1415
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 1415 |
Rozszerzenie: |
1415 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 1415 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 1415 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
1415 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Edgar Rice Burroughs
Ksi�niczka Marsa
(A Princess of Mars)
prze�o�y� Daros�aw J. Toru�
Edgar Rice Burroughs (1875-1950) jest znany przede wszystkim starszemu pokoleniu czytelnik�w literatury przygodowej - i to raczej wcale nie jako autor powie�ci typu science fiction. Swoj� pisarsk�, og�lno�wiatow� karier� zrobi� jako ojciec postaci, kt�ra przez kilka dziesi�cioleci nie schodzi�a z ekran�w kin, z �am�w komiksowych czasopism, broszurowych wyda� i wci�� wznawianych ksi��ek, we wszystkich chyba j�zykach �wiata. Ten bohater Burroughsa ujrza� �wiat�o dzienne jeszcze przed I wojn� �wiatow�, w 1912 roku. "Tarzan w�r�d ma�p" (Tarzan of the Apes) by� pierwsz� z ca�ej serii ksi��ek, przedstawiaj�cych wci�� nowe i coraz bardziej fantastyczne przygody ch�opca wychowanego przez ma�py, kt�ry przekszta�ci� si� we wspania�ego m�czyzn� o wielu cechach supermana. Mno�y� przygody swego bohatera sam Burroughs, czynili to liczni na�ladowcy, w tym wielu autor�w komiks�w (co by�o powodem szeregu proces�w o prawa autorskie), brali Tarzana na warsztat wci�� nowi scenarzy�ci i re�yserzy filmowi. Ta osza�amiaj�ca, zw�aszcza hollywoodzka kariera Tarzana okry�a jakby cieniem i uczyni�a, mniej widocznym innego bohatera Burroughsa - Cartera, prze�ywaj�cego swoje przygody nie w afryka�skiej d�ungli, lecz poza Ziemi�.
Carter zrodzi� si� w wyobra�ni Burroughsa mniej wi�cej w tym samym czasie, co Tarzan, a serie ksi��ek, kt�rych by� bohaterem zapocz�tkowa�a "Ksi�niczka Marsa" (A Princess of Mars), kt�r� przedstawiamy naszym Czytelnikom.
Ogl�dana z perspektywy wsp�czesnej literatury SF, ksi��ka Burroughsa - je�li ma szans� zdobycia sympatii czytaj�cych - to przede wszystkim swoim urokiem trudnej do podrobienia staroci. Jest do�� typowym produktem bardzo ju� dawnej formu�y literatury fantastycznej, a zarazem stanowi odbicie �wczesnej wiedzy i pogl�d�w na temat najbli�szych Ziemi s�siad�w w kosmosie.
Burroughs o tyle mie�ci si� w konwencji pisarstwa SF, �e stara si� - do pewnych granic - dochowa� wierno�ci �wczesnej wiedzy o Marsie. Przyjmuje wi�c bardzo w�wczas g�o�n� hipotez� Schiaparellego i Lowella na temat kana��w na Marsie. Uwzgl�dnia znany ju� fakt, �e masa Marsa jest o wiele mniejsza ni� Ziemi, a wiec mniejsze jest ci��enie. (Utrudnia to bohaterowi w pierwszych chwilach poruszanie si�, ale daje mu przewag� si�y nad Marsjanami). Bierze tak�e pod uwag� d�u�szy czas obiegu Marsa wok� S�o�ca oraz nachylenie jego osi, powoduj�ce zmiany p�r roku. Nie ignoruje te� przyj�tych w�wczas przez nauk� pogl�d�w, �e atmosfera na Marsie jest bardziej rozrzedzona w por�wnaniu z ziemsk� i �e planeta cierpi na niedostatek wody. W�a�nie kana�y, zgodnie z �wczesnymi hipotezami mia�y s�u�y� bardziej racjonalnemu rozprowadzaniu wody po powierzchni wysychaj�cej planety, stanowi�c r�wnocze�nie podstaw� do przypuszcze�, �e musi tam istnie� nie tylko �ycie, lecz r�wnie� cywilizacja, Konsekwencje z pogl�d�w Lowella wyci�gn�� w 1898 r. H. G. Wells, pisz�c swoj� "Wojn� �wiat�w", a jeszcze 40 lat p�niej Orson Welles potrafi� �miertelnie przestraszy� tysi�ce nowojorczyk�w opartym na niej s�uchowiskiem radiowym.
Wsp�czesna bezpo�rednia penetracja przestrzeni kosmicznej, chocia� jeszcze ograniczona do obszar�w naszego systemu s�onecznego pozbawi�a ju� pisarzy SF mo�liwo�ci fantazjowania na temat �ycia na Wenus czy na Marsie. Radzieckie sondy ukaza�y nam przyduszon� ogromnym ci�nieniem, rozgrzan� do temperatury kilkuset stopni, pusta powierzchnie Wenus. Ameryka�skie Marinery przekaza�y obraz zupe�nie zamarzni�tego Marsa, bez �adnych kana��w, niemal bez wody i atmosfery, bez �lad�w �ycia, o powierzchni usianej tysi�cami krater�w, przypominaj�cej martwy krajobraz Ksi�yca, a nie �wiat, na kt�rym prze�ywa� swe przygody bohater Burroughsa.
Z tego punktu widzenia ksi��ka ameryka�skiego autora nale�y ju� do historii - i to niejako podw�jnie: do minionego ju� okresu wiedzy o s�siaduj�cej z Ziemi� planecie i do historii literatury SF. Ale w�a�nie dlatego mo�e chyba liczy� na wzgl�dy czytelnik�w, tych zw�aszcza, kt�rzy potrafi� poddawa� si� urokowi rzeczy dawnych.
Do czytelnik�w
Przedstawiaj�c Pa�stwu w formie ksi��ki dziwny r�kopis kapitana Cartera przypuszczam, �e mo�e by� interesuj�ce opatrzenie go kilkoma s�owami wst�pu, dotycz�cymi tego nadzwyczajnego cz�owieka. Moje pierwsze wspomnienia o nim pochodz� z okresu tych kilku miesi�cy, tu� przed wybuchem Wojny Domowej, kt�re kapitan Carter sp�dzi� w domu mego ojca w Wirginii. Mimo i� by�em wtedy zaledwie pi�cioletnim dzieckiem, dobrze pami�tam wysokiego, przystojnego, ciemnow�osego m�czyzn�., kt�rego nazywa�em wujem Jackiem.
Na jego twarzy zawsze go�ci� u�miech, a w naszych dzieci�cych zabawach uczestniczy� z tym sam zapa�em i zaanga�owaniem, jakie przejawia�, bior�c udzia�-w rozrywkach doros�ych. Czasem ca�ymi godzinami zabawia� moj� star� babk� opowie�ciami ze swego burzliwego �ycia, w czasie kt�rego zje�dzi� i pozna� niemal ca�y �wiat. Wszyscy go kochali�my, a nasi niewolnicy nieomal ca�owali �lady jego st�p.
By� wspania�ym przyk�adem m�skiej urody. Mierzy� dobre dwa cale ponad sze�� st�p wzrostu, mia� szerokie ramiona, w�skie biodra i wysportowan� sylwetk� cz�owieka, kt�rego �ywio�em jest walka. Rysy twarzy mia� regularne, ostro wyrze�bione, w�osy ciemne, kr�tko obci�te i stalowoszare oczy, odbijaj�ce prawy i niez�omny charakter. Jego nienaganne maniery i uprzedzaj�ca grzeczno�� by�y z rodzaju tych, jakie spotyka si� w�r�d najlepszych arystokratycznych rodzin na Po�udniu.
Je�dzi� konno, szczeg�lnie gdy goni� za sfor� ogar�w, w spos�b, kt�ry budzi� podziw i uznanie nawet u nas, w kraju s�ynnym ze znakomitych je�d�c�w. S�ysza�em cz�sto, jak ojciec ostrzega� go przed skutkami dzikiej brawury. On jednak �mia� si� tylko i m�wi�, �e nie narodzi� si� jeszcze ko�, kt�ry m�g�by go wysadzi� z siod�a.
Gdy wybuch�a wojna, opu�ci� nas i nie widzia�em go przez nast�pnych pi�tna�cie czy szesna�cie lat. Przyjecha� po raz wt�ry bez uprzedzenia i by�em bardzo zdziwiony, gdy zauwa�y�em, �e przez ten ca�y czas wcale si� nie zestarza� ani te� nie zmieni� w �aden widoczny spos�b. W�r�d ludzi by� tym samym radosnym i szcz�liwym cz�owiekiem, kt�rego pami�tali�my z dawnych dni. Widzia�em go jednak kilkakrotnie, gdy przypuszcza�, �e jest sam; siedzia� w�wczas godzinami, patrz�c w przestrze�, z twarz� �ci�gni�t� t�sknot� i cierpieniem. Noce sp�dza� ze wzrokiem utkwionym w niebo i dopiero ca�e lata p�niej, gdy przeczyta�em jego r�kopis, zrozumia�em pow�d tego dziwnego zachowania.
Powiedzia� nam, �e po zako�czeniu wojny sp�dzi� pewien czas poszukuj�c z�ota na terenie Arizony. Nieograniczone sumy pieni�dzy, kt�rymi dysponowa� dowodzi�y, �e te poszukiwania zosta�y zako�czone pe�nym sukcesem. Jednak o szczeg�ach swego �ycia m�wi� bardzo pow�ci�gliwie, a w�a�ciwie nie m�wi� o nich wcale. Zosta� z nami pr� wie rok, a potem pojecha� do Nowego Jorku, gdzie kupi� niewielk� posiad�o�� nad rzek� Hudson. Odwiedza�em go tam raz do roku, przy okazji moich handlowych podr�y - m�j ojciec i ja posiadali�my w owym czasie wiele sklep�w, rozsianych po ca�ej Wirginii. Kapitan Carter byt w�a�cicielem ma�ej, lecz pi�knej willi, malowniczo po�o�onej na urwistym brzegu rzeki. Podczas jednej z moich ostatnich wizyt, w zimie 1885 roku, zauwa�y�em, �e by� bardzo zaabsorbowany pisaniem - tego w�a�nie, jak teraz przypuszczam, manuskryptu.
Powiedzia� mi w�wczas, �e chce, je�eli mu si�. co� przytrafi, abym zaopiekowa� si� jego posiad�o�ci�. Wr�czy� mi klucz do skrytki w szafie pancernej stoj�cej w jego gabinecie, w kt�rej mia�em znale�� testament i pewne osobiste instrukcje. Wym�g� na mnie uroczyst� przysi�g�, �e wszystkie �ci�le wype�ni�.
Tego dnia, udaj�c si� na spoczynek, zauwa�y�em go z okna mego pokoju. Sta� w promieniach ksi�yca na zwr�conym ku rzece urwisku, z r�kami wyci�gni�tymi ku niebu, jakby b�aga� o lito��. Pomy�la�em w�wczas, �e si� modli i zdziwi�em si� nieco, bowiem nigdy nie uwa�a�em go za cz�owieka religijnego. W kilka miesi�cy po powrocie do domu, chyba pierwszego marca 1886 roku, otrzyma�em telegram, w kt�rym prosi�, abym natychmiast do niego przyjecha�. By�em zawsze jego ulubie�cem w�r�d m�odszej generacji Carter�w, wi�c niezw�ocznie pospieszy�em.
Przyby�em na ma�� stacje, oddalon� o blisko mil� od jego posiad�o�ci, rankiem czwartego marca 1886 roku. Czeka� na mnie s�u��cy. Gdy mu poleci�em jecha� do domu kapitana, powiedzia�, �e je�eli jestem przyjacielem jego pana, ma dla mnie bardzo z�e wiadomo�ci. Tego ranka, kr�tko po wschodzie s�o�ca, str� s�siedniej posiad�o�ci znalaz� kapitana Cartera martwego. Z jakiej� przyczyny ta wiadomo�� wcale mnie nie zaskoczy�a, pojecha�em jednak najszybciej, jak to by�o mo�liwe, by zaj�� si� pogrzebem i sprawami, kt�re mi zostawi�.
W ma�ym salonie zasta�em szefa lokalnej policji, kilku mieszka�c�w miasta oraz str�a, kt�ry opowiedzia� szczeg�y, zwi�zane ze znalezieniem cia�a. Gdy si� na nie natkn�� by�o jeszcze ciep�e. Le�a�o w �niegu, z r�kami wyci�gni�tymi ku kraw�dzi urwiska, w pozycji jak sobie u�wiadomi�em, identycznej z t�, w jakiej widywa�em kapitana w owe noce, gdy zdawa� si� b�aga� niebo o �ask�.
Cia�o nie nosi�o �adnych �lad�w przemocy i koroner, przy pomocy miejscowego lekarza, szybko wyda� orzeczenie o �mierci na skutek zawa�u serca. Gdy wreszcie zosta�em sam, otworzy�em kas� pancern� i opr�ni�em szuflad�, w kt�rej, jak mi m�wi�, znajd� przeznaczone dla mnie instrukcje. By�y one istotnie do�� osobliwe, ale wype�ni�em je do ostatniego szczeg�u, najuczciwiej jak potrafi�em.
Kapitan poleci� mi przewie�� swoje cia�o do Wirginii bez balsamowania i z�o�y� w otwartej trumnie w grobowcu, kt�ry poprzednio wybudowa�. Jak si� p�niej przekona�em, grobowiec posiada� bardzo dobr� wentylacje. W instrukcjach by�o zawarte ��danie, abym osobi�cie dopilnowa� �cis�ego wykonania wszystkich polece�, zachowuj�c tajemnice, je�li oka�e si� to konieczne. Maj�tkiem zadysponowa� w spos�b nast�puj�cy: przez 25 lat mia�em otrzymywa� wszystkie p�yn�ce z niego dochody, po czym przechodzi� na moj� wy��czn� w�asno��. Dalsze wskaz�wki dotyczy�y r�kopisu. Przez jedena�cie lat mia� pozosta� w takim stanie, w jakim go znalaz�em, nie czytany i nie rozpiecz�towany. Publicznie og�osi� jego tre�� mog�em dopiero po up�ywie 21 lat od �mierci kapitana.
Dziwn� rzecz� w grobowcu, w kt�rym jego da�o ci�gle spoczywa jest to, i� masywne drzwi zaopatrzone s� w wielki, z�ocony zamek spr�ynowy, kt�ry otwiera si� tylko od wewn�trz.
Szczerze oddany
Edgar Rice Burroughs
Na wzg�rzach Arizony
Jestem bardzo starym cz�owiekiem - sam nie wiem ile mam lat. By� mo�e sto, mo�e wi�cej. Nie potrafi�, powiedzie�, gdy� nigdy nie starza�em si� tak, jak inni ludzie. Nie pami�tam r�wnie� swego dzieci�stwa. Jak daleko si�gn� pami�ci� zawsze by�em m�czyzn� lat oko�o trzydziestu. Wygl�dam dzisiaj tak, jak wygl�da�em czterdzie�ci i wi�cej lat temu, a mimo to wiem, �e nie b�d� �y� wiecznie, �e kt�rego� dnia przyjdzie po mnie �mier�, ta prawdziwa, po kt�rej ju� si� nie zmartwychwstaje. Nie widz� powodu, dla kt�rego mia�bym si� obawia� �mierci - ja, kt�ry umar�em ju� dwukrotnie i ci�gle �yje. A jednak jest we mnie ten sam strach przed ni�, co u was, kt�rzy nigdy nie umarli�cie. I, jak przypuszczam, ten w�a�nie strach zrodzi� we mnie przekonanie, �e ja r�wnie� jestem �miertelny. Zmusza mnie ono do opisania dziej�w mego �ycia i moich �mierci. Nie potrafi� wyja�ni� tego fenomenu, mog� jedynie w prostych s�owach szeregowego �o�nierza fortuny poda� kronik� dziwnych przyg�d, kt�re mi si� przytrafi�y w ci�gu dziesi�ciu lat, podczas kt�rych moje martwe cia�o le�a�o, przez nikogo nie odnalezione, na dnie pieczary w Arizonie. Nigdy nie opowiada�em tej historii. �aden te� �miertelny cz�owiek nie ujrzy tego r�kopisu, dop�ki rzeczywi�cie nie przekrocz� progu wieczno�ci. Wiem, �e umys� przeci�tnego cz�owieka nie uwierzy w to, czego nie mo�e dotkn�� i zobaczy�. Dlatego nie mam zamiaru stawa� pod pr�gierzem opinii publicznej, ko�cio�a i prasy i by� poczytywanym za gigantycznego �garza tylko dlatego, �e m�wi� czyst� prawd�, kt�ra pewnego dnia zostanie potwierdzona przez nauk�. By� mo�e do�wiadczenia, kt�re sta�y si� moim udzia�em na Marsie i wiedza, jak� mog� przekaza� w tej kronice pomog� we wcze�niejszym zrozumieniu tajemnic naszej siostrzanej planety - tajemnic dla was, ale ju� nie dla mnie.
Nazywam si� John Carter, jednak bardziej jestem znany jako kapitan Jack Carter z Wirginii. Gdy Wojna Domowa dobieg�a ko�ca stwierdzi�em, �e posiadam kilkaset tysi�cy bezwarto�ciowych dolar�w (konfederackich), stopie� kapitana kawalerii w armii, kt�ra ju� nie istnieje i jestem s�ug� kraju, kt�ry znik� wraz z nadziejami Po�udnia. Bez dow�dc�w, bez grosza, pozbawiony jedynego �r�d�a utrzymania - walki, postanowi�em uda� si� na po�udniowy zach�d i spr�bowa� odzyska� utracon� fortun�, poszukuj�c z�ota.
Blisko rok prowadzi�em, wraz z innym oficerem armii konfederackiej, kapitanem Powellem z Richmond, roboty poszukiwawcze. Mieli�my wyj�tkowe szcz�cie, gdy� zim� 1865 roku natkn�li�my si�, po wielu wysi�kach i wyrzeczeniach, na �y�� z�otono�nego kwarcu, kt�ra swoim bogactwem przewy�sza�a nasze naj�mielsze marzenia. Powell, kt�ry z wykszta�cenia by� in�ynierem-g�rnikiem, stwierdzi�, �e odkryli�my kruszec warto�ci ponad miliona dolar�w, mo�liwy do wydobycia w ci�gu zaledwie trzech miesi�cy.
Poniewa� nasze wyposa�enie by�o wyj�tkowo ubogie, zdecydowali�my, �e jeden z nas musi wr�ci� do cywilizacji, kupi� potrzebne urz�dzenia i naj�� wystarczaj�c� liczb� ludzi, by rozpocz�� eksploatacje kopalni.
Powell zna� zar�wno okolice, jak i techniczne potrzeby przedsi�wzi�� g�rniczych, postanowili�my wiec, �e to on uda si� na te wypraw�. Ja zgodzi�em si� zosta� i broni� naszego prawa w�asno�ci przed ewentualnymi, jednak ma�o prawdopodobnymi zakusami jakiego� innego poszukiwacza, kt�ry m�g�by zaw�drowa� w pobli�e.
Trzeciego marca 1866 roku zapakowali�my zapasy na drog� na dwa z naszych mu��w. Powell powiedzia� mi do widzenia, wskoczy� na konia i ruszy� w d�, ku dolinie, przez kt�r� prowadzi� pierwszy etap jego podr�y. Poranek tego dnia by�, jak niemal wszystkie poranki w Arizonie, pi�kny i czysty. Mog�em obserwowa� Powella i jego juczne zwierz�ta, wybieraj�cych najlepsz� drog� w d� zbocza. A� do trzeciej po po�udniu, gdy zanurzyli si� w cie� �a�cucha g�r, le��cego po przeciwnej stronie doliny, od czasu do czasu widzia�em ich, wspinaj�cych si� na jakie� wzg�rze lub pokonuj�cych wyniesienie.
Oko�o trzeciej trzydzie�ci spojrza�em przypadkowo w dolin� i zdziwi�em si�, widz�c trzy ma�e punkty niemal w tym samym miejscu, w kt�rym po raz ostatni dostrzeg�em Powella i jego dwa mu�y. Nie jestem sk�onny do zbytecznych obaw, lecz im bardziej pr�bowa�em si� przekona�, �e z Powellem nic z�ego si� nie sta�o, a dostrze�one punkty to antylopy lub dzikie konie, tym wi�kszy mnie ogarnia� niepok�j.
Poniewa� od czasu, gdy znale�li�my si� w tej okolicy nie zauwa�yli�my ani �ladu wrogo nastawionych Indian, nie podj�li�my �adnych �rodk�w ostro�no�ci. Miedzy bajki w�o�yli�my zas�yszane opowie�ci o wielkiej liczbie tych okrutnych w��cz�g�w, jakoby grasuj�cych w pobli�u, morduj�cych i torturuj�cych ka�d� grup� bia�ych, kt�ra wpadnie w ich bezlitosne szpony.
Wiedzia�em, �e Powell by� dobrze uzbrojony i ponadto mia� do�wiadczenie w walce z Indianami. Jednak ja r�wnie� sp�dzi�em wiele lat w�r�d Siouxow na P�nocy i wiedzia�em, �e jego szans� w starciu z oddzia�em przebieg�y Apacz�w s� bardzo niewielkie. W ko�cu nie mog�em d�u�ej znie�� niepewno�ci i, uzbroiwszy si� w dwa rewolwery Colta, karabin oraz dwa pasy z nabojami osiod�a�em konia i pojecha�em w d� drog�, kt�r� Powell przeby� tego ranka.
Natychmiast, gdy znalaz�em si� na stosunkowo r�wnym terenie zmusi�em konia do galopu. Jecha�em tak a� do chwili, gdy kr�tko przed zmierzchem zauwa�y�em �lady trzech niepodkutych, galopuj�cych koni, ��cz�ce si� ze �ladami, pozostawionymi przez Powella.
Ruszy�em za nimi najszybciej, jak mog�em. Jednak wkr�tce zapadaj�ce ciemno�ci zmusi�y mnie do zatrzymania si� w oczekiwaniu na wsch�d ksi�yca. Da�o mi to mo�liwo�� gruntownego przemy�lenia ca�ej sytuacji. By� mo�e niebezpiecze�stwo istnia�o tylko w mojej wyobra�ni, uroi�em, je sobie jak stara, przes�dna kobieta i gdy wreszcie dogoni� Powella m�j niepok�j stanie si� tylko tematem do �art�w.
Jednak, jakkolwiek nie jestem sentymentalny, przez ca�e �ycie uwa�a�em poczucie obowi�zku, gdziekolwiek mia�oby mnie ono prowadzi�, za rodzaj fetysza. Dzi�ki niemu dost�pi�em zaszczyt�w w trzech republikach, zyska�em odznaczenia i przyja�� starego, pot�nego cesarza oraz kilku pomniejszych kr�l�w, w kt�rych s�u�bie ostrze mojej szabli niejednokrotnie barwi�o si� czerwieni�.
Oko�o dziewi�tej �wiat�o ksi�yca by�o wystarczaj�co silne, abym m�g� jecha� dalej. Nie mia�em trudno�ci w szybkim pod��aniu za tropem - st�pa, a niekiedy nawet k�usem. Oko�o pomocy dotar�em do ma�ego stawu, przy kt�rym Powell mia� nadzieje nocowa�. By�o tam zupe�nie pusto, nie znalaz�em �adnych �lad�w obozowiska.
Zauwa�y�em, �e trzej je�d�cy zatrzymali si� nad wod� jedynie na chwile, prawdopodobnie by napoi� konie, i pojechali za Powellem, staraj�c si� utrzyma� tak� sam� pr�dko��, z jak� jecha� m�j przyjaciel.
Teraz ju� by�em przekonany, �e s� to Apacze i maj� zamiar schwyta� Powella �ywcem, by dostarczy� sobie szata�skiej przyjemno�ci zadawania mu tortur. Pogna�em konia naprz�d nie zwa�aj�c na niebezpiecze�stwo. Mia�em nadzieje dogna� tych czerwonych rozb�jnik�w, zanim go zaatakuj�.
Dalsze moje rozmy�lania zosta�y przeci�te jak no�em dalekim odg�osem dw�ch strza��w. Wiedzia�em, �e teraz Powell potrzebuje mojej pomocy bardziej ni� kiedykolwiek. Pogna�em konia, zmuszaj�c go do najszybszego galopu, na jaki m�g� si� zdoby� na w�skiej i trudnej g�rskiej �cie�ce.
Przeby�em oko�o mili, lub nawet wi�cej, nie s�ysz�c dalszych odg�os�w walki, gdy nagle �cie�ka zagubi�a si� w ma�ej, otwartej przestrzeni w pobli�u grzbietu prze��czy. Widok, jaki ujrza�em przerazi� mnie.
Niewielki obszar p�askiego gruntu by� bia�y od india�skich wigwam�w, a oko�o pi�ciuset czerwonych wojownik�w zebra�o si� wok� jakiego� obiektu w centrum obozu. Byli tak poch�oni�ci tym, co si� tam znajdowa�o, �e zupe�nie mnie nie zauwa�yli. M�g�bym zawr�ci� i uciec, kryj�c si� bezpiecznie w ciemno�ciach. Jednak taka my�l przysz�a mi do g�owy dopiero nast�pnego dnia, gdy wspomina�em ca�e wydarzenie.
Nie wierze, �e jestem z tej samej gliny, z kt�rej ulepieni s� wielcy bohaterowie. W�r�d setek przyg�d, w jakie si� anga�owa�em staj�c twarz� w twarz ze �mierci�, nie przypominam sobie ani jednej, w trakcie kt�rej przysz�aby mi do g�owy my�l, �e m�g�bym si� zachowa� inaczej, ni� to akurat czyni�em. Dopiero wiele godzin p�niej dostrzega�em inne mo�liwo�ci. Widocznie m�j umys� jest tak skonstruowany, �e pod�wiadomie kieruje mnie na �cie�k� obowi�zku, bez zag��biania si� w niepotrzebne i mecz�ce dywagacje. Jednak, jakkolwiek by to by�o, jestem zadowolony, �e tch�rzostwo nie jest jedn� z cech mego charakteru.
By�em oczywi�cie �wiadomy, �e tym centrum zainteresowania jest Powell. Nie pami�tam, jaka by�a moja pierwsza my�l ani co najpierw zrobi�em, ale mgnienie oka p�niej p�dzi�em ku armii wojownik�w z rewolwerami w d�oniach, nieprzerwanie strzelaj�c i wrzeszcz�c jak op�tany. Nie mog�em wybra� lepszej taktyki, gdy� Indianie, przekonani, �e szar�uje na nich co najmniej pu�k regularnego wojska, rozbiegli si�. na wszystkie strony w poszukiwaniu swoich �uk�w, strza� i strzelb. Widok, jaki ujrza�em po ich ucieczce, nape�ni� mnie smutkiem i w�ciek�o�ci�. W czystym �wietle ksi�yca le�a� Powell, dos�ownie naszpikowany strza�ami. Nie mia�em najmniejszych w�tpliwo�ci, �e jest ju� martwy. Zapragn��em jednak uchroni� jego cia�o przed profanacj� z r�k Apacz�w, r�wnie mocno jak przedtem chcia�em uratowa� mu �ycie.
Podjecha�em, schyli�em si� i nie zeskakuj�c z siod�a chwyci�em za pas z nabojami, owini�ty wok� jego bioder. Podnios�em cia�o w g�r� i po�o�y�em na koniu przed sob�. Jeden rzut oka wystarczy�, by si� zorientowa�, �e powr�t drog�, kt�r� tu przyby�em b�dzie bardziej ryzykowny ni� jazda na wprost, przez ��k�. Wbi�em ostrogi w boki mojego biednego wierzchowca i skierowa�em si� ku prze��czy.
Indianie ju� zd��yli si� zorientowa�, �e jestem sam i zacz�li mnie zasypywa� przekle�stwami, strza�ami z �uk�w i kulami, W niepewnym �wietle ksi�yca trudno jednak by�o dok�adnie wycelowa�, poza tym Indianie byli jeszcze wytr�ceni z r�wnowagi nag�ym sposobem, w jaki pojawi�em si� miedzy nimi, a ja by�em celem raczej szybko si� przesuwaj�cym. Wszystko to uchroni�o mnie przed trafieniem oraz pozwoli�o skry� si� w cieniach okolicznych szczyt�w zanim zosta� zorganizowany regularny po�cig.
Praktycznie nie kierowa�em koniem, gdy� przypuszcza�em, �e �atwiej ni� ja odnajdzie wiod�c� na prze��cz �cie�k�. Sta�o si� jednak tak, i� ko� poszed� w stron� grzbietu g�rskiego, a nie prze��czy, za kt�r� mia�em nadzieje odnale�� nasz� bezpieczn� dolin�. Jest jednak mo�liwe, �e tej w�a�nie okoliczno�ci zawdzi�czam �ycie oraz niezwyk�e do�wiadczenia i przygody, jakie sta�y si� moim udzia�em w ci�gu nast�pnych dziesi�ciu lat.
Po raz pierwszy u�wiadomi�em sobie, �e znajduje si� na niew�a�ciwej drodze, gdy okrzyki �cigaj�cych mnie Indian zacz�y oddala� si� i s�abn�� daleko po mojej lewej stronie. Zrozumia�em, �e przy postrz�pionych ska�ach, kt�re spoczywa�y na skraju ��ki skierowali si� na lewo, gdy tymczasem mnie i martwe cia�o Powella ko� poni�s� na prawo.
Wspi��em si� na niewielki wzg�rek, z kt�rego otwiera� si� widok na okolice i zobaczy�em, �e �cigaj�ca mnie grupa dzikich znika, zakr�caj�c za s�siedni szczyt. Wiedzia�em, �e Indianie wkr�tce odkryj�, i� si� pomylili i rozpoczn� poszukiwania na nowo, tym razem we w�a�ciwym kierunku.
Przejecha�em jeszcze niewielk� odleg�o�� i natkn��em si� na wysok� ska��, obok kt�rej wiod�a w g�r�, w kierunku, w kt�rym chcia�em jecha� r�wna i stosunkowo szeroka dr�ka, Po mojej prawej stronie wyrasta�a na kilkaset st�p w g�r� ska�a, za� po lewej - opada�o w d�, a� do dna skalistego jaru, g�adkie i niemal pionowe urwisko. Przejecha�em t� dr�k� by� mo�e sto jard�w, a potem ostry zakr�t w prawo skierowa� mnie ku wylotowi du�ej pieczary. Mia� on oko�o czterech st�p wysoko�ci i trzy do czterech st�p szeroko�ci. Dr�ka ko�czy�a si� tu� przed nim. By� ju� ranek i nagle, niemal bez ostrze�enia, z tak charakterystycznym dla Arizony brakiem �witu i jego p�cieni, zala�o mnie jasne �wiat�o dzienne.
Zeskoczy�em z konia i u�o�y�em Powella na ziemi, ale nawet staranne badanie nie pozwoli�o mi odnale�� w nim najmniejszej iskierki �ycia.. Usi�owa�em wla� wod� z manierki w jego martwe usta, zwil�a�em mu twarz, rozciera�em r�ce. Trudzi�em si� w ten spos�b przez blisko godzin�, nie bacz�c na to, i� wiedzia�em, �e ju� dawno nie �yje.
Darzy�em Powella ogromn� sympati�. By� cz�owiekiem w pe�nym tego s�owa znaczeniu, prawdziwym gentlemanem z Po�udnia, moim szczerym i oddanym przyjacielem, tote� daremne starania nad przywr�ceniem go do �ycia porzuci�em wreszcie z uczuciem najg��bszego �alu.
Zostawi�em cia�o Powella na p�eczce skalnej i wpe�z�em do pieczary, by si� nieco rozejrze�. Mia�a ona oko�o stu st�p �rednicy i trzydzie�ci lub czterdzie�ci wysoko�ci. G�adka i wydeptana pod�oga oraz inne szczeg�y �wiadczy�y, �e by�a kiedy�, w jakich� odleg�ych czasach, zamieszkana. Tylna �ciana gubi�a si� w tak g�stym mroku, �e nie by�em w stanie stwierdzi�, czy istnia�y w niej jakie� przej�cia do innych pomieszcze�. W trakcie przeszukiwania pieczary nagle zacz��em czu� ogarniaj�c� mnie przyjemn� senno��. Przypisa�em j� zm�czeniu d�ug� i wyczerpuj�c� jazd� oraz reakcji organizmu na napi�cie, wywo�ane walk� i ucieczk�. Czu�em si� tutaj stosunkowo bezpiecznie, gdy� wiedzia�em, �e na dr�ce, kt�r� przyjecha�em, jeden cz�owiek m�g�by si� z powodzeniem broni� przeciw ca�ej armii.
Wkr�tce ju� by�em tak senny, �e tylko nadzwyczajnym wysi�kiem woli powstrzymywa�em si� od u�o�enia na pod�odze pieczary na kr�tki odpoczynek. Nie wolno mi by�o tego zrobi�, gdy� oznacza�o to pewn� �mier� z r�k moich czerwonych przyjaci�, kt�rzy lada chwila mogli si�. tu zjawi�. Zacz��em i�� w stron� wyj�cia, ale tylko zatoczy�em si� jak pijany i upad�em na pod�og�.
Ucieczka umar�ego
Ogarn�o mnie uczucie niemocy, mi�nie rozlu�ni�y si� i ju� by�em sk�onny podda� si� pragnieniu snu, lecz us�ysza�em zbli�aj�ce si� konie. Spr�bowa�em podnie�� si� na nogi i z przera�eniem stwierdzi�em, �e mi�nie nie s�uchaj� rozkaz�w woli. By�em ca�kowicie rozbudzony, ale zupe�nie niezdolny do poruszenia cho�by palcem, jakbym si� nagle obr�ci� w kamie�. I wtedy w�a�nie po raz pierwszy zauwa�y�em lekk� mgie�k�, wype�niaj�c� pieczar�. By�a niezmiernie delikatna i widoczna jedynie przy wej�ciu, przez kt�re wpada�o �wiat�o s�o�ca. Jednocze�nie poczu�em nik�y, gryz�cy zapach i zda�em sobie spraw�, �e zosta�em poddany dzia�aniu jakiego� gazu. Jednak w dalszym ci�gu nie rozumia�em dlaczego zachowuj�c pe�ni� w�adz umys�owych nie jestem w stanie si� poruszy�.
Le�a�em twarz� ku wyj�ciu, przez kt�re widzia�em kr�tki odcinek drogi miedzy pieczar� a ska��. Ha�as zbli�aj�cych si� koni umilk�, prawdopodobnie Indianie zacz�li si� skrada� ku memu grobowi za �ycia. Pami�tam, �e mia�em wtedy nadzieje, i� zadadz� mi szybk� �mier�, bowiem perspektywa niezliczonej ilo�ci rzeczy, kt�re by mogli ze mn� robi�, gdyby sp�yn�o na nich natchnienie nie u�miecha�a mi si�. szczeg�lnie.
Nie musia�em d�ugo czeka� na chwile, w kt�rej zg�uszony d�wi�k przekona� mnie o ich blisko�ci. Wkr�tce zza ska�y wysun�o si� wymalowane barwami wojennymi oblicze i dzikie oczy spojrza�y wprost na mnie. By�em ca�kowicie pewny, �e Indianin mnie wyra�nie widzia�, gdy� by�em o�wietlony padaj�cymi poprzez wej�cie promieniami porannego s�o�ca. Zamiast jednak podej��, po prostu sta� i gapi� si� okr�g�ymi ze zdumienia oczami. Potem ukaza�a si� nast�pna twarz i trzecia, i czwarta, i pi�ta. Ka�da z nich wychyla�a si� ponad ramionami koleg�w, gdy� ze wzgl�du na niewielk� szeroko�� przej�cia Indianie nie mogli wysun�� si� przed stoj�cego na czele. Wszystkie wyra�a�y strach i groz�, jednak nie wiedzia�em, co wzbudzi�o takie uczucia. Ta zagadka zosta�a wyja�niona dopiero dziesi�� lat p�niej. Fakt, i� ci, kt�rzy byli na czele, przekazywali szeptem jakie� wiadomo�ci do ty�u wskazywa�, �e za ska�� kryli si� nast�pni wojownicy.
Nagle z g��bi jaskini dobieg� cichy, lecz wyra�ny j�k. Us�yszawszy go Indianie zacz�li si� w pop�ochu wycofywa�. Tak gwa�townie starali si� uciec od nieznanej rzeczy za moimi plecami, �e jeden z nich run�� z wyst�pu skalnego wprost na ska�y w dole. Przez pewien czas ich dzikie okrzyki odbija�y si� echem od �cian kanionu, a p�niej zn�w zapanowa�a cisza.
D�wi�k, kt�ry ich tak przerazi� nie powt�rzy� si� wi�cej, ale nawet ten jeden raz wystarczy�, abym zacz�� snu� domys�y na temat upiora, kt�ry czai� si� w cieniu za moimi plecami. Strach jest poj�ciem wzgl�dnym i dlatego moje �wczesne odczucia mog� mierzy� tylko tymi wra�eniami, jakich doznawa�em zar�wno wcze�niej, jak i p�niej w innych niebezpiecznych sytuacjach. Mog� jednak powiedzie�, �e je�eli uczucie, kt�re mn� zaw�adn�o w ci�gu nast�pnych kilku minut by�o strachem, to niech B�g ma lito�� dla tch�rzy, gdy� strach jest sam w sobie kar� a� nadto dostateczn�.
Dla cz�owieka, kt�ry zawsze zwyk� walczy� o swoje �ycie z ca�� energi�, jaka kry�a si� w jego silnym ciele, zaiste przera�aj�ca by�a sytuacja, w kt�rej le�a� sparali�owany, odwr�cony ty�em do nieznanego niebezpiecze�stwa, potrafi�cego jednym d�wi�kiem zmusi� do bez�adnej ucieczki srogich india�skich wojownik�w, jakby byli stadem owiec, zaatakowanych przez wilka.
Kilkakrotnie wydawa�o mi si�., �e s�ysz� za sob� s�abe d�wi�ki, jakby kto� porusza� si� ostro�nie, lecz w ko�cu i one umilk�y. Mog�em ju� bez zak��ce� odda� si� kontemplacji mego po�o�enia. Domy�la�em si� zaledwie, jaka jest przyczyna parali�u i mog�em mie� jedynie nadzieje, �e minie on r�wnie niespodziewanie, jak si� pojawi�.
P�nym popo�udniem m�j ko�, stoj�cy dotychczas przed pieczar� z puszczonymi wolno cuglami, poszed� powoli w d� dr�ki, najwyra�niej w poszukiwaniu po�ywienia i wody. Zosta�em sam na sam z tajemniczym, nieznanym towarzyszem i martwym cia�em przyjaciela, le��cym akurat na skraju mego pola widzenia.
Od tej chwili a� do pomocy panowa�a cisza - cisza umar�ych. Potem nagle us�ysza�em ten sam przera�liwy j�k, a z mrocznego cienia dobieg� odg�os porusze� i jakby szelest zwi�d�ych li�ci. By� to straszny wstrz�s dla moich, ju� i tak nadwer�onych nerw�w. Nadludzkim wysi�kiem usi�owa�em zerwa� straszne, obezw�adniaj�ce mnie wie�y. Nie by� to wysi�ek fizyczny, gdy� nie by�em w stanie poruszy� nawet ma�ym palcem, a wysi�ek umys�u, woli, nerw�w, jednak wcale przez to nie mniejszy. I nagle co� trzasn�o, jak zbyt napr�ony stalowy drut. Poczu�em chwilowe md�o�ci i znalaz�em si� przy �cianie pieczary, oparty o ni� plecami, stoj�c twarz� do mego nieznanego nieprzyjaciela.
�wiat�o ksi�yca zala�o pieczar� i zobaczy�em siebie, le��cego przede mn�, tak jak le�a�em przez te wszystkie godziny, z oczyma zwr�conymi w stron� wyj�cia i r�kami rozrzuconymi bezsilnie na pod�odze. Z zupe�nym zam�tem w g�owie spojrza�em na moje pozbawione �ycia cia�o na pod�odze pieczary, a potem na siebie. Tam le�a�em w pe�ni ubrany, a tutaj sta�em nagi, jak w momencie narodzenia. Zmiana by�a tak nag�a i tak nieoczekiwana, �e przez chwile zapomnia�em o wszystkim innym, poza moj� dziwn� metamorfoz�. Pierwsza my�l - "Czy to w�a�nie jest �mier�? Czy naprawd� przekroczy�em ju� na zawsze pr�g tego drugiego �ycia?" Nie mog�em w to uwierzy�, gdy� czu�em serce, t�uk�ce si� w piersi po wysi�ku, w�o�onym w uwolnienie si� z parali�u. M�j oddech by� kr�tki i szybki, pot wyst�powa� mi na cia�o wszystkimi porami, a po przeprowadzeniu znanego do�wiadczenia z uszczypni�ciem si� doszed�em do wniosku, �e na pewno nie jestem duchem.
Do rzeczywisto�ci przywo�a� mnie ponowny j�k, dobiegaj�cy z g��bi pieczary. Rewolwery tkwi�y u pasa przy moim pozbawionym �ycia ciele. Z jakiej� nieznanej przyczyny nie mog�em si� przem�c, aby go dotkn��. Karabin zosta� w olstrze przy siodle i oddali� si� wraz z koniem. W ten spos�b zosta�em bezbronny. Jedyn� szans� zdawa�a si� by� ucieczka i zdecydowa�em si� na ni� do�� szybko, zw�aszcza �e szeleszcz�ce d�wi�ki zacz�y si� powtarza�, a ciemno�ci pieczary i moja wybuja�a wyobra�nia podsun�y mi obraz czego� czo�gaj�cego si� ukradkiem w moim kierunku.
Niezdolny d�u�ej opiera� si� ch�ci ucieczki z tego strasznego miejsca, wybieg�em szybko przez otw�r w czyst�, gwia�dzist� noc. Rze�kie g�rskie powietrze podzia�a�o na mnie jak �rodek wzmacniaj�cy i poczu�em, �e moje cia�o wype�nia nowe �ycie i nowa odwaga. Siedz�c na kraw�dzi ska�y robi�em sobie wyrzuty, �e si� podda�em, jak si� teraz wydawa�o, zupe�nie nieuzasadnionym obawom. T�umaczy�em sobie, �e przecie� le�a�em w pieczarze przez wiele godzin zupe�nie bezradny i nie sta�o mi si� nic z�ego. Teraz, przemy�lawszy wszystko dok�adnie, doszed�em do wniosku, �e ha�asy, kt�re s�ysza�em musia�y by� spowodowane czysto naturalnymi i nieszkodliwymi przyczynami. Prawdopodobnie ukszta�towanie pieczary by�o takie, �e d�wi�ki, kt�re s�ysza�em, mog�y by� powodowane, nawet lekkimi, podmuchami wiatru.
Postanowi�em zbada� te hipotez�, lecz najpierw unios�em g�ow�, by da� p�ucom mo�liwo�� g��bokiego oddychania czystym, orze�wiaj�cym g�rskim powietrzem. Zobaczy�em daleko w dole wspania�� perspektyw� skalistego w�wozu i p�ask�, poro�ni�t� kaktusami r�wnin�, srebrzon� blaskiem ksi�yca. By� to zapieraj�cy dech w piersiach widok.
Niewiele s�ynnych cud�w Zachodu mo�e si� r�wna� z krajobrazem Arizony, sk�panym w �wietle ksi�yca. Posrebrzane, dalekie g�ry, dziwne �wiat�a i cienie na grzbietach wzg�rz i w rozpadlinach, groteskowe kszta�ty sztywnych, a jednak pi�knych kaktus�w - wszystko to tworzy�o czaruj�cy i budz�cy natchnienie obraz, tak ro�ny od wszystkich innych, jakie mo�na zobaczy� na naszej Ziemi, �e mia�o si� wra�enie, jakby si� po raz pierwszy zajrza�o w jaki� tajemniczy, umar�y i dawno zapomniany �wiat.
Sta�em tak, rozmy�laj�c, a p�niej unios�em wzrok ku niebu, na kt�rym niezliczone ilo�ci gwiazd tworzy�y pi�kny baldachim, odpowiadaj�cy wspania�o�ci� krajobrazowi na Ziemi. Szybko moj� uwag� przyku�a du�a, czerwona gwiazda, wisz�ca nisko nad dalekim horyzontem. Patrzy�em, zafascynowany jej pi�knem - to by� Mars, b�g wojny, a ja - cz�owiek, kt�rego �ywio�em by�a walka, zawsze znajdowa�em si� pod jego nieodpartym urokiem.
Patrzy�em na niego w czasie tej dawno zagubionej w przesz�o�ci nocy i wydawa�o mi si�, �e s�ysz� jego wo�anie, �e przyzywa mnie z niesko�czonej dali, �e przyci�ga mnie, jak magnes przyci�ga okruch �elaza.
Moja t�sknota wybuchn�a z si��, kt�rej si� nie mog�em przeciwstawi�. Zamkn��em oczy, wyci�gn��em r�ce ku bogu mego zawodu. Poczu�em, �e lec� z szybko�ci� my�li przez bezmiar przestrzeni. Potem ju� by�o tylko przejmuj�ce zimno i kompletna ciemno��.
Przybycie na Marsa
Gdy otworzy�em oczy ujrza�em dziwny, nieziemski krajobraz. Zrozumia�em, �e jestem na Marsie. Nie postawi�em sobie pytania, czy moje zmys�y s� w porz�dku czy te� �nie. Nie spa�em, nie by�o potrzeby sprawdza� tego szczypaniem. Wewn�trzna �wiadomo�� m�wi�a mi tak wyra�nie, �e jestem na Marsie, jak wasze �wiadome m�zgi m�wi� wam, �e jeste�cie na Ziemi. Nie kwestionujecie tego faktu, ja r�wnie� nie zaprzeczy�em temu, co czu�em.
Le�a�em na dywanie ��tawej, podobnej do mchu ro�linno�ci, rozci�gaj�cej si� wok� mnie a� po horyzont. Znajdowa�em si� na dnie g��bokiej, okr�g�ej kotliny, na kt�rej skraju mog�em zauwa�y� pasmo niskich, nieregularnych wzg�rz.
By�o po�udnie, promienie s�oneczne grza�y do�� intensywnie moje nagie cia�o, ale upa� nie by� wi�kszy ni� by�by w podobnych okoliczno�ciach na pustyni w Arizonie. Tu i �wdzie widnia�y niewielkie, ods�oni�te p�aszczyzny kwarcono�nej, pob�yskuj�cej w s�o�cu ska�y. Oko�o stu jard�w w lewo sta�y czterostopowej mo�e wysoko�ci �ciany, zamykaj�ce niewielki obszar. Nie zauwa�y�em nawet �ladu wody ani te� innej ro�linno�ci poza mchem, a poniewa� zaczyna�o mi dokucza� pragnienie postanowi�em si� nieco rozejrze� po okolicy.
Gdy wstawa�em spotka�a mnie pierwsza na Marsie niespodzianka. Wysi�ek mi�ni, kt�ry na Ziemi zaowocowa�by tylko podniesieniem si� na nogi, tutaj sprawi�, �e wyskoczy�em w powietrze na wysoko�� oko�o trzech jard�w. Opad�em z powrotem �agodnie, bez �adnych zauwa�alnych wstrz�s�w. Usi�uj�c zrobi� kilka krok�w wykona�em serie ewolucji, kt�ra nawet du�o p�niej wydawa�a mi si� niezmiernie komiczna. Zrozumia�em, �e musze si� od nowa nauczy� chodzi�. Si�a, kt�r� wk�ada�em na Ziemi w bezpieczne i �atwe poruszanie si�, na Marsie p�ata�a mi dziwaczne psikusy. Zamiast porusza� si� przyzwoicie i z godno�ci� podskakiwa�em w najr�niejszy spos�b, l�duj�c niemal za ka�dym razem na twarzy lub plecach. Moje mi�nie, znakomicie przystosowane i przyzwyczajone do grawitacji ziemskiej, na Marsie p�ata�y mi figle, maj�c po raz pierwszy do czynienia z niniejsz� si�� przyci�gania i ni�szym ci�nieniem atmosferycznym.
By�em jednak zdecydowany bli�ej si� przyjrze� niskiej budowli, kt�ra stanowi�a jedyny w polu widzenia dow�d na to, �e okolica jest zamieszkana, uciek�em si� wiec do zastosowania najwcze�niej poznawanej przez cz�owieka metody poruszania si�, czyli do pe�zania. Posz�o mi to ca�kiem sprawnie i po kilku chwilach dotar�em do niskiego, zamykaj�cego niewielk� przestrze� muru.
Nie zauwa�y�em �adnych drzwi ani okien, ale mur by� dostatecznie niski, abym m�g�, stan�wszy na nogi, zajrze� do �rodka ponad nim. Ujrza�em najdziwniejszy widok, jaki dotychczas dane mi by�o ogl�da�. Dach budowli by� wykonany z masywnego szk�a o grubo�ci trzech albo czterech cali, a pod nim spoczywa�o kilkaset du�ych, doskonale okr�g�ych, bia�ych jaj. By�y one niemal jednakowej wielko�ci - ich �rednica wynosi�a oko�o dw�ch i p� stopy. Z sze�ciu czy siedmiu wyleg�y si� ju� jakie� groteskowe, mrugaj�ce oczami w ostrych promieniach s�o�ca stwory, kt�rych wygl�d sprawi�, �e zw�tpi�em w niezawodno�� moich zmys��w. Sk�ada�y si� one niemal z samej g�owy, osadzonej na d�ugiej szyi, ��cz�cej si� z ma�ym, ko�cistym cia�em. Ka�de z nich mia�o sze�� n�g, a w�a�ciwie, jak si� p�niej dowiedzia�em, dwie r�ce, dwie nogi i dodatkow� par� ko�czyn, kt�rej u�ywa�y, w zale�no�ci od potrzeby, jako n�g lub jako r�k. Oczy by�y osadzone na przeciwleg�ych stronach g�owy, nieco powy�ej jej �rodka w taki spos�b, �e mog�y spogl�da� w prz�d lub w ty�, a tak�e niezale�nie od siebie w obu kierunkach naraz. Pozwala�o to temu cudacznemu zwierz�ciu widzie� wszystko wok� bez konieczno�ci odwracania g�owy. Uszy o kszta�cie fili�anek, umieszczone nieco powy�ej oczu i troch� bli�ej siebie, stercza�y nie wy�ej ni� na cal. Nos by� tylko pod�u�nym rozci�ciem w centrum twarzy, w po�owie odleg�o�ci miedzy ustami a uszami.
Bezw�osa sk�ra mia�a lekki ��tozielony odcie�. Jak wkr�tce si� dowiedzia�em, wraz z wiekiem kolor ten zmienia� si� w oliwkow� ziele�, ciemniejsz� u osobnik�w m�skich. Poza tym doros�e stwory nie mia�y ju� tak nieproporcjonalnie wielkiej g�owy w stosunku do reszty cia�a.
T�cz�wka oka by�a czerwona, jak u albinos�w, �renica czarna, za� sama ga�ka oczna czysto bia�a, podobnie jak z�by. Te ostatnie nadawa�y jeszcze drapie�niejszy wygl�d i tak okrutnemu i budz�cemu przera�enie obliczu, gdy� ostre, zakrzywione dolne k�y si�gaj� a� tam, gdzie u cz�owieka znajduj� si� oczy. Biel tych z�b�w nie jest biel� ko�ci s�oniowej, lecz ma �nie�ny, b�yszcz�cy odcie� chi�skiej porcelany. Kontrastuje w uderzaj�cy spos�b z ciemn�, oliwkow� sk�r�, sprawiaj�c, �e k�y wydaj� si� broni� jeszcze gro�niejsz�, ni� s� w rzeczywisto�ci.
Wi�kszo�� z tych szczeg��w zauwa�y�em dopiero p�niej, gdy� na razie dano mi niewiele czasu na zastanawianie si� nad osobliwo�ci� mego odkrycia. Zapatrzony w proces wykluwania si� tych obrzydliwych ma�ych potwork�w, nie zauwa�y�em �e z ty�u zbli�a si� do mnie grupa mo�e dwudziestu w pe�ni doros�ych Marsjan. Id�c po mi�kkim, t�umi�cym d�wi�ki mchu, kt�ry pokrywa niemal ca�� powierzchni� Marsa, poza biegunami i nielicznymi obszarami uprawnymi, mogli mnie z �atwo�ci� schwyta�. Jednak ich zamiary by�y znacznie gro�niejsze.
Moje �ycie wisia�o na w�osku. Do dzi� si� zdumiewam, �e uda�o mi si� tak �atwo uciec i rozwa�am przypadek, kt�ry mnie w por� ostrzeg� przed niebezpiecze�stwem. Gdyby strzelba prowadz�cego oddzia� nie wysun�a si� z zapinek z ty�u siod�a i to w taki spos�b, �e uderzy�a w koniec niesionej przez niego d�ugiej, metalowej dzidy prawdopodobnie zgin��bym, nie wiedz�c nawet, �e umieram. Jednak cichy d�wi�k za plecami sprawi�, �e si� odwr�ci�em. Nie dalej ni� dziesi�� st�p od mojej piersi ujrza�em ostry, po�yskuj�cy wypolerowanym metalem koniec dzidy o d�ugo�ci przynajmniej czterdziestu st�p. Trzyma�a j� przy boku siedz�ca na jakim� wierzchowcu replika tych ma�ych potwork�w, kt�rym si� przed chwil� przygl�da�em.
Ale jak�e s�abo i niewinnie wygl�da�y one w por�wnaniu z tym ogromnym i przera�aj�cym wcieleniem nienawi�ci, okrucie�stwa i �mierci. M�czyzna, mog� go chyba tak nazywa�, mia� pe�ne pi�tna�cie st�p wzrostu i na Ziemi wa�y�by zapewne oko�o czterystu funt�w. Siedzia� na swym wierzchowcu tak, jak my siedzimy na koniu, obejmuj�c go dolnymi ko�czynami. D�onie obu prawych r�k trzyma�y ogromn� dzid� nisko przy boku wierzchowca, za� obie lewe r�ce by�y wyci�gni�te w bok w celu utrzymania r�wnowagi. Zwierze, na kt�rym jecha� nie mia�o �adnych cugli, kt�re mog�yby s�u�y� do kierowania.
A ten wierzchowiec! Jakie s�owa zdo�aj� go opisa�! Mia� dziesi�� st�p wysoko�ci, po cztery nogi z ka�dej strony i p�aski ogon, szerszy u ko�ca ni� u nasady, kt�ry podczas biegu trzyma� sztywno wyprostowany. Rozwarta paszcza przecina�a �eb a� po d�ug�, pot�n� szyj�.
Podobnie jak jego pan, zwierze by�o ca�kowicie pozbawione w�os�w. Sk�r� mia�o ciemnoszar�, bardzo g�adk� i l�ni�c�, bia�� na brzuchu, za� kolor n�g zmienia� si� od ciemnob��kitnego przy ramionach i biodrach do jaskrawo��tego przy stopach, kt�re mia�y poduszkowate podeszwy i by�y ca�kowicie pozbawione pazur�w, co powodowa�o, �e zwierze porusza�o si� ca�kowicie bezszelestnie. By�o to, wraz z du�� liczb� ko�czyn, charakterystyczne dla niemal ca�ej marsja�skiej fauny. Jedynie dwa gatunki istniej�cych na Marsie ssak�w - cz�owiek i jeszcze jedno zwierze - mia�y dobrze wykszta�cone paznokcie. Zwierz�t kopytnych nie spotyka�o si� w og�le.
Z ty�u, za tym pierwszym demonem, jecha�o dziewi�tnastu innych, podobnych do niego w ka�dym szczeg�le, jakkolwiek, jak si� p�niej dowiedzia�em, ka�dy z nich mia� indywidualne cechy, pozwalaj�ce im odr�nia� si� nawzajem, tak jak my r�nimy si� miedzy sob�, chocia� og�lny kszta�t jest podobny. Te zmaterializowane zmory nocne zrobi�y na mnie piorunuj�ce wra�enie.
Instynkt samozachowawczy podsun�� mi, nagiemu i nieuzbrojonemu, jedyne mo�liwe wyj�cie z tej sytuacji, polegaj�ce na natychmiastowym usuni�ciu si� z drogi zbli�aj�cego si� ostrza dzidy. W konsekwencji wykona�em zupe�nie ziemski i jednocze�nie nadludzki skok, za pomoc� kt�rego chcia�em si� znale�� na dachu tej budowli, kt�r� s�usznie zacz��em uwa�a� za marsja�ski inkubator. M�j wysi�ek zosta� uwie�czony sukcesem, kt�ry zaskoczy� mnie samego nie mniej ni� marsja�skich wojownik�w. Unios�em si� bowiem w powietrze na trzydzie�ci st�p i wyl�dowa�em po drugiej stronie inkubatora w odleg�o�ci co najmniej stu st�p od moich prze�ladowc�w. Opu�ci�em si� na mech �agodnie, bez �adnych przykrych konsekwencji i odwr�ciwszy si� zobaczy�em moich wrog�w stoj�cych przy tej �cianie, przy kt�rej i ja przed chwil� si� znajdowa�em. Niekt�rzy z nich przygl�dali mi si� w spos�b, kt�ry jak si� p�niej przekona�em, wyra�a� kompletne zaskoczenie, a inni zdawali si� by� zadowoleni, �e nie skrzywdzi�em ich potomstwa. Rozmawiali niskimi gipsami, gestykuluj�c i wskazuj�c w moim kierunku. Gdy zauwa�yli, �e nie zrobi�em nic z�ego ich ma�ym i �e jestem nagi i nieuzbrojony zacz�li spogl�da� na mnie nieco mniej dziko, ale najbardziej przem�wi� na moj� korzy�� m�j niewiarygodny podskok.
Marsjanie s� ogromni, ich ko�ci s� bardzo grube, a mi�nie rozwin�y si� tylko w stopniu wystarczaj�cym do przezwyci�ania panuj�cej na ich planecie grawitacji. W zwi�zku z tym s� o wiele mniej zr�czni i silni, w stosunku do wagi, od cz�owieka urodzonego na Ziemi. W�tpi� czy kt�ry� z nich nagle przeniesiony na Ziemie, zdo�a�by podnie�� si� na nogi, a w�a�ciwie jestem przekonany, �e nie.
Sztuczka, kt�r� pokaza�em, by�a wiec na Marsie czym� r�wnie cudownym, jak by�aby na Ziemi i sprawi�a, �e zrezygnowali z zamiaru natychmiastowego zg�adzenia mnie, a zamiast tego postanowili mnie schwyta� i pokaza� swoim wsp�plemie�com jako dziwaczny wybryk natury.
Czas, jaki zyska�em dzi�ki tej nieoczekiwanej zr�czno�ci pozwoli� mi zastanowi� si� nad sposobami dalszej obrony i przyjrze� si� dok�adniej wojownikom. Uparcie kojarzyli mi si� oni z tymi, kt�rzy prze�ladowali mnie zaledwie dzie� wcze�niej.
Zauwa�y�em, �e ka�dy z nich posiada�, opr�cz ogromnej dzidy, r�wnie� kilka innych rodzaj�w uzbrojenia. Broni�, kt�ra zmusi�a mnie do rezygnacji z zamiaru ucieczki d�ugimi skokami by� jaki� rodzaj strzelby. Czu�em, �e bardzo sprawnie potrafi� si� ni� pos�ugiwa�.
Strzelba by�a wykonana z bia�ego metalu, osadzonego w drewnie, kt�re, jak si� p�niej dowiedzia�em, by�o niezwykle lekkie i bardzo twarde. Pochodzi�o z gatunku drzewa wysoko cenionego na Marsie, a zupe�nie nieznanego na Ziemi. Lufa by�a odlana ze stopu, sk�adaj�cego si� g��wnie z aluminium i stali, kt�r� nauczyli si� hartowa� do wytrzyma�o�ci znacznie przewy�szaj�cej te, do kt�rej my�my przywykli.
Ta stosunkowo lekka strzelba, o bardzo d�ugiej lufie i niewielkim kalibrze, do kt�rej u�ywaj� eksploduj�cych, wykonanych z radu ku�, jest or�em niezwykle �mierciono�nym, na dodatek nios�cym na odleg�o��, kt�ra na Ziemi by�aby nie do pomy�lenia. Jej teoretyczna no�no�� wynosi trzysta mil, a praktycznie, wyposa�ona w specjalny celownik czy lornet�, daje bardzo dobre wynik� do dwustu mil z ok�adem.
Marsjanie po kr�tkiej rozmowie odwr�cili si�. i odjechali w kierunku, z kt�rego przybyli. Przy murze zosta� tylko jeden z nich. Po przebyciu oko�o dwustu jard�w zatrzymali si� i odwr�cili swoje wierzchowce, patrz�c na wojownika, kt�ry zosta� przy inkubatorze.
By� to ten sam, kt�rego w��cznia niemal mnie przebi�a, a kt�ry najwyra�niej by� ich dow�dc�, jako �e on w�a�nie rozkaza� im, aby si� oddalili. Teraz, gdy jego oddzia� si� zatrzyma�, zeskoczy� z wierzchowca, odrzuci� bro� i zacz�� si�. ku mnie zbli�a�, okr��ywszy inkubator, nagi i bezbronny jak ja. Jedyny jego ubi�r stanowi�y ozdoby na g�owie, ramionach i piersi.
Gdy by� w odleg�o�ci oko�o pi��dziesi�ciu stop zdj�� z ramienia ogromn� metalow� bransolet� i wyci�gn�� j� ku mnie na otwartej d�oni. Przemawia� przy tym w je�yku, kt�rego, co jest oczywiste, nie mog�em rozumie�. Potem si� zatrzyma�, nastawiaj�c miseczkowate uszy i wlepiaj�c we mnie dziwne oczy, jakby oczekiwa� na moj� odpowied�.
Cisza si� przed�u�a�a i stawa�a niemal niezno�na, postanowi�em wiec zaryzykowa� i co� mu odpowiedzie�. Jak przypuszcza�em, swoim zachowaniem chcia� mi da� do zrozumienia, �e ma pokojowe zamiary - odrzucenie broni i wycofanie swego oddzia�u na do�� du�� odleg�o�� wsz�dzie na Ziemi zrozumiane by zosta�o jasno i w�a�nie w ten spos�b. Dlaczego wiec na Marsie mia�oby oznacza� co innego.
Po�o�y�em r�k� na sercu i uk�oniwszy si� Marsjaninowi powiedzia�em, �e jakkolwiek nie rozumiem j�zyka, w kt�rym przemawia, jego czyny �wiadcz� o pokojowych i przyjacielskich zamiarach, a pok�j i przyja�� s� w obecnej chwili bardzo drogie mojemu sercu. Oczywi�cie moja przemowa, z kt�rej nie rozumia� ani s�owa mog�a mu si� wyda� be�kotem, jednak na pewno poj�� znaczenie tego, co zrobi�em natychmiast po niej.
Podszed�em do niego, wyci�gaj�c r�ce, wzi��em z jego d�oni bransolet� i zapi��em j� sobie na ramieniu, tu� powy�ej �okcia. Potem u�miechn��em si� i stan��em, czekaj�c. Jego szerokie usta r�wnie� rozci�gn�y si� w u�miechu, uj�� mnie jedn� ze swych �rodkowych ko�czyn za r�k� i poprowadzi� w stron� swego wierzchowca. Jednocze�nie da� znak pozosta�ym wojownikom, by si� zbli�yli. Run�li ku nam dzikim p�dem, jednak on gestem r�ki nakaza� im zwolni�. Najwyra�niej obawia� si�, �e je�li si� zn�w powa�nie przestrasz�, mog� w og�le wyskoczy� z zasi�gu ich wzroku.
Zamieni� kilka s��w ze swoimi lud�mi, wskaza� mi, �e b�d� jecha� z jednym z nich i dosiad� swego wierzchowca. Wyznaczony wojownik wyci�gn�� ku mnie dwie lub trzy r�ce i pom�g� mi usadowi� si� za sob� na l�ni�cym grzbiecie zwierz�cia. Potem ca�y oddzia� zawr�ci� i ruszy� galopem w stron� majacz�cego na horyzoncie �a�cucha wzg�rz.
Uwi�ziony
Ujechali�my mo�e dziesi�� mil, gdy grunt zacz�� si� bardzo gwa�townie wznosi�. Zbli�ali�my si�, jak si� p�niej dowiedzia�em, do skraju wyschni�tego morza, a m�j pierwszy kontakt z Marsjanami nast�pi� na jego dnie.
Nied�ugo potem dojechali�my do podn�a g�r � po przej�ciu w�skiego w�wozu znale�li�my si� w rozleg�ej dolinie. Daleko przed nami ko�czy�a si�. ona p�askowy�em, na kt�rym zauwa�y�em ogromne miasto. Pognali�my w jego kierunku. Dotarli�my wkr�tce do niezwykle szerokich schod�w, kt�re prowadzi�y na p�askowy� i po wej�ciu na nie wjechali�my do miasta czym�, co wydawa�o si� by� zniszczon� i zaniedban� szos�.
Przygl�daj�c si� bli�ej mijanym budynkom zauwa�y�em, �e by�y one puste i chocia� niezbyt zniszczone, wygl�da�y tak, jakby nie by�y zamieszkane przez ca�e lata, a mo�e nawet wieki.
W centrum miasta znajdowa� si� du�y plac. Na nim oraz w budynkach bezpo�rednio do niego przyleg�ych zauwa�y�em kilkuset osobnik�w, nale��cych do tej samej rasy, co ci, kt�rzy mnie uwi�zili. By�em pewien, �e jestem wi�niem, mimo uprzejmo�ci dow�dcy oddzia�u.
Wszyscy byli nadzy, nosili tylko ozdoby. Kobiety niewiele r�ni�y si� wygl�dem od m�czyzn, jedynie ich k�y by�y znacznie d�u�sze w stosunku do wzrostu, w niekt�rych przypadkach nawet zakr�cone przy uszach. Cia�a mia�y nieco mniejsze i ja�niejsze, a palce u n�g i r�k nosi�y �lady paznokci, kt�rych m�czy�ni byli zupe�nie pozbawieni. Doros�e kobiety mia�y od dziesi�ciu do dwunastu st�p wzrostu.
Dzieci mia�y jasn� sk�r�, ja�niejsz� nawet ni� kobiety. Wydawa�o mi si�, �e wszystkie s� takie same, a jedyn� r�nic�, jak� w�r�d nich dostrzeg�em by� wzrost. Nie zauwa�y�em osobnik�w w spos�b widoczny starych. Marsjanie nie zmieniaj� si� prawie w og�le od momentu osi�gni�cia dojrza�o�ci, to znaczy od oko�o czterdziestego roku �ycia a� do staro�ci w wieku prawie tysi�ca lat, kiedy to dobrowolnie podejmuj� swoj� ostatni�, dziwn� pielgrzymk� w d� rzeki Iss. �aden �yj�cy Marsjanin nie wie dok�d ona prowadzi ani �aden z niej jeszcze nie powr�ci�. Co wi�cej, nie pozwolono by �y� takiemu, kt�remu uda�oby si� wr�ci� po tym, jak pop�yn�� w d� ciemnych, zimnych w�d rzeki.
Tylko jeden Marsjanin na tysi�c umiera na skutek choroby, a prawdopodobnie oko�o dwudziestu podejmuje dobrowoln� pielgrzymk�. Pozosta�ych dziewi�ciuset siedemdziesi�ciu dziewi�ciu ginie gwa�town� �mierci� w pojedynkach, na polowaniach, w �egludze powietrznej lub na wojnie. Ale dotychczas najwi�ksze �niwo �mier� zbiera w�r�d dzieci, gdy� olbrzymia ilo�� ma�ych Marsjan pada ofiar� wielkich, bia�ych ma�p.
Przeci�tny Marsjanin spodziewa si� prze�y� po osi�gni�ciu wieku dojrza�o�ci jeszcze oko�o trzystu lat. Prawdopodobnie wszyscy prze�yliby nawet tysi�clecie, gdyby nie gwa�towna �mier�, zabieraj�ca wi�kszo�� z nich wcze�niej. Malej�ce ci�gle zasoby planety sprawiaj�, �e sta�o si� konieczne przeciwdzia�anie d�ugowieczno�ci, b�d�cej wynikiem ich znakomitej wiedzy medycznej. Dlatego te� �ycie ludzkie na Marsie jest bardzo tanie, czego dowodz� niebezpieczne rozgrywki sportowe oraz niemal nieustanne wojny miedzy r�nymi plemionami.
Jest wiele naturalnych przyczyn, powoduj�cych zmniejszanie si� populacji Marsjan, ale przede wszystkim przyczynia si� do tego fakt, i� wszyscy, zar�wno m�czy�ni, jak i kobiety, zawsze nosz� przy sobie bro�.
Natychmiast, gdy zauwa�ono moj� obecno�� w zbli�aj�cej si� do placu grupie, zostali�my otoczeni przez setki tych stwor�w, wyra�nie zamierzaj�cych �ci�gn�� mnie z grzbietu wierzchowca. Dow�dca oddzia�u jednym s�owem ostudzi� ich zapa� i niespiesznie przejechali�my pr