14361
Szczegóły |
Tytuł |
14361 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14361 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14361 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14361 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Harry Harrison
We Ate the Whole Thing
HURTEM NA WAGĘ
A to niby dlaczego mam na siebie uważać? — spytał masywny o opalonej cerze fotograf
wątłego i bladego porucznika w marynarskim mundurze, który nie sięgał mu nawet do brody.
— Bo w Nowym Orleanie, zwłaszcza w porcie, są wyjątkowe męty… Picayunnersi mogą
pana zabić i sprzedać na mięso dla psów. Wielu obcych tak skończyło.
McSwine ryknął śmiechem i klepnął oficera w ramię, aż tamtego przygniotło do pokładu.
— Martw się o swoją dupę, chłopie. Pierwszego komucha zabiłem w Wigilię w
Wietnamie, gdy miałem dwanaście lat. Teraz jesteśmy o osiemnaście wojen starsi i choć
głównie robię im fotki, to jak mam okazję, eliminuję to ścierwo. Co i tak jest lepsze niż to,
czym możecie się poszczycić wy, pordzewiali marynarze. — Poprawił dyndające mu na szyi
aparaty. — Potrafię o siebie zadbać, chłopie.
Wokół okrętu widać było tłustą powierzchnię Missisipi. Z tafli wody zaczęła unosić się
ostra, gryząca w nos mgła, która pochłaniała blask latarni nabrzeża, do którego podchodzili.
Zabrzmiały dzwonki telegrafu, turbiny dały całą wstecz, a opancerzeni i uzbrojeni wachtowi
złapali rzucone z brzegu cumy. Długi trap ze zgrzytem znalazł się na burcie i porucznik
odetchnął nerwowo.
— Musi pan zejść na nabrzeże — oznajmił. — My płyniemy do portu wojennego, a na
pana czeka na brzegu obstawa…
— Głowa do góry, przystojniaczku. Nikt lepiej ode mnie nie potrafi pilnować mojej dupy!
— Parsknął z rozbawieniem fotoreporter i wkroczył na metalowy, pordzewiały trap.
Mgła tak zgęstniała, że nim dotarł do jego połowy, nabrzeża nie było widać jeszcze, a
pokładu już. Nikt więc nie mógł dostrzec czarno ubranej postaci, która bezszelestnie wspięła
się na trap za idącym, dogoniła dwoma długimi susami i zarzuciła mu na szyję metalową
garotę. Drut działał jak skrzyżowanie stryczka i gilotyny, toteż zaatakowany nie był w stanie
wydać dźwięku, tym bardziej, że dwie inne postacie, które stały w canoe ukrytym w cieniu
trapu, trzymały go za nogi i skutecznie uniemożliwiały mu zrobienie jakiegokolwiek hałasu.
McSwine nie umarł bez walki, za to umarł szybko, a zanim skończył, wprawne dłonie
pozbawiły go identyfikatorów i sprzętu fotograficznego.
Aparaty i dokumenty przekazano ostatniemu pasażerowi łodzi, gabarytami i rysami twarzy
przypominającemu zabitego, trupa zaś umieszczono w jej wnętrzu. Podstawiony fotoreporter
wszedł na trap, a jego towarzysze pospiesznie z niego zeszli i rozpłynęli się we mgle.
— Tylko pamiętajcie, że chcę swoją dolę za mięso! — przypomniał im szeptem wspólnik.
— Oui, Jean–Paul — odparły ciemności. Akcja trwała dwadzieścia sekund.
Tupiąc ciężko, Jean–Paul dotarł do nabrzeża, gdzie w blasku lampy czekało dwóch
policjantów uzbrojonych w szybkostrzelne półcalówki i podejrzliwie łypiący
zaczerwienionymi oczkami tajniak.
— Powiedziano ci, żebyś przyszedł tutaj, a nie stawał na środku tej pieprzonej kładki…
— I co z tego? — przerwał mu Jean–Paul i wzorem oryginału chuchnął mu prosto w nos
przesiąkniętym czosnkiem oddechem. — Przystanąłem, żeby zrobić zdjęcie tego waszego
ścieku. Niezłe szambo, daję słowo.
— W nocy! — Tajniak cofnął się, korzystając z pretekstu, jakim było udane zaskoczenie.
— A słyszałeś koleś o podczerwieni? Martwe rybki ładnie w niej wychodzą.
Rozeźlony tajniak pobieżnie i szybko sprawdził jego papiery (w tym celu zresztą został
rozzłoszczony — inaczej robiłby to dokładniej i z zawodową podejrzliwością). Nie był w
stanie w ten sposób niczego wykryć, więc oddał je bez słowa i gestem polecił mundurowemu
odprowadzić gościa do windy.
— Tylko się nie zgubcie, chłopaki — mruknął Jean–Paul. — Nie chciałbym tu któregoś
szukać.
Mrok skutecznie maskował lekki uśmiech na jego twarzy — dolne poziomy Nowego
Orleanu znał na pewno lepiej niż obaj policjanci razem.
— Zamknij się, cwaniaczku — mruknął ten z prawej, oświetlając drogę silną latarką. —
Tu jest tak samo jak na śmietniku, z którego przyjechałeś. Ani lepiej, ani gorzej.
— Gorzej, bo inaczej Trench by się tu nie zadomowił. Jak zobaczycie reportaż w
holowizji, to dopiero do was dotrze, że wyglądacie jak przez siatkę. Jak wam się to podoba?
Nie usłyszał odpowiedzi, gdyż o kilka kroków od nich rakieta wywaliła spory otwór w
betonowej ścianie i obaj stróże prawa nacisnęli spusty. Odpowiedziała im bezładna palba,
toteż ruszyli kłusem, przepychając podopiecznego przez brudne korytarze do opancerzonej
windy. Operator ukryty w pancernej komnacie pod tylną ścianą dokładnie ich obejrzał, zanim
opuścił lufy sprzężonych karabinów maszynowych i uniósł kratę wejściową będącą, jak
informowała tabliczka, pod napięciem.
— O, chyba mnie dostali! — Jean–Paul dopiero wtedy poczuł krew spływającą po szyi z
niewielkiej rany koło ucha: współpracownicy okazali się nieco zbyt realistyczni.
— Niestety niedokładnie — zarechotał jeden z policjantów, słysząc szczęk zamykanych
pancernych drzwi.
— Wy do pana Trencha? — upewnił się dźwigowy.
— A do kogo? — warknął Jean–Paul. — Papież tu nie rezyduje, prawda?
Jazda była powolna i długa, jako że nad slumsami były poziomy produkcyjne, dormitoria,
sektor administracyjny — skutecznie oddzielający pospólstwo od reszty i dopiero okolice
właściwe. Zatrzymali się ledwie dwa piętra od skażonej mgły zasnuwającej nocne niebo.
Przed drzwiami windy czekało dwóch kolejnych wartowników — czystych, uprzejmiejszych i
równie groźnych jak mundurowi z nabrzeża.
— Pan McSwine?
— Szybko się uczycie.
— Proszę wejść na wartownię, muszę sprawdzić pańskie dokumenty. To rutynowa
czynność.
— Ta rutyna już się odbyła. Nie staracie się przypadkiem utrudnić mi życia? — Wiedział o
tej kontroli, ale nie należało wypadać z roli.
— To zwykła formalność. Proszę tutaj.
Jeden został na zewnątrz, drugi wszedł w ślad za Jean–Paulem i starannie zamknął drzwi.
A potem niespodziewanie uśmiechnął się szeroko.
— To prawdziwa przyjemność móc pana spotkać, panie McSwine. Naprawdę! Widzi pan,
jestem fotografem amatorem.
— Pięknie! — Jean–Paul poczuł na plecach zimne mrówki. — To co z tymi
dokumentami?
— Nie muszę sprawdzać pańskiej tożsamości, ale musimy tu pozostać parę minut, bo tak
zawsze to wygląda. Możemy się napić i pogadać, wiem, że lubi pan wódkę z planktonu o
smaku bourbona, więc kupiłem butelczynę. Oto i ona… no to po maluchu.
— Bomba! — Jean–Paul wychylił podaną szklankę, starając się przy tym nie otrząsać, nie
cierpiał bowiem żadnej planktonówki, bez względu na jej smak.
— Nazywam się Hardesty i należę do klubu fotoamatorów. Jest nas kilkunastu i mamy
nawet aparat. Sporo czasu z nim spędziłem, ale dobre zdjęcia, nawet czarno–białe, to nie taka
prosta sprawa. Jakbym był lepszy w robieniu zdjęć, to tak sobie myślę, że może by mi się
udało zostać policyjnym fotografem. Ten, co go teraz mamy, nie jest już taki młody…
— 1 mógłbyś dopilnować, żeby się już nie zestarzał?
— He, he, szybko pan łapie. Tak ten świat wygląda, no nie? Chciałbym pana spytać o parę
technicznych knyfów, których inni nie znają. Jak, na przykład, kiedy pan robił tę holofotkę z
zamachu na prezydenta, złapał pan zastrzelonego zamachowca, krew i kule wylatujące z
gościa, i to w dodatku fotografując pod słońce. Znaczy miał pan filtr L–15, a przecież krew
ma normalny kolor, co w teorii jest niemożliwe. Pamięta pan może przysłonę, migawkę czy
rodzaj filmu, jakiego pan wtedy użył… — Hardesty uśmiechnął się z nadzieją niczym typowy
mały złodziejaszek, mający do czynienia z królem doliniarzy.
— Coś ci powiem, ale może byśmy się tak najpierw napili? — Jean–Paul gorączkowo
próbował zyskać na czasie, jedyną bowiem dziedziną, w której diametralnie różnił się od
oryginału, była właśnie fotografia. McSwine był genialnym fotoreporterem, on zaś nie miał o
tym zielonego pojęcia, toteż słuchał Hardesty’ego niczym durnia twierdzącego, że koronki to
same dziury.
Stuknęły cicho plastykowe szklanki i mocno tracący śniętą rybą alkohol niespodziewanie
natchnął go wykonalnym rozwiązaniem tej niespodzianki.
— Widzisz, mam zasadę. Nie zdradzam zawodowych tajemnic. Ale dla ciebie mogę zrobić
coś więcej, niż podać ci parę detali. Przyjrzyj się moim aparatom i powiedz, który jest
najstarszy i najprostszy.
— Ten, to Asahi Pentax, prawdziwy antyk. Bez trójwymiaru, z prostym komputerem i…
— Doskonale. Widzisz, jest z nim związana pewna historia. Gdy zaczynałem robić zdjęcia,
spotkałem pewnego sławnego fotografa, znasz jego nazwisko, ale ci go nie podam. Od niego
właśnie dostałem tego Pentaxa jako talizman. On, gdy zaczynał, też dostał go od innej sławy
obiektywu. Długo szukałem kogoś, komu zgodnie z tradycją mógłbym przekazać ten aparat,
bo widzisz, to musi być prawdziwy wariat zdjęciowy, ale jeszcze nie zawodowiec. No i w
końcu znalazłem. To ty!
Na krótką metę załatwiało to wszystkie problemy. Policjant był tak wniebowzięty, że
gotów był zabić za jedno, choćby krzywe spojrzenie na adres fotografa. Schował aparat
niczym relikwię do szuflady i z kamienną twarzą (acz i z błyskiem artyzmu w oczach),
wyprowadził go bez słowa z wartowni. Sprawa jednakże nie była skończona, o czym Jean–
Paul doskonale wiedział, nie mógł dać tamtemu zbyt wiele czasu do namysłu, gdyż zdrowy
rozsądek i zawodowa podejrzliwość wezmą górę nad euforią. Święty Mikołaj zdarza się w
bajkach, ale nie w życiu, a aparat, nawet taki jak ten, wart był majątek. Toteż, gdy doszli do
ozdobnych, ale masywnych drzwi, zaopatrzonych w kamerę wewnętrznej telewizji,
powiedział cicho, korzystając z chwili samotności (drugi wartownik został przy windzie,
obserwując bacznie korytarz):
— Starość nie radość, chłopie. Mam sklerozę, dałem ci aparat, ale bez filmów. Zjaw się
dokładnie za kwadrans, to tak to zorganizuję, że sam otworzę drzwi i dam ci parę rolek. Nikt
o tym nie będzie wiedział.
— Będę! — szepnął Hardesty. — Na pewno będę!
Jean–Paul był tego pewien, toteż spokojnie już obserwował, jak tamten naciska dzwonek i
wyciąga do obiektywu legitymację.
— Jest tu pan McSwine z Nowego Jorku. Sprawdzony, wszystko w porządku.
Drzwi otworzyły się z cichym szmerem i Jean–Paul wszedł do wnętrza. Gdy za plecami
usłyszał szczęk zamka, najpierw zerknął na zegarek, a potem na gospodarza — siwawego,
przestraszonego człowieczka idącego mu na spotkanie.
— Pan Trench? — spytał na wszelki wypadek.
— Tak, oczywiście. Ten wywiad musi być krótki, gdyż jutro jest posiedzenie i muszę się
starannie przy…
— Czy to jest wystarczająco krótkie? — spytał Jean–Paul, robiąc dwa szybkie kroki i
waląc go kantem dłoni pod ucho.
Złapał nieprzytomnego, nim ten rąbnął o podłogę, sprawdził puls i odkleił narzędzia
przymocowane do wewnętrznej strony lewego uda. Kratka nawiewu była tam, gdzie na
makiecie. Wykręcił pierwszą śrubę, usłyszał odległe łupnięcie — oznaczało to, że pozostali
przybyli zgodnie z planem. Zanim wykręcił wszystkie śruby i wymienił je na sprężynowe
zatrzaski, w przewodzie wentylacyjnym usłyszał szczęk i chrobotanie, a po kilku sekundach
w otworze pojawił się czerwony hak przymocowany do stalowego kabla. Pociągnął za niego i
hak znieruchomiał. Zdjął pasek zrobiony specjalnie w tym celu i zapiął go pod ramionami
Trencha tak, by klamra była na plecach. Uniesienie go i zaczepienie pasem o hak nie było
dużym wysiłkiem, jako że Trench był raczej drobnej postury. Dwa szarpnięcia za kabel
oznaczały, że ładunek jest gotów do drogi. Gdy rozległ się brzęk przy drzwiach wejściowych,
nogi nieprzytomnego zniknęły już w otworze wentylacyjnym. Jean–Paul przekręcił pierścień
z solidnym rubinem, który nosił na środkowym palcu prawej ręki, tak, by kamień skierowany
był do wnętrza dłoni, i poszedł otworzyć.
— Wejdź i zamknij drzwi. Doskonale, teraz pozwól, że uścisnę twoją dłoń, życząc ci
szczęścia.
— Dlaczego… — było to wszystko, co Hardesty zdołał powiedzieć, nim osunął się na
ziemię.
Trucizna ukryta w wydrążonym klejnocie i zaaplikowana stalową igłą została skradziona z
rządowego centrum broni bakteriologicznej i była naprawdę szybka — policjant był martwy,
nim dotknął podłogi.
Jean–Paul zdjął mu pasek, trzykrotnie owinął nim nogi w kostkach i starannie zapiął.
Pasek był plastykowy i tandetny, ale powinien wytrzymać. Gdy hak ponownie zjechał w dół,
trochę się namęczył — Hardesty był grubszy i masywniejszy, ale w końcu udało się go
wyekspediować zaczepionego za pasek. Było to ryzykowne posunięcie, jako że tamci w górze
oczekiwali jego, a nie nieboszczyka, ale byli zawodowcami, toteż nie powinno być z tym
większych kłopotów. Zanim hak zjechał kolejny raz, Jean–Paul był już w przewodzie
wentylacyjnym, a kratka była na swoim miejscu bezpiecznie trzymana przez zaciski. Złapał
oburącz hak, pociągnął za kabel i bez przeszkód wjechał na górę.
Ledwie znalazł się na mokrym od deszczu dachu, pozostali zajęli się demontażem
wciągarki. Jean–Paul zamknął klapę inspekcyjną przewodów wentylacyjnych i pomógł
załadować rozebrane urządzenie do helikoptera. Salty wsiadł jako ostatni, zasunął drzwi i
maszyna poderwała się w powietrze.
— Udało się — odsapnął Salty. — Co ty, przeszedłeś z jakości w ilość i bierzesz hurtem
na wagę? Skąd ten gliniarz?
— Przypadek nie do przewidzenia: szajbus–fotoamator. Nie byłem w stanie zaspokoić jego
ciekawości, więc musiałem go uciszyć definitywnie.
— Ktoś to widział?
— Nie.
— No to wszystko w porządku, będą szukali dwóch zaginionych zamiast jednego.
Możemy życzyć im szczęścia.
— Kim jesteście? — wychrypiał nowy głos. — I po co to zrobiliście?
— A dzień dobry, panie Trench. — Jean–Paul poczuł nagłe zmęczenie. — Miło, że się pan
obudził, by się pożegnać.
— Nie rozumiem, dlaczego ja… — jęknął człowieczek — przecież moim celem jest
pomóc ludziom…
— Ale nie kilkunastu dużym korporacjom, które nas wynajęły — dokończył Salty. — One
zainwestowały niezły grosz w fabryki, a pańskie rewelacje to nic tylko kłopoty, dochodzenia,
zamknięcia produkcji i inne straty. Jeśli natomiast zniknie pan bez śladu, wszyscy zajmą się tą
zagadką i z dochodzeń będą nici. Jest pan chyba ostatnią osobą mogącą narobić kłopotów
jako szef Komisji do Spraw Zatrucia Środowiska. Bez pana wszystko pójdzie już gładko. To,
zdaje się, nazywa happy endem.
— Potem nie będzie żadnego happy endu tylko śmierć! — wrzasnął porwany. — Jestem
na pewno ostatnim, który może wykonać to zadanie uczciwie. Reszta od dawna jest
przekupiona… czy do was nie dociera, że zmieniliśmy świat w śmietnik, że rasa ludzka
umiera, topiąc się we własnych śmieciach…?
Zamilkł zaskoczony, gdy wszyscy czterej wybuchnęli śmiechem.
— Rasa ludzka w zasadzie już jest martwa — poprawił go Salty, gdy się nieco uspokoił.
— 1 nikogo to nic, ale to zupełnie nic nie obchodzi. Nas zresztą też.
— Jesteśmy nad oceanem — rozległ się głos pilota.
Sprawnie połączyli nogi Trencha z silnikiem wymontowanym z wraka dodge’a rocznik
1982 i wyrzucili całość (w tym wrzeszczącą i złorzeczącą część ruchomą) przez odsunięte
drzwi.
— Nadaj sygnał zakończenia akcji — polecił pilotowi Salty.
Reakcja była tyle błyskawiczna, co niespodziewana — ledwie sygnał został odebrany w
centrum, nadano stamtąd inny, uruchamiający ładunek wybuchowy w helikopterze, o którego
istnieniu nikt z lecących nie miał pojęcia. Siła wybuchu była tak wielka, że część płonących
szczątków szybciej spadła do wody niż ciągle wrzeszczący Trench. Choć jest wysoce
wątpliwym, by sprawiło mu to jakąkolwiek satysfakcję.
Przełożył Jarosław Kotarski