14101
Szczegóły |
Tytuł |
14101 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14101 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14101 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14101 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
R. Scott Bakker
Mrok, który nas poprzedza
The Darkness That Comes Before
Książę Nicości, Księga pierwsza
The Prince of Nothing, Book 1
Przełożyła: Maciejka Mazan
Wydanie oryginalne: 2003
Wydanie polskie: 2005
iMN
Sharron
Zanim Ciebie poznałem,
nie ośmielałem się mieć nadziei
Podziękowania
Pisarz pracuje w samotności i dlatego - paradoksalnie - tak wiele zawdzięczamy
innym.
Kiedy więzy są nieliczne, muszą być mocne. W świetle tego faktu pragnę
podziękować:
Mojej partnerce Sharron O’Brien za to, że uczyniła tę książkę możliwie najlepszą
i za
zrobienie ze mnie lepszego człowieka.
Mojemu bratu Bryanowi Bakkerowi za to, że uwierzył w moje dzieło, zanim się w
ogóle
pojawiło.
Mojemu przyjacielowi Rogerowi Eichornowi za wyczerpującą krytykę, przenikliwe
uwagi i twórczość, która nieustannie przypomina mi, jak to się powinno robić.
Moim wydawcom, Darrenowi Nashowi i Michaelowi Schellenbergowi, za to, że nie
pozwalają mi zejść z prostej drogi ani obniżać poprzeczki.
Nancy Proctor za jej cudowny i niezastąpiony dziennik czytelniczych reakcji.
Caitlin Sweet za przyjaźń i rady.
Nickowi Smithowi za otworzenie drzwi, i Kyung Cho za przeprowadzenie mnie przez
nie.
Wszystkim przyjaciołom i całej rodzinie za zachętę i wsparcie.
Mojej kotce Scully za wytrwałe towarzyszenie mi bez względu na wczesną godzinę.
Chciałbym także podziękować wszystkim, którzy krytykowali moje rozdziały na
starym
DROWW, a także Kanadyjskiej Radzie Nauk Społecznych i Humanistycznych za
zapewnienie chłopcu z klasy robotniczej edukacji, na którą nie byłoby go stać.
A skoro o tym mowa, pragnę również podziękować mojemu nauczycielowi z siódmej
klasy, panu Allenowi, za to, że mnie obudził.
Od tego czasu nie zasnąłem ani na chwilę.
Nigdy nie przestanę podkreślać pewnego drobnego istotnego faktu, którego tak nie
chcą
uznać ci przesądni ludzie - mianowicie, że myśl przychodzi z własnej, nie mojej
woli...
Fryderyk Nietzsche, „Poza dobrem i złem”
Prolog
Dopiero potem rozumiemy to, co stało się przedtem, a więc nie rozumiemy nic.
Toteż
duszę możemy zdefiniować następująco: to, co poprzedza wszystko.
Ajencis, „Trzecia analiza ludzkości”
2147 Rok Kła, Pustkowia K?niüryjskie, góry Demua
Nie można odgrodzić się murem od tego, co zapomniane.
Cytadela Ishuäl poddała się w ogniu Apokalipsy. Jej murów nie sforsowała żadna
armia,
ludzka czy nieludzka. Żaden smok o płomiennym sercu nie wyważył jej potężnych
bram.
Ishuäl była tajną siedzibą Najwyższych Królów K?niüryjskich i nikt, nawet Nie-
Bóg, nie
mógłby oblegać tajemnicy.
Wiele miesięcy wcześniej Anas?rimbor Ganrelka II, Najwyższy Król K?niüryjski,
uciekł
do Ishuäl z resztą dworu. Jego strażnicy stanęli na murach, patrząc w zadumie na
ciemne lasy
w dole. Nie mogli zapomnieć płonących miast i zawodzących tłumów. Wiatr wył, a
oni
zaciskali palce na obojętnych kamieniach Ishuäl, przypominając sobie rogi
Sranców. Szeptali
słowa otuchy. Czy nie umknęli prześladowcom? Czy nie stoją na murach twierdzy
Ishuäl?
Czy istnieje lepsze miejsce na przetrwanie końca świata?
Plaga zmiotła najpierw Najwyższego Króla, być może słusznie - Ganrelka potrafił
w
Ishuäl jedynie płakać, ogarnięty wściekłością, do jakiej zdolny jest tylko
władca nicości.
Następnej nocy dworzanie znieśli jego mary do lasu. Ogień stosu odbijał się w
wilczych
ślepiach. Nie śpiewano żałobnych pieśni, zaintonowano tylko kilka szeptanych
modlitw.
Zanim poranny wiatr zdążył ponieść popioły w niebo, zaraza zmiotła dwie inne
ofiary:
konkubinę Ganrelki i jej córkę. Atakowała coraz liczniejszych mieszkańców dworu,
jakby
chcąc wytracić królewską krew do ostatniej kropli. Coraz mniej było strażników
na murach, a
choć nadal obserwowali najeżony szczytami horyzont, niewiele widzieli. Krzyki
umierających zbyt ich przerażały.
Wkrótce zabrakło nawet strażników. Zległo pięciu rycerzy Trysë, którzy uratowali
Ganrelkę z Pól Eleneötu. Wielki wezyr, w złotych szatach splamionych krwawym
stolcem,
leżał na magicznych księgach. Stryj Ganrelki, który w pierwszych dniach
Apokalipsy
dowodził atakiem na bramy Golgotterath, wisiał w swojej komnacie, kołysząc się z
wolna na
sznurze. Królowa utkwiła nieruchomy wzrok w zachlapanych ropą prześcieradłach.
Ze wszystkich, którzy schronili się w Ishuäl, ocalał jedynie bastard Ganrelki
oraz kapłan-
bard.
Chłopiec, przerażony dziwnym zachowaniem barda i jego zasnutym bielmem okiem,
ukrył się i wychodził tylko wtedy, gdy głód stawał się nieznośny. Stary bard
nieustannie go
szukał, a jednocześnie śpiewał pradawne pieśni o miłości i bitwach, lecz
bluźnierczo
przekręcał słowa.
- Pokaż się, dziecko! - krzyczał, zataczając się przez galerie. - Chcę cię
uwieść
sekretnymi pieśniami. Podzielić się z tobą minioną chwałą!
Pewnej nocy schwytał chłopca. Najpierw pogładził jego policzek, potem udo.
- Wybacz mi - mamrotał raz po raz, lecz łzy padały tylko z jego ślepego oka. -
Nie ma
zbrodni - mruknął po wszystkim - gdy nie przeżyje żaden świadek.
Ale chłopiec przeżył. Pięć dni później zwabił nocą kapłana-barda na mury Ishuäl
i
zepchnął go w przepaść. Długo patrzył na strzaskane zwłoki. Różniły się od
innych - uznał -
tylko tym, że nadal była w nich wilgoć. Czy to morderstwo, kiedy nie pozostał
żaden żywy
świadek?
Zima wzbogaciła pustkowia Ishuäl o mróz. Chłopiec, oparty o mur, słuchał śpiewu
walczących w lasach wilków. Chował ręce w rękawy i oplatał się ramionami, by się
rozgrzać,
nucąc piosenki zmarłej matki i smakując ukąszenia wichru na policzku. Biegał po
dziedzińcach, odpowiadał wilkom k?niüryjskimi okrzykami wojennymi, wymachiwał
bronią,
pod której ciężarem się zataczał. A czasem, z oczami pełnymi nadziei i
przesądnego lęku, kłuł
zmarłych mieczem ojca.
Kiedy śnieżyce ustały, jakieś krzyki zwabiły go do bram Ishuäl. Wyjrzał przez
mroczne
strzelnice i ujrzał półżywych mężczyzn i kobiety - ocalałych z Apokalipsy.
Dostrzegli jego
cień i zaczęli błagać o jedzenie, o schronienie, ale zanadto się bał, by
odpowiedzieć.
Nieszczęście nadało im przerażający wygląd - krwiożerczych wilkołaków.
Gdy zaczęli się wspinać na mury, uciekł do galerii. Szukali go, podobnie jak
bard,
zapewniali, że nie zrobią mu nic złego. W końcu jeden znalazł go przyczajonego
za baryłką
sardynek. Głosem ani czułym, ani ostrym powiedział:
- Jesteśmy D?nyainami, dziecko. Czemu się nas boisz?
Chłopiec uniósł ojcowski miecz.
- Dopóki żyją ludzie, nie znikną zbrodnie!
W oczach mężczyzny pojawiło się zdziwienie.
- Nie, dziecko. Jedynie dopóki ludzie dają się zwodzić.
Przez chwilę młody Anas?rimbor nie mógł wydobyć z siebie głosu. Potem odłożył
uroczyście miecz ojca i ujął dłoń przybysza.
- Byłem księciem - szepnął.
Przybysz zaprowadził go do innych D?nyainów i razem świętowali dziwną odmianę
losu.
Wołali - nie do bogów, których odrzucili, lecz do siebie - że oto jest dowód na
wielką
zgodność przyczyn. Tutaj można otoczyć ochroną najświętszą świadomość. W Ishuäl
znaleźli
schronienie przed końcem świata.
D?nyaini, nadal wycieńczeni, lecz odziani w królewskie futra, skuli ze ścian
magiczne
runy i spalili księgi wielkiego wezyra. Klejnoty, chalcedon, jedwabie i
złotogłowy pochowali
wraz ze zmarłymi królami.
A świat zapomniał o nich na dwa tysiące lat.
* * *
Ludzie, Nieludzie i Srancowie:
Pierwsi rozpaczają,
drudzy zapominają,
trzeci się bawią jak królowie.
stary k?niüryjski wierszyk dla dzieci
Jest to historia wielkiej i tragicznej świętej wojny między potężnymi siłami,
które pragnęły
ją posiąść i splugawić, a także syna szukającego swego ojca. I jak to jest w
przypadku
wszystkich historii, to my, ocaleni, piszemy jej koniec.
Drusas Achamian, „Kompendium pierwszej wojny świętej”
Schyłek jesieni, 4109 Rok Kła, Pustkowia K?niüryjskie, góry Demua
Znowu zaczęły się sny.
Rozległe krajobrazy, historie, walki religii i cywilizacji, wszystkie niczym
mgnienia w
lawinie szczegółów. Konie padające na ziemię. Palce zaciśnięte w błocie. Trupy
rozrzucone
na brzegu ciepłego morza. I jak zawsze - stare miasto, spalone przez słońce, na
tle brunatnych
gór. Święte miasto Shimeh.
A potem głos, suchy, jakby wydobywał się z gardła węża: „Przyślijcie do mnie
mego
syna”.
Śniący budzili się jednocześnie, spazmatycznie łapiąc powietrze. Usiłowali
wydrzeć
znaczenie z niepojętego. Posłuszni protokołowi, zaprowadzonemu po pierwszych
snach,
odnajdowali się nawzajem w nieoświetlanych czeluściach Tysiąca Tysięcy Sal.
Nie można dłużej tolerować takiej profanacji, postanowili.
* * *
Wspinający się po pełnych wykrotów górskich szlakach Anas?rimbor Kellhus
przykląkł i
odwrócił się, by spojrzeć na klasztorną cytadelę. Mury Ishuäl górowały nad
zasłoną świerków
i modrzewi, nad nimi zaś górowały zryte rozpadlinami górskie ściany.
Czy tak to widziałeś, ojcze? Czy odwróciłeś się i spojrzałeś po raz ostatni?
Odległe postaci przesunęły się za murami i znikły - to starsi D?nyaini schodzą z
posterunku. Kellhus wiedział, że teraz stąpają w dół potężnymi schodami i
pojedynczo
zanurzają się w mrok Tysiąca Tysięcy Sal, wielki labirynt rozpełzający się w
głębinach pod
Ishuäl. Tam umrą, zgodnie z postanowieniem. Wszyscy, których skaził jego ojciec.
Jestem sam. Została mi tylko moja misja.
Odwrócił się od Ishuäl i podjął wspinaczkę. Późnym popołudniem minął granicę
lasu, a
po dwóch dniach przemierzania zlodowaciałych przestrzeni dotarł na grań gór
Demua. Po
drugiej stronie lasy, niegdyś nazywane k?niüryjskimi, rozciągały się pod
kłębiastymi
chmurami. Ile takich leśnych połaci musi przemierzyć, zanim znajdzie ojca? Ile
gór i
wąwozów pokonać, zanim dotrze do Shimehu?
Shimeh będzie mym domem. Zamieszkam w domu mego ojca.
Zszedł granitowym zboczem prosto w dziką gęstwinę.
Kluczył w mrocznym borze, między potężnymi sekwojami, wśród ciszy mówiącej o
długiej nieobecności człowieka. Wyszarpywał opończę cierniom i walczył z silnym
prądem
górskich strumieni.
Choć lasy poniżej Ishuäl wyglądały tak samo, czuł się nieswojo. Zatrzymał się na
chwilę,
by odzyskać spokój, narzucić rozumowi dyscyplinę za pomocą starożytnej sztuki.
Las był
cichy, ptaki śpiewały słodko. A jednak słyszał grzmot...
Coś się ze mną dzieje. Czy to pierwsza próba, ojcze?
Znalazł roziskrzony w słońcu strumień i ukląkł na jego brzegu. Woda, którą
uniósł do ust,
była bardziej orzeźwiająca i słodsza od innych. Ale jak to możliwe, że jest
słodka? Jak słońce,
migoczące w rwącej wodzie, może być tak piękne?
To, co nastąpiło, określa to, co nastąpi. D?nyaini mnisi, poświęcali całe życie
na
rozważanie tej zasady, objaśnianie niedających się rozplątać splotów przyczyny i
skutku,
które określają każde zdarzenie i minimalizują wszystko, co przypadkowe i
nieprzewidywalne. Dlatego w Ishuäl wszystko następowało z niemal granitową
pewnością.
Na ogół znało się krętą trasę spadającego liścia w zagajniku. Na ogół wiedziało
się, co powie
rozmówca, zanim jeszcze otworzył usta. Jeśli zrozumie się to, co nastąpiło,
będzie się
wiedzieć, co nastąpi. A znajomość tego, co nastąpi, jest spokojnym pięknem,
uświęconą
komunią intelektu i okoliczności - darem Logosu.
Pierwszą prawdziwą niespodzianką była dla Kellhusa jego misja. Dotąd jego życie
stanowiło ustalony rytuał nauki, ćwiczeń i pojmowania. Wszystko było namacalne.
Wszystko
było zrozumiałe. Ale teraz, kiedy szedł przez lasy utraconego K?niüri, wydawało
mu się, że
to świat się porusza, a on stoi w miejscu. Niczym ziemię pod rwącą wodą zalewały
go
niekończące się niespodzianki: cienki trel nieznanego ptaka, wczepione w jego
płaszcz
kolczaste kulki nieznanego chwastu, wąż wijący się na słonecznej polanie w
poszukiwaniu
nieznanego łupu.
Nad jego głową coś cicho trzepotało, a on zwalniał, zmieniał krok. Gdy
strzepywał
komara, który siadł mu na policzku, jego wzrok padł na odmienną kępę drzew.
Otoczenie
pochwyciło go, zniewoliło, poruszało go wszystko jednocześnie - skrzypienie
gałęzi,
niekończące się przemiany wody na kamieniach. Wszystko to nim szarpało niczym
najpotężniejsze fale.
Siedemnastego dnia po południu między jego stopą i podeszwą sandała utknęła
gałązka.
Wziął ją do ręki, obejrzał na tle burzowych chmur, zagubił się w jej kształcie,
w ścieżce, jaką
kreśliła w powietrzu - cienkie, mocne linie, które zabierały z nieba tyle pustki.
Czy po prostu
nabrała takiego kształtu, czy też go jej nadano jak woskowemu odlewowi? Podniósł
wzrok i
ujrzał niebo uwięzione w nieskończonej plątaninie gałęzi. Czy nie tak należy
pojmować
niebo? Nie wiedział, jak długo tam stał, ale kiedy gałązka wysunęła się mu z
palców, było już
ciemno.
Rankiem dwudziestego dziewiątego dnia przykucnął na zielono omszałych głazach i
patrzył, jak łososie wyskakują z rwącej rzeki. Słońce wzeszło i zaszło trzy razy,
zanim zdołał
oderwać myśli od tej niepojętej walki ryb i wody.
W najgorszych chwilach ramiona miał słabe niczym cień; już go nie było,
pozostała tylko
jego misja. Dziś nie miał już rozumu, nie znał zasad D?nyainów. Był niczym
zapisany
pergamin wystawiony na działanie żywiołów; z każdym dniem tracił kolejne słowa,
aż
pozostały tylko najważniejsze: Shimeh... Muszę odnaleźć mego ojca w Shimehu.
Podążał ciągle na południe, przez przedgórze Demua. Tracił zmysły coraz bardziej,
aż w
końcu przestał oliwić miecz po deszczu, przestał jeść i spać. Był już tylko las,
marsz i
przemijające dni. W upale dyszał jak zwierzę, nocą ciemność i chłód przynosiły
mu ulgę.
Shimeh. Proszę, ojcze.
Czterdziestego trzeciego dnia przebrnął płytką rzekę i wyczołgał się na czarny
od popiołu
brzeg. Na osmalonej ziemi rosły chwasty. Spalone drzewa godziły w niebo jak
czarne
włócznie. Szedł przez zgliszcza, a chwasty paliły mu skórę w miejscu, gdzie jej
dotknęły. W
końcu stanął na górskim szczycie.
Ogrom doliny, która rozciągała się przed nim, pozbawił go tchu. Poza spalonymi
terenami, gdzie las był nadal ciemny i gęsty, ponad wierzchołkami drzew wznosiły
się
starożytne fortyfikacje, tworząc wielki krąg w jesiennym krajobrazie. Ptaki
śmigały nad
murami, po czym znikały pod dachem. Ruiny. Zimne i opuszczone w sposób, którego
las nie
znał.
* * *
Ruiny były zbyt stare, by przeciwstawić się atakowi lasu. Chyliły się ku
upadkowi,
zniszczone i przygniecione do ziemi ciężarem lat. Wtulone w omszałe rozpadliny
mury
wrzynały się w wały ziemne i nagle nikły, jakby pożarte przez pnącza, które
oplatały je tak,
jak żyły oplatają kość.
Ale coś w nich było, coś niedzisiejszego, co popychało Kellhusa ku nieznanym
namiętnościom. Kiedy muskał dłońmi głaz, wiedział, że dotyka oddechu i trudu
ludzi - znaku
zgładzonego narodu.
Ziemia się zakołysała. Przytulił policzek do kamienia. Ziarnistość i chłód
ubitej ziemi.
Wyżej słońce przecięte kłębem sękatych gałęzi. Ludzie w kamieniu. Kamieniu
starym i
nietkniętym rygorem D?nyainów. Nie wiadomo, jak zdołali pokonać sen i wznieść
pracę
swych rąk w tej dziczy.
Kto to zbudował?
Obszedł wzgórza, wyczuwając tkwiące w nich ruiny. Jadł prowiant z sakwy -
suchary i
żołędzie. Oczyścił kałużę z liści, napił się i z zaciekawieniem popatrzył na
mroczne odbicie
swojej twarzy, jasne włosy i brodę.
Czy to ja?
Przyjrzał się wiewiórkom i ptakom w ciemnej plątaninie drzew. Raz zauważył
przemykającego w zaroślach lisa.
Nie jestem żadnym z tych zwierząt.
Jego myśli zawirowały, szukając celu, znalazły go. Czuł, że przyczyna faluje
obok niego
w statystycznych przypływach. Dotyka go i pozostawia nietkniętego.
Jestem człowiekiem. Jestem poza tym.
O zmroku zaczęło padać. Widział przez gałęzie, jak chmury przynoszą chłód i
szarość. Po
raz pierwszy od wielu tygodni poszukał sobie schronienia.
Dotarł do małego wąwozu, gdzie erozja spowodowała osunięcie się gruntu, spod
którego
wyłoniła się kamienna fasada jakiejś budowli. Przebrnął przez pełne liści błoto
na otwartą
przestrzeń, ciemną i głęboką. Skręcił kark zdziczałemu psu, który się na niego
rzucił.
Był oswojony z ciemnością. W głębinach Labiryntu światło było zakazane. Ale
ciasna
czerń, w której się znalazł, nie rządziła się matematycznymi prawami. Była
przypadkową
plątaniną glinianych ścian. Anas?rimbor Kellhus położył się na ziemi i zasnął.
Kiedy się obudził, las stał cichy pod śniegiem.
D?nyaini nie wiedzieli, jak daleko znajduje się Shimeh. Dali Kellhusowi tyle
zapasów, ile
mógł unieść. Z każdym dniem sakwa stawała się lżejsza. A jemu pozostało
bezczynnie
obserwować, jak głód i zimno niszczą jego ciało.
Skoro las nie mógł go posiąść, postanowił go zabić.
W końcu jedzenie się skończyło. Wszystko - doświadczenie, analiza - nabrało
zadziwiającej przenikliwości. Śnieg ciągle padał, wiał zimny, przenikliwy wicher.
Szedł tak
długo, aż nie mógł już iść dalej.
Droga jest zbyt wąska, ojcze. Shimeh jest za daleko.
* * *
Psy pociągowe zaskomlały i zaczęły ryć w śniegu. Traper odciągnął je i
przywiązał ich
uprząż do pnia sosny. Odgarnął śnieg, spod którego wyłoniło się skulone ciało. W
pierwszej
chwili pomyślał, że nakarmi trupem psy. I tak dopadną go wilki, a na tym
pustkowiu mięso
trafiało się rzadko.
Zdjął rękawice i dotknął zarośniętego policzka. Skóra była szara; spodziewał się,
że twarz
jest równie zimna jak śnieg, który ją przysypał. Nie była. Krzyknął, a psy
odpowiedziały
chóralnym wyciem. Zaklął i czym prędzej pospieszył dla równowagi ze znakiem
Husyelta,
Mrocznego Łowcy. Podniósł nieprzytomnego człowieka, którego kończyny zwisły
bezwładnie. Zesztywniałe włosy powiewały na wietrze.
Do tej pory świat zawsze wydawał się dziwny; teraz stał się przerażający. Psy
pociągnęły
sanie, a traper pobiegł za nimi, uciekając przed zbliżającą się zamiecią.
* * *
- Leweth - powiedział traper, kładąc rękę na nagiej piersi. Jego krótkie włosy
były
srebrne, miejscami brązowe i o wiele za rzadkie, by stanowić odpowiednią oprawę
dla
grubych rysów. Brwi miał uniesione, jakby wiecznie się dziwił, a jego
niespokojne oczy
szukały ucieczki, zawsze udając zainteresowanie drobiazgami, by uniknąć czujnego
spojrzenia strażnika.
Dużo później, poznawszy podstawy języka Lewetha, Kellhus dowiedział się, w jaki
sposób ocalał. Pierwsze wspomnienia - przepocone futra i kopcący ogień. Z
niskiego sufitu
zwisały pęki zwierzęcych skór. W kątach jedynej izby leżały sterty worów i
skrzyń. Ciasną
przestrzeń wypełniał zapach dymu, palonego tłuszczu i zgnilizny. Jak dowiedział
się później
Kellhus, chaotyczne wnętrze chaty stanowiło odpowiednik licznych przesądów
trapera. Każda
rzecz miała swoje miejsce, a jeśli znalazła się poza nim, zapowiadało to
katastrofę.
Palenisko było wielkie, obejmowało całe wnętrze złotym ciepłem. Za ścianami
wicher
świstał w niezmierzonych leśnych ostępach, czasem uderzał w chatę tak mocno, że
futra
kołysały się na hakach. Kraina nosiła nazwę Sobel i była najbardziej wysuniętą
na północ
prowincją starożytnego miasta Atrithau - choć nie mieszkał w nim nikt od pokoleń.
Leweth
trzymał się z daleka od kłopotów innych ludzi.
Był krzepkim mężczyzną w średnim wieku, lecz Kellhusowi wydał się niemal
dzieckiem.
Twarz miał doskonale wyrazistą. Jeśli coś poruszyło duszę Lewetha, poruszało
także jego
twarz; wkrótce mnichowi wystarczyło tylko jedno spojrzenie, by odgadnąć myśli
tego
człowieka. Zdolność do ich przewidywania, przeżywania drgnień duszy Lewetha jak
własnych, miała nadejść później.
Leweth o świcie zaprzęgał psy i wyruszał na polowanie. Jeśli wracał wcześniej,
zatrudniał
Kellhusa przy naprawie wnyków, wyprawianiu skóry, gotowaniu potrawki z królika -
„żebyś
się na coś przydał”, jak mówił. Nocami Kellhus szył sobie - tak jak nauczył go
traper - nowy
płaszcz i nogawice. Leweth przyglądał się mu przez ogień, a jego ręce jakby żyły
własnym
skomplikowanym życiem, szyjąc, strugając czy po prostu splatając się i
rozplatając - drobne
prace, które paradoksalnie obdarzały go cierpliwością, a nawet wdziękiem.
Ręce te nieruchomiały tylko wtedy, gdy traper spał lub się upił. Pić lubił
najbardziej.
Rankami nigdy nie patrzył Kellhusowi w oczy, tylko zerkał na niego z ukosa,
nerwowo.
Był w nim dziwny bezwład, jakby jego myślom brakowało impetu, by stać się mową.
Kiedy
już się odzywał, głos miał zduszony przerażeniem. Popołudniami jego twarz się
ożywiała. W
oczach pojawiał się słaby blask. Leweth uśmiechał się, śmiał. Ale z zapadnięciem
zmroku
stawał się karykaturą, okrutną parodią samego siebie. Przerąbywał się przez
rozmowę jak
toporem, ogarniały go napady wściekłości i gorzkiego rozbawienia.
Mnich wiele się o nim dowiedział z pijackich wybuchów, ale nadszedł czas, kiedy
już
miał dość. Pewnej nocy wyniósł do lasu skrzynki whisky i wylał je na zamarzniętą
ziemię.
Gdy rozpętało się piekło, spokojnie wypełniał swoje obowiązki.
* * *
Siedzieli naprzeciwko siebie po obu stronach paleniska, oparci o sterty
zwierzęcych futer.
Blask ognia rzeźbił twarz Lewetha, który mówił, ożywiony czystą próżnością
dzielenia się
swoim życiem z kimś, kto uważnie słuchał. Podczas opowiadania powracało stare
cierpienie.
- Nie miałem wyboru. Musiałem opuścić Atrithau - powiedział. Znowu mówił o
swojej
zmarłej żonie.
Kellhus uśmiechnął się ze smutkiem. Rozpoznał subtelną grę mięśni pod maską
trapera.
On udaje rozpacz, by zjednać sobie moje współczucie.
- Atrithau przypominało ci, że jej nie ma?
To kłamstwo, którym sam się oszukuje.
Leweth skinął głową. Jego oczy natychmiast wypełniły się łzami, spojrzały z
nadzieją.
- Atrithau po jej śmierci wydało mi się grobowcem. Pewnego ranka wezwali
obywatelskie oddziały na mury i pamiętam, jak patrzyłem na północ. Lasy mnie
przyzywały.
To, czego bałem się w dzieciństwie, stało się moim świętym miejscem! Wszystko w
tym
mieście, nawet moi bracia, nawet ludzie z oddziału wydawali się potajemnie
radować jej
śmiercią i moją rozpaczą! Musiałem... byłem zmuszony...
Pomścić samego siebie.
Leweth zapatrzył się w ogień.
- Uciec - powiedział.
Dlaczego sam się tak oszukuje?
- Nikt nie chodzi po tym świecie samotnie - rzekł Kellhus. - Każda nasza myśl
wyrasta z
myśli innych. Każde nasze słowo jest jedynie powtórzeniem słów, które już
wypowiedziano.
Za każdym razem, gdy słuchamy, pozwalamy, by drgnienia cudzej duszy poniosły
naszą. -
Zamilkł. Niech Leweth to w sobie przetrawi. Takie spostrzeżenia oddziaływały
znacznie
silniej niż wyjaśnienie wprost. - Oto prawdziwa przyczyna twojej ucieczki do
Sobel.
Przez chwilę w oczach Lewetha mignęła zgroza.
- Nie rozumiem...
Ze wszystkiego, co mógłbym powiedzieć, najbardziej przeraża go prawda, którą i
tak zna,
a jednak jej zaprzecza. Czy wszyscy urodzeni w świecie ludzie są tak słabi?
- Rozumiesz. Pomyśl. Jeśli jesteśmy jedynie myślami i uczuciami, i jeśli nasze
myśli i
uczucia są jedynie drgnieniami naszej duszy, to jesteśmy tymi, którzy nas
poruszają.
Człowiek, którym byłeś, przestał istnieć w chwili śmierci twojej żony.
- I dlatego uciekłem! - krzyknął Leweth ze spojrzeniem jednocześnie błagalnym i
wyzywającym. - Nie mogłem tego znieść. Uciekłem, by zapomnieć!
Płomień w tętnie. Wahanie w drgnieniach delikatnych mięśni wokół oczu. On wie,
że to
kłamstwo.
- Nie. Uciekłeś, żeby pamiętać. Uciekłeś, by zachować wszystko to, co poruszało
cię w
twojej żonie, by ból po jej stracie osłonić przed innymi ludźmi. Uciekłeś, by
otoczyć swój ból
ochronnym murem.
Po obwisłych policzkach trapera potoczyły się łzy.
- Okrutne słowa! Dlaczego to mówisz?
Żeby tobą lepiej zawładnąć.
- Bo już dosyć się nacierpiałeś. Przez całe lata siedziałeś przy tym ogniu,
pławiąc się w
swojej rozpaczy, nieustannie pytając psy, czy cię kochają. Chronisz swój ból, bo
im bardziej
cierpisz, tym straszniejszy staje się świat. Płaczesz, bo płacz stał się
świadectwem.
Krzyczysz: „Patrzcie, coście mi zrobili!”. I co noc czuwasz, przeklinając
okoliczności, które
stały się twoim przekleństwem, gdyż wciąż odnawiają twój ból. Dręczysz się, by
świat stał się
odpowiedzialny za twoją udrękę.
Teraz znowu zaprzeczy...
- A jeśli nawet? Ten świat jest straszny. Straszny!
- Być może - przyznał Kellhus tonem współczucia i żalu - ale świat już od dawna
nie jest
przyczyną twojego cierpienia. Ile razy wykrzykiwałeś te słowa? I za każdym razem
ogarniała
cię desperacja, desperacja człowieka, który chce wierzyć w coś, co nie jest
prawdą. Zatrzymaj
się na chwilę, nie podążaj wydeptaną ścieżką, którą wytarły w tobie te myśli.
Zatrzymaj się, a
zobaczysz.
Leweth zawahał się, zmuszony do wejrzenia w głąb siebie. Na jego twarzy odbiło
się
oszołomienie. Już rozumie, ale brak mu odwagi, żeby to przyznać.
- Zadaj sobie pytanie - naciskał Kellhus - skąd ta desperacja?
- Nie ma żadnej desperacji - wymamrotał tępo Leweth.
Widzi przestrzeń, którą mu otworzyłem, zdał sobie sprawę, że w mojej obecności
żadne
kłamstwa nie mają sensu, nawet te, którymi zwodzi sam siebie.
- Dlaczego nadal kłamiesz?
- Bo... bo...
Przez trzask ognia Kellhus usłyszał łomot serca Lewetha, gorączkowy jak u
schwytanego
zwierzęcia. Traper zadygotał. Podniósł ręce, żeby zakryć twarz, ale zatrzymał
się w pół gestu.
Rozpłakał się jak dziecko przed matką. To boli! - krzyczał wyraz jego twarzy.
Bardzo boli!
- Wiem, że boli. Uwolnienie od bólu można kupić tylko za ból.
Jak dziecko.
- Co... co mam robić? - szlochał traper. - Powiedz! Trzydzieści lat, ojcze.
Jakąż władzę
musisz mieć nad takimi ludźmi! Kellhus, z twarzą rozświetloną blaskiem ognia i
współczuciem, odpowiedział:
- Nikt nie jest sam. Kiedy umiera jedna miłość, trzeba nauczyć się kochać kogoś
innego.
* * *
Po jakimś czasie ogień w palenisku zaczął przygasać, a oni zamilkli, wsłuchani w
narastającą wściekłość kolejnej burzy. Wicher łomotał o ściany. Las jęczał i
świstał pod
ciemnym brzuchem zadymki.
- Płacz moczy twarz - odezwał się Leweth, przerywając milczenie starym
przysłowiem -
ale nie obmywa serca.
Kellhus uśmiechnął się w zamyśleniu. Po co, zapytywali starożytni D?nyaini,
zamykać
uczucia w słowach, skoro najpierw odzwierciedlają się w wyrazie twarzy? Miał
wiele twarzy,
które potrafił przywoływać z tą samą łatwością, z jaką dobierał słowa. U źródeł
jego
radosnego śmiechu czy uśmiechu pełnego współczucia leżała zimna kalkulacja.
- Ale nie wierzysz w to - powiedział.
Leweth wzruszył ramionami.
- Dlaczego? Dlaczego bogowie przysłali cię do mnie?
Jego świat pełen bogów, duchów, nawet demonów, był uwikłany w ich spiski,
zatłoczony
znakami i zwiastunami ich kapryśnych nastrojów. Ich plany otaczały ludzi jak
drugi horyzont
- potajemne, okrutne, zawsze niosły śmierć.
Dla Lewetha znalezienie go w śniegach Sobel nie było przypadkiem.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego przybyłem?
- Dlaczego przybyłeś?
Dotychczas mnich unikał wszelkich rozmów o swojej misji, a Leweth, przerażony
szybkością, z jaką ocalony odzyskał zdrowie i nauczył się jego języka, nie pytał.
Ale uczeń
zrobił postępy.
- Szukam mojego ojca - powiedział Kellhus. - Anas?rimbora Moënghusa.
- Zaginął? - spytał Leweth, bezbrzeżnie wdzięczny za to wyznanie.
- Nie. Porzucił mój lud dawno temu, gdy jeszcze byłem dzieckiem.
- Więc dlaczego go szukasz?
- Bo mnie wezwał. Poprosił, bym wyruszył mu na spotkanie. Leweth skinął głową,
jakby
wszyscy synowie musieli w pewnym momencie powrócić do ojców.
- Gdzie przebywa?
Kellhus zamilkł na chwilę krótką jak uderzenie serca. Wydawało się, że wpatruje
się w
Lewetha, lecz jego spojrzenie skupiło się w punkcie przed nim. Tak jakby zwinął
się w
kłębek, wycofał się, ukrył wewnątrz umysłu. Jego legiony były spętane, zmienne
wyizolowane i wyszczególnione, a w jego duszy rozkwitł chaos konsekwencji, które
mogły
zaistnieć, gdyby odpowiedział zgodnie z prawdą. Trans prawdopodobieństwa.
Wstał, zamrugał, bo poraził go blask ognia. Przy tak wielu pytaniach dotyczących
jego
misji odpowiedź nie dawała się przewidzieć.
- Jest w Shimehu - powiedział wreszcie. - Shimeh, miasto na dalekim południu.
- Wezwał cię z Shimehu? Jak to możliwe?
Kellhus przybrał nieco zdziwiony wyraz twarzy, prawie odpowiadający jego
prawdziwym
uczuciom.
- W snach. Wezwał mnie w snach.
- Czary...
Zawsze ta dziwna mieszanka kornego podziwu i zgrozy, kiedy wymawiał to słowo.
Czarownicy, mawiał, zaklęciami potrafią spętać dzikie moce uśpione w ziemi,
zwierzętach i
drzewach. Kapłani modlitwą mogą poruszyć Zewnętrze, wstrząsnąć bogami, którzy
wprawiają ten świat w ruch, by dali człowiekowi wytchnienie. A czarnoksiężnicy
wydają
werdykty stające się prawem: ich słowa ogłaszają, jaki ma być świat.
Przesądy. Wszędzie i we wszystkim Leweth mylił następstwa z tym, co poprzedza,
skutek
z przyczyną. Ludzie nastąpili później, a on umieścił ich przedtem, nazywając
bogami lub
demonami. Słowa nastąpiły później, a umieścił je wcześniej i nazwał pismem lub
czarami.
Ślepy na przyczyny, potrafił się jedynie skupić na ich ruinie - ludziach i
ludzkich czynach -
jako modelu tego, co nastąpiło najpierw.
Ale D?nyaini wiedzieli, że to, co nastąpiło najpierw, nie było dziełem ludzkim.
Musi być inne wyjaśnienie. Czary nie istnieją.
- Co wiesz o Shimehu? - spytał Kellhus.
Ściany zadrżały pod wściekłymi uderzeniami wichru, płomienie nagle buchnęły w
górę.
Wiszące skóry lekko się zakołysały. Leweth obejrzał się ze zmarszczoną brwią,
jakby natężał
słuch.
- Leży daleko, za niebezpiecznymi krajami.
- Shimeh nie jest dla ciebie... święty?
Leweth uśmiechnął się. Tak jak miasta zbyt bliskie, te leżące za daleko nigdy
nie są
święte.
- Słyszałem o nim tylko parę razy - powiedział. - Północą władają Srancowie.
Nieliczni
Ludzie, którzy tam zostali, są oblężeni, uwięzieni w miastach Atrithau i
Sakarpus. O Trzech
Morzach niewiele wiemy.
- O czym?
- Narodach Południa - wyjaśnił Leweth z oczami wielkimi ze zdumienia. Ta
niewiedza
wydała się mu dowodem boskości. - Nigdy nie słyszałeś o Trzech Morzach?
- Twój naród żyje w odosobnieniu, lecz mój w o wiele większym.
Leweth pokiwał dostojnie głową. Wreszcie i jemu przyszło wygłosić wielkie prawdy.
- Trzy Morza były młode, kiedy Nie-Bóg i jego Rada zniszczyli Północ. Teraz, gdy
my
jesteśmy ledwie cieniem, oni zasiadają na tronie ludzkości. - Zamilkł, zbity z
tropu, bo jego
wiedza tak szybko się wyczerpała. - Nie wiem nic więcej oprócz paru nazwisk.
- Więc skąd się dowiedziałeś o Shimehu?
- Niegdyś sprzedałem norki człowiekowi z karawany. Miał ciemną skórę. Ketyai.
Jeszcze
nigdy nie widziałem ciemnoskórego.
- Z karawany? - Kellhus nie znał tego słowa, ale wymówił je tak, jakby chciał
wiedzieć, o
którą konkretnie karawanę chodzi.
- Co roku do Atrithau przybywa karawana z południa - jeśli przetrwa spotkanie ze
Srancami. Wyrusza z kraju Galeoth przez Sakarpus i wiezie przyprawy, jedwabie...
wspaniałości! Wiesz, jak smakuje pieprz?
- Co ten ciemnoskóry powiedział ci o Shimehu?
- Niewiele. Mówił głównie o swojej religii. Powiedział, że jest inrithim,
wyznawcą
Ostatniego Proroka Inri. Ciągle powtarzał, że będę potępiony, jeśli nie ukorzę
się przed tym
prorokiem i nie otworzę serca na Tysiąc Świątyń.
- Więc uważał Shimeh za święte miasto?
- Najświętsze ze świętych. W dawnych czasach było to miasto jego proroka. Ale
chyba
działo się tam coś złego. Jakaś wojna, jacyś poganie odebrali miasto inrithim...
- Leweth
urwał, jakby uderzony ważną myślą. - W Trzech Morzach Ludzie walczą z Ludźmi i
nie dbają
o Sranców. Wyobrażasz sobie?
- Więc Shimeh jest świętym miastem w rękach pogan?
- I dobrze - rzucił Leweth z nagłą goryczą. - Ten pies także mnie nazywał
poganinem.
Jeszcze długo w noc rozmawiali o dalekich krajach. Wicher wył i łomotał w mocne
ściany chaty, a w blasku przygasającego ognia Anas?rimbor Kellhus z wolna
wciągał
Lewetha w swój zwalniający rytm - niespieszny oddech, opadające powieki. Kiedy
traper
znalazł się w pełnym transie, wydarł mu ostatni sekret, ścigał go tak długo, aż
nie została mu
ani jedna kryjówka.
* * *
Kellhus w rakietach śnieżnych szedł przez kępy świerków ku wzgórzom otaczającym
chatę trapera. Wokół ciemnych pni podnosiły się jęzory zadymki. W powietrzu
pachniało
zimową ciszą.
Przez ostatnie tygodnie zdążył się przystosować. Las nie był już ogłuszającą
kakofonią.
Sobel stał się krajem karibu, gronostajów, bobrów i kun. W jego ziemi spały
złoża bursztynu.
Pod niebem leżały nagie kamienie, a jeziora srebrzyły się od ryb. Nie było nic
więcej, nic
godnego podziwu lub strachu.
Z pobliskiego urwiska osypał się śnieg. Kellhus spojrzał w górę, szukając
ścieżki, która
najchętniej zaprowadzi go w górę. Zaczął się wspinać.
Na szczycie rosło parę karłowatych bezlistnych głogów, a pośród nich stał
starożytny
kamienny obelisk. Wszystkie jego boki zdobiły runy i niewielkie rzeźbione
figurki. Kellhusa
nieustannie przyciągał tu nie tylko język - oprócz idiomów identyczny z jego
własnym - ale i
nazwisko autora.
Tekst zaczynał się:
Oto ja, Anas?rimbor Celmomas II, spoglądam z tego miejsca i jestem świadkiem
chwały,
jakiej dokonała moja ręka...
Potem następowało sprawozdanie z wielkiej bitwy między od dawna nieżyjącymi
królami. Leweth twierdził, że na tych ziemiach przebiegała niegdyś granica dwóch
państw,
K?niüri i Eämnoru, które przed tysiącami lat zginęły w mitycznych walkach z tym,
którego
Leweth nazywał Nie-Bogiem. Kellhus nie uwierzył w opowieści o Apokalipsie, tak
jak nie
wierzył w wiele historii Lewetha, ale nie mógł nie wierzyć w nazwisko
Anas?rimbora wyryte
w starożytnym kamieniu. Teraz już wiedział, że świat jest o wiele starszy niż
D?nyaini. A
jeśli jego ród wywodził się od tego Najwyższego Króla, to i on był od nich
starszy.
Ale takie myśli nie miały znaczenia dla jego misji. Przesłuchiwanie Lewetha
zaczęło
prowadzić do wniosków. Wkrótce będzie musiał ruszyć na południe do Atrithau,
gdzie - jak
twierdził Leweth - znajdzie informacje o Shimehu.
Ze szczytu spojrzał na południe, na ośnieżone lasy. Gdzieś za jego plecami,
ukryta w
górach, została twierdza Ishuäl. Przed nim rozciągała się droga prowadząca przez
kraje ludzi
ograniczonych zwyczajami, niekończącymi się powtórzeniami plemiennych kłamstw.
On
przybędzie do nich jako przebudzenie. Schroni się w jaskiniach ich ignorancji i
prawdą
uczyni z nich swoje narzędzia. Był D?nyainem, jednym z Przysposobionych i
potrafił
wykorzystywać wszystkich i wszystko. On jest tym, który następuje pierwszy.
Ale czeka na niego inny D?nyain, który o wiele dłużej badał dzicz - Moënghus.
Jak wielka jest twoja moc, ojcze?
Po drugiej stronie steli dostrzegł ślady na śniegu. Przyglądał się im przez
chwilę i
postanowił, że spyta o nie trapera. Ten, który je zostawił, szedł na dwóch
nogach, lecz nie był
w pełni człowiekiem.
* * *
- Wyglądają jak nasze - powiedział Kellhus. Jednym palcem szybko wyżłobił w
śniegu
replikę śladu.
Wystarczyło jedno spojrzenie, by odczytał zgrozę, jaką traper starał się ukryć.
W oddali
skomlały psy, drepcząc w kółko na rzemiennych smyczach.
- Gdzie? - spytał Leweth, wpatrując się z napięciem w dziwny ślad.
- Przy starej k?niüryjskiej steli. Biegły na ukos od chaty, na północ.
- I nie znasz tych śladów?
Znaczenie tego pytania było jasne jak słońce. Jesteś z północy i ich nie znasz?
Wówczas
Kellhus zrozumiał.
- Srancowie - powiedział.
Traper spojrzał poza niego, na otaczającą ich ścianę drzew. Mnich zarejestrował
drżenie
w jego jelitach, przyspieszone bicie serca i litanię myśli, zbyt szybkich, by
być pytaniem: co
teraz... co teraz...
- Powinniśmy iść po tych śladach - powiedział Kellhus. - Upewnić się, że nie
dotrą do
twojego rewiru łowieckiego. Jeśli dotrą...
- Ta zima była dla nich ciężka. - Leweth chciał sam siebie uspokoić. - Przybyli
na
południe, szukając jedzenia. Polują, żeby jeść. Tak, jeść.
- A jeśli nie?
Leweth odwrócił się do niego z dzikim spojrzeniem.
- Dla Sranców Ludzie stanowią pożywienie innego rodzaju. Polują na nas, by
uspokoić
szaleństwo swych serc. - Wszedł pomiędzy psy. Klepał je po bokach, drapał po
karkach, a one
wciskały pyski w śnieg. Jego ręce zataczały szerokie łuki, sprawiedliwie
rozdzielając
pieszczoty. - Kellhus, przyniesieś kagańce.
* * *
W zamieci ścieżka była wąska i szara. Niebo pociemniało. W zimowe wieczory las
dziwnie cichł - zjawiało się coś potężniejszego od słonecznego światła. W
rakietach
śnieżnych zdołali pokonać daleką drogę. Teraz zrobili postój.
Zatrzymali się pod nagimi konarami dębu.
- Nie powinniśmy wracać - powiedział Kellhus.
- Ale nie możemy zostawić psów.
Mnich przyglądał się Lewethowi przez parę chwil. Ich oddechy wsiąkały w twarde
jak
kryształ powietrze. Mógłby bez trudu przekonać trapera do wszystkiego. To, za
czym szli,
wiedziało, że ktoś tu poluje, może nawet wiedziało o chacie. Ale ślady na śniegu
- puste w
środku znaki - były zbyt rzadkie, by mógł je wykorzystać. Dla niego zagrożenie
wyrażało się
tylko w strachu trapera. W lesie wciąż czuł się bezpieczny.
Nagle odwrócił się i razem ruszyli biegiem do chaty, sadząc niezgrabne skoki.
Jednak po
chwili zatrzymał trapera, mocno chwytając go za ramię.
- Co się... - zaczął Leweth, ale zamilkł.
Ciszę przerwało stłumione chóralne wycie i skomlenie. Potem rozległo się jeszcze
jedno,
przeraźliwe, a po nim straszna, zimowa cisza. Leweth znieruchomiał jak jedno z
mrocznych
drzew.
- Dlaczego? - Głos mu się łamał.
- Nie ma czasu na „dlaczego”. Musimy uciekać.
* * *
Leweth jeszcze spał. Kellhus siedział w szarym mroku, przyglądając się, jak
różane palce
świtu przedzierają się przez zarośla i korony sosen.. Uciekamy co sił, ojcze,
lecz czy to
wystarczy? Coś zobaczył. Jakiś ruch, który szybko zginął w leśnej głuszy.
- Leweth!
Traper się poruszył.
- Co? - spytał i odkaszlnął. - Jeszcze ciemno.
Druga postać. Bardziej na lewo. Zbliża się.
- Nadchodzą - rzekł Kellhus.
Leweth wychynął spod zamarzniętego koca. Twarz miał szarą. Zdumiony, patrzył na
zarośla.
- Ja nic nie widzę.
- Skradają się.
Traper zaczął drżeć.
- Uciekaj - powiedział Kellhus.
- Uciekać? Przed nimi nie ma ucieczki. Biegają za szybko!
- Wiem. Ja tu zostanę. Zatrzymam ich.
* * *
Leweth stał jak skamieniały. Drzewa szumiały wokół, niebo wciągało go w swoją
pustkę.
Potem ramię przekłuła mu strzała; upadł na kolana i zagapił się na czerwony grot.
- Kellhus! - jęknął.
Ale Kellhusa nie było. Leweth powlókł się z wysiłkiem przez śnieg i zobaczył go,
biegnącego z mieczem w dłoni wśród drzew. Pierwszy Sranc stracił już głowę, a
mnich
mknął, mknął wśród śniegu niczym blady upiór. Kolejny Sranc zginął, rysując
nożem
bezużyteczny łuk w powietrzu. Inni otoczyli Kellhusa niczym cienie.
- Kellhus! - krzyknął Leweth, może ze strachu, może by odwrócić ich uwagę ku
temu,
który już był trupem. Mógłbym dla ciebie umrzeć.
Ale postacie padały, wiły się w śniegu, a drzewami wstrząsał skowyt. Upadali
jeden po
drugim, aż pozostała tylko wysoka sylwetka mnicha. Traperowi wydało się, że z
oddali
dobiega szczekanie jego psów.
* * *
Kellhus pociągnął go za sobą. Wschodzące słońce migotało w śniegu, kiedy
przedzierali
się z trzaskiem przez zarośla. Leweth zwijał się z bólu, ale mnich był
bezlitosny, zmuszał go
do tempa, które z trudem wytrzymałby zdrowy. Brnęli przez zaspy, wśród drzew,
osuwali się
w rozpadliny i na nowo się z nich wygrzebywali. Mnich zawsze był obok, on i jego
broń,
cienki metalowy pręt, którym się podpierał.
Lewethowi wciąż się wydawało, że słyszy psy.
Moje psy...
W końcu mógł odpocząć, wsparty o drzewo. Pień wydał mu się kamienną kolumną,
rekwizytem, na którym ma umrzeć. Ledwie potrafił od korony nagich gałęzi
odróżnić
Kellhusa, którego brodę i kaptur skuł lód.
- Leweth! - mówił Kellhus. - Musisz myśleć!
Okrutne słowa! Przywróciły go do przytomności, rzuciły w smutek.
- Moje psy! - zapłakał. - Słyszę je!
Błękitne oczy patrzyły bez zrozumienia.
- Przyjdą inni Srancowie - rzekł Kellhus, dysząc ciężko. - Potrzebujemy
schronienia.
Kryjówki.
Leweth próbował się opanować.
- Z... z jakiego kierunku przyszliśmy?
- Z południa.
Leweth oderwał się od drzewa, objął mnicha za ramiona. Wstrząsały nim
niepohamowane
dreszcze. Zakaszlał, spojrzał pomiędzy drzewa.
- Ile stru... - zaczerpnął powietrza - strumieni przeszliśmy?
Poczuł żar oddechu Kellhusa.
- Pięć.
- Na zachód! - jęknął. Odchylił się, by spojrzeć mnichowi w twarz, nie
wypuszczając go z
objęć. Nie wstydził się. Przy tym człowieku nie czuł wstydu. - Musimy iść na
zachód -
ciągnął, tuląc czoło do warg mnicha. - Ruiny. Ruiny... Nieludzi. Wiele kry...
jówek. - Jęknął.
Świat zawirował. - Znajdziesz... niedaleko.
Upadł w śnieg. Przez drzewa ujrzał postać Kellhusa, rozmytą we łzach, coraz
mniejszą.
Nie, nie, nie! Załkał.
- Kellhus!
Co się dzieje?
- Nieee! - krzyknął.
Wysoka postać znikła.
* * *
Zbocze było zdradzieckie. Kellhus wpełzał pod górę, chwytając się konarów i
wbijając
stopy w niebezpieczne rozpadliny pod śniegiem. Iglaste gałęzie zazdrośnie kryły
przed nim
wyboiste ścieżki. Promieniste rusztowania gałęzi szarpały go za ubranie. Otoczył
go mrok,
nietypowy dla białej zimy.
Wreszcie wyrwał się z lasu. Ośnieżone zbocza piętrzyły się nad nim jak sylwetka
głodnego psa. Na najbliższym wznosiły się ruiny bramy i muru. Za nimi na tle
nieba rysował
się ogromny suchy dąb.
Z ciemnych chmur, ocierających się o szczyt, zaczął padać deszcz. Krople
zamarzały na
płaszczu Kellhusa.
Zdumiały go ogromne głazy bramy. Dorównywały obwodem wielkiemu dębowi, który
kryły. Na zwieńczeniu drzwi wyrzeźbiono uniesioną twarz - puste oczy, cierpliwe
jak niebo.
Za jego plecami las niknął w gęstniejącym deszczu. Ale hałas coraz bardziej
narastał.
Dąb był od dawna martwy, obłupiony z kory. Konary kłuły niebo niczym kręte kły.
Kellhus odwrócił się w chwili, gdy Srancowie z wyciem wypadli z zarośli.
* * *
Wszystko tu było takie jasne. Obok niego świstały strzały. Złapał jedną w
powietrzu i
przyjrzał się jej. Ciepła, jakby miała kontakt z ciałem. Potem w jego ręce
znalazł się miecz,
przeciął powietrze z migotem. Spadli - mroczne kłębowisko - i znalazł się przed
nimi,
wykorzystał chwilę, której nie potrafili przewidzieć. Kaligrafia krzyków. Łomot
ciał. Starł
ekstazę z ich nieludzkich twarzy, wszedł pomiędzy nich i zdławił ich bijące
serca.
Nie mogli wiedzieć, że te okoliczności są święte. Oni tylko łaknęli. A on był
jednym z
Przysposobionych, był D?nyainem, i wszystkie okoliczności ustępowały przed nim.
Cofnęli się, wycie ucichło. Przez chwilę tłoczyli się wokół niego - wąskie
ramiona, psie
klatki piersiowe, śmierdzące skóry i naszyjniki z ludzkich zębów. Stał
cierpliwie, patrząc
niebezpieczeństwu w oczy. Spokojny.
Uciekli.
Pochylił się nad tym, który wił się u jego stóp, chwycił go za gardło, podniósł.
Piękną
twarz wykrzywiała furia.
- Kuz’inirszka dazu daka gurankas...
Splunął na niego. Przyszpilił go mieczem do drzewa. Cofnął się. Tamten
wrzeszczał i
miotał się.
Co to za stworzenia?
Za jego plecami parsknął koń, stuknął kopytem w śnieg i lód. Kellhus wyrwał
miecz i
odwrócił się.
W zadymce koń i jeździec wyglądali jak szare cienie. Kellhus nawet nie drgnął.
Jego
rozwichrzone włosy zlodowaciały jak sople i szczękały na wietrze. Koń mierzył
jakieś
osiemnaście dłoni i był kary. Jeździec otulił się długą szarą opończą haftowaną
w niewyraźne
wzory - stylizowane twarze. Nosił hełm bez herbu, z opuszczoną przyłbicą. Mocnym
głosem
powiedział po k?niüryjsku:
- Widzę, że nie można cię zabić.
Kellhus milczał. Był czujny. Deszcz szemrał jak osypujący się piasek. Rycerz
zsiadł z
konia, lecz zatrzymał się w rozsądnej odległości. Przyjrzał się rozrzuconym
wokół ciałom.
- Nadzwyczajne - odezwał się i spojrzał na Kellhusa. Spod hełmu błysnęły oczy. -
Musisz
być nazwany.
- Anas?rimbor Kellhus - odpowiedział mnich.
Cisza. Kellhusowi wydało się, że rozpoznaje dezorientację, dziwne zmieszanie.
- Mówi - mruknął wreszcie rycerz. Podszedł bliżej. - Tak - powiedział. - Tak.
Nie
naśladujesz mnie. Widzę w twojej twarzy jego krew.
Kellhus milczał.
- Masz także cierpliwość Anas?rimbora.
Kellhus zauważył, że płaszcz nie jest haftowany, lecz został uszyty z
prawdziwych
twarzy. Rycerz był potężnie zbudowany, zakuty w ciężką zbroję, a z jego postawy
można
było wnosić, że niczego się nie lęka.
- Widzę, że jesteś studentem. Wiedza to władza, hm?
Nie był podobny do Lewetha. Zupełnie.
Nadal szmer lodowatej mżawki wgniatającej zabitych w śnieg.
- Czyżbyś się mnie nie bał, śmiertelniku, choć wiesz, kim jestem? Strach także
jest
potęgą. Potęgą, która pozwala przeżyć. - Rycerz zaczął chodzić wokół niego,
starannie
omijając Sranców. - To właśnie różni twój gatunek od mojego. Strach. Konwulsje,
gorączka,
pragnienie przetrwania. Dla nas życie jest zawsze kwestią... decyzji. Dla was...
powiedzmy po
prostu, że to ono podejmuje decyzje.
Kellhus odezwał się w końcu:
- W takim razie zdaje się, że decyzja należy do ciebie.
Rycerz znieruchomiał.
- A, kpina - powiedział ze smutkiem. - Oto cecha, która jest nam wspólna.
Kellhus sprowokował go z premedytacją, lecz niewiele zyskał - przynajmniej na
razie tak
się zdawało. Wtem rycerz pochylił głowę, zakołysał nią, mrucząc:
- Kpi ze mnie! Śmiertelnik kpi ze mnie... To mi przypomina, przypomina... -
Rozciągnął
płaszcz, chwycił jedną ze zniekształconych twarzy. - Tego! Impertynent. Jakąż
sprawił mi
radość! Tak, pamiętam... - Spojrzał na Kellhusa i syknął: - Pamiętam!
Kellhus uzyskał pierwszy wniosek z tego spotkania: Nieczłowiek. Następna bajka
Lewetha okazała się prawdą.
Rycerz wyciągnął miecz powoli, uroczyście - ostrze zalśniło nienaturalnie, jakby
odbijało
blask nieziemskiego słońca. Odwrócił się do jednego z zabitych, przewrócił go
płazem na
plecy. Biała skóra Sranca zaczęła ciemnieć.
- Ten Sranc - nie potrafiłbyś wymówić jego imienia - był naszym elju... naszą
księgą, jak
powiedziałbyś w swojej mowie. Najbardziej oddane zwierzę. Bez niego będę
bezradny...
przez jakiś czas. - Powiódł wzrokiem po innych ciałach. - Ohydne, okrutne
potwory. - Znów
spojrzał na Kellhusa. - Lecz w najwyższym stopniu godne zapamiętania.
Szczelina, którą Kellhus mógł zbadać.
- Jakież ograniczenie. Staliście się żałośni.
- Ty się nade mną litujesz?