12179
Szczegóły |
Tytuł |
12179 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12179 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12179 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12179 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Konisi Gaku
Sennorama
Odrzuciłem przeczytana gazetę i powstrzymałem ziewanie. Zaczęła się
codzienna praca, nudna i będąca zespołem rutyniarskich czynności.
Poprawiłem okulary i jak tylko można najwolniej przekartkowywałem zeszyt z
kolumnami cyfr. Nie patrzyłem jednak na nie. Chodziło o to, żeby coś
robić; cokolwiek.
W firmie elektronicznej pracowałem ponad trzydzieści lat. Kilku z moich
kolegów cieszyło się już od dawna zasłużonym stanowiskiem i honorami.
Mniej od nich agresywny, a już zdecydowanie niezręczny w schlebianiu
przełożonym, bywałem jakoś pomijany i wszelkie awanse omijały mnie.
Moja ambicja cierpiała, ponieważ musiałem współpracować z samymi
żółtodziobami, którzy mnie tu teraz otaczali. Miałem swoje biurko w kacie
wydziału administracyjnego i przydano mi tytuł (raczej symboliczny) "radcy
wewnętrznego". Wszyscy byli tu młodsi ode mnie. Zachowywali przyzwoity
dystans, pewnie w obawie, aby nie narazić się na śmieszność przez
zbliżenie z kimś tak ignorowanym jak ja. W pełnej izolacji, odarty z
nadziei, całymi dniami wykonywałem swoje zajęcie nie wymagające nawet
najmniejszego wysiłku myśli; jak robot. Nie chciałem uchodzić za pasożyta
i tu uważano mnie nawet za pracowitego...
- Panie Yoki! - powiedział jeden z kolegów wchodzących do biura.
Gwałtownie oderwałem oczy od zeszytu.
- Dyrektor pana wzywa, proszę iść zaraz.
Wstałem i niezwłocznie wyszedłem, czując na plecach zaciekawione
spojrzenie.
- O co chodzi? - zadawałem sobie gorączkowe pytanie. Nie do pomyślenia
było, żeby dyrektor miał mi coś do powiedzenia osobiście, albo żeby chciał
wysłuchać mojego sprawozdania. Na pewno chodzi o mnie, o mój etat. Ale w
jakim sensie?
Nie mogłem znaleźć odpowiedzi: W rozterce dotarłem do drzwi
dyrektorskiego gabinetu. Poprawiłem krawat i zapukałem.
- Pan Yoki? Proszę, proszę - pogodny głos nie wróżył niczego złego.
Nieco uspokojony oczekiwałem na rozwój wypadków.
- Czekałem na pana - podjął dyrektor i wskazał mi jeden z dwóch
klubowych foteli. Proszę usiąść, kolego. Mam nowinę dla pana. Chcemy
zaproponować panu pracę w Spelabo.
Nie wierzyłem własnym uszom. Czyżby takie szczęście mogło spotkać mnie?
Czułem przypływ gorącej krwi. Speszyło mnie to bardzo, ponieważ wolałbym,
żeby dyrektor nie zauważył mojej radości...
Epoka technologii. Wielkie przedsiębiorstwa konkurują w rozwiązywaniu
nowych problemów technicznych, aby w bezpardonowej walce podbić rynki dla
siebie. W dziedzinie produktów elektronicznych ta walka jest tak ostra, że
ulepszenie jakiegoś detalu nie ma właściwie żadnego znaczenia. Liczą się
jedynie oryginalne koncepcje, nieodgadnione dla konkurencji. Specjalne
Laboratorium Badawcze, w skrócie Spelabo, zostało stworzone u nas przed
kilku laty w zamiarze wyprzedzenia firm konkurencyjnych. Pracowali tam
wyłącznie dobrani, wybitnie utalentowani badacze pod bezpośrednim nadzorem
samego Prezesa. Kierunek badań był otoczony najściślejsza tajemnica, ale
nawet do mnie dotarły plotki, że wkrótce Laboratorium ogłosi swoje
pierwsze odkrycie pod nazwa "Plan Sen", które według wiarogodnych źródeł
niewątpliwie wywoła sensację w całej Japonii.
- Będzie pan tam pracował - powiedział dyrektor. Po namyśle dodał: Nie
jestem dokładnie zorientowany, ale laboratorium ma jakieś problemy ze
stosunkami międzyludzkimi. W tym właśnie potrzebna jest nam pana pomoc. To
świetna szansa. Gratuluję i życzę powodzenia!
Poklepał mnie przyjaźnie po ramieniu i uśmiechnął się, lecz w jego
rozweselonych oczach dostrzegłem zadowolenie, jakby pozbywał się
żenującego pasożyta. Mimo to zdawało mi się, że los uśmiechnął się do
mnie. "Żegnaj, przeklęty wydziale i przeklęty kacie!" - szeptałem do
siebie przez całe popołudnie, przyjmując na wesoło wszystkie
uszczypliwości młodszych bubków z wydziału.
Kiedy wieczorem wychodziłem z biura, z rozkoszą przypominałem sobie
scenę, gdy naczelnik wydziału obwieścił współpracownikom decyzję dyrekcji.
Ślepia im wychodziły na wierzch z zazdrości. Co za radość! Po trzydziestu
latach po raz pierwszy!
Następnego dnia byłem już pracownikiem Spelabo. Udałem się do
luksusowych pawilonów, stojących za miastem w otoczeniu bujnej zieleni.
Dyrektor, doktor Bipo, przyjął mnie w gabinecie i w ogólnych zarysach
przedstawił treść tajnego Planu. Pochłonęło mnie to całkowicie. Nazwa Sen
nie była jakimś umownym określeniem jak można by przypuszczać, lecz
naprawdę wiązała się ze zjawiskiem snu.
- Od najdawniejszych czasów ludzie śnią. Sny lub widziadła senne bywają
piękne albo przyjemne, a także straszne albo wstrząsające. Po pięknym śnie
ranek wydaje się ludziom pogodny, podczas gdy straszny sen nie tylko
zakłóca spokój nocny, ale również nastrój całego dnia. Życie stałoby się
przyjemniejsze, gdyby można było mieć wyłącznie piękne sny. Takie było
założenie wspaniałego Planu. Jeżeli się powiedzie, w przyszłości będzie
można wybrać sobie dowolny sen zgodnie z życzeniem, tak jak muzykę z płyt.
Sen z puszki... - po tych wyjaśnieniach doktor Bipo przedstawił mi doktora
Gohi, naczelnego inżyniera Spelabo. Był to wysoki młodzieniec około
trzydziestki, który uzyskał stopień na jednym z uniwersytetów. Spojrzał na
mnie przez moment ostro i przenikliwie, ale natychmiast uciekł z oczami w
bok.
- Proszę za mną, pokażę panu laboratorium, proszę... - zamruczał
niewyraźnie i ruszył pierwszy. W milczeniu poszedłem za nim.
Wkroczyliśmy do pierwszego pokoju. Kilku na biało odzianych badaczy
wymieniało uwagi przy komputerze zainstalowanym w ścianie. Wyglądało to na
przerwę w zajęciach.
- Koledzy, oto nasz nowy współpracownik - przedstawił mnie doktor Gohi,
wymieniając moje nazwisko. Białe fartuchy odwróciły się jednocześnie w
moją stronę, ale oczy naukowców natychmiast ześliznęły się ze mnie, jakby
unikając spotkania oko w oko. Wstępowaliśmy tak do wszystkich pomieszczeń
i wszędzie było tak samo. Powtarzałem za każdym razem swoje powitanie, a
reakcja była niezmienna. Przypomniałem sobie słowa dyrektora o jakichś
zastrzeżeniach co do stosunków międzyludzkich, braku swobodnej atmosfery -
tak potrzebnej w pracy kolektywu. Oto powód mojej obecności tutaj. Pojąłem
to z całą ostrością. Widziałem, że zadanie będzie trudne, ale nie zraziło
mnie to wcale. Warto się pomęczyć. Spróbuję!
Starałem się przede wszystkim doprowadzić do szerszych stosunków z
badaczami. Jednakże wysiłki były daremne. Im bardziej zabiegałem o
zbliżenie uprzejmym uśmiechem lub zaproszeniem na koniak, z tym większym
zakłopotaniem to ten, to ów z nich odsuwał się ode mnie. Stopniowo zaczęło
mnie opanowywać podejrzenie, że badacze gardzą mną tutaj tak samo, jak
współpracownicy w poprzednim biurze. Potwierdzeniem tego był na przykład
fakt, że dotychczas nie pokazano mi aparatu. Świadczyło to o braku
zaufania albo o przekonaniu naukowców, że nie nadszedł jeszcze czas, aby
demonstrować go niespecjaliście. Podejrzewałem ich także o utrzymywanie w
tajemnicy przede mną dokonanych odkryć.
Czułem, że jestem spychany na pozycję podrzędną, upokarzającą, zupełnie
jak tam. Zagrożony, postanowiłem pewnego dnia walczyć o swoje prawa.
Zapukałem do drzwi dyrektora. Z uniesieniem poprosiłem go o dostęp do
tajemnicy laboratorium. Przyglądał mi się uważnie i długo, a potem
powiedział tylko jedno słowo: "Zgoda"! Włączył mikrofon i przekazał
polecenie naczelnemu inżynierowi: - Pan Yoki pragnie wypróbować aparat.
Proszę przygotować eksperyment numer jeden.
W laboratorium numer 7 czekali już na mnie specjaliści z miażdżącą
wyniosłością na twarzach. Doktor Gohi wskazał mi wygodny fotel, na którym
usiadłem. Włożono mi na głowę aparat w kształcie kasku, połączony
przewodem z tablicą rozdzielczą. Przez sekundę trwało we mnie skojarzenie
tego miejsca z krzesłem elektrycznym. Kilkunastu specjalistów otoczyło
mnie kołem. Nigdy dotąd nie patrzyli na mnie z taką powagą i troską jak
teraz. Włączono aparat. Delikatne wstrząsy zaczęły drażnić moją skórę na
głowie i już wkrótce wprawiło mnie to w sen.
Ile czasu upłynęło od tamtej chwili, nie wiem. Odzyskałem świadomość i
stwierdziłem, że czuję się nadzwyczaj dobrze. Dostrzegłem roześmianą twarz
dyrektora Bipo.
- Czy miał pan przyjemny sen?
Próbowałem sobie przypomnieć: Tak, najpierw... błądziłem w jakiejś
różowej mgle... Potem to zmieniło się w jakąś kłębiastą chmurę, która
otoczyła mnie letnią wilgotnością. I nic... więcej. To trwało bardzo
krótko, ale byłem zadowolony. Posłużyłem się przecież cudownym aparatem,
zanim mógł to zrobić ktokolwiek z załogi laboratorium albo spośród
społeczeństwa. W ten sposób wziąłem odwet za dawne porażki. Było to
wspaniale uczucie dosytu, upojenia.
Od tamtego dnia sytuacja zmieniała się z dnia na dzień na moją korzyść.
Naukowcy, którzy przedtem wyglądali zawsze tak dziwnie i apatycznie, teraz
byli wobec mnie uprzejmi i szczerze bezpośredni. Czułem, że po wielu
latach szarych i smutnych nastąpił w moim życiu nowy okres.
Świadomość ta odbiła się korzystnie na funkcjonowaniu mojego mózgu,
który jakby nabrał sprawności. Może aparat wywołał dodatkowy efekt, budząc
drzemiące we mnie talenty. Chyba dzięki nim w stosunkowo krótkim czasie
odkryłem wiele niewłaściwości w administracji Spelabo. Potem Plan Sen
zastał zrealizowany znacznie szybciej niż to przewidywano. Sześć miesięcy
po moim przeniesieniu przeprowadzono ostatnią praktyczną próbę z
aparaturą.
Rozwinęliśmy kampanię propagandy; rozpisany zastał konkurs na nazwę dla
nowego aparatu. Uczestniczyły w nim tysiące ludzi. W wyniku żmudnej
selekcji zatwierdzono nazwę "Sennorama" i natychmiast stała się ona
pojęciem obiegowym we wszystkich kręgach. W całej prasie pojawiały się
artykuły na ten temat: w radio i telewizji urządzono zbiorowe debaty
fizyków, elektroników, fizjologów, psychologów, socjologów i specjalistów
wszystkich pokrewnych dziedzin.
Mimo to na początku publiczność przyjęta nowość z rezerwą. Ale potem
kraj został ogarnięty szałem. Magazyny przewracały się prawie pod naporem
ludzi, którzy za wszelką cenę chcieli zaopatrzyć się w sennoramę w
pierwszej kolejności. Kiedy moc produkcyjna fabryk wzrosła, zaczęto aparat
eksportować. W kraju i za granica krążyły obiegowe powiedzenia, dowcipy,
slogany i hasła zachwalające wysoką jakość i wzrost wynalazku.
Za zasługi w reorganizacji zostałem wicedyrektorem Spelabo, co jeszcze
niespełna rok wcześniej było karierą niewyobrażalna. Po pewnym czasie
jednak uznałem, że zajęcia te mnie nużą. Badacze koncentrowali się teraz
na drobnych ulepszeniach sennoramy. W administracji nie znajdowałem już
żadnych możliwości wykorzystania swojego talentu. Poprzedni sukces
rozbudził we mnie pragnienie uznania i chwały. Łamałem więc głowę nad
nowymi środkami udoskonaleń i... pewnego dnia złożyłem wizytę Prezesowi,
przedstawiając mu nowy plan.
Był to plan bardzo prosty. Istniały dwa typowe precedensy, mianowicie:
po gramofonie nastąpiło radio; po kinie - telewizja i stałe programy.
Naturalną więc konsekwencja mogło być wprowadzenie telesnów i emisji
takich programów. Każdej nocy odpowiednie stacje mogłyby nadawać sny z
odpowiednim urozmaiceniem co do treści: melodramaty, powieści, programy
rozrywkowe, reklamy, na przykład środków nasennych itp. Jeśli uda się nam
upowszechnić sennoramę - wyjaśniałem korzyść będzie dwojaka: ze sprzedaży
aparatów oraz z sennoramicznych programów. Zapowiadało to kolosalne
dochody.
Moja koncepcja zainteresowała Prezesa tak bardzo, że postanowił
spowodować jej realizację natychmiast. Z tej okazji otrzymałem awans na
dyrektora programów. Z technicznego punktu widzenia nie było żadnych
trudności. Wystarczyła niewielka modyfikacja systemu sennoramicznego na
bezprzewodowy. Trudniejsze było uzyskanie monopolu, ponieważ wszystkie
komitety i towarzystwa przeciwstawiały się temu. Zabiegałem energicznie o
odpowiednie decyzje rządu, ale kampania prasowa bardzo mi w tym
przeszkadzała. Wiedziałem, że rozpętały ją towarzystwa telewizyjne,
zagrożone utratą olbrzymiego dochodu. Batalia trwała dość długo i wreszcie
poszliśmy na kompromis. Stanęło na tym, że prywatne stacje telewizyjne
zaczną emitować programy sennoramiczne o rok później. Ten jeden rok
monopolu wystarczał mi całkowicie.
Prace ruszyły pełną parą. Zorganizowałem wytaczane Przedsiębiorstwo
Emisji Snów, którego stacje pokryty cały kraj. Dokładnie w rocznicę
podjęcia pracy w Spelabo nastąpił dzień, na który z nadzwyczajną
niecierpliwością czekałem:
DZIEŃ PIERWSZEJ EMISJI!
Martwiło mnie, że odbiorniki sennoramiczne nie były kupowane w
ilościach odpowiednio wielkich. Przyczyną tego była kłamliwa akcja
dziennikarzy, którzy - niby to z czystego obiektywizmu i w interesie
czytelnika - informowali, że za rok aparaty będą znacznie lepsze. W końcu
jednak nie to było najważniejsze. Poleciłem ofiarować po jednym aparacie
tym osobom, których przychylny stosunek do idei sennoramy był widoczny i
od których jej rozwój właściwie zależał. Oddzielną grupę obdarowanych
stanowili deputowani. Wszyscy.
Nikt nie wiedział, że fale emitowane przez nadajniki mają specjalną
częstotliwość widma. Specjalną, to znaczy taką, dzięki której głowa
odbiorcy programu wytwarza odpowiednio ukierunkowaną podświadomość. Tylko
ja byłem w stanie przewidzieć, że po roczne; wyłączności w emitowaniu cała
polityka kraju będzie w moich rękach. Za chwilę pierwszy program.
Zwyciężę! Będę miał wszystkich u nóg! Powodzenia stacjom
sennoramicznym! Nareszcie! Za moje klęski!
Wzniosłem puchar z szampanem... Nagle poczułem zawrót głowy. Wszystko,
łącznie z uczestnikami bankietu, meblami, sufitem i smakowitymi
przekąskami, rozpływało się w białej mgle, niby pianie, przez która nie
mogłem nic dojrzeć. Opadłem na fotel. W głowie pieniło mi się jak od
musującego trunku.
Próbowałem się podnieść. Na próżno. Poniechałem wysiłków dopiero wtedy,
gdy uświadomiłem sobie, że śpię. Serce łomotało mi jak przed zawałem.
Obrazy rozpływały się coraz bardziej i wreszcie została tylko wielka
jasność. Z ogromnej dali usłyszałem słabe głosy, z których jeden na pewno
należał do doktora Gohi:
- Szkoda, ale teraz już nic nie pomoże. Nie mogłem przewidzieć takie go
wypadku. Prawdopodobnie zbyt wielkie napięcie spowodowało rozprzężenie
fal, a to uszkodziło obwód pobudzenia. Proszę spojrzeć, galwanometr
uszkodzony.
- Wie pan, ja sadzę, że roczny program był zbyt intensywny na
dziesięciominutową jednostkę czasu. No, trudno. W każdym razie ten
eksperyment będziemy musieli jeszcze wielokrotni powtórzyć, co najmniej
dziesięć razy.
- Słusznie. Jednakże musimy mieć nowego królika. Ten jest już do
niczego. Zatelefonuję do Prezesa.
Coraz słabiej docierały do mnie słowa. Traciłem świadomość. Zapadałem w
nicość z przykrym uczuciem porażki.
przekład : Tyburcjusz Tyblewski
powrót