14053

Szczegóły
Tytuł 14053
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

14053 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 14053 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14053 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

14053 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Diana L. Paxson PANI ŚWIATŁA Tłumaczył Dariusz Kopociński Mojemu mążowi. Jonowi DeClesow Prolog Gdy światło związało się z ciemnością, a duch z materią, narodził się świat. Zrazu jedna tylko iskierka wirowała w otchłani. Zwalniając i stygnąc, przybierała wygląd kuli, w której odrębne żywioły ognia, wody, ziemi i powietrza ścierały się z sobą w nie kończącym się tańcu. Wypiętrzały się kontynenty, rzeki żłobiły łożyska w stronę morza, a gdy ziemia okrzepła, pojawiły się pierwsze żywe stwo- rzenia. Każda istniejąca rzecz powstała według wzoru właściwego swe- mu rodzajowi, ale też każda jednostka była niepowtarzalna. Wszyst- ko posiadało świadomość, począwszy od najmniejszej cząsteczki, a skończywszy na Umyśle — Stwórcy Wszechrzeczy. Także po- mniejsze umysły, stanowiące zarówno przyczynę, jak i rezultat istnienia złożonych stworzeń, uzyskały wiedzę o sobie i o innych, wędrując po młodej ziemi. Były strażnikami swych gatunków. A nad nimi wszystkimi na każdym określonym obszarze władzę sprawował osobny strażnik krainy, o którego charakterze decydował jego duch, podobnie jak sami strażnicy wyznaczali prawa dla przedstawicieli podległych im rodów. Pojawiały się gatunki, a potem znikały. Aż nadeszła chwila, gdy na ziemi do głosu doszło nowe stworzenie, zdolne uwięzić świado- mość w słowach. Używało wielu języków, lecz w każdym nazywało siebie człowiekiem. Przez tysiąclecia ludzie pamiętali o swych pra- początkach, oddawali cześć strażnikom i tak zamieszkiwali ziemię, by nie czynić jej szkody. W końcu jednak zaczęli się zmieniać, pragnęli naginać prawa natury do swej woli. Z biegiem czasu, jak świat długi i szeroki, coraz to nowe narody wypierały z żyznych terenów plemiona przestrzegające dawnych zasad, a pamięć o straż- nikach zacierała się w ludzkich sercach. Jednakże przebrała się miara i sama natura powstała przeciwko ludziom: ziemia się zatrzęsła, a dziki wicher rozdmuchał pożary, zagaszone dopiero przez wzburzone wody. Wszelki zwierz i każda roślina wypowiedziała wojnę człowiekowi. Poty tak się działo, póki ostatnia garstka ocalałej ludzkości nie ubłagała Stwórcy, aby urato- wał ją od zguby. A wtedy Stworzyciel polecił strażnikom, duchom poszczegól- nych krain, ukazać swoją postać. Na każdym terenie, stosownie do jego charakteru, miało obowiązywać oddzielne prawo. I chociaż postanowiono, że krainy ludzi będą od tej pory dzielić coraz większe różnice, to jednak w żadnym z nich, według ustanowionego dekretu, ludzie nie mogli już być panami, a tylko mieszkańcami ziemi. Na pewnym malowniczym wybrzeżu morza, opromienionym blaskiem zachodzącego słońca, ocaleni z kataklizmu szczęśliwcy zawarli przymierze ze strażniczką. Chcąc, by pamięć o przeszłości minęła wraz z zachodzącym słońcem, nazwali ją, podobnie jak swoje państwo, Westrią. Ci nieliczni, którzy nie zarzucili dotąd dawnych rytuałów i nie stracili umiejętności swych przodków, zostali teraz wybrani na nauczycieli ludu. Tacy jak oni właśnie podjęli się dzieła odbudowania świata, bardzo starego i zarazem zupełnie nowego. Dwieście lat po kataklizmie wojny zagroziły trwałości przymie- rza. W tym to czasie pewna kapłanka stworzyła cztery Klejnoty Mocy, po jednym z myślą o każdym z suwerennych żywiołów. Używał ich jej syn, tym sposobem lecząc rany ziemi. Mijały długie lata, klejnoty i berło władzy przechodziły z rąk do rąk kolejnych potomków królewskiej dynastii. W szóstym stuleciu obowiązywania przymierza prowincje Westrii nagliły króla, by wszedł w związek małżeński, bo dotąd nie miał dziedzica. Tak więc król zebrał drużynę i wyprawił się na poszukiwania królowej Westrii — kobiety mogącej zostać panią królewskiego serca i zarazem Panią Klejnotów. 1 Ognie burzy Mrok rozcięły ogniste pręgi, wydobywając z ciemności zarysy ośnieżonych gór i zewnętrznych umocnień twierdzy. Na szybie okna, które przed chwilą otworzyła Faris, mignęła jej twarz oraz sina, kręta blizna, biegnąca po wewnętrznej stronie lewego ramienia. Odetchnęła głęboko rześkim, wilgotnym powietrzem, mrużąc na moment oczy, nim blask ściemniał i noc odzyskała panowanie nad światem. Wzdrygnęła się trwożnie, gdy grom przetoczył się nad fortecą, choć przecież wiedziała, że będzie huczało. — Niechaj władcy żywiołów zlitują się nad królem. Wielką tej nocy toczą z sobą wojnę — odezwała się z tyłu Rosemary, przyja- ciółka Faris, tonem jak zwykle spokojnym, zadającym kłam wypo- wiedzianym słowom. — Miejmy nadzieję, że znalazł sobie schronienie — rzekł Farin, brat Faris. Przejechał delikatnie po strunach harfy, podejmując me- lodię przerwaną w chwili uderzenia pioruna. Odbicie na szybie ukazało skrawek pokrytej freskami ściany, sowę Rosemary usado- wioną na swej zwyczajowej grzędzie, płomyki ognia. Nagły podmuch wiatru zdmuchnął z czoła Faris grzywkę cie- mnych włosów. Słyszała, jak poniżej, w okolonym murem ogrodzie, drzewa wzdychają, wyciągając ramiona w stronę burzy. Wpadło jej w rękę kilka białych płatków, uniesionych na wietrze. Zastanawiała się, czy jakieś kwiecie dotrwa do święta Pani Kwiatów. — Jehan obiecał mojemu ojcu, że zdąży na jutrzejszą ceremonię — powiedziała Rosemary. — Byłoby szkoda, gdyby go na niej zabrakło — odparł Farin. — Każde dziewczę w Coronie łudzi się nadzieją, że Pani pomoże jej zdobyć łaski u króla. — Ale nie ja. Faris jest piękniejsza, niechże ona zostanie królową! — Daj spokój, Rosemary! Oszczędź jej bolesnego rozczarowa- nia. Bardzo by je przeżyła. — Głos Farina stał się aż nazbyt wyraźny, gdy wicher przycichł. — Naszą rodzinę i tak już spotkał zaszczyt: Berisa poślubiła wszak twojego brata, który pewnego dnia obejmie funkcję lorda komendanta Corony. Rosemary westchnęła. — Nie rozczulajcie się tak nad Faris., Żaden godny kandydat na męża nie będzie się przejmował jej oparzoną ręką. Faris mimowolnie zsunęła rękaw. Ujrzała mgłę przed oczami, a w oszpeconym ramieniu poczuła ostry ból, jakby błyskawica prze- orała zamiast nieba jej ciało. „Mój ojciec się przejmuje... Berisa miała rację, nie powinnam była ruszać się z domu!" Wiatr znów się wzmagał. Faris zacisnęła powieki, kiedy ognie piorunów rozjaśniały firmament ponad białym wierzchołkiem Ojca Gór i mrugały wśród skotłowanych chmur. Chcąc niejako uciec przed słowami Farina, rozwarła okno na oścież i wychyliła się na deszcz, oddychając ciężko. Naładowane energią powietrze rozwi- chrzyło włosy i łaskotało w skórę. Doznała zawrotu głowy. „Co ja robię?" — zganiła się w myślach, lecz jej duch szybował już na spotkanie burzy. Wokół rozbrzmiewał łoskot piorunów, ona wszelako słyszała nieludzkie wybuchy rechotliwego śmiechu. Widziała niebiańskich ludzi, zapalczywie miotających kłębami chmur, którzy wydłużali się w zawiłe linie światła, a gdy te ginęły z hukiem, raz jeszcze przyob- lekali się w kształty. Żywioły igrały z sobą, tocząc niesamowitą rozgrywkę na siły i wzory, opartą na zasadach, które niemalże rozumiała. Duch jej tańczył w objęciach nawałnicy, a ona wyciągała ręce, by zaczerpnąć mocy. Niebiosa wprzódy otoczyły ją kręgiem, by zaraz pęknąć, jak gdyby sama materia świata uległa rozerwaniu i ukazała skrywane dotąd piękno. Z okrzykiem na ustach Faris odskoczyła od okna, kiedy ziemią i niebem wstrząsnął łoskot gromu. — Faris! Co ty wyprawiasz? Znowu chcesz się przeziębić? — Starożytne szkło zabrzęczało, gdy Farin zatrzasnął okno. — Woda kapie ci z włosów. Pozwól, że zaprowadzę cię bliżej ognia. — Niczym oderwana od własnego ciała, Faris poczuła, jak silne ręce Rosemary na poły niosą ją w stronę paleniska. Wodziła wzrokiem za złotymi warkoczami dziewczyny, gdy ta pochyliła się, żeby rozgrzebać węgle i wysunąć spod śpiącego owczarka szal, którym następnie okryła wiotkie ramiona przyjaciółki. Faris poczuła teraz cienkie strużki wody na szyi oraz ból w pal- cach, kiedy krew zaczęła żywiej płynąć. „Przed chwilą moje ręce miały siłę burzy" — pomyślała, ignorując napomnienie brata. „Cóż to za słaba rzecz: ciało! Ojciec miał rację, że zabronił..." Zamknęła oczy, broniąc się przed wspomnieniem tamtych słów. Jej matka posiadała zdolność przywoływania wiatrów i rozmawiania z drze- wami, lecz ona umarła. — No, od razu lepiej — stwierdziła Rosemary, przecierając po raz ostatni wilgotne włosy Faris. — Ależ, Rosemary! Ja nie jestem jednym z tych dzikich stwo- rzeń, którymi opiekujesz się z takim zamiłowaniem. — Faris parsk- nęła śmiechem, sowa bowiem wykręciła głowę w jej kierunku i mrugnęła jednym złocistym okiem. Słyszała cichutkie posapywa- nia, kiedy w klatce z plecionki pod przeciwległą ścianą poruszyły się króliki. — To nie jest wcale takie pewne — mruknął Farin. Usiadł na swoim miejscu. Pochyliwszy głowę nad harfą, szczypnął na próbę kilka strun z końskiego włosia. — Ojciec zapowiedział, że jeśli król nie dotrze tu przed zmierz- chem, wyjedzie mu na spotkanie — rzekła Rosemary. — W takim razie i ja pojadę — oświadczył Farin. — Cóż to będzie za widok, kiedy cała arystokracja Laurelynnu zagrzebie się po kolana w błocie. — Nie drwij. Towarzyszy mu Eryk z Morskich Wrót, jak też paru innych, którzy walczyli z Jehanem przeciwko Elayanom. Zresz- tą jest z nim seneszal Caolin. Wątpię, czy tego wyprowadziłby z równowagi choćby i drugi Kataklizm. — Ale Mistrz Jałowców już przybył — wtrąciła Faris, wspomi- nając niskiego, odzianego w szare szaty mężczyznę, który podczas wieczerzy siedział sztywno niby skała w nurcie rwącej rzeki. — Owszem, musi pokierować przygotowaniami do uroczystości. Faris ujrzała w pamięci obraz gałęzi migdałowca, olśnionych blaskiem gwiazd, rozkołysanych przez wichurę. Mijał już drugi tydzień lutego, lecz nadal we znaki dawały się zimowe burze i trudno było uwierzyć w bliskość święta i rychłe nadejście wiosny. Dał się słyszeć głuchy pomruk pioruna, jakby gdzieś daleko rozgniewał się niedźwiedź, któremu zdobycz uciekła sprzed nosa. Ciarki przeszły po skórze Faris, zatroskanej o los króla i jego ludzi. Grom huknął tak, jakby dwie tarcze zderzyły się nad głową Jehana. Koń szarpnął się w bok, o mały włos nie wyrzucając jeźdźca z siodła. Król zmełł w ustach przekleństwo, gdy cichł hałas. — Wichroskrzydły, ty biały ośle! Myślałem, że podczas takiej pogody czujesz się wyśmienicie! I czegóż się lękasz, mój łabędziu? Patrz, już się ucisza... — Nie przestając mówić, uspokoił wierz- chowca szarpnięciem za cugle i pewnym naciskiem kolan. Uśmiech- nął się, dostrzegłszy swego giermka Rafaela, który pilnie mu się przyglądał. Z tyłu doleciał kwik zwierząt, a zaraz po nich zmieszane okrzyki ludzi. „Następny koń się wywrócił" — pomyślał. „Trzeba było rozłożyć obóz w Badensbridge. Co też mnie podkusiło, żeby próbo- wać doprowadzić ludzi do twierdzy przed nadejściem burzy?" Nad rzeką nie znalazłby jednak dość miejsca dla orszaku lordów, dygni- tarzy, oficerów, żołdaków tudzież dla taborów, które król Westrii zmuszony był z sobą taszczyć w swej wędrówce w poszukiwaniu królowej. „Po jakie licho się na to zgadzałem?" — wymawiał sobie. Niemniej, skoro skończył trzydzieści 1 at, Rada miała prawo domagać się, aby nareszcie wybrał królową Westrii. Przez moment w świetle błyskawicy oglądał skłębioną masę ludzi i zwierząt, rozciągniętych szeregiem wzdłuż błotnistych zakoli drogi. Za nimi teren wznosił się delikatnie ku górom, tu i ówdzie pocętkowanym dębowymi gajami i karłowatymi sosnami — ku górom, którym prowincja zawdzięczała swe miano: Korona Westrii. Przynajmniej jeszcze nie zgubili kierunku! Wichroskrzydły niecierpliwie potrząsnął łbem, wobec czego król popuścił mu wodzy, pozostawiając ogierowi chwilę swobody, pod- czas gdy sam próbował przebić wzrokiem zasłonę rzęsistego desz- czu. Powinni jak najszybciej znaleźć schronienie, tylko gdzie? „Kie- dy się kształciłem w Akademii Mędrców, znałem każdy zakręt drogi stąd aż do Laurelynnu... Ale to było dawno". Na granicy z Normon- taine panował spokój, a lord Theodor miał głowę na karku. Skoro żadna potrzeba go tutaj nie wołała, w ciągu piętnastu lat panowania Jehan dwa razy tylko znalazł czas, by odwiedzić warownię. Gdy ponownie rozbłysło, ujrzał na horyzoncie poszarpane kon- tury. Zatrzymał ogiera. Starożytni zbudowali tu wielkie miasto, które później legło w gruzy, kiedy ziemia się poruszyła i pękła tama u podnóży Ojca Gór. Pamiętał, że wśród ruin można by ewentualnie poszukać schronienia. Czyżby właśnie je zobaczył? Caolin, niewy- czerpana skarbnica informacji o Westrii, z pewnością będzie wie- dział. Król okręcił Wichroskrzydłego, wypatrując seneszala. Caolin nasunął kapuzę głębiej na oczy i pochylił się w siodle, obejmując długimi nogami boki kasztanowej klaczy, zaciskając na cuglach silne palce. Jego ciało cierpliwie znosiło przeciwności losu, natomiast umysł — gdy stało się oczywiste, że nie może nic zrobić, aby ochronić przed wilgocią futerały z przesyłkami — koncentrował się na następnym ruchu w grze w szachy, której partię Caolin rozgrywał z sobą samym, odkąd wyjechali z Badensbridge. Raptem usłyszał swoje imię, a wołał człowiek, którego głos zawsze docierał do jego uszu. Gdy uniósł głowę, by spojrzeć w stronę króla, piorun uderzył tak blisko, że w powietrzu dało się wyczuć swąd spalenizny. W blasku niebieskawego światła dostrzegł konia stającego dęba, a opodal Jehana: król popędził Wichroskrzydłego, złapał za munsztuk przerażonego zwierzęcia i sprowadził je na ziemię. Z roziskrzonymi oczami i skupionym wyrazem twarzy zmu- szał konia do posłuchu, pytając dygoczącego jeźdźca: — Nic ci się nie stało? — Piorun uderzył w sosnę blisko drogi, pomimo ulewy płonęła teraz niby pochodnia. Caolin zobaczył, że chłopiec na koniu przytrzymywanym przez króla potrząsa głową i sili się na uśmiech. — Dobrze więc, pilnuj swego wierzchowca — ciągnął Jehan. — Ledwie żyje ze strachu! — Chłopiec zaśmiał się niepewnie, bo nawet w tak wątłym świetle widział, jak zmoczone zwierzę drży na całym ciele. — Panie! — zawołał ktoś. — Jedziemy do twierdzy czy do piekła? — Ja do twierdzy! — Jehan wyszczerzył zęby. — Ale jeśli wola, możesz tu sobie zostać! Cierpię nie mniejsze niż ty niewygody, lecz niebawem znajdziemy schronienie, a zatem nie rozpaczaj! W migotliwym świetle Caolin dostrzegł błyski w oczach Jehana. Wiedział, że chociaż król jest zziębnięty, przemoczony i martwi się o swych ludzi, to jednak okazja do działania dodaje mu animuszu. Seneszal siedział nieruchomo, obserwując z siodła zachowanie króla. — Nie rozpaczaj, powiada! — rozległ się czyjś anonimowy głos. — Czemu więc nie skorzysta z Klejnotów, ha? Wszak to on jest ich panem. Pewnie dałby sobie radę z takim drobiazgiem jak burza z piorunami?! — Mówisz o Klejnotach Westrii? — dał się słyszeć w odpowie- dzi przerażony szept. — Złamałby Przymierze, gdyby ich użył do uciszenia zwyczajnej burzy! — W takim razie jaki z nich pożytek? W dawnych czasach to ludzie byli panami świata. — Co z tego, skoro na koniec świat zapanował nad nimi? Lepiej już niech zostanie, jak jest — odrzekł mu towarzysz. Caolin wytężył wzrok, lecz nie zdołał wypatrzyć mówcy. Jakkol- wiek nauczony znosić wszelkie niedogodności, przyznawał jednak pewną rację żalącemu się człowiekowi. Wielokrotnie, kiedy woda zalewała wioski lub ogień pochłaniał zbiory, tęsknił za jakąś siłą mogącą położyć kres nieszczęściom. W Akademii Mędrców wbija- no do głowy dochowywanie bezwzględnej wierności postanowie- niom Przymierza, Caolin jednak nie musiał przestrzegać nauk Aka- demii. W innych krainach ludzie żyli według odmiennych praw... Ale jakich? Do czego człowiek może się posunąć, nie zagrażając samej Westrii? Wiatr zmienił kierunek, zaciął deszczem w odsłoniętą twarz. Zygzaki błyskawic rozświetliły widnokrąg. Caolin skulił się w siod- le. „Ziemia i woda, wiatr i ogień — oto prawdziwe potęgi. Czyżby człowiek posiadający Klejnoty Westrii naprawdę mógł rozkazywać piorunom? Ale Jehan nigdy ich nie używa, toteż się nie dowiem..." — Caolin! — Seneszal poderwał głowę, obrócił się i zobaczył króla. — Trzeba nam znaleźć miejsce na nocleg. Ludzie ledwie dyszą i lękam się, że zbłądzimy. Są tu jakieś ruiny, gdzie moglibyśmy przeczekać furię żywiołu? Caolin zamknął powieki, przywodząc na pamięć mapę Westrii z jej czterema prowincjami i czerwonymi wstęgami dróg. Ujrzał przed oczami Wolne Miasta, rozłożone nad brzegami rzeki Dorady niczym paciorki na sznurku, oraz fortece przypominające warownię, z której lord Theodor sprawował rządy nad Coroną. Mapa ukazała mu nadto kopalnie, pola uprawne i ruiny wymarłych miast, gdzie czasem odnajdywano szklane i metalowe przedmioty, książki i osob- liwe mechanizmy nieodgadnionego przeznaczenia. — Owszem — rzekł na koniec. — Niedaleko stąd leży Czerwo ny Gród, choć wątpię, czy bodaj jedna ściana ostała się tam w całości. — Popatrzył uważnie na króla. Jehan uniósł się w strzemionach, by omieść spojrzeniem najbliższą okolicę. Ignorując potoki deszczu, seneszal zsunął kapuzę na kark, bo zdało mu się, iż z oddali dobiega głos trąbki. Uśmiech rozjaśnił oblicze Jehana. — Teraz to już bez znaczenia. Chyba słyszysz? Kiedyśmy przed trzema laty walczyli z Elayą, dobrze poznałem dźwięk rogu Sandre- muna. On i Theodor jadą nam naprzeciw! Król pochylił się w siodle. Dopiero teraz, kiedy lord Theodor i jego syn wzięli na swoje barki odpowiedzialność za doprowadzenie ich wszystkich do bezpiecznego miejsca, zaczął sobie uświadamiać, ile trudu kosztowała go ta długa podróż. Minęło podniecenie zwią- zane ze zmaganiami z nawałnicą, teraz ramiona bolały go tak, jakby dźwigał na nich połowę całego królestwa. Nawet Wichroskrzydły człapał mozolnie kopytami. Z południowego zachodu nadciągały nowe chmury burzowe, póki co jednak dokuczał im wyłącznie zimny, nieustający deszcz. Latarnie ludzi Theodora mrugały po obu stronach kawalkady, rzucając blask na drogę i chwilami na krogulczy profil komendanta, który omawiał żywo z Caolinem kwestie handlu wełną z ich północ- nym sąsiadem Normontaine. Widziana jedynie w zarysie, bez szpi- czastej, zdradzającej wiek siwej bródki, wyprostowana postać Theo- dora mogła uchodzić za cień jego syna. Obu, starszemu i młodszemu lordowi Corony, stale dopisywał dobry humor. Grymas goryczy wykrzywił wargi Jehana. Uwierały go bryczesy, a woda jakimś cudem wlała się do butów, choć zasznurował je niemal do połowy ud. A Sandremunowi nie zamykały się usta od dwóch godzin, odkąd eskorta odnalazła króla. Ruszyłem na szlaki, by s'wiata skosztować, Gdy wiosna zaczęła się budzić. Lecz teraz zimowy dmie wicher w dąbrowach, I pora do domu już wrócić... Jehan odwrócił się w stronę śpiewaka, którym okazał się ciemno- włosy młodzieniec towarzyszący Theodorowi. Aby przyłączyć się do chóru, Sandremun przerwał w połowie wywód o niebezpieczeń- stwach grożących myśliwemu w górach podczas konnych łowów na sarny. Nie straszne mi jednak ulewy, wiatr srogi, W pogardzie mam burze gwałtowne, Gdy strawa i ogień u kresu mej drogi, I pani mej słowa miłosne... Jehan westchnął żałośnie, wspominając powabne krągłości ko- biety, którą pozostawił w Elder. Czasem żałował, że jej z sobą nie zabrał. Nie wypadało jednak zapraszać w podróż kochanki, gdy się miało szukać panny młodej. Zresztą wątpił, czy tak temperamentna osóbka zniosłaby spokojnie wędrówkę w strugach wody. Skrzypiące siodła i kopyta rozchlapujące kałuże akompaniowały rytmicznie śpiewakom. Oderwawszy z wysiłkiem myśli od przeszłoś- ci, Jehan objął spojrzeniem linię jeźdźców, wypatrując swoich ludzi. Nawet w półmroku nie sposób było przeoczyć szerokich barów Eryka z Morskich Wrót. Król jednak nie poznawał niskiego człowie- ka, który jechał z nim bok w bok. Usłyszał jakieś znajome imię, podjechał więc bliżej do rozmawiających. — Wielka to szkoda, że tak rzadko odwiedzają nas ludzie z in- nych prowincji — rzekł obcy z laurelyńskim akcentem, nakładają- cym się na bardziej potoczystą mowę mieszkańca północy. — Takie wizyty dają doskonałą okazję, byśmy mogli się dzielić naszymi problemami. — Skoro tak powiadasz — rzekł Eryk. — To moja pierwsza podróż po Westrii. — Aleś przecie towarzyszył królowi w Las Costas, nieprawdaż? Lord komendant Brian to chwacki człowiek, dzielny w boju, kipiący cennymi pomysłami. Widywałeś go często, kiedy tam byłeś? — Spotkaliśmy się. Jehan wyszczerzył zęby w ciemności. To właśnie imię Briana przyciągnęło jego uwagę, a ponieważ wiedział o zapiekłej niena- wiści między lordem komendantem Las Costas i synem lorda Mors- kich Wrót, zastanawiał się, jak długo Eryk zdoła zachować spokój. Obcy tymczasem mówił dalej: — O tak, Brian to zaiste godny podziwu przywódca. Skupuję skóry w Coronie, a nawet w Normontaine, po czym je odsprzedaję we wszystkich czterech prowincjach. Rzecz to warta ubolewania, że król nie miał czasu poznać ich jak należy. Niektóre nakazy ustanowione przez tę jego nieocenioną Radę nijak nie przystają do miejscowych warunków. W obecnej sytuacji nie wydaje się czymś właściwym obstawanie przy centralnej władzy. Dlatego też wspomniałem o Brianie. To silny człowiek, a przy niewielkim poparciu młodszych lordów, jak ty na przykład, mógłby wywalczyć większą niezależność dla poszczególnych prowincji. Nie mam racji? — Nie, nie masz racji! — wybuchnął Eryk. - Pragnę ci przy- pomnieć, że Brian także jest członkiem owej "nieocenionej Rady", podobnie jak mój ojciec. Niechże Brian stanie przed królem ze swymi cennymi uwagami. Rychło się okaże, że nie jest taki silny, jak mu się zdawało! Nieznajomy otworzył już usta, lecz obejrzawszy się przypadkiem za siebie, dostrzegł króla. W odpowiedzi pokłonił tylko głowę i od- jechał na bok. Eryk rozejrzał się skonfundowany. — Panie! — Gdy odwrócił wzrok, nie ujrzał już przy sobie poprzedniego rozmówcy. — Słyszałeś, co powiedział? — Sandy — zapytał Jehan — kim jest ów człowiek w zielonej pelerynie, który właśnie cofnął się wzdłuż linii? Sandremun popatrzył za siebie. Nie musiał wcale unosić się w strzemionach, by przenieść wzrok ponad głowami większości jezdnych. — Ach, to tylko Ronald z Zielonej Dolinki, Ronald Sandreson, mój kuzyn. Znów paplał trzy po trzy? — Z całym szacunkiem dla twojej rodziny, paplał jak zdrajca — wtrącił Eryk z ponurą miną. — Insynuujesz zdradę, Eryku? — spytał król. — W każdym razie podżeganie do buntu. Rozchodzi mu się między innymi o to, żeby prowincje uzyskały więcej swobody! — Ależ, Eryku, rzecz to powszechnie wiadoma, jak niewierni potrafią być lordowie komendanci — rzekł Jehan z powagą, po czym wyszczerzył zęby, gdy na twarzy Eryka zagościł ponury uśmiech. Sandremun rechotał w najlepsze. — Tylko co poniektórzy, Jehanie, tylko co poniektórzy! — odparł syn Theodora. — I tylko lojalni przybywają do warowni. — Ręką wskazał na wzgórza, gdzie nieregularny obrys fortecy odcinał się na tle wzburzonego nieba. Szybko zbliżały się do nich kolejne zwały chmur. Jehan podejrzewał, że będą mieli sporo szczęścia, jeśli zajadą na miejsce, zanim nie zagrzmią na nowo pioruny. Czysty baryton śpiewaka wzbił się ponad ryk wichury, kiedy rozpoczęli wspinaczkę na ostatnie wzniesienie. Czy to znużony drogą wędrowiec, Król czy kupców gromada, Jedno to stado zbłąkanych owiec Stworzyciela Wszechświata... Sandremun przyłożył róg do ust. Jehan wzdrygnął się, gdy granie odbiło się echem między murami, które pięły się krętą linią wzdłuż drogi prowadzącej do otwierającej się właśnie bramy. Warownia górowała nad nimi — gąszcz ścian i wież, zbudowanych z każdego materiału i w każdym stylu ostatnich trzystu lat, na pozór bez żadnej wiodącej koncepcji. Król spiął piętami do szybszej jazdy swego zmęczonego wierz- chowca. Z bramy wysypała się gromada ludzi, wymachując pochod- niami. Wichroskrzydły parsknął i wspiął się na tylne nogi. Po niebie przetaczały się gromy, ulewa przybierała na sile. Gdy Jehan zmagał się z wystraszonym zwierzęciem, kątem oka dostrzegł jakieś poru- szenie w jednym z górnych okien. Błyskawice przeleciały po niebie. Mury i wieżyce wydobyły się z mroku, a pośrodku nich biała twarz dziewczęcia okryta gęstwą czarnych włosów. Ich spojrzenia splotły się na dłużej, jakby w tym blasku zatrzymał się czas. Potem wizja zniknęła. Król minął w oszołomieniu sklepioną łukowo bramę, słysząc klapanie kopyt na kamieniu i wiwaty miesz- kańców Corony. Kiedy rozwiała się mgła przed jego oczami, zoba- czył już tylko światło pochodni i przyjacielski uśmiech Mistrza Jałowców. Mistrz Jałowców przystanął w progu wyłożonej boazerią komna- ty, przeznaczonej na królewski apartament. Giermek pomagał Jeha- nowi ściągnąć mokrą tunikę. Buty, płaszcz i zamszowa kamizela parowały już przy kominku, a w powietrzu unosiły się zapachy przemoczonej skóry i wełny. Na stoliku obok glinianego dzbana z grzanym winem leżał bochen ciemnego chleba i nadgryziony korpus pieczonego kurczaka. — Jehan? — Mistrz wszedł do komnaty, zamykając za sobą drzwi. Król wynurzył się z tuniki, nie przestając obgryzać kurzej nóżki. Sięgnął po niebieską szatę. — Ach, mój przyjacielu! Dzięki, żeś raczył mnie odwiedzić. Winieneś, jak sądzę, wypocząć przed świętem — rzekł Jehan — tak samo jak ja powinienem już położyć się spać. Niemniej jutro może nam braknąć czasu na rozmowę, a lepiej będzie, jeśli obgadamy parę spraw, nim wyruszysz do Akademii Mędrców. Mistrz zdążył już zauważyć Caolina opartego o podróżny kufer, obity błękitną podniszczoną skórą z herbową srebrną gwiazdą rodu Starbairnów. Seneszal jakoś zdążył się już przebrać w suchą tunikę i zaczesać do tyłu krótkie, płowe włosy. Uniósł szyderczo kubek w stronę mistrza, mrużąc szare oczy. Jehan okrył się szatą, napełnił kubek parującym winem i rozsiadł się na krześle wymoszczonym futerkami lisów, które — przestrze- gając ustalonych ograniczeń — upolowano podczas kilku ostatnich sezonów łowieckich. Giermek powiesił mokrą tunikę na haku obok paleniska, po czym zajął stanowisko przy drzwiach. — Rafaelu — rzekł król, nie otwierając oczu. — Ty też musisz wyschnąć. Zwlecz z siebie to przemoczone ubranie i połóż się do łóżka. — Tak, panie. — Młodzieniec pokłonił się i wyszedł z rumień- cem na ogorzałej twarzy. Mistrz przysiadł z westchnieniem na prostym krześle naprzeciw- ko króla. — Jak już zostało ustalone, odwiedzę przełożoną Akademii i poinformuję ją o kłopotach w Laurelynnie i Rislinie. Niech złoży raport... — Niech powtórzy! — poprawił Caolin. W blasku ognia gładka powierzchnia szat seneszala mieniła się szkarłatem niczym czerwo- ny klejnot na palcu jego prawej dłoni. — Przełożona od przeszło dziesięciu lat prowadzi Akademię, Caolinie. Uważam, że nie trzeba jej przypominać, co do niej należy. — Mistrz nie podnosił głosu, wolał nie wypływać na głębokie wody. — Wchodzi w skład Rady Królewskiej, podlega więc królowi. To powinno zostać jasno powiedziane... Czyż nie tak, panie? — Co, proszę? — Jehan podniósł wzrok, lecz Caolin widząc, że król go nie słuchał, umknął mu spojrzeniem, przybierając na powrót beznamiętny wyraz twarzy. , Jehan jest zmęczony" — pomyślał mistrz. „I zapewne wolałby odłożyć tę rozmowę na inną porę". — Nie uważasz, że powinniśmy precyzyjnie określić zakres władzy zwierzchniej Akademii Mędrców i Korony? — powtórzył Caolin. — A myślałem, że omawiamy obszary jurysdykcji — rzekł cicho Mistrz Jałowców. — Jedyną władzą zwierzchnią jest ta, której zarówno Korona, jak i Akademia po wieki mają służyć. Caolin wzruszył ramionami. — Jak zwał, tak zwał. Ale gdy jutro ruszysz na Górę, rzeknij przełożonej Akademii, żeby się odtąd nie wtrącała w cudze sprawy. Wspomnij o kapłance z Elder, która zabiła swe dziecko. Pewnie się ze mną zgodzisz, że ktokolwiek popełnia morderstwo, dopuszcza się cywilnego przestępstwa? Mistrz potrząsnął głową. — Liche dobierasz przykłady. Znasz przecież moje przeświad czenie, że tak wyraźny przejaw duchowej dolegliwości jak mord popełniony z premedytacją to coś więcej niźli tylko cywilne prze stępstwo. Król zdjął złoty diadem i przeczesał palcami ciemne włosy. Zmarszczki zniecierpliwienia poorały mu czoło. Mistrz przerwał, świadom, iż Jehan wielokrotnie wysłuchiwał podobnych sporów. Chodziło jednak o zasadę i należało być nieugiętym. — Cóż więc powiesz w kwestii aresztowania dowódcy garnizo nu w Rislinie, który nakazał ludziom wycinać drzewa? — Kiedy Caolin pochylił się do przodu, blask ognia nadał jego włosom ten sam ciemnozłoty kolor, jakim błyszczał królewski diadem. — Las rósł w dobrach koronnych, człowiek był oficerem Korony, a jego brak zagroził bezpieczeństwu jednego z większych miast Westrii. — Dobra koronne? Oficer Korony? — żachnął się mistrz. Król zmarszczył czoło w zamyśleniu i nalał sobie kolejny kubek wina. — Oficera wyznaczył Jehan — podjął mistrz — lecz człowiek ten osobiście odpowiada za wyzyskanie pokładanego w nim zaufa- nia. Jehan włada krajem w imieniu tych wszystkich, którzy go zamieszkują. Bez wyjątku. Wspomniałeś o lesie, Caolinie, ale to były żywe drzewa, póki ich nie ścięto! — Mistrz przypomniał sobie opadłe gałęzie, które widział w sadzie. Bezsprzecznie ziemia nawet bez interwencji człowieka dźwigała wystarczająco ciężkie jarzmo. Jego zmysły, dostrojone do rytmów przyrody, wyczuwały ruch chmur nad zamczyskiem i powolne wschodzenie ukrytego księżyca. — Tyk złego dzieje się dziś w Westrii tylko dlatego, że o tym nie pamiętamy — ciągnął spokój niej szy m tonem.—Władza królewska, działalność Akademii, wręcz samo przetrwanie rodzaju ludzkiego... wszystko zależy od tego, czy będziemy przestrzegać Przymierza, które nasi przodkowie zawarli ze Strażnikami innych gatunków po Kataklizmie, który zniszczył cywilizację starożytnych. Nie wolno nam odbierać życia czy to zwierzynie, czy jakiemukolwiek stworze- niu z lądu i morza, czy choćby roślinie puszczającej pęd z ziemi, bez wyraźnej potrzeby i zapominając o przeprosinach. Bez wyraźnej potrzeby, powtarzam! — W jego glosie dźwięczała przez chwilę ostra nuta, lecz się zmitygowal przez wzgląd na króla. Jehan siedział z głową w rękach. Mistrz pamiętał, jak go wiele razy pocieszał i wspierał radą, odkąd siedemnastoletni chłopiec został władcą. Teraz jednak nie umiał mu pomóc. — Nie musisz mi przytaczać treści ślubowania, mistrzu! — burknął Caolin. — I ja studiowałem w Akademii Mędrców! Mistrz skupił teraz uwagę na osobie seneszala. Zacisnął mocno wargi, aby nie wypsnęły mu się słowa, które Jehan i tak już pewnie słyszał. Niemniej Caolin nie miał prawa powoływać się na Akade- mię, skoro nie opuścił jej murów z własnej woli. I on, podobnie jak wcześniej mistrz, pragnął zostać adeptem, lecz mimo talentu i zapału dostał odpowiedź odmowną. Mistrz był wówczas w Laurelynnie, gdzie służył poprzedniemu monarsze. W żaden sposób nie wpłynął na decyzję Akademii, aczkolwiek ją reprezentował i odnosiło się wrażenie, że Caolin wciąż ma mu to za złe. Król pochylił się w stronę Caolina, jakby chciał go zasłonić przed bolesnym wspomnieniem. — Wszyscy żyjemy w poszanowaniu Przymierza — rzekł ni skim głosem. —Zapewnisz przełożoną Akademii, że nie zapomnia łem, com przysięgał, kiedy przypadły mi w spadku Klejnoty. Mistrz i seneszal patrzyli nań wnikliwie, szukając potwierdzenia tych słów w jego obliczu, szukając w niebieskich oczach króla oznaki bólu wywołanego ich niezgodą. — Powiedz jej również — kontynuował Jehan, odchrząknąwszy — że kiedy zawodzi przepływ wiadomości, powstają nieporozumie nia. Niech Wszechmocny broni, bym miał podważać kompetencje Akademii, lecz ja i moi oficerowie musimy wiedzieć, co Akademia zamierza, abyśmy mogli właściwie zareagować. Inaczej obie strony stracą zaufanie ludu. — Pomału, nie spuszczając z nich wzroku, umieścił diadem na skroniach. — Miłościwy panie... — Caolin pochylił głowę. — Chętnie zawiozę taką wiadomość — rzekł mistrz spokojnie. I pomyślał: „On ciągle panuje nad Caolinem. Płonne moje obawy". — Robi się późno — powiedział król. — Ty jutro poprowadzisz uroczystości, ja natomiast, staraniem Theodora, jestem umówiony na spotkanie z każdym koniem ze stajni i każdym dzierżawcą z prowincji. Obaj musimy się wyspać! — Racja. — Zamknięty w kółku krzyż Westrii zamigotał złoci- ście w świetle paleniska, kiedy mistrz wymówił błogosławieństwo. — Obyś miał niezmącony sen, w imię Stwórcy Wszechrzeczy. Po wyjściu Mistrza Jałowców Jehan długo nie ruszał się z krzesła, wpatrzony w płomienie buchające w kominku. Przesuwały mu się przed oczami rozmaite obrazy, w miarę jak rozżarzone dębowe bierwiona zamieniały się w węgle, a węgle z kolei w popiół, dopeł- niając naturalny cykl życia ognia. Światłość przeplatała się z ciem- nością w jego wizjach. Raz jeszcze zobaczył jasną twarz i ciemne włosy kobiety, która ukazała się w oknie, gdy wielka błyskawica rozdarła niebo. Z takimi włosami nie mogła być krewną Theodora. Oby tylko nie była zjawą... — On miał rację — rzekł Caolin. — Oczy ci się kleją, panie. Idź spać. — Nie. — Jehan usiadł prosto i dolał sobie wina. Poczuł żar w żołądku, lecz to mu nie pomagało. Zginał nerwowo palce. Chciał uciec przed diademem, który opinał mu skronie, i przed licznymi ceremoniami mającymi nazajutrz spaść na niego całą gromadą. Ale nie chciał spać. Posypana piaskiem podłoga zatrzeszczała pod butami Caolina. Jehan poczuł, jak silne ręce szambelana zaciskają mu się na ramio- nach, a potem ugniatają napięte mięśnie. Po chwili opuścił głowę, próbując się odprężyć. — Tak też myślałem — powiedział Caolin. — No cóż, mogę przynajmniej usunąć skutki napięcia, mimo że na razie nie jestem w stanie poradzić sobie z przyczynami. — Poklepał króla po ramie- niu. — I jak, lepiej? — Trochę. — Jehan wstał z krzesła, zrzucił resztę ubrania i wy- ciągnął się na łóżku twarzą do pościeli. Powiązane sznurkami rze- mienie ugięły się pod jego ciężarem. Z lubością wdychał delikatny zapach siana, którym wypchano materace, oraz aromat różanych płatków, podsypanych pod świeżo wyprane, bawełniane przeście- radło. Przetrząsnąwszy podróżny kufer, Caolin wydobył z niego bute- leczkę olejku, wypróbował go na ręce, a następnie ustawił blisko ognia, aby tam się zagrzał. Potem podszedł do łóżka, delikatnie odsunął na bok pukiel włosów króla i ponownie zaczął mu masować ramiona. — Przypuszczam, że lord Theodor zaplanował wystawną uro- czystość. — Owszem, minęło dużo czasu, odkąd tu byłem po raz ostatni — odrzekł król. — Źle się dzieje, że dopiero polecenie Rady wyga- nia mnie do odległych zakątków królestwa. — Przypomniał sobie, o czym Ronald Sandreson mówił Erykowi w drodze do warowni. Powinien właściwie powiadomić Caolina o machinacjach Briana, wiedział jednak, co by mu seneszal odpowiedział. Zapewne naza- jutrz znowu o tym usłyszy. — Sandy prosił, bym posiedział z nim przy winie — rzekł, zmieniając wątek. — Mam wszakże zbyt wyraźne wspomnienia skutków działania trunku Berisy, a w zasadzie zbyt niewyraźne. Caolin się zaśmiał. — Sandremun należy do ludzi, do których do końca życia woła się zdrobniałym imieniem. — Podszedł do paleniska, wziął flakonik z olejkiem, wrócił i polał go po plecach króla. Jehan skrzywił się, gdy nieustępliwe palce zagłębiły się w czułe miejsce pod łopatką. — Opierasz się. Pamiętaj, jak masz oddychać. Jehan mruknął niewyraźnie, wypuszczając z płuc powietrze i zmuszając się do rytmicznego oddychania, jakiego nauczył się w Akademii. Wyzbył się wszelkich trapiących go zmartwień, roz- luźnił mięśnie. — Theodor zapewne spróbuje zapoznać cię ze swoją córką. Ona ma przynajmniej tak jak i reszta rodziny złociste loki. Jehan pokręcił z lekka głową. Spotkał kilkakrotnie Rosemary, gdy jego rodzina przyjeżdżała do Laurelynnu na zebrania Rady. Uważał ją za miłą dziewczynę, choć była za wysoka jak na jego gust. — Może się też zdarzyć, że wynajdzie ci kogoś innego — rozległ się wśród miarowego bębnienia deszczu o okienne szyby beznamiętny głos seneszala. Jehan, wsłuchany w ów jednostajny szum, poddawał się spo- kojnie zabiegom Caolina, który wodził palcami po długich mięś- niach rąk króla, ugniatając każdy jego palec, aż dłonie Jehana legły bez czucia wzdłuż tułowia. „Czyżbym naprawdę widział dziewczy- nę w oknie?" — myślał sennie. „A może była to tylko sztuczka światła?" — Zająłeś się tą kobietą w Elder? — zapytał z nagła. Ujrzał przed oczami fale błyszczących kruczych włosów, lecz twarz zacie- rała się już z wolna w jego pamięci. — Tak — odparł Caolin bez emocji. — Dostała bransoletę i pod eskortą wróciła bezpiecznie do domu. Jehan uśmiechnął się pod nosem. Dobrze wiedział, że Caolin często zabiera królewskie nałożnice na jedną noc do swej komnaty, zanim je odeśle. Jehan nie zamierzał oponować, skoro dotąd żadna się nie skarżyła. „Prawdopodobnie nawet się cieszyły — pomyślał cynicznie — że mogą nieco dłużej przebywać w pobliżu źródła władzy... choć już nie tak blisko". Czy Caolin miał świadomość, że król o tym wie? Chwilami Jehan odnosił wrażenie, iż jego przyjaciel sam nie zdaje sobie z tego sprawy, jakby zaspokajanie potrzeb własnego ciała nie szło w parze z życiem duszy czy umysłu. Dłonie Caolina przemieściły się na nogi króla, rozluźniając za- węźlone mięśnie łydek, rozcierając zakończenia nerwowe w sto- pach. Jehan niemal słyszał słodką melodię żył, kiedy krew znów zaczęła przepływać przez nie swobodnie. Ciało pamiętało, iż Caolin robił to już wielokrotnie, poddawało się więc bez oporu. ,Jedna z licznych przysług, jakie mi oddaje" — pomyślał w przeświadcze- niu, że niezachwiane poparcie Caolina było chyba najlepszą rzeczą, która go spotkała w ciągu ostatnich piętnastu lat. — Możesz się już odwrócić. Jehan podźwignął się nieznacznie i przetoczył z uśmiechem na plecy. — I tobie należy się odpoczynek. Trochę ciemniejszy niż zwykle rumieniec wypłynął na usta se- neszala, kiedy odwzajemnił uśmiech. — To jedna z niewielu pożytecznych umiejętności, jakie naby łem w Akademii Mędrców — odparł. — Gdy to robię, także wypo czywam. Jehan przymknął oczy, gdy palce Caolina naciskały delikatnie zgrubienia na jego czole i naprężone mięśnie żuchwy pod krótką bródką, a potem przesunęły się na szyję i zaczęły ostrożnie masować miejsca wokół dawno zabliźnionych ran od miecza na ramionach i piersi. Mrok pod powiekami króla rozwidniły wężowe błyskawice, ukazując w swym świetle twarz dziewczyny w oknie, jej włosy pełne gwiazd. Na pozór okryta ciemnością, była istotą stworzoną ze świa- tłości. „Moja pani światła..." Słowa zadrżały w jego świadomości i odeszły w dal. Jak we śnie poczuł, że Caolin, ukończywszy swe dzieło, okrywa go szczelnie kołdrą. Kiedy zdmuchnął świecę, pogłębiły się ciemno- ści. Król usłyszał jeszcze szczęknięcie klucza w zamku i ciche „dobranoc" Caolina. „Dobranoc, Jehanie". Echa własnych słów dźwięczały w świa- domości seneszala, jakby wciąż na nowo je wypowiadał. Dłonie łaskotały od spodu wspomnieniem ciała Jehana; gdy uniósł je, by przesłonić oczy, cierpki zapach skóry króla wypełnił mu nozdrza. Półprzytomny, wsparł się o otynkowaną ścianę w pobliżu drzwi królewskiej komnaty. Wciąż nachodziła go wizja tego twardego, zahartowanego ciała. Kształt każdej kości i muskułu wyrył się w nerwach jego dłoni, mógłby z pamięci wymodelować ciało króla. — Jehan, Jehan... Mój pan i mój król — wyszeptał, po czym przyłożył zaciśnięte mocno pięści do oczu, jak gdyby chciał poskro mić zmysły wzroku i dotyku. „On teraz śni i nawet nie wie, że już sobie poszedłem" — pomyślał. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, które przywierały do twardej ściany. Swego czasu Jehan nie zasypiał, gdy Caolin kończył ugniatać mu mięśnie. Owo dotykanie przybierało wtedy inne formy, co obu ich rozluźniało. Ale to było dawno i teraz Jehan już tego nie potrze- bował. — To bez znaczenia! — rzekł na głos. — To, czego teraz potrzebuje, tylko ja mogę mu dać. I to mi wystarczy! Powoli opuścił ręce, rozchylił palce, wyrównał oddech i pocze- kał, aż serce się uspokoi. Rozejrzał się, aby sprawdzić, czy jest sam w korytarzu. Gdzieś na wyższym piętrze ktoś grał na harfie. W ciszy uśpionej fortecy Caolin słyszał ciche, acz wyraźne nuty, przywodzą- ce na pamięć wspomnienia minionej miłości. Muzyka była jedną z pierwszych więzi, jakie połączyły go z Je- hanem. Uśmiechnął się, przemierzając korytarz w stronę swej sy- pialni. * Farin siedział w oknie nad boczną bramą, tuląc harfę w ramio- nach i przyglądając się strugom deszczu. Rosemary i Faris dawno już odeszły do swych komnat, on jednak nie czuł się senny mimo chłodu i zmęczenia, jakich doświadczył, gdy wraz z innymi dopro- wadzał króla do warowni. — Śpiewałem królowi! — zwrócił się z dumą do swego instru mentu. — Choć może nigdy się nie dowie, że to byłem ja! — Trąciwszy palcami struny z końskiego włosia, wydobył z nich me lodię pieśni marszowej, ozdabiając ją subtelnymi akordami, których nie mógłby oddać głosem. Raptem przestał, uderzył jeszcze w jedną strunę i sięgnął po kluczyk do strojenia. Była to sędziwa harfa, znaleziona w domowej rupieciarni, i chociaż ją naoliwił, wypełnił szczeliny żywicą i wy- strugał nowe kołki dla strun, dźwięki czasami wydawały się nieco przytłumione, a sam instrument łatwo się rozstrajał. — Nie śmiałbym jednak śpiewać dla niego publicznie. Daleko ci do doskonałości, stara przyjaciółko, podobnie jak mnie. — Tutaj, w warowni, chwalono jego granie, lecz on sam z bolesną nieomylnoś cią wychwytywał te momenty, gdy trącał niewłaściwą strunę bądź gdy jego głos brzmiał odrobinę nieszczerze. Ludzie słuchali wypływa jącej spod jego palców muzyki, ale nie wspaniałych harmonii prze pełniających mu serce. Znowuż dotknął strun, wygrywając pierwsze żywe akordy pieśni wojennej. — Jakże wytwornie wyglądał nasz król, błyszczał niby gwiazda w blasku pochodni. Pewnie w boju to czło wiek wielkiej dzielności! Z radością ruszyłbym z nim na woj nę! By łoby o czym pośpiewać. —Zdając sobie sprawę z wypowiedzianych słów, Farin parsknął śmiechem. „Ale ze mnie dureń. Nigdy nie mogę się zdecydować, czy ręce mam stworzone do harfy, czy do miecza". Lampka mrugała ospale, gdy zaczęło jej brakować oliwy, czer- wone węgle lśniły w przygaszonym palenisku. Farin ziewnął, odgar- nął znad oczu czarną grzywkę i delikatnie odstawił starą harfę. Caolin zasiadł przy stole w swej komnacie i sięgnął po książkę o gwiazdach, którą przywiózł z Laurelynnu. Pora była późna, lecz on nie potrzebował tyle odpoczynku co większość ludzi; właściwie tylko wysiłek umysłu przynosił mu ulgę, kiedy — jak teraz — ze względu na napięcie odchodziła go senność. Ostrożnie odwracał kartki, książkę bowiem wydano jeszcze przed Kataklizmem i jedynie oprawa trzymała ją w całości. Język uległ zmianie, odkąd starożytni opisywali ruchy gwiazd — ciągle dziwiło go rozróżnienie pomiędzy astrologią i astronomią. Z czasem nauczył się tłumaczyć jej słowa i konserwować karty, ażeby nie rozsypały się w rękach. Wyciągnął notatnik, zerknął do środka, po czym wrócił do czy- tania księgi. Dopiero po wielu latach dociekań udało mu się sko- relować westriański kalendarz z tym, jakim posługiwały się staro- żytne cywilizacje. Zaczynał umacniać się w przeświadczeniu o po- prawności swych interpretacji. Nazwy, zwyczaje, nawet zarysy lą- dów mogły się zmienić po Kataklizmie, ale gwiazdy pozostały jak dawniej. Caolin westchnął, odprężony przy kontemplacji matematyczne- go piękna ruchu ciał niebieskich. Napotkał oto porządek nie związa- ny w żaden sposób z zamętem wśród ludzi, aczkolwiek rządzący nimi według wzorca przejrzystego dla tych, co mają oczy szeroko otwarte. O, proszę: planeta Wenus szybowała w konstelacji Raka, a prze- cież rak był znakiem króla. Obecne też były inne siły: nad horosko- pem rozciągały się złowieszcze wpływy Marsa. Caolin ściągnął brwi, odczytując groźbę wiszącą nad Jehanem. Ale gdzie było jej źródło? W ciągu tych wszystkich lat od Kataklizmu Westria pozo- stawała królestwem podzielonym na cztery prowincje, które czciły Strażników i przestrzegały Przymierza. Na północ leżały włości Normontaine, rządzone przez królową, gdzie przestrzegano wielu takich samych obyczajów jak w Westrii. Normontaine i Westria były odwiecznymi sojusznikami. Na południe ciągnęły się ziemie Konfe- deracji Elayi, gdzie zamiast się wymieszać, ludy o odmiennym rodowodzie utworzyły pięć osobnych narodów, chwiejnie zjedno- czonych pod rządami wybieranego w drodze powszechnej elekcji księcia, zawsze gotowych walczyć z Westria, o ile nie toczyły wewnętrznych sporów. Niemniej na tej granicy, podobnie jak w pa- sie odludnych gór, oddzielających Westrię od Brązowych Ziem na wschodzie, od paru już lat panował spokój. Skąd w takim razie groziło niebezpieczeństwo? Czyżby lord Brian z Las Costas planował zdradę? Przelotny uśmiech wypłynął na usta zapatrzonego w rozłożoną mapę seneszala — us'miech kota, który czeka, aż mysz przejdzie obok jego kryjówki. Niech tylko Brian spróbuje. On i Caolin odnosili się do siebie z namiętną niena- wiścią, lecz sprzymierzeńcem Caolina był król. Raz jeszcze westchnął, porównując mapę z wykresami w książ- ce. Wpływ Marsa będzie krótkotrwały, a potem uwydatni się oddzia- ływanie Wenus. Czyżby los chciał, żeby król tutaj, w Coronie, znalazł swoją wybrankę? Zamknął starannie książkę, wsunął ją w jedwabną obwolutę i wstał od stołu. Kciukiem i palcem wskazującym otoczył płomyk świecy. Przez chwilę nie ruszał ręką, napawając się uczuciem bólu i obserwując, jak ognik zwęża się i wydłuża, by uciec przed jego do- tykiem. Na próżno. Caolin uśmiechnął się pod nosem i zgasił świecę. Mimo ciemności Caolin pewnym krokiem podszedł do ściany, rozchylił drewniane okiennice, zdjął zasuwkę, otworzył okno po- dzielone na mniejsze szybki i wyjrzał na zewnątrz. Wiatr pędził na północ chmury burzowe, lecz tu i tam w prześwitach między z

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!