Friesner Esther M. - W krainie smoków

Szczegóły
Tytuł Friesner Esther M. - W krainie smoków
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Friesner Esther M. - W krainie smoków PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Friesner Esther M. - W krainie smoków PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Friesner Esther M. - W krainie smoków - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: ESTHER M. FRIESNER Tytul: w krainie smoków (In the Realm of Dragons) Z "NF" 9/99 W autobusie z Filadelfii do Nowego Jorku było gorąco jak w piekle. Klimatyzacja zepsuła się trzydzieści mil za miastem. Nie najlepsza sytuacja w taki dzień pod koniec września, który przypominał raczej środek lipca. Ryan Lundberg siedział oklapnięty w fotelu, nie marnując energii nawet na milczące przeklinanie rozpalonego powietrza czy smrodu uryny z maleńkiej autobusowej ubikacji. Miał zadanie do wykonania, musiał oszczędzać siły. Przymknął oczy, powieki opadły pod ciężarem łusek. Mały gliniany smok w jego dłoni parzył i pulsował gorącem. Przycisnął go do serca i kazał mu ostygnąć, leżeć spokojnie. Wystarczy czasu na ogień, kiedy odnajdą morderców wujka Grahama. Wtedy będzie mnóstwo czasu na ogień. Zadrzemał, ukołysany wizjami płomieni. Głowa mu opadła i nawet się nie zdziwił, że poczuł ukłucie kolczastych wyrostków, kiedy podbródek dotknął klatki piersiowej. Nie zabrał smoka ze sobą do autobusu - wiedział o tym równie dobrze, jak wiedział, że nazywa się Ryan - a jednak smok był tutaj. Tutaj. Nie tam, gdzie własnoręcznie go schował, bezpiecznie ukryty w górnej szufladzie w szkole, strzegący fotografii, kondomów i osieroconych po praniu skarpetek, których nigdy nie pofatygował się wyrzucić. Znalazł go w rzekomo pustej kieszeni, kiedy autobus ruszył z przystanku przy wjeździe na autostradę. Nie próbował zrozumieć, skąd się tam wziął; takie myśli prowadziły do szaleństwa. "Ja tylko rysuję zamki", mawiał wujek Graham. "Ludzie, którzy mnie pytają, kiedy mogą się tam wprowadzić i czy czynsz obejmuje jednorożce, to oni mają problemy". I parskał śmiechem. "Problemy..." Echo dawno wymówionych słów zamarło w otchłani za powiekami Ryana. Tak, wujku Grahamie, teraz wielu z nas ma problemy. Rozprostował dłonie i poczuł, jak szpony żłobią głębokie bruzdy w tanich plastykowych podłokietnikach. Obłęd nie jest tym, co widzisz, lecz tym, co przyznajesz, że widzisz. Litania, którą ułożył, żeby zachować jakąś cząstkę samokontroli, rozgrzała mu umysł. Szaleństwo to przymus wyjaśnień. Smok, który nagle, materialnie zjawił się tutaj, chociaż wiem, że go nie zabrałem... Niech sobie będzie. A to, co zamyka się wokół mnie... proszę bardzo, niech po mnie przyjdzie. Trzeba tylko zaakceptować te zjawy i nikt nie musi pytać, czy zaliczam sie do zdrowych na umyśle. Nie wystarczy zaakceptować, syknął cienki, ostry głos w jego głowie. Jeśli pragniesz nagrody, którą ci obiecałem, wiesz, że musisz zrobić więcej. Nagrody?, powtórzył Ryan, marnując ironię na echo we własnej czaszce. Całego świata! Klucz do mieszkania wujka Grahama również spoczywał w jego kieszeni, ale przynajmniej Ryan wiedział, że magia nie miała z tym nic wspólnego. Sam go zabrał, ukradł go z toaletki mamy wczoraj w nocy, kiedy tata i mama już zasnęli, kiedy obudził się z tego snu. Klucz przysłano razem z ciałem wujka Grahama, w małej kopercie powierzonej kierownikowi zakładu pogrzebowego przez gospodynię wujka. Do klucza dołączono uprzejmy liścik z prośbą, żeby matka Ryana jak najszybciej przyjechała do Nowego Jorku i kazała usunąć rzeczy wujka Grahama. Właśnie tego słowa użyła gospodyni: usunąć. Kiedy Ryan je przeczytał, wyobraził sobie głodną dziurę we wszechświecie, pożerającą nawet wspomnienie życia, które było niegdyś - szczerze mówiąc - kłopotliwe i żenujące dla tak wielu, nawet dla tych, którzy powinni je kochać. Ryan oparł głowę o okno i poczuł, jak warstewka potu tworzy się pomiędzy skórą a szkłem. Czarny chłopak na fotelu przed nim przegrał kolejną bitwę z uchwytem okna i sklął go z elokwencją, którą jeden z siwowłosych czarodziejów wujka Grahama mógł zazdrośnie podziwiać, ukraść, ale nigdy nie ulepszyć. Ryan westchnął, gorący wydech powietrza tylko zwiększył duchotę panującą w autobusie. Nie wiedział, że podstęp okaże się taki wyczerpujący. Rodzice nie mieli pojęcia, dokąd pojechał i co zamierzał zrobić. Myśleli, że wrócił do college'u. Dzień po pogrzebie wujka Grahama, po powrocie do domu w Clayborn, ojciec Ryana wsadził go do autobusu praktycznie o świcie. Kiedy autobus dojechał do Filadelfii, Ryan został w mieście tylko tak długo, żeby zabrać parę rzeczy z akademika i zadzwonić do rodziców z wiadomością, że dojechał bezpiecznie. Potem poszedł prosto na dworzec i wsiadł w pierwszy autobus do Nowego Jorku. Co by powiedzieli, gdyby wiedzieli? Mama pewnie dostałaby spazmów, a tato... Tato znowu spojrzałby na niego w ten sposób. Dlaczego wujek Graham tyle dla ciebie znaczy? On już nie żyje, szczęśliwie nie żyje, ale ty... dlaczego, Ryan? Dlaczego tak się przejmujesz? Chyba nie jesteś...? I pytanie zamarłoby nawet w myślach, zwarzone przez lodowaty strach, jaki Ryan widział w oczach ojca, strach, że jedyny syn udzieli odpowiedzi, jakiej ojciec nie mógłby znieść. Nie, tato, powiedział Ryan do widmowej twarzy ojca, coraz bardziej senny od upału. Nie bój się, nie jestem taki jak on. Pamiętasz w zeszłym roku, kiedy stary Pitt zjawił się na naszym ganku, wściekły jak diabli, i wrzeszczał na ciebie, żebyś trzymał mnie z daleka od jego córki? Boże, chyba niczym innym tak cię nie ucieszyłem, nawet stypendium. Sama aluzja, że twój syn rżnie jakąś dziewczynę, wszystko jedno jaką...! Przesunął ramiona po szorstkim obiciu fotela. Więc już ci nie przeszkadza, że przejmuję się wujkiem Grahamem? Jeśli nie jestem gejem, mogę teraz bezpiecznie go kochać, odkąd umarł? W kołysce jego dłoni mały gliniany smok wyciągnął łapę i wbił w ciało szpony ze snu. Więc ty jesteś Ryan. Graham opowiedział mi wszystko o tobie. Smukły, ciemny i egzotyczny, zaledwie w rozkwicie dwudziestu lat, kochanek wujka Grahama wyciągnął dłoń, która zamknęła się wokół małego glinianego smoka i objęła go przezroczystym ciałem, już dawno oddanym ziemi. Przez mleczną zasłonę tych widmowych palców Ryan wciąż widział smoka, otoczonego zawieruchą gwiazdkowego śniegu. Ryan wklepał ostatnią garść śniegu w bok smoka i wygładził całość, umocował strzępiaste liście ostrokrzewu jako zęby, grona jasnoczerwonych jagód zamiast oczu. Dłonie miał mokre i zmarznięte, nawet pomimo rękawiczek. Mama stała na ganku, ciasno otulona swetrem, wołała go do domu. Wujek Graham stał obok niej i śmiał się z dzieła swojego jedenastoletniego siostrzeńca. Wiesz, dzieciaki zwykle lepią bałwany. Ryan wzruszył ramionami. Lubię smoki. Wujek Graham objął Ryana za ramiona. Uważaj, mały. Jeśli jesteś w tym dobry, będziesz musiał wyjechać z miasta. Ryan wyszczerzył zęby. Jedenastolatek, któremu dopiero zaświtała możliwość, że będzie chciał przeżyć swoje życie gdzie indziej poza Clayborn. Boże Narodzenie w Clayborn. Boże Narodzenie w miejscu, gdzie nadal istniały narożne drugstory z prawdziwymi, działającymi saturatorami, i wielkie jesienne ogniska na brzegu jeziora, i wiece polityczne, i kościelne kiermasze ciast, gdzie wszyscy wiedzieli, jak smakują pierniczki każdej gospodyni, zanim jeszcze ich skosztowali. Nadal istniały tutaj szkolne sympatie i specjalne obszary ciepłej, słodkiej, prywatnej ciemności na cienistych alejkach wśród sadów i falujących pensylwańskich pól, gdzie chłopak mógł zabrać swoją dziewczynę i sprawdzić, na co ona mu pozwoli. I tam właśnie wujek Graham przywiózł swojego nowojorskiego kochanka. Nawet gdyby ludzie nie wiedzieli, Bill przyciągałby spojrzenia. W gwiazdkowy poranek, podczas rozpakowywania prezentów, siedział tuż obok wujka Grahama, opierając brodę na jego ramieniu, i cichutko wydawał stosowne ochy i achy zachwytu oraz udawanej zazdrości przy każdym podarku, który ujrzał światło dzienne. Ryan patrzył zafascynowany. Cokolwiek mama opowiadała o stylu życia wujka Grahama, rzeczywistość była nieskończenie dziwniejsza. Tak jak wujek Graham i Bill siedział na podłodze i doznawał wrażenia, że przez splątaną gęstwinę dżungli podgląda dziwaczne stwory, jakich nigdy jeszcze nie widział żaden cywilizowany człowiek. Od niskiego śmiechu Billa niesamowite dreszcze chodziły mu po kręgosłupie. W myślach wydmuchał szklany klosz nad kochankiem wujka Grahama, nakrył go i trzymał w bezpiecznym zamknięciu dla obserwacji. Na dworze leżał śnieg pokryty lodową skorupą, malując błękitnym cieniem każdą wklęsłość sennej krainy. Odbijał jaskrawy blask słońca brutalną nawałą oślepiającej bieli. Ryan siedział u stóp ojca i podnosząc wzrok, widział twardą linię szczęki, oczy wbite w wujka Grahama i Billa. Tego ranka ręce ojca często spoczywały na ramionach Ryana - częściej niż powinny, jeśli "powinny" znaczy "zwykły". Słońce burzyło mur ciemności wzniesiony przez cień skrzydeł, które ojciec Ryana wywołał z pustki i rozpostarł nad synem. "To moje; nie dotkniesz go" wisiało w powietrzu niczym mury fortecy, którą ojciec Ryana zbudował, uzbroił i patrolował od tamtej chwili aż do dnia, kiedy wujek Graham z kochankiem wyjechali do miasta. Ojciec Ryana nie był niewidzialny, a wujek Graham nie był ślepy. Przez resztę zimy nie otrzymywali żadnych listów od wujka Grahama, żadnych telefonów, żadnych wiadomości, jakby Nowy Jork naprawdę był królestwem w chmurach, pełnym cudownych rozrywek i rozkoszy tak słodkich, że mieszkający tam szczęśliwcy całkiem tracili rachubę czasu, jak uważano na ziemi. Nikt nic nie mówił, nawet kiedy urodziny Ryana nadeszły i minęły bez kartki od wujka Grahama, bez jednego słowa. A później, pod koniec listopada, telefon zabrzęczał przeraźliwie. Ryan odebrał. - Halo? - Chessie? - Głos był złamany, pęknięty, i przez te pęknięcia wyszlochał przezwisko, którym wujek Graham zawsze nazywał swoją ukochaną siostrę. - Wujek Graham? - Policzki Ryana płonęły. Przechodził mutację. Odczuwał bolesne upokorzenie za każdym razem, kiedy ktoś pomylił go z matką przez telefon. - To ja, Ryan. - Na litość boską, Ryan, zawołaj mamę! - wykrztusił wujek Graham przez łzy, oddech wyrywał mu się z piersi jak strzępy dźwięku. - Co się stało? - Zawołaj ją. Proszę. Więc Ryan zrobił, co mu kazano, i kiedy już matka skończyła wyrażać zdumienie, że brat odezwał się po tak długim czasie, nadeszło gorsze. "Co u ciebie słychać?" nagle zmieniło się w: "O mój Boże! Och, Graham, tak mi przykro! Kiedy on...?" Mały smok drgnął w dłoni Ryana i przełamał czar. Twarz matki zamarła, potem rozpadła się w otchłani jak roztrzaskany lód na czarnej wodzie. Śmierć Billa pochwyciła Ryana i brutalnie wyrwała ze spokojnej domowej przystani, przepchnęła go przez bramę godzin, ciemnych i jasnych. Widmowa dłoń Billa rozpłynęła się w najczystsze powietrze, chłodne tchnienie na gorącej glinie, drżącej jak jajko, z którego wyklują się potwory, tajemnice. Powieki Ryana zatrzepotały, ale kiedy ponownie zmienił pozycję, zamiast szurania dżinsów po szorstkim obiciu fotela usłyszał wytworne skrzypienie drogiej skóry, kiedy sadowił się na zielonej kanapie w mieszkaniu wujka Grahama. Pogrzeb Billa skończył się. Ryan niewiele z tego pamiętał. Głównie przypominał sobie palące, gniewne oczy nieznajomych w czerni. Patrzyli wilkiem na niego, mamę i wujka Grahama, kiedy ta trójka tuliła się do siebie po drugiej stronie otwartego grobu. Nigdy nie dowiedział się, kim byli obcy. Pastor odczytał nabożeństwo za zmarłych i wujek Graham zapłakał. Ryan zobaczył, jak jedna z obcych w czerni - stara kobieta o włosach ufarbowanych niebieską płukanką - wykrzywiła czerwone wargi w brzydkim słowie, zanim przycisnęła zmiętą koronkową chusteczkę do pomarszczonych ust i wybuchnęła płaczem. Mama odwiozła wujka Grahama do mieszkania na Manhattanie, zaadaptowanego strychu w dawnej fabryce. Jakby jeden wielki pokój służył do wszystkiego - jedzenia, spania i oglądania telewizji. Jedyne całkowicie oddzielone pomieszczenia to była łazienka i kuchnia. Wujek Graham miał również miejsce do pracy, deskę kreślarską i sztalugi, pod jednym i drugim podłoga była obficie zachlapana farbą. Niektórzy opuszczali Clayborn dzięki swojej inteligencji, niektórym pomagał tupet. Wujek Graham wyfrunął z miasteczka na skrzydłach marzeń o fantastycznych istotach, które ożywił pędzlem i ołówkiem. Ściany strychu były obwieszone obrazami wujka Grahama, zamówionymi ilustracjami do książek - cudownych, strasznych, porywających książek z tego rodzaju, który mieszkańcy Clayborn określali jako "urocze" i kupowali, jeśli w ogóle kupowali, dla swoich dzieci. Kanapa znowu zaskrzypiała. Ona robi herbatę. Duch wujka Grahama siedział na drugim końcu kanapy, z głową wtuloną w miękką jak masło tapicerkę, z rozrzuconymi ramionami, wpatrzony w sufit. Nogi oparł na stoliku do kawy, który wyglądał jak fragment lodowca. - Co? - Głos Ryana ledwie wzniósł się ponad szept. - Mówiłem, że twoja matka jest w kuchni, robi herbatę. - I nagle wujek Graham nie był już duchem bardziej niż dwunastoletnie wcielenie Ryana, którego oczami Ryan teraz patrzył. - Och. Ryan oparł dłonie na kanapie i poczuł wilgoć pomiędzy spoconym ciałem a wyprawioną skórą. Siedzieli tak przez długi czas. Ryan słyszał gwizd czajnika, hałas ulicznego ruchu i znajome, uspokajające szczękanie i pobrzękiwanie, kiedy mama szperała w cudzej kuchni. Wiedział, że mama prędzej umrze, niż zapyta wujka Grahama, gdzie trzyma filiżanki. Tato nazywał to kobiecym odpowiednikiem ambicji, która nie pozwala mężczyźnie zapytać o drogę, kiedy zabłądził. - Ryan? - Głos wujka Grahama rozległ się tak nagle, tak głośno, że Ryan podskoczył na dźwięk własnego imienia. - Podejdż tutaj, Ryanie. Wujek Graham siedział teraz pochylony bezwładnie do przodu, z wielkimi dłońmi złączonymi i zwisającymi między kolanami. Ryan zawahał się z lęku przed wielkim smutkiem, który zobaczył w oczach wujka. Wujek Graham widział tylko, że Ryan nie ruszył się z miejsca. - Nie bój się, nie dotknę cię - powiedział. Ryan nie zareagował. - Wiesz, jestem czysty - oświadczył wujek Graham. - Negatywny. Bill wyśmiewał się ze mnie, nazywał mnie paranoikiem, ale... - Jakiś upiorny dźwięk wyrwał mu się z piersi, szybko stłumiony śmiech, szloch czy kaszel. - W każdym razie, jak mówiłem, nie dotknę cię. Obiecuję. Twój ojciec miałby mi za złe. Nagle nieobecność ojca zaciążyła Ryanowi jak rogi. - Nie mógł się wyrwać z pracy, żeby przyjechać z nami na pogrzeb - wymamrotał. - Oczywiście. - Wujek Graham był zbyt wykończony, za bardzo zobojętniały, żeby kwestionować kłamstwo. Ryan... Ryan zobaczył zielony blask w dłoniach wujka Grahama, połysk idealnie rozprowadzonej glazury, falowanie drobnych rzeźbionych łusek niczym pióra gładko ułożone na skrzydle ptaka. Przysunął się bliżej na kanapie, poduszki skrzypnęły i westchnęły pod jego udami. Wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, jakie cudo wujek podaje mu niczym dar. - To smok - oznajmił wujek Graham i pozwolił, żeby mała gliniana figurka stoczyła się po jego dłoni. Ręce Ryana odruchowo wystrzeliły do przodu i chwyciły ją w powietrzu. Wujek Graham roześmiał się. - Ładny chwyt. Pewnie byłeś gwiazdą w Małej Lidze. Ryan wzruszył ramionami zamiast odpowiedzi. Za bardzo pochłaniało go przetaczanie smoka z ręki do ręki, wyczuwanie jego ciężaru, jego śliskiej powłoki, zimne piękno jego oczu. - Hematyt - wyjaśnił wujek Graham, wskazując lśniące kształty jak srebrzyste migdały, osadzone pod łukami brwiowymi stworzenia. - Ma cię wyciszyć, nauczyć skupienia, patrzenia na wszystko ze spokojem. Zamknął oczy i przesunął ręką po czole, odgarniając trzepot czarnych skrzydeł. - Jest piękny - powiedział Ryan. Tutaj, sam z wujkiem, mógł mówić takie rzeczy. W domu, kiedy tato patrzył - tak uważnie teraz, tak czujnie - ograniczyłby swój komentarz do "Fajny". - Jest twój. Zrobiłem go dla... chcę ci go dać. - Otworzył oczy i zdobył się na słaby uśmiech. - Spóźniony prezent urodzinowy. Przepraszam, że zapomniałem. - W porządku. - Ryan pogłaskał grzbiet smoka. Bestia zwinęła się w kłębek jak do snu, ze złożonymi skrzydłami, z kolczastym podbródkiem grzecznie opartym na podwiniętych przednich łapach. Zamknięta łuskowata paszcza ukazywała tylko dwa najbardziej wystające kły. Lecz oczy były otwarte i widziały wszystko. - Proszę bardzo! Mama triumfalnie wkroczyła z kuchni, niosąc przed sobą na tacy asortyment parujących kubków. Wcisnęła Ryana pomiędzy siebie a wujka Grahama, tkając własne zaklęcia siły i wojowniczej normalności z brzęku łyżeczek i szmeru kryształków cukru spadających kaskadą do herbaty. Na talerzyku leżało nawet kilka ciastek. - Mamo, patrz, co wujek mi dał - powiedział Ryan, pokazując jej smoka. - Sam to zrobił. - Jest cudowny, Grahamie - powiedziała szczerze mama. - Czy to twoja nowa pasja? Odchodzisz od malowania? - Stanowczo wprowadzam parę zmian - oświadczył wujek Graham. Wypili herbatę. Wtedy po raz ostatni Ryan widział wujka żywego. Tamtego roku na gwiazdkę wujek Graham nie przyjechał z wizytą. Nigdy więcej nie złożył wizyty. Nie przysyłał listów ani nie dzwonił, chociaż raz, na trzynaste urodziny Ryana, przyszła do niego płaska prostokątna paczka z Nowego Jorku. To była książka, książka zamknięta pomiędzy okładkami z wytłoczonymi złotymi i srebrnymi literami, które wirowały nad otchłanią królewskich błękitów i zieleni. "W krainie smoków", przeczytał na głos, zastanawiając się, dlaczego wujek przysłał mu książkę z obrazkami przeznaczoną najwyraźniej dla dzieci. Potem zobaczył nazwisko artysty i zrozumiał: wujek Graham wykonał ilustracje. Książka otwarła się na jego kolanach. Strona za stroną smoki wzlatujące w purpurowe wieczorne niebo, bijące skrzydłami ze złota, zieleni i szkarłatu. ("Smok jest stworzeniem nocnym. Kocha porę ciemności".) Małe smoki wyglądające z potrzaskanych skorup jaj, młodzieńcze jaszczury walczące na niby o terytorium i dominację. ("Dorosły smok starannie dobiera sobie towarzystwo".) Dziewice uwieńczone kwiatami, wyprowadzane z wiosek brukowanych błotem i gnojem, na ofiarę dla wspaniałych bestii, lecz ofiarę wzgardzoną albo po prostu przeoczoną. ("Fałszywa to bajka, która mówi, że smoki pożądają ciała pięknych dziewic, jakaż bowiem śmiertelna piękność dorówna ich piękności?"). A na końcu obrazy rycerzy - tak dumnych, tak aroganckich w zbroi - z mieczami ubroczonymi życiem smoków. Tutaj wojownik czyha w zasadzce niczym podły zbój, żeby zarżnąć smoka, który przyszedł napić się ze strumienia o zmierzchu. Tam odrąbane głowy jaszczurów dyndają jak obsceniczne trofea pod sklepieniem wielkiej sali, gdzie panowie i damy żłopią wino, ucztują i folgują bydlęcym żądzom. Niewidzące oczy trupów wisiały jak lustra w milczącym sądzie nad swoimi rzekomymi pogromcami, a każda srebrzysta gałka oczna odbijała wizerunek człowieka, od którego cierpła skóra i płakała dusza. ("Ludzie mordują smoki, ponieważ lękają się ich albo ich nie rozumieją, albo ponieważ inni powiedzieli im, że to przystoi mężczyźnie. A niektórzy zabijają smoki, ponieważ nie mogą znieść swojego odbicia uwięzionego w smoczych oczach".) Ostatnia stronica stanowiła arcydzieło sztuki. Wypełniało ją pojedyncze smocze oko, które nasycało zwykły papier srebrzystym splendorem, odbijając zdumioną twarz Ryana. Chłopiec wyciągnął rękę, palce zawisły tuż nad lśniącą powierzchnią, która wciągała go całym sercem we wszystkowiedzące smocze spojrzenie. Tamtej nocy śnił o smokach. Zbudził sie we śnie, gdy wynurzał się nagi ze stawu wysrebrzonego przez bliźniacze księżyce, płonące nisko na zielonym niebie. Krople wody spływały po krawędziach jego skrzydeł, drżały na czubkach pazurów. Z daleka, sponad wzgórz, gdzie złociste trawy kłoniły sie i pochylały pod pocałunkiem wiatru, dobiegł dźwięk ochrypłych głosów kaleczących muzykę. Wspiął się na wzgórza, wlokąc skrzydła po ziemi. Powietrze było słodkie i gęste jak miód. Strząsnął z siebie ostatnie ślady ludzkich myśli i otworzył swój smoczy umysł na wszechświat odsłaniający swoje najbardziej ukryte tajemnice. Wtedy wreszcie zrozumiał, że potrafi latać. Powietrze stanowiło jego domenę; zawładnął nim od pierwszej chwili, gdy tylko jego pierś jak szmaragdowy kil rozcięła niebo. Ciepło uniosło go w górę z niezawodną czułością ojcowskich dłoni. Powoli obracał wielką głowę z lewa na prawo, jego oddech błyszczał szronem w wyższych atmosferach, rozsypywał diamenty na podołku ziemi. Ujrzał ich w dole, wieśniaków z parodiami muzycznych instrumentów, z zadartymi głowami jak woły przestraszone blaskiem błyskawicy. Dziewica stała wśród nich. Ubrali ją na biało, chociaż nawet z tej wysokości widział, że cienką tkaninę jej szaty pokryły przy obrąbku brązowe plamy błota. Ramiona miała nagie i gładkie, złociste włosy niemal niewidoczne spod róż. Poczuł głód palący wnętrze otchłannego brzucha. Przechylił się w locie, ustawił zręcznie skrzydła pod takim kątem, że chwytały tylko te prądy powietrzne, który poniosą go spiralą w dół, do czekającej ofiary. Rozwarł paszczę i języki płomienia musnęły jego łuskowate policzki niczym pocałunek morskich mgieł. A wtedy powietrze przed nim zmieniło się z rodzimego żywiołu we wroga. Krystaliczna pustka stężała, dłonie olbrzyma ukształtowały się z nicości. Uderzył w nieruchomą kratę splecionych palców, a wstrząs wybuchnął błyskiem oślepiającego bólu, odbiciem fali światła, która strąciła go z nieba, wrzuciła go z powrotem do jeziora, z powrotem w drżące chłopięce ciało, budzące się w łóżku do ciemności, samotności i straty. Wszystko zniknęło prócz szeptu: Jeszcze nie. Daję ci tę moc, ale musisz zasłużyć na nagrodę. Ryan, zlany zimnym potem, naciągnął prześcieradło i koc na piersi i spytał cienie o sens. Potem odkrył, że nie tylko od potu piżama lepi mu się do ciała między nogami. W milczeniu, z płonącą twarzą ściągnął spodnie od piżamy i wepchnął do zsypu pralni, udając przed sobą samym, że czarny tunel wpadający do sutereny naprawdę pochłonie je bez śladu. Później nie lubił wspominać tego snu. Wziął książkę od wujka Grahama i zaniósł ją na strych. Ściągana drabina prowadząca do tego składu kurzu i rozmyślnie zapomnianych pamiątek miała ciasną sprężynę. Zwisająca lina do unoszenia i opuszczania klapy, niezręcznie zwolniona, zatrzasnęła ją z hukiem, który wyrwał Ryana ze snu w samą porę, żeby otarł sobie kostki u nóg o drewnianą skrzynię, służącą jako stolik do kawy w pokoju przyjaciela w akademiku. Ryan czekał na kogoś. Nie miał nic do roboty podczas czekania. Spojrzał w dół na stolik i sięgnął po czasopismo. Początkowo nie zauważył, że to gejowski magazyn. Leżał otwarty na reklamie piwa. Ryan podniósł go z nudów i przekartkował z ciekawości. Nazwisko wujka Grahama rzuciło mu się w oczy na rozkładówce ze zdjęciem z ostatniego gejowskiego marszu protestacyjnego na Manhattanie. To nie był wujek Graham. Nie z tą wymalowaną twarzą, nie z tym okrutnym, kościstym uśmiechem wilczej czaszki. Nosił tandetne, krzykliwe ubranie, zamierzone jako prowokacja. Przypominało Ryanowi, w jaki sposób pokazywano stare kurwy w dawnych filmach: papierowa, plamista, pobrużdżona skóra pod żałosną, potworną karnawałową maską. Wujek Graham maszerował pod ręce z dwoma innymi mężczyznami, jednym przebranym za kobietę, drugim w opiętych, neonowo różowych elastycznych spodenkach i podkoszulce wyciętej na brzuchu. Na czole miał wymalowane litery HIV. Kiedy Ryan przyjechał do domu na gwiazdkę, opowiedział mamie o tej fotografii. Odparła tylko: "Wiem". Pokazała mu listy, które pisała do brata; wszystkie wróciły nie otwarte, odrzucone. Tylko raz odesłał jej list z własnym dopiskiem, kartką liniowanego papieru wyrwaną z kołonotatnika i wetkniętą do zwykłej koperty razem ze wzgardzonym listem. "Nigdy nie lubiłaś cmentarzy, Chessie", pisał. "Dlaczego tkwisz pod bramą i udajesz, że rozumiesz sprawy zmarłych? Potrzebujesz magii, żeby patrzeć moimi oczami, i urodziłaś się przykuta do świata. Ale magia istnieje, Chessie. Magia żyje i chodzi za naszymi plecami, piękna i zabójcza, a kiedy zgłodnieje, wybiera sobie ofiarę. Jeśli jedno z nas musiało zapłacić tę cenę, splamić nasze serce zdradą, cieszę się, że na mnie wypadło. Niech tak zostanie". Mama zapytała Ryana, czy pamięta Billa; przytaknął. - On próbuje umrzeć - oświadczyła. - On goni za śmiercią. Nawet po tym, co Bill mu zrobił... jak, u diabła, można odrzucić taki dowód, że zostałeś oszukany?... nawet teraz on ciągle go kocha. - Mama westchnęła. - Jeśli znajdzie to, czego szuka, myślisz, że zadzwoni i nas zawiadomi? Nie mogę sobie wyobrazić, że miałby tak umrzeć, bez... - Zaczęła płakać. Opłakiwała wszystko i nic. Mały gliniany smok westchnął przez sen, zaburczały w nim niedogaszone ognie. Burczenie narastało, lecz zanim dotarło do uszu Ryana, zmieniło się w natarczywy terkot telefonu. Odebrał nie całkiem rozbudzony, owinięty ręcznikiem w talii, już na nogach o tej nieludzko wczesnej godzinie, ponieważ musiał zapisać się na te nieludzko wczesne zajęcia na drugim roku studiów. Szczoteczka do zębów kapała w jego dłoni, kiedy słuchał głosu ojca mówiącego, że wujek Graham nie żyje. Roztrzaskana głowa wujka Grahama leżała na chodniku przed wejściem do starej fabryki, gdzie mieszkał. Gliny zadzwoniły do mamy z nowiną jeszcze wcześniej tego ranka. Więcej powiedzieli ojcu Ryana, ponieważ uważali, że mama nie powinna wiedzieć o tych innych rzeczach, które zrobiono jej bratu. Ojciec bez skrupułów podzielił się tym wszystkim z Ryanem, ponieważ myślał, że syn potrafi to znieść po męsku, i ponieważ okropny ciężar tej wiedzy był zbyt przytłaczający dla jednego człowieka. A może również przekazał to jako ostrzeżenie. Zamknięta trumna pod stosem róż zagradzała prawie całe przejście w autobusie. Wszyscy z kościoła tłoczyli się tu i powtarzali w kółko, jaki utalentowany był Graham i jakie cudowne malował obrazy, i jakie to smutne, bardzo smutne, że zmarł tak młodo. Pani Bauman z drogerii przysiadła na poręczy fotela czarnego chłopca i mówiła mamie, że przynajmniej teraz Graham spoczywa w spokoju. Słowa pociechy przesycały powietrze gorzej niż zmieszany odór wszystkich wieńców i wiązanek, które ludzie przysłali. Wszyscy tu byli i mówili same właściwe rzeczy, a wszelkie wzmianki o morderstwie zostawili za drzwiami, jak psy. Czarny chłopak wreszcie podważył okno na tyle, że zdołał odsunąć oporną szybę. Nagły powiew świeżego powietrza zdmuchnął panią Bauman, róże i zamknięte czarne pudło, zdmuchnął Ryana z powrotem do jego dawnego łóżka w domu, w noc po pogrzebie. Leżał bezsennie i malował na suficie niezliczone fantazje pod wspólnym tytułem "powinienem im powiedzieć". Wreszcie znużony przekręcił się na bok i poczuł, że coś go uwiera w biodro. Sięgnął pomiędzy materac a sprężyny i wyciągnął książkę wujka Grahama. - Myślałem, że zaniosłem ją na strych - powiedział głośno. Srebrne i złote litery na okładce jaśniały własnym światłem. Ryan oblizał wargi i poczuł smak wody z jeziora. Otworzył książkę i przeczytał ją ponownie, po tylu latach. Natrafił na stronicę, która chyba umknęła mu z pamięci, jeśli pamięć potrafi zatrzeć obrazy tak gwałtownie domagające się uwagi. Dwaj młodzi mężczyźni - giermkowie, nie rycerze - zastawili pułapkę, cudownie przebiegłą i okrutną, przed obrośniętym winoroślami legowiskiem smoka. Jeden czyhał w zasadzce z sękatą maczugą w ręku, a drugi stał przed wejściem do jaskini trzymając szafir nieopisanej czystości i urody. Piękny był ten, który odgrywał przynętę, jego oczy rywalizowały z szafirem, co miał wywabić szacownego jaszczura z kryjówki. Już jedna zielona, łuskowata łapa wynurzyła się na cętkowany blask słońca. Wabik uśmiechnął się zimno i wyniośle jak król elfów. Za stosem kamieni jego towarzysz przygotował smoczą śmierć. Twarze obu były wyraźnie widoczne. Każdy rys wbijał się w pamięć. Ryan zamknął oczy, ale wciąż widział ich twarze na wewnętrznej stronie powiek, jak wypalone gorącym żelazem. Cisnął książkę przez pokój i skoczył w drzwi łazienki. Wyszedł z nagiego drewna w puste powietrze. Skrzydła rozłożyły się z trzaskiem, bez potrzeby świadomego rozkazu. Karkołomny upadek przemienił się w naturalny, pełen wdzięku ślizg, który poniósł go w dół, w dół ku rozległej połaci lasów i żałosnym, wyzywającym rykom zdychającego smoka, i dziewicy piękniejszej od wszystkich dziewcząt, jakie znał, uwieńczonej różami. Daję ci tę moc, ale musisz zasłużyć na nagrodę. Zbudził się, wiedząc, co musi zrobić. Zbudził się na wpół uduszony smrodem spalin, kiedy autobus wjeżdżał na terminal Port Authority w Nowym Jorku. Ryan miał za mało pieniędzy na taksówkę, więc pojechał do śródmieścia autobusem. Wysiadł na niewłaściwym przystanku, zabłądził, wędrował w ponurej pielgrzymce przez ulice, gdzie zmięte gazety rozkwitały jak wędrowne chwasty. Wreszcie załamał się i spytał o drogę. Słońce zachodziło, kiedy znalazł adres wujka Grahama. Wątły strzępek czarno-żółtej taśmy trzepotał niemrawo przy zawiasach wielkich drzwi wejściowych do budynku. Szponiaste łapy Ryana stąpały dostojnie, z gracją omijały matowe czerwonobrązowe plamy rozbryźnięte na progu i na chodniku przed drzwiami. Cisza śpiewała hymn powitalny, kiedy wszedł na strych, ostatnie promienie słońca barwiły dodatkowymi kolorami rząd obrazów pozostawionych przez wujka Grahama. Dziewczyna z góry zeszła zobaczyć, co się dzieje, zaniepokojona trzaskiem zamykanych drzwi. Ryan powiedział jej: "Przyjechałem usunąć rzeczy wujka". Pokazał jej klucz i powiedział dostatecznie dużo o wujku Grahamie, żeby udowodnić swoje niezaprzeczalne prawo do przebywania w mieszkaniu. Wzruszyła ramionami, cienkie brązowe włosy rozsypały się po chudych barkach obciągniętych dżersejem. - Daruj sobie, okay? I tak nie poznam, czy zmyślasz. Prawie nie znałam tego faceta. Znaczy, jasne, wiedziałam, że był gejem, no i że malował. Trochę się bałam, kiedy go zabili, ale... - Naprawdę jestem jego siostrzeńcem - nalegał Ryan, ściskając framugę drzwi, aż szpony weszły w drewno głęboko na kilka centymetrów. - Hej, koniec dyskusji. Masz klucz. Kolejnym wzruszeniem ramion dała mu do zrozumienia, że może swobodnie dysponować mieszkaniem i zawartością, dopóki nie pogwałci jej starannie wypracowanej obojętności. Nie była ładna. Takie jak ona w modnym świecie nazywano szprotka. Ryan wolał dziewczyny, które miały piersi większe od pestek pomarańczy. A jednak zaprosił ją do środka. Początkowo odmówiła, ale powiedziała, że również jest artystką. Nigdy jeszcze nie miała okazji obejrzeć z bliska prac wujka Grahama. W każdej chwili mogła zejść na dół, kiedy wujek Graham jeszcze żył, i poprosić o pokazanie obrazów; nigdy nie poprosiła. Przyznała, że nigdy nie przyszło jej to do głowy. - Dlaczego? - zapytał. Ponownie wzruszenie ramion, pozwalające wyśliznąć się bezpiecznie spod nawału niewygodnych pytań. - Nie chciałam się narzucać. Myślałam sobie, kto wie, a jeśli on ma kogoś u siebie? Znalazł herbatę, żeby ją poczęstować. Piła krótkimi, płytkimi siorbnięciami i nieustannie rzucała oczami na boki, żeby go nadzorować. Nie była ładna i nie była w jego typie, i wcale go nie pociągała. Co jezd, Lundberg, nie lubisz dziewczyn? Skierował na nią cały swój czar, tak jak zrobił z Karen Pitt, metodą wypróbowaną ze wszystkimi studentkami, które zaciągnął do łóżka za pomocą gładkich słówek, metodą udowadniającą wszystkim, którzy nigdy nie żądali dowodu, że nie był taki jak wujek. Zanim wyszła, musiał ją pocałować i kupić sobie spokój. Wujek Graham miał łóżko z jasnej sosny z łukowo wyprofilowanym wezgłowiem, takie, jakie się zamawia z katalogu L. L. Beana. Na łóżku leżała jedna z ręcznie zszywanych kołder babci Ruth, czerwono-niebieski wzór niedźwiedziej łapy. Ryan padł na łóżko całkowicie ubrany, nie zdejmując kołdry, i postawił sobie na piersi małego glinianego smoka. Wpatrywał się w srebrzyste smocze ślepia, aż poczuł wody jeziora spływające z grzbietu i obce księżyce krainy smoków powitały go w domu. Jeden raz okrążył czaszę nieba, znacząc powietrze swoją wonią jako własny teren łowiecki. W dole wyśnił wieśniaków śpiewających do niego, żeby sfrunął na ziemię i przyjął ofiarę. Później, pomyślał i potęga jego umysłu zagrzmiała w niebie jak grom. Kiedy zasłużę. Grzmot jego myśli powrócił i ogłuszył go, wtrącił w chwiejny korkociąg. Kiedy wyprostował lot, zobaczył, że zielona kraina zniknęła, rustykalne pieśni przycichły do pomruku ulicznego ruchu, odległego zawodzenia syren. Kamienny las miasta stał sztywno pod księżycem. Smok zanurkował w kaniony, śledząc trop wizji. Polowanie było łatwe; znał ofiary. Odnalazł ich swoim umysłem, nie wzrokiem. Siedzieli w barze, popijali piwo, śmiali się i rozmawiali, i czasami próbowali przyciągnąć uwagę kobiet. Wabik krzyczał najgłośniej, opowiadał kobietom, co chciałby z nimi robić, zapewniał, że będą mu wdzięczne, wymyślał im od dziwek, oziębłych suk, lesbijek, kiedy go spławiały. Zabójca z maczugą tylko się uśmiechał i czasami jedna z kobiet odpowiadała uśmiechem. Wtedy wabik wściekał się i nazywał ja kurwą. - Hej! Na co się gapisz? Ryan sapnął ze zdumienia, kiedy ręka wabika wystrzeliła ku niemu, zamknęła się na kołnierzu koszuli i szarpnęła do przodu. Odór stęchłego piwa uderzył go w nozdrza i ślina opryskała policzki, kiedy wabik wrzasnął: - No co, coś ci się spodobało, pedziu? - Zabieraj ręce ode mnie! Zęby jak rzeźnickie noże zgrzytnęły o siebie, kiedy Ryan gwałtownie odepchnął wabika. Przypadkiem jeden szpon zadrasnął skórę na przedramieniu napastnika, długie, płytkie cięcie. Szafirowe oczy rozszerzyły się w dziecinnym strachu na widok płynącej krwi. - Kurwa, on mnie dziabnął nożem! - Jaki nóż? Gdzie? - wycedził zabójca, patrząc na puste ręce Ryana. - Odbiło ci, Ted, wiesz? - Zasrany pedał wyciągnął na mnie nóż - upierał się wabik. - Cholera jasna, tutaj wszędzie roi się od nich jak od karaluchów. - Kogo nazywasz pedałem? - zapytał cicho Ryan. W tej postaci nie musiał podnosić głosu, żeby wyrazić groźbę. Zabójca obdarzył Ryana szerokim, swobodnym uśmiechem. - Nie zwracaj na niego uwagi. Facet się nawalił. Nie wie, co mówi. - Bez jaj. Ryan poprawił koszulę, zdumiony spokojnym brzmieniem własnego głosu. Nie miał pojęcia, jakim cudem rzeczywiście znalazł się tutaj i jak ci dwaj, jego zwierzyna, przemienili się ze smoczej wizji w dotykalność. Nie wiedział, dlaczego czuł na sobie ciało smoka tak wyraźnie, że chciał chwycić tych dwóch, potrząsnąć nimi i zawołać: "Nie widzicie, czym jestem?" - Co ty, kurwa, czemu gadasz z tym gościem? - zaprotestował piskliwie wabik, ciągnąc zabójcę za rękaw. - Widzisz, co mi zrobił? Pokazał tamtemu swoje zakrwawione ramię. - Czym? - zapytał ciemny znudzonym tonem. - Pieprzonym paznokciem? Widzisz, że facet nie ma noża, więc czym? Jezu, dorośnij wreszcie. Pewnie sam to sobie zrobiłeś. - Czym? - przedrzeźnił go wabik, rozkładając puste ręce. - Palant - burknął zabójca i odwrócił się plecami. Ryan wyszedł z baru. Powietrze zrobiło się chłodniejsze niż za dnia, brzemienne obietnicą deszczu. Przeszedł na róg, żeby sprawdzić nazwę ulicy. Bar znajdował się tylko dwie przecznice od mieszkania wujka Ryana. Tutaj się zaczęło, pomyślał. Zastanowił się, w którą stronę pójdą, kiedy wreszcie wyjdą z knajpy. Miał nadzieję, że nie rozstaną się od razu za progiem. Potrzebował ich w tym samym miejscu i w tym samym czasie. Potem jeden ognisty oddech, jeden cios pazurów, jedno krótkie kłapnięcie zębów, które mogły rozpłatać dorosłego jelenia. To dobrze znany fakt, że smoki nie zapominają tych, których kochają. Miłość smoka zawsze jest wierna, czasami ślepa. Może to wada. Ponownie wzbił się w niebo, żeby wybrać miejsce zasadzki. Szczęście mu dopisało. Okolica obfitowała w ciemne zaułki. Wylądował lekko na dachu budynku naprzeciwko baru, od rozgrzanej smoły zaswędziały go łapy, aż podkurczył palce. Wzniósł srebrzyste oczy wysoko w niebo, mierząc upływ czasu powolną wędrówką księżyca. Zwierzyna pokazała się dwie godziny po północy. Była z nimi kobieta, uwieszona u ramienia zabójcy. Wabik markotnie wlókł się z tyłu, przygarbiony, ze spuszczoną głową. Kobieta miała włosy koloru cytrynowej farby i równie pozbawione życia, twarz pobrużdżoną od wulgarnego śmiechu. Czepiała się szerokich ramion zabójcy, potykała się i szurała nogami po chodniku. Wabik patrzył na nią z wyrazem głębokiego niesmaku. Cała trójka przeszła na drugą stronę ulicy, tkając kroki pijackiej pawany. Nawet wysoko na dachu smok wyczuwał odór piwa, kwaśnego wina, potu i zwietrzałych perfum. Uderzył raz skrzydłami i wzleciał w powietrze, starając się poruszać możliwie cicho. Zaciekawiło go, czy mężczyźni zamierzają podzielić się kobietą i czy kobieta tego chce. Wiedział, że jeśli jej pożądali, nie będą zważać na jej chęci. Unosił się nad nimi, kiedy szli ulicą, cień tuż obok na chodniku, mroczny kształt prześlizgujący się ponad dachami, nie zagrożony wykryciem w tym mieście, którego mieszkańcy tak rzadko wznosili oczy do nieba. Patrzył, jak przystają na rogach ulic, żeby się pośmiać; widział, jak przystają na środku jezdni, żeby się kłócić. - Ted, do cholery, co ty wyprawiasz? - Ciemnowłosy spojrzał przez ramię, kobieta owinęła się wokół niego jak peleryna. - Jeszcze tu jesteś? Miałeś skręcić w lewo na tamtym skrzyżowaniu, jak chcesz wrócić do domu. - Wiem, jak wrócić do domu. - Wabik wyzywająco uniósł podbródek, czekając na sprzeciw towarzysza. - Myślałem, że będziesz potrzebował pomocy z tą babą. No wiesz, gdyby cię obrzygała, zanim ją doholujesz do domu. Zabójca roześmiał się. - No dobra, chodź. - Nie będę rzygać - sprzeciwiła się kobieta. Zwężonymi oczami popatrzyła na wabika. - Jesteś wkurzony, bo żadna nie chciała iść z tobą do domu. - Akurat mi zależy, żeby wyrwać towar z takiego baru - odparł wyniośle wabik. - Taak? - Kobieta zrobiła chytrą minę. - A jakie bary wolisz, maleńki? - zapytała znaczącym tonem. - Zamknij się, dziwko - warknął wabik. Uderzyłby ją, gdyby nie zabójca. Smok o tym wiedział. Na razie jednak odwróciła się do zabójcy, skrzecząc z oburzeniem. - Hej, skarbie, to nic, w porządku, to tylko on, trochę mu odbija, wiesz? - powiedział ciemnowłosy. - Nie drażnij go, okay? I nie gadaj takich gównianych rzeczy o moim kumplu. Coś w jego głosie napięło się niemal niedostrzegalnie i kobieta wyczuła to, chociaż była pijana. Smok zobaczył, jak się skuliła ze strachu. - Ja tam nic nie mówię - powiedziała. - Akurat - zgrzytnął zębami wabik. - Niby jakie bary? Jakbym nie wiedział! Cholerna głupia... - Ona cię nie zna i tyle, Ted - przerwał mu zabójca. - Gdyby cię znała, nigdy by czegoś takiego nie powiedziała o tobie. - Pokazał zęby, a wabik odwzajemnił ten grymas, zbyt drapieżny jak na zwykły uśmiech. Smok zobaczył, jak wymieniają sekret zbrodni w jednym spojrzeniu. Smok zstąpił na ziemię. Według praw geometrii alejka, którą wybrał, powinna okazać się zbyt wąska jak na rozpiętość jego skrzydeł, a jednak wylądował bezpiecznie. Idealne miejsce, zaledwie kilka jardów dalej na szlaku zwierzyny, ulica pusta jak na zamówienie. Czekał. Kłótnia została zakończona. Teraz wszyscy troje ruszą ulicą w tym kierunku. Smok zdecydował się na ogień. Ogień był szybki i czysty, chociaż niewybredny. Tym gorzej dla kobiety. Kroki zastukały na chodniku. Powieki smoka, gładkie jak muszle pomimo łusek, rozsunęły się tak szeroko, że ciemność pierzchła przed srebrzystym blaskiem jego oczu. Usłyszał głos kobiety: "Co tam jest, do cholery?" i odpowiedź zabójcy: "A kogo to...?" Wtedy ich miał. Żaden jeleń nigdy nie został tak dokładnie sparaliżowany przez światła samochodu. Ostry blask smoczego spojrzenia obmywał ich, zdzierał i unicestwiał wszystko oprócz prawdy. Smok nabrał tchu, żeby zionąć ogniem. A w odległym pokoju śniący trzymał książkę otwartą na ostatniej stronie, tonął w srebrnym smoczym oku i widział tylko prawdę. Nie mogę. Ogień zgasł mu w gardle. Poczuł, jak opada z niego smocza postać, smocza moc. Obraz dziewicy uwieńczonej różami rozwiał się jak dym. Wspaniały blask smoczego spojrzenia zgasł i alejkę oświetlało tylko mętne światło latarni. Zaczął padać deszcz, siąpiący, przenikliwy. Ryan poczuł zimno. - Kto tam jest? Wychodź! - krzyknął zabójca. Czar prysnął. Ryan wysunął się z cienia, ponieważ nie mógł zrobić nic innego. - To ten dzieciak z baru! - Ciemnowłosy wydawał się szczerze zdumiony. Co mu nie przeszkodziło chwycić Ryana za ramię, ścisnąć mocno i szarpnąć do światła. - Co ty sobie myślisz, czemu nas śledzisz? - Palce zagłębiły się mocniej w miękkie ciało. - Zboczony jesteś czy jak? - Mówiłem ci, co on za jeden! - wrzasnął piskliwie wabik. - Potrafię takiego rozpoznać. - Taak, chyba potrafisz - mruknął zabójca. Puścił ramię Ryana i chwycił go z przodu za koszulę. - Ostatnim razem miałeś rację. - Skarbie, puść go, to tylko dzieciak - poprosiła kobieta. - Ten dzieciak... - potrząsnął Ryanem, aż tamtemu zadzwoniły zęby - był wcześniej w barze i próbował z nami zaczynać. Chcesz z nami zaczynać, mały? - Uważaj na niego, on ma nóż - pisnął wabik. - Wielkie rzeczy. - Zabójca sięgnął do kieszeni dżinsów. - Ja też mam. Ostrze błysnęło srebrem w ciemności. Ryan zobaczył odbicie własnych oczu na lśniącej klindze. Przypomniał sobie wszystkie rzeczy, które zrobiono wujkowi Grahamowi, rzeczy, które policja powiedziała tacie, rzeczy, o których roztrzęsiony tato tylko mu napomknął. Ci dwaj roztrzaskali czaszkę wujka, kiedy już zrobili z nim wszystko, co chcieli. Usłyszał, jak żałosny głos w jego wnętrzu mówi: Zabili mnie bez chwili wahania, Ryanie. Wiem, że szukałem śmierci, ale w taki sposób? Jako mniej niż człowiek, mniej niż zwierzę, zwykła zabawka dla zepsutych, sadystycznych dzieci? Zabiją cię bez żadnych skrupułów. Twojej matce pęknie serce. Dlaczego ich nie zniszczyłeś, kiedy miałeś moc? A serce Ryana odpowiedziało: Ponieważ nie chciałem być taki jak oni. - Jezu, puść go - zaskomlała kobieta. - Chyba go nie potniesz? - Jak nie chcesz widzieć, to zamknij oczy - poradził jej zabójca. - O kurwa, tobie też odbiło. Potrząsnęła głową i chciała uciekać, ale wabik złapał ją i trzymał mocno. - Chyba nie polecisz po gliny, co? - syknął jej do ucha. - Niee, na pewno nie. Szarpnął ją za rzadkie włosy i uderzył mocno pięścią w twarz, zanim zdążyła krzyknąć. Jęknęła i osunęła się na ziemię. - Hej! Coś ty zrobił tej dziwce? - oburzył się zabójca tak samo, jakby przyłapał uliczny gang na rysowaniu karoserii nowego samochodu. - Bo co? - Wabik wzruszył ramionami. - Niby teraz nie możesz z nią zrobić tego, co chcesz? Uniesiony nóż, prosta linia zimnego błękitu przecięła pole widzenia Ryana. Zamknął oczy. Pięść uderzyła go w ramię. - Um-um, perwersie - powiedział zabójca. - Musisz na to patrzeć. Chcę widzieć, jak patrzysz. Otwieraj oczy. - Znowu mocne szarpnięcie za koszulę Ryana. - Otwieraj! Więc Ryan otworzył oczy. Krzyki. Krzyki nie jego, krzyki raniące go w uszy, kiedy czyste białe światło ponownie zalało alejkę. Wyrwały go na wolność z pojmanego ciała, cisnęły go w niebo pełne deszczu. Wciągnął powietrze przez zęby, kiedy poczuł lodowate krople na skórze wciąż ludzkiej, potem obrócił się w bezskrzydłym locie i spojrzał w dół na to, co pozostawił za sobą. Spodziewał się ujrzeć dwóch mężczyzn zagapionych w niebo z otwartymi ustami, niczym prości zabobonni wieśniacy z krainy smoków. Zamiast tego zobaczył, że klęczą w alejce, na kolanach w błocie, zakrywając twarze drżącymi rękami. Zrozumiał, że próbują nie patrzeć, próbują osłonić oczy przed porażającym widokiem. Rozluźnił słabą więź z powietrzem i dotknął ziemi za nimi, za upadłą kobietą. Zobaczył oczy smoka. To była wielka bestia, ogromna, wspaniała, znacznie potężniejsza niż młodociany jaszczur, który wcześniej mieścił w sobie duszę Ryana. Mury alejki pękały, cegły i tynk kruszyły się pod ciężarem jej obecności. Leżała opierając na podwiniętych łapach kolczasty podbródek, lśniące oczy spoglądały na dwóch mężczyzn niemal obojętnie, z namysłem. Postawą nie wyrażała morderczych zamiarów. Tylko patrzyła na nich, sennie, spokojnie. Próbowali odwrócić wzrok i nie mogli, próbowali zamknąć oczy, ale powieki jakby zamarzły otwarte, próbowali zasłonić się rękami, ale sparaliżowane dłonie nie udzieliły im tej łaski. Musieli patrzeć. Nie mieli wyboru, musieli widzieć. A niektórzy zabijają smoki, ponieważ nie mogą znieść swojego odbicia uwięzionego w smoczych oczach. W wypukłej, lśniącej powierzchni jednego oka zabójca kulił się w ciemnym miejscu, okładał kijami zjawy, skomlał ze strachu. Ropiejące rany pokrywały jego nagie ciało, wychudzone jak szkielet, twarz składała się wyłącznie z ostrych kości pod plamistym, purpurowo żyłkowanym skalpem i żałosnymi kępkami włosów. W drugim oku wabik przywierał do ramienia zabójcy, tulił się do tego wyższego, zdrowego ciała. Pozwolił ustom wędrować swobodnie, oczy wypełniała ekstaza długo odsuwanego spełnienia. Jego ręce były wszędzie, dotykały, pieściły, sięgały po wszystko, czego pożądał. Chcę tego, wymówiło bezgłośnie jego odbicie w lustrzanym ślepiu potwora. Zawsze tego chciałem... zawsze chciałem ciebie. Smok uniósł głowę i mrugnął raz, gasząc wizję. Kiedy ponownie otworzył oczy, zniknął. Dwaj mężczyźni odwrócili się i wymienili spojrzenia, deszcz spływał po ich twarzach. Kobieta poruszyła się i jęknęła, widocznie odzyskała przytomność. Nie usłyszeli jej. Ryan nachylił się i szepnął jej do ucha: - Wstawaj. Musimy stąd uciekać. Zaklęła i odepchnęła go. Więc uciekł sam. Biegł, potykał się na spłukanej deszczem jezdni i próbował obliczyć, jak daleko dobiegnie, zanim pryśnie czar smoczego spojrzenia, zanim tamci ruszą w pościg. Zdawało mu się, że słyszy ich za plecami, że się zbliżają. Oddech palił go w piersi. Nie odważył się oglądać za siebie. Prześladowcy osaczali go nieubłaganie jak noc. Prawie czuł lodowate tchnienie noża na skórze. Przyspieszył, lecz im szybciej uciekał, tym bardziej gęstniało powietrze wokół niego. Musiał walczyć o każdy krok. U stóp miał ciężary zamiast skrzydeł. Mokry asfalt zmienił się w smołę, wsysał go, więził, zatrzymywał w miejscu. W tym świecie działały także inne czary poza magią smoków. Ciemne siły miały na rozkazy więcej sług niż siły światła. Ryan otworzył usta, żeby wołać o pomoc, ale nie wydał żadnego dźwięku. Raz po raz nabierał powietrza w płuca, i za każdym razem tylko czarna cisza wypełniała jego pierś, gardło i usta jak wełna. Smoła zastygła na kamień, uwięziła jego stopy; nie mógł się ruszyć. Zebrał siły do ostatniego krzyku, zanim dopadną go myśliwi... ...i zbudził się z krzykiem w łóżku wujka Grahama. Siedział wyprostowany, sztywny jak lalka. Ubranie lepiło mu się do skóry. Wodniste światło przedświtu wybieliło okna. Spuścił nogi z łóżka i usłyszał chrzęst pod stopą, kiedy dotknęła podłogi. Obok łóżka leżał rozbity gliniany smok. Ryan pozbierał wszystkie kawałki, na szczęście dość duże. Można je skleić. Na próbę ułożył odłamki na nocnym stoliku i obejrzał rezultat. Brakowało tylko oczu. Zrobił sobie rozpuszczalną kawę i wychodząc zamknął na klucz drzwi mieszkania. Ulica była wilgotna i zimna po deszczu. Kałuże oleju w rynsztoku lśniły tęczowo. Ryan stanął na progu i spojrzał w dół. Plamy były całkiem niewidoczne na mokrym betonie. Wkrótce nikt nie będzie pamiętał, co się tutaj stało. Pomacał wystrzępiony koniec czarno-żółt