935

Szczegóły
Tytuł 935
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

935 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 935 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

935 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

sandra paretti a zim� nasta�o lato Kiedy dzban miodu za rojem pszcz� poleci, Statki l�dem pop�yn�, a wie�e ko�cio��w wynurz� si� z fal, Gdy ko� je�d�ca dosi�dzie, a od traw krowy wymr�, Gdy kot przed mysz� pod miot�� si� schowa, A matka Cyganom za p� korony dziecko sprzeda, Gdy �niwiarzy zasypie �nieg, a zim� nastanie lato, Czy jeszcze kto� zw�tpi, �e ju� na g�owie stan�� �wiat? Strofa z pie�ni "The World turned upside down" z czas�w wojny o niepodleg�o�� Stan�w Zjednoczonych (1775-1783 ) Ksi�ga pierwsza Dezerter 1 Odt�d co tydzie� s�yszeli�my nowe straszne opowie�ci o dezerterach, kt�rych pojmano, kiedy dotarli tu w przebraniu marynarzy, w�drownych rzemie�lnik�w czy nawet kobiet, ukryci w beczkach przewo�onych statkami. Patrzyli�my potem, jak 200 ch�opa osiem razy tam i z powrotem przep�dzano a� do utraty tchu pomi�dzy dwuszeregiem siek�cych szpicrutami �o�nierzy, a nast�pnego dnia czeka�o ich to samo. Z �ywota biedaka w Tockenburgu, Zurych 1789 Drzewa wi�niowe zakwit�y po raz wt�ry, a ludzie po k�tach szeptali, �e w tym roku lato chyba si� nie sko�czy. Stodo�y p�ka�y w szwach, cho� z p�l jeszcze nie pozwo�ono wszystkiego zbo�a. Kto posia� ozimin�, z trwog� patrzy�, jak bujnie ro�nie, i wyczekiwa� pierwszych przymrozk�w, kt�re by ten nadzwyczajny wzrost przyhamowa�y. Rok 1775 od pierwszych dni ni�s� pomy�lno��, a gdy mimo up�ywu czasu stan �w si� utrzymywa�, w ludziach pocz�� si� budzi� niepok�j. Narzekali na ci�gle b��kitne niebo, na przygrzewaj�ce s�o�ce, nie przyzwyczajeni, �e czego� mo�na mie� w nadmiarze. Tu wszystko by�o na kredyt: maj�tek, wolno��, nawet �ycie. Mia�o si� je na chwil�, bez �adnych gwarancji na przysz�o��. Nikt nie zapomina�, �e mieszka u st�p twierdzy, kt�ra jednocze�nie jest koszarami i wi�zieniem. Kr�lowa�a nad pag�rkowat� krain�. Widoczny zewsz�d szary sto�kowaty he�m jej wie�y gro�nie wbija� si� w b��kit nieba, d�ugi, przesuwaj�cy si� cie� o ka�dej porze dnia pozbawia� s�o�ca inny kawa�ek okolicznych p�l. Grupka wie�niak�w zmierzaj�cych do dworu Haynau mia�a twierdz� Ziegenhain za plecami. Szli jeden za drugim przez ��ki, cho� nieopodal bieg�a droga; nie chcieli, by kurz osiad� im na butach, a ubrani byli od�wi�tnie w czarne bluzy z wielkimi o�owianymi guzikami, czarne kapelusze z szerokim rondem, czarne chustki pod szyj�. Z daleka by�o ju� wida� kamienn� bram� dworu tak wysok�, �e w�z za�adowany sianem mie�ci� si� w niej bez trudu. Po bokach wisia�y jeszcze wie�ce do�ynkowe, po jednym z ka�dego maj�tku oddanego w zastaw. W ostatnim roku znowu ich kilka przyby�o i wszystko wskazywa�o na to, �e wkr�tce w okolicy nie b�dzie ani jednego ch�opa gospodaruj�cego na swoim, gdy� coraz mniej by�o takich, co jeszcze si� nie zad�u�yli. Przed bram� wie�niacy zdj�li kapelusze i powoli weszli w obsadzon� d�bami alej�, kt�r� zamyka� g��wny budynek, os�oni�ty wysokimi drzewami o ��kn�cych gdzieniegdzie li�ciach. Dw�r by� parterowy, jedynie w �rodkowej cz�ci nadbudowany, w oknach odbija�o si� s�o�ce. Po obu stronach alei, nieco oddalone, ci�gn�y si� zabudowania gospodarcze. Wie�niacy nie rozmawiali, nas�uchuj�c ha�as�w, kt�re przypomina�y im w�asne obej�cia: krzyk�w bawi�cych si� dzieci, gdakania kur, stuku m�otk�w do klepania kos. To doda�o im pewno�ci siebie. Dumnie unie�li g�owy i przy�pieszyli kroku, a sprawa, kt�ra ich tu przywiod�a, nie wydawa�a si� a� tak beznadziejna, �eby mieli odej�� z kwitkiem. Ju� byli za bram�, gdy trzynastoletni Ambros z Felbinghofu krzykn��. Wszyscy stan�li jak wryci i odwr�cili si�: nad twierdz� Ziegenhain unosi� si� bia�y dym. Twarze wie�niak�w spochmurnia�y. Z przymru�onymi oczami obserwowali, jak ob�ok dymu p�cznieje i rozp�ywa si� po b��kitnym czystym niebie. Od tej bieli wok� jakby poja�nia�o. Wie�niacy wiedzieli, co �w dym nad wschodnim skrzyd�em twierdzy oznacza, mimo to popatrzyli na siebie z niedowierzaniem - dezerterzy uciekali wiosn� i latem, jesie� nie by�a dla nich �askawa, a je�li kto� uciek� w listopadzie, m�g� by� pewien, �e czeka go taki sam los jak zaj�ce, na kt�re zaczyna� si� teraz sezon. W zabudowaniach gospodarskich zapad�a nag�a cisza, sekundy do odg�osu salwy wlok�y si� w niesko�czono��. Wreszcie armatni huk odbi� si� potr�jnym echem od zabudowa�. Ch�opi zamienili si� w s�uch. Bali si� spojrze� na siebie, jedynie Langhofbauer, barczyste ch�opisko z siwymi w�osami i rud� brod�, uderzy� s�kat� lask� o ziemi� i rzek�: - Co was tak zatka�o? Jeszcze nie przywykli�cie? Na pewno ten, co wzi�� nogi za pas, ma wi�cej odwagi ni� wy wszyscy razem. M�wi� wam, je�li o tej porze zdecydowa� si� na ucieczk�, liczy na wsp�lnika, a ja mu �ycz�, �eby nie trafi� na takiego tch�rza jak wy. Nawet sobie boicie si� pomaga�! - Mo�e lepiej chod�my do domu? - odezwa� si� dzier�awca folwarku z Gleim. - Chcesz zawraca� spod drzwi? - �achn�� si� Langhofbauer. - Wiesz, jacy s� �andarmi - upiera� si� dzier�awca. - Pos�dzaj� nas, �e pomagamy dezerterom. Langhofbauer wspar� si� obur�cz o lask� i patrzy� ka�demu po kolei w oczy. - Czy kt�ry� z �andarm�w pom�g� wam kiedykolwiek przep�dzi� dziki z waszych p�l? A mo�e ze strachu ju�e�cie zapomnieli, po co�my tu przyszli? Nikt si� nie poruszy�. Stali pochyleni, jak pod ogromnym ci�arem. - R�bcie, jak chcecie! - zdenerwowa� si� Langhofbauer. - P�jd� do Haynaua sam, ale nie my�lcie sobie, �e za�atwi� te� wasze sprawy! Ju� mia� odej��, lecz mimowolnie wraz z innymi spojrza� w kierunku twierdzy. Bia�a chmura prawie si� rozp�yn�a, jej podobne do sp�aszczonych poduszek resztki zachodni wiatr poroznosi� daleko od twierdzy. W tym momencie znad wa��w trysn�a nowa fontanna dymu i po kilku sekundach cisz� rozdar� pot�ny huk. - Chcia�bym dosta� cho�by po�ow� tego prochu, co go niepotrzebnie wysadzaj� w powietrze - mrukn�� Langhofbauer i ruszy� przed siebie. Pozostali niech�tnie poszli za nim, po kilku krokach jednak znowu przystan�li. Na ko�cu d�bowej alei ukaza� si� je�dziec na d�ugonagim gniadym rumaku, ubrany w rezedowy uniform Pierwszego Heskiego Regimentu Gwardyjskiego. Przemyka� pomi�dzy drzewami, co chwila nikn�c za mieni�cymi si� kolorami jesieni li��mi. Ch�opi usun�li si� na skraj alei, rozpoznawszy syna w�a�ciciela dworu. Na ich widok Claus Haynau zatrzyma� konia tak gwa�townie, �e wierzchowiec stan�� d�ba, a spod jego kopyt na os�upia�� grup� posypa� si� piach. W tumanach kurzu wymamrotali jakie� pozdrowienie. Claus poklepa� rumaka po szyi. Jego delikatne rysy twarzy by�y charakterystyczne dla ch�opc�w, kt�rzy w dzieci�stwie wiele chorowali. Pozostaje w nich �lad walki ze strachem, �e na ca�e �ycie zostan� przykuci do ��ka. Z wynios�� min� popatrzy� na dzier�awc�w ojca. Po nazwisku nie zna� �adnego, pr�cz Langhofbauera, kt�ry najd�u�ej gospodarowa� samodzielnie i broni� si� przed d�ugami, a kt�ry teraz wysun�� si� krok do przodu i rzek�: - Idziemy do pa�skiego ojca, bo... - Wybrali�cie z�y moment - przerwa� mu Claus. - ...bo dziki ca�ymi stadami pl�druj� nasze pola - nie ust�powa� ch�op. Claus, nie zwracaj�c na niego uwagi, liczy�, ilu ich przysz�o. Gdy we�mie si� parobk�w, wo�nic�w i �owczych, b�dzie trzydziestu sze�ciu. Z takim zast�pem mo�na ju� ruszy� za dezerterem... - Krzyku te bestie wcale si� nie boj�, kijami ich te� nie przegonimy, potrzebne s� strzelby... - Dalsze s�owa Langhofbauera zag�uszy� huk trzeciego wystrza�u. - Macie tu na mnie czeka�! - rozkaza� Claus, zawracaj�c w miejscu. - Przyprowadz� dla was konie i ruszamy za dezerterem. Jak go z�apiemy, dostaniecie ka�dy po talarze, jasne? Nie czekaj�c na odpowied�, znikn�� w stajniach, sk�d po chwili s�ycha� by�o wydawane przez niego polecenia. Langhofbauer zakl�� siarczy�cie i mrukn��: - �e te� akurat jemu wpadli�my w �apy! Robert Haynau przynajmniej by nas najpierw wys�ucha�. - Obaj s� jednakowi! - burkn�� dzier�awca folwarku. - Z Robertem mog� rozmawia� jak z w�asnym synem - nie da� si� przekona� Langhofbauer. - Ja�nie panowie wszyscy traktuj� nas jak �miecie. - Ale smakuje ci tyto�, kt�ry Robert sprowadza z Amsterdamu! - Gwi�d�� na jego tyto�! Niech si� lepiej nie czepia mojej c�rki! - Problem, kto kogo si� czepia... Ja w ka�dym razie nie s�ysza�em, �eby Robert Haynau gania� za sp�dniczkami, a wiem co� o tym, bo mam w domu ca�y babiniec. Rozmow� przerwa� �wist bat�w, t�tent ko�skich kopyt i pokrzykiwania ch�opc�w stajennych, kt�rzy nie mogli sobie poradzi� z utrzymaniem rumak�w na uprz�y. Claus rzuci� ch�opom pejcze i poleci�: - Jazda! Na ko� i za mn�! Za chwil� zbieg mo�e ju� by� daleko. - Ale my musimy wraca�, bo dzi� mamy wart� - rzek� spokojnie Langhofbauer. Claus uni�s� si� w strzemionach i zmierzy� go piorunuj�cym wzrokiem. - Sprzeciwiasz si� moim rozkazom? Na ko�! Znacie zarz�dzenie landgrafa? Kto odmawia udzia�u w po�cigu za dezerterem, b�dzie uznany za jego wsp�lnika! Bez szemrania dosiedli koni, a Claus zacz�� �a�owa�, �e obieca� im po talarze. Mieli go s�ucha� i wcale nie musia� im p�aci�. Popatrzy� na nich z pogard�. Siedz� jak kloce! - pomy�la�. - To� to obraza dla konia! Zw�aszcza �e przyprowadzi� im wierzchowce specjalnie przyuczone do polowania z nagonk�. Nad twierdz� rozleg� si� czwarty wystrza� i jak poprzednie odbi� si� gromkim echem po okolicy. Na mimowolnych je�d�cach zrobi� jednak wi�ksze wra�enie, bo wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Tym razem dezerterem nie by� zwyk�y �o�nierz, kto� im r�wny, gdy� sko�czy�oby si� na trzech wystrza�ach. Pi�� oznacza, i� uciek� wy�szy rang�. - A wi�c oficer! - mrukn�� pod nosem Langhofbauer i rzuci� Clausowi wyzywaj�ce spojrzenie. Od strony stajni nadjecha�a grupka je�d�c�w, kt�rym Claus Haynau kaza� ustawi� si� za sob�, a do ch�op�w zawo�a�: - Zamykacie kolumn�, i nie rozchodzi� mi si�! Spi�wszy gniadego ostrogami, ruszy� galopem. Nas�uchiwa�, czy pozostali nad��aj� - stukot kopyt by� w miar� regularny. Pochyli� si� nad ko�skim karkiem i p�dzi� jak po ogie�, byleby zd��y� przed stra�� miejsk� z Ziegenhain i �o�nierzami komendanta Ralla. To on musi dzi� uj�� dezertera. Wiatr rozwiewa� mu w�osy, ch�odzi� twarz. Claus Haynau mia� wra�enie, �e p�onie na nim sk�ra. 2 Powiew wiatru po ka�dym wystrzale pochyla� trzciny porastaj�ce brzegi Czaplej Wyspy na rzece Schwalm. Przez chwil� s�ycha� by�o szelest ostrych li�ci, zaraz zag�uszony zwielokrotnionym przez echo hukiem, i znowu zapada�a cisza tak g��boka, �e Robert Haynau s�ysza� bicie serca czapli, kt�r� trzyma� na kolanach. Przestraszony ptak, skuliwszy skrzyd�a i d�ug� szyj�, po ka�dym wybuchu tuli� si� do swojego opiekuna, kt�ry ko�czy� mu obwi�zywa� cienkim banda�em nog�. Robert odgarn�� z czo�a g�ste blond w�osy i spojrza� w niebo. Na wsch�d powoli ci�gn�y wyd�u�one ob�oki bia�ego dymu. Te, co powsta�y po pi�tym armatnim wystrzale, jakby chcia�y dogoni� swoje starsze poprzedniczki. W dzieci�stwie Robert bawi� si� drewnian� makiet� twierdzy, a cho� dawno zjad�y j� na strychu korniki, pami�ta� dok�adnie ka�de przej�cie, ka�d� bram�, ka�de drzwi. Ciekawe, kt�r�dy dzi� uciek� �o�nierz? Mimo �e twierdza s�u�y�a r�wnie� za wi�zienie, znacznie cz�ciej uciekali z niej �o�nierze ni� skaza�cy, a przecie� w tej okolicy, gdzie a� roi�o si� od bandyt�w, ci drudzy mieli wi�ksze szanse na prze�ycie. Robert ostro�nie zdj�� ptaka z kolan. Czapla mog�a mie� oko�o roku, jej szare pi�ra po�yskiwa�y ju� czerni�. Znalaz� j� w trzcinach pierwszego dnia po swoim powrocie z Holandii; mia�a zranion� nog�. Teraz ostro�nie stan�a na zdrowej, rozpostar�a skrzyd�a i jednym mocnym machni�ciem wzbi�a si� w powietrze. Patrzy�, jak sobie radzi. Chcia�by tak jak ona wzbi� si� na wysoko�� uciekaj�cych po niebie ob�ok�w dymu. Jak�e szybko odnalaz�by kryj�wk� dezertera i udzieli� mu pomocy! Wsta� i ruszy� przez trzciny. Przysta� przewo�nika znajdowa�a si� na p�nocnym cyplu p�wyspu. Robert odgarnia� nisko zwisaj�ce ga��zie, skaka� przez omszone pnie powalonych drzew, staraj�c si� nie czyni� zbytniego ha�asu, cho� w gruncie rzeczy nic go do tego nie zmusza�o. Wyj�� z kieszeni rogowy gwizdek i um�wionym sygna�em wezwa� przewo�nika, by czym pr�dzej przyby� do przystani. Robert zerkn�� w stron� twierdzy - na wschodnim sza�cu, gdzie sta�a armata sygna�owa, nie by�o nikogo, b��kitne sylwetki kanonier�w znikn�y, a wi�c zacz�o si� polowanie i setki m�czyzn przeczesuj� teraz okoliczne lasy u st�p twierdzy, brzegi Schwalmu, �o�nierze obsadzaj� ka�dy most, ka�d� k�adk�, ka�de skrzy�owanie dr�g. Nad rzek� kobiety po�piesznie zbieraj� do kosz�w pranie i biegn� w stron� miasta Ziegenhain, gdzie stra�e zamykaj� ju� bramy, dwaj dobosze bij� w ogromne b�bny i zwo�uj� mieszka�c�w do obowi�zkowej wachty. Za nimi biegnie czereda rozkrzyczanej dzieciarni, na kt�r� podenerwowani doro�li w og�le nie zwracaj� uwagi. Robertowi zamieszanie to zawsze przypomina�o klaun�w obwieszczaj�cych przybycie w�drownego cyrku, a s�owa "dezerter" i "uliczka" brzmia�y dla niego identycznie jak "zapasy z nied�wiedziem" lub "taniec na linie". Ale pewnego dnia z ciekawo�ci pobieg� do twierdzy. Mia� wtedy pi�� lat, a jeszcze dzi� - osiemna�cie lat p�niej - dok�adnie pami�ta �wist leszczynowych r�zg masakruj�cych plecy pojmanego dezertera i odczuwa b�l, jakby to jego smagano. Od strony rzeki dolecia�o charakterystyczne klaskanie wiose�. Robert wszed� na w�sk� drewnian� k�adk�, wspart� jedynie na dw�ch palach. Z trzcin wy�oni�o si� cz�no, przewo�nik od�o�y� wios�o i kierowa� ��d� dr�giem. Ludolf nie by� wysoki. W si�gaj�cych powy�ej kolan butach, szarozielonych drelichowych spodniach i we�nianej bluzie, kt�rej nie zdejmowa� nawet latem, wygl�da� niepozornie. W lewym uchu b�yszcza� z�oty kolczyk - talizman przeciwko chorobom, jak mawia�. - Szybko si� uwin��e�! - zawo�a� Robert z daleka. - Jak dali�cie sygna�, by�em ju� w po�owie rzeki - odpar�, przybijaj�c do przystani. - Podaj mi dr�g. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Na twarzy Roberta pojawi� si� grymas, kt�ry kto� postronny m�g�by wzi�� za u�miech, ale Ludolf dok�adnie wiedzia�, co on oznacza. Trzciny rozchyli�y si� z szelestem, sp�oszone ryby rozpierzch�y si�, po�yskuj�c �uskami we wszystkich kolorach t�czy. Robert spojrza� w g�r� rzeki, gdzie na falach ko�ysa�o si� odbicie twierdzy i za�amane smugi s�o�ca. - Wydawa�oby si�, �e oficer ma sto innych okazji, �eby zdezerterowa� - odezwa� si� Robert. - Jakie szanse mu dajesz? - Wszystko zale�y, czy uda mu si� dotrwa� do zmroku - odpowiedzia� przewo�nik, wios�uj�c zamaszystymi ruchami. Sk�d w jego mizernym ciele bierze si� tyle si�y? - Pami�tasz przynajmniej, ilu ju� przewioz�e� na drugi brzeg Schwalmu? - spyta� Robert, obserwuj�c go bacznie. - Ostatnio znacznie mniej. Rall jest surowym komendantem, a "uliczka" u niego to tyle co egzekucja, wi�c nawet najodwa�niejsi dwa razy si� zastanowi�, zanim uciekn�. K�adka zakoleba�a si� pod ich ci�arem. Chwil� potem, wlok�c za sob� sieci, wspinali si� po brzegu do domu przewo�nika. Ludolf zna� Roberta od dziecka, a jego ojca, z�otnika Roberta Skelnika, jeszcze wcze�niej, i wiedzia�, co teraz m�ody Haynau czuje. Rzuci� sieci na ziemi� i u�miechn�� si�. - Dobrze, �e nie macie teraz konia, Robercie, bo to nie wasza sprawa - m�wi�, pochyliwszy si�, by rozpl�ta� sie�. - Nie jeste�cie w ko�cu oficerem, jak wasz przyrodni brat, lecz kupcem, jak wasz ojczym. W mundurze by�oby wam nie do twarzy. - Wyprostowa� si� i doda�: - Poza tym nie lubicie s�ucha� rozkaz�w. - Jakbym s�ysza� moj� matk�, gdy ma do mnie o co� �al! Od traktu do Kassel, biegn�cego jakie� osiemdziesi�t krok�w dalej na p�noc, dolecia� turkot k�, ale przez g�ste zaro�la wozu jeszcze nie by�o wida�. - No popatrz! M�wi�e�, �e nie mam konia! Wystarczy, �e bardzo czego� pragn�, a zaraz si� spe�nia! - zawo�a� Robert. - Nie by�bym taki pewny. S�dz�c po odg�osach kopyt, to raczej zaprz�g wo��w. Na pewno nikt miejscowy. Robert zobaczy� w�z na wysokich ko�ach, nakryty jasnozielon� plandek�, i rzuci� si� w jego stron� na prze�aj, przez ��k�. Ludolf mia� racj�: to by� obcy. Tu nikt nie u�ywa podobnych wehiku��w, ni to kupieckiego wozu, ni cyrkowej karety. Wo�nica na ko�le m�g� by� i kupcem, i klaunem w jednej osobie. Pod rozpi�tym p�aszczem mia� pstrokaty cudzoziemski str�j, lecz to Roberta najmniej zajmowa�o - wola� przyjrze� si� koniowi. Wyci�gni�ty �eb, grzbiet jak deska, wyra�nie utyka� na lew� przedni� nog�. Ko�ci obci�gni�te sk�r�, a ca�o�� jakby niezbyt dok�adnie wypchana paku�ami, zreszt� zmierzwiona sier�� i jej barwa te� przypomina�a wym��cone konopie. Robert stan�� na �rodku drogi i zatrzyma� dziwny zaprz�g. - Czego chcecie? - zawo�a� wo�nica. - Dlaczego mnie zatrzymujecie? - pr�bowa� zachowa� gro�ny ton, lecz g�os mu dr�a�. - Papiery mam w porz�dku. - Wyj�� z torby jakie� dokumenty. - O, piecz�� heskich celnik�w jeszcze nie wysch�a! Nazywam si� Baltazar Pl�tz, handluj� r�kawicami, mieszkam w Anif, ko�o Salzburga. Jednak�e m�ody napastnik nawet nie spojrza� na dokumenty i w g�owie biednego kupca kot�owa�y si� wspomnienia o wszystkich napadach, o kt�rych ostatnio s�ysza�. A uprzedzano go, aby nie jecha� do tej bandyckiej, protestanckiej Hesji! - Je�eli sprzedawane r�kawice s� w takim stanie jak tw�j ko�, to za�o�� si�, �e nie maj� kciuk�w! - za�mia� si� Robert. Baltazar Pl�tz pomy�la�, �e z opresji najlepiej wywin�� si� dowcipem, co zreszt� zawsze skutkowa�o, bo poza zmys�em kupieckim i strachliwo�ci� odznacza� si� wielk� sk�onno�ci� do �art�w. - Nie podoba si� wam moja Ksenia? Prawda, �e kuleje, ale taka si� ju� urodzi�a. Lepszej jednak nie ma na �wiecie. Nie cierpi chodzi� w zaprz�gu, bo przyzwyczai�a si� do jazdy wierzchem, i nie uwierzycie, panie, ale w galopie nie ma sobie r�wnych. Jak wskoczy do wody, to p�ywa jak ryba, i tak kluczy, �e �adna kula si� jej nie ima. Ale, panie, co to robicie?! Kilkoma zr�cznymi ruchami Robert wyprz�g� koby�� z wozu. - Jak ja si� dostan� do Kassel? - krzykn�� kupiec i zamilk�, gdy� cz�� uprz�y le�a�a ju� na bruku. Robert wskoczy� na konia i pokaza� na zach�d. - Id� w tamt� stron�, a dojdziesz do dworu Haynau. Spytaj o pani� domu i powiedz, �e ja ci� przysy�am. - Kim jeste�cie, panie? - zawo�a� kupiec, lecz Robert bez s�owa znikn�� szybko w zaro�lach przy drodze. 3 Koby�a handlarza mia�a podkute tylko trzy kopyta, czwarta noga zako�czona by�a nieforemn� zrogowacia�� racic�. Jazda na pocz�tku by�a �a�osna, ale Robert nawet nie pr�bowa� kierowa� koniem - niech najpierw si� przyzwyczai, �e nie idzie w uprz�y. Wkr�tce rzeczywi�cie grzbiet si� rozlu�ni�, kark opad� ni�ej. Ko� potrz�sn�� grzyw� i teraz m�g� albo rzuci� si� na ziemi�, albo ruszy� galopem. Robert przygotowa� si� na obie mo�liwo�ci. Ruszy�, a Robert w ostatniej chwili zd��y� si� pochyli� i obj�� szyj� koby�y, kt�ra tryumfuj�co pru�a przed siebie. W �yciu jeszcze nie p�dzi� tak szybko, nawet na polowaniu z nagonk�, gdzie te� gna�o si� na z�amanie karku. Zjecha� z drogi i na prze�aj ruszy� w stron� twierdzy, chowaj�c si� za zaro�lami. Nie mia� �adnego planu i gdy poln� drog� objecha� wzg�rze od zachodu, zatrzyma� koby��. Zareagowa�a na najl�ejsze naci�ni�cie �ydek. Ukry� j� w g�stwinie i rozejrza� si�. Trafi� we w�a�ciwy moment. Mi�dzy drzewami na polnej drodze unosi� si� tuman kurzu, zbli�aj�cy si� szybko w jego stron�. Po chwili wida� ju� by�o pierwszy ko�ski �eb i zielonkawy mundur je�d�ca, za nim ca�� kawalkad�. Robert wspi�� si� na roz�o�ysty klon i ukry� w�r�d czerwieniej�cego listowia. Oddzia� by� tu�-tu�. Dowodz�cy wyra�nie wyprzedza� pozosta�ych, wiatr rozwiewa� mu ciemne w�osy. - Claus! - mrukn�� Robert. By� pewien, �e przyrodni brat wr�ci z Kassel dopiero wieczorem, a tymczasem ju� jest! Robert poczu� si� nagle jak gracz w chwili ods�aniania kart lub wysypywania ko�ci z kubka. Brat przejecha� obok niego na wyci�gni�cie r�ki, za nim reszta je�d�c�w. Robert rozejrza� si� i zauwa�y� ga��� si�gaj�c� nad drog�. Jeden za drugim przeje�d�ali pod ni� parobcy, wo�nice i �owczy z dworu Haynau - razem dwudziestu. Zapowiada�a si� ciekawa gra: jeden przeciwko dwudziestu! Nadjechali jeszcze ch�opi, ale ich mo�na nie liczy�. Dezerter m�g�by siedzie� na skraju drogi, a oni oboj�tnie by go min�li. Na ko�cu wl�k� si� samotnie trzynastoletni Ambros z Felbinghofu. Robert poczeka�, a� ch�opiec znajdzie si� dok�adnie pod ga��zi�, wychyli� si� i z�apawszy go wp�, wci�gn�� na drzewo. Zrobi� to tak szybko, �e dzieciak nie zd��y� krzykn��. Kiedy zobaczy� porywacza, oczy rado�nie mu b�ysn�y. - Dok�d wszyscy jedziecie? - spyta� Robert. - Wasz brat nas zgarn��. Polujemy na dezertera. - Powiedzia�, gdzie zamierza go szuka�? - Nie m�wi�. - Z�ap swojego konia i do��cz do nich, bo nie dostaniesz nagrody. Mnie oczywi�cie nie widzia�e�, jasne? Robert popatrzy� za znikaj�cymi w�r�d drzew je�d�cami. Hm, jeden przeciwko trzydziestu dwom... Pozosta�e oddzia�y go nie interesuj�, wa�ne, �eby przechytrzy� brata! Zeskoczy� na ziemi�, a koby�a, o dziwo, stawi�a si� sama. Pog�aska� jej zmierzwiony bok. Gdyby j� porz�dnie wyszczotkowa�, okaza�aby si� niebrzydkim siwkiem! Przez godzin� by� niemal wsz�dzie. Zajrza� do Jastrz�biego Lasu, gdzie czatowa�a stra� miejska, chwil� p�niej na Wilczym Polu napotka� patrol �o�nierzy komendanta Ralla. Po rozmowie z Robertem stra� podzieli�a si� na dwie dru�yny - jedna ruszy�a w stron� smolarni, druga ku kamienio�omom. Dow�dcy oddzia�u Ralla zasugerowa�, �e warto by okr��y� Jastrz�bi Las. Napotkanych �andarm�w te� naprowadzi� na fa�szywy trop i by� niemal pewny, �e do zmroku nie wr�c� w pobli�e twierdzy, gdzie prawdopodobnie jeszcze ukrywa si� dezerter. Tak wi�c za dnia na pewno nikt go nie znajdzie, a o to g��wnie chodzi�o Robertowi. Spokojnie m�g� wraca� do domu, gdzie czeka�a na niego kolacja, zapowiedziana partia bilarda z bratem i godzinka odpoczynku z matk� w przytulnym pokoju przy rozpalonym kominku. Jecha� przez las. Zachodz�ce s�o�ce rzuca�o d�ugie cienie i jasno prze�wieca�o pomi�dzy konarami. Nagle w jednej ze �wietlistych szczelin pojawi� si� jaki� mroczny kszta�t i zaraz znikn��. Robert ruszy� w tamtym kierunku, okr��y� polan� i w pe�nym galopie wpad� na cz�owieka, kt�rym okaza� si� najmita Klemm, zamieszkuj�cy drewnian� chat� pod lasem. - Ale�cie mnie przestraszyli, panie! - zawo�a� najmita. - Chyba zmieni si� pogoda, bo znowu nie s�ysz� na lewe ucho. - Cz�owieczek u�miecha� si� z min� przera�onego ciel�cia. Mia� na sobie za du�e ubranie i wygnieciony kapelusz ozdobiony s�jczymi pi�rami. Obok sta� w�zek z dyszlem za�adowany leszczynowymi pr�tami, d�ugimi na cztery �okcie i grubymi na palec. - Nie obawiasz si�, �e troch� przesadzi�e�? - spyta� Robert, wskazuj�c na r�zgi. - Jak nie z�api� dezertera, to dla przyjemno�ci �o�nierze mog� z�upi� sk�r� tobie. Najmita bezradnie opu�ci� r�k�, w kt�rej trzyma� zakrzywiony n�. - Rall ��da, aby by�y �wie�e - mrukn�� pod nosem. - Najwy�ej pole�� sobie w s�onej wodzie. Przecie� jak ja nie natn� r�zg, to zrobi to kto� inny. Na pocz�tku �ona te� nie chcia�a tych pieni�dzy od Ralla i przez ca�y dzie� nie odzywa�a si� do mnie, ale jak posz�o jej w nogi i nie mo�e chodzi� nad rzek� pra�, ju� si� nie boczy. - Nie mam do ciebie �alu, Klemm - przerwa� mu Robert. Najmita kopn�� ze z�o�ci� w�zek, kt�ry zacz�� si� toczy� po zboczu w kierunku jego niskiej chaty, i powl�k� si� za nim. - Wszyscy tak m�wi�, a patrz� na mnie jak na tr�dowatego. Nikt za darmo nie da mi nawet szel�ga, wi�c musz� patrzy�, z czego �y�, i nie mog� przebiera�. - Doszed�szy do chaty, otworzy� drzwi stoj�cej obok szopy. - Mam dla was te kr�liki, kt�re�cie, panie, zam�wili przed wyjazdem do Holandii. Mo�ecie je zabra�. - Znikn�� w ciemnym wn�trzu i po chwili wyszed� z dwiema wiklinowymi klatkami. - Bia�e z czerwonymi oczami, jakie�cie chcieli. Z jednego miotu i maj� cztery tygodnie. Robert wyj�� jednego k�apoucha, kt�ry skuli� si� w jego d�oni i ostro�nie j� obw�chiwa�. - Dla kogo b�d�? - chcia� wiedzie� najmita. - Dla ko�larza Louisa z wozowni. - Och, dla tego czorta?! Chcia�bym wiedzie�, jak on to robi: na wiosn� wyp�dza najn�dzniejsze stadko k�z, a jesieni� wraca z najwi�kszym i najlepiej wypasionym. Z tych dw�ch kr�li te� wkr�tce b�dzie mia� ca�y tuzin! - Co za nie chcesz? - spyta� Robert. - Nic! - odpar� Klemm tak zdecydowanie, jakby poczu� si� ura�ony. Robert poda� mu dwa talary. - We� dla wnuk�w. Jak nast�pnym razem doktor Crusius przyjedzie do Haynau, przy�l� go do twojej �ony. Pami�tasz naszego starego �owczego? Prawie si� nie m�g� rusza�, a po kuracji doktora zn�w biega jak chart. Najmita wymamrota� co� pod nosem i odszed�. Robert zwi�za� obie klatki, przerzuci� przez grzbiet koby�y i wsiad�. Z trudem powstrzymywa� szkap�, by nie ruszy�a galopem. Spojrza� w stron� rysuj�cych si� na horyzoncie wzg�rz. Nie �pieszy� si�. Podziwia� zachodz�ce s�o�ce, cieszy� si�, �e przemierza �cie�ki, kt�rymi je�dzi� jako ch�opiec, w tym samym zielonkawym ubraniu, kt�re cho� zdarte i po�atane, mia� na sobie r�wnie� dzi�. Zawsze tak si� w��czy� po okolicy ze trzy tygodnie, a potem z przyjemno�ci� wraca� do Amsterdamu i Londynu na gie�dy herbaty i tytoniu. Zza drzew wy�oni�a si� wie�a wozowni, a po chwili ukaza�o si� ca�e obej�cie: kryte gontem czworaki z ma�ymi oknami, stodo�y ze szpalerami winoro�li a� po dach, go��bniki. Sielski obrazek, jednak�e dzi� zrobi� na Robercie dziwne wra�enie. No tak! Panuje niezwyk�a cisza, a przecie� normalnie od rana do wieczora jest tu ha�as, s�ycha� stuk m�otk�w, pi�owanie, heblowanie, syk wody w kadziach, do kt�rych ko�odzieje wrzucaj� ko�a po na�o�eniu roz�arzonych obr�czy. Podjecha� do bramy, przy kt�rej stali dwaj pacho�kowie ze strzelbami w r�ce. Na odg�os krok�w odwr�cili si� i widz�c Roberta, odetchn�li z ulg�. Opu�ciwszy bro�, zrobili mu przej�cie. Ca�y dom by� obstawiony, przed ka�dymi drzwiami, pod ka�dym oknem czuwa� kto� z broni�, a Claus Haynau z konia dyrygowa� swoimi lud�mi, p�g�osem wydaj�c rozkazy. Na widok brata skrzywi� si� z niesmakiem. Z dwiema klatkami na wyn�dznia�ej kobyle, w zdartych sk�rzanych butach i po�atanym drelichu Robert wygl�da� �a�o�nie i przynosi� bratu wstyd. Chyba robi� mu to na z�o��. Jednak�e ludzie odnosili si� do oberwa�ca z niebywa�� sympati�, podczas gdy Clausa traktowali co najwy�ej oboj�tnie. I tak by�o zawsze. Matk� potrafi� zrozumie�, ale dlaczego ojczym kocha Roberta bardziej ni� w�asnego syna? W ko�cu Robert jest b�kartem! Jego ojciec, z�otnik Skelnik, by� oszustem, kt�ry wyprowadzi� w pole i okrad� landgrafa, a p�niej uciek�, zostawiaj�c m�od� �on� w ci��y! Claus uparcie wraca� do tych my�li, cho� w g��bi duszy si� ich wstydzi�, lecz nienawi�� do przyrodniego brata by�a silniejsza ni� rozs�dek. Patrzyli teraz sobie w oczy, nie zsiadaj�c z koni. Robert od razu si� domy�li�, o co tu chodzi, ale uda� zaskoczonego, cho� rzeczywi�cie nie przypuszcza�, �e jego "gra w dezertera" przybierze tak nieoczekiwany obr�t. Przez moment zastanawia� si� nawet, czy nie zrezygnowa�. - A to niespodzianka! - zacz��. - Je�eli potrzebujesz jeszcze jednego naganiacza, to ch�tnie si� przy��cz�. Claus nie dor�wnywa� bratu bystro�ci�, musia� si� zastanowi�, co mu odpowiedzie�. - W zasadzie nie ma ju� do czego - burkn�� w ko�cu niech�tnie. - Nie wiedzia�em, �e wr�cisz z Kassel po po�udniu - rzek� Robert; wskazuj�c rozstawionych na czatach wie�niak�w, doda�: - Z tego, co widz�, przyby�em w sam� por�! - Mo�e, ale nie potrzebuj� twojej pomocy. W tym momencie ze stodo�y dolecia� okrzyk: "Mamy go! Dawajcie drabiny! M�g� si� ukry� tylko tu!" Claus skin�� r�k� i do stodo�y podbieg�o sze�ciu m�czyzn. Pozostali podnie�li karabiny do strza�u, cicho trzasn�y zamki i wszyscy jak jeden m�� wycelowali lufy we wrota stodo�y. Lewe skrzyd�o szybko zamkn�o si� za sz�stk� wchodz�cych, prawe pozosta�o otwarte na o�cie�. Dochodz�cy ze stodo�y st�umiony gwar nagle umilk� i s�ycha� by�o tylko szelest przerzucanej s�omy i siana. Robert pr�bowa� odgadn��, co tam si� dzieje. Nie domkni�te skrzyd�o otworzy�o si� z ha�asem, za nim w tumanie szarego py�u wysypa�a si� lawina siana. M�czy�ni na dziedzi�cu wstrzymali oddech, ci za�, kt�rych do nagonki zaci�gni�to si��, pomy�leli z ulg�, �e zaraz b�dzie po wszystkim i pozwol� im wr�ci� do dom�w. Nikt nie zwr�ci� uwagi na ch�opca, kt�ry wy�lizn�� si� ze stodo�y i mimo ci�kich drewniak�w bieg� zwinnie jak lis. Ko�larz Louis na swoje trzyna�cie lat by� wyj�tkowo wyro�ni�ty, jedynie dzieci�ca twarz i d�ugie ciemne w�osy zdradza�y, �e jest jeszcze ch�opcem. Rozejrzawszy si� po podw�rzu, natychmiast dostrzeg� Roberta. W kilku susach znalaz� si� przy nim. - Jednak nie zapomnia�e�! - krzycza�, wspinaj�c si� na palce, by zajrze� do klatek. Wyci�gn�� r�ce i poprosi�: - Pozw�l mi zanie�� je samemu! Robert zeskoczy� z konia, zdj�� klatki i zawiesi� na ramionach Louisa. Wreszcie ch�opiec m�g� zajrze� do �rodka. - O, takie jak chcia�em! Bia�e z czerwonymi oczami! - szepn�� uradowany. - Przygotowa�e� ju� dla nich miejsce? - u�miechn�� si� Robert. Claus nie m�g� d�u�ej tego znie��. - Zje�d�aj! - rykn�� na ch�opca. - Bo poprzetr�cam ci gnaty! Louis przytuli� klatki i rzek�: - Mam doskona�e miejsce! Chod�, to ci poka��. Ze stodo�y dolecia� g�o�ny okrzyk: - Pozabiera� wszystkie drabiny! D�ugo pod kalenic� nie posiedzi... Ch�opiec wzi�� Roberta za r�k� i zaprowadzi� do szopy, w kt�rej sta�y karety przywiezione do naprawy. Przesuwane drzwi nie by�y domkni�te. - S�dzisz, �e tu b�d� mia�y dobrze? - spyta� Louis z wahaniem. Robert zajrza� do �rodka. - Ze wszystkich k�t�w ci�gnie jak diabli. Poprzezi�biaj� si� - stwierdzi� i zobaczy�, �e ch�opiec z wypiekami na twarzy pokazuje jeden z powoz�w i zdenerwowany zerka na pilnuj�cego drzwi czeladnika uzbrojonego w karabin. Na co dzie� czeladnik Valentin by� malarzem, a ze sposobu, w jaki trzyma� bro�, wynika�o, �e nie ma najmniejszej ochoty jej u�y�. Na widok klatek z kr�likami u�miechn�� si�, zaraz jednak odwr�ci� si� w stron� drzwi, z dworu bowiem dobieg� rozkaz Clausa Haynaua. - Ta kareta! Zajrzyj do �rodka! - zd��y� szepn�� Louis. Robert czu�, jak po plecach przechodz� mu ciarki. Wyci�gn�� r�k�, kt�ra ci��y�a mu, jakby by�a z o�owiu, i po�o�y� na posrebrzanej klamce powozu, po czym spojrza� na Louisa. Ch�opiec skin�� g�ow�. Oczy Roberta nie przywyk�y jeszcze do ciemno�ci. Z trudem m�g� dostrzec purpurowe obicie wn�trza karety. Na siedzeniu przy oknie siedzia� m�czyzna - s�aby promyk �wiat�a wyra�nie o�wietla� przedzia�ek w jego g�stych ciemnoblond w�osach. Z kamienn�, nieporuszon� twarz� patrzy� wprost na Roberta. W jego oczach nie by�o cienia strachu czy zaskoczenia. Dezerter siedzia� spokojnie, jak zwyczajny podr�ny oczekuj�cy na odjazd dyli�ansu, i spogl�da� na Roberta jak na osob�, kt�ra te� zarezerwowa�a miej sce w powozie. Na odg�os zbli�aj�cych si� krok�w Robert szybko zatrzasn�� drzwi karety i roze�mia� si�. - W powozie mo�esz trzyma� koty, ale nie kr�liki! - rzek� do Louisa, w chwili gdy w progu powozowni stan�� Valentin. - No, jak wam si� podoba herb? - spyta� malarz. Robert cofn�� si� o krok. Na drzwiach karety widnia� szlachecki herb Haynau�w, kt�ry landgraf niedawno im nada�. Przedstawia� na ciemnoczerwonym tle srebrne ko�o ze skrzy�owanymi mieczami zamiast szprych. Valentin wykorzysta� okazj�, by odstawi� karabin, szybkim ruchem wyj�� przesuwane drzwi z karety i rzek�: - Musicie to zobaczy� w �wietle. Napracowa�em si� jak durny, bo stary lak by� nie do zdarcia, ale si� zapar�em. - Obszed� karet� z drugiej strony. - Bo jak si� dobrze nie zagruntuje, to srebro po tygodniu sczernieje. Trzeba je po�o�y� na czerwie�, wtedy ma blask ognia, a na s�o�cu b�yszczy pi�kniej ni� z�oto. - Przerwa� nagle i nieco za�enowany wyci�gn�� do Roberta r�k�. - Zapomnia�em pogratulowa� - wyj�ka�. - To szlachectwo to tak�e dla nas zaszczyt. Praca u pana barona to nie byle co!... A niekt�rzy ju� si� zak�adaj�, �e Haynauowie dojd� do jeszcze wy�szych tytu��w. - Niezale�nie od tego, Haynauowie zawsze pozostan� sob� - powiedzia� z naciskiem Robert, wprawiaj�c w zak�opotanie czeladnika, kt�ry by ukry� zdenerwowanie, delikatnie g�aska� herb. Robert tymczasem rozmy�la�, jak pozby� si� Valentina, nie odchodz�c od karety, do kt�rej co� ci�gn�o go jak magnes. Nie znalaz�szy �adnego sposobu, wsadzi� r�ce do kieszeni i skierowa� si� do wyj�cia. Valentin ruszy� za nim. Wyszli na dziedziniec. Przed domem i stajniami zdj�to ju� stra�e, gdy� Claus chcia� pos�a� jak najwi�cej ludzi do stodo�y. Sta� w pobli�u wr�t, a jego wierzchowiec nerwowo przebiera� nogami. - Potrzebuj� dw�ch koni - rzek� Robert do Valentina. - Do karety? Teraz? Chcecie j� zawie�� do Haynau? - A co, boisz si�, �e uszkodz� lak? - Sk�d�e! Trzy warstwy, ka�da suszona przez dwana�cie godzin... Tak nawet �odzi nikt nie maluje! No to skocz po te konie! Valentin musia� oczywi�cie sam zaprz�c konie i dumny jak paw, robi� to powoli, aby widzia�o go jak najwi�cej os�b. Robert nie mia� zamiaru go pop�dza�. Podj�� decyzj� i czu� si� jak gracz, kt�ry odkry� ju� swoje atuty, lecz nie jest jeszcze pewny, czy wystarcz�, by wygra�. Siedzia� na ko�le i gaw�dzi� z Louisem. - Tylko ich nie przekarmiaj! Troch� mleczy, sa�aty i marchewki - t� lubi� najbardziej. - Za�o�y�em dla nich ogr�dek. Ojciec da� mi zagon za to, �e wy�apa�em na polu wi�cej kret�w ni� wynaj�ty "szczuro�ap"! Valentin poda� Robertowi cugle i jeszcze raz z dum� popatrzy� na karet�. - Z herbem wygl�da o wiele �adniej, prawda? - spyta�, a nie s�ysz�c odpowiedzi, schyli� si�, by usun�� klocki spod k�. - Na dziedzi�cu stoi ko�, na kt�rym przyjecha�em. Przywi�� mi go z ty�u karety - rzek� Robert. Valentin wzi�� stoj�cy pod �cian� karabin i ruszy� po koby��. Robert walczy� z pragnieniem, by zatrzyma� karet� i zajrze� do wn�trza, nie m�g� bowiem sobie przypomnie�, jak wygl�da m�czyzna, kt�rego wiezie. Nie wiedzia�, czy jest stary, czy m�ody, jak jest ubrany, zapami�ta� tylko te jego pozbawione strachu oczy. Z g�ry za�o�y�, �e dezerter nie zrobi nic, co mog�oby zdradzi� jego obecno��, i �mia�o wjecha� na plac. Ze stodo�y dochodzi� chrz�st przerzucanego siana, przed otwartymi wrotami sta�o p�kolem o�miu ch�opa z lufami skierowanymi do wn�trza. Claus nie mia� najmniejszej ochoty zajmowa� si� teraz bratem, gdy wszak�e zobaczy� go na ko�le, nie wytrzyma�. - Co ty znowu wyprawiasz? - spyta� ze z�o�ci�. Robert wstrzyma� konie. - Gniewasz si�, �e jad� ni� pierwszy? Pomy�la�em sobie, �e sprawi� ojcu rado��, gdy przyprowadz� karet� ju� dzi�. - M�g� j� zaprowadzi� kto� z wozowni - burkn�� Claus po chwili, upewniwszy si�, �e brat nie szykuje mu jakiego� psikusa. - Boisz si�, �e j� zadrapi� po drodze? - spyta� Robert. - Mam nadziej�, �e wr�cisz na czas do domu. Pami�tasz o partyjce bilarda, kt�r� mamy rozegra� przed kolacj�? - Zrobi�, co b�d� m�g� - odpar� Claus zniecierpliwiony. Musia� mocno szarpa� cuglami, by utrzyma� swego wierzchowca, kt�ry z pokrytym pian� pyskiem niespokojnie rwa� si� do biegu. Valentin tymczasem przywi�za� szkap� handlarza z ty�u karety i zawo�a�: - Gotowe! Mo�ecie jecha�! Robert lekko uderzy� lejcami o grzbiety koni i ruszy�, uk�oniwszy si� jeszcze bratu. Louis bieg� a� do bramy, a potem sta� i patrzy�, dop�ki nie straci� karety z oczu. 4 O�wietlone okna chaty przewo�nika jarzy�y si� za konarami otaczaj�cych ogr�d olch, na kt�rych porozwieszano sieci. Z daleka czu� by�o dym wymieszany z zapachem sma�onych ryb. Robert, zjechawszy z drogi na ��k� opadaj�c� ku brzegowi Schwalmu, z wielk� wpraw� kierowa� po wybojach rozp�dzon� karet�. Ludolf przypuszcza�, �e Robert jeszcze dzi� si� zjawi - w pogotowiu le�a�o zawini�tko z ubraniem i worek z prowiantem - lecz na widok sun�cej po ��ce karety przerazi� si� i wybieg� naprzeciw. - Ukryjcie si� przynajmniej pod drzewami, Robercie! Nowiutk� karet� ka�dy zapami�ta, a herb nawet �lepcowi rzuci si� w oczy! - I co z tego? Jak wyje�d�a�em z wozowni, widzia�o mnie z trzydziestu ludzi, w�r�d nich m�j brat! My�lisz, �e jestem a� tak nieostro�ny? - Szaleniec! Kiedy� to si� �le sko�czy! Chyba nie sprz�tn�li�cie go bratu sprzed nosa? - Powiedz lepiej, co tam sma�ysz na ruszcie? - spyta� Robert, przywi�zuj�c lejce. - Barweny, ale mam te� dwa spore pstr�gi. - Spytaj wi�c naszego go�cia, co woli. Przewo�nik po kr�tkim wahaniu podszed� do karety. Robert, dumny z siebie, nie rusza� si� z koz�a, nas�uchuj�c, co dzieje si� obok. Skrzypn�y drzwi, lecz dalej by�o tak cicho, �e Robert s�ysza� bicie w�asnego serca. - Mog�em przypuszcza�, �e zn�w sobie ze mnie �artujecie - odezwa� si� przewo�nik. - A ja za ka�dym razem daj� si� nabra�... Robert jednym susem zeskoczy� z koz�a, odsun�� Ludolfa od drzwi i zajrza� do karety. Na purpurowym siedzeniu nie by�o nikogo! Oszo�omiony przysiad� na stopniu. Po chwili u�miechn�� si�. - Wiesz, jak ja prowadz�; odwa�y�by� si� wyskoczy� z karety w biegu? - Wsta� i pokaza� na tapicerowan� �aw�. - O, w tym miejscu siedzia�! Dezerter!... Rozumiesz? Wywioz�em go z wozowni, ale on wida� mi nie zaufa�. Raz tylko zwolni�em, ca�y czas p�dzi�em jak szalony... Kiedy on wyskoczy�? Ludolf zatrzasn�� drzwi karety i pokiwa� g�ow�. - Mo�e ten herb was przywo�a do rozs�dku, Robercie! - mrukn��. - Niew�tpliwie przeszed� dzi� pr�b� ogniow�. Przynie� mi wody i jakie� szmaty. Przewo�nik, wpatruj�c si� w herb, rzek� niby do siebie: - Daleko doszed� pan baron Haynau! Dzi�ki niemu i wy dostali�cie szlachectwo, Robercie! - M�wisz tak, jakbym dosta� jakiej� choroby... - I to w nowiutkiej karecie! Wy ju� si� nie zmienicie! - A powinienem? Ludolf popatrzy� mu w oczy. - Nawet nie wiecie, jak bardzo jeste�cie podobni do ojca. Kiedy si� �miali�cie, mia�em wra�enie, �e s�ysz� Roberta Skelnika... Boj� si� tylko, �e i wy kiedy� przeholujecie, jak on. - Na aparaturze ojca gotowa�em co najwy�ej wrz�tek na herbat� albo jajecznic�. Z�otnikiem nigdy nie zostan�, tego mo�esz by� pewien. - Nie to mia�em na my�li - mrukn�� stary i poszed� do chaty po wod�, szmaty i szczotki. Razem zacz�li my� karet� z kurzu i b�ota. W pewnym momencie Robert znieruchomia� i spyta�: - Pomaga�e� mojemu ojcu w ucieczce, Ludolf? - Mia� przecie� Soermana! Poradzili sobie i nie potrzebowali niczyjej pomocy. - Ale ��dk� odnaleziono na wyspie; kto� musia� j� przyprowadzi� z powrotem. - Gdyby wasz ojciec mnie o to poprosi�, na pewno bym j� odprowadzi�, ale on nawet mnie nie ufa�. - Mo�e nie chcia� ci� wpl�tywa� w t� spraw�? - Nie pyta�em, w ko�cu co za r�nica... Mo�e to i dobrze, �e za du�o nie wiedzia�em, i dobrze, �e teraz ten dezerter si� ulotni�. Robert nie podj�� tematu. Szoruj�c karet�, my�la� o przesz�o�ci. W tym miejscu sta� kiedy� jego ojciec i te� rozmawia� z Ludolfem... Do tej pory ojciec, kt�rego Robert nie zna� wcale, by� dla niego tylko nazwiskiem "Robert Skelnik" i kr�tk� kronik� jego �ycia. Fakt, �e ojciec nie �yje, wystarcza� Robertowi za odpowied� na wszystkie pytania. Teraz nagle chcia� wiedzie� wi�cej. Popatrzy� na Czapl� Wysp� i spyta�: - Kiedy stamt�d uciek�, te� by� listopad, prawda? Ludolf skin�� g�ow� i dalej polerowa� karet�. - Przesta� ju�, wystarczy! - rzek� Robert. - Jak to wtedy naprawd� by�o? Nigdy mi dok�adnie nie opowiada�e�. - Bo nigdy nie pyta�e�! - odpar� przewo�nik, zwracaj�c si� do Roberta przez "ty", co rzadko mu si� zdarza�o. - To by� z�y rok. Ca�e �ato pada�o, �niwa by�y marne, a w listopadzie przysz�y siarczyste mrozy, ale bez �niegu. Ziemia zmarz�a na ko�� i by�o po oziminach. - Ludolf podwin�� r�kawy swojej we�nianej bluzy. - Tw�j ojciec opu�ci� wysp� noc�, a nad ranem spad� pierwszy �nieg i zatar� wszelkie �lady. ��d� na przystani wygl�da�a jak przysypana cukrem. - Zamilk�, jakby potrzebowa� czasu na uporz�dkowanie wspomnie� z dalekiej przesz�o�ci. - Potem ca�y dzie� wia� wiatr z po�udniowego zachodu. Wiem, bo patrzy�em na dym unosz�cy si� z laboratorium na wyspie. Przesta�o dymi� dopiero po dw�ch dniach, ale to mnie nie zdziwi�o, bo czasami wygasza� piece na kilka godzin. Kiedy wieczorem dym si� nie pojawi�, zaniepokoi�em si�. - Z zamy�lon� twarz� Ludolf przeczesywa� pami��. - W piecu znaleziono dziwne popio�y... Urz�dnicy z Kassel stwierdzili, �e z�otnik przechytrzy� wszystkich i zapali� w piecu co�, co dymi�o czterdzie�ci osiem godzin. W tym czasie on by� ju� daleko. - My�lisz, �e on rzeczywi�cie by� w stanie wyprodukowa� z�oto? Ludolf wzruszy� ramionami. - Sam nie wiem, czy tw�j ojciec by� oszustem, czy te� geniuszem, kt�ry potrafi� zadowoli� ka�dego. To stary landgraf sprowadzi� Roberta Skelnika do Kassel, gdy� wtenczas wszyscy ksi���ta marzyli o wyprodukowaniu w�asnego z�ota. To sz�o jak zaraza! Ale nasz stary ksi��� by� sprytny jak lis i nie wierzy� w cuda. Dowiedzia� si�, �e tw�j ojciec umie podrabia� z�ote monety - z jednej prawdziwej wytapia� cztery fa�szywe, nie r�ni�ce si� ani kolorem, ani ci�arem. Podobno landgraf da� mu sze��dziesi�t tysi�cy prawdziwych z�otych talar�w i oczekiwa�, �e dostanie cztery razy tyle. W tym celu zbudowa� dla niego na wyspie laboratorium. Tw�j ojciec mia� jednak lepszy pomys� - zgarn�� z�oto i czmychn��! Landgraf zatai� ca�� spraw�. Wysz�a na jaw, dopiero jak tw�j ojciec zgin��. - Sze��dziesi�t tysi�cy monet! To troch� wa�y i nie�atwo ucieka� z takim ci�arem. - Och, on wcale nie ucieka� z pieni�dzmi! Mia� do�� czasu, aby si� przygotowa�, i je�eli cokolwiek zabra� ze sob�, to tyle, co na podr�. Stare baby do dzi� twierdz�, �e musia� mu pomaga� diabe�. - A kim by� ten Soerman? - Pochodzi� gdzie� z p�nocy, Szwed czy Norweg. Podobno od dziecka tu�a� si� z �o�nierzami. Mia� jakie� pi�tna�cie lat, kiedy tu przyby�. Zna� chyba z tuzin j�zyk�w, a z twoim ojcem rozmawia� wy��cznie po polsku. Na wiosn� po ich ucieczce przysz�a wiadomo��, �e nie �yj�. P�yn�li z Bremy ameryka�skim �aglowcem "Thetis", kt�ry zaton�� niedaleko Nowej Fundlandii. Ludolf zamy�li� si�, wpatrzony w d� rzeki, nad kt�r� podnios�a si� lekka mg�a, i rzek� jakby do siebie: - On chyba nie przemy�la� wszystkiego. Nie powinien by� zostawia� twojej matki. Pope�ni� b��d i szcz�cie go opu�ci�o. Robert mia� wra�enie, �e s�owa Ludolfa jak klamra spinaj� przesz�o�� z tera�niejszo�ci�. Ten cz�owiek, kt�rego ca�y dobytek sk�ada� si� z krytej trzcin� chaty, male�kiego ogr�dka, �odzi i sieci, by� jego nauczycielem od dzieci�stwa. To on wyci�� dla niego pierwsz� wierzbow� piszcza�k�, pokaza� pierwsze gniazdo �wierszczy, tar�owisko w�gorzy i gniazdo opas�ych ropuch w rozszczepionym przez piorun konarze d�bu. Nauczy� go rozr�nia� g�osy ptak�w i rozpala� ogie� krzemieniem, a przede wszystkim - i to by�a najwa�niejsza lekcja, jakiej Ludolf mu udzieli� - �e mo�na by� szcz�liwym i czu� si� wolnym, nie maj�c naprawd� nic. Ludolf machn�� r�k�. - Muszki w listopadzie, to chyba b�dziemy mie� �agodn� zim� - rzek�. - Gdyby� dowiedzia� si� czego� o zgubionym przeze mnie pasa�erze, daj mi od razu zna� - powiedzia� Robert i podszed� do karety. - To mi go przynajmniej opiszcie - przewo�nik zn�w przeszed� na "wy". - Hm, widzia�em go tylko przez chwil� i nie potrafi� nic o nim powiedzie�, ale jak go zobaczysz, od razu si� domy�lisz, �e to on. W ka�dym razie na pewno nie wygl�da na przestraszonego. - Nie zarygluj� drzwi na noc - rzek� Ludolf, zbieraj�c szmaty do wiadra. - Pozdr�wcie ode mnie matk� - doda�. - Pozdrowi�. Dzi�ki! Wskoczy� na kozio�, a gdy si� obejrza�, Ludolfa ju� nie by�o. Rozp�yn�� si� w unosz�cej si� znad Schwalmu mgle. 5 Jak ka�dego dnia o zmierzchu Anna von Haynau obchodzi�a dom, zapalaj�c �wiat�a i nakr�caj�c zegary. Od czterdziestu dw�ch lat nieodmiennie towarzyszy�a jej klucznica, pani Retz, przygl�daj�c si� jak pani, nie uroniwszy kropli oliwy, nape�nia z mosi�nego dzbanuszka lampy. Anna, delikatna, spokojna i zdecydowana, mia�a na sobie ��t� sukni� z bladozielonym ko�nierzem i mankietami. W p�mroku jej w�osy wydawa�y si� czarne, podobnie jak oczy, kt�re na szczup�ej twarzy sprawia�y wra�enie za du�ych i za szeroko rozstawionych. Usta te� by�y jakby zbyt pe�ne, a mimo to twarz zachowa�a wdzi�k i �lady dawnej urody. S�ycha� by�o tylko bulgotanie przelewanego oleju, w powietrzu unosi� si� s�odkawy pomara�czowy zapach. Dla pani Retz by�y to najpi�kniejsze chwile dnia. W uroczystym nastroju i w�r�d woni oliwy i �wiec przemierza�y ca�y dom same i mog�y swobodnie, jak dwie przyjaci�ki, porozmawia� o wszystkich swoich problemach. Dzi� pani Retz zdecydowa�a si� poruszy� te, kt�re najbardziej le�a�y jej na sercu. - Zawsze my�la�am, �e szambelan Lange jest rozs�dnym cz�owiekiem - zacz�a. - Ale gdy nadano nam godno�� szlacheck�, zupe�nie mu si� pomiesza�o w g�owie. Osobny lokaj do �wiec, osobny do lamp olejnych, osobny do zegar�w i osobny do sreber - tak sobie wyobra�a teraz s�u�b�! Pani von Haynau odstawi�a dzbanek na tac� i wzi�a krzesiwo. - Lange ju� ze mn� o tym rozmawia�. Pani Retz nad�a si� jak indor, jej policzki przybra�y barw� pieczonego na ogniu jab�ka. Wzrostem nie ust�powa�a grenadierom, a kiedy si� wypr�y�a, przybywa�y jej ze dwa cale. - I pani go pos�ucha�a? Jak on w og�le �mia� zawraca� pani g�ow� takimi nonsensami?! A powiedzia� te�, �e lokajom podaj�cym do sto�u chce poszy� nowe liberie? - Na jutro zam�wi� krawca... - I co? - Kaza�am, aby go odwo�a�. Pani Retz odetchn�a z ulg�. - Lange straci� miar�. Szuka dw�ch pazi�w tylko po to, �eby stali na stopniach karety, do kuchni chce zaanga�owa� "patisseura" i "confiseura" - francuszczyzny mu si� zachciewa! - i ci�gle m�wi o przyj�ciach, kt�re tu si� odb�d�! Wesz�y do galerii. Wysokie okna po�yskiwa�y ciemnym b��kitem, widoczny za nimi park jakby si� przybli�y�, poci�ty na obrazy rozmywaj�ce si� w szkle. Przez ca�y dzie� by�o s�ycha� ci�kie kroki pani Retz i w ka�dej chwili mo�na by�o si� zorientowa�, w kt�rej cz�ci domu akurat przebywa, kiedy jednak sz�a obok pani Anny, st�pa�a ostro�nie jak kotka i m�wi�a cicho, jak jej pani. Dzi�, zdenerwowana, coraz wy�ej podnosi�a g�os. - Chce wszystko postawi� na g�owie! Park wydaje mu si� za skromny, dom zbyt mieszcza�ski, okna zbyt proste, a schody za w�skie! Najbardziej psioczy na pod�ogi z desek. Gdyby to od niego zale�a�o, rozwali�by dom i wybudowa� pa�ac ca�y w marmurach, stiukach i kryszta�ach. Spyta�am go, czy wie, �e w takich pa�acach jest potwornie zimno, jada si� kiepsko, a na zap�at� czeka miesi�cami. Pani Haynau wyjmowa�a ogarki z wysokich �wiecznik�w i wk�ada�a nowe �wiece. - C�, Lange jest dumny, �e wreszcie zosta� szambelanem w szlacheckim domu - rzek�a mimochodem. - Wie pani, �e postanowi� zmieni� nazwisko?! Nad swoim "e" chce postawi� francuski akcent. W po�udnie powiedzia�, �e najwy�szy czas, aby�my si� zacz�li uczy� francuskiego, na co Gilbert si� w�ciek�. "Ja uczy�em si� kucharstwa u biskupa w Strasburgu i mam dyplom mistrzowski wydany przez tamtejszy cech, a ty, Lange, gdzie si� uczy�e� "szambelanowa�"? Masz jaki� dyplom?" Ten Gilbert potrafi przygada�! Jestem pewna, �e Lange nie przyjdzie do pani i nie poprosi o podwy�k� dla kucharza, cho� ten gotuje znakomicie i jak si� czego� podejmie, ma to r�ce i nogi. Widzia�a pani, co zrobi� z naszej starej kuchni? - Niedawno by�a� innego zdania - odpowiedzia�a Anna, a na jej twarzy pojawi� si� lekki u�miech i weso�y b�ysk w oczach, kt�ry odm�adza� j� o kilka lat. Z tym u�miechem rz�dzi�a ca�ym domem i dlatego nie dochodzi�o do spor�w, k��tni i intryg pomi�dzy s�u�b� i domownikami. - Hm, ale wtedy w kuchni by�o wi�cej murarzy ni� kucharek! - broni�a si� pani Retz. - Zawsze wystarcza�a nam jedna kuchnia, a on wymy�li� sobie trzy: zimn�, s�odk� i gor�c�, i do tego oddzielone osobn� sal�, aby w domu nie by�o czu� zapach�w z kuchni! A, by�abym zapomnia�a: Gilbert chce ustali� menu na dzisiejsz� kolacj�. By�y w po�owie galerii, gdzie od p�kolistej platformy zaczyna�y si� schody wiod�ce na parter. Jedn� jej cz�� o�wietla�y ju� �wiece, druga by�a jeszcze pogr��ona w p�mroku. Nie zdobi�y jej ani lustra, ani kosztowne kotary, pi�cioramienne lichtarze nie by�y ze srebra czy z�ota, tylko z kutego �elaza pokrytego mosi�dzem. Konsole, na kt�rych sta�y, by�y tak wielkie, �e w czasie przyj�� zsuwano je razem i u�ywano jako bufetu do zimnych da�. Pod�ogi z d�bowych desek od ci�g�ego woskowania przybra�y czerwonobrunatny odcie� starego z�ota. Lniane zas�ony mocno ju� z biegiem lat wyblak�y. Niewiele si� zmieni�o od dnia, gdy Ann�, w�wczas dziewi�cioletni� dziewczynk�, przyprowadzi� tu dziadek zaraz po pogrzebie rodzic�w, kt�rzy zmarli w czasie epidemii ospy w 1742 roku. W tej galerii z francuskim podr�cznikiem ta�ca w r�ku �wiczy�a kroki przed pierwszym balem. Ze �rodkowego okna po raz pierwszy zobaczy�a Roberta Skelnika, po tych schodach zbieg�a do niego w dniu ich �lubu. Po nich tak�e wszed� stary landgraf, gdy oskar�y� j� o wsp�udzia� w przest�pstwie m�a i za kar� skonfiskowa� ca�y maj�tek. Wesz�a teraz na te schody i zaraz na pierwszym stopniu si� zatrzyma�a. - Nie! - rzek�a i wyci�gn�a przed siebie ramiona. - Z tego domu nie zrobimy pa�acu! Sta�a na granicy �wiat�a i cienia, ujmuj�co pi�kna, cho� w k�cikach ust i oczu pojawi�y si� ju� pierwsze zmarszczki. Pani Retz przypomnia�a sobie jednak inn� Ann�, dziewi�tnastoletni�, kt�rej przyniesiono wiadomo��, �e jej m�� wraz z pomocnikiem i sze��dziesi�cioma tysi�cami z�otych talar�w landgrafa uciek� z Czaplej Wyspy. W�wczas te�, gdy �andarmi wreszcie odeszli, stan�a w tym miejscu i wyci�gn�a przed siebie r�ce, jakby chcia�a obj�� ca�y dom, gdy� tylko on jej pozosta�. Scena ta na zawsze utkwi�a w pami�ci pani Retz. Towarzyszy� jej strach, �e podobna sytuacja si� powt�rzy, �e tamten dramat by� tylko pierwszym aktem, po kt�rym wcze�niej czy p�niej nast�pi drugi, gdy� takie s� prawa losu, rz�dz�ce �yciem wszystkich ludzi, nawet z pozoru najsilniejszych. Ta kobieta przetrwa�a cios, po jakim inni by ju� nie wstali, i zachowa�a m�odo��, podczas gdy inni si�