora Marsha zaproszenie na kolację. Lily spuściła wzrok na paski cuchnącego mięsa na patelni i pokręciła głową, chociaż wiatr niósł w jej stronę smakowite zapachy ze stołu Marsha. Skończyła smażyć mięso, rozdzieliła porcje i w towarzystwie Cope’a i jego pomocników zjadła w milczeniu kolację. Potem pokroiła resztę bekonu w kostkę i wstała od ogniska. Weszła w cień lasu, rozjaśniany tylko drżącym światłem księżyca, i podeszła do spętanych Bentona i Teksańczyka. Byli równie milczący, jak pień sosny, do którego ich przywiązano. Spojrzeli na nią, ale nie odezwali się ani słowem. Przywodzili na myśl ponure trolle z germańskich legend; ona sama mogłaby być księżniczką, która szuka w lesie księcia. Przyjemnie jej się zrobiło na tę myśl. Wspomnienia. Dom, który ojciec zbudował w górach. Ciemność na dworze. W środku ogień i opowieści, które matka czytała z jej ze zniszczonej książki z bajkami. Nie musiała się bać, wszystko dobrze się kończyło. Leśne potwory nie opuszczały swoich legowisk. A bohaterowie zawsze żyli długo i szczęśliwie. Nadziała kawałek bekonu na widelec. Benton otworzył usta, przeżuł kęs, przełknął. Nabiła na widelec następną kostkę i wcisnęła ją Teksańczykowi między zęby. Karmiła ich cierpliwie, słysząc tylko ich mlaskanie i niesione wiatrem odległe krzyki nocnych zwierząt. Wiedziała, że dziecinne złudzenia dawno umarły, a prawdziwy świat nie da się wcisnąć w bajkowe ramy. Zanim bekon się skończył, przyszedł do niej Cope z wiadomością, że Marsh kazał przygotować dla niej osobny namiot. Oczywiście odparła z godnością, że nie zamierza w nim spać, ale profesor pokręcił głową i zabrał jej talerz. Wyjaśnił, że nie ma nic przeciwko temu. Kiedy zauważyła, że zdradziłaby w ten sposób Charliego, odparł, że chyba nie ma racji. – To kto go zabił? – Lily zmarszczyła brwi. – Jeżeli to nie byli ludzie Marsha, to kto? – Nie wiem. – Nie wie pan, ale podejrzewa, że ktoś jeszcze za nami jedzie, prawda? – To możliwe. – Kto? – Panno Prescott, nie mogę... Nie wiem. – Dobrze. – Lily odwróciła się do niego plecami, chociaż zdawała sobie sprawę, że nie zdoła całkowicie ukryć swojego przerażenia. Cope wziął jej rękę w obie dłonie, złożone jak do modlitwy, i poradził, żeby przyjęła propozycję Marsha. Skinęła głową. – Jak pan sobie życzy. Wróciła do miejsca, w którym stały przywiązane konie. Słyszała jeszcze, jak Cope zaczął na głos odmawiać pacierz. Obejrzała się przez ramię, Cope klęczał przy więźniach. Cienie trzech mężczyzn zlewały się w jeden. Kiedy Cope skończył, Benton coś mu odpowiedział, ale nie dosłyszała jego słów. Zastała Marsha siedzącego przy ognisku. Na kolanach trzymał otwartą książkę, w ręku zeszyt, w którym coś notował. Na jej widok wstał z zakłopotaniem. Zaprowadził ją do stojącego na uboczu namiotu, gestykulując niepewnie. – Dziękuję panu – uśmiechnęła się Lily. Miała ochotę go przeprosić, wytłumaczyć, dlaczego była nieuprzejma, ale wstyd ustąpił miejsca czarnej fali zmęczenia i nie była w stanie już nic powiedzieć. Podniosła płachtę przy wejściu. Marsh odwrócił się tyłem, jakby krępował się oglądać miejsce, w którym ma spać kobieta. – Dobranoc – mruknął. – Dobranoc – odpowiedziała i zasznurowała namiot. Zwinięta na posłaniu słuchała pohukiwania sowy. Ogarnęło ją znużenie i zapomniała nawet zdjąć buty, kiedy głos sowy ją uśpił. Obudziła się cała zesztywniała i zdezorientowana panującym na zewnątrz hałasem. Kiedy wyjrzała z namiotu, wstawał dzień. Zamieszanie było takie, że wyszła, żeby sprawdzić, co się wydarzyło. Najpierw postanowiła zapytać o to Cope’a, ale znalazła tylko jego dwóch łudzi przy koniach, a samego profesora nigdzie nie było. Spytała więc, czy nie wiedzą, co się z nim stało. Spojrzeli po sobie i odparli, że w nocy cała trójka zniknęła: Cope, Benton i Teksańczyk. Lily spojrzała na nich z niedowierzaniem, ale pokręcili tylko głowami i pokazali jej drzewo, przy którym siedzieli skrępowani więźniowie. Zostały po nich tylko resztki sznura – część przywiązana do sosny, część rozcięta i porzucona obok. Kiedy stwierdziła, że przecież Cope nie miał żadnego interesu w tym, żeby uwolnić mordercę, zgodzili się z nią, że to nie do pomyślenia. Jeden z nich dodał, że od czterech lat pracuje u Cope’a i w głowie mu się nie mieści, że profesor mógłby wypuścić takiego bandytę jak Teksańczyk, który z zimną krwią zastrzelił innego człowieka. Podobnie jak to, że miałby bez słowa uciec z obozu i zostawić ich samych – a zwłaszcza damę. Lily domyślała się, że dla Marsha sprawa przedstawia się mniej zagadkowo. Zastała go w samym środku zamieszania: jego ludzie zwijali się jak w ukropie, pakując namioty i mocując bagaże na końskich grzbietach, profesor zaś siedział jak posąg i czytał książkę. Nie podniósł na nią wzroku, lecz zaczął czytać na głos. Rozpoznała słowa ojca. Marsh wybrał opis krajobrazu, który dobrze znała. Ale zupełnie inaczej czytało się go w zaciszu salonu w domu dziadka, z matką u boku i z grobowo tykającym zegarem za plecami. Lily weszła na kamień, żeby zajrzeć Marshowi przez ramię i dotknęła strony z rysunkiem, który przedstawiał taki sam widok, jak ten roztaczający się w tej chwili przed nią. Opis też się zgadzał: doliny, grzbiety i lasy rozchodziły się na wszystkie strony od góry, którą ojciec nazywał Chmurnym Szczytem. Spisał w dzienniku relację z podejścia pod szczyt: była to żmudna wędrówka w górę szerokiej doliny, wzdłuż strumienia, nad którym rosły świerki, wśród pozostawionych przez lodowiec głazów. Dalej, w cyrku polodowcowym, znajdowało się okolone świerkami i sosnami jezioro. – Mogę? – spytała Lily i wyjęła Marshowi książkę z rąk. Nie zaprotestował. Odwróciła stronę i znalazła rysunek, który najbardziej utkwił jej w pamięci: jezioro otoczone urwiskami. Podniosła wzrok. Przed nimi rysował się majestatyczny Chmurny Szczyt. – Jak pan sądzi, profesorze, czy to daleko stąd? – Jezioro? – Marsh odchrząknął. – Jak dobrze pójdzie, dotrzemy tam przed nocą. – Zabrał jej dziennik. – Tak, powinniśmy podejść w jeden dzień. A jutro przekonamy się, czy pani ojciec miał rację. – Marsh uśmiechnął się niespodziewanie. – Co pani na to? Lily nie wiedziała, co ma powiedzieć. Nagle wydało jej się, że serce porusza się w niej jak całkiem niezależna istota. – Co spodziewa się pan znaleźć? Kamieniołom. Strzaskaną skalną ścianę, a w niej skamieniałe kości paleolitycznych zwierząt, które leżą tam od dziesięciu tysięcy lat. Wśród nich pani ojciec znalazł kości latającego gada, szczątki, jak sugeruje, pterozaura.– Marsh z trzaskiem zamknął dziennik. – Co robią resztki stworzenia, które wymarło sześćdziesiąt milionów lat temu, pośród tych sprzed dziesięciu tysięcy lat? Albo będziemy świadkami wielkiego oszustwa, albo odkrycia, które unieśmiertelni odkrywcę. Lily podziwiała rozpościerający się przed nią widok. Miała wrażenie, że słowa ojca bardziej do niego pasują, niż to, co widzi na własne oczy. Tak jakby umiał opisem powołać do istnienia krajobraz i sekret, który skrywa. O ile jest jakiś sekret. – Być może, to stworzenie wciąż żyje. Marsh nie odpowiedział. – Wiem, że na to pan właśnie liczy. Marsh milczał. Spojrzał jej w oczy i kurczowo przycisnął dziennik do piersi. – Nie musi pan nic mówić, ja to po prostu wiem. I coś panu powiem, profesorze, nie wycofam się. Marsh z wyraźną ulgą przyjął nagłą zmianę tematu, chociaż sam pomysł, że Lily mogłaby zawrócić, nie mieścił mu się w głowie. Zapewnił ją, że nie musi się niczym martwić. Ucieczka tej trójki była niepokojąca, ale nie stanowili zagrożenia. Nie zabrali broni. Ale nie wolno było lekceważyć Cope’a. Marsh wszystko starannie zaplanował. Podzielił swoich ludzi na dwie grupy: czterech pojedzie z nim i panną Prescott w góry, druga czwórka odstawi rannego towarzysza do Mandel, zabierając ze sobą pozostałą dwójkę ludzi Cope’a. Z ich strony nic im nie grozi. Lily próbowała go zapewnić, że i tak są niegroźni i że może ręczyć za ich uczciwość, ale Marsh z rozbawieniem pokręcił głową i odparł, że sam to oceni. Wtedy właśnie opowiedziała mu to, z czym nosiła się od poprzedniego wieczora: o jeźdźcach, którzy dogonili ich i zaatakowali na równinie. I zabili Charliego. Marsh patrzył na nią, nic nie rozumiejąc i przez chwilę nie mógł wydobyć głosu. Potem zapytał, czy ich rozpoznała. Lily pokręciła głową. A czy później widziała któregoś z nich? Czy mogą dalej ją śledzić? Odparła, że nie wie, ale przypomniała sobie coś, o czym wspomniał Cope: nie wierzył, żeby to ludzie Marsha ich napadli. Nie rozumiała, skąd ta nagła pewność. A po tej wymianie zdań poszedł porozmawiać z Bentonem. Przygryzła wargę, nie wiedząc, co powiedzieć. Domyślała się, że Cope i Benton się dogadali, ale nie chciała o tym mówić głośno. Nie przy Marshu, który i bez tego zarzucał Cope’owi zdradę i z radością przyjąłby jej dowody. Nie odezwała się więc. Została sam na sam z lękiem, że w tej sprawie nic nie jest takie, jakim się z pozoru wydaje. I tak miała mało czasu na rozmyślania. Nie wiedząc, ile dzieli ich od uciekinierów, Marsh narzucił ostre tempo. Wkrótce wjechali w las. Słońce wisiało jeszcze nisko nad horyzontem i mimo że ptaki się już obudziły, pod drzewami panował półmrok. Ponura atmosfera nie sprzyjała przejażdżce. Lily szybko straciła poczucie czasu i zdziwiła się, widząc, że drzewa rzedną i wyziera zza nich jasno oświetlona pożółkła łajka. Wyjechała spomiędzy ostatnich sosen i usłyszała buczenie tysięcy owadów. Kiedy podniosła wzrok, słońce stało wysoko na niebie. Marsh podniósł rękę, zapowiadając postój. Podał manierkę Lily, a kiedy piła, zajrzał do dziennika. Jadący za nimi czterej ludzie, również sięgnęli po manierki. Marsh podał jej dziennik, przytrzymując palcem wybraną stronę. Otworzyła go w tym miejscu i spojrzała na nakreślony ręką ojca szkic: przedstawiał widok, jaki w tej chwili się przed nią roztaczał. Daleko z przodu rysowała się następna linia drzew, które pięły się w górę strumienia. Po obu stronach w górę strzelały skaliste ściany doliny. Obok rysunku widniał spisany ręką ojca tekst, w którym rozpoznała cytat z Wordswortha: Nasze przeznaczenie, nasza natura i nasz dom leżą w nieskończoności, i tylko w niej; Jest w nich nadzieja, która nie umiera... Dalej nie doczytała, bo Marsh zabrał jej dziennik, jakby zazdrosny, że poświęca mu tyle uwagi. Wskazał początek doliny. – Tam jedziemy – powiedział. – Strumień musi płynąć tamtędy. Odległość była większa, niż się z początku wydawało. Tumany kurzu, które wzbijały końskie kopyta, pachniały polnymi kwiatami, przywodząc Lily na myśl piknik na łące. Ścisnęło ją w dołku, gdy pomyślała, jak ucieszyłaby się matka, gdyby znalazła się w tym miejscu. Ciemny las kontrastował z trawą, jakby wyprany z wszelkiego koloru i bardziej ponury od lasów, przez które dotychczas przejeżdżali. Kiedy zbliżyli się do niego, trzy kruki niczym zaalarmowani strażnicy zerwały się do lotu, głośno łopocząc skrzydłami. Marsh odruchowo wstrzymał konia i coś pokazał wyciągniętą ręką. Lily najpierw nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi, ale po chwili zrozumiała. Wokół potężnej jedlicy ktoś ułożył stos padliny. Martwe ptaki o matowym upierzeniu i łby jeleni zwrócone były na wschód. Oparty o pień stał płaski kamień, na którym wyrzeźbiono jakiś rysunek. Marsh zsiadł z konia i podszedł bliżej, a Lily podjechała za nim. Zasłoniła nos ręką. Rysunek zdawał się drżeć w gorącym, cuchnącym powietrzu, jakby magiczna więź łączyła go z otaczającymi go martwymi istotami. Przedstawiał skrzydlatego stwora pomalowanego w jaskrawe barwy. Poplątane linie tworzyły jego głowę i skrzydła. – Czy to tej istoty pan szuka, profesorze? – spytała Lily. Marsh długo taksował rysunek wzrokiem, zanim wskoczył na siodło. – Nic podobnego – odparł zniecierpliwiony. Lily nie miała pojęcia, co go tak zirytowało, ale wolała nie pytać. Marsh dał znak swoim ludziom i wjechał w las. Jechali najszybciej, jak mogli, przez zarośla i po kamieniach, ale przede wszystkim po miękkim dywanie z sosnowych igieł, który tłumił wszystkie dźwięki – nawet kopyta koni ciszej stukały o grunt. Jeźdźcy wyglądali jak cienie przemierzające krainę ukrytą przed całym światem. Wreszcie Marsh krzyknął wesoło i zamachał kapeluszem, wskazując płynący wśród drzew mętny, szemrzący strumyk. Wyjechali spomiędzy drzew na brzeg strumienia. Marsh przykucnął przy nim, spojrzał w górę doliny, która pięła się wysoko, pod samo niebo, a potem odwrócił się w stronę lasu. Popatrzył na ziemię. Na brzegu leżało jednak tyle kamieni, że – zdaniem Lily – nic nie dałoby się wśród nich wypatrzyć, ale Marsh pokazał jej płaski kamień, na którym widniały głębokie rowki. Odwrócił się do swoich ludzi i nadymając się z dumą, obwieścił, że takie ślady pozostawiają toczone przez lodowiec głazy. Odpowiedziały mu tępe spojrzenia i jeden z mężczyzn spytał z powątpiewaniem, jak to możliwe? Marsh zaczął objaśniać procesy zachodzące w lodowcach, mówić o ich ogromnej, bezlitosnej sile, o lodowych płytach, które niegdyś sięgały daleko na południe od bieguna i kształtowały krajobraz. A mimo to zajmowały zaledwie pojedynczy rozdział w księdze dziejów świata, krótki i jeden z ostatnich. Przemawiał uroczystym, basowym tonem, jakby udzielała mu się groza lodowców. Ręce zaplótł na brzuchu i milczał chwilę po zakończeniu wykładu, niczym ksiądz zadowolony z kazania, które wygłosił. Jego ludzie stali speszeni naprzeciwko. – Świat jest, jaki jest – powiedział, patrząc na nich. – Nie ma w nim tajemnic i nie ma powodów, by myśleć, że jest inaczej. Utwierdziwszy się w ten sposób we własnych przekonaniach, ściągnął kapelusz na czoło, popuścił koniowi wodze i wjechał w dolinę. Przez całe popołudnie brnęli naprzód. Z początku głazy na morenie były tak olbrzymie i nieregularne, że nie dało się jechać brzegiem strumienia i konie musiały chwilami schodzić do wody. Im wyżej jednak się wspinali, tym bystrzejszy stawał się strumyk i tym bardziej spłaszczał się brzeg. Lily z ulgą przyjęła widok schodzących nad wodę traw i drzew. W topolowym zagajniku dostrzegli pierwsze ślady ludzkiej obecności – ścieżkę wydeptaną wśród kwiatów i zarośli, a na podmokłym skrawku ziemi odciski końskich kopyt. Na ich widok Marsh wpadł we wściekłość, tak jakby do tej pory udawało mu się nie myśleć o Copie. Nie robił już, jak wcześniej, krótkich wykładów z geologii, ale ponurym wzrokiem obserwował okolicę, jak gdyby podejrzewał, że natura sprzymierzyła się z jego wrogiem. Czasem, gdy poruszane wiatrem świerki i jodły skrzypiały niepokojąco, profesor wzdrygał się, jakby słyszał dźwięk wydawany przez człowieka. Podskoczył w siodle, kiedy wiatr przyniósł okrzyk jakiegoś dzikiego zwierzęcia, chociaż trudno byłoby powiedzieć, skąd pochodził: z dołu doliny, z góry, czy może ze skał nad ich głowami. Marsh zatrzymał się i wyjął lornetkę. Ręce znów mu się trzęsły. Wjechał do strumienia i stał nieruchomo, mocząc buty w wodzie, aż dobiegł ich trzepot skrzydeł i górą przeleciała para żurawi. Profesor odwrócił się w siodle, śledząc ich lot, i wyjechał na brzeg. – Te ptaki nie zapuszczają się tak wysoko – mruknął, ocierając czoło chustką. – Coś jest nie tak. Coś je wypłoszyło. Pana też, profesorze, dodała w duchu Lily. Zauważyła, że gdy przesunął kapelusz na tył głowy i wpatrywał się w góry przed nimi, jego ręka odruchowo powędrowała w stronę rewolweru. Podniósł do oczu lornetkę. Z zarośli na prawym skraju doliny posypały się kamyki, gdzieś wyżej mignął obłoczek kurzu. Marsh obrócił się i nastawił lornetkę. Długo siedział nieruchomo, aż wreszcie ją opuścił. Lily myślała, że ruszą dalej, ale profesor zeskoczył z konia i ruszył pod górę, kierując się do zagajnika. Drzewa rosły w nim powykrzywiane, wyciągając gałęzie jak najdalej na wschód; domyślała się, że to zimowe śniegi tak je zdeformowały. Wyglądały jak chore. Nie dość, że przybierały dziwaczne kształty, to jeszcze ich korę znaczyły białe plamy grzybów i ciemne blizny. Marsh obejrzał z bliska jedno z nich i wszedł głębiej w zagajnik, ginąc wśród szumiących liści. Lily usłyszała dobiegający z góry krzyk. Dwójka towarzyszących jej mężczyzn zsiadła z koni, wzięła karabiny i popędziła w kierunku zagajnika. Lily próbowała zapanować nad spłoszonym koniem, który prychał i szarpał wodze, tak że nawet nie miała czasu się wystraszyć, zanim jeden z ludzi Marsha wynurzył się zza drzew i krzyknął coś do pozostałych dwóch mężczyzn. Ci spojrzeli po sobie, jeden z nich pomógł jej zsiąść z konia i razem wspięli się do zagajnika. Kiedy jednak ten, który ich zawołał, zobaczył Lily, zaczął machać kapeluszem i kazał się jej cofnąć. Był zdenerwowany i zły, co bardzo ją zaniepokoiło, ale była już tak blisko, że zawracając, straciłaby twarz. Poza tym ciekawość zwyciężyła: po krótkim wahaniu Lily weszła do zagajnika. Na gałęzi wisiał człowiek. Indianin, którego skóra, zlana krwią, była jeszcze bardziej czerwona niż za życia. Miał długie, pozlepiane krwią włosy i resztki malunku na twarzy: tajemnicza plątanina linii przypominała głowę stworzenia, które Marsh znalazł narysowane na kamieniu. Skórę na piersi i plecach miał przebitą drewnianymi kołkami, które mocno werżnęły się w sztywne ciało. Do kołków przywiązane były rzemienie, na których wisiał. Wiatr, który poruszał liśćmi topól, kołysał ciałem Indianina; skóra na palcach stóp została zdarta do żywego przez leżące na ziemi ostre kamienie. Poza tym zwłokami zainteresowały się już zwierzęta; Indianin pustymi oczodołami wpatrywał się w las na wschodzie. Lily stanęła jak wryta. Zasłoniła dłonią usta i wybiegła z zagajnika. Jeden z ludzi Marsha pobiegł za nią, ale kazała mu się nie zbliżać i potykając się, biegła w dół stoku. Wiatr wycisnął jej z oczu łzy, przez co ledwie widziała grunt pod nogami. Goniący ją mężczyzna coś do niej wołał, ale zatrzymała się dopiero przy koniu. Wzięła go za uzdę i zmartwiałą dłonią pogłaskała go po łbie, a potem usiadła skulona nad strumieniem. Kapitan. Dlaczego o nim pomyślała? I dlaczego ta myśl przyniosła jej taką ulgę? Zdarzało się czasem, że nie mogła uchwycić jakiegoś dręczącego ją uczucia, do chwili, gdy przywołała wspomnienie, które je wywołało. Wtedy wracał jej spokój. Teraz było podobnie i na myśl o kapitanie jej serce zwolniło bieg. Mężczyzna na skraju zagajnika znowu coś krzyknął. Tym razem odwróciła się, myśląc, że ją woła, ale stał do niej tyłem, pokazując świerk u podnóża skały. Podniósł karabin do ramienia. Marsh też coś krzyknął, ale mężczyzna pokręcił głową, wyciągnął rękę i wycelował. Strzał zabrzmiał jak uderzenie kamienia o kamień i odbił się echem od ściany. Lily spojrzała w tę stronę, tak jakby spodziewała się zobaczyć echo, ale zamiast tego ujrzała grupę jeźdźców. Około dwudziestu maleńkich punkcików przemierzało żółtą łąkę, którą przekroczyli z Marshem około południa. Jeźdźcy zatrzymali się, kiedy usłyszeli strzał. Jeden z punkcików błysnął metalicznie. Marsh dołączył do niej, spocony ze zdenerwowania. Chciała mu pokazać jeźdźców, ale zbył ją machnięciem ręki – widział ich już z góry. Rozejrzał się, mierząc stromiznę stoku. Otarł chustką czoło. Urwisko wznosiło się stromo. Musieli albo jechać w górę doliny, albo zawrócić. Innej drogi nie było. Ludzie profesora wrócili z zagajnika. – I co? – zagadnął ich Marsh. Jeden z nich pokręcił głową. – Ale ja kogoś słyszałem – upierał się ten, który strzelał. – To jakieś zwierzę, kozica albo muflon. Zaczynasz bać się własnego cienia. – Coś na pewno tam było. Marsh spojrzał do góry i wskazał punkciki na łące. Nie musiał nic mówić. Nikt się nie odzywał, dopóki nie dosiedli koni. Dopiero wtedy Marsh wycedził przez zęby, co sądzi o goniących ich ludziach. Niech go diabli, jeśli nie zostali wynajęci przez Cope’a. I niech go diabli, jeśli pozwoli im się bawić swoim kosztem. Jest profesorem paleontologii Uniwersytetu Yale i członkiem Krajowej Akademii Nauk, i nic mu nie przeszkodzi w wykonywaniu obowiązków służbowych – ani groźby, ani bandyci. Mimo dumnego tonu nie umiał jednak powstrzymać się od zerkania na ciągnące się przed nim góry. Wymruczał jeszcze, że muszą jak najszybciej osiągnąć koniec doliny. – Teraz siedzimy tu jak w pułapce. – Z ponurą miną skinął na Lily. – Pani też, panno Prescott. Mimo że ostro popędzali konie, zmierzch złapał ich dość szybko. Wciąż znajdowali się w dolinie, wśród polodowcowych głazów, które w półmroku przypominały Lily fragmenty gigantycznych kości. Kiedy zobaczyła, jak szybujący orzeł przecina wieczorne niebo, wyobraziła go sobie nad cmentarzyskiem olbrzymów. Nie miała pojęcia, dlaczego przychodzą jej do głowy takie ponure myśli. To ze zmęczenia, uznała. Ze zmęczenia i z nerwów. Patrzyła, jak rozpalają ognisko i wiedziała, że powinna im pomóc, ale była zbyt zmordowana, żeby ruszyć się z miejsca. Wiatr zaczął roznosić pierwsze iskry, a ona siedziała ze wzrokiem utkwionym w gęstniejący mrok, w którym góry, las i preria zlewały się w jedną plamę. Nagle ze zdziwieniem dostrzegła pomarańczowy punkcik daleko w dole. Zawołała Marsha i wszyscy skupili się wokół niej, obserwując odległy płomyczek. Profesor zgarbił się i stwierdził, że trudno się dziwić ich prześladowcom, że mają ochotę na ciepły posiłek. Ulżyło mu przynajmniej, gdy zobaczył, jak są daleko. W sześcioro zakrzątnęli się wokół swojej kolacji. Niewiele przy tym rozmawiali, a potem siedli w milczeniu do posiłku. Lily szybko stwierdziła, że nie ma apetytu. Żołądek miała zaciśnięty w supeł. Zaczęła wypytywać o martwego Indianina. Dlaczego wisiał na drzewie w zagajniku? Kto mógł go zabić? Zwróciła się do ludzi Marsha, sądząc, że będą lepszym źródłem informacji, ale specjalnie się nie zdziwiła, kiedy to profesor wyprężył pierś i zaczął jej wszystko wyjaśniać. Powiedział, że nikt nie zabił czerwonoskórego – a właściwie, że sam się zabił. Marsh słyszał o takich rytuałach. – Kiedyś spędziłem lato w rezerwacie Oglala w pobliżu Black Hills. Wojownicy wieszają się tam w taki sam sposób, jaki tu pani widziała. Podwieszeni do słupa tańczą potem wiele godzin, z twarzą wzniesioną do słońca. – To chyba dość niewygodny sposób tańca. Marsh uśmiechnął się z wyższością. – Siuksowie uważają, że tak właśnie powinno być. Im większa męka, tym jaśniejsza wizja. Jeżeli nie będzie bólu, duchy się nie zjawią. Nie objawi im się ten, którego nazywają Wakan- Tanka, Wielką Tajemnicą. Lily musiała przyznać, że jest pod wrażeniem słów profesora. – Skąd pan o tym wie? – Ach... Marsh uśmiechnął się jeszcze szerzej i wyciągnął fajkę, jakby nagle zamarzył mu się jakiś rekwizyt sceniczny. Nabił ją i zaczął mówić. Bywał wielokrotnie gościem Czerwonej Chmury, wodza Siuksów Oglala. Od niego właśnie dowiedział się prawdy o niedoli Indian. Biali ograbili ich z ziemi, zdradzili ich, zawiedli ich zaufanie. Agencje, które miały z nimi współpracować, były skorumpowane. Czerwona Chmura wyjaśnił, że jego lud topnieje jak śnieg na zboczach gór, a biali rozrastają się jak wiosenne trawy. Szamani zaczęli więc szukać wizji, żeby dowiedzieć się, kiedy duchy się nad nimi zmiłują, biali znikną, a równiny staną się znowu wolną krainą. Marsh przemawiał znajomym mentorskim tonem, ale zabarwionym uczuciami, które zupełnie zaskoczyły Lily. – Wygląda na to, że nie na wiele im się te wizje zdały – zauważyła prowokacyjnie. Marsh skinął tylko głową i przytaknął jej z powagą. Patrzył w ogień. Powiedział, że chyba nie ma żadnego wyjścia, jeśli chodzi o ocalenie tubylców przed kradzieżą ich własności. Sam wiedział o tym aż za dobrze. Kiedy tym razem pokiwał głową, mniej było w tym samozadowolenia, a więcej smutku. Zwrócił się w tej sprawie bezpośrednio do prezydenta, opisał mu sytuację w rezerwatach i zażądał zdymisjonowania wszystkich urzędników odpowiedzialnych za oszukiwanie Indian. Rozmawiali ponad godzinę, co Marsh podkreślił teraz wyrazistym ruchem fajki. – Zrobiłem chyba wszystko, co mogłem – oczywiście w granicach rozsądku – żeby pokazać Indianom, że jestem ich przyjacielem i że mogą na mnie liczyć. Zresztą nie zamierzam przypisywać sobie wszystkich zasług. W Waszyngtonie spotkałem się z pani wujem, Charlesem Prescottem. Współ pracowałem z nim i śmiem twierdzić, że była to współpraca bardzo owocna. Pasowaliśmy do siebie. Panno Prescott, pani wuj jest człowiekiem wielkie go ducha, człowiekiem z zasadami. Lily nie posiadała się ze zdumienia, że nagle rozmowa zeszła na jej wuja. – Nigdy nie mówił mi pan, że się znacie. – To on przedstawił mnie pani ojcu. – Ale nic panowie nie wskóraliście, prawda? – W sprawie Indian? – Marsh zaciągnął się dymem z fajki. Wyglądał jak ktoś, kto w zaciszu swojego gabinetu przeczytał w gazecie niepokojące wieści. – Wtedy wydawało mi się, że będziemy mogli poszczycić się sukcesem. Odpowiedzialny za współpracę z Indianami minister podał się do dymisji, zwolniono kilku niekompetentnych urzędników. – Tym razem na twarzy profesora pojawił się jakiś cień, który starł z niej zadowolenie i pewność siebie. – Ale nasz świat jest z natury okrutny. Słyszała pani, co powiedział Buffalo Bill Cody: poetycki, malowniczy czerwonoskóry musi zginąć. Jego świat i styl życia zostaną unicestwione przez wszechpotężnego białego brata, bezlitosnego zdobywcę. Ostatnie słowa Marsha zostały wypowiedziane z taką mocą, że Lily się przestraszyła. Cień nie ustępował z twarzy profesora, a pełen złości głos doskonale do niego pasował. W tej chwili Lily zrozumiała, że Marsh nie może być mordercą, jest równie niezdolny zabić człowieka jak Cope. Mogą się nienawidzić, ale obaj są dobrymi ludźmi. Tym bardziej intrygująca stawała się tożsamość tych, którzy ich ścigali. Kto i po co wysłał za nimi tak liczny oddział uzbrojonych ludzi? Spojrzała w dół doliny, gdzie niczym gwiazda płonęło drugie ognisko. Znów poczuła grozę i tajemniczość swojej sytuacji. – Ten czerwonoskóry był martwy – powiedziała. – Czy to znaczy, że nie doczekał się wizji? – Może... – Marsh spojrzał na nią przełomie, odwrócił głowę i przeniósł wzrok na majaczący na tle gwiazd Chmurny Szczyt. – Może. Jego głos zdradzał, że ma wątpliwości. Podziwiając sylwetkę wyniosłego szczytu, wyjaśnił, że dla Indianina góry są najświętszym miejscem. Mieszkają w nich duchy. Dlatego ci, którzy pragnęli wizji, przybywali tutaj. Marsh zmarszczył brwi, jak gdyby konsekwencje tego faktu nigdy przedtem nie przyszły mu do głowy. Może jednak czerwonoskóry doczekał się wizji... Tak, naprawdę. Może zobaczył coś, co odebrało mu chęć do życia? Marsh wstał, odszedł kilka kroków od ogniska i spojrzał w dół doliny. W powietrzu niósł się tylko szmer strumienia. Nie wiedział, czy powinien słyszeć w nim głosy duchów, ale cisza ciążyła mu nieznośnie. Z oddali dobiegło szczekanie kojota, ale i ono szybko ucichło, jakby znaleźli się poza krawędzią świata. Nagle profesor poruszył się, podniósł rękę i szepnął, że słyszał osypujące się kamienie. Jeden z mężczyzn sięgnął po karabin i wstał. Mruknął, że też coś słyszał. Podszedł do Marsha. Dołączyli do nich pozostali i razem nasłuchiwali płynących z dołu doliny odgłosów. Najpierw był tylko szum wody, ale chwilę później Lily usłyszała metaliczny szczęk. – Kto tam? – zawołał groźnie Marsh. Odpowiedziała mu złudna cisza. Skinął na swoich ludzi. Trzech z nich poczołgało się dalej w ciemność. Czwarty chciał się do nich przyłączyć, ale profesor go powstrzymał. – Załaduj bagaże – polecił szeptem. – I pilnuj panny Prescott. Drżącą dłonią wyjął z kabury rewolwer i chciał iść za trójką, którą posłał na dół, ale Lily złapała go za rękę. – Proszę zaczekać. Nie chodziło jej tylko o to, że się boi i nie chce zostać przy ognisku. Przede wszystkim zaniepokoiło ją, że usłyszała metaliczny brzęk po raz drugi i miała wrażenie, że dobiegał z góry, nie z dołu doliny. Szeptem powiedziała o tym profesorowi i obaj mężczyźni znieruchomieli. Znowu dał się słyszeć tylko szmer wody w strumieniu, a potem ciche pohukiwanie sowy. Przypomniała sobie sowę, która przeleciała jej nad głową w ogrodzie Marsha, kiedy uciekała z ramion kapitana. Myślała też o tym, że sowa poluje w nocy, wyczuwa strach ofiary i rzuca się na nią. Właściwie w tych okolicznościach jej głos brzmiał nieco ironicznie. Przyszedł jej na myśl znaleziony przez kapitana okaz, skamieniała szczęka jej dalekiego przodka. Sama też była w tej chwili jak skamieniała. Pohukiwanie ucichło i zapadła cisza. Padł strzał. Lily podskoczyła i całą siłą woli powstrzymała odruch, żeby przylgnąć profesorowi do ramienia. Zabrzmiał następny strzał, nakładając się na echo poprzedniego. W dole doliny rozległy się krzyki. Spojrzała na Marsha, który nie wiedział, co robić. Stanął na krawędzi skalnego występu i przytknął do ust złożone dłonie. – Kto tam jest? – zawołał. Echo poniosło jego głos. – Czego chcecie? Dobiegła ich cicha, ale zrozumiała odpowiedź: – Kapitan McVey z kawalerii Stanów Zjednoczonych. Zejdźcie wszyscy na dół. Weźcie broń i konie i niech nikt nie zostanie na górze. Marsh poczerwieniał na twarzy i nadął się jak ropucha. – Jakim prawem pan mi rozkazuje? Powiem panu, że jestem profesorem paleontologii na Uniwersytecie Yale. – Gówno mnie obchodzi, kim pan jest. – Jest ze mną dama. – To też mnie gówno obchodzi. Wszyscy macie zejść na dół. Lily, która stała obok profesora przy ognisku, cofnęła się w cień, gdzie czekały konie. – Co robimy? – spytała szeptem, stając obok mężczyzny, który pakował juki. – Jedni ludzie czekają na nas w dole doliny, jacyś inni są powyżej nas. Co robimy? Marsh ledwie dostrzegalnie pokręcił głową. – Stąd nie uciekniemy. – Ale jeśli ich posłuchamy, mogą nas zastrzelić. – Jeżeli zaczną nas gonić, zabiją nas tym prędzej. Lily spojrzała na księżyc – ostry i wąski jak sierp albo szpon. Świecił zbyt słabo, żeby rozproszyć ciemności, ale zaraz przypomniała sobie sowę. Myśl o tym, że miałaby umykać wśród kamieni jak mysz, która szuka norki, wydała się jej idiotyczna. – No to zróbmy, co nam każą – szepnęła. – Nie – dobiegł ją z tyłu obcy szept. Odwróciła się, jakby zobaczyła ducha. – Panno Prescott. – Wyprostował się i ukłonił. – Kapitan Dawkins? – spytała, wiedząc, że to on. Założył kapelusz i wziął konia za uzdę. Lily usłyszała znajome brzęknięcie. Kapitan skinął na nią, na Marsha i ostatniego z jego ludzi. Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło. Lily pierwsza podkasała sukienkę i dosiadła konia. Nagle strach, który ściskał jej żołądek, zmienił się w dreszcz emocji, jakby czekały ją niewiarygodne przygody, ale zaraz ustąpił miejsca rozpaczy. Nie chcę tego stracić, pomyślała. Chciała powiedzieć to na głos, ale język plątał się jej ze zdenerwowania. Przełknęła ślinę i szepnęła: – Wiedziałam, że mnie pan znajdzie. Kapitan uśmiechnął się bez słowa, jakby też obawiał się, że palnie jakieś głupstwo. Wyciągnął do niej rękę i wyglądało na to, że jednak coś powie, gdy z dołu znowu dobiegł gniewny krzyk. McVey domagał się, żeby się pospieszyli. Kapitan zawrócił i skierował konia w górę strumienia. Cichym głosem wyjaśnił Marshowi, że droga jest wolna i jeśli będą się go trzymać, przejadą bez trudu. Był już w górnej części doliny i zjechał stamtąd. Uśmiechnął się do Lily i dał jej znak, żeby podjechała do niego. Popędziła zmęczonego konia, ale kiedy mijała Dawkinsa, widziała, jak jego uśmiech znika. Kapitan patrzył w mrok ponad ramieniem profesora, w dół doliny, skąd słyszeli okrzyki. Na ułamek sekundy jego twarz przybrała naprawdę ponury wyraz. Lily domyślała się, że kapitan wie, jakie niebezpieczeństwo im grozi. Nagle wróciło całe zmęczenie, którego przed chwilą wcale nie czuła. Wyprostowała się jednak w siodle i jechała dalej. Dopiero teraz znalazła właściwe słowa, by wyrazić swoje zdumienie. Skąd kapitan Dawkins się tu wziął? Wyjaśnił, że szukał jej od spotkania na Como Bluff, ale znalazł ją dopiero poprzedniego dnia. Uśmiechnął się łagodnie. – Wyjechałem wtedy naprzód, ale cały czas odwracałem się i rozglądałem za panią. – Dlaczego zatem zwlekał pan z ujawnieniem swojej obecności? – spytała wyniośle Lily. – Ponieważ mam jakieś pojęcie o tym, co nam grozi. – Kapitan obejrzał się przez ramię. Całkiem niedaleko słychać było stukot kopyt. – Szukałem bezpiecznej drogi ucieczki. – Udało się panu? – Nie – odparł bez ogródek. – Zresztą nawet gdybym ją znalazł, nie na wiele by się nam zdała. McVey dopadł nas szybciej, niż sobie to wyobrażałem w najgorszych koszmarach. – Ten McVey... – Lily zadygotała. Kapitan musiał to zauważyć, bo zdjął kurtkę i delikatnie okrył jej ramiona. Dalej się trzęsła. – Kto to jest ten McVey? Czego chce? Kapitan zerknął na profesora. – Chodzi mu o dziennik pani ojca. Już w Nowym Jorku jego ludzie go szukali. – Dziennik ojca? – Lily z niedowierzaniem pokręciła głową. – Po co? – Nie jestem pewien, ale jest w nim coś, za co McVey jest gotów zabić. – Może mu go oddamy? – zaproponował pobladły Marsh. – Chyba za późno na takie ryzyko. McVey ma fatalną reputację. Podejrzewam, że zastrzeliłby nas tylko za to, że wiemy, że mu na nim zależy. Poza tym zależy mu na Bentonie i jego przyjacielu. – A gdzie oni są? – Z profesorem Cope’em. Marsh musiał usłyszeć nazwisko rywala, bo groźnym tonem zapytał, gdzie podziewa się Cope. – Przecież ci bandyci, którzy nas gonią, to też jego najemnicy – stwierdził. – Nie rozumie pan tego? – Nie, profesorze. – Kapitan odwrócił się w siodle. – Myli się pan całkowicie. – Spojrzał na Lily. – Kiedy uciekł wam dziś rano, zrobił to tylko dlatego, żeby panią chronić. Bo McVey poluje na Bentona, który przyznał się do tego przed Cope’em. Jego obecność była dla was wszystkich zagrożeniem. – Dlaczego Cope uciekł razem z nimi? – prychnął Marsh. – Przypuszczam, że kiedy ich uwolnił, wzięli go jako zakładnika. – Sam panu to powiedział? – Nie, to moje domysły. – To znaczy? – Widzieliśmy, jak Benton i Teksańczyk prowadzili Cope’a, który miał związane ręce – odparł z uśmiechem kapitan. – My? – Lily zmarszczyła brwi. – Ja i detektyw Moran. – Moran? Ten Moran? A co on tu robi? Kogo jeszcze zabrał pan ze sobą, moją matkę? A może Robbiego? Kapitan pokręcił głową. – Moran spróbuje wrócić do Mandel i sprowadzić posiłki. Wszyscy byśmy się nie przedarli, ale jednemu może się uda. – Czyli... – Lily z wysiłkiem przełknęła ślinę rozejrzała się dookoła. – Czyli uważa pan, że sami im nie uciekniemy? Kapitan nie odpowiedział, wbił tylko wzrok w zalegającą w dole ciemność. Nie było nic widać, za to odgłos kopyt przybliżał się coraz bardziej. Dotknął dłoni Lily. – Co zrobimy przez ten czas? – spytała drżącym głosem. – Gdzie się schowamy? – Tam, gdzie schowali się Cope, Benton i ten trzeci. – To znaczy? Kapitan tylko popędził konia. Teren przy strumieniu stawał się bardziej płaski, przed nimi zaś majaczyła zakrzywiona skalna ściana. Zjechali na krawędź wąwozu i Lily odruchowo wstrzymała konia. Jadący za nią Marsh zrobił to samo. – Boże, wygląda jak na rysunku – szepnęła Lily. Pierścień drzew okalał jezioro. Z jednej strony drzewa podchodziły aż do szczytu niskiego wzniesienia, po prawej nad wodą wznosiły się piargi i gładka skalna ściana. Nagle księżyc wynurzył się zza poszarpanej chmury i podniosła wzrok, jakby spodziewała się ujrzeć na jego tle jakiś widmowy kształt. Z tyłu rozległ się donośny huk. Kula odbiła się rykoszetem od skał. – Szybciej! – krzyknął kapitan i klepnął konia Lily w zad. Ostatni zjechał na usłany kamieniami, odsłonięty teren. – Dokąd? – zawołał Marsh. – Gdzie się schowamy? – Przed nami! – kapitan wyciągnął rękę. – W skale jest szczelina. Trochę nas osłoni. Jeźdźcie do szczeliny! Lily zobaczyła dziurę w skale, a kiedy obejrzała się do tyłu, z wąwozu wyjeżdżała grupa jeźdźców – czarne sylwetki, długie cienie w blasku księżyca, następny huk, świst kuli, nikt nie padł, koń przeszedł w galop, jeźdźcy rozproszyli się na boki, a ona wjechała w cień skał i skierowała konia do szczeliny. Otoczyła ją ciemność. Zsunęła się z grzbietu konia, ale nie mogła ustać na nogach. Kapitan zeskoczył z siodła, żeby ją podtrzymać. Przeniósł ją w głąb jaskini, gdzie płonęło niewielkie ognisko. Położył ją na ziemi. Uśmiechnęła się do niego przerażona, starając sienie okazać strachu. Zdumiona stwierdziła, że oprócz lęku czuje przede wszystkim ogromną radość. Kapitan siedział i obserwował horyzont. Niebo rozjaśniało się za drzewami, które od wschodu obejmowały czarną, szklistą taflę jeziora. Usłyszał łopot skrzydeł i przez lornetkę dostrzegł lądujące na wodzie dzikie kaczki. Pomiędzy nim a rzadkim rzędem sosen nad wodą rozciągało się nachylone lekko rumowisko. Leżące na nim dwa ciemne, poskręcane kształty nie pozwalały mu spokojnie obserwować kaczek, chociaż były ledwie widoczne w półmroku. Z ogniska została garść żarzących się węgielków, okalające jezioro urwiska rzucały głęboki cień. Kapitan przypuszczał, że jeżeli McVey zamierza przypuścić kolejny atak, to właśnie o tej porze. Wziął do ręki karabin – ostrożnie wyplątał go z koca, którym przykryta była leżąca przy ognisku panna Prescott. Upierała się, że mimo zmęczenia będzie pełnić straż razem z nim. Ścigający deptali im po piętach, kiedy dopadli do szczeliny; dwóch z nich zginęło w upiornym blasku ogniska. Kapitan wsłuchał się w równy oddech dziewczyny i spojrzał na nią. Ciemne włosy rozsypały się na złożonej w kostkę kurtce, którą podłożył jej pod głowę. Chyba nigdy przedtem nie wyglądała tak pięknie, jak w tej chwili. Wydawało mu się, że w pewnym sensie ją wykorzystuje, kiedy przygląda się, jak śpi. Wiedział też, że ta chwila przyjemności nie będzie miała znaczenia, jeżeli nie uda im się znaleźć wyjścia z pułapki. Mimo że patrzenie na nią sprawiało mu większy ból niż całodzienne zmęczenie, nie mógł oderwać od niej oczu. Jeszcze przez chwilę stał nad nią z karabinem w rękach. Miał wrażenie, że w ich obecnej sytuacji zwykłe zasady nie obowiązują. Przykucnął i czubkiem palca odgarnął jej kosmyk włosów z czoła. Nie czuł wyrzutów sumienia, ale nagle zrozumiał, czego naprawdę pragnie. Lekkim krokiem wyszedł na otwarty teren i rozejrzał się. Nic się nie poruszało. Na ciała zabitych padło nieco więcej światła, ale ciągnące się za nimi pustkowie kryło się w mroku. Postanowił zaryzykować i zrobić mały rekonesans. Dziwnie się czuł, oceniając otaczające go kamienie okiem żołnierza, a nie paleontologa. Minął rok, odkąd wystąpił ze służby Jej Królewskiej Mości, i nadal łatwiej przychodziło mu obmyślanie strategii niż szacowanie wieku skał. Niecka skalna, w której ukrył pannę Prescott stanowiła najlepsze w okolicy stanowisko obronne. Prowadziło do niej wąskie wejście, a ściana chroniła przed bezpośrednim atakiem z rumowiska nad jeziorem. Zerknął na zwłoki dwóch mężczyzn, których zestrzelił z koni; nie wydawało mu się prawdopodobne, żeby McVey jeszcze raz próbował szarżować na ich kryjówkę. Przynajmniej na razie. Spróbuje podstępu. Usłyszał stukot kamieni i zadarł głowę; na stoku tuż powyżej niego stał mężczyzna z lornetką. Musiał wspiąć się po nagiej ścianie i zatrzymał się przy wygodnej półce skalnej. Kapitan wymierzył do niego z karabinu i głośnym szeptem kazał mu podnieść ręce. Mężczyzna podniósł jedną rękę, ale zamiast się poddać, skinął na kapitana. Dopiero z bliska kapitan rozpoznał Cope’a. Szeptem spytał, co tu się, do cholery, dzieje? Cope się nie odezwał, ale odpowiedź była oczywista. Zza paska sterczał mu młotek geologiczny, a na ziemi obok niego leżał oskard, ale nie miał żadnej broni. Kapitan przyglądał mu się z nieuzasadnioną podejrzliwością. Nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, że narzędzia geologa w rękach Cope’a są jak wyrzut; bo on zamiast młotka nosi karabin. Dołączył do profesora na skalnym występie. – Na Boga, człowieku! Siedzi pan na widoku! Można do pana strzelać jak do kaczki! Cope nie mógł temu zaprzeczyć. Bez słowa podał kapitanowi lornetkę. – Tak sobie pomyślałem, że to pana zainteresuje. – Moran? – spytał z nadzieją kapitan. Cope wyciągniętą ręką wskazał grań za drzewami, otaczającymi jezioro od wschodu. – Jeżeli to naprawdę Moran, to musiał się nieźle uwinąć. Kapitan podniósł do oczu lornetkę. Nastawił ostrość. Patrząc z góry na cyrk, w którym znajdowało się jezioro, mógł spojrzeć poza jego obręb, gdzie nad strumieniem ich prześladowcy rozbili obozowisko. Płonęły tam dwa duże ogniska. Czarny dym odcinał się coraz wyraźniej od drzew w dolinie i nocnego nieba, które jaśniało powoli, bez przekonania, jakby ciemność była jego naturalnym stanem. Ogniska sypały iskrami na wszystkie strony, niczym ognie strażników na średniowiecznym polu bitwy, w Troi czy Tyrze. My też jesteśmy oblężeni, pomyślał kapitan. Do obozu zbliżała się grupa jeźdźców i sznur jucznych koni. Nawet gołym okiem widział, że to nie Moran ich prowadzi. Przyjrzał się uważniej jucznym zwierzętom. – Wydaje mi się, że zgarnęli zapasy pozostawione przez pana i profesora Marsha. – Myśli pan, że będą nas chcieli wziąć głodem? – Na to wygląda. Obaj spojrzeli w dół, gdzie brzask oświetlał zwłoki ludzi McVeya i kapitan stwierdził, że czas się ukryć. Cope przytaknął, ale nie ruszył od razu za Dawkinsem. Spytał, kiedy można spodziewać się powrotu Morana. Kapitan pokręcił głową i odparł, że nie ma pojęcia. Próbował wyjaśnić profesorowi, jakim człowiekiem jest Moran, ale Cope przerwał mu i odparł, że spotkał go już przy okazji zabójstwa Sheldona Prescotta. Także poprzedniego wieczoru, gdy spotkali się nad jeziorem, widać było, że nie lubi czczej gadaniny. – W takim razie uwierzy mi pan chyba, gdy dam panu słowo, że nie powiedział mi nic ponad to, co ustaliliśmy. Wiedziałem, że pan i pańscy dwaj towarzysze znajdujecie się w bezpiecznym miejscu, a sam miałem wrócić po pannę Prescott. Moran miał później zejść na równinę i spróbować sprowadzić pomoc, ale gdzie i kogo chciał szukać, nie wiem. Mogę się tylko modlić, żeby mu się udało. Cope z wahaniem pokiwał głową i spytał o stan zapasów. – Ma pan na myśli żywność czy amunicję? – Jedno i drugie. Ciekaw jestem, ile Marsh ze sobą zabrał. – Jedzenia za mało, żeby przetrwać oblężenie, a amunicji za mało, żeby odpierać systematyczne ataki. McVey musi się tego domyślać, więc nie będzie się spieszył. Może czasem sprawdzi naszą czujność, zobaczy, jak się bronimy. Ja też chciałbym wiedzieć, na co nas stać. Musimy uważać. Kapitan wziął z ziemi karabin i razem zeszli na kamienistą równinę. Światło było miękkie jak popiół, ale oświetlało ją dość wyraźnie. Obejrzał podejście do kryjówki. Za niszą w skale klify były wygładzone przez lodowiec i nikt by się na nie nie wspiął, ale od miejsca, w którym zeszli, skały robiły się bardziej spękane. Tego najbardziej się obawiał; stamtąd jeden strzelec mógłby ich szachować przy próbie ucieczki. Powiódł wzrokiem po krawędzi urwiska. Czuł się niezręcznie, rozmawiając z takim człowiekiem jak Cope o czekającej ich walce, ale profesor był bardzo ciekaw jego opinii. Skończywszy oględziny, Dawkins dał znak, żeby się wycofywali, ale Cope pokręcił głową i wskazał jeszcze jeden zasłany kamieniami skrawek ziemi. Zapytał, czy nie powinni go sprawdzić. Kapitan pokręcił głową w odpowiedzi i wyjaśnił, że za blisko było stamtąd do obozu McVeya. Uległ dopiero po dłuższych namowach Cope’a. Czołgali się po kamieniach, gdy pierwsze promienie słońca przebiły się przez gałęzie. Na skałach u góry coś błysnęło metalicznie. Kapitan pociągnął Cope’a na ziemię i uniósł karabin do ramienia, spodziewając się dojrzeć przyczajonego strzelca. Nic się jednak nie poruszało, a gdy podczołgał się bliżej, znalazł tylko złamaną łopatę. Była tak zardzewiała, że światło nie miałoby się od czego odbić, więc przyjrzał się jej podejrzliwie i z karabinem przy oku rozejrzał się po klifie. Zdziwił się jeszcze bardziej, widząc u jego stóp długi, częściowo zawalony wykop, obok którego piętrzył się stos pustych czerwonych skrzyń. Uklęknął przy nich. Wyglądały identycznie jak te, które widział wcześniej. Były opatrzone adresem Sheldona Prescotta i pieczęcią kapitana McVeya. To połączenie nagle dało mu do myślenia. Odwróciwszy się, zobaczył, jak Cope, klucząc między głazami, posuwa się w stronę naturalnej jaskini, utworzonej przez pęknięte skały. Zniknął w cieniu, a za chwilę szepnął głośno: – Tutaj! Do mnie! Coś w jego głosie kazało kapitanowi przerwać oględziny skrzyń i przyłączyć się do profesora. Ostatni raz omiótł wzrokiem odsłonięte zbocze i wszedł do jaskini. Na ścianach były wyryte rysunki, płytkie i zatarte, tak że gdyby nie Cope, kapitan mógłby ich nie zauważyć. Wyglądały jak obrazki rysowane patykiem na piasku, które zmyć może pierwsza lepsza fala. Złożeni z kilku kresek ludzie mieli włócznie i polowali na różne zwierzęta. Dało się bez trudu rozpoznać bizony, inne stworzenia wyglądały bardziej tajemniczo. – To mamut – szepnął kapitan, wskazując jedno z nich. – Mastodont. – Cope pokiwał głową i założył okulary. Kapitan zerknął mu przez ramię i poszedł dalej. Wszędzie widniały takie same rysunki. Ich widok przyprawiał go o wielką, nienazwaną tęsknotę. Odłożył karabin, jakby wodząc palcem po obrazkach, miał nadzieję ją ukoić. Próbował oszacować, ile mają lat – dziewięć, dziesięć tysięcy? Więcej? Ile zwierząt zniknęło przez ten czas z powierzchni Ziemi, ile sekretnych rytuałów popadło w zapomnienie, ile razy obróciło się koło pór roku, zanim się tu zjawił. Serce zabiło mu mocniej. Przytknął palce do ściany i spojrzał w głąb jaskini. Oczy przywykły mu już do ciemności i na kolejnym rysunku ujrzał pozbawioną piór istotę z wielkimi wzorzystymi skrzydłami, grzebieniem i długim cienkim dziobem. Z narysowanego jedną kreską korpusu sterczały trzy włócznie. Za plecami usłyszał szczęk odciąganego kurka. Podniósł ręce do góry i powoli się odwrócił. W wejściu do jaskini stał wysoki mężczyzna z karabinem. Kapitan ruszył wolno w jego stronę. Rozpoznał go, gdy trochę światła padło mu na twarz. – Marsh? Marsh! Co pan wyprawia, do cholery? – Wynoście się stąd. – Marsh skinął bronią. – Obaj. Wiecie chyba, że to moje stanowisko. – Pańskie? – Cope spojrzał na niego znad okularów i roześmiał się głośno. – Moje! – warknął Marsh, a echo podchwyciło jego głos. – Ja pana znam, zawsze znajdzie pan odpowiednich dla siebie ludzi. Wiedział pan, że wykupiłem od Prescotta prawa do tutejszych wykopalisk, ale jako rasowy awanturnik i łajdak nie pogodził się pan z porażką. Cope przyglądał mu się spokojnie, jakby podziwiał intrygujący okaz gada. Schował okulary do kieszeni. – Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan mówi. – To kłamstwo, profesorze. Zwyczajne kłamstwo. Po co pan tu przyjechał? – Żeby kontynuować prace na stanowisku, które sam odkryłem. – Tak? A gdzie się ono znajduje? I kiedy niby je pan odkrył?! – Niedaleko stąd, dwa lata temu. Chociaż to nie pański interes. – A co z moimi ludźmi, których ukradł mi pan z Como Bluff? – Marsh skinął karabinem na Cope’a, pokazując mu, że ma wyjść z jaskini. – Dlaczego ich pan tu ściągnął? – Nigdzie ich nie ściągałem. Marsh przyglądał się Cope’owi z niedowierzaniem, wyraźnie poruszony jego bezczelnością. – Chyba nie powinienem się dziwić. Nigdy nie mówi pan prawdy, kiedy kłamstwo pozwala osiągnąć cel. – Panna Prescott ich wynajęła – zauważył z uśmiechem Cope. – Kłamie pan, profesorze. – Dlaczego miałbym to robić? – Podkupił ich pan, żeby ode mnie odeszli. – Po co miałbym to robić? – Żeby tu pana przyprowadzili! – W jakim celu? Marsh zatrząsł się ze złości i wymruczał pod nosem, że niech go diabli wezmą. Stanął przed Cope’em. Nie uniósł broni, ale nie było wątpliwości, że mu grozi. – Czy zaprzeczy pan, profesorze, że przybył pan tutaj, żeby sprawdzić prawdziwość opowieści o zwierzęciu, które widzieli? Cope przyglądał mu się zdezorientowany. – Mówię o potworze! – krzyknął Marsh. – O pterozaurze! Ci dwaj ludzie widzieli tu, w górach, pterozaura! Zawiesił wyczekująco głos. Kapitan zerknął na Cope’a i dostrzegł błysk w jego oczach. – Musiał pan o nim wiedzieć – ciągnął Marsh. – Prescott z pewnością o nim wspominał. Przecież inaczej nie wystawiałby go na przetarg. – Mówi pan o pterozaurze? Żywym pterozaurze? Marsh milczał. – Mój drogi profesorze – zaśmiał się Cope, przeciągając słowa jak długo nie używane kończyny. Zerknął na kapitana, jakby brał go na świadka. – Gdybym usłyszał taką niedorzeczną historię, z pewnością bym jej nie zapomniał. To przecież ewidentne oszustwo. Ale... – Cope udał, że nie może powstrzymać się od śmiechu. – Chyba nie chce pan powiedzieć... To nie możliwe... Nie uwierzył im pan, prawda? Marsh nic nie powiedział. Uśmiechał się, ale twarz miał kredowobiałą z maleńkimi różowymi plamkami, które wyglądały na policzkach jak sińce. Z nagłym zainteresowaniem obejrzał swoje palce i zacisnął dłonie w pięści. Odwrócił się na pięcie i miarowym krokiem wyszedł na odsłonięty teren. Szedł sztywno przez rumowisko, gdy nagle rozległ się strzał i Marsh upadł. Przez chwilę leżał nieruchomo, a potem sięgnął po kapelusz i zaczął czołgać się w górę zbocza. Po drugim strzale przypadł do ziemi. Kapitan wyjrzał zza skały i dostrzegł nadjeżdżających od strony drzew czterech konnych. Piąty, który jechał przodem, zsiadł właśnie z konia i uklęknął. Kapitan odciągnął kurek karabinu i strzelił. Spudłował, ale jeźdźcy poszli w rozsypkę, a strzelec upadł płasko na ziemię. – Biegiem! – krzyknął kapitan do Cope’a. – Teraz! Cope przebiegł po kamieniach u stóp zbocza i ruszył pod górę, do miejsca, gdzie Marsh niepewnie wstał na nogi. Kapitan biegł na skos, w kierunku Marsha, oglądając się przez ramię. Jeźdźcy zbili się w gromadę, a strzelec klęknął i celował do Cope’a. Kapitan zmełł przekleństwo w zębach i krzyknął na profesora. Podświadomie odwiódł kciukiem kurek. Instynkt zabójcy tak silnie wpisał mu się w mózg, że nie mógł się go pozbyć. Dotyk metalu budził go do życia. Nawet o tym nie myślał, jakby obserwował się z boku, gdy trzeci człowiek padł na odkrytym, pustym terenie. Odwrócił się. Cope i Marsh, pomagając sobie nawzajem, dotarli już prawie do szczeliny w skale. Wyskoczył zza potrzaskanych głazów i pochylony do ziemi pobiegł w górę stoku. Zagrzmiał strzał. Kula świsnęła w powietrzu. Albo zdezorientowany mózg odebrał odgłos jako cmoknięcie, albo takie pozostało mu wrażenie po uderzeniu głową o kamień, kiedy odruchowo sięgnął ręką do rany, żeby zatamować krew. Kiedy później zadał to pytanie pannie Prescott, potwierdziła, że słyszała cmoknięcie, jakby ktoś przy tym jednym strzale wciągnął powietrze przez zęby. Wątpił, żeby tak było, ale był tak rozkojarzony, że nie mógł mieć pewności. Marsh z Cope’em go przynieśli. Leżał na kilku kurtkach jak w pościeli, pod głową miał coś miękkiego i próbował nie stracić kontaktu z rzeczywistością, ale jedyne, o czym mógł myśleć, to zagadka słów panny Prescott. Im dłużej ją rozważał, tym większą przynosiła mu pociechę. Nie chodziło o to, czy miała rację, ale o jej przekonanie, że tak właśnie było. Wszystko było możliwe. Słyszał jej głos. Coś od niego chciała, więc próbował zrozumieć słowa, ale zdawały się nie mieć żadnego sensu. Uznał w każdym razie, że wraca do sił i spróbował stanąć na nogi. Miał nadzieję, że dzięki temu rozjaśni mu się w głowie, jak gdyby słowa były tylko śnieżną zamiecią w szklanej kuli, którą wystarczy zostawić w spokoju, żeby przestały wirować. Ból pulsował równie ogniście jak przedtem, ale rzeczywiście kapitan miał wrażenie, że jaśniej mu się myśli. Dotknął palcem rany. Była jeszcze lepka, ale płytka. Całą twarz miał zabrudzoną krwią, która spłynęła mu też strużkami za koszulę i tam zakrzepła. Zabrakło centymetra, żeby było znacznie gorzej. Kapitan pomyślał, że zmarli nie mają okazji do takiej refleksji. Podobna myśl dodała otuchy Lily, kiedy zrozpaczona patrzyła, jak Marsh i Cope wnoszą kapitana do jaskini. Mimo ulgi, jaką przyniosło jej stwierdzenie Cope’a, że rana jest niegroźna, nie mogła wyzbyć się lęku, jak gdyby sączył się z otaczających ją skał i z ziemi, na której siedziała. Rozejrzała się po samotni, w której najprawdopodobniej mieli zginąć wraz z kapitanem. Zapytała głośno, czego właściwie chce od nich McVey, po co ściga Bentona i dlaczego tak mu zależy na przechwyceniu dziennika jej ojca. Nikt jej nie odpowiedział, ale w oczach Cope’a błysnął ognik zrozumienia. Powtórzyła więc swoje pytania, tym razem głośniej i bardziej konkretnie. Odpowiedziało jej milczenie. Powiodła wzrokiem dookoła. Cope i Marsh, obaj nieogoleni, podobnie jak wynajęty przez Marsha człowiek. Benton i Teksańczyk, związani, siedzieli w kucki jak małpy na jarmarku. Pomyślała o wszystkim, co zostawiła, żeby trafić do tego miejsca i to w takim towarzystwie. Czy jej matka, kiedy uciekła z domu, żeby wziąć ślub z Sheldonem, siedziała na klepisku w górskiej chacie i patrząc mu w twarz, odczytała w niej taką samą gwałtowność charakteru? Nie wspólnotę dusz ze skałą i dzikim lasem, jaką zawsze się chełpił, ale gwałt, który stanowi rdzeń istoty mężczyzny? Odwróciła się i zobaczyła, że kapitan wstał z posłania. Wiedziała, że jest niesprawiedliwa w swojej ocenie. Zrobiła krok w jego stronę – gdyby byli sami, podeszłaby jeszcze bliżej, odważyłaby się wziąć go za rękę. Z jego twarzy wyczytała jednak, że nie potrzebuje dotyku jej palców. Spojrzał na Cope’a. – Niech jej pan powie to, co mnie wczoraj w nocy. Cope wyprężył pierś, chociaż cały czas nerwowo przestępował z nogi na nogę. – Nie chciałem wystawiać pani na niebezpieczeństwo, panno Prescott – powiedział. – To pan ją tu przywiózł – prychnął siedzący za nim Marsh. – Bóg mi świadkiem, że próbowałem ją namówić do powrotu. Kiedy przekonałem się, że nic z tego, przyłączyłem się do niej. Nie miałem wyboru. – Ale żeby z nimi uciekać? – Marsh wskazał Bentona i Teksańczyka. Pierwszy z nich siedział skulony i tępo patrzył w przestrzeń, drugi spał. – Z mordercami?! – Rzeczywiście – przytaknął Cope z narastającym gniewem. – Zmusili mnie, ale nie żałowałem tego, bo wydawało mi się, że przynajmniej panna Prescott będzie bezpieczna. Nie przyszło mi do głowy, że przekona ją pan, żebyście jechali dalej razem. Przyznaję, że był to z mojej strony niewybaczalny błąd. Powinienem był wziąć pod uwagę pańską głupotę i chciwość, o których, jak by nie patrzeć, wiem nie od dziś. – Powtarzam, profesorze: uciekł pan z obozu razem z mordercami. – Marsh wycelował w Cope’a palec wskazujący, ale pohamował się i zniżył głos. – Ja pana znam, profesorze – ciągnął z uśmiechem zadowolenia na twarzy. – Nie dam się oszukać tak łatwo jak kapitan Dawkins. Przebywał pan w ich towarzystwie, ponieważ sam jest pan bandytą! – To potworne! – Cope odwrócił się Bentona, rozkładając ręce. – Proszę udowodnić temu człowiekowi, że się myli! Benton się nie poruszył. Splunął tylko pogardliwie i mruknął: – Moje słowa nie mają znaczenia. I tak długo nie pożyjemy. – Nieprawda. – Lily stanęła nad Bentonem. – Jeżeli mam zginąć, to chcę chociaż wiedzieć dlaczego. – Dlaczego? – Benton uśmiechnął się do niej, jakby to słowo szczególnie go rozbawiło. – Nie chciałaby panienka wiedzieć, za co umiera. – Panie Benton! Pańskie słowa tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że powinnam się tego dowiedzieć. Benton spojrzał na Cope’a, podrapał się po głowie i wzruszył ramionami. Wyjaśnił, że gdyby powiedział jej o wszystkim, świadczyłby przeciwko sobie. Poza tym to i tak nie nadawało się dla ucha damy. Po namyśle stwierdził jednak, że skoro wszyscy mają umrzeć, to i tak nie ma nic do stracenia. Mówił prowokującym, pogardliwym tonem, ale widać było, że udaje. Strzelał oczami na wszystkie strony jak zwierzę w pułapce. Jego opowieść o ile można ją tak nazwać – była chaotyczna i nieskładna jak senny koszmar, w którym wspomnienia i wizje z jawy łączą się w jedno. Źródło tego pomieszania musiało, zdaniem Lily, znajdować się w umyśle Bentona. Chronologia dla niego nie istniała. Wydarzenia sprzed roku, pięciu, dziesięciu lat i z dzieciństwa przeplatały się bez ładu i składu. W końcu jednak z chaosu wyłoniła się jakaś historia, chociaż Lily nie była pewna, czy do końca ją rozumie. Jedno było pewne: śmierć od zawsze towarzyszyła Bentonowi. Jego rodzice zginęli na szlaku poszukiwaczy złota. Dorastał nagi, brudny i dziki jak tubylcy, którzy rozbili im czaszki i zostawili ciała wśród resztek wozu. Przez całą młodość i dorosłe życie był ze śmiercią za pan brat. W wieku dziesięciu lat stał się zabójcą. Połamał squaw obie nogi, wyrwał jej serce i nadział je bijące na patyk. Mając szesnaście lat, wstąpił do kawalerii. Oficer, który go zwerbował, dużo mówił o skalpach. Bez ogródek zapowiedział, że właśnie na skalpy przede wszystkim mają polować. I nie kłamał. Wymordowali całą czejeńską wioskę. Zginęły dalsze squaw. Jednej, która była w ciąży, rozcięli brzuch i zostawili dziecko na pewną śmierć. Przerażona Lily zasłoniła ręką usta i pokręciła głową, a Benton powtórzył jej gest i wyłamując palce, opowiedział o najgorszym. Wyciął z ciała jednej z kobiet najbardziej intymną część, wysuszył ją na łęku siodła, a potem nosił jako ozdobę do kapelusza. Lily krzyknęła: „Nie!”, kazała mu się zamknąć; mężczyźni zerwali się na równe nogi. Ale Benton tylko się roześmiał i nie zwracając na nich uwagi, opowiedział, jak tydzień później na scenie teatru Apollo w Denver pokazali ponad sto czejeńskich skalpów. Publika była zachwycona, a kapitan wygłosił piękną mowę. – To niemożliwe – wyszeptał Cope. – To jeszcze nie wszystko, ale większość już wiecie. Wiecie, co robiłem i kim jestem. Rzeczywiście, pomyślała Lily. Benton żył w wiecznym cieniu, w którym trudno odróżnić odcienie szarości. Wszystko jest ciemnością. Indianin był jego drugim ja, cieniem, który kładł się na jego duszy. Żaden z nich nie był urodzonym dzikusem, ale obaj zachowywali się jak dzicy, jak gdyby posłuszni niepisanym prawom. Towarzyszyły im drapieżne zwierzęta – wilki, kojoty, kruki, sępy... Ostatecznie to Benton okazał się zwycięzcą: tubylcy ginęli na prerii i umierali w rezerwatach na jałowej ziemi, a on jeździł, gdzie chciał. Wielu było takich, którzy pozwalali mu swobodnie działać – ci w mundurach, z gwiazdkami na pagonach, i ci z ogromnych biur, pozbawieni twarzy i nazwisk. Benton ich nie znał, ale płacili mu, rozkazywali i chronili go. Nauczył się, że strach daje władzę nad ludźmi, o jakiej mu się nie śniło. Awans znaczył więcej niż karabin, ostemplowany świstek był ważniejszy niż ludzkie życie. Poznał tę prawdę na własnej skórze i od lat był jej posłuszny. Łupił tubylców. Okradał sejfy i sprzedawał wagony federalnych zapasów, przez co znacznie skuteczniej walczyć z dzikusami. Co pozostało dzikusowi, który nie miał ubrania, jedzenia i mógł tylko pazurami drzeć zatrutą ziemię? Lily przyglądała mu się przerażona. Strach oplatał jej serce delikatną siecią. – Kim oni są? – spytała. – Kim są ludzie, którzy panu za to płacą? Nie odpowiedział. – Co to za ludzie? Cope odchrząknął. – Ci sami, którzy zastrzelili Charliego, panno Prescott, a teraz obozują nad strumieniem. Kiedyś razem z tą dwójką działali w jednej bandzie. – Podszedł do Bentona i śpiącego Teksańczyka. – Tak w każdym razie powie dział mi Benton. Czy to też było kłamstwo? Benton odmruknął mu coś niezrozumiale i spojrzał na Marsha. Skinął głową na Teksańczyka, mówiąc, że nie jest winny śmierci tamtego mężczyzny. – Dlaczego nie? – spytał Marsh. Benton w dziwnie czułym geście oparł dłoń na ramieniu Teksańczyka, który – nagle wyrwany ze snu – nie rozumiał, co się dzieje. Uspokoił go i zwracając się znowu do Marsha wyjaśnił, że człowiek, który przed paroma laty zwerbował ich do tej roboty, był kiedyś żołnierzem, takim samym jak oni. Zawsze nosił niebieski mundur, taki sam, jaki miał na sobie zabity człowiek Marsha. Od lat go nie widzieli, ale jest jednym z tych ludzi, których się pamięta. Tacy jak on wgryzają się człowiekowi w umysł i nie dają się wygonić. Benton mówił z goryczą i żalem, a te raz umilkł. Poruszył bezgłośnie ustami. Na koniec dodał tylko, że obaj z Teksańczykiem mają dość zabijania. Tak długo żyli w tym dzikim stanie, że postanowili się z niego wyrwać, znaleźć drogę wyjścia po tym, jak zamordowali indiańskie dzieci. W jednym z rezerwatów odkryto żyłę złota, przy której tubylcy rozbili obóz. Zamiast przenieść ich w miejsce, skąd wieść mogła by rozejść się po kraju, ktoś wydał rozkaz, żeby wszystkich bez wyjątku zlikwidować. Benton osobiście zabił czworo dzieci, strzelając im w skroń. Potem, z rękami umazanymi krwią która zawsze im towarzyszyła, uciekli. Wydawało im się, że świat musi się zawalić. Teksańczyk zupełnie nie umiał sobie z tym poradzić, powiedział Benton. On sam zresztą też nie bardzo. Świat się rozpadał. Zostały tylko duchy. Zapadła cisza, którą niespodziewanie przerwał wybuch śmiechu Marsha. – A ja posłuchałem takiego człowieka i przyjechałem tutaj – mruknął z niedowierzaniem. – Widzieliśmy go – stwierdził stanowczo Benton. – Wyglądał tak, jak opisują go dzicy. Nazywa nas pan kłamcami? – Was? – Marsh przez chwilę nie wiedział, jak się zachować. Odwrócił się i roześmiał, ale zabrzmiało to jak rozpaczliwy szloch. Widzieliśmy go. – Benton szarpnął się w więzach. – Zostawiliśmy tamtych i wjechaliśmy w góry, żeby ich zgubić. Widziałem go tak, jak teraz pana. – Zmrużył pogardliwie oczy. – Jeśli nam pan nie wierzy, to czego pan tu szuka? – Czego tu szukamy? – Tym razem Lily się roześmiała. Wzruszyła ramionami. – Czego tu szukamy? Czekamy, żeby nas pozabijali z waszego powodu. Zapadła absolutna cisza. – No co? – zdziwiła się Lily. – Nie mam racji? Kapitan spojrzał na nią z niepokojem, skubiąc strup na policzku. – Pani propozycja nie jest taka oczywista, jak mogłoby się wydawać, panno Prescott. – Doprawdy? – Lily przeniosła wzrok na Cope’a i Marsha, ale żaden nie odważył się spojrzeć jej w oczy. – Coś mi się wydaje, że nie ja jedna wpadłam na ten pomysł. – Nic wam to nie da, że nas wydacie – zauważył Benton. – Zastrzelą was, żeby nie zostawiać świadków. – Dziękuję panu bardzo, ale osobiście chętnie zaryzykuję. Benton zgiął się w pół i wstał. Jego twarz przybrała okrutny wyraz, ale Lily się nie bała. W każdym razie nie Bentona. – Nie zamierzam zginąć w towarzystwie takiego człowieka, jak pan. Przepchnęła się obok niego i zaczęła biec. Dobiegła do końca przewężenia, gdzie stały uwiązane konie i trzęsącymi się rękami zarzuciła jednemu z nich siodło na grzbiet. Przyszło jej do głowy, że gdyby zgodziła się wyprawić wesele w Anglii, nigdy już nie musiałaby sama siodłać konia. Rozśmieszył ją ten pomysł. Chociaż nie za bardzo. Oparła się o siodło. Zanadto przypominał kiepski żart dziadka, któremu życie nigdy nie wydawało się zabawne. Najchętniej śmiał się z tych, którzy byli odmiennego zdania – powiedział jej to w wieczór przed balem. Wtuliła twarz w skórę siodła, jak gdyby jej chłodny dotyk miał jej pomóc zapomnieć, gdzie jest i co słyszała. Rzeczywiście, po chwili dała się ponieść wspomnieniom – ale wcale nie tam, gdzie by chciała. Znów był dzień balu. Dziadek wyśmiewał jej skrupuły, kazał jej przyjść, mówił wprost, że jej ojciec był głupcem – w uporządkowaniu natury widział sekret, którego wcale nie było. Światem rządziła uniwersalna koalicja barbarzyństwa i chciwości. Kto się z tym pogodził, żył jak król, a kto próbował temu zaprzeczyć, musiał polec. Tak, rzeczywiście, dobrze słyszała: została wymieniona za tytuł szlachecki. Nie powinna za bardzo się skarżyć ani unosić dumą, bo wolna wola nie istnieje. Poradził jej, żeby wstała z łóżka, przygładziła sukienkę, zapięła diamentowe kolczyki i naszyjnik. Bogacz, który gromadzi pieniądze, i dzikus, który zbiera skalpy, niczym się od siebie nie różnią, a jednak wiadomo, z którym wolałaby żyć, prawda? Mocując się z popręgiem, wróciła do tego pytania. Przypomniał jej się wiszący na drzewie Indianin, pomyślała o Bentonie, o tym, co powiedział, i o ludziach, którzy tylko czekali na okazję, żeby ich pozabijać. Ciekawe, co powiedziałby dziadek. Zapięła popręg. Kapitan stanął obok niej, ale nie odwróciła się do niego. Mówił, żeby nigdzie nie jechała, prosił. Dopiero siedząc w siodle, zaszczyciła go spojrzeniem. Odparła, że nie może i nie chce zostać. – Zabiją panią. – I tak zginiemy. Kapitan pokręcił głową. Głosem pełnym nadziei zaczął jej tłumaczyć, że muszą tylko poczekać na Morana. Kiedy zapytała, skąd bierze się w nim ta pewność, orzekł, że Moran obiecał wrócić. Spytała więc, jak może wierzyć słowu mężczyzny. Po chwili wahania powiedział, że to i tak najlepsze, co im pozostało. Pokręciła głową i ścisnęła konia kolanami, żeby ruszał naprzód. – Proszę na mnie zaczekać, panno Prescott... – Kapitan z trudem przełknął ślinę. – Zaczekaj, Lily. Nie patrząc na niego, podjechała do Bentona i Teksańczyka. Teksańczyk spojrzał na nią spode łba, gdy Benton rzucił się na niego, przewrócił go i całym ciężarem przygniótł do ziemi. Przy wylocie szczeliny Lily na moment wstrzymała konia i obejrzała się do tyłu. Kapitan dosiadał konia, Cope siodłał swojego wierzchowca. Przez chwilę stała niezdecydowana, aż spojrzała Bentonowi w oczy: były ciemne, głębokie, jakby chłonęły cały cień z okolicy. Serce zaczęło jej szybciej bić, poczuła się lekka i zwiewna i ruszyła naprzód, jakby unosiła się w powietrzu. Słońce stało wysoko. Oślepiło ją. Rząd drzew wyglądał jak wycięty z papieru. Próbowała osłonić oczy dłonią, ale nadal niewiele widziała. Nie potrafiła ocenić, jaka odległość dzieli ją od linii lasu. Serce tłukło się jej w piersi jak oszalałe, cały świat wydawał się nierzeczywisty. Czuła, jak koń ślizga się na kamieniach. Nagle usłyszała krzyk. Na krawędzi wznoszącego się nad jeziorem urwiska stali jacyś mężczyźni. Machali rękami, ale nie zwracała na nich uwagi. Wjechała na równiejszy teren i ponagliła konia do galopu. Obróciła się na dźwięk tętentu kopyt i ujrzała pędzących za nią kapitana i Cope’a. Obaj coś do niej krzyczeli. Padł strzał. Tuż przed nią pocisk rozłupał kamień. Przed sobą miała pierwsze rozproszone kępy świerków, a dalej gęsty las i cień aż do jeziora. Mimo to musiała zwolnić. Spłoszony koń zarżał i zboczył z trasy. Kiedy zmagała się z wodzami, rozległ się drugi strzał. Trafił bliżej niż poprzedni. Koń parsknął i stanął dęba. Próbując nad nim zapanować, zwróciła się w zupełnie inną stronę, niż chciała jechać. Kapitan zamachał do niej i coś krzyknął, a potem skręcił i zaczął jechać do góry, na grań, gdzie klęczeli ludzie z karabinami. Zerwał z twarzy bandaże i zakręcił nimi nad głową. Następny strzał chybił. Kapitan mknął jak wiatr. Lily patrzyła za nim, a serce waliło jej jak młotem. W panice wydawało jej się, że spaja się w jedno z koniem, że jego serce tłoczy krew w jej żyły. Zakręciło jej się w głowie i nie wiedziała, co robić. Dopiero kiedy Cope podjechał do niej i tak jak poprzedniego dnia kapitan, klepnął konia w zad, zwierzę rozwarło chrapy i popędziło w stronę lasu. Dopiero kiedy znaleźli się pod osłoną drzew, Lily zdołała go zatrzymać. Przez gałęzie prześwitywało połyskujące jezioro, spokojne jak na obrazku. Taki landszaft świetnie pasowałby do gabinetu dziadka. Tytuł: „Spokój”. Mimo sielskiego widoku, jaki się przed nią roztaczał, Lily ze wszystkich sił starała się zawrócić spłoszonego konia. Zasłaniała się i uchylała przed gałęziami, które smagały japo twarzy. Ktoś zawołał ją szeptem. Odgarnęła zasłaniającą jej widok iglastą gałązkę i zobaczyła Cope’a, który wjechał za nią w gąszcz. Zapytała, czy widział, co się stało z kapitanem, ale tylko złapał jej konia za uzdę i zaczął go prowadzić głębiej w las. Chciała zaprotestować, kazać mu zawrócić, wyjechać spomiędzy drzew, ale łzy napłynęły jej do oczu i nie mogła dobyć głosu, nie mogła wyrazić słowami smutku i żalu. Wiedziała, że kapitan nie żyje, i że zginął z jej powodu; zabiła go, tak, równie dobrze mogłaby go po prostu zastrzelić. A przecież zanim się rozstali, nazwał ją „Lily”. Pozwoliła się prowadzić, oklapnięta jak szmaciana lalka. Ciemny las coraz mniej zasługiwał na tytuł „Spokój”, a coraz bardziej na „Rozpacz”. Jechali bardzo wolno. Krzewy czepiały się jej sukni, ostre gałęzie drapały ją po zalanej łzami twarzy. Po lewej mieniło się jezioro. Posuwali się wzdłuż jego brzegu do chwili, gdy dalsza jazda przez las okazała się niemożliwa. Pełni lęku porzucili osłonę drzew i wjechali w płytką wodę przy brzegu. Na ich widok spłoszone kaczki z krzykiem zrywały się do lotu, ale poza tym nic się nie działo. Kopyta koni rozbryzgiwały mulistą wodę. Zwłaszcza po profesorze było widać, że się boi, szczególnie gdy rosnące przy brzegu drzewa ustąpiły miejsca niskim zaroślom i kamienistej plaży. Nie mieli innego wyjścia, jak przejechać przez to odsłonięte rumowisko. Dalej brzeg stromo piął się w górę i znów zaczynał się ponury cień lasu. Tylko na horyzoncie, wysoko ponad jeziorem, spomiędzy drzew sterczały olbrzymie skalne ostańce, surowe i wyniosłe jak gigantyczne dolmeny. Cope pokazał je Lily. Nie ma powrotu, powiedział. Ludzie McVeya na pewno będą próbowali ich zabić. Jeszcze raz wyciągnął rękę w stronę horyzontu. – I powiem o Panu moim – odezwał się. – On jest moją ucieczką. Niczego się nie boję. Na grani za ich plecami błysnęło światełko – odblask słońca na metalu lub szkle. Cope wyjął lunetę i przeszukał urwisko, ale bez skutku. Popuścił wodze. – Co nie wpływa na prawdziwość moich poprzednich słów. Wjechali między drzewa. Lily jechała za nim bezwolna i zapłakana. Las wydawał jej się niewiarygodnie ponury i opuszczony, a zarazem miała wrażenie, że ktoś ją cały czas obserwuje i porusza się bezszelestnie w półmroku. Próbowała się tym nie przejmować, a przynajmniej nie traktować złudzenia poważnie. Otarła łzy. Łatwo było pomyśleć, że w lesie roi się od duchów i zjaw, których ludzki umysł nie ogarnia. Las jest dziki i obcy. Przypomniała sobie opowieść Bentona. Wiedziała, co powiedziałby dziadek: żadne ziemskie królestwo nie jest tak przesiąknięte gwałtem i przemocą, jak serce człowieka. Niektórzy próbowali to ukryć, ale na próżno się wysilali. Sekret ludzkiego serca przerastał tajemnice nawet największych pustkowi. Pogrążona w takich rozmyślaniach, Lily nie miała przynajmniej czasu na rozpacz. Doszła do wniosku, że ludzkie serce rzeczywiście skrywa tajemnicę, ale że dotyczy ona czegoś więcej, niż tylko przemocy i gwałtu. Chciała spojrzeć wstecz, zobaczyć miejsce, w którym ostatni raz widziała kapitana. Zostawił ją, odjechał, żeby mogła uciec. Drzewa zaczęły rzednąć i wychynęła spomiędzy nich oświetlona słońcem skała. Cope zeskoczył z konia. – Czy to bezpieczne miejsce? – spytała niepewnie. – Zaraz się przekonamy – odparł. Schylił się, jakby w obawie, że ktoś już wziął go na cel, i zaczął wdrapywać się na skałkę. Lily obserwowała go, nie wiedząc, czy da radę pójść za nim. Ze zdenerwowania i smutku chwyciły ją mdłości i miała wrażenie, że w ogóle nie ruszy się z miejsca. Zeskoczyła jednak z siodła, zgarnęła spódnicę w dłoń i nisko pochylona zaczęła niezgrabnie wspinać się w ślad za Cope’em. W połowie drogi obejrzała się. W dole znajdowało się jezioro, okolone wianuszkiem drzew, a dalej odsłonięte rumowisko i klify, zamykające się jak ściany amfiteatru. We Włoszech i Francji oglądała takie antyczne miejsca rzezi. Część ludzi McVeya kręciła się po rumowisku, a kolejni wyjeżdżali właśnie spomiędzy drzew nad jeziorem na odsłonięty teren, przez który ona przejeżdżała dwadzieścia minut wcześniej. Zawołała Cope’a, ale nie odpowiedział. Krzyknęła ponownie. Kiedy i tym razem się nie odezwał, omal nie zemdlała ze strachu. Rozejrzała się. Wśród drzew i skał nic się nie poruszało. Wtedy go zobaczyła. Siedział na występie skalnym z karabinem na kolanach. Patrzył na nią. – Moran. Nie zareagował. Podniosła głos, zawołała Cope’a, cały czas próbując przebrnąć dzielący ją od Morana odcinek skały. Roztrzęsiona, straciła oparcie pod nogami i mało nie spadła po stromym zboczu. W dół posypały się kamienie. Kiedy podniosła wzrok, Moran zniknął. Nagle usłyszała szmer kamieni dokładnie nad sobą. To Cope zsuwał się po stoku w jej stronę. Był podekscytowany i zdziwiony zarazem. Powiedział, że mogą wprawdzie bezpiecznie jechać dalej, ale okolica wygląda, jakby ktoś tu niedawno obozował; trawa jest zdeptana, a popioły ogniska jeszcze ciepłe. Nie miał pojęcia, kto mógł tędy przejeżdżać, ale musiała to być spora grupa. Ale Lily odwróciła się już i pokazała mu Morana, który z karabinem w dłoni zjeżdżał do nich po stromym, porośniętym paprociami zboczu. Cope zawołał do niego, ale Moran nie odezwał się ani słowem, dopóki nie stanął obok nich. Nawet wtedy najpierw ukłonił się lekko i trącił rondo kapelusza, a następnie wyjął z kieszeni wysłużoną lornetkę i podał ją Lily. – Przy największym namiocie, na kamieniach – powiedział i wskazał widoczny w dole obóz McVeya. Drżącymi rękami Lily podniosła lornetkę do oczu. Przed największym namiotem stał nakryty stół, przy którym siedziało dwóch pogrążonych w rozmowie ludzi. Jeden siedział plecami do niej. Drugim, zwróconym twarzą w jej stronę, był kapitan. Moran musiał obserwować Lily, bo dodał: – Ta sprawa chyba najbardziej panią martwiła. Przechylił się w siodle, wziął od niej lornetkę i schował ją do kieszeni. – Od kiedy pan tu jest? – spytał Cope. – Co pan zamierza? – Czekałem, aż do mnie podjedziecie. A co do moich planów... Moran przygładził poły płaszcza, jak elegancki dżentelmen, który wybiera się na spacer do parku, i uniósł karabin do ramienia. Lily na tyle już poznała się na broni, że zwróciła uwagę na odciągnięty kurek. Moran strzelił w niebo. Huk wrócił odbity echem od urwiska. Ludzie na rumowisku pod lasem rozbiegli się jak spłoszone zające, ci bliżej jeziora zamarli w bezruchu. Moran odwrócił się i spojrzał w stronę lasu. Skinął głową. Lily dostrzegła kilka ludzkich kształtów, które mignęły jej między drzewami i wtopiły się w cień. Moran popuścił wodze i ruszył naprzód. Lily i Cope patrzyli za nim. Kiedy wjechał w las, drzewa ożyły: zaczęły dygotać, stroszyć się i poruszać. Kapitan, który obserwował tę scenę z dołu, miał podobne wrażenie. Drzewa poruszały się jak ożywione tajemną siłą z głębin lasu. Nie umiał jednak powiedzieć, czy siła ta jest złowroga, czy dobroczynna. Przypomniał sobie Afrykę. Zacumowali do brzegu Zambezi, a wszędzie dookoła rosły nieprzeliczone drzewa, ciągnąc się w nieskończoność. Nagle w ciszy rozległ się strzał. Nieznany w tym lesie dźwięk zabrzmiał głucho, stłumiony bujną roślinnością. Zwiastował nadejście świata przemian, świata kuźni, parostatków, imperiów i handlu, ale także przemocy i gwałtu bardziej pierwotnych niż sama dżungla. Wcześniejszych niż pierwsze korzenie, które wyłoniły się z dewońskich mórz, pochodzących z samych początków stworzenia. Te refleksje zaraz jednak rozpłynęły się bez śladu, porwane falą lęku. Gdzie była panna Prescott? Co się z nią stało? Z grani po drugiej stronie jeziora dobiegł drugi odgłos strzału. Ludzie kulili się pod namiotami, ktoś krzyczał, żeby uciekać do lasu, ktoś inny przyglądał mu się bojaźliwie. Kapitan patrzył na nich z mimowolną pogardą. Gdybym miał ludzi, pomyślał, rozprawiłbym się z tą zbieraniną. Wstał i podszedł do namiotu, który miał za plecami. – McVey? – zawołał. – Kapitanie McVey? Odpowiedziała mu cisza. Krzyknął jeszcze raz. Przyprowadzono go do McVeya zaraz po tym, jak został ściągnięty z konia i rozbrojony. Ręce cały czas trzymał w górze, ale wcale nie obeszli się z nim łagodnie. McVey, który siedział przy stole przed namiotem, przyglądał mu się beztrosko. Był przysadzisty i bardzo czerwony na twarzy; czarny żołnierski kapelusz nosił odsunięty daleko na tył głowy. Sprawiał wrażenie miłego, jowialnego człowieka, ale nie tracił czasu na uprzejmości, tylko od razu przeszedł do przesłuchania. Dużo było w nim dźgania powietrza palcem, ale pytania zadawał z rezerwą i zawodową wprawą. Teraz jednak, kiedy był najbardziej potrzebny – kiedy panna Prescott znalazła się pod ostrzałem, McVey zniknął. Kapitan zawołał go po raz trzeci i odchylił płachtę w wejściu. W tym momencie McVey wynurzył się z namiotu. Kapelusz trzymał w ręku. Kapitan oznajmił mu w krótkich, ostrych słowach, że jego ludziom przydałby się dobry dowódca. McVey zmroził go takim spojrzeniem, że mógłby mu od niego zamarznąć język. Wszelkie pozory grzeczności ulotniły się bez śladu. Przygładził krótkie, siwe włosy i ryknął na swoich ludzi, żeby zebrali się do kupy i poszli przeczesać las. Zrobił kilka kroków w ich stronę, ale kiedy kapitan ruszył za nim, odwrócił się i pogroził mu strzelbą. – Proszę do namiotu. Ktoś na pana czeka. Machnął kapeluszem w stronę wejścia i założył go na głowę. Kapitan zajrzał do środka i zapytał, kto chce się z nim widzieć, ale McVey już się oddalił. Kapitan popatrzył za nim z wahaniem, po czym wszedł do namiotu. Dopiero po chwili wzrok przyzwyczaił mu się do półmroku. Naprzeciwko wejścia, pod ścianą leżały na stosie różnego rodzaju juki. Obok płonęła nieduża lampka, która kopciła tak niemiłosiernie, że bardziej utrudniała, niż ułatwiała zobaczenie czegoś. Człowiek, który siedział na stosie juków, wyglądał jak cień. Widać było tylko, że ma na sobie wyblakłą granatową kurtkę od munduru. Wyjął coś z kieszeni, błysnęła zapałka i rozżarzył się pomarańczowy koniuszek cygara. Ognik na chwilę zajaśniał i w powietrze popłynął rzadki obłoczek dymu. – Dlaczego uznał pan, że lepiej nie oddawać mi Bentona, kapitanie Dawkins? Kapitan zrobił krok w głąb namiotu. Teraz, kiedy rozpoznał głos, rozpoznał też człowieka z białą blizną na twarzy. Przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć, i właściwie zdziwił się, że jest tylko trochę zaskoczony. – Równie dobrzeją mógłbym zapytać, dlaczego aż tak panu na nim zależy – zauważył. Keane uśmiechnął się lekko. – Może spróbuje pan zgadnąć? Kapitan spojrzał na jego podarty, wyblakły mundur i naszyte na nim dystynkcje. – Może. Keane nic nie powiedział, nie poruszył się, nawet nie zamrugał. Uśmiechnął się tylko lodowato, jakby naprawdę coś go rozbawiło. Wyglądał na znudzonego i zmęczonego, dokładnie tak jak podczas ich ostatniego spotkania, tak jakby miasto i góry niczym się od siebie nie różniły. – Proszę bardzo. – Dwaj ludzie, których pan ściga, są zamieszani w jakąś mokrą robotę, ale ktoś musiał ich do niej zwerbować. Człowiek, którego tak się boją, że jeden z nich na sam widok munduru, jaki nosi, sięga po broń i strzela. Kiedy się poznaliśmy, panie Keane, mówił pan o tym, jaki nasz świat jest drapieżny. Twierdził pan, że losem słabszego jest paść łupem silniejszego. Podobno nauczył się pan tego na Dzikim Zachodzie. Na jukach obok Keane’a leżał colt peacemaker. Kapitan patrzył, jak Keane spokojnym gestem sięga po niego i przesuwa palcem po lufie. Wyprostował się i wyprężył pierś. – Tak się zastanawiam, panie Keane, czy sam był pan swoim nauczycielem? Keane obejrzał z bliska bębenek, zamknął go i zakręcił nim. – Szybko się uczę, jeśli się do tego przyłożę. – Dobry z pana nauczyciel. Pamięta pan naszą ostatnią rozmowę w Nowym Jorku? Mówił pan, że wierzy pan w równość. – Nie kłamałem. Teraz też nie kłamię. – Keane odwiódł kurek do połowy. – Czy właśnie w imię równości zaczął pan okradać tych, których miał pan chronić? Keane podniósł wzrok. Wydawał się jeszcze bardziej znużony, niż przed chwilą. – Kim pan jest, kapitanie Dawkins, żeby mnie za to potępiać? Co pan wie o motywach, które mną kierowały? – Wydaje mi się, że dość łatwo je osądzić. – Jest pan pewien? Twarz kapitana stężała. Poczuł się nagle zmęczony i zmarznięty, jakby emanujący z Keane’a mrok sączył się w jego kości. Rana głowy pulsowała mu bólem w rytm bicia serca. – Benton wszystko nam powiedział – odparł. – Może się pan przechwalać i twierdzić, co się panu żywnie podoba, ale okradał pan biednych, zdanych na pańską łaskę ludzi. Pan i pańscy najemnicy. – A czym innym jest życie, jeśli nie chwytaniem wszystkiego, co możemy bezpiecznie zagarnąć? Proszę nie odwracać wzroku, kapitanie. Powiedział pan, że się przechwalam. – Tak powiedziałem. – A pan gdzie służył, kapitanie? W jakim zakątku ziemi siłą wydartym tubylcom? – Keane zaśmiał się, spojrzał kapitanowi w oczy i chyba zdziwiło go to, co w nich zobaczył. To przykry i gorzki widok, pomyślał kapitan. Twarz zabójcy. Nic dziwnego, że go zaskoczyła. Kapitan spojrzał prosto w lufę peacemakera. – Nie można mierzyć świata podług tego, kim byłem i co zrobiłem. – Nie można? Czyżby? – Keane wstał. – To co nam pozostaje? Z zewnątrz doleciał huk wystrzału, stłumiony przez zarośla i płótno namiotu. Odpowiedziały mu dwa kolejne. Keane zerknął ponad ramieniem kapitana, ale nie odwrócił się. Zaczął mówić, tak jak w Nowym Jorku, kiedy stali na rusztowaniu kolejki i oglądali wielkie miasto, dzikie i nieprzebyte jak las po burzy. Używał tych samych argumentów. Na świecie trwa walka, taka jest natura rzeczy. Bogowie współczucia wtopili się w stal i kamień, a ich miejsce zajęły bezimienne bóstwa gwałtu i siły. W biurach wielkich kapitalistów prawda ta obowiązywała znacznie bezwzględniej niż w slumsach, gdzie ujawniały się wszystkie grzechy anonimowej nędzy. Tak jak w dzikich rejonach kuli ziemskiej, gdzie nie sięgało błogosławieństwo cywilizacji, a pierwotne prawo silniejszego przypominało człowiekowi, skąd się wywodzi. Keane coraz bardziej zapalał się do swojej wizji, lecz kapitan pokręcił tylko głową. Słowa Keane’a – prawdziwe czy nie – były zabójcze niczym jad. – Czy uważa pan, że istnienie ludzi tak bogatych, że budują sobie w Nowym Jorku własne sale balowe, usprawiedliwia poczynania pana i pańskich zbirów? – zapytał i roześmiał się. – Sądzi pan, że tym właśnie się kierowałem? Że chciałem zaspokoić swoją chciwość? – Tym razem Keane zaśmiał się z goryczą. Strzały w lesie rozlegały się coraz częściej. Keane skinął na kapitana, żeby podszedł do wyjścia z namiotu, po czym stanął obok niego i rozchylił płachtę. Wyjrzał na zewnątrz, zaciskając kurczowo palce na płótnie, jakby bał się, że nogi odmówią mu posłuszeństwa. Zagrzmiał kolejny strzał. Kiedy jego echo przebrzmiało, Keane odwrócił się do kapitana. – Wszystko, co robiłem, robiłem dla sprawy, której jestem oddany od piętnastu lat. Chciałem, żeby Charles Prescott zajął pozycję, na jaką zasługuje. Nigdy nie miałem na względzie własnych korzyści! – Keane podniósł głos, jakby odpierał zarzut, który zalegał mu na sercu. Nie czuł wyrzutów sumienia. – Nigdy. Wiem natomiast, że człowiek, który w Brandy Station uratował mi życie, może stać się zbawcą tego kraju. Będzie nadzieją wydziedziczonych, nieszczęśliwych i biednych, których są tu nieprzeliczone rzesze i których cierpienie znaczy najwięcej. Tak, więcej od cierpienia tych żałosnych tubylców. Żal mi ich, kapitanie Dawkins, ale taki już ich los. Wymierają w rezerwatach i drą pazurami jałową ziemię, śniąc o soczystej trawie, bystrych strumieniach i powrocie dawnych dobrych czasów. To wszystko nic nie znaczy w porównaniu ze szpitalami, które widziałem. Tysiące okaleczonych ludzi gniły w łóżkach, a tych, którzy wrócili z wojny cało, czekała jeszcze większa nędza. Żaden z kapitalistów i polityków nie interesował się ich losem, tylko on jeden: Charles Prescott, mój przyjaciel. Zaopiekował się mną, kiedy pogrążyłem się w rozpaczy i tak samo opiekuje się biedakami ze slumsów. W jednej dzielnicy w Nowym Jorku jest więcej ludzi, o których trzeba walczyć, niż czerwonoskórych na całej prerii. Jest pan naukowcem. Zgodzi się pan ze mną, że niższa forma musi ustąpić przed wyższą i wyginąć. Niech rządzą prawa natury. – Co powiedzieliby przeciwnicy Prescotta, gdyby dowiedzieli się, że czerpał pieniądze na kampanię, okradając rezerwaty? Keane nie próbował dyskutować. – To byłby jego koniec. – Czy wie, co pan robi w jego imieniu? Tym razem odpowiedzią było pogardliwe spojrzenie. – Czy naprawdę nie zrozumiał pan, kapitanie Dawkins, nic z tego, co mówiłem o jego charakterze, aspiracjach i ideałach? – Keane pokręcił głową. Twarz poszarzała mu z przygnębienia. Odwrócił się i patrzył na drzewa przy jeziorze i dalej, gdzie gęstym dywanem pięły się aż do grani. Nikt nie strzelał, nikt nie krzyczał, wszędzie panował nienaturalny spokój. – Jeżeli wydacie mi tych dwóch ludzi, nie będzie żadnych świadków ani dowodów. Pozostali, których zatrudniam, albo sami bezwzględnie oddani, tak jak kapitan McVey, albo... – Zawiesił głos. – Proszę mnie zrozumieć. Proszę zrozumieć, o co toczy się gra. – A więc to pan – stwierdził kapitan. Moran miał partnera. Pan kazał Lynchowi go zabić. Keane stał nieruchomo, zapatrzony w las. Z namaszczeniem odwiódł kurek rewolweru do końca i schował broń do olstra. Zza pazuchy wyjął cygaro i zapalając je, odwrócił się do kapitana. – Gdybym chciał, kazałbym pana zestrzelić z konia. Miałbym spokój. Mogę pana zastrzelić nawet teraz. Na Boga, człowieku! – Keane wydmuchnął dym i błagalnie rozłożył ręce. – Nie lepiej byłoby się dogadać i ograniczyć rozlew krwi? Kapitan nie odrywał wzroku od jego twarzy, szarej i obrzmiałej jak u ciężko chorego człowieka. – Czego pan ode mnie oczekuje? – Wydaje mi się, że dość już pan wie, żeby się tego domyślić. – Mam wydać dwóch ludzi, którzy są pod moją opieką? Oddać dziennik Sheldona Prescotta? Co jeszcze? Chce pan, żebym milczał? – Uważam pana za człowieka honoru, kapitanie Dawkins. Pańskie słowo w zupełności mi wystarczy. – Keane spuścił wzrok. – Jak by nie patrzeć, sprawa ta dotyczy bezpośrednio panny Prescott. Kapitan zaśmiał się z pogardą. – Zastanawiałem się, kiedy użyje jej pan jako żetonu. – Nie to miałem na myśli. – A co? – Gdyby sprawa się wydała, pannie Prescott mogłoby zrobić się bardzo przykro. Nie tylko jej, panu pewnie też. I innym. Kapitan przyjrzał mu się zmieszany. Starał się zebrać myśli, ale ból rozdzierał mu umysł na części i wszystko mu umykało. Oparł się o ścianę namiotu. – Jak to? – Nie zastanowiło pana, skąd wiedziałem, gdzie szukać Bentona? Kapitan z namysłem pokiwał głową: rzeczywiście, dwa dni wcześniej rozmawiali o tym z Moranem. – Słucham – powiedział. – Od pana. – Nic panu nie powiedziałem. – Wtedy na rusztowaniu, w noc przed wyjazdem, mówił pan, że jedzie szukać skamielin. Kapitan zmarszczył brwi. Tak, coś takiego na pewno powiedział. – Co to ma wspólnego z wytropieniem Bentona? – Po kolei. – Keane przesunął palcem po bliźnie, jak gdyby rozmasowywał bolące miejsce. – Wiedział pan, że Benton pracował dla Sheldona? Nie? Zaskoczyłem pana. Sam byłem zdziwiony, chociaż miałem po temu mniej powodów niż pan. Nic dziwnego, że się znali. Widzi pan... Obaj byli zatrudnieni przy mojej robocie. – Co to za robota? Co Sheldon dla pana robił? Keane spuścił wzrok, jakby nie miał ochoty o tym mówić, a kiedy wreszcie przerwał milczenie, kapitan wcale mu się nie dziwił. Sprawa wyglądała paskudnie. Korupcja. Łupy znajdowały się w skrzyniach wysyłanych do Sheldona, wyjaśnił Keane. Ukrywano je pod autentycznymi okazami – kamieniami, kośćmi, piórami, skórami. Kiedy kapitan powiedział, co znalazł w Medicine Bow, Keane przytaknął: to były ostatnie znaleziska Prescotta, które McVey zwiózł na południe i ukrył w prywatnym magazynie do czasu, gdy można je będzie bezpiecznie przetransportować koleją. Przez wiele lat wysyłka skrzyń nie budziła niczyich podejrzeń: McVey dokonywał załadunku na różnych wojskowych posterunkach i wszystko trafiało do nowojorskich muzeów. – Ciekawi pana zapewne, co miał z tego Sheldon – ciągnął Keane. – W sensie finansowym, nic. Umocnił się na posadzie w Departamencie Miernictwa, dostał dodatkową w Muzeum Historii Naturalnej. Nietrudno było to przeprowadzić; Waszyngton i Tammany są łatwo dostępne. I Sheldon, i my na tym korzystaliśmy. Co miał z tego prywatnie, nie wiem. Z Sheldonem Prescottem nigdy nie było się niczego pewnym, a najmniej pieniędzy. Właśnie, pieniędzy. Dwa lata temu coś się zmieniło. Jego córka, panna Lilian, pożeglowała do Europy. Kapitan wcześniej wpadł na ten pomysł. Przy pierwszym spotkaniu obaj z Keanem zajechali pod ogromną rezydencję Sheldona. Keane wyrażał się o nim z wielkim niesmakiem i nie chciał wejść do środka. – Skąd w takim razie brały się pieniądze? – Nie wiem. Nie ma żadnych dowodów. Kapitan przypomniał sobie, co mówił Moran o domu publicznym. Ciekawe, co jeszcze Prescott szmuglował z zachodu. – Żadnych? – Widziałem się z Sheldonem tego dnia, kiedy pan znalazł go martwego. Sam do niego przyszedłem. I co pan na to? Widzi pan, napisał do mnie list, oficjalny i bardzo grzeczny. Chciał się wycofać z naszej umowy. Musiała go bawić świadomość, że w te pędy do niego przybiegnę. Kiedy przyjechałem na Water Street, siedział spokojnie przy nakrytym dla dwóch osób stole, jakby na mnie czekał. Nawet mnie czymś tam poczęstował. I od razu przeszedł do rzeczy. Poprzedniego wieczoru, wyjaśnił, miał gościa. Tubylca. Czejena. Zaskoczony kapitan zmarszczył brwi. – Nie podał mi jego imienia, ale dobrze się pan domyśla: tego samego, który go śledził... Skoczka, tak go chyba ludzie nazywali, prawda? Wychodzi na to, że Skoczek przyłapał go sam na sam, bez służby i pozamykanych na klucz drzwi, i szczerze sobie porozmawiali. – Porozmawiali? Prawie jak przyjaciele. – O czym? – spytał kapitan, przeczuwając już, co się święci. – Sam mi pan mówił o tej dziewczynie, i miał pan rację. Ten czerwonoskóry był jej narzeczonym, tak w każdym razie utrzymywał Sheldon. Podobno powiedział mu prosto z mostu, że jego narzeczona nie żyje. Narzeczona, która była zarazem ukochaną córką Sheldona. Powiedział wszystko, co wie dział na jej temat. Czerwonoskóry wysłuchał go w milczeniu i wyszedł. Roz płynął się w ciemności. Sheldon skończył mówić, wyprostował się na krze śle i powtórzył, że chce się wycofać z interesu, tak jakby właśnie wyłuszczył mi swoje powody. – Keane na chwilę przerwał. – Powiedziałem mu, naturalnie, że to nie wchodzi w grę. Pokręcił głową. Zagroziłem, że go zniszczę, jeżeli zostawi mnie na lodzie, ale stwierdził, że w to wątpi. Powiedział na wet, że to on mnie może zniszczyć. Uśmiechnął się na widok wyrazu mojej twarzy. Wyjaśnił, że może ujawnić całą aferę, wsypać siatkę skorumpowanych urzędników, i jeżeli jestem tego ciekaw, to zaraz mi powie, jak to zrobi. Odparłem uprzejmie, że bardzo chętnie go wysłucham, a on pokiwał głową i z zadowoleniem zaczął mi tłumaczyć, co i jak. Gdzieś z bardzo daleka dobiegł kolejny strzał. Keane umilkł, wsłuchując się w jego echo i pokrzykiwania spłoszonych ptaków. Echo ucichło, ale ptaki wcale nie chciały się uspokoić. Przeciwnie, całą chmarą kołowały ponad lasem. Kapitan nigdy dotąd nie widział tylu na raz. Wydawało mu się nawet, że mogą być wytworem jego udręczonego umysłu, ale zobaczył, że Keane przygląda im się z podobnie zdziwioną miną. – Jak już panu mówiłem, Benton znał się z Sheldonem. Podziwiał go. Przyznał się, że ma dość tej roboty. Wygląda na to, że Sheldon czuł to samo. Zawsze uważał się za przyjaciela czerwonoskórych, ale... – Keane wzruszył ramionami. – Może zresztą chodziło o coś całkiem innego, nie wiem. Z Sheldonem nigdy nic nie było wiadomo. Jedno wiem na pewno: kiedy Benton wyruszył na południe, pracował dla Sheldona. – Na południe? – Razem z kumplem. – Do Como Bluff? – Tak się okazało, chociaż Sheldon nigdy chyba wprost tego nie powiedział. Kazał Bentonowi jechać prosto przed siebie, aż usłyszy o jakichś większych wykopaliskach. Kapitan zmarszczył czoło, przez co czaszka zaczęła mu pulsować bólem jeszcze silniej niż dotąd, jakby miała się rozpaść od natężonych myśli. – Byle jakich? Zupełnie dowolnych? Wykopaliskach, w których wydobywa się skamieliny. Wasze bezcenne skamieliny, kapitanie Dawkins. – Keane uśmiechnął się lekceważąco i triumfalnie zarazem. Z pewnym dodatkowym zastrzeżeniem: wykopaliska miał prowadzić profesor Marsh. Gdyby Benton trafił w takie miejsce, miał... No, miał opowiedzieć zatrudnionym w nim ludziom historyjkę o potworach, żywych Ptakach Grzmotu. Miał też dopilnować, żeby drogą telegraficzną trafiła do samego Marsha. Kapitan rozejrzał się po okolicy, po zamykających się wokół nich nagich skałach, gdzie, jak sądził, trafił zupełnie przypadkowo. Zaczynał jednak niejasno podejrzewać, że jest w tej całej sytuacji drugie dno, jakby otaczające go urwiska ukryły przed nim jedną z tworzących je warstw, a teraz spiskowały przeciw niemu i naśmiewały się z niego. Próbował otrząsnąć się z tego pomysłu. Spojrzał w niebo, przeniósł wzrok na Keane’a i spytał go, co właściwie Sheldon chciał osiągnąć. Czy jego zdaniem cała ta bajeczka o pterozaurze miała na celu tylko i wyłącznie wyłudzenie pieniędzy od Marsha? Keane pokręcił głową. – Pan lepiej ode mnie zna się na pomysłach naukowców. – Ale pan się nimi interesuje nie mniej ode mnie. – Tylko wówczas, gdy dotyczą szantażu Sheldona. Nic mnie nie obchodzi, po co kazał Bentonowi i temu Teksańczykowi wygrzebywać z ziemi jakieś kości. Liczyło się tylko to, że siedział przede mną i wiedział, gdzie ci dwaj się podziewają. Byli gotowi przehandlować całą wiedzę o moich interesach, a ja nie miałem pojęcia, gdzie ich szukać. – Keane na chwilę umilkł i podciągnął pasek od spodni. – Mimo to uznałem, że najlepiej będzie od razu go uciszyć. Chyba wyczytał to w moich oczach, bo roześmiał się i powiedział, że jeszcze o jednej rzeczy musi mi powiedzieć. Na ostatnich stronach w dzienniku zapisywał wszystkie informacje o przysłanych mu okazach: skąd który pochodzi, w której partii przyszedł, którym pociągiem. Zestawił je z informacjami o naszych kradzieżach w agencjach federalnych i wojskowych. Dla każdego detektywa, który miał pojęcie, czego szuka, dziennik stanowi bezcenny zbiór obciążających dowodów. Proszę mi powiedzieć... Widział pan ten dziennik. Czy rzeczywiście są w nim takie zapiski? Kapitan nie odpowiedział. Keane z uśmiechem pochylił się w jego stronę. – Widzę to w pańskich oczach. W takim razie miałem rację, że to zrobiłem. – Co? Co pan zrobił? – Zabiłem go, naturalnie. – Keane zdziwił się, że kapitan sam się tego nie domyślił. – Na stole leżał nóż, którym Sheldon kroił chleb. Wziąłem go do ręki, pchnąłem i zabiłem go na miejscu. Zostawiłem go na podłodze, tak jak go pan znalazł, tylko wcześniej ukląkłem przy nim i porznąłem mu rękę, tak jak to robią Czejeni. Keane parsknął śmiechem. Zapalił następne cygaro, ale wcale się dzięki niemu nie uspokoił. Patrzył na skrzeczące nad lasem ptaki. Ich podenerwowanie udzieliło się kapitanowi. Przypomniał sobie, jak w dzieciństwie chodził z ojcem po lesie. Ojciec uwielbiał opowiadać o zwyczajach ptaków i o tym, jak śpiewają. W locie gawrona widział dzieło Boga. Wszystkie rzeczy nosiły ślad Jego dotyku, widzialne były odbiciem niewidzialnych i na odwrót. Teraz też, obserwując krążące w górze ptaki, miał poczucie obcowania z jakąś niepojętą siłą, która wpływa na całe jego istnienie. Nieubłagane istnienie. Ptaki nie przepowiadały mu radości ani nadziei, lecz samotność i żal. Temu, kto je rozumiał, pokazywały, że wszystkie przejawy życia są tylko emanacjami śmierci. Śmierć była nieunikniona i nie kryła żadnych dodatkowych znaczeń. Wiedział o tym i czuł to w pulsującej bólem ranie. Stanął obok Keane’a i powiedział, że postąpi zgodnie z jego życzeniem: wyda mu Bentona i Teksańczyka i odda dziennik. Od strony lasu dobiegł ich krzyk tak przeszywający, jakby wydarł się z żywego serca skał. Lily też go usłyszała. Siedziała na koniu na skraju lasu, który ciągnął się przed nią aż do jeziora. Próbowała przebić wzrokiem gęstwinę, ale odruchowo spojrzała tam, gdzie znajdował się kapitan, maleńki punkcik na kamienistym rumowisku. Nagle okazało się, że wcale nie stoi w miejscu, lecz biegnie co sił w stronę linii drzew. Czy jej się zdawało, czy wykrzyknął jej imię? Odwróciła się Cope’a. – Musimy jechać. Profesor spojrzał na nią zdziwiony. – Jeżeli mamy umrzeć, to nie tutaj. To tylko miałam na myśli. Spięła konia. Świerkowe igły i lepkie od żywicy szyszki trzaskały mu pod kopytami. Stara ścieżka – dawny indiański szlak, jak przypuszczała, wił się przed nią wśród zarośli i znikał w lesie. Zarósł tak bardzo, że w niektórych miejscach był ledwie widoczny, ale jechało się nim łatwiej niż w drodze pod górę. Wkrótce zaczęły pojawiać się na nim świeższe ślady, dołączały do niego inne ścieżki, biegnące nie wiedzieć dokąd, jakby powstawały samoczynnie w leśnym półmroku. Same ślady i stóp, i kopyt były jednak jak najbardziej rzeczywiste. Nagle między paprociami znalazła ludzkie zwłoki nagie, bardzo białe. Cope machnął ręką, pokazując, żeby jechała dalej. Koń prychnął i omal nie cofnął się przed tym widokiem, ale Lily dostrzegła jeszcze, że tors trupa wcale nie jest biały, a głowę szpeci ohydna, krwawa tonsura. Nie chciała walczyć z koniem, dała mu się nieść, dokąd chciał. Zjeżdżali nad jezioro, gdy nagle ścieżka wyprowadziła ich na niewielką polanę, przecinając odcinek nagiej skały. Wody w jeziorze nie mąciła nawet najmniejsza zmarszczka; jego tafla była tak idealna, jakby chciała upokorzyć Lily. Odbijały się w niej tylko sylwetki krążących w górze ptaków, które chwilami przysiadały na zwieszających się nad wodą gałęziach i ginęły w pierwotnym mroku. Rumowisko na odsłoniętym kawałku brzegu, którym niedawno przejeżdżała, stało się miejscem spotkania licznych padlinożerców. Przysiadały w kępach krzewów i kłóciły się zajadle. Woda na płyciźnie była mętna i wzburzona. Cope dołączył do niej i razem obserwowali tę scenę. – Boję się – powiedziała Lily. – Boję się. Co robimy? – Tu nie możemy zostać. Las ożył. W tej samej chwili gdzieś powyżej nich rozległ się wysoki, żałosny dźwięk, jakby las przemówił własnym głosem, słabym, lecz doskonale słyszalnym pośród drzew. Cope wyjął z kieszeni chusteczkę i wcisnął ją Lily do ręki. – Niech pani nią macha i prosi Boga, żeby się panią opiekował. Nie powiedział nic więcej, tylko zawrócił konia i wrócił na ścieżkę. Lily ruszyła za nim. Nie bardzo wiedząc, jak dobierać słowa, posłuchała Cope’a i zaczęła się modlić – jeśli nawet nie do Boga, to nie wiedziała do kogo. Odpowiedziała jej cisza, aż w pewnym momencie gdzieś z przodu dobiegł ją następny krzyk. Ostry, przenikliwy, nieznośnie długi, przeszedł w szloch i ucichł. Siedziała w siodle jak skamieniała. Otaczała ją cisza. Kiedy jednak Cope wyciągnął przed siebie rękę, dostrzegła na granicy nieprzeniknionego mroku ludzkie postacie, pomalowane w barwne wzory. Wyglądały, jakby wynurzyły się z otchłani zapomnianej – czy może raczej wypędzonej – przeszłości. Zniknęły w mgnieniu oka. Nad jeziorem kapitan biegł przez zarośla, dotrzymując kroku Keane’owi. Wszędzie wokół nich krzyżowały się wąskie ścieżki. Jedna z nich prowadziła przez leśny gąszcz prosto nad wodę i właśnie ją wybrali. Kiedy wypadli z gęstwiny sitowia na kamienisty brzeg, spłoszone ptaki zerwały się do lotu. Przed nimi, z głową w wodzie, leżał zabity człowiek. Kapitan podszedł przyjrzeć mu się z bliska. Kamienie dookoła były całe we krwi, płytka woda zabarwiła się na czerwono. Z tułowia mężczyzny sterczały pierzaste strzały. Kapitan odwrócił go na plecy i rozpoznał McVeya. Nie miał butów, kapelusza i włosów. W jego kroczu widniała krwawa plama. Prawą rękę miał porzniętą nożem do kości. Kapitan spojrzał na Keane’a i spytał uprzejmym tonem: – Czy to przypomina pańskie dzieło? Keane spojrzał na niego spode łba. – Skąd oni się tu wzięli? – mruknął. Na kamieniach leżało więcej jego ludzi naszpikowanych strzałami i okaleczonych. Przy drzewach znalazł po wykręcane ciało Czejena, którego kula z karabinu trafiła z boku w brzuch. Krew nałożyła się nowym wzorem na jego barwy wojenne. Kapitan prze niósł wzrok na jezioro, popatrzył na okalające je drzewa. Zawołał pannę Prescott po imieniu. Odpowiedziało mu echo. Keane podbiegł do niego, sycząc wściekle, żeby się nie wydzierał, ale kapitan podniósł złożone dłonie do ust i jeszcze raz krzyknął. Tym razem usłyszał odpowiedź, której echo jego okrzyku omal nie zagłuszyło. Dobiegała z lasu po drugiej stronie jeziora. Zaczął biec w tę stronę. Był już blisko pierwszych drzew, gdy usłyszał tętent kopyt i z lasu wyjechał mężczyzna na koniu. Kapitan odetchnął z ulgą. – Moran. Moran nie odpowiedział. Właściwie ledwie spojrzał na kapitana spod kapelusza. Jechał galopem. W prawej ręce trzymał karabin, przełożony w poprzek końskiego grzbietu. Zwolnił przy kapitanie i wycelował broń w pierś Keane’a. Keane się nie poruszył, ale wykrzywiona w paskudnym grymasie twarz poszarzała mu jeszcze bardziej. Wolno podniósł ręce. Moran zatrzymał konia i skinął karabinem. – Niech mi pan da jego broń – powiedział do kapitana. Kapitan obejrzał się w stronę lasu. – Mam coś ważniejszego do załatwienia. – Ona nie potrzebuje teraz pańskiej opieki. Keane roześmiał się głośno i czubkiem buta szturchnął zwłoki McVeya. – Jest pan tego pewien? Po tym, jak z Bóg wie jakiego piekła przywołał pan demony? – To wy stworzyliście piekło – odparł Moran cicho. Lewą ręką wyjął z olstra rewolwer i wymierzył w kapitana. – Powiedziałem już, że nie musi się pan o nią martwić. Kapitan stał nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w pobliskie drzewa. Usłyszał szczęk, kiedy Moran odwiódł kurek rewolweru. Odwrócił się do Keane’a, który wyjął broń z olstra, wytrząsnął z niej naboje i pustą odrzucił na ziemię. Moran skinął głową i rzucił swój rewolwer pod nogi kapitana. Wskazał karabinem i rzekł: – Proszę trzymać go na muszce. Kapitan obejrzał się przez ramię. – Słyszał pan, co powiedziałem. Kapitan odwrócił się i prawie potknął o okaleczone ciało McVeya. – Powiedział pan, że pannie Prescott nic nie grozi, ale chce pan, żebym zostawił ją samą w lesie, w którym jest więcej takich zwłok? – Chciałbym, żeby zaprowadził mnie pan do dwóch ludzi, których zostawiłem pod pańską opieką. Moran ścisnął konia kolanami i kopyta zastukały rytmicznie na kamieniach. Wyciągnął karabin przed siebie, celując kapitanowi w głowę, i nie cofnął ręki, dopóki Dawkins się nie poruszył: podniósł colta, wziął Keane’a na cel i pchnięciem lufy skierował go między drzewa. Moran wolniutko jechał za nimi. Schylił się, żeby nie zahaczyć o nisko rosnące gałęzie. Jak girlandy zwisały z nich ludzkie wnętrzności. Keane zatrząsł się z obrzydzenia. – Czy wszyscy moi ludzie zginęli? – zapytał Morana. – Co do jednego? Zamiast mu odpowiedzieć, Moran wskazał mu następne zmasakrowane zwłoki. Dopiero gdy wyjechali z lasu, mruknął: – Zginęli tylko ci, którzy na to zasługiwali. – Jakim prawem dzicy mają decydować, kto zasługuje na śmierć? – zaśmiał się Keane. – A kto ma prawo dzielić ludzi na dzikusów i cywilizowanych? – Na pewno nie pan, na Boga! Nie wie pan, co się dzieje. Nie ma pan pojęcia, o co toczy się gra! – Domyślam się. – Niech mu pan powie. – Keane odwrócił się do kapitana. – Ja panu wszystko powiedziałem, niech mu pan wyjaśni, jaka jest stawka. Zanim kapitan się odezwał, szczęknął kurek spencera. Moran siedział nieruchomo. – Słyszałem co nieco od Lyncha – powiedział. – Reszty się domyślam. – A ja panu powtarzam, że te domysły to jeszcze nie jest nawet połowa prawdy! – Wiem, dlaczego Czejeni nie mogli żyć w rządowym rezerwacie. Wiem, czemu uciekli w góry, gdzie żyją jak zwierzęta. Skoro sami polują jak zwierzęta, to czyja to wina? – Niech kapitan panu powie. – Pytałem, czyja to wina? Keane patrzył na Morana z niepokojem, ale i z pogardą. – Nie interesuje pana, co może pan zniszczyć, upierając się przy swoim pytaniu? Moran uśmiechnął się ponuro. – Dopilnuję, żeby mi pan na nie odpowiedział. Zmuszę Bentona, żeby wszystko wyśpiewał. Pana też, panie Keane. Nie będzie pan miał wyboru. Niepokój na twarzy Keane’a pozostał, ale pogarda ustąpiła miejsca rozpaczy. – Idziemy, panie Keane. – Moran uniósł karabin i kiwnął na kapitana, który przytknął Keane’owi rewolwer do pleców. Szli przez rumowisko w stronę skalnej ściany i szczeliny, w której kapitan zostawił swoich jeńców. Byli już blisko celu, gdy rozległ się metaliczny szczęk i z kryjówki za głazem wyszedł profesor Marsh. Jego ludzie wynurzyli się ze szczeliny, prowadząc związanych Bentona i Teksańczyka. Oślepiało ich światło i mrugali oczami, jak to zwykle robią więźniowie wyprowadzeni z ciemnicy. Nagle obaj zobaczyli Keane’a. Teksańczyk zaskomlał jak torturowane zwierzę. Marsh obejrzał się na niego zdziwiony i krzyknął do kapitana: – Gdzie panna Prescott? Co się z nią stało? Kapitan odpowiedział mu, że nie wie. – A Cope? Co z Cope’em? Kapitan pokręcił głową. Marsh wyciągnął rękę i opuścił broń. Kapitan się odwrócił. Spomiędzy drzew wyjechała panna Prescott. Za nią podążał profesor Cope. Tak w każdym razie opisywał tę scenę w wiele lat później, po raz setny. I prawie w nią uwierzył. Lily również twierdziła, że wyjeżdżając z lasu, najpierw zobaczyła kapitana, który zrobił krok w jej stronę. Tak już jest w opowieściach, bo opowieść porządkuje chaos. Zachowali to jako swoją słodką tajemnicę, jeszcze jeden element łączących ich więzów. Gdyby bowiem naprawdę chcieli zobaczyć się nawzajem, mieliby na to ułamek sekundy. Kiedy Marsh opuścił karabin, Keane wyciągnął po niego rękę – to też kapitan zapamiętał. Benton krzyknął i podniósł ręce, Moran próbował ściągnąć wodze – to także prawda. Wspomnienia kapitana były jednak poszatkowane. Poszczególne zdarzenia przypominały odblaski słońca na potłuczonym szkle, figle, jakie wyczynia perspektywa z bezradnym umysłem. Dźwięk i ruch łączyły się w jedno. Wystrzał z karabinu trwał niewyobrażalnie długo. Benton rzucił się do przodu, jakby czas zwolnił dla niego bieg i pozwolił mu wyliczyć trajektorię pocisku. Przyjął na siebie kulę wymierzoną w pierś Teksańczyka. Upadł na ziemię bez słowa, nawet nie jęknął. Kiedy Moran wrzasnął na Keane’a, jego głos zdawał się dobiegać z innego świata: – Rzuć broń! Rzuć broń! Keane odwrócił się z karabinem w ręku. Zdziwił się, gdy został trafiony, uśmiechnął się, jakby nagle poczuł wielką ulgę, i upuścił broń. Upadł na twarz. Od tej chwili wydarzenia w pamięci kapitana nabierały niewiarygodnego tempa. Teksańczyk wstał. Do tej pory klęczał z twarzą wtuloną w krwawiącą ranę Bentona i płakał, teraz jednak usłyszał stuk karabinu o ziemię. Jęknął przeciągle i rzucił się w jego stronę. Moran kazał mu się cofnąć. Zagroził, że go zastrzeli, tak jak zastrzelił Keane’a. Teksańczyk nie zwracał na niego uwagi: był jak niedźwiedź, który próbuje bronić swoich młodych. Porwał karabin w związane ręce. Moran kazał mu go odrzucić, ale oszalały z żalu Teksańczyk odwrócił się, żeby wycelować. Huk. Upadł. Wszystko zamarło. I jeżeli wiele lat później Lily i kapitan tą właśnie chwilą spokoju kończyli swoją historię, mimo że dzieci domagały się ciągu dalszego – zwłaszcza kiedy osiągnęły wiek, który pozwoliłby im więcej zrozumieć – robili to nie dlatego, że czuli się niezręcznie. Wręcz przeciwnie. Model opowieści, który doprowadził ich do tego miejsca, wykluczał ciąg dalszy. Można by dodać coś o dymie unoszącym się z luf, o tym, jak kapitan odwrócił się i zszedł do Lily, żeby pomóc jej zsiąść z konia, jak oparła dłoń na jego ramieniu i jak jej buty zachrzęściły na żwirze, o tym, jak dotknęła jego policzka – i o tym, że dla obojga moment ten był niezwykły i niepojęty. Lily spojrzała na kapitana i wyczytała w jego oczach, że po tak intymnym geście żadne z nich nie ma już nic do ukrycia. Wiedziała tylko, że chce wyjść za niego za mąż. Czuła to w głębi serca, nie miała cienia wątpliwości. Nie mogła się jednak nadziwić, jak kręta ścieżka przywiodła ją do tego punktu. Każda decyzja wymuszała następną, i następną, i tak dalej. Ich następstwo sprawiało, że świat wydawał się bardzo niepewny i delikatny. Zwłoki wśród zarośli i na kamieniach, ciało jej ojca w odległym pokoju na strychu – wszystko, co się wydarzyło, prowadziło właśnie do tej chwili. Gdyby kapitan umiał czytać w myślach Lily, nie zdziwiłby się zbytnio. Przygnębienie, które ogarnęło go po rozmowie z Keane’em, nie ustąpiło jeszcze do końca. On również zastanawiał się nad okolicznościami, które sprowadziły ich w to miejsce. Czuł jeszcze na twarzy muśnięcie jej palca. Wiedział, że przeznaczenie jest tylko słowem, pozwalającym ukryć prawdziwą naturę świata, który nie ma odpowiednika ani końca. Człowiek, który myśli inaczej, próbuje przerzucić nad morzem most z piasku. Fale poruszają się wedle wzoru, ale wzór ten nie toleruje żadnej tajemnicy. Dlatego czując radość, nie był pewien ani jej samej, ani przeczuć, które budziła w jego sercu. Kiedy wrócili do tych, którzy przeżyli, resztę dnia wypełniła im ciężka praca. Musieli wykopać groby dla wszystkich zabitych, których udało im się znaleźć, białych i czerwonoskórych, chociaż niewielu było martwych Czejenów, a żywi zniknęli równie niepostrzeżenie, jak się pojawili. Zanim skończyły się pogrzeby, zabłysły gwiazdy, odbite w purpurowej toni jeziora, a i tak mieli wrażenie, że nie wszystkich udało im się odszukać. Nie mieli jednak ochoty dłużej się nimi zajmować. Wrócili nad strumień, gdzie stały porzucone namioty. Z zapasów pozostawionych przez ludzi Keane’a dało się przyrządzić prawdziwą ucztę, ale chyba nie cieszył się z niej nikt poza Moranem, którego mrukliwość najlepiej pasowała do tej ponurej chwili. Kiedy Lily i kapitan wcześnie kładli się spać – w osobnych namiotach – usłyszeli w odległym wyciu wilków żałobny tren, który doskonale pasował do ich nastroju. Oboje mieli wrażenie, że udało im się zdobyć bezcenny skarb, który zaraz wyśliznął im się z rąk. Kapitan źle spał. Rana dawała mu się we znaki, budził się często zlany potem, ale przede wszystkim miotał się w pościeli, zapadając w krótkie, niespokojne drzemki. Śnił o ludziach, którzy go obserwowali, o mrocznych krajobrazach i gorszych jeszcze rzeczach. Słyszał głosy, ale nie rozumiał słów. Czasem we śnie rozlegał się brzęk łopaty o kamień. Dopiero nad ranem zasnął na dobre. Obudził go metaliczny szczęk, który tym razem rozlegał się na jawie. Kapitan usiadł. Miał wrażenie, że udręczona koszmarami i bólem głowa zaraz mu pęknie. Założył kurtkę i wyszedł z namiotu. Słońce jeszcze nie wzeszło, powietrze było chłodne i rześkie, niebo na wschodzie pojaśniało i brzask rozpraszał cienie rzucane przez zachodnie urwiska. Pomiędzy kamieniami kręciło się dwóch ludzi z młotkami w rękach. Nauka nie zna wytchnienia, pomyślał. Szybko ruszył w ich stronę, gdy nagle za plecami usłyszał czyjeś kroki. Odwrócił się: postukiwanie wywabiło z namiotu Cope’a, który szedł za nim, zakładając po drodze płaszcz. Kapitan zaczekał na niego i razem w milczeniu poszli pod klif. Dwaj ludzie z młotkami podnieśli na nich wzrok i kapitan rozpoznał woźniców od Marsha. Jeden z nich wstał i krzyknął coś w kierunku otworu jaskini. To była ta sama grota, którą kapitan zwiedził poprzedniego dnia; woźnice ostukiwali kamienie na stanowisku porzuconym rok wcześniej przez Sheldona. – Marsh? – zawołał Cope. – Jest pan tam? – Ruszył w kierunku jaskini, ale w tej samej chwili w wejściu stanął uśmiechnięty profesor Marsh. Wyprężył pierś i zagrodził Cope’owi drogę. – Mam nadzieję, że nie zamierzacie panowie podważać moich praw do pracy na tym stanowisku? – spytał ze złowrogą uprzejmością. – Czego pan właściwie szuka? – zapytał kapitan i spojrzał na Cope’a. – Czego obaj szukacie? Zakłopotany Cope milczał, co natychmiast wykorzystał Marsh. – Widzi pan? – spytał triumfalnym tonem. – Skończyły się złośliwości, groźby, szantaż. Profesor Cope przyjechał tu w tej samej sprawie, co ja. Razem tkwimy w tym po uszy! Cope podniósł wzrok. Nerwowo – nawet jak na niego – skubał mankiety koszuli. – Sądziłem, że pan i pańscy ludzie próbowaliście mnie zamordować dwa lata temu, kiedy skradziono mi wszystkie okazy z całego sezonu pracy – odparł. – Teraz wiem, że się myliłem. Od samego początku za wszystkim stał Prescott. – Czy to przeprosiny? – Raczej wyjaśnienie. – Wyjaśnienie? – Marsh był na wpół zdumiony, na wpół zdegustowany. Jeżeli stosując tę prostacką taktykę, zamierza mnie pan przekonać, profesorze Cope, żebym dopuścił pana do pracy przy moich wykopaliskach, źle pan ocenia zarówno moją determinację, jak i znajomość ludzkiej natury. Cope spojrzał na niego z nienawiścią i skinął krótko głową. – W takim razie zostawiam pana sam na sam z pańską determinacją i znajomością ludzkiej natury. Odwrócił się i zaczął wracać do obozu, żegnany śmiechem Marsha. – Niech mu pan powie – zasugerował kapitan. Marsh zmarszczył brwi. Cope zatrzymał się i powoli odwrócił. – Niech mu pan powie. – Mnie? – Marsh zmrużył oczy. – O czym? – Proszę pomyśleć, ile razem przeszliśmy. Co widzieliśmy. Nie lepiej byłoby odkryć karty? Cope wyprostował się dumnie i wzorem Marsha wypiął pierś. – Chcę podkreślić, że w mojej pracy zawsze chciałem przede wszystkim spełnić mój obowiązek wobec Boga i szukałem Jego prawdy. Modliłem się, żeby czynić dobro, nie zło. – Cope kiwnął zapalczywie głową i cofnął się w stronę Marsha. – Nigdy nie interesowała mnie moja reputacja ani pozycja zawodowa – nigdy, profesorze! – chyba że miałbym zostać z jej powodu niesprawiedliwie potraktowany. Chcę, żeby to było jasne. Zdumienie Marsha przerodziło się w strach. – Co pan ma na myśli, profesorze? Żądam... O co panu chodzi?! Cope odchrząknął. Widać było, że dręczą go wyrzuty sumienia, ale odważnie patrzył Marshowi w oczy. Jakby pod wałkiem niewidzialnego magla wyprostował się i wyciągnął jeszcze bardziej. Kiedy zaczął mówić, jego głos był równie gładki. Zaczął od zrelacjonowania ekspedycji, o której kapitan słyszał już wcześniej. Wyruszył wtedy w góry Big Horn, te same, w których się znajdowali. Było to wtedy, kiedy doszło do masakry ludzi generała Custera. Cope wyjechał na poszukiwanie skamieniałości i odniósł – tu zawiesił na chwilę głos – ogromny sukces. – Tak, ogromny sukces – powtórzył, patrząc na Marsha spode łba. Najciekawsze było znalezisko w ostatnim kamieniołomie: kompletny szkielet pterozaura pterodactylus occidentalis, którego czejeński przewodnik, ze względu na rozmiary i rozpiętość skrzydeł, z czcią nazwał Ptakiem Grzmotu. Transport okazu nastręczył jednak ogromnych trudności. Cope wyczerpał zapas bandaży do pakowania poprzednich znalezisk, teraz musiał więc zawinąć kości w płaszcze. Każdy wstrząs na grzbietach kuców mógł okazać się dla delikatnych kosteczek zabójczy. Nie koniec na tym. W połowie drogi na równiny przewodnik znalazł ciała dwóch żołnierzy i trop grupy Indian na wojennej ścieżce. Cope uznał, że ryzyko – nie dla niego, lecz dla znaleziska – jest zbyt duże. Niedaleko miejsca, w którym się zatrzymali, znajdowała się inna odsłonięta niecka skalna. Szukając bezpiecznej kryjówki dla swojego skarbu, Cope zajrzał do niej i natknął się na kolejne skamieliny – nie mezozoiczne tym razem, lecz znacznie młodsze, z paleolitu. Nie potrafił oprzeć się pokusie i po całym dniu pracy jego kolekcja wzbogaciła się o kolejne okazy. Podobnie jak pterozaura, nie mógł ich jednak bezpiecznie przewieźć. Zostawił je wśród kamieni i przysypał żwirem, żeby deszcze ich nie uszkodziły. Cope przerwał swoją opowieść, jakby spodziewał się usłyszeć pytania. Jednak Marsh słuchał go jak zauroczony i Cope z uśmiechem mówił dalej. Z Big Horn zjechał do linii kolejowej, wioząc ze sobą te okazy, które nadawały się do transportu. Po drodze spotkał Sheldona. Kiedy opisał mu skarby, które schował w niecce, Sheldon zażartował, że mocno zdziwiłby się kolekcjoner, który by tam trafił. Odkopałby spod żwiru i pterozaura, i kości z paleolitu. Gdyby nie zachował należytej czujności, mógłby wyjść na durnia. Marsh odetchnął głęboko. Twarz miał purpurową. – Zwłaszcza, jeśli padłby ofiarą szwindlu. – To nie był mój pomysł! – najeżył się Cope. – Co za bezczelność! – Marsh był tak zdumiony, że nie mógł się nawet wściec na Cope’a. – Sam pan zostawił te kości w jednym miejscu! – Nie te, które znalazł Sheldon. Tamte były zupełnie inne. Rok później spotkałem się z Czejenem, który był moim przewodnikiem, a potem pracował dla Sheldona. Opowiedział mi, jak Sheldon znalazł pterozaura. Pojechałem z nim do obozu, gdzie Sheldon pokazał mi kawałki kości. Trzymał je w pudełku, przemieszane ze szczątkami z paleolitu. Zapytał, ile mu za nie zapłacę. Wyśmiałem go, bo wiedziałem, że żartuje, ale chyba nie pojąłem całej idei jego dowcipu. – To znaczy? – Zapytał, ile byłbym skłonny zaoferować, żeby podbić cenę, którą pan zapłaci. – Co mu pan odpowiedział? Cope zająknął się i odchrząknął. – Odpowiedziałem... Nie mogę ukrywać własnej głupoty i umniejszać grzechu, który popełniłem. – Złożył dłonie jak do modlitwy i wykrztusił: – Odpowiedziałem, że podpiszę się pod każdą ceną, pod warunkiem, że to pan ją przebije. Marsha zamurowało. Skórę miał tak bladą i wilgotną od potu, jakby się na nim topiła. Zapewniam pana – ciągnął Cope drżącym głosem – że nie miałem z tego żadnych korzyści finansowych. Nawet o to nie zabiegałem. Marsh rozejrzał się, jakby nie mógł zrozumieć, że świat wciąż istnieje, choć zdarzyło się na nim coś tak potwornego – Ale Benton... I ten drugi... Oni mówili... – Sheldon płacił Bentonowi – zauważył kapitan chłodno, choć uprzejmie. – Nie, Benton... Ja go wynająłem... Kapitan streścił to, co usłyszał od Keane’a. – Nie może mieć pan do siebie pretensji – dodał. – Sheldon sprytnie to ukartował. Ja też padłem jego ofiarą, chociaż użył słabszej przynęty. Musiał jednak w duchu przyznać, że sam w to nie wierzy. Przypomniał sobie, jak Sheldon próbował go zniechęcić i odwieść od wyjazdu. Wszystko przez ten jego ośli upór. Wiedząc, co czuje Marsh, próbował go pocieszyć, położyć mu dłoń na ramieniu, ale profesor cofnął się chwiejnie i dotknął ręką ściany jaskini, jakby potrzebował solidnego, wiarygodnego oparcia. – Wyznałem przed tobą swój grzech – szepnął Cope. – Nie ukrywałem swej niegodziwości. Boże, czy to możliwe, żeby człowiek był najbliższy nie tym, których kocha, lecz tym, których nienawidzi? – Nie – pokręcił głową kapitan. – To nieprawda. Cope spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc, ale kapitan odwrócił się już do niego plecami. Wstawał dzień. Słychać było brzęk uzd pasących się koni, ludzkie głosy, których nie tłumiło płótno namiotów, w powietrzu unosił się zapach dymu. Kapitan zmrużył oczy. Jakiś człowiek przykucnął przy ognisku i dorzucił drew. Inny przyglądał mu się, a potem odwrócił się i rozejrzał. Lily. Kapitan się uśmiechnął. Ona też go zobaczyła i ruszyła w jego stronę. Odwrócił się do profesorów. – Może Sheldon jednak nie kłamał? Cope zaśmiał się z wyższością. Marsh uśmiechnął się gorzko, ale kapitan wyminął ich obu i wszedł do jaskini. Spojrzał na rysunki na ścianach. Przedstawiały różne istoty: wymarłe, takie, które jeszcze żyły, i takie, które prawdopodobnie nigdy nie istniały. Wszystkie skrywał cień tajemnicy. Lily miała na szyi sakiewkę z kawałkiem dziwnej, zasuszonej materii. – Będzie chyba najlepiej, jeżeli zapomnimy o całej sprawie – powiedział. – Chyba tak – przytaknął Cope. – Tak. – Marsh skinął głową. Patrzyli na siebie długą chwilę, aż Cope z wahaniem wyciągnął rękę. Marsh przygryzł wargę, jakby nie wiedział, co należy zrobić. Gwałtownym ruchem uścisnął dłoń Cope’a, spojrzał mu w oczy i skinął głową. Zaczął schodzić po zboczu w stronę drzew. Cope odprowadził go wzrokiem, odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku obozowiska, gdzie rozpoczęto już przygotowania do odjazdu. Kapitan nie ruszył się z miejsca. Czekał na Lily. Podeszła do niego i razem stanęli przy wejściu do jaskini. Jechali kamienistą ścieżką wzdłuż sznura jezior. Za ostatnim z nich rosły drzewa powykręcane wiatrem, a w górze kołował samotny sęp, jedyna żywa istota, jaką widzieli ponad granicą lasu. Przed sobą mieli już tylko nagie skały, ale niezrażeni tym, jechali naprzód. Słońce pięło się po niebie, a potem zaszło na wprost nich, malując skały na matowoczerwony kolor. W nocy podmuchy wiatru przypominały trzepot olbrzymich skrzydeł. Łopot płótna namiotu, stale obecny w ich snach, obudził ich wcześnie rano. Ruszyli w drogę pod zwieszającymi się z nieba mackami czarnej chmury. Jednak słońce szybko wypaliło chmurę i niebo się oczyściło. Zjechali w stronę linii drzew, których pnie przywodziły na myśl szkielety dziwacznych istot, zebrane w jednym miejscu, by ekscytować i przerażać. Przejechali przez las i wśród biało kwitnących traw usłyszeli metaliczny brzęk. Na ziemi znajdowało się ułożone z kamieni koło, którego każda szprycha była pomalowana i udekorowana. Zsiedli z koni. Lily zdjęła z szyi aksamitną sakiewkę i zawiesiła ją na kamieniu, na którym wisiały dzwoniące kawałki metalu. Zawrócili i ruszyli pieszo. Mieli siebie nawzajem, mogli liczyć na swoje wsparcie. Podeszli do olbrzymiego głazu, który sterczał z ziemi, pokruszony jak ruiny wiekowej wieży. Usiedli przy nim, objęli się i patrzyli na ciągnącą się po horyzont równinę. Wydawało im się, że widzą stado bizonów – nieprzeliczone i wieczne.