14053
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 14053 |
Rozszerzenie: |
14053 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 14053 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14053 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
14053 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Diana L. Paxson
PANI ŚWIATŁA
Tłumaczył Dariusz Kopociński
Mojemu mążowi.
Jonowi DeClesow
Prolog
Gdy światło związało się z ciemnością, a duch z materią, narodził
się świat.
Zrazu jedna tylko iskierka wirowała w otchłani. Zwalniając i
stygnąc, przybierała wygląd kuli, w której odrębne żywioły ognia,
wody, ziemi i powietrza ścierały się z sobą w nie kończącym się
tańcu. Wypiętrzały się kontynenty, rzeki żłobiły łożyska w stronę
morza, a gdy ziemia okrzepła, pojawiły się pierwsze żywe stwo-
rzenia.
Każda istniejąca rzecz powstała według wzoru właściwego swe-
mu rodzajowi, ale też każda jednostka była niepowtarzalna. Wszyst-
ko posiadało świadomość, począwszy od najmniejszej cząsteczki,
a skończywszy na Umyśle — Stwórcy Wszechrzeczy. Także po-
mniejsze umysły, stanowiące zarówno przyczynę, jak i rezultat
istnienia złożonych stworzeń, uzyskały wiedzę o sobie i o innych,
wędrując po młodej ziemi. Były strażnikami swych gatunków. A nad
nimi wszystkimi na każdym określonym obszarze władzę sprawował
osobny strażnik krainy, o którego charakterze decydował jego duch,
podobnie jak sami strażnicy wyznaczali prawa dla przedstawicieli
podległych im rodów.
Pojawiały się gatunki, a potem znikały. Aż nadeszła chwila, gdy
na ziemi do głosu doszło nowe stworzenie, zdolne uwięzić świado-
mość w słowach. Używało wielu języków, lecz w każdym nazywało
siebie człowiekiem. Przez tysiąclecia ludzie pamiętali o swych pra-
początkach, oddawali cześć strażnikom i tak zamieszkiwali ziemię,
by nie czynić jej szkody. W końcu jednak zaczęli się zmieniać,
pragnęli naginać prawa natury do swej woli. Z biegiem czasu, jak
świat długi i szeroki, coraz to nowe narody wypierały z żyznych
terenów plemiona przestrzegające dawnych zasad, a pamięć o straż-
nikach zacierała się w ludzkich sercach.
Jednakże przebrała się miara i sama natura powstała przeciwko
ludziom: ziemia się zatrzęsła, a dziki wicher rozdmuchał pożary,
zagaszone dopiero przez wzburzone wody. Wszelki zwierz i każda
roślina wypowiedziała wojnę człowiekowi. Poty tak się działo, póki
ostatnia garstka ocalałej ludzkości nie ubłagała Stwórcy, aby urato-
wał ją od zguby.
A wtedy Stworzyciel polecił strażnikom, duchom poszczegól-
nych krain, ukazać swoją postać. Na każdym terenie, stosownie do
jego charakteru, miało obowiązywać oddzielne prawo. I chociaż
postanowiono, że krainy ludzi będą od tej pory dzielić coraz większe
różnice, to jednak w żadnym z nich, według ustanowionego dekretu,
ludzie nie mogli już być panami, a tylko mieszkańcami ziemi.
Na pewnym malowniczym wybrzeżu morza, opromienionym
blaskiem zachodzącego słońca, ocaleni z kataklizmu szczęśliwcy
zawarli przymierze ze strażniczką. Chcąc, by pamięć o przeszłości
minęła wraz z zachodzącym słońcem, nazwali ją, podobnie jak swoje
państwo, Westrią. Ci nieliczni, którzy nie zarzucili dotąd dawnych
rytuałów i nie stracili umiejętności swych przodków, zostali teraz
wybrani na nauczycieli ludu. Tacy jak oni właśnie podjęli się dzieła
odbudowania świata, bardzo starego i zarazem zupełnie nowego.
Dwieście lat po kataklizmie wojny zagroziły trwałości przymie-
rza. W tym to czasie pewna kapłanka stworzyła cztery Klejnoty
Mocy, po jednym z myślą o każdym z suwerennych żywiołów.
Używał ich jej syn, tym sposobem lecząc rany ziemi.
Mijały długie lata, klejnoty i berło władzy przechodziły z rąk do
rąk kolejnych potomków królewskiej dynastii. W szóstym stuleciu
obowiązywania przymierza prowincje Westrii nagliły króla, by
wszedł w związek małżeński, bo dotąd nie miał dziedzica. Tak więc
król zebrał drużynę i wyprawił się na poszukiwania królowej Westrii
— kobiety mogącej zostać panią królewskiego serca i zarazem Panią
Klejnotów.
1
Ognie burzy
Mrok rozcięły ogniste pręgi, wydobywając z ciemności zarysy
ośnieżonych gór i zewnętrznych umocnień twierdzy. Na szybie
okna, które przed chwilą otworzyła Faris, mignęła jej twarz oraz sina,
kręta blizna, biegnąca po wewnętrznej stronie lewego ramienia.
Odetchnęła głęboko rześkim, wilgotnym powietrzem, mrużąc na
moment oczy, nim blask ściemniał i noc odzyskała panowanie nad
światem. Wzdrygnęła się trwożnie, gdy grom przetoczył się nad
fortecą, choć przecież wiedziała, że będzie huczało.
— Niechaj władcy żywiołów zlitują się nad królem. Wielką tej
nocy toczą z sobą wojnę — odezwała się z tyłu Rosemary, przyja-
ciółka Faris, tonem jak zwykle spokojnym, zadającym kłam wypo-
wiedzianym słowom.
— Miejmy nadzieję, że znalazł sobie schronienie — rzekł Farin,
brat Faris. Przejechał delikatnie po strunach harfy, podejmując me-
lodię przerwaną w chwili uderzenia pioruna. Odbicie na szybie
ukazało skrawek pokrytej freskami ściany, sowę Rosemary usado-
wioną na swej zwyczajowej grzędzie, płomyki ognia.
Nagły podmuch wiatru zdmuchnął z czoła Faris grzywkę cie-
mnych włosów. Słyszała, jak poniżej, w okolonym murem ogrodzie,
drzewa wzdychają, wyciągając ramiona w stronę burzy. Wpadło jej
w rękę kilka białych płatków, uniesionych na wietrze. Zastanawiała
się, czy jakieś kwiecie dotrwa do święta Pani Kwiatów.
— Jehan obiecał mojemu ojcu, że zdąży na jutrzejszą ceremonię
— powiedziała Rosemary.
— Byłoby szkoda, gdyby go na niej zabrakło — odparł Farin.
— Każde dziewczę w Coronie łudzi się nadzieją, że Pani pomoże jej
zdobyć łaski u króla.
— Ale nie ja. Faris jest piękniejsza, niechże ona zostanie królową!
— Daj spokój, Rosemary! Oszczędź jej bolesnego rozczarowa-
nia. Bardzo by je przeżyła. — Głos Farina stał się aż nazbyt wyraźny,
gdy wicher przycichł. — Naszą rodzinę i tak już spotkał zaszczyt:
Berisa poślubiła wszak twojego brata, który pewnego dnia obejmie
funkcję lorda komendanta Corony. Rosemary westchnęła.
— Nie rozczulajcie się tak nad Faris., Żaden godny kandydat na
męża nie będzie się przejmował jej oparzoną ręką.
Faris mimowolnie zsunęła rękaw. Ujrzała mgłę przed oczami,
a w oszpeconym ramieniu poczuła ostry ból, jakby błyskawica prze-
orała zamiast nieba jej ciało. „Mój ojciec się przejmuje... Berisa
miała rację, nie powinnam była ruszać się z domu!"
Wiatr znów się wzmagał. Faris zacisnęła powieki, kiedy ognie
piorunów rozjaśniały firmament ponad białym wierzchołkiem Ojca
Gór i mrugały wśród skotłowanych chmur. Chcąc niejako uciec
przed słowami Farina, rozwarła okno na oścież i wychyliła się na
deszcz, oddychając ciężko. Naładowane energią powietrze rozwi-
chrzyło włosy i łaskotało w skórę. Doznała zawrotu głowy. „Co ja
robię?" — zganiła się w myślach, lecz jej duch szybował już na
spotkanie burzy.
Wokół rozbrzmiewał łoskot piorunów, ona wszelako słyszała
nieludzkie wybuchy rechotliwego śmiechu. Widziała niebiańskich
ludzi, zapalczywie miotających kłębami chmur, którzy wydłużali się
w zawiłe linie światła, a gdy te ginęły z hukiem, raz jeszcze przyob-
lekali się w kształty. Żywioły igrały z sobą, tocząc niesamowitą
rozgrywkę na siły i wzory, opartą na zasadach, które niemalże
rozumiała. Duch jej tańczył w objęciach nawałnicy, a ona wyciągała
ręce, by zaczerpnąć mocy.
Niebiosa wprzódy otoczyły ją kręgiem, by zaraz pęknąć, jak
gdyby sama materia świata uległa rozerwaniu i ukazała skrywane
dotąd piękno. Z okrzykiem na ustach Faris odskoczyła od okna,
kiedy ziemią i niebem wstrząsnął łoskot gromu.
— Faris! Co ty wyprawiasz? Znowu chcesz się przeziębić? —
Starożytne szkło zabrzęczało, gdy Farin zatrzasnął okno.
— Woda kapie ci z włosów. Pozwól, że zaprowadzę cię bliżej
ognia. — Niczym oderwana od własnego ciała, Faris poczuła, jak
silne ręce Rosemary na poły niosą ją w stronę paleniska. Wodziła
wzrokiem za złotymi warkoczami dziewczyny, gdy ta pochyliła się,
żeby rozgrzebać węgle i wysunąć spod śpiącego owczarka szal,
którym następnie okryła wiotkie ramiona przyjaciółki.
Faris poczuła teraz cienkie strużki wody na szyi oraz ból w pal-
cach, kiedy krew zaczęła żywiej płynąć. „Przed chwilą moje ręce
miały siłę burzy" — pomyślała, ignorując napomnienie brata. „Cóż
to za słaba rzecz: ciało! Ojciec miał rację, że zabronił..." Zamknęła
oczy, broniąc się przed wspomnieniem tamtych słów. Jej matka
posiadała zdolność przywoływania wiatrów i rozmawiania z drze-
wami, lecz ona umarła.
— No, od razu lepiej — stwierdziła Rosemary, przecierając po
raz ostatni wilgotne włosy Faris.
— Ależ, Rosemary! Ja nie jestem jednym z tych dzikich stwo-
rzeń, którymi opiekujesz się z takim zamiłowaniem. — Faris parsk-
nęła śmiechem, sowa bowiem wykręciła głowę w jej kierunku i
mrugnęła jednym złocistym okiem. Słyszała cichutkie posapywa-
nia, kiedy w klatce z plecionki pod przeciwległą ścianą poruszyły się
króliki.
— To nie jest wcale takie pewne — mruknął Farin. Usiadł na
swoim miejscu. Pochyliwszy głowę nad harfą, szczypnął na próbę
kilka strun z końskiego włosia.
— Ojciec zapowiedział, że jeśli król nie dotrze tu przed zmierz-
chem, wyjedzie mu na spotkanie — rzekła Rosemary.
— W takim razie i ja pojadę — oświadczył Farin. — Cóż to
będzie za widok, kiedy cała arystokracja Laurelynnu zagrzebie się
po kolana w błocie.
— Nie drwij. Towarzyszy mu Eryk z Morskich Wrót, jak też
paru innych, którzy walczyli z Jehanem przeciwko Elayanom. Zresz-
tą jest z nim seneszal Caolin. Wątpię, czy tego wyprowadziłby z
równowagi choćby i drugi Kataklizm.
— Ale Mistrz Jałowców już przybył — wtrąciła Faris, wspomi-
nając niskiego, odzianego w szare szaty mężczyznę, który podczas
wieczerzy siedział sztywno niby skała w nurcie rwącej rzeki.
— Owszem, musi pokierować przygotowaniami do uroczystości.
Faris ujrzała w pamięci obraz gałęzi migdałowca, olśnionych
blaskiem gwiazd, rozkołysanych przez wichurę. Mijał już drugi
tydzień lutego, lecz nadal we znaki dawały się zimowe burze i trudno
było uwierzyć w bliskość święta i rychłe nadejście wiosny.
Dał się słyszeć głuchy pomruk pioruna, jakby gdzieś daleko
rozgniewał się niedźwiedź, któremu zdobycz uciekła sprzed nosa.
Ciarki przeszły po skórze Faris, zatroskanej o los króla i jego ludzi.
Grom huknął tak, jakby dwie tarcze zderzyły się nad głową
Jehana. Koń szarpnął się w bok, o mały włos nie wyrzucając jeźdźca
z siodła. Król zmełł w ustach przekleństwo, gdy cichł hałas.
— Wichroskrzydły, ty biały ośle! Myślałem, że podczas takiej
pogody czujesz się wyśmienicie! I czegóż się lękasz, mój łabędziu?
Patrz, już się ucisza... — Nie przestając mówić, uspokoił wierz-
chowca szarpnięciem za cugle i pewnym naciskiem kolan. Uśmiech-
nął się, dostrzegłszy swego giermka Rafaela, który pilnie mu się
przyglądał.
Z tyłu doleciał kwik zwierząt, a zaraz po nich zmieszane okrzyki
ludzi. „Następny koń się wywrócił" — pomyślał. „Trzeba było
rozłożyć obóz w Badensbridge. Co też mnie podkusiło, żeby próbo-
wać doprowadzić ludzi do twierdzy przed nadejściem burzy?" Nad
rzeką nie znalazłby jednak dość miejsca dla orszaku lordów, dygni-
tarzy, oficerów, żołdaków tudzież dla taborów, które król Westrii
zmuszony był z sobą taszczyć w swej wędrówce w poszukiwaniu
królowej. „Po jakie licho się na to zgadzałem?" — wymawiał sobie.
Niemniej, skoro skończył trzydzieści 1 at, Rada miała prawo domagać
się, aby nareszcie wybrał królową Westrii.
Przez moment w świetle błyskawicy oglądał skłębioną masę
ludzi i zwierząt, rozciągniętych szeregiem wzdłuż błotnistych zakoli
drogi. Za nimi teren wznosił się delikatnie ku górom, tu i ówdzie
pocętkowanym dębowymi gajami i karłowatymi sosnami — ku
górom, którym prowincja zawdzięczała swe miano: Korona Westrii.
Przynajmniej jeszcze nie zgubili kierunku!
Wichroskrzydły niecierpliwie potrząsnął łbem, wobec czego król
popuścił mu wodzy, pozostawiając ogierowi chwilę swobody, pod-
czas gdy sam próbował przebić wzrokiem zasłonę rzęsistego desz-
czu. Powinni jak najszybciej znaleźć schronienie, tylko gdzie? „Kie-
dy się kształciłem w Akademii Mędrców, znałem każdy zakręt drogi
stąd aż do Laurelynnu... Ale to było dawno". Na granicy z Normon-
taine panował spokój, a lord Theodor miał głowę na karku. Skoro
żadna potrzeba go tutaj nie wołała, w ciągu piętnastu lat panowania
Jehan dwa razy tylko znalazł czas, by odwiedzić warownię.
Gdy ponownie rozbłysło, ujrzał na horyzoncie poszarpane kon-
tury. Zatrzymał ogiera. Starożytni zbudowali tu wielkie miasto, które
później legło w gruzy, kiedy ziemia się poruszyła i pękła tama u
podnóży Ojca Gór. Pamiętał, że wśród ruin można by ewentualnie
poszukać schronienia. Czyżby właśnie je zobaczył? Caolin, niewy-
czerpana skarbnica informacji o Westrii, z pewnością będzie wie-
dział. Król okręcił Wichroskrzydłego, wypatrując seneszala.
Caolin nasunął kapuzę głębiej na oczy i pochylił się w siodle,
obejmując długimi nogami boki kasztanowej klaczy, zaciskając na
cuglach silne palce. Jego ciało cierpliwie znosiło przeciwności losu,
natomiast umysł — gdy stało się oczywiste, że nie może nic zrobić,
aby ochronić przed wilgocią futerały z przesyłkami — koncentrował
się na następnym ruchu w grze w szachy, której partię Caolin
rozgrywał z sobą samym, odkąd wyjechali z Badensbridge.
Raptem usłyszał swoje imię, a wołał człowiek, którego głos
zawsze docierał do jego uszu. Gdy uniósł głowę, by spojrzeć w stronę
króla, piorun uderzył tak blisko, że w powietrzu dało się wyczuć
swąd spalenizny. W blasku niebieskawego światła dostrzegł konia
stającego dęba, a opodal Jehana: król popędził Wichroskrzydłego,
złapał za munsztuk przerażonego zwierzęcia i sprowadził je na
ziemię. Z roziskrzonymi oczami i skupionym wyrazem twarzy zmu-
szał konia do posłuchu, pytając dygoczącego jeźdźca:
— Nic ci się nie stało? — Piorun uderzył w sosnę blisko drogi,
pomimo ulewy płonęła teraz niby pochodnia. Caolin zobaczył, że
chłopiec na koniu przytrzymywanym przez króla potrząsa głową i
sili się na uśmiech. — Dobrze więc, pilnuj swego wierzchowca —
ciągnął Jehan. — Ledwie żyje ze strachu! — Chłopiec zaśmiał się
niepewnie, bo nawet w tak wątłym świetle widział, jak zmoczone
zwierzę drży na całym ciele.
— Panie! — zawołał ktoś. — Jedziemy do twierdzy czy do
piekła?
— Ja do twierdzy! — Jehan wyszczerzył zęby. — Ale jeśli wola,
możesz tu sobie zostać! Cierpię nie mniejsze niż ty niewygody, lecz
niebawem znajdziemy schronienie, a zatem nie rozpaczaj!
W migotliwym świetle Caolin dostrzegł błyski w oczach Jehana.
Wiedział, że chociaż król jest zziębnięty, przemoczony i martwi się
o swych ludzi, to jednak okazja do działania dodaje mu animuszu.
Seneszal siedział nieruchomo, obserwując z siodła zachowanie króla.
— Nie rozpaczaj, powiada! — rozległ się czyjś anonimowy głos.
— Czemu więc nie skorzysta z Klejnotów, ha? Wszak to on jest ich
panem. Pewnie dałby sobie radę z takim drobiazgiem jak burza z
piorunami?!
— Mówisz o Klejnotach Westrii? — dał się słyszeć w odpowie-
dzi przerażony szept. — Złamałby Przymierze, gdyby ich użył do
uciszenia zwyczajnej burzy!
— W takim razie jaki z nich pożytek? W dawnych czasach to
ludzie byli panami świata.
— Co z tego, skoro na koniec świat zapanował nad nimi? Lepiej
już niech zostanie, jak jest — odrzekł mu towarzysz.
Caolin wytężył wzrok, lecz nie zdołał wypatrzyć mówcy. Jakkol-
wiek nauczony znosić wszelkie niedogodności, przyznawał jednak
pewną rację żalącemu się człowiekowi. Wielokrotnie, kiedy woda
zalewała wioski lub ogień pochłaniał zbiory, tęsknił za jakąś siłą
mogącą położyć kres nieszczęściom. W Akademii Mędrców wbija-
no do głowy dochowywanie bezwzględnej wierności postanowie-
niom Przymierza, Caolin jednak nie musiał przestrzegać nauk Aka-
demii. W innych krainach ludzie żyli według odmiennych praw...
Ale jakich? Do czego człowiek może się posunąć, nie zagrażając
samej Westrii?
Wiatr zmienił kierunek, zaciął deszczem w odsłoniętą twarz.
Zygzaki błyskawic rozświetliły widnokrąg. Caolin skulił się w siod-
le. „Ziemia i woda, wiatr i ogień — oto prawdziwe potęgi. Czyżby
człowiek posiadający Klejnoty Westrii naprawdę mógł rozkazywać
piorunom? Ale Jehan nigdy ich nie używa, toteż się nie dowiem..."
— Caolin! — Seneszal poderwał głowę, obrócił się i zobaczył
króla. — Trzeba nam znaleźć miejsce na nocleg. Ludzie ledwie dyszą
i lękam się, że zbłądzimy. Są tu jakieś ruiny, gdzie moglibyśmy
przeczekać furię żywiołu?
Caolin zamknął powieki, przywodząc na pamięć mapę Westrii
z jej czterema prowincjami i czerwonymi wstęgami dróg. Ujrzał
przed oczami Wolne Miasta, rozłożone nad brzegami rzeki Dorady
niczym paciorki na sznurku, oraz fortece przypominające warownię,
z której lord Theodor sprawował rządy nad Coroną. Mapa ukazała
mu nadto kopalnie, pola uprawne i ruiny wymarłych miast, gdzie
czasem odnajdywano szklane i metalowe przedmioty, książki i osob-
liwe mechanizmy nieodgadnionego przeznaczenia.
— Owszem — rzekł na koniec. — Niedaleko stąd leży Czerwo
ny Gród, choć wątpię, czy bodaj jedna ściana ostała się tam w całości.
— Popatrzył uważnie na króla. Jehan uniósł się w strzemionach, by
omieść spojrzeniem najbliższą okolicę. Ignorując potoki deszczu,
seneszal zsunął kapuzę na kark, bo zdało mu się, iż z oddali dobiega
głos trąbki.
Uśmiech rozjaśnił oblicze Jehana.
— Teraz to już bez znaczenia. Chyba słyszysz? Kiedyśmy przed
trzema laty walczyli z Elayą, dobrze poznałem dźwięk rogu Sandre-
muna. On i Theodor jadą nam naprzeciw!
Król pochylił się w siodle. Dopiero teraz, kiedy lord Theodor i
jego syn wzięli na swoje barki odpowiedzialność za doprowadzenie
ich wszystkich do bezpiecznego miejsca, zaczął sobie uświadamiać,
ile trudu kosztowała go ta długa podróż. Minęło podniecenie zwią-
zane ze zmaganiami z nawałnicą, teraz ramiona bolały go tak, jakby
dźwigał na nich połowę całego królestwa. Nawet Wichroskrzydły
człapał mozolnie kopytami. Z południowego zachodu nadciągały
nowe chmury burzowe, póki co jednak dokuczał im wyłącznie
zimny, nieustający deszcz.
Latarnie ludzi Theodora mrugały po obu stronach kawalkady,
rzucając blask na drogę i chwilami na krogulczy profil komendanta,
który omawiał żywo z Caolinem kwestie handlu wełną z ich północ-
nym sąsiadem Normontaine. Widziana jedynie w zarysie, bez szpi-
czastej, zdradzającej wiek siwej bródki, wyprostowana postać Theo-
dora mogła uchodzić za cień jego syna. Obu, starszemu i młodszemu
lordowi Corony, stale dopisywał dobry humor. Grymas goryczy
wykrzywił wargi Jehana. Uwierały go bryczesy, a woda jakimś
cudem wlała się do butów, choć zasznurował je niemal do połowy
ud. A Sandremunowi nie zamykały się usta od dwóch godzin, odkąd
eskorta odnalazła króla.
Ruszyłem na szlaki, by s'wiata skosztować,
Gdy wiosna zaczęła się budzić. Lecz teraz
zimowy dmie wicher w dąbrowach, I pora do
domu już wrócić...
Jehan odwrócił się w stronę śpiewaka, którym okazał się ciemno-
włosy młodzieniec towarzyszący Theodorowi. Aby przyłączyć się
do chóru, Sandremun przerwał w połowie wywód o niebezpieczeń-
stwach grożących myśliwemu w górach podczas konnych łowów na
sarny.
Nie straszne mi jednak ulewy, wiatr srogi, W
pogardzie mam burze gwałtowne, Gdy strawa i
ogień u kresu mej drogi, I pani mej słowa
miłosne...
Jehan westchnął żałośnie, wspominając powabne krągłości ko-
biety, którą pozostawił w Elder. Czasem żałował, że jej z sobą nie
zabrał. Nie wypadało jednak zapraszać w podróż kochanki, gdy się
miało szukać panny młodej. Zresztą wątpił, czy tak temperamentna
osóbka zniosłaby spokojnie wędrówkę w strugach wody.
Skrzypiące siodła i kopyta rozchlapujące kałuże akompaniowały
rytmicznie śpiewakom. Oderwawszy z wysiłkiem myśli od przeszłoś-
ci, Jehan objął spojrzeniem linię jeźdźców, wypatrując swoich ludzi.
Nawet w półmroku nie sposób było przeoczyć szerokich barów
Eryka z Morskich Wrót. Król jednak nie poznawał niskiego człowie-
ka, który jechał z nim bok w bok. Usłyszał jakieś znajome imię,
podjechał więc bliżej do rozmawiających.
— Wielka to szkoda, że tak rzadko odwiedzają nas ludzie z in-
nych prowincji — rzekł obcy z laurelyńskim akcentem, nakładają-
cym się na bardziej potoczystą mowę mieszkańca północy. — Takie
wizyty dają doskonałą okazję, byśmy mogli się dzielić naszymi
problemami.
— Skoro tak powiadasz — rzekł Eryk. — To moja pierwsza
podróż po Westrii.
— Aleś przecie towarzyszył królowi w Las Costas, nieprawdaż?
Lord komendant Brian to chwacki człowiek, dzielny w boju, kipiący
cennymi pomysłami. Widywałeś go często, kiedy tam byłeś?
— Spotkaliśmy się.
Jehan wyszczerzył zęby w ciemności. To właśnie imię Briana
przyciągnęło jego uwagę, a ponieważ wiedział o zapiekłej niena-
wiści między lordem komendantem Las Costas i synem lorda Mors-
kich Wrót, zastanawiał się, jak długo Eryk zdoła zachować spokój.
Obcy tymczasem mówił dalej:
— O tak, Brian to zaiste godny podziwu przywódca. Skupuję
skóry w Coronie, a nawet w Normontaine, po czym je odsprzedaję
we wszystkich czterech prowincjach. Rzecz to warta ubolewania,
że król nie miał czasu poznać ich jak należy. Niektóre nakazy
ustanowione przez tę jego nieocenioną Radę nijak nie przystają do
miejscowych warunków. W obecnej sytuacji nie wydaje się czymś
właściwym obstawanie przy centralnej władzy. Dlatego też
wspomniałem o Brianie. To silny człowiek, a przy niewielkim
poparciu młodszych lordów, jak ty na przykład, mógłby wywalczyć
większą niezależność dla poszczególnych prowincji. Nie mam
racji?
— Nie, nie masz racji! — wybuchnął Eryk. - Pragnę ci przy-
pomnieć, że Brian także jest członkiem owej "nieocenionej Rady",
podobnie jak mój ojciec. Niechże Brian stanie przed królem ze
swymi cennymi uwagami. Rychło się okaże, że nie jest taki silny,
jak mu się zdawało!
Nieznajomy otworzył już usta, lecz obejrzawszy się przypadkiem
za siebie, dostrzegł króla. W odpowiedzi pokłonił tylko głowę i od-
jechał na bok.
Eryk rozejrzał się skonfundowany.
— Panie! — Gdy odwrócił wzrok, nie ujrzał już przy sobie
poprzedniego rozmówcy. — Słyszałeś, co powiedział?
— Sandy — zapytał Jehan — kim jest ów człowiek w zielonej
pelerynie, który właśnie cofnął się wzdłuż linii?
Sandremun popatrzył za siebie. Nie musiał wcale unosić się w
strzemionach, by przenieść wzrok ponad głowami większości
jezdnych.
— Ach, to tylko Ronald z Zielonej Dolinki, Ronald Sandreson,
mój kuzyn. Znów paplał trzy po trzy?
— Z całym szacunkiem dla twojej rodziny, paplał jak zdrajca —
wtrącił Eryk z ponurą miną.
— Insynuujesz zdradę, Eryku? — spytał król.
— W każdym razie podżeganie do buntu. Rozchodzi mu się
między innymi o to, żeby prowincje uzyskały więcej swobody!
— Ależ, Eryku, rzecz to powszechnie wiadoma, jak niewierni
potrafią być lordowie komendanci — rzekł Jehan z powagą, po czym
wyszczerzył zęby, gdy na twarzy Eryka zagościł ponury uśmiech.
Sandremun rechotał w najlepsze.
— Tylko co poniektórzy, Jehanie, tylko co poniektórzy! —
odparł syn Theodora. — I tylko lojalni przybywają do warowni. —
Ręką wskazał na wzgórza, gdzie nieregularny obrys fortecy odcinał
się na tle wzburzonego nieba. Szybko zbliżały się do nich kolejne
zwały chmur. Jehan podejrzewał, że będą mieli sporo szczęścia, jeśli
zajadą na miejsce, zanim nie zagrzmią na nowo pioruny.
Czysty baryton śpiewaka wzbił się ponad ryk wichury, kiedy
rozpoczęli wspinaczkę na ostatnie wzniesienie.
Czy to znużony drogą wędrowiec,
Król czy kupców gromada,
Jedno to stado zbłąkanych owiec
Stworzyciela Wszechświata...
Sandremun przyłożył róg do ust. Jehan wzdrygnął się, gdy granie
odbiło się echem między murami, które pięły się krętą linią wzdłuż
drogi prowadzącej do otwierającej się właśnie bramy. Warownia
górowała nad nimi — gąszcz ścian i wież, zbudowanych z każdego
materiału i w każdym stylu ostatnich trzystu lat, na pozór bez żadnej
wiodącej koncepcji.
Król spiął piętami do szybszej jazdy swego zmęczonego wierz-
chowca. Z bramy wysypała się gromada ludzi, wymachując pochod-
niami. Wichroskrzydły parsknął i wspiął się na tylne nogi. Po niebie
przetaczały się gromy, ulewa przybierała na sile. Gdy Jehan zmagał
się z wystraszonym zwierzęciem, kątem oka dostrzegł jakieś poru-
szenie w jednym z górnych okien.
Błyskawice przeleciały po niebie. Mury i wieżyce wydobyły się
z mroku, a pośrodku nich biała twarz dziewczęcia okryta gęstwą
czarnych włosów.
Ich spojrzenia splotły się na dłużej, jakby w tym blasku zatrzymał
się czas. Potem wizja zniknęła. Król minął w oszołomieniu sklepioną
łukowo bramę, słysząc klapanie kopyt na kamieniu i wiwaty miesz-
kańców Corony. Kiedy rozwiała się mgła przed jego oczami, zoba-
czył już tylko światło pochodni i przyjacielski uśmiech Mistrza
Jałowców.
Mistrz Jałowców przystanął w progu wyłożonej boazerią komna-
ty, przeznaczonej na królewski apartament. Giermek pomagał Jeha-
nowi ściągnąć mokrą tunikę. Buty, płaszcz i zamszowa kamizela
parowały już przy kominku, a w powietrzu unosiły się zapachy
przemoczonej skóry i wełny. Na stoliku obok glinianego dzbana z
grzanym winem leżał bochen ciemnego chleba i nadgryziony
korpus pieczonego kurczaka.
— Jehan? — Mistrz wszedł do komnaty, zamykając za sobą
drzwi.
Król wynurzył się z tuniki, nie przestając obgryzać kurzej nóżki.
Sięgnął po niebieską szatę.
— Ach, mój przyjacielu! Dzięki, żeś raczył mnie odwiedzić.
Winieneś, jak sądzę, wypocząć przed świętem — rzekł Jehan — tak
samo jak ja powinienem już położyć się spać. Niemniej jutro może
nam braknąć czasu na rozmowę, a lepiej będzie, jeśli obgadamy parę
spraw, nim wyruszysz do Akademii Mędrców.
Mistrz zdążył już zauważyć Caolina opartego o podróżny kufer,
obity błękitną podniszczoną skórą z herbową srebrną gwiazdą rodu
Starbairnów. Seneszal jakoś zdążył się już przebrać w suchą tunikę
i zaczesać do tyłu krótkie, płowe włosy. Uniósł szyderczo kubek
w stronę mistrza, mrużąc szare oczy.
Jehan okrył się szatą, napełnił kubek parującym winem i rozsiadł
się na krześle wymoszczonym futerkami lisów, które — przestrze-
gając ustalonych ograniczeń — upolowano podczas kilku ostatnich
sezonów łowieckich. Giermek powiesił mokrą tunikę na haku obok
paleniska, po czym zajął stanowisko przy drzwiach.
— Rafaelu — rzekł król, nie otwierając oczu. — Ty też musisz
wyschnąć. Zwlecz z siebie to przemoczone ubranie i połóż się do
łóżka.
— Tak, panie. — Młodzieniec pokłonił się i wyszedł z rumień-
cem na ogorzałej twarzy.
Mistrz przysiadł z westchnieniem na prostym krześle naprzeciw-
ko króla.
— Jak już zostało ustalone, odwiedzę przełożoną Akademii i
poinformuję ją o kłopotach w Laurelynnie i Rislinie. Niech złoży
raport...
— Niech powtórzy! — poprawił Caolin. W blasku ognia gładka
powierzchnia szat seneszala mieniła się szkarłatem niczym czerwo-
ny klejnot na palcu jego prawej dłoni.
— Przełożona od przeszło dziesięciu lat prowadzi Akademię,
Caolinie. Uważam, że nie trzeba jej przypominać, co do niej należy.
— Mistrz nie podnosił głosu, wolał nie wypływać na głębokie wody.
— Wchodzi w skład Rady Królewskiej, podlega więc królowi.
To powinno zostać jasno powiedziane... Czyż nie tak, panie?
— Co, proszę? — Jehan podniósł wzrok, lecz Caolin widząc, że
król go nie słuchał, umknął mu spojrzeniem, przybierając na powrót
beznamiętny wyraz twarzy.
, Jehan jest zmęczony" — pomyślał mistrz. „I zapewne wolałby
odłożyć tę rozmowę na inną porę".
— Nie uważasz, że powinniśmy precyzyjnie określić zakres
władzy zwierzchniej Akademii Mędrców i Korony? — powtórzył
Caolin.
— A myślałem, że omawiamy obszary jurysdykcji — rzekł
cicho Mistrz Jałowców. — Jedyną władzą zwierzchnią jest ta, której
zarówno Korona, jak i Akademia po wieki mają służyć.
Caolin wzruszył ramionami.
— Jak zwał, tak zwał. Ale gdy jutro ruszysz na Górę, rzeknij
przełożonej Akademii, żeby się odtąd nie wtrącała w cudze sprawy.
Wspomnij o kapłance z Elder, która zabiła swe dziecko. Pewnie się
ze mną zgodzisz, że ktokolwiek popełnia morderstwo, dopuszcza się
cywilnego przestępstwa?
Mistrz potrząsnął głową.
— Liche dobierasz przykłady. Znasz przecież moje przeświad
czenie, że tak wyraźny przejaw duchowej dolegliwości jak mord
popełniony z premedytacją to coś więcej niźli tylko cywilne prze
stępstwo.
Król zdjął złoty diadem i przeczesał palcami ciemne włosy.
Zmarszczki zniecierpliwienia poorały mu czoło. Mistrz przerwał,
świadom, iż Jehan wielokrotnie wysłuchiwał podobnych sporów.
Chodziło jednak o zasadę i należało być nieugiętym.
— Cóż więc powiesz w kwestii aresztowania dowódcy garnizo
nu w Rislinie, który nakazał ludziom wycinać drzewa? — Kiedy
Caolin pochylił się do przodu, blask ognia nadał jego włosom ten
sam ciemnozłoty kolor, jakim błyszczał królewski diadem. — Las
rósł w dobrach koronnych, człowiek był oficerem Korony, a jego
brak zagroził bezpieczeństwu jednego z większych miast Westrii.
— Dobra koronne? Oficer Korony? — żachnął się mistrz.
Król zmarszczył czoło w zamyśleniu i nalał sobie kolejny kubek
wina.
— Oficera wyznaczył Jehan — podjął mistrz — lecz człowiek
ten osobiście odpowiada za wyzyskanie pokładanego w nim zaufa-
nia. Jehan włada krajem w imieniu tych wszystkich, którzy go
zamieszkują. Bez wyjątku. Wspomniałeś o lesie, Caolinie, ale to były
żywe drzewa, póki ich nie ścięto! — Mistrz przypomniał sobie
opadłe gałęzie, które widział w sadzie. Bezsprzecznie ziemia nawet
bez interwencji człowieka dźwigała wystarczająco ciężkie jarzmo.
Jego zmysły, dostrojone do rytmów przyrody, wyczuwały ruch
chmur nad zamczyskiem i powolne wschodzenie ukrytego księżyca.
— Tyk złego dzieje się dziś w Westrii tylko dlatego, że o tym nie
pamiętamy — ciągnął spokój niej szy m tonem.—Władza królewska,
działalność Akademii, wręcz samo przetrwanie rodzaju ludzkiego...
wszystko zależy od tego, czy będziemy przestrzegać Przymierza,
które nasi przodkowie zawarli ze Strażnikami innych gatunków po
Kataklizmie, który zniszczył cywilizację starożytnych. Nie wolno
nam odbierać życia czy to zwierzynie, czy jakiemukolwiek stworze-
niu z lądu i morza, czy choćby roślinie puszczającej pęd z ziemi, bez
wyraźnej potrzeby i zapominając o przeprosinach. Bez wyraźnej
potrzeby, powtarzam! — W jego glosie dźwięczała przez chwilę
ostra nuta, lecz się zmitygowal przez wzgląd na króla. Jehan siedział
z głową w rękach. Mistrz pamiętał, jak go wiele razy pocieszał i
wspierał radą, odkąd siedemnastoletni chłopiec został władcą. Teraz
jednak nie umiał mu pomóc.
— Nie musisz mi przytaczać treści ślubowania, mistrzu! —
burknął Caolin. — I ja studiowałem w Akademii Mędrców!
Mistrz skupił teraz uwagę na osobie seneszala. Zacisnął mocno
wargi, aby nie wypsnęły mu się słowa, które Jehan i tak już pewnie
słyszał. Niemniej Caolin nie miał prawa powoływać się na Akade-
mię, skoro nie opuścił jej murów z własnej woli. I on, podobnie jak
wcześniej mistrz, pragnął zostać adeptem, lecz mimo talentu i zapału
dostał odpowiedź odmowną. Mistrz był wówczas w Laurelynnie,
gdzie służył poprzedniemu monarsze. W żaden sposób nie wpłynął
na decyzję Akademii, aczkolwiek ją reprezentował i odnosiło się
wrażenie, że Caolin wciąż ma mu to za złe.
Król pochylił się w stronę Caolina, jakby chciał go zasłonić przed
bolesnym wspomnieniem.
— Wszyscy żyjemy w poszanowaniu Przymierza — rzekł ni
skim głosem. —Zapewnisz przełożoną Akademii, że nie zapomnia
łem, com przysięgał, kiedy przypadły mi w spadku Klejnoty.
Mistrz i seneszal patrzyli nań wnikliwie, szukając potwierdzenia
tych słów w jego obliczu, szukając w niebieskich oczach króla
oznaki bólu wywołanego ich niezgodą.
— Powiedz jej również — kontynuował Jehan, odchrząknąwszy
— że kiedy zawodzi przepływ wiadomości, powstają nieporozumie
nia. Niech Wszechmocny broni, bym miał podważać kompetencje
Akademii, lecz ja i moi oficerowie musimy wiedzieć, co Akademia
zamierza, abyśmy mogli właściwie zareagować. Inaczej obie strony
stracą zaufanie ludu. — Pomału, nie spuszczając z nich wzroku,
umieścił diadem na skroniach.
— Miłościwy panie... — Caolin pochylił głowę.
— Chętnie zawiozę taką wiadomość — rzekł mistrz spokojnie.
I pomyślał: „On ciągle panuje nad Caolinem. Płonne moje obawy".
— Robi się późno — powiedział król. — Ty jutro poprowadzisz
uroczystości, ja natomiast, staraniem Theodora, jestem umówiony
na spotkanie z każdym koniem ze stajni i każdym dzierżawcą z
prowincji. Obaj musimy się wyspać!
— Racja. — Zamknięty w kółku krzyż Westrii zamigotał złoci-
ście w świetle paleniska, kiedy mistrz wymówił błogosławieństwo.
— Obyś miał niezmącony sen, w imię Stwórcy Wszechrzeczy.
Po wyjściu Mistrza Jałowców Jehan długo nie ruszał się z krzesła,
wpatrzony w płomienie buchające w kominku. Przesuwały mu się
przed oczami rozmaite obrazy, w miarę jak rozżarzone dębowe
bierwiona zamieniały się w węgle, a węgle z kolei w popiół, dopeł-
niając naturalny cykl życia ognia. Światłość przeplatała się z ciem-
nością w jego wizjach. Raz jeszcze zobaczył jasną twarz i ciemne
włosy kobiety, która ukazała się w oknie, gdy wielka błyskawica
rozdarła niebo. Z takimi włosami nie mogła być krewną Theodora.
Oby tylko nie była zjawą...
— On miał rację — rzekł Caolin. — Oczy ci się kleją, panie.
Idź spać.
— Nie. — Jehan usiadł prosto i dolał sobie wina. Poczuł żar w
żołądku, lecz to mu nie pomagało. Zginał nerwowo palce. Chciał
uciec przed diademem, który opinał mu skronie, i przed licznymi
ceremoniami mającymi nazajutrz spaść na niego całą gromadą. Ale
nie chciał spać.
Posypana piaskiem podłoga zatrzeszczała pod butami Caolina.
Jehan poczuł, jak silne ręce szambelana zaciskają mu się na ramio-
nach, a potem ugniatają napięte mięśnie. Po chwili opuścił głowę,
próbując się odprężyć.
— Tak też myślałem — powiedział Caolin. — No cóż, mogę
przynajmniej usunąć skutki napięcia, mimo że na razie nie jestem
w stanie poradzić sobie z przyczynami. — Poklepał króla po ramie-
niu. — I jak, lepiej?
— Trochę. — Jehan wstał z krzesła, zrzucił resztę ubrania i wy-
ciągnął się na łóżku twarzą do pościeli. Powiązane sznurkami rze-
mienie ugięły się pod jego ciężarem. Z lubością wdychał delikatny
zapach siana, którym wypchano materace, oraz aromat różanych
płatków, podsypanych pod świeżo wyprane, bawełniane przeście-
radło.
Przetrząsnąwszy podróżny kufer, Caolin wydobył z niego bute-
leczkę olejku, wypróbował go na ręce, a następnie ustawił blisko
ognia, aby tam się zagrzał. Potem podszedł do łóżka, delikatnie
odsunął na bok pukiel włosów króla i ponownie zaczął mu masować
ramiona.
— Przypuszczam, że lord Theodor zaplanował wystawną uro-
czystość.
— Owszem, minęło dużo czasu, odkąd tu byłem po raz ostatni
— odrzekł król. — Źle się dzieje, że dopiero polecenie Rady wyga-
nia mnie do odległych zakątków królestwa. — Przypomniał sobie,
o czym Ronald Sandreson mówił Erykowi w drodze do warowni.
Powinien właściwie powiadomić Caolina o machinacjach Briana,
wiedział jednak, co by mu seneszal odpowiedział. Zapewne naza-
jutrz znowu o tym usłyszy.
— Sandy prosił, bym posiedział z nim przy winie — rzekł,
zmieniając wątek. — Mam wszakże zbyt wyraźne wspomnienia
skutków działania trunku Berisy, a w zasadzie zbyt niewyraźne.
Caolin się zaśmiał.
— Sandremun należy do ludzi, do których do końca życia woła
się zdrobniałym imieniem. — Podszedł do paleniska, wziął flakonik
z olejkiem, wrócił i polał go po plecach króla. Jehan skrzywił się,
gdy nieustępliwe palce zagłębiły się w czułe miejsce pod łopatką.
— Opierasz się. Pamiętaj, jak masz oddychać.
Jehan mruknął niewyraźnie, wypuszczając z płuc powietrze i
zmuszając się do rytmicznego oddychania, jakiego nauczył się w
Akademii. Wyzbył się wszelkich trapiących go zmartwień, roz-
luźnił mięśnie.
— Theodor zapewne spróbuje zapoznać cię ze swoją córką. Ona
ma przynajmniej tak jak i reszta rodziny złociste loki.
Jehan pokręcił z lekka głową. Spotkał kilkakrotnie Rosemary,
gdy jego rodzina przyjeżdżała do Laurelynnu na zebrania Rady.
Uważał ją za miłą dziewczynę, choć była za wysoka jak na jego gust.
— Może się też zdarzyć, że wynajdzie ci kogoś innego —
rozległ się wśród miarowego bębnienia deszczu o okienne szyby
beznamiętny głos seneszala.
Jehan, wsłuchany w ów jednostajny szum, poddawał się spo-
kojnie zabiegom Caolina, który wodził palcami po długich mięś-
niach rąk króla, ugniatając każdy jego palec, aż dłonie Jehana legły
bez czucia wzdłuż tułowia. „Czyżbym naprawdę widział dziewczy-
nę w oknie?" — myślał sennie. „A może była to tylko sztuczka
światła?"
— Zająłeś się tą kobietą w Elder? — zapytał z nagła. Ujrzał
przed oczami fale błyszczących kruczych włosów, lecz twarz zacie-
rała się już z wolna w jego pamięci.
— Tak — odparł Caolin bez emocji. — Dostała bransoletę i pod
eskortą wróciła bezpiecznie do domu.
Jehan uśmiechnął się pod nosem. Dobrze wiedział, że Caolin
często zabiera królewskie nałożnice na jedną noc do swej komnaty,
zanim je odeśle. Jehan nie zamierzał oponować, skoro dotąd żadna
się nie skarżyła. „Prawdopodobnie nawet się cieszyły — pomyślał
cynicznie — że mogą nieco dłużej przebywać w pobliżu źródła
władzy... choć już nie tak blisko". Czy Caolin miał świadomość, że
król o tym wie? Chwilami Jehan odnosił wrażenie, iż jego przyjaciel
sam nie zdaje sobie z tego sprawy, jakby zaspokajanie potrzeb
własnego ciała nie szło w parze z życiem duszy czy umysłu.
Dłonie Caolina przemieściły się na nogi króla, rozluźniając za-
węźlone mięśnie łydek, rozcierając zakończenia nerwowe w sto-
pach. Jehan niemal słyszał słodką melodię żył, kiedy krew znów
zaczęła przepływać przez nie swobodnie. Ciało pamiętało, iż Caolin
robił to już wielokrotnie, poddawało się więc bez oporu. ,Jedna z
licznych przysług, jakie mi oddaje" — pomyślał w przeświadcze-
niu, że niezachwiane poparcie Caolina było chyba najlepszą rzeczą,
która go spotkała w ciągu ostatnich piętnastu lat.
— Możesz się już odwrócić.
Jehan podźwignął się nieznacznie i przetoczył z uśmiechem na
plecy.
— I tobie należy się odpoczynek.
Trochę ciemniejszy niż zwykle rumieniec wypłynął na usta se-
neszala, kiedy odwzajemnił uśmiech.
— To jedna z niewielu pożytecznych umiejętności, jakie naby
łem w Akademii Mędrców — odparł. — Gdy to robię, także wypo
czywam.
Jehan przymknął oczy, gdy palce Caolina naciskały delikatnie
zgrubienia na jego czole i naprężone mięśnie żuchwy pod krótką
bródką, a potem przesunęły się na szyję i zaczęły ostrożnie masować
miejsca wokół dawno zabliźnionych ran od miecza na ramionach i
piersi.
Mrok pod powiekami króla rozwidniły wężowe błyskawice,
ukazując w swym świetle twarz dziewczyny w oknie, jej włosy pełne
gwiazd. Na pozór okryta ciemnością, była istotą stworzoną ze świa-
tłości. „Moja pani światła..." Słowa zadrżały w jego świadomości
i odeszły w dal.
Jak we śnie poczuł, że Caolin, ukończywszy swe dzieło, okrywa
go szczelnie kołdrą. Kiedy zdmuchnął świecę, pogłębiły się ciemno-
ści. Król usłyszał jeszcze szczęknięcie klucza w zamku i ciche
„dobranoc" Caolina.
„Dobranoc, Jehanie". Echa własnych słów dźwięczały w świa-
domości seneszala, jakby wciąż na nowo je wypowiadał. Dłonie
łaskotały od spodu wspomnieniem ciała Jehana; gdy uniósł je, by
przesłonić oczy, cierpki zapach skóry króla wypełnił mu nozdrza.
Półprzytomny, wsparł się o otynkowaną ścianę w pobliżu drzwi
królewskiej komnaty.
Wciąż nachodziła go wizja tego twardego, zahartowanego ciała.
Kształt każdej kości i muskułu wyrył się w nerwach jego dłoni,
mógłby z pamięci wymodelować ciało króla.
— Jehan, Jehan... Mój pan i mój król — wyszeptał, po czym
przyłożył zaciśnięte mocno pięści do oczu, jak gdyby chciał poskro
mić zmysły wzroku i dotyku. „On teraz śni i nawet nie wie, że już
sobie poszedłem" — pomyślał. Zimny dreszcz przebiegł mu po
plecach, które przywierały do twardej ściany.
Swego czasu Jehan nie zasypiał, gdy Caolin kończył ugniatać
mu mięśnie. Owo dotykanie przybierało wtedy inne formy, co obu
ich rozluźniało. Ale to było dawno i teraz Jehan już tego nie potrze-
bował.
— To bez znaczenia! — rzekł na głos. — To, czego teraz
potrzebuje, tylko ja mogę mu dać. I to mi wystarczy!
Powoli opuścił ręce, rozchylił palce, wyrównał oddech i pocze-
kał, aż serce się uspokoi. Rozejrzał się, aby sprawdzić, czy jest sam
w korytarzu. Gdzieś na wyższym piętrze ktoś grał na harfie. W ciszy
uśpionej fortecy Caolin słyszał ciche, acz wyraźne nuty, przywodzą-
ce na pamięć wspomnienia minionej miłości.
Muzyka była jedną z pierwszych więzi, jakie połączyły go z Je-
hanem. Uśmiechnął się, przemierzając korytarz w stronę swej sy-
pialni.
*
Farin siedział w oknie nad boczną bramą, tuląc harfę w ramio-
nach i przyglądając się strugom deszczu. Rosemary i Faris dawno
już odeszły do swych komnat, on jednak nie czuł się senny mimo
chłodu i zmęczenia, jakich doświadczył, gdy wraz z innymi dopro-
wadzał króla do warowni.
— Śpiewałem królowi! — zwrócił się z dumą do swego instru
mentu. — Choć może nigdy się nie dowie, że to byłem ja! —
Trąciwszy palcami struny z końskiego włosia, wydobył z nich me
lodię pieśni marszowej, ozdabiając ją subtelnymi akordami, których
nie mógłby oddać głosem.
Raptem przestał, uderzył jeszcze w jedną strunę i sięgnął po
kluczyk do strojenia. Była to sędziwa harfa, znaleziona w domowej
rupieciarni, i chociaż ją naoliwił, wypełnił szczeliny żywicą i wy-
strugał nowe kołki dla strun, dźwięki czasami wydawały się nieco
przytłumione, a sam instrument łatwo się rozstrajał.
— Nie śmiałbym jednak śpiewać dla niego publicznie. Daleko
ci do doskonałości, stara przyjaciółko, podobnie jak mnie. — Tutaj,
w warowni, chwalono jego granie, lecz on sam z bolesną nieomylnoś
cią wychwytywał te momenty, gdy trącał niewłaściwą strunę bądź
gdy jego głos brzmiał odrobinę nieszczerze. Ludzie słuchali wypływa
jącej spod jego palców muzyki, ale nie wspaniałych harmonii prze
pełniających mu serce. Znowuż dotknął strun, wygrywając pierwsze
żywe akordy pieśni wojennej. — Jakże wytwornie wyglądał nasz
król, błyszczał niby gwiazda w blasku pochodni. Pewnie w boju to czło
wiek wielkiej dzielności! Z radością ruszyłbym z nim na woj nę! By
łoby o czym pośpiewać. —Zdając sobie sprawę z wypowiedzianych
słów, Farin parsknął śmiechem. „Ale ze mnie dureń. Nigdy nie mogę
się zdecydować, czy ręce mam stworzone do harfy, czy do miecza".
Lampka mrugała ospale, gdy zaczęło jej brakować oliwy, czer-
wone węgle lśniły w przygaszonym palenisku. Farin ziewnął, odgar-
nął znad oczu czarną grzywkę i delikatnie odstawił starą harfę.
Caolin zasiadł przy stole w swej komnacie i sięgnął po książkę
o gwiazdach, którą przywiózł z Laurelynnu. Pora była późna, lecz
on nie potrzebował tyle odpoczynku co większość ludzi; właściwie
tylko wysiłek umysłu przynosił mu ulgę, kiedy — jak teraz — ze
względu na napięcie odchodziła go senność.
Ostrożnie odwracał kartki, książkę bowiem wydano jeszcze
przed Kataklizmem i jedynie oprawa trzymała ją w całości. Język
uległ zmianie, odkąd starożytni opisywali ruchy gwiazd — ciągle
dziwiło go rozróżnienie pomiędzy astrologią i astronomią. Z czasem
nauczył się tłumaczyć jej słowa i konserwować karty, ażeby nie
rozsypały się w rękach.
Wyciągnął notatnik, zerknął do środka, po czym wrócił do czy-
tania księgi. Dopiero po wielu latach dociekań udało mu się sko-
relować westriański kalendarz z tym, jakim posługiwały się staro-
żytne cywilizacje. Zaczynał umacniać się w przeświadczeniu o po-
prawności swych interpretacji. Nazwy, zwyczaje, nawet zarysy lą-
dów mogły się zmienić po Kataklizmie, ale gwiazdy pozostały jak
dawniej.
Caolin westchnął, odprężony przy kontemplacji matematyczne-
go piękna ruchu ciał niebieskich. Napotkał oto porządek nie związa-
ny w żaden sposób z zamętem wśród ludzi, aczkolwiek rządzący
nimi według wzorca przejrzystego dla tych, co mają oczy szeroko
otwarte.
O, proszę: planeta Wenus szybowała w konstelacji Raka, a prze-
cież rak był znakiem króla. Obecne też były inne siły: nad horosko-
pem rozciągały się złowieszcze wpływy Marsa. Caolin ściągnął
brwi, odczytując groźbę wiszącą nad Jehanem. Ale gdzie było jej
źródło? W ciągu tych wszystkich lat od Kataklizmu Westria pozo-
stawała królestwem podzielonym na cztery prowincje, które czciły
Strażników i przestrzegały Przymierza. Na północ leżały włości
Normontaine, rządzone przez królową, gdzie przestrzegano wielu
takich samych obyczajów jak w Westrii. Normontaine i Westria były
odwiecznymi sojusznikami. Na południe ciągnęły się ziemie Konfe-
deracji Elayi, gdzie zamiast się wymieszać, ludy o odmiennym
rodowodzie utworzyły pięć osobnych narodów, chwiejnie zjedno-
czonych pod rządami wybieranego w drodze powszechnej elekcji
księcia, zawsze gotowych walczyć z Westria, o ile nie toczyły
wewnętrznych sporów. Niemniej na tej granicy, podobnie jak w pa-
sie odludnych gór, oddzielających Westrię od Brązowych Ziem na
wschodzie, od paru już lat panował spokój.
Skąd w takim razie groziło niebezpieczeństwo? Czyżby lord
Brian z Las Costas planował zdradę? Przelotny uśmiech wypłynął
na usta zapatrzonego w rozłożoną mapę seneszala — us'miech kota,
który czeka, aż mysz przejdzie obok jego kryjówki. Niech tylko
Brian spróbuje. On i Caolin odnosili się do siebie z namiętną niena-
wiścią, lecz sprzymierzeńcem Caolina był król.
Raz jeszcze westchnął, porównując mapę z wykresami w książ-
ce. Wpływ Marsa będzie krótkotrwały, a potem uwydatni się oddzia-
ływanie Wenus. Czyżby los chciał, żeby król tutaj, w Coronie,
znalazł swoją wybrankę?
Zamknął starannie książkę, wsunął ją w jedwabną obwolutę i
wstał od stołu. Kciukiem i palcem wskazującym otoczył płomyk
świecy. Przez chwilę nie ruszał ręką, napawając się uczuciem bólu
i obserwując, jak ognik zwęża się i wydłuża, by uciec przed jego do-
tykiem. Na próżno. Caolin uśmiechnął się pod nosem i zgasił świecę.
Mimo ciemności Caolin pewnym krokiem podszedł do ściany,
rozchylił drewniane okiennice, zdjął zasuwkę, otworzył okno po-
dzielone na mniejsze szybki i wyjrzał na zewnątrz. Wiatr pędził na
północ chmury burzowe, lecz tu i tam w prześwitach między z