Diana L. Paxson PANI ŚWIATŁA Tłumaczył Dariusz Kopociński Mojemu mążowi. Jonowi DeClesow Prolog Gdy światło związało się z ciemnością, a duch z materią, narodził się świat. Zrazu jedna tylko iskierka wirowała w otchłani. Zwalniając i stygnąc, przybierała wygląd kuli, w której odrębne żywioły ognia, wody, ziemi i powietrza ścierały się z sobą w nie kończącym się tańcu. Wypiętrzały się kontynenty, rzeki żłobiły łożyska w stronę morza, a gdy ziemia okrzepła, pojawiły się pierwsze żywe stwo- rzenia. Każda istniejąca rzecz powstała według wzoru właściwego swe- mu rodzajowi, ale też każda jednostka była niepowtarzalna. Wszyst- ko posiadało świadomość, począwszy od najmniejszej cząsteczki, a skończywszy na Umyśle — Stwórcy Wszechrzeczy. Także po- mniejsze umysły, stanowiące zarówno przyczynę, jak i rezultat istnienia złożonych stworzeń, uzyskały wiedzę o sobie i o innych, wędrując po młodej ziemi. Były strażnikami swych gatunków. A nad nimi wszystkimi na każdym określonym obszarze władzę sprawował osobny strażnik krainy, o którego charakterze decydował jego duch, podobnie jak sami strażnicy wyznaczali prawa dla przedstawicieli podległych im rodów. Pojawiały się gatunki, a potem znikały. Aż nadeszła chwila, gdy na ziemi do głosu doszło nowe stworzenie, zdolne uwięzić świado- mość w słowach. Używało wielu języków, lecz w każdym nazywało siebie człowiekiem. Przez tysiąclecia ludzie pamiętali o swych pra- początkach, oddawali cześć strażnikom i tak zamieszkiwali ziemię, by nie czynić jej szkody. W końcu jednak zaczęli się zmieniać, pragnęli naginać prawa natury do swej woli. Z biegiem czasu, jak świat długi i szeroki, coraz to nowe narody wypierały z żyznych terenów plemiona przestrzegające dawnych zasad, a pamięć o straż- nikach zacierała się w ludzkich sercach. Jednakże przebrała się miara i sama natura powstała przeciwko ludziom: ziemia się zatrzęsła, a dziki wicher rozdmuchał pożary, zagaszone dopiero przez wzburzone wody. Wszelki zwierz i każda roślina wypowiedziała wojnę człowiekowi. Poty tak się działo, póki ostatnia garstka ocalałej ludzkości nie ubłagała Stwórcy, aby urato- wał ją od zguby. A wtedy Stworzyciel polecił strażnikom, duchom poszczegól- nych krain, ukazać swoją postać. Na każdym terenie, stosownie do jego charakteru, miało obowiązywać oddzielne prawo. I chociaż postanowiono, że krainy ludzi będą od tej pory dzielić coraz większe różnice, to jednak w żadnym z nich, według ustanowionego dekretu, ludzie nie mogli już być panami, a tylko mieszkańcami ziemi. Na pewnym malowniczym wybrzeżu morza, opromienionym blaskiem zachodzącego słońca, ocaleni z kataklizmu szczęśliwcy zawarli przymierze ze strażniczką. Chcąc, by pamięć o przeszłości minęła wraz z zachodzącym słońcem, nazwali ją, podobnie jak swoje państwo, Westrią. Ci nieliczni, którzy nie zarzucili dotąd dawnych rytuałów i nie stracili umiejętności swych przodków, zostali teraz wybrani na nauczycieli ludu. Tacy jak oni właśnie podjęli się dzieła odbudowania świata, bardzo starego i zarazem zupełnie nowego. Dwieście lat po kataklizmie wojny zagroziły trwałości przymie- rza. W tym to czasie pewna kapłanka stworzyła cztery Klejnoty Mocy, po jednym z myślą o każdym z suwerennych żywiołów. Używał ich jej syn, tym sposobem lecząc rany ziemi. Mijały długie lata, klejnoty i berło władzy przechodziły z rąk do rąk kolejnych potomków królewskiej dynastii. W szóstym stuleciu obowiązywania przymierza prowincje Westrii nagliły króla, by wszedł w związek małżeński, bo dotąd nie miał dziedzica. Tak więc król zebrał drużynę i wyprawił się na poszukiwania królowej Westrii — kobiety mogącej zostać panią królewskiego serca i zarazem Panią Klejnotów. 1 Ognie burzy Mrok rozcięły ogniste pręgi, wydobywając z ciemności zarysy ośnieżonych gór i zewnętrznych umocnień twierdzy. Na szybie okna, które przed chwilą otworzyła Faris, mignęła jej twarz oraz sina, kręta blizna, biegnąca po wewnętrznej stronie lewego ramienia. Odetchnęła głęboko rześkim, wilgotnym powietrzem, mrużąc na moment oczy, nim blask ściemniał i noc odzyskała panowanie nad światem. Wzdrygnęła się trwożnie, gdy grom przetoczył się nad fortecą, choć przecież wiedziała, że będzie huczało. — Niechaj władcy żywiołów zlitują się nad królem. Wielką tej nocy toczą z sobą wojnę — odezwała się z tyłu Rosemary, przyja- ciółka Faris, tonem jak zwykle spokojnym, zadającym kłam wypo- wiedzianym słowom. — Miejmy nadzieję, że znalazł sobie schronienie — rzekł Farin, brat Faris. Przejechał delikatnie po strunach harfy, podejmując me- lodię przerwaną w chwili uderzenia pioruna. Odbicie na szybie ukazało skrawek pokrytej freskami ściany, sowę Rosemary usado- wioną na swej zwyczajowej grzędzie, płomyki ognia. Nagły podmuch wiatru zdmuchnął z czoła Faris grzywkę cie- mnych włosów. Słyszała, jak poniżej, w okolonym murem ogrodzie, drzewa wzdychają, wyciągając ramiona w stronę burzy. Wpadło jej w rękę kilka białych płatków, uniesionych na wietrze. Zastanawiała się, czy jakieś kwiecie dotrwa do święta Pani Kwiatów. — Jehan obiecał mojemu ojcu, że zdąży na jutrzejszą ceremonię — powiedziała Rosemary. — Byłoby szkoda, gdyby go na niej zabrakło — odparł Farin. — Każde dziewczę w Coronie łudzi się nadzieją, że Pani pomoże jej zdobyć łaski u króla. — Ale nie ja. Faris jest piękniejsza, niechże ona zostanie królową! — Daj spokój, Rosemary! Oszczędź jej bolesnego rozczarowa- nia. Bardzo by je przeżyła. — Głos Farina stał się aż nazbyt wyraźny, gdy wicher przycichł. — Naszą rodzinę i tak już spotkał zaszczyt: Berisa poślubiła wszak twojego brata, który pewnego dnia obejmie funkcję lorda komendanta Corony. Rosemary westchnęła. — Nie rozczulajcie się tak nad Faris., Żaden godny kandydat na męża nie będzie się przejmował jej oparzoną ręką. Faris mimowolnie zsunęła rękaw. Ujrzała mgłę przed oczami, a w oszpeconym ramieniu poczuła ostry ból, jakby błyskawica prze- orała zamiast nieba jej ciało. „Mój ojciec się przejmuje... Berisa miała rację, nie powinnam była ruszać się z domu!" Wiatr znów się wzmagał. Faris zacisnęła powieki, kiedy ognie piorunów rozjaśniały firmament ponad białym wierzchołkiem Ojca Gór i mrugały wśród skotłowanych chmur. Chcąc niejako uciec przed słowami Farina, rozwarła okno na oścież i wychyliła się na deszcz, oddychając ciężko. Naładowane energią powietrze rozwi- chrzyło włosy i łaskotało w skórę. Doznała zawrotu głowy. „Co ja robię?" — zganiła się w myślach, lecz jej duch szybował już na spotkanie burzy. Wokół rozbrzmiewał łoskot piorunów, ona wszelako słyszała nieludzkie wybuchy rechotliwego śmiechu. Widziała niebiańskich ludzi, zapalczywie miotających kłębami chmur, którzy wydłużali się w zawiłe linie światła, a gdy te ginęły z hukiem, raz jeszcze przyob- lekali się w kształty. Żywioły igrały z sobą, tocząc niesamowitą rozgrywkę na siły i wzory, opartą na zasadach, które niemalże rozumiała. Duch jej tańczył w objęciach nawałnicy, a ona wyciągała ręce, by zaczerpnąć mocy. Niebiosa wprzódy otoczyły ją kręgiem, by zaraz pęknąć, jak gdyby sama materia świata uległa rozerwaniu i ukazała skrywane dotąd piękno. Z okrzykiem na ustach Faris odskoczyła od okna, kiedy ziemią i niebem wstrząsnął łoskot gromu. — Faris! Co ty wyprawiasz? Znowu chcesz się przeziębić? — Starożytne szkło zabrzęczało, gdy Farin zatrzasnął okno. — Woda kapie ci z włosów. Pozwól, że zaprowadzę cię bliżej ognia. — Niczym oderwana od własnego ciała, Faris poczuła, jak silne ręce Rosemary na poły niosą ją w stronę paleniska. Wodziła wzrokiem za złotymi warkoczami dziewczyny, gdy ta pochyliła się, żeby rozgrzebać węgle i wysunąć spod śpiącego owczarka szal, którym następnie okryła wiotkie ramiona przyjaciółki. Faris poczuła teraz cienkie strużki wody na szyi oraz ból w pal- cach, kiedy krew zaczęła żywiej płynąć. „Przed chwilą moje ręce miały siłę burzy" — pomyślała, ignorując napomnienie brata. „Cóż to za słaba rzecz: ciało! Ojciec miał rację, że zabronił..." Zamknęła oczy, broniąc się przed wspomnieniem tamtych słów. Jej matka posiadała zdolność przywoływania wiatrów i rozmawiania z drze- wami, lecz ona umarła. — No, od razu lepiej — stwierdziła Rosemary, przecierając po raz ostatni wilgotne włosy Faris. — Ależ, Rosemary! Ja nie jestem jednym z tych dzikich stwo- rzeń, którymi opiekujesz się z takim zamiłowaniem. — Faris parsk- nęła śmiechem, sowa bowiem wykręciła głowę w jej kierunku i mrugnęła jednym złocistym okiem. Słyszała cichutkie posapywa- nia, kiedy w klatce z plecionki pod przeciwległą ścianą poruszyły się króliki. — To nie jest wcale takie pewne — mruknął Farin. Usiadł na swoim miejscu. Pochyliwszy głowę nad harfą, szczypnął na próbę kilka strun z końskiego włosia. — Ojciec zapowiedział, że jeśli król nie dotrze tu przed zmierz- chem, wyjedzie mu na spotkanie — rzekła Rosemary. — W takim razie i ja pojadę — oświadczył Farin. — Cóż to będzie za widok, kiedy cała arystokracja Laurelynnu zagrzebie się po kolana w błocie. — Nie drwij. Towarzyszy mu Eryk z Morskich Wrót, jak też paru innych, którzy walczyli z Jehanem przeciwko Elayanom. Zresz- tą jest z nim seneszal Caolin. Wątpię, czy tego wyprowadziłby z równowagi choćby i drugi Kataklizm. — Ale Mistrz Jałowców już przybył — wtrąciła Faris, wspomi- nając niskiego, odzianego w szare szaty mężczyznę, który podczas wieczerzy siedział sztywno niby skała w nurcie rwącej rzeki. — Owszem, musi pokierować przygotowaniami do uroczystości. Faris ujrzała w pamięci obraz gałęzi migdałowca, olśnionych blaskiem gwiazd, rozkołysanych przez wichurę. Mijał już drugi tydzień lutego, lecz nadal we znaki dawały się zimowe burze i trudno było uwierzyć w bliskość święta i rychłe nadejście wiosny. Dał się słyszeć głuchy pomruk pioruna, jakby gdzieś daleko rozgniewał się niedźwiedź, któremu zdobycz uciekła sprzed nosa. Ciarki przeszły po skórze Faris, zatroskanej o los króla i jego ludzi. Grom huknął tak, jakby dwie tarcze zderzyły się nad głową Jehana. Koń szarpnął się w bok, o mały włos nie wyrzucając jeźdźca z siodła. Król zmełł w ustach przekleństwo, gdy cichł hałas. — Wichroskrzydły, ty biały ośle! Myślałem, że podczas takiej pogody czujesz się wyśmienicie! I czegóż się lękasz, mój łabędziu? Patrz, już się ucisza... — Nie przestając mówić, uspokoił wierz- chowca szarpnięciem za cugle i pewnym naciskiem kolan. Uśmiech- nął się, dostrzegłszy swego giermka Rafaela, który pilnie mu się przyglądał. Z tyłu doleciał kwik zwierząt, a zaraz po nich zmieszane okrzyki ludzi. „Następny koń się wywrócił" — pomyślał. „Trzeba było rozłożyć obóz w Badensbridge. Co też mnie podkusiło, żeby próbo- wać doprowadzić ludzi do twierdzy przed nadejściem burzy?" Nad rzeką nie znalazłby jednak dość miejsca dla orszaku lordów, dygni- tarzy, oficerów, żołdaków tudzież dla taborów, które król Westrii zmuszony był z sobą taszczyć w swej wędrówce w poszukiwaniu królowej. „Po jakie licho się na to zgadzałem?" — wymawiał sobie. Niemniej, skoro skończył trzydzieści 1 at, Rada miała prawo domagać się, aby nareszcie wybrał królową Westrii. Przez moment w świetle błyskawicy oglądał skłębioną masę ludzi i zwierząt, rozciągniętych szeregiem wzdłuż błotnistych zakoli drogi. Za nimi teren wznosił się delikatnie ku górom, tu i ówdzie pocętkowanym dębowymi gajami i karłowatymi sosnami — ku górom, którym prowincja zawdzięczała swe miano: Korona Westrii. Przynajmniej jeszcze nie zgubili kierunku! Wichroskrzydły niecierpliwie potrząsnął łbem, wobec czego król popuścił mu wodzy, pozostawiając ogierowi chwilę swobody, pod- czas gdy sam próbował przebić wzrokiem zasłonę rzęsistego desz- czu. Powinni jak najszybciej znaleźć schronienie, tylko gdzie? „Kie- dy się kształciłem w Akademii Mędrców, znałem każdy zakręt drogi stąd aż do Laurelynnu... Ale to było dawno". Na granicy z Normon- taine panował spokój, a lord Theodor miał głowę na karku. Skoro żadna potrzeba go tutaj nie wołała, w ciągu piętnastu lat panowania Jehan dwa razy tylko znalazł czas, by odwiedzić warownię. Gdy ponownie rozbłysło, ujrzał na horyzoncie poszarpane kon- tury. Zatrzymał ogiera. Starożytni zbudowali tu wielkie miasto, które później legło w gruzy, kiedy ziemia się poruszyła i pękła tama u podnóży Ojca Gór. Pamiętał, że wśród ruin można by ewentualnie poszukać schronienia. Czyżby właśnie je zobaczył? Caolin, niewy- czerpana skarbnica informacji o Westrii, z pewnością będzie wie- dział. Król okręcił Wichroskrzydłego, wypatrując seneszala. Caolin nasunął kapuzę głębiej na oczy i pochylił się w siodle, obejmując długimi nogami boki kasztanowej klaczy, zaciskając na cuglach silne palce. Jego ciało cierpliwie znosiło przeciwności losu, natomiast umysł — gdy stało się oczywiste, że nie może nic zrobić, aby ochronić przed wilgocią futerały z przesyłkami — koncentrował się na następnym ruchu w grze w szachy, której partię Caolin rozgrywał z sobą samym, odkąd wyjechali z Badensbridge. Raptem usłyszał swoje imię, a wołał człowiek, którego głos zawsze docierał do jego uszu. Gdy uniósł głowę, by spojrzeć w stronę króla, piorun uderzył tak blisko, że w powietrzu dało się wyczuć swąd spalenizny. W blasku niebieskawego światła dostrzegł konia stającego dęba, a opodal Jehana: król popędził Wichroskrzydłego, złapał za munsztuk przerażonego zwierzęcia i sprowadził je na ziemię. Z roziskrzonymi oczami i skupionym wyrazem twarzy zmu- szał konia do posłuchu, pytając dygoczącego jeźdźca: — Nic ci się nie stało? — Piorun uderzył w sosnę blisko drogi, pomimo ulewy płonęła teraz niby pochodnia. Caolin zobaczył, że chłopiec na koniu przytrzymywanym przez króla potrząsa głową i sili się na uśmiech. — Dobrze więc, pilnuj swego wierzchowca — ciągnął Jehan. — Ledwie żyje ze strachu! — Chłopiec zaśmiał się niepewnie, bo nawet w tak wątłym świetle widział, jak zmoczone zwierzę drży na całym ciele. — Panie! — zawołał ktoś. — Jedziemy do twierdzy czy do piekła? — Ja do twierdzy! — Jehan wyszczerzył zęby. — Ale jeśli wola, możesz tu sobie zostać! Cierpię nie mniejsze niż ty niewygody, lecz niebawem znajdziemy schronienie, a zatem nie rozpaczaj! W migotliwym świetle Caolin dostrzegł błyski w oczach Jehana. Wiedział, że chociaż król jest zziębnięty, przemoczony i martwi się o swych ludzi, to jednak okazja do działania dodaje mu animuszu. Seneszal siedział nieruchomo, obserwując z siodła zachowanie króla. — Nie rozpaczaj, powiada! — rozległ się czyjś anonimowy głos. — Czemu więc nie skorzysta z Klejnotów, ha? Wszak to on jest ich panem. Pewnie dałby sobie radę z takim drobiazgiem jak burza z piorunami?! — Mówisz o Klejnotach Westrii? — dał się słyszeć w odpowie- dzi przerażony szept. — Złamałby Przymierze, gdyby ich użył do uciszenia zwyczajnej burzy! — W takim razie jaki z nich pożytek? W dawnych czasach to ludzie byli panami świata. — Co z tego, skoro na koniec świat zapanował nad nimi? Lepiej już niech zostanie, jak jest — odrzekł mu towarzysz. Caolin wytężył wzrok, lecz nie zdołał wypatrzyć mówcy. Jakkol- wiek nauczony znosić wszelkie niedogodności, przyznawał jednak pewną rację żalącemu się człowiekowi. Wielokrotnie, kiedy woda zalewała wioski lub ogień pochłaniał zbiory, tęsknił za jakąś siłą mogącą położyć kres nieszczęściom. W Akademii Mędrców wbija- no do głowy dochowywanie bezwzględnej wierności postanowie- niom Przymierza, Caolin jednak nie musiał przestrzegać nauk Aka- demii. W innych krainach ludzie żyli według odmiennych praw... Ale jakich? Do czego człowiek może się posunąć, nie zagrażając samej Westrii? Wiatr zmienił kierunek, zaciął deszczem w odsłoniętą twarz. Zygzaki błyskawic rozświetliły widnokrąg. Caolin skulił się w siod- le. „Ziemia i woda, wiatr i ogień — oto prawdziwe potęgi. Czyżby człowiek posiadający Klejnoty Westrii naprawdę mógł rozkazywać piorunom? Ale Jehan nigdy ich nie używa, toteż się nie dowiem..." — Caolin! — Seneszal poderwał głowę, obrócił się i zobaczył króla. — Trzeba nam znaleźć miejsce na nocleg. Ludzie ledwie dyszą i lękam się, że zbłądzimy. Są tu jakieś ruiny, gdzie moglibyśmy przeczekać furię żywiołu? Caolin zamknął powieki, przywodząc na pamięć mapę Westrii z jej czterema prowincjami i czerwonymi wstęgami dróg. Ujrzał przed oczami Wolne Miasta, rozłożone nad brzegami rzeki Dorady niczym paciorki na sznurku, oraz fortece przypominające warownię, z której lord Theodor sprawował rządy nad Coroną. Mapa ukazała mu nadto kopalnie, pola uprawne i ruiny wymarłych miast, gdzie czasem odnajdywano szklane i metalowe przedmioty, książki i osob- liwe mechanizmy nieodgadnionego przeznaczenia. — Owszem — rzekł na koniec. — Niedaleko stąd leży Czerwo ny Gród, choć wątpię, czy bodaj jedna ściana ostała się tam w całości. — Popatrzył uważnie na króla. Jehan uniósł się w strzemionach, by omieść spojrzeniem najbliższą okolicę. Ignorując potoki deszczu, seneszal zsunął kapuzę na kark, bo zdało mu się, iż z oddali dobiega głos trąbki. Uśmiech rozjaśnił oblicze Jehana. — Teraz to już bez znaczenia. Chyba słyszysz? Kiedyśmy przed trzema laty walczyli z Elayą, dobrze poznałem dźwięk rogu Sandre- muna. On i Theodor jadą nam naprzeciw! Król pochylił się w siodle. Dopiero teraz, kiedy lord Theodor i jego syn wzięli na swoje barki odpowiedzialność za doprowadzenie ich wszystkich do bezpiecznego miejsca, zaczął sobie uświadamiać, ile trudu kosztowała go ta długa podróż. Minęło podniecenie zwią- zane ze zmaganiami z nawałnicą, teraz ramiona bolały go tak, jakby dźwigał na nich połowę całego królestwa. Nawet Wichroskrzydły człapał mozolnie kopytami. Z południowego zachodu nadciągały nowe chmury burzowe, póki co jednak dokuczał im wyłącznie zimny, nieustający deszcz. Latarnie ludzi Theodora mrugały po obu stronach kawalkady, rzucając blask na drogę i chwilami na krogulczy profil komendanta, który omawiał żywo z Caolinem kwestie handlu wełną z ich północ- nym sąsiadem Normontaine. Widziana jedynie w zarysie, bez szpi- czastej, zdradzającej wiek siwej bródki, wyprostowana postać Theo- dora mogła uchodzić za cień jego syna. Obu, starszemu i młodszemu lordowi Corony, stale dopisywał dobry humor. Grymas goryczy wykrzywił wargi Jehana. Uwierały go bryczesy, a woda jakimś cudem wlała się do butów, choć zasznurował je niemal do połowy ud. A Sandremunowi nie zamykały się usta od dwóch godzin, odkąd eskorta odnalazła króla. Ruszyłem na szlaki, by s'wiata skosztować, Gdy wiosna zaczęła się budzić. Lecz teraz zimowy dmie wicher w dąbrowach, I pora do domu już wrócić... Jehan odwrócił się w stronę śpiewaka, którym okazał się ciemno- włosy młodzieniec towarzyszący Theodorowi. Aby przyłączyć się do chóru, Sandremun przerwał w połowie wywód o niebezpieczeń- stwach grożących myśliwemu w górach podczas konnych łowów na sarny. Nie straszne mi jednak ulewy, wiatr srogi, W pogardzie mam burze gwałtowne, Gdy strawa i ogień u kresu mej drogi, I pani mej słowa miłosne... Jehan westchnął żałośnie, wspominając powabne krągłości ko- biety, którą pozostawił w Elder. Czasem żałował, że jej z sobą nie zabrał. Nie wypadało jednak zapraszać w podróż kochanki, gdy się miało szukać panny młodej. Zresztą wątpił, czy tak temperamentna osóbka zniosłaby spokojnie wędrówkę w strugach wody. Skrzypiące siodła i kopyta rozchlapujące kałuże akompaniowały rytmicznie śpiewakom. Oderwawszy z wysiłkiem myśli od przeszłoś- ci, Jehan objął spojrzeniem linię jeźdźców, wypatrując swoich ludzi. Nawet w półmroku nie sposób było przeoczyć szerokich barów Eryka z Morskich Wrót. Król jednak nie poznawał niskiego człowie- ka, który jechał z nim bok w bok. Usłyszał jakieś znajome imię, podjechał więc bliżej do rozmawiających. — Wielka to szkoda, że tak rzadko odwiedzają nas ludzie z in- nych prowincji — rzekł obcy z laurelyńskim akcentem, nakładają- cym się na bardziej potoczystą mowę mieszkańca północy. — Takie wizyty dają doskonałą okazję, byśmy mogli się dzielić naszymi problemami. — Skoro tak powiadasz — rzekł Eryk. — To moja pierwsza podróż po Westrii. — Aleś przecie towarzyszył królowi w Las Costas, nieprawdaż? Lord komendant Brian to chwacki człowiek, dzielny w boju, kipiący cennymi pomysłami. Widywałeś go często, kiedy tam byłeś? — Spotkaliśmy się. Jehan wyszczerzył zęby w ciemności. To właśnie imię Briana przyciągnęło jego uwagę, a ponieważ wiedział o zapiekłej niena- wiści między lordem komendantem Las Costas i synem lorda Mors- kich Wrót, zastanawiał się, jak długo Eryk zdoła zachować spokój. Obcy tymczasem mówił dalej: — O tak, Brian to zaiste godny podziwu przywódca. Skupuję skóry w Coronie, a nawet w Normontaine, po czym je odsprzedaję we wszystkich czterech prowincjach. Rzecz to warta ubolewania, że król nie miał czasu poznać ich jak należy. Niektóre nakazy ustanowione przez tę jego nieocenioną Radę nijak nie przystają do miejscowych warunków. W obecnej sytuacji nie wydaje się czymś właściwym obstawanie przy centralnej władzy. Dlatego też wspomniałem o Brianie. To silny człowiek, a przy niewielkim poparciu młodszych lordów, jak ty na przykład, mógłby wywalczyć większą niezależność dla poszczególnych prowincji. Nie mam racji? — Nie, nie masz racji! — wybuchnął Eryk. - Pragnę ci przy- pomnieć, że Brian także jest członkiem owej "nieocenionej Rady", podobnie jak mój ojciec. Niechże Brian stanie przed królem ze swymi cennymi uwagami. Rychło się okaże, że nie jest taki silny, jak mu się zdawało! Nieznajomy otworzył już usta, lecz obejrzawszy się przypadkiem za siebie, dostrzegł króla. W odpowiedzi pokłonił tylko głowę i od- jechał na bok. Eryk rozejrzał się skonfundowany. — Panie! — Gdy odwrócił wzrok, nie ujrzał już przy sobie poprzedniego rozmówcy. — Słyszałeś, co powiedział? — Sandy — zapytał Jehan — kim jest ów człowiek w zielonej pelerynie, który właśnie cofnął się wzdłuż linii? Sandremun popatrzył za siebie. Nie musiał wcale unosić się w strzemionach, by przenieść wzrok ponad głowami większości jezdnych. — Ach, to tylko Ronald z Zielonej Dolinki, Ronald Sandreson, mój kuzyn. Znów paplał trzy po trzy? — Z całym szacunkiem dla twojej rodziny, paplał jak zdrajca — wtrącił Eryk z ponurą miną. — Insynuujesz zdradę, Eryku? — spytał król. — W każdym razie podżeganie do buntu. Rozchodzi mu się między innymi o to, żeby prowincje uzyskały więcej swobody! — Ależ, Eryku, rzecz to powszechnie wiadoma, jak niewierni potrafią być lordowie komendanci — rzekł Jehan z powagą, po czym wyszczerzył zęby, gdy na twarzy Eryka zagościł ponury uśmiech. Sandremun rechotał w najlepsze. — Tylko co poniektórzy, Jehanie, tylko co poniektórzy! — odparł syn Theodora. — I tylko lojalni przybywają do warowni. — Ręką wskazał na wzgórza, gdzie nieregularny obrys fortecy odcinał się na tle wzburzonego nieba. Szybko zbliżały się do nich kolejne zwały chmur. Jehan podejrzewał, że będą mieli sporo szczęścia, jeśli zajadą na miejsce, zanim nie zagrzmią na nowo pioruny. Czysty baryton śpiewaka wzbił się ponad ryk wichury, kiedy rozpoczęli wspinaczkę na ostatnie wzniesienie. Czy to znużony drogą wędrowiec, Król czy kupców gromada, Jedno to stado zbłąkanych owiec Stworzyciela Wszechświata... Sandremun przyłożył róg do ust. Jehan wzdrygnął się, gdy granie odbiło się echem między murami, które pięły się krętą linią wzdłuż drogi prowadzącej do otwierającej się właśnie bramy. Warownia górowała nad nimi — gąszcz ścian i wież, zbudowanych z każdego materiału i w każdym stylu ostatnich trzystu lat, na pozór bez żadnej wiodącej koncepcji. Król spiął piętami do szybszej jazdy swego zmęczonego wierz- chowca. Z bramy wysypała się gromada ludzi, wymachując pochod- niami. Wichroskrzydły parsknął i wspiął się na tylne nogi. Po niebie przetaczały się gromy, ulewa przybierała na sile. Gdy Jehan zmagał się z wystraszonym zwierzęciem, kątem oka dostrzegł jakieś poru- szenie w jednym z górnych okien. Błyskawice przeleciały po niebie. Mury i wieżyce wydobyły się z mroku, a pośrodku nich biała twarz dziewczęcia okryta gęstwą czarnych włosów. Ich spojrzenia splotły się na dłużej, jakby w tym blasku zatrzymał się czas. Potem wizja zniknęła. Król minął w oszołomieniu sklepioną łukowo bramę, słysząc klapanie kopyt na kamieniu i wiwaty miesz- kańców Corony. Kiedy rozwiała się mgła przed jego oczami, zoba- czył już tylko światło pochodni i przyjacielski uśmiech Mistrza Jałowców. Mistrz Jałowców przystanął w progu wyłożonej boazerią komna- ty, przeznaczonej na królewski apartament. Giermek pomagał Jeha- nowi ściągnąć mokrą tunikę. Buty, płaszcz i zamszowa kamizela parowały już przy kominku, a w powietrzu unosiły się zapachy przemoczonej skóry i wełny. Na stoliku obok glinianego dzbana z grzanym winem leżał bochen ciemnego chleba i nadgryziony korpus pieczonego kurczaka. — Jehan? — Mistrz wszedł do komnaty, zamykając za sobą drzwi. Król wynurzył się z tuniki, nie przestając obgryzać kurzej nóżki. Sięgnął po niebieską szatę. — Ach, mój przyjacielu! Dzięki, żeś raczył mnie odwiedzić. Winieneś, jak sądzę, wypocząć przed świętem — rzekł Jehan — tak samo jak ja powinienem już położyć się spać. Niemniej jutro może nam braknąć czasu na rozmowę, a lepiej będzie, jeśli obgadamy parę spraw, nim wyruszysz do Akademii Mędrców. Mistrz zdążył już zauważyć Caolina opartego o podróżny kufer, obity błękitną podniszczoną skórą z herbową srebrną gwiazdą rodu Starbairnów. Seneszal jakoś zdążył się już przebrać w suchą tunikę i zaczesać do tyłu krótkie, płowe włosy. Uniósł szyderczo kubek w stronę mistrza, mrużąc szare oczy. Jehan okrył się szatą, napełnił kubek parującym winem i rozsiadł się na krześle wymoszczonym futerkami lisów, które — przestrze- gając ustalonych ograniczeń — upolowano podczas kilku ostatnich sezonów łowieckich. Giermek powiesił mokrą tunikę na haku obok paleniska, po czym zajął stanowisko przy drzwiach. — Rafaelu — rzekł król, nie otwierając oczu. — Ty też musisz wyschnąć. Zwlecz z siebie to przemoczone ubranie i połóż się do łóżka. — Tak, panie. — Młodzieniec pokłonił się i wyszedł z rumień- cem na ogorzałej twarzy. Mistrz przysiadł z westchnieniem na prostym krześle naprzeciw- ko króla. — Jak już zostało ustalone, odwiedzę przełożoną Akademii i poinformuję ją o kłopotach w Laurelynnie i Rislinie. Niech złoży raport... — Niech powtórzy! — poprawił Caolin. W blasku ognia gładka powierzchnia szat seneszala mieniła się szkarłatem niczym czerwo- ny klejnot na palcu jego prawej dłoni. — Przełożona od przeszło dziesięciu lat prowadzi Akademię, Caolinie. Uważam, że nie trzeba jej przypominać, co do niej należy. — Mistrz nie podnosił głosu, wolał nie wypływać na głębokie wody. — Wchodzi w skład Rady Królewskiej, podlega więc królowi. To powinno zostać jasno powiedziane... Czyż nie tak, panie? — Co, proszę? — Jehan podniósł wzrok, lecz Caolin widząc, że król go nie słuchał, umknął mu spojrzeniem, przybierając na powrót beznamiętny wyraz twarzy. , Jehan jest zmęczony" — pomyślał mistrz. „I zapewne wolałby odłożyć tę rozmowę na inną porę". — Nie uważasz, że powinniśmy precyzyjnie określić zakres władzy zwierzchniej Akademii Mędrców i Korony? — powtórzył Caolin. — A myślałem, że omawiamy obszary jurysdykcji — rzekł cicho Mistrz Jałowców. — Jedyną władzą zwierzchnią jest ta, której zarówno Korona, jak i Akademia po wieki mają służyć. Caolin wzruszył ramionami. — Jak zwał, tak zwał. Ale gdy jutro ruszysz na Górę, rzeknij przełożonej Akademii, żeby się odtąd nie wtrącała w cudze sprawy. Wspomnij o kapłance z Elder, która zabiła swe dziecko. Pewnie się ze mną zgodzisz, że ktokolwiek popełnia morderstwo, dopuszcza się cywilnego przestępstwa? Mistrz potrząsnął głową. — Liche dobierasz przykłady. Znasz przecież moje przeświad czenie, że tak wyraźny przejaw duchowej dolegliwości jak mord popełniony z premedytacją to coś więcej niźli tylko cywilne prze stępstwo. Król zdjął złoty diadem i przeczesał palcami ciemne włosy. Zmarszczki zniecierpliwienia poorały mu czoło. Mistrz przerwał, świadom, iż Jehan wielokrotnie wysłuchiwał podobnych sporów. Chodziło jednak o zasadę i należało być nieugiętym. — Cóż więc powiesz w kwestii aresztowania dowódcy garnizo nu w Rislinie, który nakazał ludziom wycinać drzewa? — Kiedy Caolin pochylił się do przodu, blask ognia nadał jego włosom ten sam ciemnozłoty kolor, jakim błyszczał królewski diadem. — Las rósł w dobrach koronnych, człowiek był oficerem Korony, a jego brak zagroził bezpieczeństwu jednego z większych miast Westrii. — Dobra koronne? Oficer Korony? — żachnął się mistrz. Król zmarszczył czoło w zamyśleniu i nalał sobie kolejny kubek wina. — Oficera wyznaczył Jehan — podjął mistrz — lecz człowiek ten osobiście odpowiada za wyzyskanie pokładanego w nim zaufa- nia. Jehan włada krajem w imieniu tych wszystkich, którzy go zamieszkują. Bez wyjątku. Wspomniałeś o lesie, Caolinie, ale to były żywe drzewa, póki ich nie ścięto! — Mistrz przypomniał sobie opadłe gałęzie, które widział w sadzie. Bezsprzecznie ziemia nawet bez interwencji człowieka dźwigała wystarczająco ciężkie jarzmo. Jego zmysły, dostrojone do rytmów przyrody, wyczuwały ruch chmur nad zamczyskiem i powolne wschodzenie ukrytego księżyca. — Tyk złego dzieje się dziś w Westrii tylko dlatego, że o tym nie pamiętamy — ciągnął spokój niej szy m tonem.—Władza królewska, działalność Akademii, wręcz samo przetrwanie rodzaju ludzkiego... wszystko zależy od tego, czy będziemy przestrzegać Przymierza, które nasi przodkowie zawarli ze Strażnikami innych gatunków po Kataklizmie, który zniszczył cywilizację starożytnych. Nie wolno nam odbierać życia czy to zwierzynie, czy jakiemukolwiek stworze- niu z lądu i morza, czy choćby roślinie puszczającej pęd z ziemi, bez wyraźnej potrzeby i zapominając o przeprosinach. Bez wyraźnej potrzeby, powtarzam! — W jego glosie dźwięczała przez chwilę ostra nuta, lecz się zmitygowal przez wzgląd na króla. Jehan siedział z głową w rękach. Mistrz pamiętał, jak go wiele razy pocieszał i wspierał radą, odkąd siedemnastoletni chłopiec został władcą. Teraz jednak nie umiał mu pomóc. — Nie musisz mi przytaczać treści ślubowania, mistrzu! — burknął Caolin. — I ja studiowałem w Akademii Mędrców! Mistrz skupił teraz uwagę na osobie seneszala. Zacisnął mocno wargi, aby nie wypsnęły mu się słowa, które Jehan i tak już pewnie słyszał. Niemniej Caolin nie miał prawa powoływać się na Akade- mię, skoro nie opuścił jej murów z własnej woli. I on, podobnie jak wcześniej mistrz, pragnął zostać adeptem, lecz mimo talentu i zapału dostał odpowiedź odmowną. Mistrz był wówczas w Laurelynnie, gdzie służył poprzedniemu monarsze. W żaden sposób nie wpłynął na decyzję Akademii, aczkolwiek ją reprezentował i odnosiło się wrażenie, że Caolin wciąż ma mu to za złe. Król pochylił się w stronę Caolina, jakby chciał go zasłonić przed bolesnym wspomnieniem. — Wszyscy żyjemy w poszanowaniu Przymierza — rzekł ni skim głosem. —Zapewnisz przełożoną Akademii, że nie zapomnia łem, com przysięgał, kiedy przypadły mi w spadku Klejnoty. Mistrz i seneszal patrzyli nań wnikliwie, szukając potwierdzenia tych słów w jego obliczu, szukając w niebieskich oczach króla oznaki bólu wywołanego ich niezgodą. — Powiedz jej również — kontynuował Jehan, odchrząknąwszy — że kiedy zawodzi przepływ wiadomości, powstają nieporozumie nia. Niech Wszechmocny broni, bym miał podważać kompetencje Akademii, lecz ja i moi oficerowie musimy wiedzieć, co Akademia zamierza, abyśmy mogli właściwie zareagować. Inaczej obie strony stracą zaufanie ludu. — Pomału, nie spuszczając z nich wzroku, umieścił diadem na skroniach. — Miłościwy panie... — Caolin pochylił głowę. — Chętnie zawiozę taką wiadomość — rzekł mistrz spokojnie. I pomyślał: „On ciągle panuje nad Caolinem. Płonne moje obawy". — Robi się późno — powiedział król. — Ty jutro poprowadzisz uroczystości, ja natomiast, staraniem Theodora, jestem umówiony na spotkanie z każdym koniem ze stajni i każdym dzierżawcą z prowincji. Obaj musimy się wyspać! — Racja. — Zamknięty w kółku krzyż Westrii zamigotał złoci- ście w świetle paleniska, kiedy mistrz wymówił błogosławieństwo. — Obyś miał niezmącony sen, w imię Stwórcy Wszechrzeczy. Po wyjściu Mistrza Jałowców Jehan długo nie ruszał się z krzesła, wpatrzony w płomienie buchające w kominku. Przesuwały mu się przed oczami rozmaite obrazy, w miarę jak rozżarzone dębowe bierwiona zamieniały się w węgle, a węgle z kolei w popiół, dopeł- niając naturalny cykl życia ognia. Światłość przeplatała się z ciem- nością w jego wizjach. Raz jeszcze zobaczył jasną twarz i ciemne włosy kobiety, która ukazała się w oknie, gdy wielka błyskawica rozdarła niebo. Z takimi włosami nie mogła być krewną Theodora. Oby tylko nie była zjawą... — On miał rację — rzekł Caolin. — Oczy ci się kleją, panie. Idź spać. — Nie. — Jehan usiadł prosto i dolał sobie wina. Poczuł żar w żołądku, lecz to mu nie pomagało. Zginał nerwowo palce. Chciał uciec przed diademem, który opinał mu skronie, i przed licznymi ceremoniami mającymi nazajutrz spaść na niego całą gromadą. Ale nie chciał spać. Posypana piaskiem podłoga zatrzeszczała pod butami Caolina. Jehan poczuł, jak silne ręce szambelana zaciskają mu się na ramio- nach, a potem ugniatają napięte mięśnie. Po chwili opuścił głowę, próbując się odprężyć. — Tak też myślałem — powiedział Caolin. — No cóż, mogę przynajmniej usunąć skutki napięcia, mimo że na razie nie jestem w stanie poradzić sobie z przyczynami. — Poklepał króla po ramie- niu. — I jak, lepiej? — Trochę. — Jehan wstał z krzesła, zrzucił resztę ubrania i wy- ciągnął się na łóżku twarzą do pościeli. Powiązane sznurkami rze- mienie ugięły się pod jego ciężarem. Z lubością wdychał delikatny zapach siana, którym wypchano materace, oraz aromat różanych płatków, podsypanych pod świeżo wyprane, bawełniane przeście- radło. Przetrząsnąwszy podróżny kufer, Caolin wydobył z niego bute- leczkę olejku, wypróbował go na ręce, a następnie ustawił blisko ognia, aby tam się zagrzał. Potem podszedł do łóżka, delikatnie odsunął na bok pukiel włosów króla i ponownie zaczął mu masować ramiona. — Przypuszczam, że lord Theodor zaplanował wystawną uro- czystość. — Owszem, minęło dużo czasu, odkąd tu byłem po raz ostatni — odrzekł król. — Źle się dzieje, że dopiero polecenie Rady wyga- nia mnie do odległych zakątków królestwa. — Przypomniał sobie, o czym Ronald Sandreson mówił Erykowi w drodze do warowni. Powinien właściwie powiadomić Caolina o machinacjach Briana, wiedział jednak, co by mu seneszal odpowiedział. Zapewne naza- jutrz znowu o tym usłyszy. — Sandy prosił, bym posiedział z nim przy winie — rzekł, zmieniając wątek. — Mam wszakże zbyt wyraźne wspomnienia skutków działania trunku Berisy, a w zasadzie zbyt niewyraźne. Caolin się zaśmiał. — Sandremun należy do ludzi, do których do końca życia woła się zdrobniałym imieniem. — Podszedł do paleniska, wziął flakonik z olejkiem, wrócił i polał go po plecach króla. Jehan skrzywił się, gdy nieustępliwe palce zagłębiły się w czułe miejsce pod łopatką. — Opierasz się. Pamiętaj, jak masz oddychać. Jehan mruknął niewyraźnie, wypuszczając z płuc powietrze i zmuszając się do rytmicznego oddychania, jakiego nauczył się w Akademii. Wyzbył się wszelkich trapiących go zmartwień, roz- luźnił mięśnie. — Theodor zapewne spróbuje zapoznać cię ze swoją córką. Ona ma przynajmniej tak jak i reszta rodziny złociste loki. Jehan pokręcił z lekka głową. Spotkał kilkakrotnie Rosemary, gdy jego rodzina przyjeżdżała do Laurelynnu na zebrania Rady. Uważał ją za miłą dziewczynę, choć była za wysoka jak na jego gust. — Może się też zdarzyć, że wynajdzie ci kogoś innego — rozległ się wśród miarowego bębnienia deszczu o okienne szyby beznamiętny głos seneszala. Jehan, wsłuchany w ów jednostajny szum, poddawał się spo- kojnie zabiegom Caolina, który wodził palcami po długich mięś- niach rąk króla, ugniatając każdy jego palec, aż dłonie Jehana legły bez czucia wzdłuż tułowia. „Czyżbym naprawdę widział dziewczy- nę w oknie?" — myślał sennie. „A może była to tylko sztuczka światła?" — Zająłeś się tą kobietą w Elder? — zapytał z nagła. Ujrzał przed oczami fale błyszczących kruczych włosów, lecz twarz zacie- rała się już z wolna w jego pamięci. — Tak — odparł Caolin bez emocji. — Dostała bransoletę i pod eskortą wróciła bezpiecznie do domu. Jehan uśmiechnął się pod nosem. Dobrze wiedział, że Caolin często zabiera królewskie nałożnice na jedną noc do swej komnaty, zanim je odeśle. Jehan nie zamierzał oponować, skoro dotąd żadna się nie skarżyła. „Prawdopodobnie nawet się cieszyły — pomyślał cynicznie — że mogą nieco dłużej przebywać w pobliżu źródła władzy... choć już nie tak blisko". Czy Caolin miał świadomość, że król o tym wie? Chwilami Jehan odnosił wrażenie, iż jego przyjaciel sam nie zdaje sobie z tego sprawy, jakby zaspokajanie potrzeb własnego ciała nie szło w parze z życiem duszy czy umysłu. Dłonie Caolina przemieściły się na nogi króla, rozluźniając za- węźlone mięśnie łydek, rozcierając zakończenia nerwowe w sto- pach. Jehan niemal słyszał słodką melodię żył, kiedy krew znów zaczęła przepływać przez nie swobodnie. Ciało pamiętało, iż Caolin robił to już wielokrotnie, poddawało się więc bez oporu. ,Jedna z licznych przysług, jakie mi oddaje" — pomyślał w przeświadcze- niu, że niezachwiane poparcie Caolina było chyba najlepszą rzeczą, która go spotkała w ciągu ostatnich piętnastu lat. — Możesz się już odwrócić. Jehan podźwignął się nieznacznie i przetoczył z uśmiechem na plecy. — I tobie należy się odpoczynek. Trochę ciemniejszy niż zwykle rumieniec wypłynął na usta se- neszala, kiedy odwzajemnił uśmiech. — To jedna z niewielu pożytecznych umiejętności, jakie naby łem w Akademii Mędrców — odparł. — Gdy to robię, także wypo czywam. Jehan przymknął oczy, gdy palce Caolina naciskały delikatnie zgrubienia na jego czole i naprężone mięśnie żuchwy pod krótką bródką, a potem przesunęły się na szyję i zaczęły ostrożnie masować miejsca wokół dawno zabliźnionych ran od miecza na ramionach i piersi. Mrok pod powiekami króla rozwidniły wężowe błyskawice, ukazując w swym świetle twarz dziewczyny w oknie, jej włosy pełne gwiazd. Na pozór okryta ciemnością, była istotą stworzoną ze świa- tłości. „Moja pani światła..." Słowa zadrżały w jego świadomości i odeszły w dal. Jak we śnie poczuł, że Caolin, ukończywszy swe dzieło, okrywa go szczelnie kołdrą. Kiedy zdmuchnął świecę, pogłębiły się ciemno- ści. Król usłyszał jeszcze szczęknięcie klucza w zamku i ciche „dobranoc" Caolina. „Dobranoc, Jehanie". Echa własnych słów dźwięczały w świa- domości seneszala, jakby wciąż na nowo je wypowiadał. Dłonie łaskotały od spodu wspomnieniem ciała Jehana; gdy uniósł je, by przesłonić oczy, cierpki zapach skóry króla wypełnił mu nozdrza. Półprzytomny, wsparł się o otynkowaną ścianę w pobliżu drzwi królewskiej komnaty. Wciąż nachodziła go wizja tego twardego, zahartowanego ciała. Kształt każdej kości i muskułu wyrył się w nerwach jego dłoni, mógłby z pamięci wymodelować ciało króla. — Jehan, Jehan... Mój pan i mój król — wyszeptał, po czym przyłożył zaciśnięte mocno pięści do oczu, jak gdyby chciał poskro mić zmysły wzroku i dotyku. „On teraz śni i nawet nie wie, że już sobie poszedłem" — pomyślał. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, które przywierały do twardej ściany. Swego czasu Jehan nie zasypiał, gdy Caolin kończył ugniatać mu mięśnie. Owo dotykanie przybierało wtedy inne formy, co obu ich rozluźniało. Ale to było dawno i teraz Jehan już tego nie potrze- bował. — To bez znaczenia! — rzekł na głos. — To, czego teraz potrzebuje, tylko ja mogę mu dać. I to mi wystarczy! Powoli opuścił ręce, rozchylił palce, wyrównał oddech i pocze- kał, aż serce się uspokoi. Rozejrzał się, aby sprawdzić, czy jest sam w korytarzu. Gdzieś na wyższym piętrze ktoś grał na harfie. W ciszy uśpionej fortecy Caolin słyszał ciche, acz wyraźne nuty, przywodzą- ce na pamięć wspomnienia minionej miłości. Muzyka była jedną z pierwszych więzi, jakie połączyły go z Je- hanem. Uśmiechnął się, przemierzając korytarz w stronę swej sy- pialni. * Farin siedział w oknie nad boczną bramą, tuląc harfę w ramio- nach i przyglądając się strugom deszczu. Rosemary i Faris dawno już odeszły do swych komnat, on jednak nie czuł się senny mimo chłodu i zmęczenia, jakich doświadczył, gdy wraz z innymi dopro- wadzał króla do warowni. — Śpiewałem królowi! — zwrócił się z dumą do swego instru mentu. — Choć może nigdy się nie dowie, że to byłem ja! — Trąciwszy palcami struny z końskiego włosia, wydobył z nich me lodię pieśni marszowej, ozdabiając ją subtelnymi akordami, których nie mógłby oddać głosem. Raptem przestał, uderzył jeszcze w jedną strunę i sięgnął po kluczyk do strojenia. Była to sędziwa harfa, znaleziona w domowej rupieciarni, i chociaż ją naoliwił, wypełnił szczeliny żywicą i wy- strugał nowe kołki dla strun, dźwięki czasami wydawały się nieco przytłumione, a sam instrument łatwo się rozstrajał. — Nie śmiałbym jednak śpiewać dla niego publicznie. Daleko ci do doskonałości, stara przyjaciółko, podobnie jak mnie. — Tutaj, w warowni, chwalono jego granie, lecz on sam z bolesną nieomylnoś cią wychwytywał te momenty, gdy trącał niewłaściwą strunę bądź gdy jego głos brzmiał odrobinę nieszczerze. Ludzie słuchali wypływa jącej spod jego palców muzyki, ale nie wspaniałych harmonii prze pełniających mu serce. Znowuż dotknął strun, wygrywając pierwsze żywe akordy pieśni wojennej. — Jakże wytwornie wyglądał nasz król, błyszczał niby gwiazda w blasku pochodni. Pewnie w boju to czło wiek wielkiej dzielności! Z radością ruszyłbym z nim na woj nę! By łoby o czym pośpiewać. —Zdając sobie sprawę z wypowiedzianych słów, Farin parsknął śmiechem. „Ale ze mnie dureń. Nigdy nie mogę się zdecydować, czy ręce mam stworzone do harfy, czy do miecza". Lampka mrugała ospale, gdy zaczęło jej brakować oliwy, czer- wone węgle lśniły w przygaszonym palenisku. Farin ziewnął, odgar- nął znad oczu czarną grzywkę i delikatnie odstawił starą harfę. Caolin zasiadł przy stole w swej komnacie i sięgnął po książkę o gwiazdach, którą przywiózł z Laurelynnu. Pora była późna, lecz on nie potrzebował tyle odpoczynku co większość ludzi; właściwie tylko wysiłek umysłu przynosił mu ulgę, kiedy — jak teraz — ze względu na napięcie odchodziła go senność. Ostrożnie odwracał kartki, książkę bowiem wydano jeszcze przed Kataklizmem i jedynie oprawa trzymała ją w całości. Język uległ zmianie, odkąd starożytni opisywali ruchy gwiazd — ciągle dziwiło go rozróżnienie pomiędzy astrologią i astronomią. Z czasem nauczył się tłumaczyć jej słowa i konserwować karty, ażeby nie rozsypały się w rękach. Wyciągnął notatnik, zerknął do środka, po czym wrócił do czy- tania księgi. Dopiero po wielu latach dociekań udało mu się sko- relować westriański kalendarz z tym, jakim posługiwały się staro- żytne cywilizacje. Zaczynał umacniać się w przeświadczeniu o po- prawności swych interpretacji. Nazwy, zwyczaje, nawet zarysy lą- dów mogły się zmienić po Kataklizmie, ale gwiazdy pozostały jak dawniej. Caolin westchnął, odprężony przy kontemplacji matematyczne- go piękna ruchu ciał niebieskich. Napotkał oto porządek nie związa- ny w żaden sposób z zamętem wśród ludzi, aczkolwiek rządzący nimi według wzorca przejrzystego dla tych, co mają oczy szeroko otwarte. O, proszę: planeta Wenus szybowała w konstelacji Raka, a prze- cież rak był znakiem króla. Obecne też były inne siły: nad horosko- pem rozciągały się złowieszcze wpływy Marsa. Caolin ściągnął brwi, odczytując groźbę wiszącą nad Jehanem. Ale gdzie było jej źródło? W ciągu tych wszystkich lat od Kataklizmu Westria pozo- stawała królestwem podzielonym na cztery prowincje, które czciły Strażników i przestrzegały Przymierza. Na północ leżały włości Normontaine, rządzone przez królową, gdzie przestrzegano wielu takich samych obyczajów jak w Westrii. Normontaine i Westria były odwiecznymi sojusznikami. Na południe ciągnęły się ziemie Konfe- deracji Elayi, gdzie zamiast się wymieszać, ludy o odmiennym rodowodzie utworzyły pięć osobnych narodów, chwiejnie zjedno- czonych pod rządami wybieranego w drodze powszechnej elekcji księcia, zawsze gotowych walczyć z Westria, o ile nie toczyły wewnętrznych sporów. Niemniej na tej granicy, podobnie jak w pa- sie odludnych gór, oddzielających Westrię od Brązowych Ziem na wschodzie, od paru już lat panował spokój. Skąd w takim razie groziło niebezpieczeństwo? Czyżby lord Brian z Las Costas planował zdradę? Przelotny uśmiech wypłynął na usta zapatrzonego w rozłożoną mapę seneszala — us'miech kota, który czeka, aż mysz przejdzie obok jego kryjówki. Niech tylko Brian spróbuje. On i Caolin odnosili się do siebie z namiętną niena- wiścią, lecz sprzymierzeńcem Caolina był król. Raz jeszcze westchnął, porównując mapę z wykresami w książ- ce. Wpływ Marsa będzie krótkotrwały, a potem uwydatni się oddzia- ływanie Wenus. Czyżby los chciał, żeby król tutaj, w Coronie, znalazł swoją wybrankę? Zamknął starannie książkę, wsunął ją w jedwabną obwolutę i wstał od stołu. Kciukiem i palcem wskazującym otoczył płomyk świecy. Przez chwilę nie ruszał ręką, napawając się uczuciem bólu i obserwując, jak ognik zwęża się i wydłuża, by uciec przed jego do- tykiem. Na próżno. Caolin uśmiechnął się pod nosem i zgasił świecę. Mimo ciemności Caolin pewnym krokiem podszedł do ściany, rozchylił drewniane okiennice, zdjął zasuwkę, otworzył okno po- dzielone na mniejsze szybki i wyjrzał na zewnątrz. Wiatr pędził na północ chmury burzowe, lecz tu i tam w prześwitach między zwała- mi obłoków ukazywało się nocne niebo, usiane setkami gwiazd. Wenus dawno już zaszła za horyzont, seneszal dostrzegł jednak mrugnięcie czerwonego Marsa. Stał nieruchomo, urzeczony tą wspa- niałością, na przemian zasłanianą i odsłanianą przez chmury. — Kiedy mistrzowie Akademii Mędrców uczą nas rozpoznawać gwiazdy, nie mówią nigdy, jak z nich odczytywać przyszłość. Czyż- by sami nie umieli? A może to część ich sekretnej wiedzy? — rzucił Caolin w noc ciche pytania. — Nawet jeśli nie umiem nawiązywać myślowego kontaktu, przez co podobno zostałem wydalony, to teraz zdobyłem wiedzę, której nie zawaham się użyć do obrony królestwa i króla. Mimowolnie wrócił wspomnieniami do tej jedynej chwili, kiedy drzwi jego ducha zostały otwarte przez drugą osobę: Jehana. — Wiedza to władza! — krzyknął. — A mając władzę, dopro wadzę kraj do bezprzykładnego rozkwitu! —Caolin rozłożył ramio na, jakby chciał uściskać całe niebo. Zwrócony twarzą na wschód, Mistrz Jałowców uniósł ręce, po czym wolno nakreślił gwiazdę w powietrzu, która jego wyćwiczonej świadomości jawiła się jako płynący na niebie pentagram światła. — O ty, strażniku sił powietrza — wymruczał — strzeż słów wychodzących z moich ust i z mego serca. — Zwrócił się na południe, powtórnie czyniąc ochronny znak. — O ty, władco ogni ziemi i niebios, podtrzymaj we mnie płomień życia, póki nie wrócę do ciała. — Znowuż się odwrócił, tym razem na zachód, po czym uprosił władcę wód, by ten utrzymał go w harmonii z wszelkimi cyklami i pływami. Na koniec stanął z obliczem skierowanym na północ, wzniósł ramiona i po raz ostatni wyrysował ręką gwiazdę. — O ty, co chronisz ziemię, moja opoko, utrzymaj więź między duchem moim a ciałem do czasu, aż znów w nim zamieszkam. Ukłonił się i usiadł w środku namalowanego przez siebie koła, i kładąc dłonie na kolanach. Myślami nadal wracał do czekających go w nadchodzącym dniu wydarzeń — chwilowo pozostawiał im pełną swobodę, wyrównując oddech i rozluźniając kolejne mięśnie. Popołudnie minęło mu na ćwiczeniu formuł zbliżającej się uro- czystości, w czym pomagała mu kapłanka z położonego u stóp fortecy miasta. Oczywiście, jeszcze w Akademii poznał wszystkie ważniejsze obrzędy, upłynęło jednak wiele lat, odkąd po raz ostatni był celebrantem. Uważano tutaj, że osobiste przewodnictwo w uro- czystościach mistrza z Ojca Gór uświetni obchody. Ongiś nawet przełożeni Akademii dbali o to, by chociaż raz w roku przewodzić jakimś obrzędom. Zaczął rozmyślać o Pani Kwiatów, której miało być poświęcone jutrzejsze święto. Ponownie spróbował skupić na niej swe myśli, co nie udawało mu się przez całe popołudnie. Nie była postacią mate- rialną, nawet w tym samym sensie co Pierwsi Ludzie, obrońcy poszczególnych rodów roślin i zwierząt. W ramach szkolenia przed- stawiono mu niegdyś Pana Drzew, a pewnego razu w trakcie podróży do świętej doliny Awahna dostrzegł Wielkiego Niedźwiedzia. Wie- dział, że Strażnicy mogą przybierać różnorakie formy. Wszelako mistrzowie w Akademii wciąż toczyli dyskusje na temat pochodze- nia bogów. Niektórzy powiadali, że największe moce — jak Pani Kwiatów, Pan Wiatru czy chociażby duch samej Westrii — powróciły do Westrii po Kataklizmie. Inni żywili przekonanie, że wcale nie opu- szczali tych krain, a tylko ci spośród starożytnych, którzy nigdy nie zaprzestali składania im czci, ocaleli jako protoplaści nowego naro- du. Jeszcze inni wysuwali przypuszczenia, że bogowie to nic innego, tylko wizerunki, którymi posługują się ludzie, żeby łatwiej im było określić i wzywać na pomoc uniwersalne siły kierujące ich życiem. Akademia nie wymagała od ludu wiary, a jedynie posłuszeństwa postanowieniom Przymierza. Jednakże mistrz wiedział, że bez względu na ich naturę, wzywane przez niego siły są realne. Ale żeby wezwać Panią Kwiatów, musiał ujrzeć ją wyraziście, szukał więc pomocy tam, gdzie zawsze ją znajdował. Wyprostował ścierpniętą nogę, po czym na powrót skrzyżował ją z drugą. Z kamiennym wyrazem twarzy pogłębił oddech, dosto- sowując go do specyficznego rytmu, na który jego ciało i duch nauczyły się odpowiadać. — W twoim imieniu, o Stwórco Wszechrzeczy, i na twoją chwałę... Niepostrzeżenie otwarte dłonie mistrza zsunęły się z kolan. Sze- reg obrazów przetoczył się przez jego wyobraźnię, lecz te zostały natychmiast odegnane. Tracąc z wolna styczność ze światem mate- rialnych kształtów, świadomość jego zamykała się w sobie, aż zu- pełnie zapomniała o ciele. W ciemności, którą teraz przemierzał, wypatrzył pojedynczą świetlistą skierkę. Gdy pędził jej na spotkanie, rosła i jaśniała, by oślepić jego wewnętrzne zmysły. Czekał, aż wokół wyodrębni się no- wy świat. Na koniec ujrzał swego przewodnika odzianego w światło. * Światłość tańczyła z ciemnością, kiedy uśpiony duch Faris szy- bował na skrzydłach burzy. Z niepokojących snów zrodziła się wizja rozciągniętego w dole świata, uśpionych dolin Westrii, gdzie nielicz- ne punkciki światła wskazywały na ludzkie siedziby, oraz gór dźga- jących w niebo srebrnymi wierzchołkami, nieświadomych zamętu panującego u ich podnóży. „Ach, wolność!" — krzyczała. „Nic mnie już nie powstrzyma!" Ani gniew ojca, ani opiekuńczość siostry, ani nawet jej kruche ciało nie mogło przerwać tego lotu. Wznosiła się wyżej, coraz wyżej, wyciągając ramiona ku gwiazdom. Wtem ogień błyskawicy pomknął przez niebiosa w jej stronę. Zanurkowała w dół niczym wystraszony gołąb, lecz próżno uciekała. Okazało się, że to wcale nie błyskawica, tylko spadająca gwiaz- da, a kiedy uderzyła w Faris, jej ciało się zapaliło. Ona i gwiazda płonęły jednym płomieniem. Faris krzyczała, gdy pociągnął ją w dół impet ognistej kuli. Na podobieństwo komety, z gwiazdą na piersi, spadała ku ziemi. 2 Pani Kwiatów Faris wzdrygnęła się, czując chłodny przeciąg mimo szczelnie zamkniętych okien w pokoju Rosemary. Sięgnęła po kubek złocisto- zielonej herbatki z krwawnika, którą naszykowała Rosemary; miała nadzieję, że nikt nie zauważył jej dreszczy. Znad kubka białymi smużkami unosiła się para, wijąc się leniwie w skąpym świetle poranka. Napiła się z przyjemnością. Ciepło herbaty rozeszło się po ciele. Bawiła się śniadaniem na talerzu, aby wyglądało na to, że coś je. Wolała jednak niczego nie kosztować. Płaciła teraz za uniesienie minionej nocy i za sny, które nawiedziły ją w następstwie. Ciemność i blask toczyły z sobą bój w jej wspomnieniach, przyćmiewając poranne światło. Coś szarego i kosmatego przemknęło w pobliżu. Zdusiła w sobie okrzyk przestrachu, gdy szop Rosemary, nie zrażony łubkami na tylnej nodze, skradł piernik z talerza i zeskoczył ze stołu. — Bałaganiarz! —Rosemary zmierzyła zwierzę groźnym spoj- rzeniem. — I co ja mam z tobą zrobić? Zasłużyłeś na porządnego klapsa, lecz nie chcę zniweczyć całej kuracji! — Jeśli spróbuje umyć ciasto, z pewnością się rozpadnie — odezwał się Farin, obserwując bacznie szopa. — A jeśli dobierze się do mojego śniadania, dam ja mu nauczkę! — Zwinnie poderwał z talerza kolejną kiełbaskę. Mistrz Jałowców wybuchnął śmiechem. Widać było, że czuje się tu dobrze, sądząc zwłaszcza po jego opromienionej słońcem twarzy —już nie znękanej, a pogodnej, jakby jej właściciel dawno doszedł do ładu ze swoimi wzlotami i upadkami. „Szkoda, że ja nie mogę". Faris odsunęła na bok talerz i wzięła do ręki tunikę Farina. Ze zmarszczonym czołem kładła równiutki haft wokół kołnierza. „Życie byłoby prostsze, gdybym się pogodziła z moimi przywarami". Potrząsnęła głową, tłumiąc łzy. — Faris, dobrze się czujesz? — zapytała Rosemary. — Berisa odeśle cię do domu, jeżeli zachorujesz. — Dlatego nic jej nie mów! — odparła Faris buńczucznie. Podziwiała nieprzeciętną urodę swej siostry tudzież zaradność, z ja- ką prowadziła dom po śmierci matki. Obecnie Berisa sprawowała pieczę nad kluczami do warowni, które matka Sandremuna oddała jej z wielką radością. W jej obecności Faris traciła resztki pewności siebie. — Źle spałam — dodała lakonicznie. — Nie dziwota. W taką burzę! Ale przynajmniej Pani postarała się na swe święto o śliczną pogodę. —Po jedzeniu Rosemary karmiła zwierzęta. Zwinięty w koszu wąż nie wymagał szczególnej troski, lecz myszy stłoczone w klatce z wdzięcznością przyjęły okruszki ciasta. Branwen, pokojówka Rosemary, karmiła dwie osierocone owieczki w zagródce obok kominka. Kiedy przeszła obok starego owczarka, śpiącego z głową na stopach Mistrza Jałowców, pies pacnął ogonem o podłogę. — Grunt, żeśmy przyprowadzili króla całego i zdrowego! — rzekł Farin dumnie. Gdy nocą wrócił na zamek, zęby dzwoniły mu z zimna, teraz jednak odzyskał pogodę ducha. — Aż miło popatrzeć, jak Jehan trzyma się w siodle! Wśród huku piorunów konie dosta- wały obłędu, lecz wszędzie tam, gdzie ktoś potrzebował pomocy, on zaraz się pojawiał. Rosemary! Słuchasz mnie czy tej sowy? Zapytana spojrzała na niego przez ramię, gdy tymczasem ptaszys- ko z pochyloną głową dziobało kawałek podsuniętej mu kiełbasy. — Huw wyciąga czasem nader rozumne wnioski, zresztą ma doskonałe maniery! Faris nie mogła się już uwolnić od myśli o królu. Zapominała o najbliższym otoczeniu wobec wizji jeźdźca na białym, stającym dęba rumaku, zatapiającego wzrok w jej oczach, wyrytego na trwałe w jej snach. Czy i on ją zobaczył? — Wieść głosi, że Jehan jest znakomitym wojownikiem. Cieka- we, czy przyjąłby mnie do służby — ciągnął swoje Farin. — Mogę się postarać, żebyś miał okazję coś jeszcze dla niego zaśpiewać — powiedziała Rosemary. Farin zrobił przerażoną minę. — Tylko nie to! Słyszał mnie tej nocy, rzecz jasna, była tojednak tylko pieśń marszowa, a on nie widział, kto ją śpiewa. Gdybym przeszedł szkolenie w Akademii Bardów, śmiało mógłbym przed nim występować... Jeno ojciec nigdy mi nie pozwoli. Branwen odstawiła opróżnioną przez jagnię butelkę i sięgnęła po drugą. Faris spostrzegła, że pokojówka nie da sobie rady bez pusz- czenia drugiej owieczki, pośpieszyła jej więc z pomocą. — Dziękuję, pani — szepnęła dziewczyna. — Pozwól, że ci pomogę. — Faris usiadła na ławeczce obok Branwen i zachęciła jagnię do picia. Wypogodziła się, głaszcząc miękkie wełniane runo. — Ależ, Faris, nie musisz tego robić! — wykrzyknęła Rosemary. Mistrz Jałowców zerknął na nią z roześmianą miną. Faris siliła się na uśmiech. — Naprawdę, nic mi nie jest... Tylko się nie wyspałam. Brat przeszył ją badawczym spojrzeniem. — Znowu cię bierze choroba czy może miałaś sen? — Nie mogła odwrócić wzroku, zbyt dobrzeją znał. — A zatem, Faris? — nalegał. Wpatrywała się w niego bez słowa, w głowie kłębiły jej się obrazy i przestrogi. Wizje zawierały frapujące sceny walk, w których obok króla uczestniczył również Farin. Musiała jednakże zachować milczenie. Zdarzyło się bowiem, że śniła o tym, jak opuszcza ją matka. Opowiedziała ten sen, a później patrzyła, jak jej matka umiera. — Faris. — Głos jego był ciepły, oczy odzwierciedlały jej własne. Usłyszała, co myśli: „Uczynię pieśń z jej snu". I zazdrościła mu, albowiem Farin wszelkie przejawy jej mocy, których ona tak się obawiała, zaklinał w dźwięki muzyki. — Mam ci podsunąć nowy temat do pieśni? — zapytała z gory- czą. Przywołała na pamięć swój ostatni sen, zdający się przedłuże- niem nawałnicy. — W takim razie dobrze. Śniłam, że uderzyła mnie spadająca gwiazda. Wykorzystaj to, jeśli zdołasz! — Niepotrzebnie się lękasz — rzekł spokojnie Mistrz Jałow- ców, aczkolwiek źrenice mu zabłysły, gdy usłyszał jej słowa. — Podobne zdolności są cennym nabytkiem, jeśli je pielęgnować. Czy nie powiedzieli ci tego podczas inicjacji? W Akademii Mędrców chętnie by ci wszystko wyjaśniono. Faris pokręciła przecząco głową. Uczęszczała na lekcje, które przygotowywały wszystkie westriańskie dzieci do przyjęcia doros- łych imion, przerażona, że nauczyciel o wszystkim się dowie. Twarz mistrza powlekła się maską spokoju. Patrzyła na niego w ciszy. — Nie znasz naszego ojca. Ani Berisy — wtrącił Farin. — Nigdy jej nie pozwolą. — Z zewnątrz doleciało parskanie konia, kopyta zatętniły na kamiennej drodze biegnącej pod oknami ich komnaty. Farin poderwał się na nogi i przyskoczył do szyby. — Król wyjeżdża dziś do miasta, każdy będzie mógł go zoba- czyć. U nas nie ma miejsca, by wszyscy chętni przybyli tu świętować — wyjaśniła Rosemary. Mistrz pokiwał głową. — Co mi przypomina, że muszę już zejść do sali. Czcigodna Elisa pragnie raz jeszcze przećwiczyć litanię. — A my zejdziemy do sadu, żeby się przekonać, czy wiatr zostawił nam na ceremonię jakieś kwiecie — rzekła Rosemary. — Pośpieszmy się, to jeszcze zobaczymy wyjazd króla. — Rozpoczęła poszukiwania noża ogrodniczego, podczas gdy Branwen pozamyka ła jagnięta w zagródce i zdjęła płaszcze z haczyków na ścianie. Faris wstała wolno, myśląc o wyjściu z dziwną niechęcią. Wciąż ją olśniewało wspomnienie gorejącego w świetle błyskawic oblicza króla, które za dnia mogło jej się wydać zbyt pospolite. — Eryku, zejdź proszę do stajni i sprawdź, czy osiodłali mi już Wichroskrzydłego — rzekł król, mrużąc oczy na słońcu. Ariergarda nocnej nawałnicy przeciągała jeszcze po niebie w postaci potężnych, osrebrzonych na brzegach kłębów chmur; chłodny wiatr spychał na północ te fruwające bastiony. Słońce świeciło jednak oślepiająco w powietrzu czystym po ulewie. Jehan oddychał pełną piersią, pa trząc, jak Eryk rozchlapuje kałuże. Odwrócił się do Caolina, który stał przy nim na wychodzącym na dziedziniec ganku. — Skoro Eryk poszedł, muszę z tobą porozmawiać. — Zastanawiałem się, kiedy cię znuży jego kompania — odparł seneszal. Stał nieruchomo, wyprostowany, promienie wczesnego ranka rozświetlały gładkie powierzchnie na jego twarzy. — Zacny to człowiek, lecz o ograniczonych zainteresowaniach. Przypusz- czam, że to pokłosie jego dość okropnej młodości. — I ja byłem wyrostkiem, kiedy zeszły się nasze drogi, już zapomniałeś? — Jehan uśmiechnął się szeroko. W wieku trzyna- stu lat rozpoczął naukę w Akademii Mędrców, gdzie Caolin był starszym studentem. Miał zaledwie szesnaście lat, kiedy w Laure- lynnie chorował jego ojciec; wtedy to Caolin, nie dopełniwszy z nieznanych przyczyn pielgrzymki do Awahny, mogącej zapewnić mu tytuł mistrza Akademii, przybył do stolicy i objął stanowisko przy starym seneszalu. Nie zrażając się pierwszymi niepowodzenia- mi, książę próbował przebić się przez mur osamotnienia młodego klerka. Ale dopiero po roku, kiedy zmarł król Alexander, przekazu- jąc synowi koronę, Caolin zrozumiał, jak bardzo Jehan go potrzebu- je. I więź między nimi poczęła się zacieśniać. — Prawdę mówiąc, niewinność Eryka uważam za rzecz rzadką i cenną — podjął król zdecydowanym tonem — więc żeby jej nie naruszyć, wolałbym rozmówić się z tobą na osobności. Wreszcie zdał sobie sprawę z istnienia buntu. Dwaj przechodzący ludzie Theodora pochylili głowy, Jehan od- wzajemnił pozdrowienie. Caolin poczekał z odpowiedzią, aż zejdą ze schodów. — Naprawdę? I cóż on na to? — Wielce oburzony, ma się rozumieć. Wiesz dobrze, jakim uczuciem darzy lorda Briana. — Wiem także, co Brian czuje wobec niego. Obu dopisuje jednakowa siła i temperament, Brian wszelako jest starszy. Czy nagabywał go Roland z Zielonej Dolinki? — Tak, a skąd ci o tym wiadomo? — Jehan szarpał za bródkę, uświadomiwszy sobie z zaskoczeniem, że dla seneszala nie jest to wcale nowina. — Dość często z nim rozmawiałem, więc wiem, że to stronnik Briana. Każdy, kto tyle co on jeździ po kraju, wzbudza zrozumiałe zainteresowanie u seneszala, dlatego go sobie zjednałem. Miejmy nadzieję, że będzie mnie informował o swoich zamierzeniach. To wprawdzie krewniak Theodora, lecz wątpię, czy lord komendant zdaje sobie sprawę z jego dążeń. Król skinął głową, wspominając błyski w oczach starca, kiedy się witali. — Wierzę w lojalność Theodora. Normontaine zaraz za miedzą, a zbójcy z pustkowi na obrzeżach królestwa jeszcze bliżej. Nie dałby sobie rady w pojedynkę. — „Ależ to brzmi cynicznie. Czyżbym upodabniał się już do Caolina, który podejrzewa łgarstwo wszędzie tam, gdzie ludzie okazują lojalność?" — Jehan, zejdź na dół! — Wołanie Sandremuna wyrwało go z zamyślenia. — Konie już czekają. Król obdarzył Caolina krótkim uśmiechem, wdzięczny, że sene- szal choć raz wstrzymał się od zarzucania Brianowi zdrady. Zbiegł po szerokich schodach, zaciskając ręce na płaszczu, ażeby podmuch porywistego wiatru nie zerwał mu go z ramion. Faris przecinała dziedziniec w ślad za Rosemary, chyląc głowę przed porywami wiatru. Gwałtownie zwolniła, a następnie cofnęła się trwożnie, gdy kopyta zagrzmiały na bruku i pochyliła się nad nią wielka sylwetka. — Zwariowałaś?! Jeśli myślisz pętać się pod kopytami, to radzę ci, wracaj lepiej do swej chałupy w górach! Zdyszana Faris spojrzała do góry. Mężczyzna niedźwiedziej postury ściągał wodze równie potężnego czarnego rumaka, przekli- nając ją i parskające, rzucające się na boki zwierzę. Wiedziała, że szkarłatny rumieniec wykwitł jej na policzkach, nie mogła jednak złapać oddechu i wykrztusić słowa. — No już, chłopcze, stój spokojnie. Pewnie nigdy nie widziała prawdziwego konia, takiego jak ty. — Ogier wreszcie się uspokoił, a młody jeździec umilkł na długą chwilę, wytrzeszczając oczy na dziewczynę. — Pani — rzekł na koniec z twarzą zalaną ognistym rumieńcem. Faris podejrzewała, że mimo olbrzymich rozmiarów młodzieniec jest od niej niewiele starszy. — Sir Eryk z Morskich Wrót, do usług. Czy Grom zrobił ci krzywdę? Potrząsnęła przecząco głową. Czemu tak się na nią gapił? Od strony bramy doleciało wołanie. Odwrócił się skonsternowany, po czym znów spojrzał na dziewczynę. — Jesteś pewna? Będziesz na uroczystości? Faris potwierdziła z uśmiechem, zastanawiając się, jak długo jeszcze każe jej tu stać. Gdy po raz drugi zawołano z bramy, skorzy- stała z jego chwilowej nieuwagi, podkasała spódnice i nim zdążył cokolwiek dodać, czmychnęła z dziedzińca. Wpadła do sadu, zatrzasnęła za sobą furtę i przez chwilę stała nieruchomo, łapiąc oddech. Było tu bardzo cicho, wiatr nie dmuchał w oczy. Z dziedzińca dolatywały przytłumione okrzyki ludzi wyru- szających do miasta wraz z królewskim orszakiem. Wyraźniej sły- szała głosy Rosemary i Branwen, spierających się o to, które gałązki powinno się ściąć na uroczystość. Westchnęła, napawając się chwilą samotności. Rosnąca opodal śliwa zaczęła właśnie kwitnąć. Pogłaskała korę drzewa, zapatrzona na jej wiotkie gałązki. Uczuła nikłe tętno pod opuszkami palców — czy pień drżał na wietrze, czy może był to jeden z przejawów życia drzewa? Oddychała teraz głębiej, rumieniec zbladł na jej policzkach. Przesuwając spojrzenie od drzewa do drzewa, z łatwością wyrzu- ciła z pamięci wspomnienie spotkania z sir Erykiem. Z wizją króla rozstała się z większym trudem. Tutaj jednak, pomiędzy drzewami, mogła zapomnieć o zawiłościach świata ludzi. Zmarzła. W uszach jej szumiało, oczy napłynęły wilgocią. Kolo- rowe kwiecie zaczęło się rozmywać. Zamrugała powiekami, uniosła wzrok i znieruchomiała. Przez krótką chwilę, podczas której wstrzy- mała oddech, widziała wokół siebie zamiast kępy drzew krąg dziew- cząt w białych wiankach i welonach, wyciągających do niej ramiona. Strach walczył o lepsze z tęsknotą. Nabrała gwałtownie powie- trza w płuca i padła na kolana w oszołomieniu, zatapiając dłonie w miękką ziemię i dotykając czołem twardego pnia. W nieoczeki- wanie ciepłym powietrzu rozchodziły się delikatne zapachy perfum. Był jeszcze czas, mogła zerwać się na nogi i uciec... lecz nie chciała. Czuła, jak urasta przy niej czyjaś potężna obecność. Robiło się gorąco. Słodki żar tłumił wszelkie troski. Faris zaciskała mocno powieki, lękając się tego, co mogłaby zobaczyć. Pomimo to słowa wymknęły się samorzutnie z czeluści jej ducha: — O, pani! Uzdrów mnie! I obdarz wolnością! W otaczającym jącieple, jak w matczynych objęciach, doznawała błogiego uczucia spokoju. Skłoniła głowę na skrzyżowane dłonie w niemym oczarowaniu, nieświadoma czasu ani siebie. Odległy śmiech wydał jej się melodią srebrnych dzwoneczków, żar stopnio- wo malał. — Faris... Faris... — Głosy musiały dobiegać z wielkiej dali. Nie zamierzała się ruszać, a jednak usiadła i rozejrzała się po świecie, którego wspaniałość znów została zasłonięta. Nabrała głębokiego przekonania, że to, co teraz widzi, jest tylko pozorem, to zaś, co czuła, było rzeczywistością. — Faris, co ty wyprawiasz? Musimy zanieść te kwiaty na salę, a potem szybko przebrać się na uroczystość! Faris wolno skierowała wzrok na Rosemary, która stała przy niej z całym naręczem śnieżnych kwiatków. — Faris, jesteś jakaś zmieniona. Co ci się stało? Faris potrząsnęła tylko głową i wystawiła twarz na rzeźwiący powiew wiatru. Kiedy otwarły się wielkie drzwi, wiatr zawiał w wielkiej sali warowni, targając wstążki i woalki kobiet, wyszarpując białe płatki z gałązek śliw i migdałów, które przystrajały długie pomieszczenie. Ludzie odwracali głowy, aby popatrzyć, kto wchodzi. Zadawano sobie pytania, czy rody z włości na północnej granicy przysłały swoich przedstawicieli. Jehan i Rosemary stali na skraju kłębowiska tancerzy, popijając białe wino. — Panie, przyjmij moje przeprosiny — rzekła Rosemary, ner wowym ruchem wygładzając błękitną suknię. — W Laurelynnie wszystko odbywa się planowo, lecz tutaj, w Coronie, jesteśmy mniej skrupulatni. — Uroczystość miała rozpocząć się w południe, lecz dawno już minęła wyznaczona pora i Theodor nakazał grać muzy kantom w oczekiwaniu na ostatnich spóźnialskich. Król odwrócił się do niej i zniżył głos: — Uwierz mi, rozsądne opóźnienie to rzecz całkiem na miejscu. Cieszę się, że nadarza się okazja, byś mi opowiedziała co nieco o prowincji. Może na początek wyjawisz imiona tańczących? Przed- stawiono mi dotąd wyłącznie głowy rodów, a przecież mogę kiedyś prowadzić ich synów do boju albo... — ...albo ich córki do tańca? — dopowiedziała Rosemary ze śmiechem. Przez chwilę Jehan uśmiechał się równie szeroko jak ona. — Wybacz mi, lady Rosemary. Nie zamierzałem kluczyć z roz- mysłem. To zwyczaj, jakiego człowiek nabywa w Laurelynnie. — Napotkał jej twarde spojrzenie. Zjawił się paź z wiklinową tacką lukrowanych ciastek uformo- wanych na podobieństwo kwiatów i księżyców. Chłopiec spłonął rumieńcem, kiedy król poczęstował się, kiwając mu w podzięce. — Szczerze mówiąc, niezbyt mnie pociąga stołeczna wykwint- ność — oświadczyła Rosemary. — Tutaj, na północy, żyje nam się prościej. Zazdroszczę ci jedynie towarzystwa Mistrza Jałowców. — Tak, opowiadał mi twój ojciec, że pobierasz u niego nauki, gdy zatrzymuje się tu w drodze do Akademii Mędrców. Może czasem obyłbym się bez niego, lecz mój kapelan jest niczym spo- kojna polana pośrodku splątanej gęstwiny i czasem szukam w nim ostoi. Muzyka zagrała do tańca zwanego pawiem, król wyciągnął więc rękę w stronę Rosemary. Razem przesuwali się wzdłuż sali, jego ciemnoniebieska pelerynka i jej spódnice kołysały się w zgodnym rytmie. Nieco dalej król dojrzał błysk szkarłatnych szat Caolina; seneszal dyskutował o czymś z Ronaldem z Zielonej Dolinki. Omia- tając wzrokiem twarze tancerek, Jehan szukał białego oblicza w ko- ronie czarnych włosów. — Ta para przed nami to Andreas Czarnobrody, giermek Char- lesa z Leśnego Zakątka, oraz Holly, córka Charlesa. Sam Charles jeszcze się nie pokazał. Myślę, że znasz Allena z Badensbndge i oczywiście mojego brata i jego żonę Berisę. Sir Eryk tańczy z moją przyjaciółką Branwen. —Rosemary zamilkła, rozglądając się w tłu mie. Wielobarwne stroje mieszały się z sobą, lecz wśród tej pstroka- cizny ukazywał się raz po raz rąbek białej sukni, niby lilii na łące upstrzonej polnym kwieciem. Jehan wstrzymał na moment oddech, lecz potoczył się dalej, porwany wirem tańca. — A ciemnowłose dziewczę w śnieżnobiałej sukni, co tańczy z młodzieńcem, który tak ją przypomina? — zapytał cicho. — Och, czyżbym ich pominęła? — Rosemary przyjrzała mu się podejrzliwie. — To krewni Berisy, z warowni Sokola Żerdź. Ona zwie się Faris, on zaś Farin. — Piękna, bez dwóch zdań. A i jej bratu niczego nie brakuje — rzekł ostrożnie Jehan. — Pasowany? Ile ma lat? — Dziewiętnaście, lecz powiada, że przyjmie pas rycerski tylko wtedy, gdy na niego zasłuży. Niewielką ma niestety szansę zostać bohaterem. Tutaj znają go z gry na harfie i talentu do śpiewania. — Śpiewa? No oczywiście, teraz sobie przypominam. Jego śpie- wanie było jedyną miłą rzeczą zeszłej nocy. — Czy Rosemary domyślała się, że jego prawdziwym przedmiotem zainteresowania jest siostra Farina? Był przeświadczony, że to właśnie ona spojrzała na niego nocą z okna. Popis flecistów zakończył taniec i Rosemary zebrała w dłonie błękitne spódnice z jedwabiu, dygając dworsko. Jehan odprowadził ją do ojca, z którym przez chwilę wymieniał grzeczności. Jej matka, lady Amata, niezbyt dobrze się czuła na podobnych uroczys- tościach, więc Rosemary pełniła rolę gospodyni bankietu. W czasie rozmowy podszedł do niej ktoś z zapytaniem, czy powinni podać teraz więcej ciastek i wina, czy też lepiej poczekać na zakończenie ceremonii. Jehan skorzystał z dogodnej sposobności i opuścił to- warzystwo. Rozejrzał się wokoło. Seneszal gdzieś zniknął, co było sprzyja- jącą okolicznością, albowiem król wolał nie korzystać z pomocy Caolina, zapoznając się z pięknością w księżycowej sukni. Formalna prezentacja zwróciłaby na nich niepotrzebną uwagę, a nie chciał wprawiać dziewczyny w zakłopotanie. Co innego przypadkowe spotkanie w tańcu. Jehan przecisnął się przez tłum w poszukiwaniu kapelmistrza. Niebawem w dłoniach tancerzy pojawiły się kwiaty. Mężczyźni i kobiety tańczyli z sobą, póki nie zmieniła się melodia, potem spacerowano samotnie przez kilka taktów w oczekiwaniu na powtór- ną zmianę melodii. Wówczas mężczyźni wręczali wybranym da- mom bukieciki i zapraszali je do tańca... póki nie przyszedł czas, by z kolei damy dokonały wyboru. Niczym tułacze w jakimś zaczarowanym lesie, każdy rozglądał się za miłą mu twarzą. * Promienie słońca wpadały ukośnie przez długie, umieszczone wysoko okna, w świetlistej mgiełce migotały drobinki kurzu. Oślepiona blaskiem Faris przyjrzała się bacznie swemu partne- rowi, rozpoznając w nim Allena z Badensbridge. Zaśmiała się, za- miast odpowiedzieć, kiedy ją zapytał, kogo spodziewała się zoba- czyć. Jasna suknia zakołysała się wokół niej jak chmura, gdy ruszyli w tany. I rzeczywiście: poruszała się zwinnie niby obłok tańczący z wiatrem. Przygoda w sadzie unaoczniła jej kruchość przesłony między światami. A teraz drzewa przyszły na salę, aby z nią zatańczyć. Faris znów zaniosła się śmiechem, zapominając o bolących stopach, od- powiadając na zew melodii. Nic jej teraz nie dotyczyło. Uniesiona czarem muzyki, tworzyła z nią bezwiednie harmonijną całość, zapo- minała o wszelkich dylematach. Zmieniono melodię. Po odejściu partnera Faris znieruchomiała, odurzona subtelnym aromatem kwiatów. Oślepiał ją blask słońca. Raptem ktoś pociągnął ją w stronę cienia, a kiedy wyostrzył jej się wzrok, napotkała spojrzenie niebieskich oczu króla. Cała drżąca, przyjęła oferowany bukiecik. Tylko pewny uścisk jego ręki sprawiał, że nie pogubiła się w tańcu. Starała się odzyskać równowagę ducha. Strach wkradł się w jej dotychczasowe uniesie- nie, gdy zrozumiała, z kim tańczy. Przy jednym z obrotów zsunęło się ramiączko sukni, ukazując bliznę. Król spojrzał na nią gwałtownie, niemal tracąc rytm. — Byłaś ranna! — Głos jego wzbił się brutalnie ponad dźwięki muzyki. Faris o mało co nie upadła, spodziewając się, że król lada chwila pokaże wszystkim jej haniebne znamię. — Jak to się stało? — zapytał ciszej. Patrzyła na niego w niemym przerażeniu. I nagle zaczęła mu opowiadać historię, którą zawsze usiłowała wymazać z pamięci, podobnie jak chciała zapomnieć o bliźnie. — To dawne dzieje... Nasza gospodyni miała dziecko, którego ubranko stanęło w płomieniach. Kiedy gasiłam ogień, sama się poparzyłam. — I nie bałaś się? — spytał król, prowadząc ją po okręgu. — Ile miałaś lat? — Sześć — odpowiedziała zwięźle pod jego czujnym spojrze- niem. Raptem wszystko, co ją do tej pory spotkało, wydało się błahe i odległe. — Bałam się później, lecz kiedy to się działo, nie miałam wątpliwości, co muszę zrobić. Król lekko westchnął i uwolnił ją spod swego spojrzenia, nagle zadumany. — Czasami tak samo jest w bitwie. „On wie!" Serce zamarło w niej ze zgrozy. „Zobaczył moją bliznę, lecz wciąż ze mną tańczy". Zerknęła na niego spod rzęs. Zaparło jej dech z wrażenia, kiedy spostrzegła, że nie tylko jest królem, ale i niezwykle przystojnym mężczyzną. Melodia popychała ich naprzód, a ona, nie mogąc złapać odde- chu, nic nie mówiła. Pozwoliła mu się prowadzić, nie dbając o figury ani o własne kroki, wydawało się bowiem czymś naturalnym, by jego ruchy znajdowały odzwierciedlenie w ruchach Faris. Rytm się nie kończył, jakby tańczyła we śnie. Wtedy jednakże, niby we śnie, muzyka się urwała i oto stanęli, podczas gdy wokoło rozchodziły się pary. Król zwiększył uścisk ręki, jakby chciał wyprowadzić Faris z sali przez pobliskie drzwi. Ale ta przerwa na nowo rozbudziła jej niepo- kój. Cofnęła się wystraszona. Uchwyt jego natychmiast zelżał. Uniósł do warg jej dłoń. Dłoń lewej ręki. Potem ją puścił i zniknął w tłumie. Zabrzmiały rogi, lecz ich czyste dźwięki utonęły wnet w gwarze komentarzy, kiedy rozniosła się pogłoska, że Theodor stracił cierpli- wość i dał znak do rozpoczęcia głównej ceremonii. Rosemary złapała Faris za ramię i pociągnęła dziewczynę na przynależne jej miejsce w szeregu młodych kobiet. Faris nie wie- działa jednak, co się z nią dzieje, bo nawet gdy rozległy się pierwsze tony hymnu, wciąż czuła na dłoni muśnięcie królewskich ust. — W imieniu Pani Ognia, niechaj miejsce to pozostanie czyste i uświęcone dla naszego obrządku... Gdy Faris stała oszołomiona, dwaj kapłani i druga kapłanka, poświęciwszy salę kadzidłem, solą i wodą, utworzyli trzy punkty kwadratu wokół ołtarza upiększonego nąjbujniejszym kwieciem. Kapłanka ognia także zakończyła swój obchód: wróciła do ołtarza i tam od swej świeczki odpaliła wysokie świece. Na koniec zajęła miejsce w południowym narożniku kwadratu. — O ziemio, o niebiosa, o słońce, o wodo, stoimy wewnątrz kolistego krzyża, bądźcie w nas wszystkie pospołu! — zawołali ludzie. Mistrzyni Elisa i Mistrz Jałowców stali naprzeciwko siebie przy ołtarzu, oboje jednakowo odziani w bladozielone peleryny, narzuco- ne na biało-czarne szaty, naszywane kwiatkami i motylami. — Kimże jest ta, co przybywa o świtaniu? — rozpoczął inkan- tację Mistrz Jałowców. — We mgłę obleczona, krople rosy błyszczą w jej włosach. — Z głębin morza powstaje i z wiatrem frunie — odpowiedziała kapłanka. — Jej siła jest siłą nasienia, co w stronę słońca kiełkuje. Jej krasą wzrok się zachwyca — brzmiała litania. — Piękno jej czyste jak woda, zapach porusza serce niby pieśń daleka. „Tak..." Faris wdychała aromat kwiatów. „Usłyszałam ją... Poczułam jej dotyk na duszy". Słowa celebrantów mieszały się ze wspomnieniami sadu. Oślepiały ją nakładające się wizje. Wokół wyrastały pnie drzew, czy też były to rzeźbione, malowane filary? — Gdy wiatr szepcze w kwitnących gałęziach, a księżyc w no- wiu wspina się na niebo, ona przybywa. — Gdy pąk się otwiera w blasku słońca, a ziemię ciepły deszcz rosi, ona przybywa. Mistrz Jałowców odwrócił się do ludzi, rozkładając ramiona. — Bracia moi i siostry, zebraliśmy się tu po to, by świętować nadejście wiosny i wyprosić błogosławieństwo u Pani Kwiatów. Spokojny był sen zimowy, niczego nie wymagał. Zaprawdę pragnie cie się zbudzić, rosnąć, znosić wraz ze światem dole i niedole życia? Pragniecie zawezwać Panią? — Tak, pragniemy, niech przybędzie do nas! — zagrzmiało z setek gardeł, aż mrowie przeszło Faris po skórze. „Czy zdają sobie sprawę, że ona naprawdę nadejdzie?" — myś- lała dziewczyna. „Że już jest z nami?" Zdjął ją nagły strach. Mistrz stał przed ołtarzem z rękoma wzniesionymi w błagalnym geście, wołając Panią imionami, z których jedne były Faris znajome, inne po raz pierwszy słyszała. Kiedy koncentrował energię wszyst- kich uczestników ceremonii w jedną potężną strugę mocy, powietrze wydawało się naładowane, jakby wokół gęsto uderzały pioruny. Włosy zjeżyły się jej na głowie. W ciszy głos mistrza niósł się niczym granie dzwonów, imiona przeistaczały się w obrazy, te zaś poczęły z kolei modelować świetlistą postać, stojącą przed ołtarzem z wy- ciągniętymi ramionami, okrytą falującymi na niewyczuwalnym wie- trze woalami. Odzienie jej było uszyte niby z liści, co to raz przypominały szare skrzydła, raz płomyki, a kiedy indziej płatki kwiatów, poprzez które ciało zjawy połyskiwało jak księżyc w nowiu na porannym niebie. Zatopiła w Faris deprymująco przenikliwe spojrzenie, nie pozwala- jąc jej odwrócić oczu. Tej właśnie wizji Faris przelękła się w sadzie, teraz jednak nie mogła przed nią uciec. „Pani..." — Słowa drżały bezgłośnie na jej wargach. „Czego chcesz ode mnie?" Czyżby oprócz niej nikt niczego nie zauważył? Mistrz Jałowców stał nieruchomo przed ołtarzem, wznosząc ręce z uwielbieniem. Twarz mu gorzała. Zafascynowany własną wizją nie mógł pośpie- szyć na ratunek Faris. Gdy minęła go kapłanka z zamiarem udzielenia błogosławień- stwa, Faris widziała, jak jej wątłą postać opromienia chwała Pani. Słowa odpowiedzi rozbrzmiały na dnie duszy dziewczyny. .Jestem niczym owoc w łupinie i ziarno w glebie. Jestem niczym pęd, co przebiwszy się przez kamienie, otwiera listki ku słońcu. Chodź do mnie, urośnij... Jestem niczym deszcz w chmurze i fala na morzu. To ja pod postacią wiatru rozrzucam po świecie nasiona i daję ludziom natchnienie. Chodź do mnie i zakwitnij w całej krasie... Jestem niczym błyskawica w czas burzy i gwiazda w ciem- ności. Ziemskim ogniem wśród węgli, ogniem miłości w sercach. Chodź do mnie, a rozpalę w twej duszy wiekuisty płomień..." Słowa te huczały i budziły echa w głębi jestestwa Faris, otwiera- jąc przed nią panoramę obrazów, na jakie wcześniej nie odważyłaby się patrzeć. Przed ołtarz zaczęli cisnąć się pasterze, prowadząc do poświęce- nia pierworodne jagnięta — bielutkie oseski pobekiwały z szeroko otwartymi, ciekawskimi oczami. Następnie podchodzili włościanie z workami pełnymi ziarna, którym wnet zamierzali obsiać rolę. Z uśmiechem na ustach występowali naprzód mężczyźni i kobiety dźwigające dzieci. — Pani was błogosławi. Co chcecie dać jej w zamian? — zapytała kapłanka. Pośrodku tłumu stali kawalerowie z wiankami w rękach. Kiedy wysunęli się do przodu, Rosemary wyprowadziła przed ołtarz młode dziewczęta. Stanęły twarzą w twarz z mężczyznami. — Podobnie jak służymy wszystkie ku ozdobie Pani, tak też przyjmujemy w jej imieniu wasze dary — powiedziała. Odwrócona plecami do ołtarza Faris mogła poświęcić pewną uwagę swemu otoczeniu, czuła wszakże za sobą obecność Pani, jakby stała przed buchającym ogniskiem. Kawalerowie tworzyli luźne grupki. Andreas Czarnobrody wy- szedł na czoło i po chwili wahania nasunął wianek na skronie Holly z Leśnego Zakątka. Drugi młodzieniec, czerwony jak burak, wręczył kwiaty dziewczynie stojącej obok Faris, po nim wystąpił kolejny. Dostrzegła Eryka z Morskich Wrót: obdarzył ją uśmiechem, górując nad morzem głów. Faris drżała na całym ciele. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, że wszystko odbędzie się na oczach gawiedzi, że każda dziewczyna zostanie wyróżniona z reszty. „Pani, pomóż!" — krzyknęła w duchu. „Spokojnie, jestem przy tobie" — posłyszała niemą odpowiedź. Następnym w szeregu był sam król. Promienie słońca odbijały się od złotego diademu. Blask bił mu z oblicza, gdy przewiercał wzrokiem Faris, zdając się dostrzegać dziewczynę, co stała za nią z tyłu. Kiedy ruszył w jej stronę ze stateczną opieszałością tak dystyngowanej persony, wcale się nie zdziwiła, że przystaje przed nią i jej właśnie wkłada na głowę wianek z kwiatów. Gdy wrócił na swoje miejsce, Faris dostrzegła za nim zdumioną twarz brata, na której odbijała się mieszaniną furii i rozpaczy. Inni jeszcze mężczyźni występowali naprzód, a wśród nich i Eryk zebrał się w sobie i podszedł, by wręczyć wianek Rosemary. Wówczas rytuał dobiegł końca, muzykanci zagrali pierwsze ta- kty hymnu pochwalnego z melodią do tańca ćwiczonego wcześniej przez dziewczęta. Płynęły słodkie głosy: O Pani jasna, która z daleka, Jak gwiazda ranna, pięknem urzekasz! Racz nas oświecić w tym łez padole, Zdław strach przed śmiercią, serca stłum boleść. Tak brzmiał pierwszy werset, po którym zaczął się taniec. Wam, co cierpicie znojną włóczęgą, Pani łaskawa podaje rękę. Trwoga uchodzi, nadzieja świta. Gdy lud radośnie nowy brzask wita. W dzień dłuższy wątpisz? Ona zaręcza! Gdzie stopką stanie, tam kwiatów tęcza. Mądrość jej sowia, czułość gołębia, Rozświetla życie, miłość pogłębia. Kiedy deszcz zsyła i rzeźwi ducha, Wstępuje w serca nasze otuclia. Z jutrzenką wzejdzie... Potężne drzwi otwarły się z hukiem na oścież, aż posadzka zadrżała. Zimny wiatr wpadł na salę, zakołysał płomykami świec i niczym śniegiem obsypał ludzi chmurą kwiatków. .. .snu smierc przemoze, Nam skrzydła rosną, gdy Iśniąjej zorze. Śpiewacy, trzymając się melodii, dokończyli werset; ich nieugię- te głosy wzbiły się ponad wrzawę rozbiegających się od strony wejścia sfrustrowanych okrzyków, jednakże Faris miała wrażenie, że brzmią pusto jak dźwięki pękniętego dzwonu. Pani już opuściła świątynię. Wtem tłum rozsunął się na boki niby woda wzburzona piersią uciekającego jelenia. Ktoś przepychał się w stronę lorda Theodora. — Komendancie, jeno w tobie nadzieja! — Człowiek wypadł na wolną przestrzeń przed ołtarzem. Cały ochlapany był błotem, lecz jego rozerwany rękaw przy ramieniu przesiąknął krwią, a i na no- gach były jej ślady. Dysząc ciężko, pochwycił kościste dłonie lorda Theodora. — Stefanie, chłopcze, uspokój się trochę. Jestem przy tobie. Co się stało? — Głos komendanta był cichy i wyważony. Wolno zaczęły wracać kolory na poszarzałej twarzy posłańca. — Najechali nas, panie, zbójcy z lasu w górach. Zdobyli Leśny Zakątek, sadyby wzdłuż Rwącej Rzeki z dymem poszły. Zdołałem się przebić razem z dwoma braćmi, lecz na drodze ustrzelili ich z łuków... — Młodzieniec osunął się z łkaniem na kolana, wtulając głowę w dłonie lorda Theodora. Holly z Leśnego Zakątka zaszlochała żałośnie, po czym umilkła i tylko stała rozdygotana, gdy starały sieją pocieszyć przyjaciółki. Andreas wszelako ryknął strasznym głosem i machnął dłonią, jakby chwytał niewidzialny miecz. Rozejrzał się w rozterce, zauważył Holly i podszedł do zrozpaczonego dziewczęcia. — Holly... Miła pani... Sir Charles to rycerz wielkiego męstwa, być może daje jeszcze odpór najeźdźcom. Przyrzekam ci, że go uratujemy... albo srodze pomścimy. — Zamilkł, przełykając ślinę. Wzrok jej spoczął na nim po chwili. Uniosła rękę, żeby dotknąć jego policzka. Potem jednak boleść znów wykrzywiła jej twarz i dziewczyna, nie powstrzymując już łez, pozwoliła się wyprowadzić z sali. Dwaj przyboczni lorda Theodora pomagali wstać posłańcowi. Rosemary opuściła szeregi śpiewaków, żeby się nim zaopiekować. Niektóre dziewczyny próbowały dokończyć pieśń, lecz zostały za- głuszone tubalnymi rozkazami lorda komendanta. Mistrz Jałowców i kapłanka Elisa pochylali się przed ołtarzem, kończąc w pośpiechu ceremonię. I tylko jej, Faris, gdy tak stała bez ruchu wśród wzburzonego tłumu, zdawało się, że słyszy dobiegające z oddali echo srebrnych dzwonków. Masywny dzwon na wieży zabrzmiał donośnie. Dwa piętra niżej Caolin czuł, jak drżą ściany korytarza. Ceremonia była przyjemnym dla oka widowiskiem, lecz pod koniec Jehan sprawiał wrażenie lunatyka. Gdzie on się podział? Do jego uszu dolatywało przytłumione parskanie koni i pokrzy- kiwanie oficerów wydających rozkazy: czyniono przygotowania na wyprawę wojenną. Nie było potrzeby, by Jehan w niej uczestniczył, Theodor wraz ze swoimi ludźmi dałby sobie świetnie radę bez wsparcia drużyny króla. Jehan wszakże uczestnictwo w wyprawie uważał za swój obowiązek. Ponadto udowadniając, że wciąż jest dobrym wojownikiem, zamknąłby usta swym politycznym przeciw- nikom. Caolin nie zapominał jednak o groźbie, którą wyczytał w horos- kopie króla. „Cóż za pożytek z mojej wiedzy, jeśli nie mogę go strzec?" — pomyślał, po czym przyśpieszył kroku. Dobiegł go z naprzeciwka głos króla, słowa dziwnie zniekształ- cane z każdym echem odbitym od kamieni korytarza. Ktoś mu odpowiadał. Caolin przystanął, zastanawiając się, z kim Jehan roz- mawia. — Dałeś kwiaty lady Faris, myśląc, że gdybyś uhonorował lady Rosemary, przyjąłbyś na siebie zbyt wielkie zobowiązanie. Mam rację? Caolin rozpoznał głos Eryka z Morskich Wrót. Po obejściu narożnika zobaczył przed Jehanem młodego rycerza, który stał przy- garbiony, jakby chciał skoczyć królowi do gardła. Ręka seneszala przysunęła się do składanego nożyka —jedynej broni, z jaką się nie rozstawał. Eryk przyklęknął jednak przed władcą. Wychodziło na to, że go o coś prosi. Jehan udzielił jakiejś niezrozumiałej odpowiedzi. Wyglądał na oszołomionego, jak człowiek wyrwany znienacka z przyjemnego snu. — Wiem, że musisz się ożenić, chcąc dobrze służyć królestwu — mówił Eryk ze ściśniętym gardłem. — Ale Faris nie jest podobna do innych kobiet, które... — Urwał wpół zdania, oblewając się szkarłatnym rumieńcem. — Jest taka młoda! Nie zrozumie! — Ależ, Eryku... Czyżbyś miał o mnie aż tak niskie mniema nie? — Głos Jehana drżał przez chwilę. — Znałem wiele kobiet, lecz nie myśl, że dla czczej zabawy grałbym na uczuciach młodej dziew czyny. Ciągle nie zauważony przez rozmawiających, Caolin podszedł bliżej, śledząc każdy ruch Eryka. — Ach nie, panie! Nawet nie zamyślałem wszczynać tej dysputy, tylko że cię tu spotkałem i... Dlaczego dałeś jej kwiaty? — Eryk giął się przed królem, patrząc nań z dołu wzrokiem skrzywdzonego psa. Jehan westchnął. Oblicze nie jaśniało mu jak jeszcze przed momentem, było ściągnięte i blade. — Nie wiem. Może... — Jego martwe rysy nieco złagodniały. — Może to zrobiłem, bo stała tam w świetle podobna do białej lilii, a potem ujrzałem za nią przelotnie samą Panią Kwiatów, uśmiechała się do mnie... Dałem jej kwiaty, bo była taka śliczna. — Ale ty jesteś królem — rzekł Eryk oschle. — Teraz nie będzie widziała nikogo poza tobą. Powinienem był ci powiedzieć, że ja... Ale cóż, to już bez znaczenia. — Wstał na równe nogi, wyprostował plecy. — Panie, czy wyruszymy z ludźmi Theodora? — Tak, oczywiście — odparł król w zamyśleniu. — Eryku, proszę... — A więc, za twoim przyzwoleniem, dopilnuję przygotowań! — Kamienne oblicze Eryka przypominało rzeźbiony wizerunek zupełnej rozpaczy. Nie czekając na odpowiedź, zasalutował, dum nym krokiem minął w milczeniu Caolina i zniknął w głębi korytarza. „Nigdy nie reagował wylewnie na mój widok" — pomyślał Caolin z przekąsem. W tym jednak przypadku istniało prawdopodo- bieństwo, że rycerz w ogóle go nie zobaczył. Potrząsnął głową i zbliżył się do Jehana, który stał, zaciskając pięści w rękawach tuniki i gapiąc się na ścianę. — Mój drogi panie, co robisz? — zaczął Caolin łagodnie. — Będziesz walczył z Erykiem jak zaperzony kogucik? Czy mu się wydaje, że kocha tę dziewczynę? — Położył rękę na ramieniu króla. — Nie, jemu się nie wydaje. Eryk jest pewny swoich uczuć. Ale ambaras! — wybuchnął. — Szkoda, że nie wiedziałem! — Przetarł oczy z westchnieniem. Dał się słyszeć tupot nóg i szczęk zbroi. — Będę im potrzebny. — Wyprostował się i nagle zadygotał. Caolin zacisnął mocniej palce na jego ramieniu. — Jehanie... Jehanie... Już dobrze! To tylko dziewczyna. Gdy król odwrócił ku niemu głowę, Caolin ujrzał w jego twarzy coś, czego na niej nigdy nie było, coś równie ulotnego jak światło padające na liście po odbiciu od płynącej wody. Szybko jednak rysy króla przybrały znajomy wygląd, a jego wzrok skoncentrował się na seneszalu. — Tylko dziewczyna... — powtórzył niczym echo. Potem się uśmiechnął. — Lepiej, bym prędko się przygotował, inaczej ruszą beze mnie i do końca życia będzie mi to wypominane. Giermek Rafael nadbiegł z brzękiem z czeluści korytarzy. Za- trzymał się, zadyszany. — Dobrze, że jesteś, panie. Wszędzie cię szukałem... — Usiło- wał złapać oddech. — Twoja zbroja już czeka, ekwipunek spakowa- ny. Chodźmy, proszę! — Dzięki ci, Rafaelu. Tak, już idę. — Na chwilę dłoń Jehana zacisnęła się na ręce Caolina. Zaraz jednak porzucił towarzystwo seneszala i zniknął mu z oczu. — Uważaj na siebie, panie! — zawołał za nim Caolin, żałując w duchu, że król musi jechać. Owionął go chłodny przeciąg, który zdał mu się pierwszym tchnieniem wichury mającej ich wszystkich zdmuchnąć. Nie wiedział, czy Jehan go usłyszał. Czas jakiś stał w rozterce, rozmyślając nad pożytecznym zaję- ciem. Wojna była wszakże domeną Jehana, nie seneszala, i nawet jego zwykłe powinności związane z zaspokajaniem królewskich potrzeb wypełniała obecnie służba Theodora. Caolin pokręcił głową i ruszył w stronę bramy, aby popatrzyć na odjazd kawalkady. Czerwone słońce przebłyskiwało spod zwałów chmur, kiedy orszak wojenny Corony gotował się do odjazdu. Światło mieniło się na hełmach i kolczugach rycerzy niczym gasnący płomień, kolorem krwi barwiło jaskrawe sztandary i formalny rynsztunek bojowy. Siły posłane przez Theodora do wzmocnienia wschodnich zamków ginę- ły z wolna w oddali, ludzie pozostawieni na straży twierdzy sarkali rozczarowani na murach. Setka żołnierzy, których przydzielił Theo- dor do królewskiej świty, stała w ordynku przed bramami, czekając na sygnał wymarszu. Byli między nimi ludzie z przybocznej gwardii Theodora, pochodzący z doliny Rwącej Rzeki, gdzie, jak się dowie- dzieli, spłonęły ich domy. Drużyna króla także czekała w gotowości. Faris ściągnęła poły szarego płaszcza, lecz napastliwy wiatr wyszukiwał każdą niedoskonałość w splocie tkaniny. Wstrząsana dreszczami czuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Nawet Ojciec Gór, wznoszący się w białej okrywie na północ od warowni, zdawał się teraz butny i nieubłagany. Patrzyła z góry na wątłą armię Theodora, współczując koniom, które nerwowo przebierały nogami w przewi- dywaniu oczekującej ich podróży. Niełatwo przychodziło jej zebrać myśli. Zbyt wiele tego dnia się wydarzyło. Rankiem sir Eryk gawędził z nią jak rezolutny junak, teraz niby posąg w zbroi dosiadał czarnego rumaka. Gdy raz jego wzrok przebiegł po murach, Faris odniosła wrażenie, że świadomie unika jej spojrzenia. Rosemary zbliżyła się i ujęła ją pod ramię. — Czy i ty cała zmarzłaś? Czemu się ociągają? — zapytała zniecierpliwiona. Ona też spoglądała w kierunku sir Eryka. Dokładnie poniżej okna nastąpiło gwałtowne poruszenie, gdy lord komendant wynurzył się z bramy z synem u boku. Hełmy i misiurki zakryły im włosy i brody, wydawali się więc łudząco do siebie podobni, aczkolwiek Sandremun był nieco wyższy, a długie kończyny obłożył grubszą warstwą ubrania. Faris zerknęła na swą siostrę Berisę, która stała opodal w towarzystwie teściowej. Obie pochylały się nad parapetem, machając beztrosko rękami, jakby ich mężowie co dzień wyruszali na wojnę. „Mimo to przejmuje się chyba losem Sandy'ego" — pomyślała Faris niechętnie o swej siostrze. „W przeciwnym razie zauważyłaby, jak drżę, i odesłała mnie do środka!" Berisa próbowała zastąpić jej matkę, lecz swą nierozmyślną tyranią sprawiała, że Faris czuła się jeszcze bardziej osierocona. Przez chwilę wszechogarniająca miłość, jaką poczuła w sadzie, przemknęła jej w pamięci niczym zapach kwiecia niesiony zmiennym wiatrem. Zamknęła się jednak w sobie, bojąc się ulec doznaniu, a wtedy ono minęło. Bezładny gwar rozmów przycichł raptownie, Faris usłyszała głos króla. Nie zauważyła jego nadejścia, patrząc na Berisę, lecz teraz stał tuż pod nią, pogrążony w rozmowie z seneszalem. Czy spojrzy w jej stronę? Jak sama zareaguje? Jehan ruszył naprzód z seneszalem. Caolin pokłonił się swemu panu. Jehan poklepał go przyjacielsko po ramieniu, a wtedy seneszal się wyprostował, potrząsając jasną czupryną. Król pozwolił mu odejść, po czym wspiął się na s wego rumaka. Usadowił się wygodnie w siodle, a widząc powyżej żonę lorda Theodora, pozdrowił ją gestem ręki. Jego wzrok omiótł następnie pozostałe osoby, ale czy zawahał się na moment, dostrzegłszy wśród nich Faris, tego nie mogła stwierdzić. I podobnie jak wcześniej miała pewność, że nie jest mu obojętna, tak teraz obudziło się w niej przeświadczenie, iż król żałuje dokona- nego wyboru, że wspomina jej bliznę. Robiła, co mogła, aby nie okazać wstydu — wpatrywała się w dal, udając, że nie widzi wojow- ników. .Mężczyzna wymaga od ukochanej kobiety, aby była bez skazy". Faris nie umiała odegnać wspomnienia słów ojca, odrazy w jego spojrzeniu, kiedy odwracał jej oparzoną rękę i kazał na nią patrzeć. „Kto wiedząc o tym, powie ci, żeś piękna, ten skłamie, a jeśli sprawisz, że w swej nieświadomości uważać cię będą za piękną, gotuj się wieść życie w zakłamaniu". Bliska omdlenia na to straszne wspomnienie, zaczęła już odwracać głowę. Nagle Berisa syknęła z cicha. Po chwili konsternacji Faris uświa- domiła sobie, że siostra nie wskazuje na jej ramię, ale na dziedziniec zamkowy. — Coś podobnego! Wiedziałyście o tym? Otrząsnąwszy się z ponurych myśli, Faris podeszła do Rosemary i przechyliła się nad krawędzią parapetu. Z dołu Farin w pełnej zbroi szczerzył do nich zęby. Przełożył do drugiej ręki okrągłą tarczę i pomachał im wesoło. Rosemary, uśmiechając się, odwzajemniła mu się podobnym gestem. — On jest jeszcze za młody! — krzyknęła Berisa. — Brak mu wojennego doświadczenia, któż się nim zaopiekuje? — Opamiętaj się, Beriso — zripostowała Rosemary. — Gdyby nie jego cudaczne pomysły, byłby już pasowany! Dorósł przecież do ścigania banitów! Raczej wątpliwe, czy się z nimi zetrą, ale jeśli już, to nie tylko twój mąż, ale i ludzie tacy jak sir Eryk z Morskich Wrót staną u jego boku. Farin będzie tam bezpieczniejszy niż w domu! — Chciał się przypodobać królowi — mruknęła Faris. Nagła wizja nałożyła się na rozgrywającą się w dole scenę, obraz zapa- miętany z ostatniego snu. Ujrzała oblicze Farina, bynajmniej nie uśmiechnięte, lecz blade i skupione, kiedy zasłaniał się mieczem przed ciosami obcych ludzi, nacierających w śnieżnej zamieci. Klin- gi błyskały w skąpym świetle. Obok niego zobaczyła Rafaela, kró- lewskiego giermka, tuż obok jeszcze jednego człowieka. Mignęło ostrze spadające na głowę Farina, lecz w ostatnim momencie zostało sparowane. Dostrzegła Jehana. „Przyśniła mi się bitwa, a teraz król jedzie na wojnę". Faris załkała i ukryła twarz w dłoniach. W powietrzu zadrżało, gdy rozległy się podnoszące na duchu dźwięki rogu. Zmieszane pomruki stały się głośniejsze, gdy ci, co jeszcze nie dosiedli koni, wspinali się na siodła. Uderzenia kopyt przeszły w miarowy rytm, zwierzęta ruszyły w równym szeregu. Kiedy Faris odzyskała zdolność widzenia, ujrzała już tylko plecy odjeżdżających jeźdźców. Mimowolnie wyciągnęła rękę. Nie wszyscy się jednak odwrócili. Wstrzymując oddech, Faris przyglądała się samotnej postaci, która pozostała na drodze. Napo- tkała badawcze spojrzenie seneszala. Długo na niego patrzyła, kołysząc się z lekka na wzmagającym się wietrze. Lodowate łzy spływały jej po policzkach. 3 Zaufanie i zdrada — O patronie pól bitewnych! — krzyknął Eryk. — Toż to żaden zaszczyt takie wojny prowadzić! — Chmurnym okiem przyglądał się zrujnowanemu obejściu. Tlące się jeszcze belki przyprószył już śnieg. Jehan wiercił się w siodle, bezskutecznie próbując rozluźnić mięśnie znużone wielogodzinnąjazdą. Uśmiechnął się smętnie. „No tak, Eryku" — pomyślał. „Inaczej uczyłem cię walczyć, gdyśmy wojowali z Elayą na południu". Po opuszczeniu warowni posuwali się w kierunku północnym. Dobrze po zmierzchu zatrzymali się przy drodze na niespokojny odpoczynek, a ledwie się rozwidniło, już siedzieli w siodłach. Ojciec Gór wznosił się teraz po ich lewej ręce, zaczątki południowej odnogi Rwącej Rzeki bulgotały wśród pastwisk. Kłęby dymu niosły się na południe, przyćmiewały światło poranka i duszącym swądem wy- pełniały powietrze. Na zaplamionym krwią podwórcu poniewierały się sprzęty domowe, uznane widać przez grabieżców za mniej war- tościowe. Nieopodal stała czarno-biała krowa z wymionami pełnymi mleka, której żałosne muczenie wtórowało kłapaniu ptaków padli- nożernych. — To zwyczajna taktyka leśnych zbójców — skomentował Theodor ponuro. — Napadają nocą, wycinają w pień mieszkańców, a posiadłość plądrują i puszczają z dymem. Ciągną z północy w wa tahach liczących najmniej pół setki ludu, przeczesują ze dwie doliny i wracają w góry. Ale o tej porze roku nikt się ich nie spodziewał. Obawiam się, że zbyt wielu żołnierzy zjechało na święto i granice pozostały bez dostatecznej ochrony. Jehan potrząsnął głową, gniew wrzał w jego sercu. Wiedział, że opryszki rokrocznie w ten sposób napastują Coronę... jednakowoż, gdyby nie przybył na północ, okoliczne majątki miałyby lepszą ochronę i krew tutejszych mieszkańców nie barwiłaby śniegu. — Jak daleko stąd do Leśnego Zakątka? — zapytał. — Będzie ze dwie godziny forsownej jazdy gościńcem, panie — odparł lord komendant. — Broni wejścia do doliny, ale się lękam, że napotkamy tam same zgliszcza. — Proszę, panie, zezwól mi pojechać i sprawdzić! — odezwał się dziarsko tęgi mężczyzna z czarną najeżoną brodą, jadący na czele kawalkady. Andreas Czarnobrody. Jehan odgrzebał to imię z pamię- ci, gdzie kłębiły się nazwiska wszystkich przedstawionych mu ze- szłego popołudnia osób. — Charles, mój pan, to mężny wojownik, mógł ich przecież powstrzymać! Biada mi, że go zostawiłem! Kazał mi odwieźć Holly na uroczystość... Niby że za stary już był na tańce... Moje miejsce wszak było przy jego boku! — Ochłoń, Andreasie, ochłoń! — rzekł Theodor. — Nie ma powodu, byś się za to łajał. Obowiązek nakazuje wykonać polecenie pana. Posłuchaj. Poprowadzę główne siły drogą na Wodogrzmoty, gdyż ślady bandytów wiodą w tamtym kierunku, ty zaś zabierzesz wszystkich ludzi z tej doliny, na dokładkę pięćdziesięciu z mej gwardii, i ruszysz do Leśnego Zakątka. Będziesz czuwał, by nie najechano mnie z tyłu gościńcem. Andreas pokłonił się nisko ponad łękiem siodła, odwrócił wierz- chowca i powiódł przydzielonych mu ludzi wyznaczoną drogą. Pozostali odprowadzali go współczującym wzrokiem. — Nie móc kiwnąć palcem, aby uchronić swego pana od śmier ci, to najgorszy los, jaki może spotkać rycerza! — skonstatował Eryk posępnie. „Gorszy to patrzeć bezsilnie, jak własny lud zmaga się z wro- giem" — pomyślał król. Gdy z tyłu tupnął głośniej czyjś koń, usłyszał szeptane zapytanie: w^ — Czy nikt się nie przej muje tymi znisz czeni ami? Jeha n odwrócił się ukradkie m. Zobaczy ł młodego Farina, pochy- lonego w stronę królews kiego giermka Rafaela. Nie spostrze gli się, że są obserwo wani. — T o raczej zrozumi ałe, że król i lord komend ant to ludzie z żelaza, ale czy reszta się nie zastana wia, co będzie, gdy dogonim y tych czartów ? Nie uważasz , że człowie k osiąga ów spokój ducha, wstępuj ąc w stan rycerski ? Na szczupły m obliczu Farina odbijały się trudy podróży, lecz oczy jego błyszcza ły. „Oczy tamtej dziewcz yny, na twarzy jej bra- ta..." Król znów patrzył naprzód, odpędza jąc natrętne myśli, podczas gdy szepty obu mężczyz n nie ustawał y. Żałował, że nie może im powiedz ieć, iż strach i wyrzuty sumieni a nigdy nie gasną, a jeśli tak się dzieje, to chyba jedynie po śmierci duszy, choćby i ciało nadal walczył o. — S am nie wiem — rzekł Rafael. — Ale raczej wątpię. Jedno wiem na pewno: ja też się boję. Pst! Theodor coś mówi! Kole jny raz zaryczał a żałośnie krowa. W gałęziac h drzew rosną- cych przy pogorzel isku zakrakał kruk. „Muzyk a pola bitwy" — pomyśla ł król. — Może ktoś wreszcie uspokoi tę przeklęt ą krowę? — rzucił Theodor . Sene szal Caolin rozsiadł się wygodni e na niskim krześle przed kominki em, wydoby wając ze strun gitary delikatn e dźwięki sonaty. Trzymał w ręku przepięk ny instrume nt z doskona le wypoler owane- go drewna, ozdobio ny wokół pudła rezonan sowego ornamen tem geometr ycznym i masą perłową. Faris uniosła głowę, przeryw ając na chwilę wyszyw anie. Zdu- miewała ją jego zdolność do tak równej i dokładne j gry, mimo że nie skupiał uwagi na muzyce, ale na swych słuchacz kach. Narzucił a jej się myśl o sarnie skubiące j trawę na łące, która nieustan nie strzyże uszami, by wyłowić pierwszą oznakę niebezpi eczeńst wa. Tyle że czujność Caolina nie miała nic wspólne go ze strache m. Kiedy Farin grał na swojej harfie, muzyka pochłaniała go całko- wicie; niekiedy jego palce trącały niewłaściwe struny, niezdolne wyrazić całą tę ekspresję, jaką czuł w duszy. Tam gdzie teraz przebywał, nie mogła mu uprzyjemnić czasu żadna harfa. Faris zagryzła wargę i przebiegła spojrzeniem po twarzach skupionych wokół paleniska, chcąc odegnać sprzed oczu natarczywą wizję za- kutych w zbroje postaci, brnących z mozołem przez śnieżne zaspy. Przez okno za jej plecami światło późnego popołudnia wpadało wątłe i poszarzałe, lecz blask ognia na kominku ozłacał płowe włosy Caolina, wyostrzał jego profil i ogrzewał twarze zasłuchanych ko- biet. Najbliżej siedziała lady Amata o dobrodusznej fizjonomii; jej pulchne ciało, zarumienione od ciepła, wygładzało zmarszczki sześćdziesięciu lat życia. Tuż dalej Berisa o czarnych włosach, zaczesanych do tyłu na podobieństwo kruczych skrzydeł, uwijała się z szydełkiem nad stosem pończoch. Za nimi Rosemary sporządzała środek przeciwbólowy dla Ste- fana z Długiego Grzbietu, którego łóżko ustawiono prostopadle do kominka. Towarzyszyli im też dwaj mężczyźni, z tych pozosta- wionych do obrony warowni. Jeden właśnie wyciągał ręce przed Holly z Leśnego Zakątka, pomagając jej nawinąć motek wełny. W rogu Branwen, pokojówka Rosemary, siedziała z wrzecionem leżącym w zapomnieniu na kolanie. Nawet stary pies Rosemary nic sobie nie robił z restrykcji Berisy, spał smacznie obok krzesła swej pani. Berisa podniosła wzrok, gdy melodia stała się wolniejsza. — Grasz z wprawą, mój lordzie seneszalu. Winniśmy ci wdzięcz- ność za miłą rozrywkę, która pomaga nam zapomnieć o losie naszych rycerzy. — Owszem, zapomniałyśmy, póki nam nie przypomniała — mruknęła pod nosem Rosemary. Faris, haftując, ukłuła się w palec i przycisnęła go czym prędzej do ust, rozglądając się dokoła, czy ktoś nie zauważył jej zdenerwo- wania. A to dopiero! Farin był jej bratem, łączyła ich więź tej natury, że z pewnością by wiedziała, gdyby spotkało go coś złego. Kiedy pewnego razu spadł z konia i złamał rękę, od razu to wyczuła. Podobnie gdy podczas polowania porwała go obsuwająca się lawina kamieni. „A mimo to jestem taka zdenerwowana, jakby nie mój brat, a kochanek wyruszył na wojnę. Aleja nie jestem niczyją panią" — pomyślała z goryczą, przypominając sobie, jak Eryk unikał jej wzro- ku, jak król udawał, że jej w ogóle nie dostrzega. „I nie wydaje się, bym miała nią kiedykolwiek zostać!" Chwyciła wojowniczo za igłę, lecz wskutek drżenia ręki nie umiała trafić we właściwe miejsce. — Nie uważam się za godnego, by wieść prym w umilaniu nam czasu — rzekł Caolin, patrząc w oczy wszystkich zebranych. Ele gancko przystrzyżone włosy zaszeleściły na postawionym kołnierzu, gdy kręcił głową, przyglądając się towarzystwu. — Czyż żadna z was, damy, nie uraczy nas piosnką? Faris ostatni raz przekłuła igłą koszulę, szybko ją złożyła i wrzu- ciła do koszyka. Wstała. — Zaśpiewam, jeśli będziesz mi akompaniował — wyrzuciła z siebie, siląc się na spokojny ton. — Zaprawdę, moja pani, wspomogę cię z wielką ochotą. Cóż to ma być za śpiewka? Napotkała jego wzrok, potem omiotła spojrzeniem komnatę. Rosemary sprawiała wrażenie zadowolonej, reszta okazywała zain- teresowanie. .. z wyjątkiem Berisy, która marszczyła czoło, jakby się wahała, czy powinna zaprotestować. Na moment Faris ogarnęły wątpliwości. Bała się, że głos ją zawiedzie wobec tej całej publiki, nadto wiedziała, że jej siostra ostro zareaguje, spostrzegłszy najlżej- szy objaw czyjejkolwiek dezaprobaty. „I będzie mi do końca życia wypominać, jak się zbłaźniłam!" — Zaśpiewam O motylu — oznajmiła. Tę balladę ćwiczyła z Farinem setkę razy. — Znasz to? — Nie — odparł Caolin z uśmiechem. — Ale jeśli zanucisz pierwszą strofę, dołączę do ciebie. — Jeszcze się wstrzymajcie. — Rosemary pochylała się nad swym pacjentem. — Dołóżmy więcej drew do kominka. Zbliża się wieczór, niebawem zrobi się zimno, a nie chcę, żeby Stefan się przeziębił. Dwie córki Berisy zerwały się z niejakim poczuciem winy i przy- niosły ze skrzyni kilka bierwion do podsycenia ognia. Już po chwili blask płomieni docierał do wszystkich kątów komnaty, migocząc na pomalowanych ścianach i tworząc fantastyczne cienie na rzeźbio- nych belkach stropu. Głos Faris, zrazu niepewny, szybko nabrał mocy i wypełnił komnatę jak przed momentem blask ognia. Kołyszą mnie wiatry, gdy szybuję z gracją, Ni to kwiat, ni skrzydlata istota. Spijam słodki nektar, przeglądam się w rosie, Komuż większa pisana swoboda? Jeno wszędzie dźwigam losu mego brzemię, Poprzez łąki, po lesie, po niwie. Zima mnie dopadła, na mą duszę dybie, Nie znasz — rzecze — wolności prawdziwej. Ot, wzlatuję w krasie niczym dziecię niebios, Już mnie srogie nie trapią wietrzyska. Skrzydła porzuciłem, niech fruną ku ziemi; W stroju nowym jaśnieję, rozbłyskam. Faris skończyła i natychmiast usiadła, serce trzepotało jej w piersi z radości, że wyśpiewała całość czystym głosem i nie pomyliła słów. Rozejrzała się dokoła, wodząc spojrzeniem po twarzach, które dotąd jawiły jej się rozmyte. — W twej rodzinie nie tylko Farin obdarzony jest talentem — rzekł Caolin, lustrując ją uważnie. — Śpiew twój, o pani, pięknem dorównuje twym licom. Na skutek ulgi, jakiej doznała po udanym występie, bez trudu znalazła słowa odpowiedzi. — Panie, nie przywykłam do przedstawień w tak licznym gro nie. Jednakże dzięki twej grze czułam się swobodnie. Rozległy się pomruki uznania, a nawet dało sie słyszeć trochę r^ nieśmia łych oklaskó w. Stefan usiłowa ł unieść się na łokciac h i po- patrzeć na śpiewac zkę, lecz Rosema ry delikatn ie, acz stanowc zo przymu siła go do leżenia. — Wielkie nieba, Rosema ry, mam tylko rozcięte ramię — po wiedział Stefan z irytacją. — Nie musisz się o mnie troszczy ć, jakbym już konał. Rose mary pryc hnęł a ze znie cierp liwie niem . — N ie boję się, że skonasz, ale że zostanie sz kaleką, jeżeli wciąż się będziesz tak wiercił. Pozszyw ałam ci ranę, jak umiałam , chociaż szkoda, że nie może przyjrze ć jej się Mistrz Jałowcó w. Ale nie pomogą ci żadne opatrun ki, jeśli nie umiesz spokojni e wyleżeć ! — J estem pewien, że dotyk twoich palców to najlepsz e z możli- wych lekarstw o — odezwał się Caolin. — M iła mi twoja galanteri a, panie, ja jednak trzeźwie j oceniam swe umiejęt ności. — C zyżbyś polegała na umiejętn ościach Mistrza Jałowcó w? — Caolin uniósł brwi. — Wiesz, że uzdrawi anie nie było nigdy jego specjaln ością. Został tylko ogólnie przeszko lony, jak my wszyscy, którzy studiow aliśmy w Akadem ii Mędrcó w. — J uż nieraz mi się przydał y jego rady — stwierdz iła oschle Rosema ry. — O tak, w roli dora dcy czuje się dosk onale . Fari s zauważ yła rosnące rozdraż nienie Rosema ry. Uniesio na niedaw nym sukcese m, postano wiła interwe niować. — B yłeś w Akadem ii Mędrcó w? — zapytała czym prędzej Caolina. — Choć mieszka my tak blisko, niewiele o niej wiemy. Tyle tylko, że nieliczn ych przyjmu ją tam do nauki. — Uśmiec hnęła się do niego, skrzętni e skrywaj ąc krótkotr wałe zmiesza nie na myśl o zdolnośc iach, jakie podobno nabywal i wychow ankowie tej szkoły. — P ięć lat zdobyw ałem tam wiedzę — odrzekł spokojni e Cao- lin. — Studiow ałem to wszystk o, o czym i wy musiały ście słyszeć w czasie przygot owań do inicjacji: doktryn y Drzewa Życia, zwycza- je ptaków, zwierzą t i gwiazd. — K toś mówił, że oswajas z wilki — wtrąciła Holly z Leśnego Zakątka . — Tego nauczyłem się później, kiedy byłem sam — odpowie dział seneszal. — Możejeszcze poznacie mojego przyjaciela Gerola, kiedy nadejdzie z południa. Tylko go patrzeć. Lady Amata wydała z siebie cichy, zduszony dźwięk. Cao-lin obejrzał się, chyba ucieszony wrażeniem, jakie wywarło jego oświadczenie. Kupcy z Laurelynnu powiadali, jakoby seneszal zbra- tał się z wielkim wilkiem, lecz Faris podobne opowieści wkładała dotąd między bajki. Stefan wczepił się w ramię Rosemary. — On ma rację, już mnie uzdrowiłaś. Pozwól mi wstać, a jutro ruszę w ślad za naszym oddziałem. Rosemary odsunęła jego palce i wstała. — Leż cierpliwie i raduj się, że na razie masz z głowy wojowa- nie! — Podeszła do okna i wlepiła wzrok w strugi deszczu. Stefan odwrócił głowę i westchnął z rezygnacją. — Długo król zamierza zabawić na północy? — zapytała Berisa seneszala. — A ty z nim tu zostaniesz? — Zostanę lub wyjadę, zależnie od królewskiego postano- wienia. Stefan mamrotał coś niewyraźnie, próbując podźwignąć się na zdrowej ręce. Faris przeniosła się natychmiast na opuszczone przez Rosemary krzesło. — Lady Rosemary wcale nie chce być nieuprzejma — powie działa. — Martwi się tylko o ojca i brata. Zanim byś do nich dotarł, sami uporaliby się ze zbójcami i pewnie wracali już do domu — dodała uspokajająco, poprawiając kołdrę. Spojrzał na nią bystro. Wyraz udręki zniknął z jego twarzy, gdy się doń uśmiechnęła. A ona wciąż go pocieszała, zdziwiona, z jaką łatwościąjej to przychodzi. Stefan westchnął. — Wiem, że mój pan i pozostali zrobią co w człowieczej mocy, lecz ciężko tak leżeć i zmagać się z myślami. Wdzięczny wam jestem, żeście tak długo przy mnie siedziały. Faris z uśmiechem ujęła jego rękę. Raz jeszcze głos Caolina wzbił się ponad ogólną wrzawę. — Czas naszego pobytu określą wieści, jakie przyniosą wraca- jący rycerze. — Co sądzisz o seneszalu? — spytał Stefan, gdy Faris zwróciła ku niemu oblicze. — Wydaje się nadzwyczaj chłodnym człowie- kiem, jak na towarzysza króla. — Tym swoim spojrzeniem potrafi zmrozić duszę! — stwierdził jeden z mężczyzn, który podsłuchał pytanie. — Tak czy owak, słynie ze skuteczności, a nikt jeszcze nie wymyślił łapówki, jaką można byłoby go przekupić. Faris przypatrywała się Caolinowi — zastygłemu w bezruchu szczupłemu ciału, przyobleczonemu szatą koloru czerwonego wina; głowie zawieszonej w takiej pozycji, jakby chciał, aby poszczególne zmysły nie przeszkadzały sobie wzajemnie; jasnej skórze, tak ściśle rozpiętej na wysokich kościach policzkowych i krogulczym nosie, że na twarzy nie mogła się pojawić żadna oznaka uczuć. Oto czło- wiek, którego król wybrał na swego najważniejszego sługę, bądź też — jak tu i ówdzie przebąkiwano — na swój cień, swoją duszę. Wyczuł skierowany na siebie wzrok i przechwycił jej spojrzenie, lecz ona szybko odwróciła oczy. — Jeżeli tym razem nie rozgromią bandytów, król zechce spró bować ponownie — stwierdził Caolin. — On lubi załatwiać sprawy do końca. Faris wsłuchała się w bębnienie kropel deszczu o szyby podzie- lone ołowianymi ramkami. Wyżej w górach pewnie sypał śnieg. Co się działo z królem? — Nie zimno ci? — spytał Stefan. — Jesteś taka wiotka, że bałbym się wystawiać cię na podmuchy zimowego wiatru. Faris potrząsnęła głową i uśmiechnęła się do rannego, uświada- miając sobie z zaskoczeniem, jak bardzo ją podbudowało powodze- nie w śpiewaniu. — Nie... Nic mi nie jest. A ty odpoczywaj i nie przejmuj się Rosemary. — Nie... — Jego uśmiech zgasł wolno na wargach, przymknęły się powieki. Faris wygładziła mu włosy. Mikstura Rosemary naresz- cie zadziałała. — Zmierzch zapada, a ja muszę jeszcze coś załatwić przed wieczerzą — oświadczył Caolin. Wstał i pokłonił się damom. — Ach, wybacz nam, panie, żeśmy cię tak długo zatrzymywały! — rzekła grzecznie lady Amata. — Rosemary, skarbie, znajdź mój szal. Przed wieczerzą chcę chwilkę odpocząć w swej komnacie. — Tak, matko. — Rosemary szepnęła coś jeszcze swemu pa- cjentowi, po czym odeszła, by przynieść matce jej puszysty szalik. — Lady Faris, twój śpiew sprawił mi wielką przyjemność. Mam nadzieję, że będę ci mógł jeszcze kiedyś akompaniować. Faris ze zdziwieniem patrzyła, jak Caolin do niej podchodzi. Wyciągnęła dłoń. Pokłonił się, a potem pomógł jej wstać. Gdy patrzył na nią badawczo, walczyła z sobą, żeby nie wyrwać ręki i nie odejść. — Prawdę powiedział — rzekł seneszal cicho. — Zaiste jesteś lilią północy. Faris wyprężyła się dumnie, mając uczucie, jakby jego wzrok ozdabiał ją perłami i jedwabiami. Ale kto mu to powiedział? Eryk? Jehan? On się wszakże tylko ukłonił, a ona pomyślała: „To rzecz nic nie znacząca... Nie widział mojej blizny". Wypuścił jej dłoń, a gdy dygnęła, odszedł. Odprowadzała go wzrokiem, kiedy Berisa dotknęła jej ramienia. — W imię Pani, co miało znaczyć to całe przedstawienie? — Masz na myśli balladę? Chyba mi dobrze poszło. — Faris stała oko w oko z siostrą z butnie podniesionym czołem, aczkolwiek czuła uścisk w krtani i wyrzuty sumienia, które Berisa zawsze w niej wzbudzała. — Faris, nie udawaj, że nie rozumiesz. Nie wychowano cię tak, byś wodziła mężczyzn za nos. — Ciemne brwi Berisy ściągnęły się surowo. — A wodzę? Czy będą za mną chodzić? — Wpatrywała się w siostrę w oczekiwaniu na przypomnienie, dlaczego powinna wy- strzegać się miłości. — Naturalnie. Młoda, ładna dziewczyna... — A zatem jestem młodą i ładną? Nigdy mi tego nie mówiłaś. — Czyżby ojciec się mylił? — No, cóż... Masz urodę po matce — przyznała Berisa z opo rem. Westchnęła i skrzyżowała ramiona. — Napominam cię tylko dla twego własnego dobra! Jeśli będziesz się zalecała do mężczyzn, zechcą się z tobą kochać, a wtedy co zrobisz? „Może im pozwolę?" — pomyślała z goryczą. Może warto by było dla iluzji miłości, choćby trwającej chwilkę? Zanim poznaliby prawdę, już by ich odegnała. A gdyby z tego powodu cierpieli, przynajmniej nie cierpiałaby ona jedna. — Ech, Beriso. — Potrząsnęła głową. — Patrzą na mnie tylko dlatego, że król okazał mi drobną łaskę. Wnet znudzi im się ta zabawa. Czy kogoś naprawdę obchodzi, co ja zrobię? — Tak uważasz? — Berisa obrzucała ją zdumionym spojrze- niem, jakby po raz pierwszy ją zobaczyła. Potrząsnęła głową. — A jeśli im się znudzi, czy to cię nie zaboli? Faris wpatrywała się w siostrę, zastanawiając się, czy widzi w jej twarzy znamiona rzeczywistej troski, zwyczajnej protekcjonalności, a może obu tych uczuć po trosze. Prawa dłoń przesunęła się, aby przykryć bliznę ukrytą pod lewym rękawem, zamiast tego jednak chwyciła tylko fałdę spódnicy. — W porównaniu z ryzykiem, jakie dziś ponosi Farin, czymże są moje obawy? Berisa kiwnęła głową, jakby Faris wypowiedziała niepodważal- ną prawdę. — Radziłam Farinowi zostać, podobnie jak tobie radzę teraz mieć się na baczności, bo odpowiadam za was przed ojcem! Jeśli popadniecie w jakieś tarapaty, na mnie winy nie zrzucajcie! Faris opanowała dreszcze, wspominając swój sen. „Ale Farin robi to, o czym zawsze marzył: broni króla. A gdyby nawet mój pan miał już nigdy na mnie nie spojrzeć, to przecież wlał w moje serce otuchę!" I stało się nagle tak, że jakkolwiek słowa ojca nie straciły nic ze swej aktualności, przestała się nimi przejmować. — Ojciec nie rusza się z Sokolej Żerdzi jak ptak, który boi się latać. — Zaśmiała się odrobinę niepewnie. — Ja zaufam wichrom, choćby miały mnie zmrozić. * Porywisty wicher dmuchał śniegiem w twarze jeźdźców wspina- jących się z mozołem krętą drogą. Farin, jadąc z Rafaelem tuż za królem i sir Erykiem, mrużył oczy i co rusz przecierał twarz rąbkiem szala. Eryk stał w strzemionach i próbował przebić wzrokiem zasło- nę śniegu. — Ani chybi zderzymy się z hultajami, bo w tej zawiei na krok nic nie widać! — burknął Eryk. — Nie unoś się, Eryku — rzekł mu król, skulony w siodle. — Zachowaj siły na decydującą chwilę. Wichroskrzydły parsknął i strząsnął z oczu biały puch. Farin popędził nieco wierzchowca z zamiarem podsłuchania, do jakiż wniosków dojdą owi legendarni wojownicy w zaistniałych okolicz- nościach. Przede wszystkim pragnął wszakże zapomnieć o chłodzie. — Rwę się do jakiegoś działania! Swędzi mnie ręka i miecz też się pali do roboty, a tu żadnego wroga. Tylko ten uciążliwy śnieg! — Nie dziwią mnie twoje słowa — odparł król ironicznie — ale musisz się nauczyć równomiernie rozkładać siły. Myślałby kto, że ruszasz na swą pierwszą bitwę, ty, weteran wojen z Elayanami! — Popróbuję miecza na tej żmii Ronaldzie, jeśli się nie zmiar- kuje. — Eryk wskazał na dwie ledwo widoczne postaci z przodu. — W kółko tylko powtarza: „Och panie, mój panie, racz się trochę pośpieszyć, może właśnie palą mój majątek! Zostaw świtę, panie, i śpieszmy, by dotrzeć na czas do Zielonej Dolinki!" Jehan parsknął śmiechem. — Okaż wyrozumiałość nieszczęśnikowi. Sam widziałeś doko- nania tych zbójców. Chcesz go winić, że się zamartwia? Zresztą, co sam wyznał, nie włada mieczem, tylko strzela z łuku. Twoje wyzwa- nie nie byłoby uczciwe. — Jeżeli zachowa suche cięciwy, zacznę go szanować — mruk- nął Eryk. Jego koń potknął się i rycerz szarpnął gwałtownie za cugle. — Czy ta góra nie ma szczytu? Zwierzęta ślizgają się na drodze. Wleczmy się tak dłużej, a nie dotrzemy do Zielonej Dolinki przed zmrokiem! — Panie... — Chrypa nie pozwoliła Farinowi dokończyć, więc po chwili zaczął znowu: — Panie, jechałem już tą drogą... Kawałek stąd powinna być przełęcz przy małym wodospadzie. Dalej dolina się rozszerza i znikają stromizny. Wszyscy podnieśli wzrok. Z ledwością rozróżniali wznoszące się nad drogą zbocza, spadziste i porośnięte drzewami, załamujące się nagle tam, gdzie spływał bystry potok, gulgocząc po kamieniach. Ale gdy minęły kolejne dwie godziny, stało się oczywiste, że nie dotrą do Zielonej Dolinki przed nastaniem nocy. Nie dość, że wąska drożyna była śliska od śniegu i spływającego ze stoków błocka, to na dobitkę przewrócone jodły wraz ze splątanymi gałęziami zatara- sowały im przejazd. Musieli zsiąść z koni i prowadzić je pojedynczo za cugle, ostrożnie obchodząc wykroty. Śnieg już nie sypał, lecz szybko zapadała szarówka, gdy wreszcie się zebrali na drodze pro- wadzącej do górskiej doliny. — Ciekawym, gdzie też Ronald się podział — rzekł Sandremun, kiedy on i jego ojciec szykowali się dosiąść na powrót wierzchow ców. — Powinien być tutaj naszym przewodnikiem. — Wskoczył na siodło i niespodzianie odchylił się do tyłu, krzycząc, gdy z pół mroku chmara strzał wyleciała ze świstem. Farin wzdrygnął się i pociągnął za cugle swego wierzchowca. — Teraz już wiemy, czemu nie wrócili zwiadowcy! — rzucił król, kiedy strzała przemknęła koło jego głowy. Któryś z koni zakwiczał. Król okręcił momentalnie Wichroskrzydłego w ślad za Farinem, potem zsunął się z siodła. — Na ziemię! — ryknął. — Z koni! Zaraz będzie zbyt ciemno, żeby mogli strzelać! Najwyraźniej nieprzyjaciel podzielał to zdanie, bo zaledwie prze- brzmiały słowa króla, mroczne postaci wychynęły z kryjówek. Zbój- cy przystąpili do szturmu. Miecze połyskiwały zimnym światłem, a wojenne okrzyki mieszały się z jękami rannych. Zacieśniał się krąg nieprzyjaciół. Theodor, w otoczeniu tych gwardzistów, którzy zdołali się przy nim zebrać, walczył nad ciałem syna. Jego potężny miecz kosił wrogów niby zboże. Eryk i król, zwróceni do siebie plecami, cięli zapalczywie i zręcznymi ruchami tarcz blokowali ciosy. Wyszarpnąwszy stopy ze strzemion, Farin zeskoczył z grzbietu przerażonego zwierzęcia. Dobył miecza w samą porę, by sparować uderzenie klingi, która spadała nań z góry. Ale miecz znów był w niego wycelowany. Wyminął własną bronią ostrze napastnika i dźgnął z impetem w jego ciało. Zbójca wrzasnął i rozciągnął się jak długi na ziemi. Dygocząc na całym ciele, Farin spojrzał na leżącego. Zanim jednak zdał sobie sprawę ze swego uczynku, już musiał się zmagać z nowym wrogiem. Uniósł pośpiesznie tarczę i równocześnie pchnął mieczem w miejsce, gdzie — jak miał nadzieję — powinna się znajdować luka w gardzie przeciwnika. Ciężko dyszał, lecz gdy tak bił i parował, osiągał właściwy rytm walki, wpajany mu w ciągu niezliczonych godzin na ćwiczeniach. Kilka kroków dalej walczył Rafael. Po stracie tarczy giermek bronił się jedynie mieczem. Farin zaczął się z wolna przebijać ku drugiemu młodzieńcowi. Wszędzie wzdłuż drogi, na skraju lasu i tuż nad brzegiem stru- mienia, toczyły się zacięte zmagania, lecz najbardziej zażarty bój wrzał wokół osoby króla i lorda Theodora. W miejscu każdego zabitego przeciwnika zjawiali się rychło dwaj nowi. „Górze wam!" — słychać było ustawicznie, lecz wołano również: „Za lorda Theo- dora!" „Za Westrię i króla!" A raz, z ust Eryka, padło nawet: „Za Lilię Północy!" Herszt zbójców, rosły mąż odziany w futro, które jeszcze po- większało jego posturę, zatrzymał się przed Erykiem. — Ejże! Robaku z równin! Może ci się zdaje, że zdzierżysz mi w pojedynku? Każdy wie, że cała ta gadanina o honorze to jeno puste słowa. Co się tak kulicie jak osierocone szczenięta? Lękacie się stawić czoło prawdziwemu mężczyźnie?! Eryk prychnął, lecz został na swym miejscu z uniesioną tarczą i mieczem w pogotowiu. — A jednak! — ciągnął zbójnik. — Obaj tchórze! Ty i ten zaśliniony szczur, co go zwiesz królem! Z rykiem Eryk wyskoczył do przodu. Na moment wokół się uspokoiło, oczy skierowały się na tych dwóch wojowników obda- rzonych porównywalną wielkością i krzepą. Pojedynek ich trwał kilka chwil, w ciągu których wymieniali ciosy, jakby od nich miały zależeć losy całej bitwy. Wtem zbójca wydał okrzyk i odskoczył do tyłu. Jego ludzie, porzucając dotychczasowych przeciwników, rzu- cili się hurmą, by rozdzielić Eryka i króla. Rafael wrzasnął ze zgrozy i zaczął torować sobie drogę do swego pana, który wijąc się niczym śnieżny demon, wydawał się mieć oczy zwrócone na wszystkie strony naraz. Farin postanowił pójść w su- kurs przyjacielowi. Dojrzał rozjuszonego Eryka — rycerza zdawało się otaczać mętne światło, gdy wywijał mieczem młyńca. Wróg cofał się przed nim, bo Eryk nacierał niby wściekły niedźwiedź, a jego oręż zbierał krwawe żniwo. , Jak bohater ze starych legend" — pomyślał Farin, parując cios. „Nareszcie będę wiedział, jakich słów użyć w pieśni do opisu bit- wy!" Poczuł pieczenie w udzie, gdy ktoś przebił się przez jego gardę. ,Jeśli wyjdę stąd żywy!" Dokoła władcy wrzało jak w rozkopanym mrowisku. Gdy Rafael ostatecznie dobrnął do króla, napastnicy usiłowali uporać się z tym mizernym wzmocnieniem. Giermek zgubił szyszak, walczył więc teraz z rozwianym włosem, uniesiony dzikim szałem, na swój sposób porównywalnym z furią Eryka. Niestety, Rafael nie posiadał ani siły, ani umiejętności wielkiego wojownika. Liczne ciosy przedzierały się przez jego zasłony, choć wrogowie płacili często słoną cenę za swój sukces. Ale ich było wielu, a on tylko jeden... Farin, cisnąc się do niego, wyraźnie widział, jak zasłony giermka się spóźniają, jak jego uderzenia chy- biają celu. Z zaciśniętymi zębami Farin natężył wszystkie siły i ciął potężnie w skórzany hełm zbójcy. Uderzenie wstrząsnęło całym jego ramie- niem, lecz taki był impet klingi, tylko odrobinę wytracony przej- ściem przez hełm, że niczym w ser zagłębiła się w głowę przeciw- nika. Farin odstąpił o krok, wyszarpnął miecz z upadającego ciała, przeskoczył je i na koniec stanął przy Rafaelu. — Farin! Dzięki niech będą bogom wojen! Patrz, zawahali się, gdy już we dwóch bronimy króla! — Bylebym dorównał ci w boju, pewnikiem się wycofają! — wychrypiał Farin, lecz teraz, z bliska, zobaczył, że Rafael krwawi obficie. — Wielu zabiłem? Tak trudno policzyć... Siły mnie opuszczają. Ale jest już ciemno, bitwa wnet się zakończy. Farin zwrócił wzrok na zachód, gdzie chmury się rozeszły i słoń- ce, chowając się za górami, rozbłysło czerwienią. Poczuł czyjś ciężar na ramieniu. Odwrócił się natychmiast, lecz Rafael już osuwał się na ziemię. Farin pochylił się na nim, zawołał go po imieniu. Widząc to, wrogowie znów natarli. Wytrącony z równowagi Farin omal nie upadł. Najbliższy ze zbójców odtrącił jego wzniesioną tarczę i doskoczył do króla. Jehan runął na ziemię, lecz Farin resztką sił stanął na równe nogi i rąbnął wroga w kark, kiedy ten unosił już miecz nad królem. Zachwiał się pod gradem ciosów, próbując desperacko stawić opór nacierającym. — Do króla! — krzyknął z rozpaczą. — Westria, Westria, do króla! — Ujrzał nad sobą groźny cień spadającego buzdygana i zaraz straszliwy cios dosięgną! jego hełmu. Gdy świat zachodził mgłą, posłyszał jeszcze ciche dźwięki rogu i zobaczył kroczącego ku nim Eryka, który rozbijał pierścień wrogów niczym pływak morską falę. Farin wzlatywał ciemną studnią, aż uświadomił sobie, że ktoś uderza go w głowę — niemocno, lecz regularnie. Ktoś inny świecił mu w oczy i powtarzał jego imię. Dlaczego nie dadzą mu spokoju i nie pozwolą wrócić do błogiej ciemności? Poruszył się z jękiem, chcąc zaprotestować. — Wraca mu chyba świadomość, panie — odezwał się czyjś niski głos. — Przynajmniej on dożyje dnia następnej bitwy. No tak, ten drugi głos wydał mu się znajomy. Nie bez bólu odemknął powieki i spojrzał na oblicze króla. — A zatem to koniec... — wyszeptał, wspominając niedawne wydarzenia. — Jesteś bezpieczny... Król pokiwał głową. — Bitwa skończona, a ja odniosłem lżejsze rany niż ty, o mnie się więc nie kłopocz. Twoje męstwo nie poszło na marne. Zaskarbiłeś sobie moją wielką wdzięczność. — Zapewniał, że nie został ciężko ranny, wyglądał jednak na osłabionego: oczy mu zapadły i twarz poszarzała nad krótką ciemną brodą. Farin uśmiechnął się z wysiłkiem. Na wargach króla też pojawił się nikły uśmiech. — Bardzo przypominasz swoją siostrę, wiesz o tym? — rzekł w zadumie. Farin obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. Czemu mieliby teraz mówić o Faris? Czyżby postradał rozum w bitwie? I nagle wspo- mniał, jak król uhonorował Faris podczas ceremonii. „A więc król pragnie Faris? Co my teraz zrobimy?" Romanse króla odbijały się głośnym echem w całym królestwie, lecz Faris nie wiedziałaby, jak prowadzić tego typu grę. Zbyt ciężko było teraz o tym myśleć. Zamknął oczy. — Należy ci się odpoczynek, ja zaś muszę sprawdzić, jak się mają inni — dodał król pośpiesznie. — Sir Randal będzie nad tobą czuwał. Gdy po pewnym czasie Farin otworzył oczy, króla już nie było. Przy niewielkim ognisku siedział człowiek mówiący niskim, gard- łowym głosem: Randal z Registhorpe, który przybył na północ w królewskim orszaku. — A zatem to nam przypadło zwycięstwo — zagaił Farin. — Co się stało, gdy mnie powalili? Randal dołożył patyków do ognia. Kiedy się pochylił, światło nadało miedziany połysk jego kasztanowym włosom i brodzie. Za nim mrugały inne ogniska, przesłaniane sylwetkami krzątających się ludzi. Farin zatrząsł się z zimna, mimo iż leżał na wymoszczonym czaprakami posłaniu z jodłowych gałązek, przykryty kilkoma płasz- czami. Ciekaw był, do kogo należały. — Trudno rzec, kto by wygrał — ozwał się Randal — gdyby Andreas Czarnobrody nie sprowadził w porę swych ludzi z Leśnego Zakątka za górami. Zbójcy pierzchli na sam dźwięk rogu. Niektórzy z naszych siedli na koń i ruszyli w pościg, choć wątpię, żeby znaleźli kogoś po omacku. — A co z lordem komendantem i Sandremunem? — Sandremun dostał w pierś, ale strzała nie trafiła w serce. Podobno się wyliże pod dobrą opieką. Komendant, rzecz jasna, odniósł rany, lecz może jechać konno. To twardy żołnierz, jak na swoje lata. Farin leżał chwilę w milczeniu, a potem poruszył kwestię, która najbardziej trapiła jego serce. — Jak się ma Rafael? Był przy mnie, upadł... Randal wskazał wymownie długi kształt pod przykryciem płasz- cza, spoczywający na samym skraju kręgu światła. — Nic nie dało się zrobić. Zmarł z upływu krwi. Nie żył już, gdyśmy go podnosili po bitwie. — Gdybym mógł coś zrobić! — mówił Jehan do Eryka, kiedy przemierzali obozowisko.—Rafael zginął za mnie iście po rycersku, nim doczekał pasowania. I jest jeszcze ten młodzik. — Wskazał ognisko, gdzie leżał Farin. — Na razie dycha, ale czy doczeka świtu w tej zimnicy? — Nie tylko on będzie zmagał się z chłodem — powiedział Eryk z ponurą miną. — Myślę o wielu innych, wyczerpanych i wystawio- nych na ziąb. Co zaczęli zbójcy, jeszcze się nie skończyło. Już pięciu ludzi, których przywiodłem z Morskich Wrót, wyzionęło ducha, a w tej dziczy żaden nie znajdzie schronienia. Przybyliśmy święto- wać, nie prowadzić wojnę! — Zbyt łatwo daliśmy się podejść! — Król zmełł w ustach przekleństwo. — Powinienem był objąć dowództwo, lecz nie chcia- łem obrażać dumy Theodora. — Potrząsnął głową. — Nie będę go obwiniał. Kto wie, czy życiem syna nie przypłaci za błędy. Zadaje sobie wciąż pytanie, czy sam uniknąłbym nieszczęścia. Wszak musiał- bym polegać na szacunkach Corony w kwestii planów i siły wroga. — Ich upór i taktyka przeszły wszystko, co słyszałem o poczy- naniach ludzi tego pokroju! — zgodził się Eryk, otulając się szczel- niej płaszczem. Kiedy podeszli do lorda komendanta, Theodor mówił mniej więcej o tym samym. ^ — C ała ta sprawa śmierdzi jak kozioł zdechły przed trzema dniami. — Odwróci ł się do króla. — Panie, walczę z tymi szumowi nami, odkąd pierwszy raz miecz uniosłem . Zawsze biorą nogi za pas, gdy tylko natrafian a opór. Po cóż mieliby z nami walczyć? Ich kuszą łupy, nie chwała bohateró w! — I czemu wszyscy ci, którzy nie uciekli, już nie żyją? — wyraził zdziwien ie Serge z Zieloneg o Lasu. — Nie żyją wszyscy bez wyjątku, lordzie Theodor ze. Ni jeden ranny się nie ostał! Od kiedy to nasi wojowni cy tak skuteczn i się stali, że komu ranę zadadzą, temu zaraz zguba pisana? — W świetle dnia przyjrzę się tym ciałom — rzekł Eryk powoli. — Zobaczy my, jaką śmiercią umarli. — C zy wszy stkic h nasz ych już się dolic zono ? — spyta ł Jeha n. — P rawie wszystki ch, panie. Wrócili nawet ci, co pogonili za uciekini erami. W rzece, oczywiś cie, szukać się nie dało. — C zy i mego kuzyna gdzieś tam znaleźliś cie? — Theodor szarpał krótką brodę. — Ostatni raz go widziałe m, gdy się bitwa zaczęła. — T utaj jestem, Theodor ze! — Spojrzen ia wszystki ch zwróciły się w stronę, gdzie Ronald wszedł chwiejni e w rzucany przez ognisko krąg światła i uklęknął przed krewnia kiem. Płaszcz jego nosił ślady krwi. — R onald! — wykrzy knął Theodor . — Nie zostałeś ranny? W strachu tu byliśmy, że cię usieczon o! Gdzieże ś się podziew ał? — A ch, nic mi nie będzie. Muszę wszakże coś wyznać. Oddali- łem się cichacze m od kompani i, gdyście się wspinali na górę. Chcia- łem sprawdz ić, czy Zielona Dolinka jeszcze płonie. Zamiast tego zobaczy łem napaść zbójców . Zsunąłe m się ze stoku najśpies zniej, jak umiałem , ale gdy dotarłe m na miejsce, bitwa wygasał a. Potem szukałe m zbiegów na bocznyc h ścieżkac h, które znam dobrze. Przykro mi, że przyspo rzyłem wam trosk. Theo dor prychną ł ze zniecier pliwieni em, inni jednak patrzyli na Ronalda z kamienn ym oblicze m. A więc ominęła go walka? A prze- cież ludzie krew przelew ali w obronie jego majątku . Dał się słysz eć cichy brzę k. Odw róci wszy się, ujrze li Andr easa Czarnobrodego, który podążał w ich stronę. Na wyciągnięcie ręki trzymał skórzany worek. — Panie... — Andreas zamilkł, lecz zdołał już zwrócić na siebie uwagę. — Szukając rannych, odnalazłem owego wielkoluda, który wyzwał sir Eryka. Nie dychał już, lecz oto co znalazłem przy jego ciele. — Wręczył worek swemu panu. Theodor zważył znalezisko w ręku, otworzył je i z niezmąconym spokojem wysypał w błoto strumień złota. — Znamy zatem powody, prawda? — rzekł Jehan chłodno. — Pozostaje tylko znaleźć winowajcę. Zapadła cisza, w której słychać było jedynie trzask ognia, zdu- szone jęki rannych i żałosne poświstywanie wiatru. I Półn ocny wiatr dął od gór, nabierał mocy nad Wielką Doliną, hasał dziko wokół wysunięt ych ramion warowni . Za grubymi zasło- nami w komnaci e seneszal a łomotały okiennic e, które chciał wyła- mać wicher. Caol in zadrżał i podniósł wzrok znad rozłożon ych na stole doku- mentów — szczegół owe raporty dotyczą ce funkcjo nowania kró- lestwa zawsze podążały za nim i za królem. Uśmiech nął się, gdy jego spojrzen ie spoczęło na wielkim wilku, który podrzem ywał przy komink u. — Ty i Ordrey przybyli ście w samą porę, Gerolu — rzekł cicho. — W taką noc lepiej nie błąkać się po drogach. Wilk strzygł chwilę szarymi uszami na dźwięk słów Caolina, lecz nie otworzy ł oczu. — J ehan okazał mniej mądrośc i. Jeśli nie znalazł gdzieś schro nienia pod dachem, który oszczęd ził ogień, król Westrii śpi teraz pewnie na zmarzni ętej ziemi. — Seneszal westchn ął z rozdrażn ie niem. „Nie musiał w tym uczestni czyć, lecz zlekcew ażył moje rady. Oj, Jehanie, nie mogę cię przekon ać, byś nie ryzykow ał, ale jeśli dobrze będę strzegł królestw a, może pewneg o dnia nikt ci już nie zagrozi" . Wró cił do trzy man ych w ręku papie rów. Zacz ął czyta ć: ...chwilowo nastroje w Akademii są podzielone, choć większość opowiada się przy przełożonej. Frakcja ta opiera swoje poglądy na naukach Mistrza Jeleniego Parku, który utrzymuje, iż mądry czło- wiek dostrzega prawdę pod przykrywką pozorów i nie przywiązuje wagi do mamideł świata. Stąd niepotrzebne jest temu, kto szuka mądrości, wtrącanie się do spraw ludzi. Przeciwny pogląd wyznają głównie kapłani i kapłanki zwią- zani ze społecznościami Wolnych Miast bądź służący dzierżawcom w Marchiach. Pragną oni, ażeby wiedza propagowana w Akade- mii wywierała wpływ na życie tych, z którymi pracują. Niewielkie mają wsparcie z samej Akademii, nigdy bowiem nie odbyli wę- drówki do Awahny, żeby stać się adeptami, a swe ślubowania mu- szą co roku odnawiać. Zjednoczeni też nie są, jako że wielu świec- kich kapłanów kontentuje się wypełnianiem woli swoich moco- dawców. .. Zerknąwszy na datę, jaką opatrzony był raport, Caolin parsknął śmiechem. — Ten człowiek myśli, że go nie znam, ale niech mu będzie. Dopilnuję, by otrzymał zasłużoną nagrodę. Jeśli mam zarządzać tym krajem, muszę wiedzieć, co się w nim dzieje! — Znów się za śmiał. — Mistrz Jałowców zdziwi się co niemiara swym przyjęciem w Akademii, gdy spróbuje tam szukać poparcia dla swoich idei! Seneszal wsunął kartki z powrotem do ceratowej koperty i sięg- nął do następnej paczuszki w skrzynce, którą tego wieczoru dostar- czył mu Ordrey. Nosiła pieczęć Manuela z Orvale, piastującego funkcję nadzorcy gościńców w Laurelynnie. — Dlaczego to szło do króla? — zastanawiał się Caolin na głos, otwierając przesyłkę. Wiadomość od nadzorcy wypełniała stronicę drobnym pismem. Jego własnym, nie jakiegoś kancelisty. Miłościwy Królu, z wielkim żalem donoszę o wykroczeniach człowieka, którego sam mi rekomendowałeś. Caolin zmarszczył czoło, po czym czytał dalej. Przed trzema laty przyjąłem niejakiego Waldana z Terra Linda, zwanego Kretem, do służby przy drogach. Przydzielono mu odcinek łączący to miasto i Nadrzecze w Szańcach. Są obecnie w moim posiadaniu, a inne widziałem na własne oczy, dowody na to, iż zamiast ściągać od okolicznych dzierżawców siłę roboczą do napra- wy i unowocześniania drogi, brał od nich złoto i wydawał je na zaspokojenie własnych zachcianek, zaniedbującpowierzonąmupra- cą. Umieściłem Waldana w areszcie — nie chcą, aby szedł pod sąd, jako że zatrudniłem go na twojąwyraźnąprośbę. Czekam na instruk- cje, jak mam się z nim obejść. H Caoli n odłożył ostrożnie list na stół, pogwizd ując z cicha. Grzebiąc w pamięci, przypom niał sobie opisywa nego człowiek a: trochę nerwow ego jegomoś cia o ciemnyc h, przyliza nych włosach i sinej bliźnie biegnące j w dół policzka. Ranę tę otrzymał w czasie wojny na południu , kiedy rzucił się z poświęc eniem między króla i elayań- ską włóczni ę. — Bez wahania stawił czoło śmierci, lecz nie mógł stawić czoła pokusie — mruknął Caolin. — Obawia m się, że Jehan bardzo się tym zmartwi. Ludz ie zdradzali królews kie zaufanie, to już się wcześni ej zda- rzało. Przez wiele dni trzeba było namawia ć króla, aby coś zjadł lub się przespał. Spędzał długie godziny w odosobn ieniu. I za każdym razem odrobina młodośc i znikała z jego oczu. „Och , Jehanie — pomyśla ł Caolin — piętnaści e lat temu przy- sięgałem ci służyć, co wiązało się nieuchro nnie ze służbą Westrii. Czasami tak sobie myślę, że straciłem cię, przyjmuj ąc to brzemię. Ale jeśli oszczędz ę ci przykroś ci, zrobię tylko to, co konieczn e, chociaż oznacza to oszustw o". Wydarł kartkę z notatnik a i zaczął szybko pisać: Przekazać osobą Waldana z Terra Linda dostarczycielowi tego rozkazu. U dołu Caolin nagryzmolił inicjały Jehana, potem złożył kartkę, przybliżył płomyk świecy do kostki wosku, czekając, aż skąpie na papier. Kiedy wosk zastygł, włożył wiadomość do wodoszczelnej koperty, którą opatrzył wyraźnym imieniem nadzorcy gościńców. — Gerolu. — Cmoknął cicho i wilk zerwał się na równe nogi. — Podejdź. Pazury Gerola zastukały na polerowanej posadzce, gdy zwierzę zbliżyło się do człowieka i ułożyło szary pysk na jego kolanie. Przez chwilę Caolin głaskał go po głowie, docierając bezbłędnie palcami do wszystkich czułych punktów za uszami wilka. — O, tak... Dobrze wiem, gdzie swędzi... — Caolin powiedział to z gardłowym przydźwiękiem, żółte ślepia Gerola przymknęły się do połowy. — Znasz wszystkie moje sekrety, ale one nic cię nie obchodzą, hę? No dobrze, mam dla ciebie zadanie. — Cofnął rękę. — Ordrey. Znajdziesz Ordreya i przyprowadzisz go do mnie. Idź! Gerol sapnął, uniósł głowę i podreptał w stronę drzwi. Caolin warknął, a wtedy wilk przyśpieszył ze zniecierpliwionym prychnię- ciem, uchylił pyskiem drzwi i wyśliznął się na korytarz. Caolin wstał, żeby podłożyć do kominka. Upłynął może kwadrans, nim usłyszał dźwięki przed komnatą. Powrócił Gerol, poprzedzając niskiego, chudego mężczyznę o ru- dych, zaczynających już rzednąć włosach, obdarzonego wesołym spojrzeniem młodzieniaszka. Seneszal wstał na powitanie. — Wybacz, Ordrey, że wzywam cię o tej porze. Spałeś? — Hm... Byłem w łóżku... Ludzie na zamku nie przywykli do wędrówek naszego przyjaciela Gerola. — Wspomnienie wywołało uśmiech na jego wargi. — Gdy wrócę, będę się musiał wytłumaczyć. — Nic na to nie poradzisz. Ale musisz dobrze odpocząć. Zmu- szony jestem, niestety, wysłać cię jutro w podróż, gdy tylko będziesz w stanie dosiąść konia. — Trudno... choć zażywałem tu ciepłego przyjęcia. W kuch- niach huczy od plotek o najświeższym kąsku Jehana. Czy to kolejna rozrywka, czy wreszcie coś poważnego? Nastąpiła pełna napięcia cisza. Patrząc na Caolina, Ordrey po- bladł na twarzy. — Nie przy wódź na usta imienia króla ani reputacji damy! Nie zamknę gęby wszystkim garkotłukom w Marchiach, lecz moi słudzy powinni umieć zachować dyskrecję, jeśli nie chcą napytać sobie biedy. Król nie podjął jeszcze decyzji i wątpię, czy będzie cię prosił o radę. — Caolin mówił szybko, wkładając równocześnie rozmaite paczki do sakwy kurierskiej. Ordrey patrzył na niego, zbity z tropu. — Te listy mają jak najszybciej znaleźć się na południu. — Seneszal złagodził ton głosu. — Świeca tak się okapała, że trudno cokolwiek zobaczyć. Możesz ją dla mnie objaśnić? Ordrey pochylił się nad świecą. Caolin przybliżył dłoń do pło- mienia, aż jego urzędowy pierścień zabłysnął rubinowym światłem. Ordrey nie mógł oderwać spojrzenia od klejnotu. Znieruchomiał, jak wiele razy w podobnych przypadkach. Seneszal posługiwał się wie- dzą zdobytą w Akademii, choć można by kwestionować cele, które dzięki niej osiągał. —r Widzisz tylko światło, Ordrey. Tylko mój głos słyszysz. — Caolin mówił chłodnym tonem. — Co słyszysz? — Słyszę twój głos. — Wysłuchasz mnie i uczynisz, co ci każę, czy tak? — Uczynię, co mi każesz — odparł Ordrey beznamiętnie. Caolin pokazał mu list do nadzorcy gościńców. — Widzisz tę przesyłkę? Wyruszysz w przebraniu i wręczysz ją Manuelowi z Ordale w Laurelynnie. Czekaj, aż przeczyta. Kiedy to zrobi, przekaże ci pewnego człowieka, Waldana z Terra Linda. Nie udzielaj odpowiedzi, kiedy Manuel cię zapyta, ktoś ty i kto cię przysłał. A już pod żadnym pozorem nie wyjawiaj mu, że to ja cię posłałem. Masz rozkazy i to wystarczy. Pojmujesz? Ordrey skinął głową, patrząc szklistym wzrokiem. — Kiedy będziesz już miał tego Waldana, zabierzesz go do ka- rawanseraju kupców w Nadrzeczu. Odnajdziesz tam Gorga Szczer batego. .. Pamiętasz, już nam raz pomógł. Niech potraktuje Waldana jako część towaru, pilnuje go jak źrenicy oka i przy najbliższej okazji wywiezie za góry na Brązowe Ziemie. Powiesz mu, że jeśli pozbę dzie się Waldana w Arenie na targu niewolników, otrzyma od ciebie, za okazaniem dowodu sprzedaży, kolejnych czterdzieści laurów. Zaczekasz w Nadrzeczu do jego powrotu. Ale pamiętaj, Gorgo musi przedstawić ci dowód. Nie wolno dopuścić, żeby Waldan kiedy- kol wiek wrócił do Westrii! Czy to zrozumiałe? Powtórz, co powie- działem. Ordrey kiwnął głową i wypranym z emocji tonem wyszczególnił wszystkie polecenia Caolina. — Doskonale. Zaraz pokażę ci ponownie czerwone światełko. Gdy je zobaczysz, zapomnisz, że to ja wydałem ci te rozkazy. Gdy zajrzysz do tej paczki, będziesz wiedział, co czynić, lecz później nikomu nie zdradzisz, coś zrobił, póki raz jeszcze nie zobaczysz czerwonego światełka. Caolin przysunął palec z pierścieniem bliżej świecy. Tępe spoj- rzenie Ordreya zogniskowało się z wolna na rozjarzonym klejnocie. — Widzisz światełko, tak? — Tak... — Kiedy zgaśnie, zapomnisz, że je w ogóle widziałeś. Zapo- mnisz o tej rozmowie i wróci ci pełna świadomość. Caolin przesłonił pierścień drugą ręką. — Dziękuję, żeś poprawił świecę — powiedział. — Nareszcie płonie jak się patrzy! Ordrey potrząsnął głową i spojrzał na seneszala. — Przepraszam, co takiego? Ależ łeb mnie boli! Caolin się uśmiechnął. — Dziękowałem ci tylko, żeś oczyścił świecę. Powinienem był cię przestrzec przed miodami lady Berisy. — Włożył do sakwy list do nadzorcy gościńców i zaczął dopinać rzemyki. Potem oddał ją Ordreyowi i usiadł. — Pozwolisz, że zatrzymam przy sobie Gerola? Nie przyda ci się na nic w podróży, a ja się stęskniłem za jego towarzystwem. — Tak, oczywiście. Zbójcy grasują w górach, na szlaku do Laurelynnu nie będę chyba potrzebował opieki. — Ordrey parsknął śmiechem. — To mnie cieszy. Idź teraz i pokrzep się snem przed drogą. — Caolin wyciągnął dłoń, nad którą Ordrey pokłonił się z szacunkiem, po czym wyprostował się i wyszedł. Gerol zaczął wstawać, lecz na znak swego pana znów się ułożył do drzemki. Caolin odchylił się w krześle i wsparł brodę na rękach. Zasady partnerstwa, jakie ustaliły się między seneszalem a królem, pozwa- lały Jehanowi prowadzić wojska do boju i przewodniczyć w uroczy- stościach, stanowić w oczach narodu ucieleśnienie wizji Westrii. Kiedy nie groziło im zewnętrzne niebezpieczeństwo i w przerwach między świętami król mógł się oddawać przyjemnościom, bo to na barki seneszala spadało codzienne, żmudne doglądanie spraw kró- lestwa, od nadzoru nad handlem po wymianę garnizonów granicz- nych. Pouczał, opiniował, napominał — przyjmował odpowiedzial- ność za pracę całego rządu. Obarczył się zadaniem przewidywania i likwidowania wszystkich problemów, byleby nie nękały króla. A w ciągu tych dziewięciu lat piastowania stanowiska talent i umie- jętności zapewniały mu nieustanne pasmo triumfów. Chwilami jednak czuł zmęczenie. „Zrobiło się późno. Powinie- nem się położyć. Jehan wczoraj dworował z mojej czujności, ale i ja czasem muszę się przespać". Na razie poradził sobie z bieżącymi sprawami. Rankiem Ordrey ruszy w drogę. To dziwne, że wzmianka o Faris tak go rozzłościła. Wrócił myślami do śpiewu dziewczyny. Niczym egzotyczny kwiat szczyciła się nader subtelną urodą. Odpowiednio ubrana mogłaby olśnić. Caolin zachichotał. „Jeśli Jehan ją odtrąci, może ja ją sobie wezmę. Byłby z niej piękny ornament". Zerknąwszy na okno, wy- wnioskował z nikłego światła na obrzeżach okiennic, że wschodzi już słońce. Gdy słońce zaczynało ogrzewać powietrze w krainie północy, wojsko Corony rozpoczęło powolny powrót do domu. Jehan, Eryk i rycerze, którzy nie odnieśli szwanku, otwierali pochód, tyły nato- miast zamykał lord Theodor, zawsze blisko noszy ze spoczywającym na nich Sandremunem. — Andreas twierdzi, jakoby czarna była strzała, która ugodziła Sandremuna, podobnie jak kilka innych spośród znalezionych — rzeki Jehan. — A to znaczy, że pochodzą z magazynów wojskowych w Normontaine. — Na Strażników! Przecież by nas nie zaatakowali, to oznacza łoby wojnę! — wykrzyknął Eryk. Jehan skinął głową. — Wierzę, że królowa Mara nie ma zamiaru wszczynać z nami sporu. Bo też po co? Zresztą, nie znaleźliśmy żadnych godeł górali na zabitych. — Przypuszczasz, że kto inny użył tych strzał specjalnie po to, aby nas wprowadzić w błąd? Dlaczego? — Mogę się opierać tylko na przesłankach. — Jehan się uśmiech- nął. — A nawet król powinien dysponować jakimś niezbitym dowo- dem, nim zacznie szafować oskarżeniami. Ktokolwiek zawinił, pew- nikiem znów wykona ruch, lecz my tym razem będziemy się mieli na baczności. Chwilę jechali w milczeniu. Wichroskrzydły kręcił łbem, prze- ciwny tak wolnej jeździe, mniej zmęczony od swego jeźdźca wyda- rzeniami dwóch ostatnich dni. — Ta cała potyczka ma w sobie jeszcze coś niepokojącego — przerwał ciszę Eryk, zamyślony. Jehan się nie wtrącał. — Pamiętasz, kiedy walczyłem z ich hersztem... — Przerwał i zachodziła obawa, że już nie podejmie tematu. — Z tego, co słyszałem, był to jeden z tych pojedynków, które bardowie tak kochają opiewać. Sam jednak zwijałem się jak w ukro- pie i nie mogłem poświęcić mu należytej uwagi — powiedział Jehan tonem zachęty. — Nie utrudniaj! — żachnął się Eryk. — To nie powinno było się wydarzyć! Zostawiłem cię bez ochrony i mogłeś przez to zginąć! — I tym się tak gryziesz? Wierz mi, Eryku, umiem obracać mieczem. Nie był to odpowiedni moment na wspominanie Rafaela, który spoczął w samotnej mogile wśród gór, czy też Farina jadącego na noszach z tyłu kolumny. — Klnę się, żem nie wiedział, co czynię. To znaczy, powodem nie była... — Eryk urwał wpół zdania, szukając stosownych słów. Król odwrócił się w siodle i zajrzał mu w oczy. — Powodem nie była zazdrość o lady Faris? Jeszcze obaj mo- żerny walczyć o jej względy, Eryku. Cokolwiek powiedzieć, kogoś kiedyś na pewno pokocha. Może nie ciebie i może nawet nie mnie. Jehan zmarszczył brwi, rozmyślając o wszystkich adoratorkach, które go kochały, mimo że lekceważył ich dary. Może powinien poślubić którąś z tych, co dorównywały mu doświadczeniem i na wiele rzeczy przymykały oko? — Panie, nie jestem jej godzien! Nie rozmawiałem z nią o tym i nigdy tego nie uczynię! — Ale nie uważasz, że wyrządziłbyś jej tym krzywdę? — zapy- tał Jehan łagodnie. — W odróżnieniu ode mnie, miałbyś jej do zaoferowania młodość, honor nie splamiony żadnym kompromisem, spokojne życie. Jako rycerzom, trzeba nam walczyć do ostatka, na każdym placu boju. Obraziłbyś mnie teraz, gdybyś zaniechał rywa- lizacji. Wspinając się zboczem Ojca Gór, dostrzegli w dali wieżę wa- rowni w różowych poblaskach porannego światła. Kolumnę żołnie- rzy czekał jeszcze dzień podróży, choć pojedynczy jeździec na rączym koniu mógłby stanąć na zamku już około południa. Eryk osadził cuglami Groma i zmierzył króla przenikliwym spojrzeniem. — Panie, przyjmuję wyzwanie! — oświadczył, chyląc głowę nad końskim karkiem. Potem się wyprostował, zebrał lejce i spiął konia piętami. Czarny rumak poszedł w pełny galop. — Eryku, jesteś prawdziwym i zacnym rycerzem — mruknął Jehan, obserwując jego odjazd. — Bo, na Strażnika Ludzi, jeśli nim nie jesteś, obyś mi nigdy nie dał na to dowodów! 4 Przysięga wierności Faris zamknęła dębowe drzwi i oparła się plecami o kamienną ścianę, próbując złapać oddech. Gdzieś z góry dolatywały rzewne dźwięki harfy, niewyraźne jak we śnie. Ze ściągniętym obliczem wyjrzała przez wąskie okno na dziedziniec. Sir Lewis wciąż tam stał, przestępując z nogi na nogę i patrząc z nadzieją na drzwi. Faris odetchnęła, gdy wreszcie potrząsnął głową i odszedł. Powinna mówić o szczęściu. Co poniektórzy, jak Stefan czy sir Eryk z Morskich Wrót, nie daliby tak łatwo za wygraną. Przełożyła do drugiej ręki ciężki karmazynowy aksamit, tłumiąc niewygodne myśli. Ledwie zdążyła uszyć nowy płaszcz dla Farina na ceremonię pasowania. Tego dnia i tak miała dość trosk na głowie. Ruszyła w górę spiralnymi schodami, mijając na przemian cienie i snopy światła padające przez szczeliny w murze. Ciepły wietrzyk przesycony był aromatem wiosennego kwiecia. Muzyka brzmiała coraz wyraźniej, Faris wspinała się więc radośnie po stopniach. Jej brat rzadko ćwiczył w czasie długiego powrotu do zdrowia, kiedy goiła mu się zadana w lutym rana na głowie. Dopiero w ostatnich tygodniach zaczął dochodzić do pełni sił. Powinien teraz spać. Gdy zatrzymała się na półpiętrze, rozpoznała melodię, aczkol- wiek nigdy nie słyszała, by z harfy brata dobywały się tak czyste i głębokie dźwięki. Otworzyła drzwi. Farin siedział przy oknie. Blask wschodzącego słońca opromie- niał mu głowę i ramiona, uwydatniał biały kosmyk włosów, gdzie padł cios zbójcy... i oświecał instrument, dający w tej chwili złudze- nie ulanego ze złota. Drzwi zatrzasnęły się za nią. Ostatni tryl uleciał w powietrze niczym stadko motyli i Farin podniósł głowę. Łzy szkliły mu się na policzkach. W milczeniu podał jej harfę. Nie był to już ten wysłużony instrument, który Farin przywiózł z domu. Ta harfa była nieco większa, pudło rezonansowe bardziej głębokie niż szerokie. Inkru- stacje z przeplatających się złotych drucików i wieńczący wszystko, pozłacany ślicznie łabędź cudownie odbijały promienie słońca. — Złoty Łabędź — oznajmił Farin lakonicznie, przysuwając sobie harfę z powrotem do ramienia. — Skąd ją masz? — Od króla... Przysłał mi ją w prezencie z okazji pasowania mnie na rycerza. — Jest zachwycająca... — zaczęła Faris. — Ty niczego nie rozumiesz! — przerwał jej gwałtownie. — Odkąd ruszyłem na wojnę, z rzadka tylko rozmyślałem o muzyce. Król obiecał uczynić mnie rycerzem, doszedłem więc do wniosku, że mój los nareszcie został określony. Nie wiem, czy mam zadatki na genialnego harfiarza, zresztą co to za życie: zawsze jadać przy cudzych stołach i sypiać przed cudzymi kominkami. Chcę być wojownikiem! To, że sam król przyjmie mnie do stanu rycerskiego, jest dla mnie niewysłowionym honorem, a jednak... — Wsparł czoło na łuku harfy. — A jednak... — powtórzyła, siadając obok niego przy oknie. — Gdyby ktoś teraz odebrał mi Złotego Łabędzia, chyba bym umarł! O co królowi chodziło z tym podarkiem? Czyżby dawał mi do zrozumienia, że jednak nie powinienem być rycerzem? Faris popatrzyła na niego bezradnie. — I myślisz, że tak długo by z tym zwlekał? — Nieustannie skądś wraca i dokądś wyjeżdża. Ściga banitów na północy, uczestniczy w zebraniach Rady w Laurelynnie... Może dopiero teraz miał czas o tym pomyśleć? — Och, Farinie... — Otoczyła go ramionami i przycisnęła po- liczek do jego włosów. Tylko tak umiała go pocieszyć. Po dłuższej chwili westchnął i wierzchem dłoni przetarł oczy. — Ty mi przynajmniej nie mówisz, że zachowuję się jak głuptas lub potrzebuję więcej snu, co bym pewnie usłyszał od Berisy. Faris pocałowała go z uśmiechem w policzek. Przez moment lustro po drugiej stronie komnaty odbijało ich twarze — jej białą i jego, po chorobie, niemal równie bladą. Spojrzały na nich dwie pary ciemnych oczu, osadzonych nad wysokimi kośćmi policzkowymi, ocienione gęstwą czarnych włosów odziedziczonych po dziadku Karoku. Wszelako wargi Farina były ścierpnięte, a oczy wystraszo- ne, gdy tymczasem jej usta — pełne i miękkie. Faris nie potrafiła odczytać wyrazu swoich oczu. — Tak czy owak, pragnę zrozumieć intencje króla! — rzekł Farin na koniec. Faris zaśmiała się nieszczerze. — Ja odżegnuję się od wszelkich interpretacji. Zapytaj Mistrza Jałowców, o co chodzi Jehanowi z Westrii. — Owszem — odparł powoli. — Może tak właśnie postąpię. — Ale nie teraz. — Nie mogę zasnąć, a dopiero za dwie godziny zaczną mnie ubierać na ceremonię. Jeśli tu pozostanę, niecierpliwość będzie mnie zżerać jak sokoła na uwięzi. —Wyrwał się raptownie z jej objęć i za- wiesił harfę na plecach, opatrzoną pasem z miękkiej, wytłaczanej zło- tem skóry. Zanim otworzyła usta, podszedł do drzwi i tyle go widziała. Czas jakiś Faris siedziała, śmiejąc się wbrew sobie. Potem wstała i domknęła drzwi. Zaczęła spacerować po komnacie, przekładała machinalnie książki i papiery, zbierała porozrzucane części gardero- by i wieszała je w alkowie. — Farin myśli, że ja go rozumiem — mruknęła. — To miłe, ale czy tak jest w istocie? On nie rozumie motywów Jehana. Och, słodka Pani! Jakżebym chciała zrozumieć króla! Zrozumieć chociażby sie bie! — Mimowolnie potarła ukrytą bliznę na ręce. Nachylając się, by wygładzić skotłowaną pościel Farina, ujrzała na podłodze jakiś papier. Podniósłszy go, zobaczyła wypisane swoje imię, zaczęła więc czytać. Od tak dawna wszystko dzieliła z Farinem, że nie przyszło jej teraz do głowy, iż mógłby uznać jej uczynek za naganny. Panie mój i Ojcze, niniejszy list pisząpodczas nocnego czuwania, nie wiedząc, czy zdążysz przybyć na ceremonią pasowania... Faris potrząsnęła głową. Nieszczęsny Farin. Czyżby łudził się nadzieją, że starzec opuści swą samotnię choćby po to, by zobaczyć, jak król pasuje na rycerza jego jedynaka? Pewne linijki przekreślono i poprawiono—był to widocznie szkic listu, który Farin wysłał przed kilkoma dniami. Zastanawiała się, dlaczego pisał w tajemnicy, mo- głaby przecież dołączyć jakiś stosowny dopisek. Byłbym dumny, gdybyś mi towarzyszył. Król powiada, że urato- wałem mu życie, pragnąłby i Ciebie uhonorować... Pismo rozmyło jej się przed oczami. — Kocham cię, Farinie, nawet jeśli on nie! — wyszeptała. Znowu spojrzała na papier. ...ktoś musi też porozmawiać z Faris, nim stanie się jej krzywda. Berisa próbowała, lecz Faris nikogo nie słucha. Dziewczyna zdrętwiała, nie mogła już jednak przerwać czytania. Faris igra z ogniem. Mężczyźni ją kokietują, a ona jak motyl przeskakuje od jednego do drugiego. W całej prowincji ludzie plot- kują ojej prowadzeniu... Faris cisnęła papier na ziemię. — Mam go kochać? Ja go nienawidzę! — syknęła. — Jak śmie mnie oceniać! Nie szuka powodzenia u kobiet, choć niektóre szukają u niego... Cóż on wie o miłosnych gierkach? — Spódnice szeleściły złowieszczo, gdy przechadzała się po komnacie. — Król mnie wy wyższył, więc jestem teraz popularna. Ale dla mężczyzn to wyłącz nie zabawa. Żaden jeszcze nie zajrzał pod maskę, którą się zasłoni łam.. . Żaden nawet nie próbował! Jakaż mnie spotka przykrość, jeśli pobawię się trochę w ich kompanii? Oczywiście, Farinowi to nie w smak, jemu nigdy tak nie nadskakiwano. Ale to nie potrwa wiecz nie. Nie jestem aż taka piękna! Przyskoczyła do lustra i zatopiła wzrok w swoim odbiciu. Była odświętnie ubrana. Suknia wierzchnia bez rękawów, z wysokim kołnierzem, dość luźna na północną modłę, uszyta była z miękkiego, zielonego elayańskiego brokatu, przetykanego złotą nicią. Rozpięta z przodu i wycięta szeroko u ramion, ukazywała pod spodem obcisłą sukienkę z długimi rękawami, z bladozłotego, niemal kremowego jedwabiu, ozdobioną pod szyją wzorkiem ze złocistych paciorków. Nigdy dotąd nie włożyła tak wytwornego stroju. A tu proszę: kędziory czarnych włosów wysuwały się spod spinek z perłowymi główkami! Ze złościąpoprawiła ułożenie loków. Na dodatek ta twarz z przydługim nosem i sylwetka szczuplejsza niż na początku roku. W gruncie rzeczy nie pojmowała, jakim cudem jej popularność przetrwała tyle czasu. — Nie... nie jestem dostatecznie piękna. — Zamknęła oczy, żeby nie musiała już patrzeć na obraz w zwierciadle. Najstarsza córka Berisy przyniosła królowi wazon pełen lilii, kremowych z żółtymi pasemkami w otoczce sztywnej zieleni. Jehan rzucił na nie okiem, po czym przeniósł wzrok z powrotem na skórzane paczki na stole. Ostatnia z nich została właśnie zamknięta i związana przed drogą do Laurelynnu. — Powiedziałeś, że masz mi coś jeszcze do pokazania — rzekł sennie. — Owszem — odparł Caolin. Sięgnął do szkatuły, gdzie trzymał dokumenty, nad którymi obecnie pracował, by wyciągnąć z niej skórzaną sakwę, obszytą na brzegach osobliwym ściegiem. — Czy to nie ta sama sakwa, którą znaleźli przy zwłokach herszta zbójców? Dość się już na nią napatrzyłem. — Tak się składa, że to nie jest ta sama, dlatego powinieneś dobrze jej się przyjrzeć. — Skąd zatem pochodzi? — Przybyła... — Caolin przerwał dla lepszego efektu — .. .z po- datkami z Las Costas. Ciągle dręczyło mnie niejasne podejrzenie, że tamta sakwa wyglądała jakoś znajomo. Dowiedziałem się, że takie szyją wyłącznie dla biura obrachunków w Sanjos. — To jeszcze niczego nie dowodzi. Każdy człowiek w króle- stwie mógł sobie taką sprawić — stwierdził król po chwili. Caolin westchnął. — Doprawdy, nie pojmuję, czemu tak się boisz oskarżyć o zdra dę lorda Briana. Jehan wstał i począł się przechadzać nerwowo po komnacie. Zirytowała go nagle podejrzliwość seneszala, wiecznie skierowana na lorda Briana. Niekiedy się zastanawiał, czy to aby nie odpowiedź na niesmak okazywany publicznie przez Briana, który nigdy nie pochwalał mianowania Caolina seneszalem. Jehan podzielał podów- czas przekonania Caolina, potrzebował jego lotnego umysłu i odda- nia, sam obawiając się popularności Briana. Teraz jednak obaj byli starsi i mądrzejsi. — Brian nie zgadza się ze mną w kwestiach sposobu sprawowa- nia rządów, ale to jeszcze nie zdrada. Mimo rozbieżnych zdań zawsze graliśmy w otwarte karty. Rzecz jasna, próbuje przekonać ludzi do swoich argumentów, lecz nigdy nie działał w konspiracji. — Ktoś jednak opłacił zbójców, żeby wciągnęli w zasadzkę królewską drużynę. Mogłeś tam zginąć, Jehanie! Jeśli nie ty byłeś ich celem, to z pewnością lord Theodor, chociaż nie znam nikogo, kto dybie na jego życie. — Nie. Brian nie darzy mnie miłością, lecz podobnie jak ty, nie dopuściłby się mordu. A już z pewnością poprzez wynajętych opry- szków. — Król przystanął przy oknie, zapatrzony na Ojca Gór. Najwyższy szczyt okryty był jak zwykle śnieżnączapą, lecz kobierce złotych i fioletowych kwiatów umaiły okalające go wzgórza. — Bardzo dobrze — rzekł Caolin bez emocji. — Poślę z zapy- taniem, kto i dlaczego wysłał to złoto. Prześledźmy pewien wątek. Jak dostało się w góry z Las Costas? Znam tylko jednego podejrza- nego, który wędruje po całej Westrii i który nawet osobiście poin- formował Eryka, że do niedawna przebywał na południu. — Ronald Sandreson — domyślił się król. — To dziwne, że akurat w decydującej chwili gdzieś zniknął. Sądziliśmy, że z tchó- rzostwa. — Otóż to. Mam nadzieję, że pozwolisz mi go podejrzewać? — I tak się niczego nie dowiesz, jak długo będzie tkwił zaszyty w swych włościach — stwierdził zadumany król. — Trzeba by poradzić lordowi Theodorowi, aby nakłonił go do złożenia wizyty na zamku. Caolin się uśmiechnął. — Chętnie go przepytam. — Wstrzymaj się z tym na razie. To pewne, że lord Theodor zaprosi Ronalda po usłyszeniu naszych przypuszczeń, ale żeby go aresztować, należy zdobyć dowody. — Bo jest kuzynem lorda komendanta? Jehan spiorunował go spojrzeniem. — Nie! Bo przysięgał wierność Theodorowi! Ale można zakła- dać, że jeśli Ronald jest winny, tutaj prędzej popełni jakiś błąd. — Przygotowując na ciebie drugi zamach? Dlatego właśnie chciałem go aresztować! — Caolin uderzył w stół. — Ale niech ci będzie... Ryzykuj. Tylko pozwól mi chociaż przyjrzeć się Brianowi. — Tak by nie uchodziło. We właściwym momencie osobiście wypytam Briana. — I dasz wiarę wszelkim zaprzeczeniom, jak przypuszczam? W takiej sytuacji może lepiej go nie informować, że jest podejrze- wany? — Caolin wstał, odpychając krzesło, i podszedł do króla. Złapał go za ramię. — Jehanie! Dlaczego mi to robisz? Król położył rękę na dłoni seneszala. Długi czas patrzył w jego szare oczy. — Ja ponoszę odpowiedzialność... i ja muszę ponieść ryzyko — rzekł na koniec cicho. — Zajmiemy się Brianem po powrocie na południe. Tymczasem podejrzewaj sobie Ronalda do woli! — Wy szczerzył zęby. Caolin odsunął rękę, wyrównując oddech. — Masz dzisiaj przewodniczyć ceremonii, a jeszcze się nie przebrałeś — powiedział po chwili. — Nie wolno ci w nieskończo- ność opłakiwać Rafaela. Wziąłbyś wreszcie nowego giermka. Zo- stawmy to jednak na później. Co na siebie włożysz? Pomogę ci się odziać. Czemu nie, jestem wszak twoim służącym, panie! — Pragnę służyć królowi, a nie wiem, co mam czynić! —Farin patrzył pytająco na Mistrza Jałowców. Mistrz przeczesał palcami zmierzwione włosy i spojrzał wnikli- wie na młodzieńca. — Prosisz mnie, bym ci powiedział, jak masz ułożyć sobie życie? Farin spąsowiał. — Wiem... każdy musi sam wybrać. Ale jeśli król uważa, że nie powinienem zostać rycerzem... Tak naprawdę, chciałbym chyba poznać zdanie króla. — Czemu sam go nie zapytasz? — odezwał się ktoś w progu. Skierowali wzrok na osobę króla. Ubrany był w odświętną tunikę z delikatnie utkanej wełny w kolorze leśnej zieleni. Nie nosił żad- nych ozdób, nawet zwyczajowego diademu. Mówił spokojnym gło- sem, lecz można było odnieść wrażenie, że w postawie monarchy kryje się jakieś napięcie. Farin spróbował zabrać głos, zakrztusił się i przez chwilę król i mistrz musieli go uspokajać. — Jak wiele... słyszałeś, panie? — wyjąkał młodzieniec. — Tyle tylko, że chciałbyś poznać moje zdanie... w kwestii czegoś — odparł Jehan łagodnie, przysuwając sobie ławeczkę. — Ciągle łamiesz sobie głowę, czy zasłużyłeś na rycerski pas? Wierz mi, zasłużyłeś. — Niezupełnie. Rzecz dotyczy tej harfy... — Farin wskazał na złoty instrument oparty o jego kolano. W oczach króla błysło rozba- wienie, choć wargi zachowały powagę. — Podoba ci się? Rozpromieniło się oblicze Farina. — Trudno wyrazić to słowami. Moja stara harfa i ta, co ją zostawiłem w domu, sprawiały mi dużo radości. Ale Złoty Łabędź... Sam wiesz, panie, jak to jest, kiedy człowiek natrafi na miecz, który zdaje mu się przedłużeniem ręki. Podobnie rzecz ma się z tą harfą. Pasuje mi. — Niczym kobieta, która duszą i ciałem jest twym wiernym kompanem — mruknął Jehan. — Tak, wiem. — Rozmyślałem, czyby nie zarzucić grania, kiedy poczułem miecz w ręku. Ale ten instrument tak mnie poruszył... Sam już nie wiem, co czynić! — A czy nie możesz pogodzić jednego z drugim? Jehan wsparł łokcie na kolanach, a brodę na rękach, wpatrując się w chłopca. Włosy oświetlał mu z tyłu blask wpadający przez wieżowe okno, za którym mistrz dostrzegał cierpliwego Ojca Gór, wypiętrzonego nad wszelki zgiełk ludzi. — Nie wiem — odrzekł Farin. — Bycie bardem nie jest aż tak wysoką nobilitacjąjak funkcja mistrza... lecz człowiek czuje do tego równie silne powołanie. — Zerknął przepraszająco na Mistrza Ja- łowców. — Nie wiem, co będzie, jeśli posłucham głosu powołania. Jak wypełnię obowiązki wobec ciebie, panie? Jehan ujął dłonie Farina i położył je na zgięciu harfy. — Graj dla mnie! Farin wybałuszył oczy, patrząc ze zdumieniem na twarz swego pana. — Wprawdzie wysoce cenię sobie twoją dzielność, jaką okazu jesz w obronie mej osoby — rzekł Jehan bez ogródek — jednakże są inni, którzy cię w tym zastąpią. Choć już w dzieciństwie Złoty Łabędź dostał mi się w prezencie, nie umiałem nigdy wydobyć z niego śpiewnej melodii. A przecież potrzebuję muzyki, życie króla nie zawsze jest wesołe! Graj dla mnie, Farinie, jeśli chcesz, to przy ucztach, ale szczególnie wtedy, gdym samotny i strudzony. Farin spuścił wzrok. Ręce mu drżały. — Nie jestem taki dobry. Jehan potrząsnął głową. — Słyszałem, jak grasz! Wyświadczysz mi tę przysługę? Farin uniósł głowę i objął króla płomiennym spojrzeniem. — Panie, czy miałbym dzierżyć miecz, czy też harfę, moje ręce są do twoich usług, póki nie dokonam żywota! — Albo ja! — dodał Jehan ze śmiechem. — Niech więc tak będzie! Czas jakiś nie spuszczali z siebie wzroku. Wtem Farin zerknął na okno i zastygł w bezruchu. — Dochodzi południe! Pewnie już mi szykują rytualną kąpiel, a muszę jeszcze przejrzeć broń. — Idź więc, wkrótce się zobaczymy! — rzekł Mistrz Jałowców. Wsłuchiwał się przez chwilę w cichnący tupot stóp na korytarzu. — Zgrabnie się z nim obszedłeś — pochwalił króla. Jehan potrząsnął głową. — Stwórco wiatrów! Jakże chciałbym i ja tak się o coś troszczyć, jak ów młodzik o swój kunszt! — Nie ma nic takiego? A Westria? Król zatopił twarz w dłoniach. — Farin przynajmniej ma jakiś wybór. — I tyś mógł odmówić korony. Twoja starsza siostra zasiadłaby na tronie. — Jessica ledwie co poślubiła komendanta Szańców i była już wtenczas brzemienna. Powiedziano mi, że gdyby została królową, Szańce urosłyby w nadmierną potęgę. Powiedziano mi, że potrzebny im wódz na wojnę z Elayanami. Sam w tym uczestniczyłeś! Dobrze wiesz, jakie padały argumenty. Zresztąjuż w dzieciństwie marzyłem o chwale. Cóż mogłem wiedzieć o odpowiedzialności i władzy? — Byłeś wtedy jedynie dwa lata młodszy niż chłopiec, któremu tak mądrze doradziłeś, poza tym od dziecka przygotowywano cię do rządzenia. — Mistrz wygładził szarą, znoszoną szatę z wełny. — Ale czy wybór jest wolny, czy cię przymuszają, człowiek nigdy nie wie, co go czeka na końcu drogi. Nawet szlak do Awahny wielokroć się rozgałęzia. Róbmy, co w naszej mocy, bez względu na ścieżkę... Nie odpowiedziałeś jednak na moje pytanie. — Dotknął delikatnie po- chylonej głowy króla. — Czy mogą być dwie odpowiedzi? Złożyłem przysięgę... i przy- jąłem Klejnoty. Troszczę się o Westrię nie mniej niż o swoje życie, co wcale nie znaczy, że łatwo mi dźwigać jej brzemię. — Głos jego wychodził przytłumiony zza zasłony dłoni. — Ech, gdyby jedynie nad Westrią, nad samymi ziemiami, mogły rozciągać się moje rządy! Czasami świta mi nadzieja na drugi Kataklizm, zesłany przez Straż- ników, ażeby tym razem zniszczyć całą ludzkość. Rody zwierząt postępują w zgodzie z własną naturą i przestrzegają praw. Z nimi umiem sobie radzić. To ludzkie uczynki ciążą mi na duszy. — Jehan podniósł oczy z westchnieniem. — Czasami mam wrażenie, że każdy w królestwie należy do spisku, że silni tylko patrzą, jakby pomnożyć swe fortuny, a słabi kierują się honorem, bo brak im zdolności, aby czynić inaczej. Raptem się okazuje, że i ja wynajduję fortele, by ujawnić ich plany, obmyślam oszustwa, by obnażyć ich zakłamanie... choć przyjmując Klejnoty, przysięgałem nigdy tak nie postępować. Bardziej honorowa byłaby uczciwa rozgrywka, wsze- lako przemoc zaciera różnicę między zdradą i słabością, między tymi, co ponoszą winę, a tymi, co tylko zbłądzili. Mistrz przekrzywił się na twardym łożu, patrząc z ukosa na króla. — Sam musisz działać z honorem i powściągliwością, jeżeli chcesz u innych rozbudzić te cechy. Posługując się ich metodami, stajesz się do nich podobny. W każdym razie, Jehanie, nie przymykaj oczu na zło. Ono istnieje... czasem zaś ślepa ufność może być równie niebezpieczna co podejrzenie. Zaufaj Stwórcy Wszechrzeczy, on cię poprowadzi! — Mówił wprost do króla, lecz ten wciąż miał twarz ukrytą w dłoniach. — Tak wiele zdrady już uknuto — rzekł władca martwym głosem. — Więcej jej nie zniosę. Lepiej mi sczeznąć, niźli żyć bez zaufania ludzi, którym powinienem przewodzić! — Z zastygłym obliczem przeszywał mistrza niewidzącym wzrokiem, nawiedzony widać jakąś wizją rozpaczy.—Zdajesz sobie sprawę, jakim jarzmem stać się może berło i korona? — Jehanie... Jehanie... —Mistrz chwycił go za ramiona i trząsł nim delikatnie, aż źrenice króla na nowo zabłysły. — Tak samo dzieje się we wszystkich krajach. W Elayi książę walczy o elekcję wraz z innymi synami królewskiego domu. W Aztlan powiadają, że człowiek nie dowie się, czy jest wodzem, chyba że zrobi coś i się okaże, że inni za nim idą. W Westrii tron przechodzi zwykle na potomka, podobnie jak tytuły lordowskie w prowincjach i wszystkie majątki aż po nąjnędzniejszą zagrodę w górach. Nasz sposób nie jest oryginalny, ale ten właśnie zwyczaj przejęliśmy od starożytnych, aby dotrzymywać postanowień Przymierza. Jeżeli tylu przed tobą jakoś to wytrzymało, zapewne i ty dasz sobie radę! Jehan silił się na uśmiech. — Druhu mój serdeczny — rzekł miękkim głosem. — Lękam się, ale nie bólu czy śmierci. W bitwie przynajmniej widzę wroga i umiem się przed nim bronić. Ale gdy Caolin podsuwa mi rozkaz do podpisu, wtedy się lękam. Co będzie, jeśli wydam zły osąd? A kiedy przychodzą do mnie, bym ich pasował na rycerzy, co dziś po południu zrobią Andreas i Farin, strach mnie chwyta, że zachwieją się w wierności, którą mi przysięgają, a ja zawiodę ich oczekiwania. Bo jeśli ja zawiodę, cała ta piramida, Westria, może się rozlecieć. Dłużej już tego nie zniosę! Przez dłuższy czas siedzieli w milczeniu, gdy król powoli docho- dził do siebie. Mistrz był wciąż niczym posąg z półprzymkniętymi powiekami. Otworzył się na zgryzotę króla i teraz czuł jego cierpie- nie. Co mógłby zrobić, ażeby uśmierzyć mękę Jehana? Gdyby choć miał możność porozmawiania z innymi mistrzami z Akademii Mędr- ców. Pamiętał wszakże, jak ozięble go przyjęli, gdy zwierzył im się ze swoich trosk przed trzema miesiącami. „Próżno szukać w ludziach pomocy" — szydził z samego siebie, pamiętając o swej radzie dla króla. „Zaufaj Stwórcy Wszechrzeczy". Wyrównał oddech, sięgając świadomością w głąb swego jestestwa. W powietrzu niosły się zapachy kwiatów. Wreszcie otworzył oczy. — Nie, ja wcale nie zasnąłem. — Utkwił wzrok w królu. — Przybyłeś tu, boś szukał królowej. Czemu więc tak uparcie unikasz lady Faris? Jehan uniósł prawe ramię, jakby chciał się zasłonić przed ciosem. — Winieneś być wojownikiem! — Zaniósł się nagłym śmie- chem. — Tego się po tobie nie spodziewałem! — Miłujesz ją, a mnie się wydaje, że ona jest gotowa pokochać ciebie — dodał mistrz spokojnie. Jehan zacisnął pięść w fałdach swej tuniki. — Miłuję? Pokocha? — szepnął. — Sądziłem, że ją kocham, kiedym zezwalał Erykowi na wolne konkury. Byłem mu to winien, a być może jej też. Myślałem, że przyjmie go albo odtrąci. Nie spodziewałem się, że przez trzy miesiące będzie się nim bawić jak rybą na haczyku... Nim i wszystkimi mężczyznami w prowincji! Mistrz siedział nieruchomo, nie przerywając wynurzeń króla. — Podczas święta pierwszych kwiatów zobaczyłem ją nie tylko oczami. Byłem świadom Faris, jakbym dotykał jej duszą. Wtedy myślałem, że ją znam. Ale gdy wróciliśmy z tamtej wyprawy wojen nej, wydawała się już zmieniona, zamknięta w niewidzialnej skoru pie. Czy tylko moja potrzeba kazała mi widzieć w niej cel moich poszukiwań? Czy osoba, którą zrazu dostrzegłem, nadal w niej tkwi, zniewolona? — Ujął dłoń mistrza. Po chwili puścił ją z uśmiechem. — Wyrzekłeś się żony i dzieci, nie powinienem ci zadawać podob- nych pytań. — Nie wyrzekłem się kobiet całkowicie, jedynie trwałych związ- ków! To moja cena w zamian za powołanie. Ty nie musisz płacić podobnej! — Mistrz zaśmiał się z goryczą. — Może w tym przypad- ku trzeba spojrzeć na sprawę z innej perspektywy? — Znów spoważ- niał. — A jeśli Faris już cię pokochała? Niezręcznie jej to okazać, skoro nie otrzymała od ciebie żadnego sygnału. Wszystko, co może, to szukać zapomnienia w licznym towarzystwie, obudzić w tobie zazdrość... I to jej się, moim zdaniem, udało. Dowiedz się przynaj- mniej, jak się czuje! — Chyba lękam się też, żeby nie sprawdziły się moje najgorsze obawy. — Jutro ostatni dzień kwietnia. Może ogniska Beltane tchną w twe serce odwagę. Historia tego święta sięga czasów założenia Westrii. Nasi przodkowie musieli zrozumieć jego znaczenie, skoro po Kataklizmie postanowili je sobie przypomnieć. Jeśli nie ufasz sobie, to chociaż im zaufaj! Jehan uśmiechnął się od ucha do ucha. — Od razu poczułem się lepiej. Wiesz, że z nikim o tym dotąd nie rozmawiałem? Nawet z Caolinem? Sam się pogubiłem we włas nych uczuciach. Nawet z Caolinem? Ścisłe więzi partnerstwa między królem a seneszalem wychodziły królestwu dotychczas na dobre. Mistrz był ciekaw, czy Jehan wreszcie sobie uświadomił, że potrzebuje też rzeczy, których Caolin nie jest w stanie mu dać. — Moją rolą jest słuchać — rzekł mistrz w zamyśleniu. — Jest ktoś, kto ci doradzi lepiej ode mnie. Ognie Beltane odzwierciedlają ogień niebios, jak miłość między ludźmi odzwierciedla miłość Naj- wyższego. Użyj Klejnotu, zapytaj Panią Ognia. — Miałbym użyć Klejnotu Ognia dla własnej zachcianki? — Król przewiercał spojrzeniem mistrza. — W grę nie wchodzą tylko twoje zachcianki, Jehanie. Król żyje dla swojego królestwa, ale tobie brakuje towarzyszki, która by ci pomogła dźwigać brzemię Klejnotów, powiła potomka, zrównowa- żyła energie. Jesteś królem, przedstawicielem ludu Westrii. Nie masz wszakże swej pani, przedstawicielki ziemi. Kiedy Książę Wysokie- go Rodu złączy się z Dziewicą, Wielkie Małżeństwo zostanie skon- sumowane i zarówno królestwo, jak i król doświadczą nareszcie odnowy. Westria też usilnie potrzebuje królowej, Jehanie. Król wytarł czoło, jakby czuł już tam Klejnot rozpalony w dia- demie. — Od dziecka mi wpajano, abym nie tykał Klejnotów, chyba że w największej potrzebie. — Dobrze się namyśl. Masz czas. — Obyś miał rację. Teraz jednak muszę cię opuścić. Dzisiaj mam obowiązek wobec Andreasa i Farina! A teraz pobłogosławisz mnie, zanim odejdę? — Zsunął się na kolana przed Mistrzem Jałow- ców; ciemna grzywka przysłoniła twarz, gdy pochylił głowę. Starszy mężczyzna wstał i nakreślił w powietrzu krzyż równora- mienny. — W imię ziemi, powietrza, wody, ognia... — Wokół krzyża, zgodnie z ruchem słońca, wyrysował koło. — .. .i Stwórcy Wszech rzeczy ! Błogosławione niech będą twoje ścieżki. Obyś znalazł wiarę, obyś znalazł miłość, obyś znalazł spokój ducha! — Jego ochrypły głos zabrzmiał głębiej, odbijał się od gołych kamiennych ścian komnaty niczym dźwięk dzwonu. Opuścił dłonie i położył je na głowie króla, jakby chciał przelać nań przez palce całą swoją miłość. Faris rozchyliła palce zaciśnięte kurczowo na spódnicy i uskrzyd- lona wszystkimi tymi pochwałami, które usłyszała w ciągu ostatnich tygodni na temat swej urody, wkroczyła na salę ze splendorem, jakby była samą Panią Miłości, ukazującą się niespodziewanie swym wiernym. Liczne komentarze towarzyszyły jej przejściu, kiedy do- mownicy przekazywali półszeptem imię damy gościom przybyłym na ceremonię. Jednakże, coraz wyraźniej dostrzegając powszechne zaciekawienie, jakie wzbudzała jej osoba, z wolna traciła pewność siebie. Walczyła z paniką: nigdy jeszcze nie skupiała na sobie uwagi tłumu. Ale gdyby teraz uciekła lub spróbowała wtopić się w tło, co nieraz czyniła, przyznałaby tym samym rację bratu i Berisie. Rosemary wraz z pozostałymi dziewczętami zajęła już należne jej miejsce przy podwyższeniu, lecz reszta gości nadal snuła się bezładnie w oczekiwaniu na początek ceremonii. Gdy Faris ruszyła w stronę przyjaciółki, spostrzegła na swej drodze przygarbioną po- stać z rzadkimi, siwiejącymi włosami, w znoszonym płaszczu koloru zakrzepłej krwi. Stanęła jak wryta. Był to wszak jej ojciec, Gerard z Sokolej Żerdzi! Faris nie musiała nawet patrzeć na twarz. Roztaczał wokół siebie wyjątkową atmosferę, ten liniejący, posępny jastrząb w klatce pełnej kanarków. Wyczuł obecność córki, odwrócił się i zatopił w niej spojrzenie. Natychmiast zwątpiła w swoją urodę. Gerard zmarszczył czoło, a ona wróciła pamięcią do dnia, kiedy sprawił jej lanie za to, że włożyła na siebie starą suknię matki. Serce jej łomotało, w żołądku poczuła ucisk, a w oparzonej ręce swędzenie. Wszakże jego uniesiona dłoń i nieme wezwanie kazały jej podejść bliżej. Czując na sobie spojrzenia tłumu, wyprostowała się dumnie i posłusznie podeszła do ojca. — A więc to prawda. — Gerard mówił chropowatym głosem, jakby nie używał go przez cały czas nieobecności Faris i Farina. — Źle się stało, że pozwoliłem ci wyjechać. Faris potrząsnęła głową wyzywająco. — Wystroiłaś się jak jałówka na jarmark... dla każdego, kto zechce zapłacić. Twoja matka również celowała w tej grze. Chcesz jej dorównać? W końcu jednak to mnie wybrała... I porzuciła, narzucał się refren. Faris czuła, jak jej skrucha topnieje w jego drapieżnym cieniu. — Nie jestem moją matką — rzekła hardo. — To prawda. Ona mogłaby zauroczyć sobą nawet drzewa! — Przy tych słowach zadawniony ból wykrzywił kamienne rysy Gerar- da. Jednakże to, co przed nią ukrywał, Faris niegdyś podsłuchała, kiedy niania i pokojówka myślały, że jest zbyt mała, by cokolwiek zrozumieć. Koszmarne sny jej dzieciństwa wylęgły się z opowieści, jak to pewnej nocy jej matka wybiegła z domu tańczyć z duchami jabłoni, nabawiła się zapalenia płuc i umarła. Faris próbowała zbić go z tropu śmiechem. — Teraz, kiedy Farin zostanie rycerzem, z pewnością się ożeni. Jego wybranka nie zechce dzielić ze mną domu. Muszę więc znaleźć męża. Ojciec potrząsnął głową. — Wątpię, czy Farin się ożeni. Musisz zostać, córko. Musisz dochować mi wierności! Faris zamknęła oczy. „Wróciłabym chętnie, gdybyś tylko powie- dział, że mnie kochasz. Teraz jednak poznałam smak życia wśród ludzi, którym na mnie zależy. Nie mogę już powrócić do Sokolej Żerdzi!" — Niech duch mojej matki dochowa ci wierności! — rzekła głośno. Poszły w ruch pałeczki i wypełniły salę warkotem bębnów. Faris spojrzała szybko w stronę głównego wejścia, gdzie z melodyjnym pobrzękiwaniem zbroi ukazywali się rycerze z drużyny Theodora. Tłum rozstępował się przed nimi. — Muszę dołączyć do Rosemary — rzuciła zdawkowo, opusz czając Gerarda. Zadyszana zajęła swoje miejsce, kiedy pogłębił się łomot bębnów i zabrzmiało zawodzenie dud. Ludzie uciszyli się i odwracali głowy. — Król idzie! Król... I wtedy wszedł na salę. Kroczył majestatycznie, jakby nikogo wokół siebie nie widział, jakby mógł tak maszerować w nieskończo- ność pomimo ciężaru szmaragdowej szaty i opinającej mu hełm korony Westrii. Tuż za nim podążał uśmiechnięty pogodnie lord Theodor, któ- rego oczy nieustannie biegały od zebranych gości do rycerskiej świty, żony i rodziny, a potem znowuż omiatały tłum. Tymczasem rysy twarzy Jehana były jakby wykute z granitu, wzrok wbijał w krzyż kolisty, błyszczący na królewskim sztandarze za podwyż- szeniem. Gniew ojca i związane z nim obawy uleciały z głowy Faris, kiedy dostrzegła zmęczenie na obliczu Jehana i ciemne smugi pod jego oczami. Patrzyła, jak on i lord Theodor stają na podwyższeniu i odwracają się, zarzucając za siebie fałdy szat wprawnym ruchem. Sandremun i sir Eryk zatrzymali się za nimi, pełniąc straż przy swych panach. Zamarł jęk dud i nastała cisza. Pogrzmiewały jedynie bębny, potęgując nastrój oczekiwania. Faris poczuła na sobie wzrok Eryka. Nie ruszył się ze swojego miejsca, lecz odniosła wrażenie, że się lekko skłonił. Faris zauważyła, że Rosemary zamiera w bezruchu, lecz gdy spojrzała w bok, twarz przyjaciółki była spokojna i nieprze- nikniona. Wtem tłum się poruszył z dźwiękiem przypominającym szept wiatru wśród gałęzi: w drzwiach pojawili się Farin i Andreas Czarnobrody. Widząc brata, Faris wybaczyła mu wszystko, nawet list. Polero- wana zbroja mieniła się srebrzyście, szyszak niesiony w zgięciu ręki błyszczał jak zwierciadło, lecz jeszcze bardziej od niego — twarz Farina. Nazwał Faris piękną, lecz teraz to on wydawał się urodziwy niczym panna młoda. Przeszedł obok, nie zauważywszy siostry. Razem z Andreasem uklęknął przed podwyższeniem. Opadły wokół nich płaszcze; dąb Andreasa i srebrny sokół lądujący na harfie, którego Faris wyszyła na czerwonym aksamicie, połyskiwały w popołudniowych promie- niach słońca. — Słuchajcie, mieszkańcy Corony! — Herold wysunął się z sze- regu. — Zostało dowiedzione, że w dawnych czasach ludzie szli do boju z przypadku, a nie z własnej woli, nadto przysięgali służyć nie swoim panom, ale słowom spisanym na papierze. Jednakże podczas Kataklizmu wszystkie prawa ludzi uległy wymazaniu. W owym czasie zjawili się pierwsi śmiałkowie, którzy zwrócili się ku staro- dawnym sposobom prowadzenia walki, nie wyrządzającym krzyw- dy ziemi. Więzy miłości i posłuszeństwa połączyły ich z panami, a przyjęty przez nich kodeks rycerski stał się powszechnie obowią- zujący. Zjednoczeni szczytną ideą, wojownicy ci zachowali przy sobie garść ludzi i założyli królestwo Westrii. Od tamtej pory wszys- cy, którzy gotowi są udowodnić swoją wartość w służbie z mieczem, otrzymują miano rycerzy Westrii. Macie oto przed sobą dwóch kandydatów do wstąpienia w stan rycerski. Czy ktoś zechce zabrać głos i potwierdzić ich prawo do honorów, o jakie proszą? Ryk poparcia dobył się z gardeł gwardii lorda Theodora. Gdy aplauz przycichł, lord komendant postąpił krok do przodu. — Ja potwierdzę — oświadczył gardłowym głosem. — I ja — dodał sir Eryk. — I ja — ozwał się Sandremun. Wciąż poruszał się sztywno, lecz rana na piersi prędko się goiła. Stojąca nieopodal Berisa obser- wowała go bacznie, może w strachu, by się nie przewrócił na jej oczach. Faris nie wiedziała, czy siostra wie o przyjeździe ojca. Wróciła jednak myślami do ceremonii. Król stał odwrócony do Theodora. — Proszę o pozwolenie, abym mógł przemówić za młodego Farina i własną ręką pasować go na rycerza. Głos króla brzmiał silnie i cudownie. Faris popatrzyła na Farina z gwałtowną zawiścią. Był teraz sługą króla... Towarzyszem Jehana w doli i niedoli. „Straciłam ojca i brata. Co ja, biedna, pocznę?" Theodor kiwnął zgodnie głową. — Farinie — zaczął król, zagłuszając z wolna pomruki widowni. — W uznaniu wprawy we władaniu bronią i męstwa, jakiego do- wiodłeś w bitwie z bandytami w Dolinie Rwącej Wody, gdzie nie tylko przyczyniłeś się do zwycięstwa naszych wojsk, ale i ocaliłeś mi życie, jak również z powodu twego szlachetnego usposobienia i powstrzymywania się od czynów nie przystających szlachcicowi, postanawiam pasować cię na rycerza. Czy zgadzasz się, bym to ja dopełnił obrządku? — Tak, panie — odparł Farin niskim głosem. Król przyjął z rąk Eryka swój wielki miecz bitewny i zawiesił go nad pochyloną głową młodzieńca. — Jesteś prawy, szlachetny i dzielny — kontynuował władca, uderzając go po ramionach płazem miecza, aż zbroja zadrżała. — Powstań, sir Farinie Harfiarzu! Sala pękała od wiwatów, kiedy nowo mianowany rycerz wstał z klęczek, a Jehan, oddawszy miecz Erykowi, uściskał Farina gorą- co. Zdjął następnie z szyi złoty łańcuch i zawiesił go na piersi młodzieńca. Berisa wystąpiła naprzód, żeby obwiązać go w talii białym pasem rycerskim, po niej zaś lord Theodor pochylił się i przypiął mu do stóp złote ostrogi. — Lordzie komendancie — rzekł król z uśmiechem — Za mierzam przyjąć tego świeżo pasowanego rycerza do służby, pomny na jego zdolności we władaniu mieczem i harfą. Czy mi go od stąpisz? Theodor uśmiechnął się wesoło. — Dar jest już wręczony, czyż nie? Farin stał oblany rumieńcem, ale gdy król ponownie kazał mu klęknąć, twarz jego spoważniała. „Kocha króla" — pomyślała Fa- ris, śledząc zachowanie brata. Przesunęła wzrok na Eryka i resztę. „Wszyscy go kochają i chyba on kocha wszystkich". Załzawione oczy dostrzegały jedynie rozmyte błyski płaszczów i posrebrzanych zbrój. Niechętnie myślała o mającej nastąpić przysiędze, o ileż bardziej rzeczywistej od wszystkich tych przyrzeczeń, jakie jej skła- dano. — Ja,Farin Harfiarz, przysięgam tobie, Jehanie, władco Westrii, we wszystkim być ci posłusznym: mówić albo milczeć, uderzyć albo wstrzymać rękę, dochować wierności w szczęściu i biedzie. Przyrze kam ci służyć, póki mnie nie zwolnisz lub śmierć nas nie rozdzieli. W imieniu Strażnika Ludzi, rzekłem! Drżał, lecz mówił głosem czystym i pewnym. Król stał nad nim. — Ja, Jehan z Westrii, przyjmuję cię do służby, obiecując być sprawiedliwym i miłującym panem. Ofiaruję ci miejsce przy komin ku za twą niewzruszoność, mój miecz za twą dzielność, a jeśli mi zaufasz, także moje serce. Przysięgam ci, jako i ty mi przysięga łeś, a na świadków biorę cztery Klejnoty Westrii i Stwórcę Wszech rzeczy! Król pomógł wstać Farinowi, pocałował go w policzek i pozwolił odejść. Faris dostrzegła łzy wzruszenia u brata, lecz twarz króla promieniała, jakby dzięki tej wymianie przyrzeczeń sprawił sobie nie tylko nowego sługę, ale i nową radość. Farin odstąpił na bok z wielką ostrożnością, jakby w obawie, że coś się w nim załamie. Owacje ustały. Lord Theodor odchrząknął. — Andreasie — zwrócił się do drugiego kandydata. — Długo i wiernie służyłeś mojemu wasalowi Charlesowi z Leśnego Zakątka. W bitwie w Dolinie Rwącej Rzeki twoje posiłki pozwoliły nam odeprzeć wroga. Posiadasz wszystkie przymioty szlachcica, wobec czego postanawiam pasować cię na rycerza. Czy zgadzasz się, bym to ja dopełnił obrządku? — Tak, panie. Lord Theodor wziął miecz z rąk Sandremuna i dotknął nim ramion Andreasa. — Jesteś prawy, szlachetny i dzielny! Powstań, sir Andreasie z Leśnego Zakątka! Słysząc takie imię, Andreas uniósł wzrok ze zdumieniem. Lord komendant uściskał go serdecznie, lecz wręczywszy mu łańcuch, pas i ostrogi zatrzymał go jeszcze przy sobie. — Sir Andreasie, ty wiesz najlepiej, że majątek w Leśnym Zakątku strzeże jednego z głównych szlaków wiodących do króle- stwa. Muszę tam mieć silnego człowieka. Przez wiele lat pomagałeś go bronić sir Charlesowi. Czy zechcesz teraz wziąć na siebie tę ciężką odpowiedzialność? — Ależ, panie... panie... — dukał Andreas. — On się należy lady Holly, nie mnie! Faris zauważyła drżenie Holly i wyraz jej oczu wpatrzonych w Andreasa. „Holly go kocha! Ciekawe, czy on wie o tym?" — Rozmówiłem się już z lady Holly — rzekł Theodor — i wyraziła zgodę, by włości przeszły na ciebie. Ona tymczasem przyjmie gościnę w warowni, a ja będę jej opiekunem. — Panie mój. — Głos Andreasa był prawie niesłyszalny. — Ja wcale nie broniłem Leśnego Zakątka, nie jestem godzien przyjmo- wać na siebie tak wielkiej odpowiedzialności. — Pochylił głowę. Król położył rękę na ramieniu lorda Theodora w uspokajającym geście. — Sir Andreasie, spójrz na mnie! Młodzieniec podniósł wzrok, stropiony. — Jak karzemy tych, co zaniedbują obronę swego pana? Nie mogłeś ocalić sir Charlesa, lecz zesłanie cię na tułaczkę byłoby zbyt lekką karą i nie przyniosłoby żadnego pożytku sir Charlesowi, tobie ani mnie! — Jehan wciągnął powietrze w płuca i głos jego wypełnił salę. — Jeśli to rzeczywiście z twej winy Leśny Zakątek nie ma obrońcy, zadanie utrzymania majątku będzie twoją karą. Jeśli jesteś bez winy, zaszczyt jego ochrony przyjmiesz jako nagrodę. Sir Char les nie żyje i żadne żale go nie wskrzeszą. Bierz się do dzieła, Andreasie, broń spuścizny, którą pozostawił! Sir Eryk zbladł jak prześcieradło, wpatrując się w króla, lecz Andreas patrzył na władcę płomiennym wzrokiem. ,.Dlatego właśnie go kochają" — pomyślała Faris. „Wydobywa na wierzch to, co w nich najlepsze, i wlewa im w serca otuchę". Głos zabrał lord komendant z rezolutną miną: — Sir Andreasie, czy zgadzasz się w moim imieniu zarządzać majątkiem w Leśnym Zakątku, podobnie jak ja zarządzam Coroną w imieniu mojego króla i podobnie jak on zarządza Westrią w imie- niu Pana Wszystkiego? — Zgadzam się, lordzie Theodorze! — Klęknij! Upadł na kolana i włożył swe splecione dłonie w dłonie swego pana. Po złożonych przysięgach Theodor podniósł Andreasa z klęczek wśród owacji zgromadzonych. Wnet otoczył ich rozradowany tłum i tak dobiegło końca pasowanie rycerzy. Minęło uniesienie, jakiego Faris doświadczała podczas ceremo- nii. Wiedziała, że czekają teraz uczta, Farin zarezerwował nawet dla niej miejsce. Ale będzie tam z nimi ojciec, śledząc jej ruchy, niszcząc iluzję piękna, którą otoczona, potrafiła flirtować z sir Erykiem, Stefanem i całą resztą. A kiedy nic im nie dawała — ni słowa, ni uśmiechu, ni pocałunku — mówili o niej: okrutna. „Ale to tylko gra... Zapewne zrozumieją, jeśli się od niej na razie powstrzymam". Nie umiała jednak rozproszyć dręczących ją wątpli- wości. „A jeśli dla nich to nie gra?" * Faris wymknęła się chyłkiem do ogrodu, zamykając za sobą furtkę i dysząc z wysiłku, jakby ją ścigali. Nikt jej nie towarzyszył. Nawet bełkot z sali prawie tu nie docierał. Wokół wznosiły się szare sylwetki drzew, tajemnicze w półmroku. Zapachy uderzały do gło- wy, kiedy ziemia oddawała ciepło chłodnemu powietrzu. Urwała gałązkę bzu i bawiąc się nią w palcach, zaczęła spacerować. Wiaterek studził jej rozpalone policzki, cisza dawała ukojenie duszy. Podczas obiadu ojciec siedział przy Berisie, kierując swą wzgardę na siedzących w pobliżu biesiadników, nie zajmując się młodszą córką. Uciekł zaraz po posiłku. Tak samo postąpiła Faris, gdy tylko nadarzyła się dogodna okazja. Za ból w ramionach i szyi obwiniała niechęć wobec ojca, napię- cie Farina, które jej się udzieliło, setkę emocji wrzących w tłumie. Gdzieś w pobliżu drozd rozpoczął swą pieśń godową. Z sali dobie- gały dużo cichsze dźwięki muzyki. Spacerowała dalej. Nie śmiałaby teraz spojrzeć ludziom w twarz, a taniec budził w niej uczucie zagrożenia... Nawet wspomnienie tańca z królem starała się wymazać z pamięci. Zaskrzypiała furtka i zachrzęścił żwir: ktoś zbliżał się ścieżką. Faris zamarła w bezruchu, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki, wmawiając sobie jednocześnie, że nie ma powodów do obaw. Gdy tak się wahała, na tle gwiazd ujrzała cień wysokiej postaci. Rozpoznała Eryka. — Napędziłeś mi strachu! — Lady Faris! Nie zamierzałem... — Eryk urwał, patrząc na nią spod oka. — Mogę się z tobą przespacerować? — zapytał for- malnie. Zrazu skłaniała się do odmowy, lecz coś w jego postawie kaza- ło jej odpowiedzieć mruknięciem, które mógł zinterpretować jako przyzwolenie. Dość długi czas wędrowali w milczeniu. — Dziś twój brat jest rycerzem — rzekł w końcu. — To była piękna ceremonia. — O, tak. Czekał na to z utęsknieniem. — Faris odzyskiwała spokój ducha, zastanawiając się, czego mogłaby się obawiać. Roz- mowa zaczęła schodzić na tory, którymi biegła już wiele razy. — Król potrzebuje przy sobie zacnych ludzi, dbających o honor. Dość ma już cyników pokroju seneszala! — Caolin wydaje się oddany swemu panu... na swój sposób... — Owszem, na swój sposób! — parsknął Eryk lekceważąco. — To wielka ułomność wszystkich urzędników: nie pojmują, czym jest przywiązanie do idei, jeśli trzeba poświęcić własne wygody lub złożyć życie w ofierze. — Ruszył żwawszym krokiem, jakby ocze- kiwał na ścieżce konfrontacji z siłami kompromisu. — Niewątpliwie masz rację, ale musisz wiedzieć, że twoje za- patrywania nigdy nie będą zbyt popularne—odparła Faris zasapana, próbując się z nim zrównać. — Och, wybacz mi! Po co ja tak biegnę? — Cofnął się dwa kroki. — W każdym razie... Hm... Co zamierzasz zrobić, kiedy Farin zacznie służbę u króla? — zapytał wreszcie bez ogródek. Przystanęła, wlepiła weń wzrok i nie znalazłszy żartobliwej odpowiedzi, odparła: — Nie wiem. — Faris, wyjdziesz za mnie za mąż? Wyciągnął ręce w teatralnym geście, lecz ona, pomna na rozmo- wę z ojcem, omal nie wybuchła histerycznym śmiechem. — Eryku! Nie jestem jedną z przyczyn, dla których powinieneś składać z siebie ofiarę! — Znaleźli się bliżej sali. Blask świec, wypływając przez okna, ścielił na dróżce złote pręgi. Złapał ją za rękę. — Zawsze palnę jakąś gafę! I teraz pewnie cię obraziłem! — Nie obraziłeś mnie, Eryku. Nie musisz przepraszać. — Siliła się na uśmiech. — Mówisz to z grzeczności... Zawsze jesteś życzliwa, zawsze szlachetna, zawsze piękna... Zawsze taka piękna, moja pani! Jego uścisk sprawiał jej ból. Próbowała coś powiedzieć, lecz Eryk już się rozpędził. — „Moja pani", tak w duchu zwykłem cię nazywać, kiedy sobie wyobrażałem, że wyznaję ci, jak bardzo jesteś piękna i jak bardzo... cię kocham, Faris... — Padł na ścieżce na kolana i pocałował rąbek jej spódnicy. — Eryku! Eryku, nie możesz przede mną klękać! — Czując jego ciężar na spódnicy, wspomniała owczarka Rosemary. Z trudem tłumiła śmiech. — Wstańże, proszę! Gdy patrzył do góry, światło z sali rozjaśniało mu twarz. Równie szybko, jak uklęknął, poderwał się na nogi i chwycił ją w ramiona. Spojrzała nań w osłupieniu, a on, nim zdążyła złapać oddech, za- mknął jej usta pocałunkiem. Doznała uczucia, jakby pochwyciła ją w objęcia jakaś potężna siła natury: trąba powietrzna, fala morska, Wielka Niedźwiedzica. Oszołomiona nie próbowała nawet stawiać oporu. Bała się, znając siłę wyrobionych w bojach mięśni Eryka. Wypuścił ją po chwili i stanął obok zdyszany. Gałązka bzu, którą trzymała przy piersi, upadła na ziemię połamana. Gdy na nią popatrzył, uświadomiła sobie ze zgrozą, że to raczej nie jego wzrost powstrzymywał go dotąd przed spojrzeniem jej w oczy. Nie miała prawa oglądać nagości jego duszy. — Eryku, nie! — szepnęła, unosząc dłoń. Cofnął się, jakby go popchnęła. Raz po raz zaciskał palce w wiel- kie pięści. — O, nie. Moja pani, to niechcący... Myślałem... Faris, darzę cię honorową miłością! Zaiste, kocham cię jak swój własny honor, a mieć cię za swoją panią i żonę byłoby dla mnie tak dużym zaszczytem, że bliski byłbym chyba postradania zmysłów! Oczy mu pałały, kędziory włosów wiatr podrzucał na czole. Przyglądając się szerokim barkom Eryka, Faris wspomniała siłę jego ramion. To oczywiste, że przy nim odnalazłaby honor, spokój ducha, byłby niczym opoka, na której mogłaby zbudować nowe życie. On jednak patrzył na nią w taki sposób, jakby rozmawiał z Panią Ognia. „Czy on mnie zna choć trochę?" — pomyślała. Gdy uniosła wzrok, by wyczytać coś jeszcze z rysów jego twarzy, w oknie powyżej ujrzała kontur głowy i ramion króla. Fala gorąca przebiegła po jej ciele, potem zimne drżenie. Jehan... Jehan... Imię to grzmiało w jej sercu jak dźwięk dostojnego dzwonu. Potrząsnęła głową. — O rany... Co ja zrobiłam? — Patrzyła, jak z wolna w oczach Eryka świta bolesne zrozumienie sensujej odpowiedzi. — Nie mogę cię zwodzić... Nie mogę zwodzić samej siebie... Gdyby honor prowadził do małżeństwa, już bym była twoją... — Zająknęła się. — Ale ty zasłużyłeś na kogoś lepszego! — Odwróciła twarz. — Och, wszyscy mieli rację... Zrobiłam wiele złego, lecz przysięgam, Ery- ku, że nie chciałam cię skrzywdzić! — Roniąc obficie łzy, wyciąg- nęła ku niemu ręce. Ujął jej dłoń i pocałował, jakby to był rzadki gatunek kwiatu. Poczuła, że Eryk drży niby smagany wiatrem pień wielkiego drzewa. — Nie zrobiłaś niczego złego, moja pani — rzekł czule. — Niczego sobie nie wyrzucaj! Wszystkiemu winna moja ślepa żądza. Błagam, nie płacz z mojego powodu! — Głos mu się załamał i wypuścił jej rękę. Twarz skryła się w cieniu. — Mam tylko jedno pytanie — ciągnął z chłodnym opanowaniem. — Pozwolisz, bym nadal ci służył? Nie proszę w zamian o żadną nagrodę... — Oczywiście, że tak, Eryku — odparła Faris niepewnie. — Dopóki nie spotkasz godniejszej damy, która odpowie na twoją miłość. Zaśmiał się ponuro. — Moja pani, pozwolisz, że już odejdę? — Gdy skinęła głową, zgiął się w głębokim pokłonie, po czym zniknął w ciemnościach. Dopiero usłyszawszy zgrzyt zamykanej furtki po drugiej stronie ogrodu, zdała sobie sprawę, że udał się do stajni, a nie na salę. — Eryku? Eryku! Dokąd jedziesz? — Żadna odpowiedź nie nadeszła z mroku nocy. — O słodka Pani, zmiłuj się nad nim i nade mną! Nie ruszała się z miejsca, rozdygotana. Nie widziała już w oknie sylwetki Jehana, lecz słyszała wyraźnie dziwnie znajomą melodię. — Jehanie... Och, Jehanie... kocham cię — szeptała, potrząsa jąc głową, gdy tymczasem łzy niepostrzeżenie spływały jej po po liczkach. Przypomniała sobie słowa piosenki: U stóp twych złożyłem swe życie, u stóp twych składam mą miłość. Nie zmieni tego śmierć, nie zmieni losu zawiłość. Rozpoznała melodię. To samo Farin grał rankiem na królewskiej harfie. 5 Beltane Mistrz Jałowców przybliżył płomyk do zielonej świecy poświę- conej Pani Ognia. Obejrzał się na króla. — Jesteś gotów? Wiesz, że możemy odłożyć to na później. Ciężki dzień przed tobą. Aczkolwiek małe okienka rozstawione wysoko pod stropem kaplicy błyszczały już liliowo w promieniach wczesnego świtu, światło we wciąż mrocznym pomieszczeniu tylko gdzieniegdzie wydobywało przedmioty z cienia. W migotliwym blasku świec rozbłyskały i ciemniały sceny na ściennych malowidłach: ludzie znoszący kamienie z ruin Czerwonego Miasta na fundament warow- ni; królowa Auriane, która w czasie pożaru lasu przy pomocy Klej- notu Ognia zagrodziła płomieniom drogę do zamku; symboliczne zaślubiny Juliana Wielkiego z transcendentną postacią Strażniczki Westrii. Przez chwilę oblicze króla odzwierciedlało owo uniesienie, jakie biło z twarzy przedstawionej na malowidle. — Muszę to wiedzieć — rzekł niskim głosem. — Faris nie tańczyła zeszłej nocy. We śnie patrzą na mnie jej oczy. — Położył na ołtarzu sekwojową szkatułę, którą z sobą przyniósł. — Skoro to ja zasugerowałem, abyś zwrócił się o pomoc do Pani, nie mogę ci odmówić, jeśli nadal będziesz chciał mnie za przewodnika — powiedział mistrz. Potrząsnął głową, żeby zebrać myśli. Jeszcze nim wzeszło słońce, król wyrwał go ze snu wypełnio- nego niepokojącymi wizjami. Jehan sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie spał, na co wskazy- wały ciemne kręgi wokół oczu i skóra ściągnięta nad ciemną brodą. Czyżby Jehan cierpiał katusze, odkąd po raz pierwszy spotkał Faris? Niejako mistrz, wiedziałby o tym. Ale jeżeli to było coś nowego, musiało łączyć się z radą, jaką mu dał zeszłego dnia. Aprobując pasję króla, sprawił, że się nasiliła. Mięśnie mu stężały, gdy wspomniał często powtarzane w Aka- demii przysłowie: „Nie proś bogów pod byle pretekstem, bo twoja prośba może zostać spełniona". Co przyniesie dzieło tego ranka? Odetchnął głębiej, usiłując się odprężyć. Tylko dobry skutek — z pewnością mogą liczyć na dobry skutek, jeśli obaj dostosują się do woli stwórcy bogów i ludzi. Gdy król spojrzał bezpośrednio na płonące świece, mistrz unik- nął jego pałających ufnością oczu. Cofnął się od ołtarza i rzekł pośpiesznie: — W imię Stwórcy Wszystkiego! Świątynia opieczętowana, ołtarz gotowy! — Rozłożył szeroko ramiona. — Patrzmy na Drzewo Życia! Praw jego przestrzegajmy! Wysokie świece na bliższych narożnikach ołtarza rozbłysły, kiedy się poruszył, zalewając blaskiem stojące po bokach kolumny z czarnymi i białymi wizerunkami kobiet i mężczyzn. W głębi połyskiwały fragmenty gobelinu z Drzewem Życia, przedstawiają- cym symbolicznie wszystkie etapy i przeobrażenia na drodze z ziemi do nieba. Jehan postąpił krok do przodu i położył dłoń na szkatule. — Bądź pozdrowiony, Stwórco Wszystkiego! Oby to, co dziś tu zrobimy, zyskało twoje uznanie. — Uniósł wieczko. Wewnątrz w czterech przegródkach spoczywały przedmioty owinięte różnokolorowym jedwabiem. Król zatrzymał na moment dłoń nad zieloną serwetką, po czym wydobył przykryty nią miedzia- ny diadem, który ujawnił się w całości, gdy opadło przykrycie. Uniósł go do góry, lecz unikał widoku osadzonego pośrodku klejno- tu. Wydawał się ciemny i matowy, ale kiedy król się poruszył i padło na kamień światło świecy, w jego głębi mistrz dostrzegł osobliwe skierki. — Co muszę zrobić? Tylko dwukrotnie dotykałem Klejnotów, odkąd zasiadłem na tronie, i nigdy z tak błahej przyczyny. W Aka- demii słyszałem, że byli ongiś królowie, którzy umieli korzystać z mocy Klejnotów, nawet ich nie dotykając, lecz ja takim królem nie jestem. — Poczekaj, aż nasze myśli złączą się w harmonii — odrzekł mistrz. — Powiem ci, kiedy masz włożyć Klejnot Ognia. — Wskazał ręką ustawione przed ołtarzem krzesła. Jehan usiadł z diademem na kolanie, mistrz zajął miejsce naprzeciwko. Dłuższy czas się nie ruszali, rozluźniając jeden po drugim naprężone mięśnie, starając się oddychać w zsynchronizowanym rytmie. Mistrz nie spuszczał oczu z króla, lecz nie koncentrował uwagi na jego twarzy, albowiem spodziewał się zobaczyć coś więcej niźli tylko zwyczajne ludzkie ciało. Pogłębiała się pełna napięcia cisza, przerywana jedynie ich rytmicznym oddechem. Gdy mistrz przestał wreszcie postrzegać własne ciało, zauważył otaczającą króla jas- ność, stopniowo się zmieniającą od przybrudzonej czerwieni do ciem- nego błękitu, by na koniec przeistoczyć się w mdłą, srebrzystą aure- olę. Mistrz zamknął oczy i pchnął swą świadomość w stronę Jehana. Ledwo widoczne mury... mignięcie płomyka świecy... głowa wojownika ze ściennego malowidła... Mistrz brnął głębiej, aż zoba- czył Caolina i zamazaną fizjonomię Briana z Las Costas. I wreszcie — rąbek Faris. „Spokojnie, spokojnie!" — posłał myśl Jehanowi. „Skup się na świetle". Kolorowe punkty w jego wyobraźni układały się w obraz. Wskrzesił wizję Jehana unoszącego diadem i wkładającego go sobie na skronie. „Włóż Klejnot!" Kiedy mistrz otworzył oczy, oślepił go blask Klejnotu Ognia. Przebudził się płomień zaklęty w jego wnętrzu, ciemna powierzchnia kamienia w niewielkim tylko stopniu tłumiła rozbłyski szkarłatnego i szmaragdowego światła. Oglądając to zjawisko, dostrzegł odbicie swej wizji w umyśle Jehana i poczuł pieczenie na królewskiej skroni. Blask nabrał tak wielkiej mocy, że mogli odnieść wrażenie, jakby znajdowali się w samym sercu paleniska. Przez chwilę żar wydawał się nie do zniesienia.,Zobacz kwiaty" — polecił mistrz, wyczuwając niejakie osłabienie woli Jehana. Płomienie zadrżały i uformowały się w płatki unoszone ciepłym wiatrem. Zewsząd płynęły dźwięki muzyki, a powietrze wypełniło się odurzającymi zapachami cyprysu i drzewa sandałowego. Mistrz ujrzał króla obok siebie, odzianego w strój w żywym kolorze złotych kwiatów maku. Jego własny ubiór w tym miejscu był bledszy, w barwie słońca przeświecającego zza chmury. — Naprzód, panie—rzekł mistrz na głos. — To twoja wyprawa. Spomiędzy kwiecia wyłoniła się polana obwiedziona, niczym ogród, żywopłotem, gdzie trawa skrzyła się jak w poświacie zacho- dzącego słońca. Strach ich opuścił. Czuli, iż chodzą tylko dlatego, że do takiego przemieszczania się przywykli, lecz gdyby tylko zechcieli, mogliby pofrunąć. Ruszyli przed siebie z gorączkowym zapałem, wsłuchani w nuty wszechobecnej melodii. Rozproszone kępy białych kwiatów zatrzęsły się i z gruchaniem poderwały w powietrze. Patrzyli, jak gołębie opadają z powrotem na trawę. Nagle zrobiło się duszno. Ktoś zachichotał przy wtórze srebr- nych dzwoneczków. Odwrócili się. Za nimi stała grupka kobiet —jedne jaśniały jeszcze dziewczęcą urodą, inne odznaczały się dojrzałym pięknem jesiennego drzewa. Wszystkie śpiewały z uśmiechem. O Jasna Pani, piękności opoko, Ty świata rozpalasz żądze. Niewolisz duszę, zaślepiasz oko, Twe serce jak płomień gorące. Znów buchnął śmiech i kobiety się rozstąpiły. Ukazała się sa- motna postać okryta szatami w kolorach szmaragdu i czerwonego płomienia. Nie mogli patrzeć wprost na jej oślepiająco jasną twarz. — Poszukiwaczu, po coś do mnie przybył? Jehan złożył ukłon. — Pani Ognia, szukam cię, bo jesteś strażniczką ludzkiej mi- łości. — Owszem, jestem nią — rzekła oschle. — Gdybyś się intere- sował innymi moimi cechami, ujrzałbyś mnie w odmiennym wcie- leniu. Czegóż pragniesz? Żar narastał i wzmagała się woń perfum. Mistrz doznawał zawro- tów głowy, lecz Jehan wyprostował się i postąpił do przodu. — Pragnę żony, by zrównoważyła moją władzę nad krajem i zdjęła mi z serca część brzemienia. Moje oczy są jednak za słabe, żeby przebić się przez zasłonę iluzji i dać mi pojęcie, czego naprawdę potrzebuję. — Wcale nie chcesz wiedzieć, czego potrzebujesz — poprawiła. — Pragniesz tylko wiedzieć, kogo miłujesz. Ale otrzymasz, śmier telniku, to, o co prosisz. Wolisz dający ukojenie żar domowego ogniska czy też żar serca spalający duszę? Głos Pani zaczął przypominać dźwięki wioli, zaś kolor jej szat wpadał w ciemny szkarłat, gdy się ku nim pochyliła. Jehan odpowiedział dudniąco: — Pokaż mi tę, której dusza złączy się z moją! Pani zdawała się rosnąć. Zrzuciwszy z siebie ubranie, olśniła Jehana i mistrza jasnością swej postaci. Jehan jednakże uniósł wzrok. — Faris... — westchnął. Także mistrz, widząc oczami Jehana, zobaczył... „Faris obleczoną w zieleń, lśniącą niczym bogini wiosny..." ,Faris z czterema Klejnotami — po jednym na łonie, brzuchu, piersi i czole..." „Faris brzemienną..." ,Faris z oczami wielkimi i płonącymi na zniszczonej twarzy..." Jehan skoczył ku niej z trwożnym okrzykiem, mistrz rzucił się w jego ślady. Pani jednak zniknęła. Jej służki zawirowały wokół, wciągnęły ich do tańca. Ujrzał ich twarze, wypaczone oblicza wszyst- kich znanych mu kobiet... Były kwiatami... Były ognikami... Na koniec nawet te ogniki przepadły. Mistrz odemknął powieki. Długą chwilę niczego nie widział. Kiedy już odzyskał zdolność widzenia, w kaplicy było ciemnawo, lecz oko rozróżniało wszystkie przedmioty w świetle wczesnego poranka. Jehan siedział na krześle, diadem z Klejnotem Ognia połyskiwał mętnie na ziemi. — Jehanie! — Mistrz złapał króla za ramiona i mocno nim potrząsnął. Gdy jego głowa opadła do tyłu, dostrzegł na czole mo narchy czerwoną pręgę podobną do oparzelizny. — Jehanie! Ocknij się! — Ujął w dłonie głowę króla. Otworzyły się niebieskie oczy Jehana, błyszczące w dziennym świetle, jakby nadal przechowywały cząstkę płomienia Pani. — Faris... — wymamrotał. — Tak. I jaja widziałem. Jehan westchnął z błogim uśmiechem, skupiając się na wewnętrz- nej wizji. Mistrz puścił go i wstał. Przytłumione, podobne do bicia serca, docierało do jego uszu odległe dudnienie bębna. Po drugiej stronie pola wygrywano skoczną melodię przy udziale fletów, tamburu i ręcznego bębenka. Faris przeciskała się przez tłumy przybyłe tu na święto Beltane ze ściśniętego u stóp warowni miasta lub z okolicznych włości. Od czasu do czasu stawała na czubkach palców i przysłaniała dłonią oczy. Na polu rozsiane były jaskrawe wiaty i namioty, tworzące luźny krąg wokół majowego słupa i dwóch stosów drewna pod ogniska. Tylko gdzie się podziała Rosemary? Faris podeszła do stołów krzyżakowych — częstowano tam chlebem, serem i pieczoną koźliną. Nareszcie odnalazła przyjaciółkę krzątającą się z podwiniętymi rękawami i nożem do krojenia chleba. Faris odetchnęła z ulgą. Źle spała tej nocy, nawiedzana widmami ojca w oskarżycielskiej pozie i Eryka odchodzącego w nieznane. Rosemary pewnie przydzieli jej jakąś pracę. — Wszędzie cię szukałam — powiedziała Faris, kiedy Rosema- ry podniosła na nią wzrok. — A niby gdzie miałam być? Chyba nie sądzisz, że moja matka targałaby sobie delikatne nerwy wśród tej tłuszczy? A Berisa zaba- wia naszych szlachetnych gości. — Pobiegła spojrzeniem w stronę wzgórza, gdzie dominował nad otoczeniem biało-czarny namiot lorda komendanta. — Muszę więc stale pilnować, żeby nie brakło jadła, i pomagać ludziom w najprostszych czynnościach! — Precy- zyjnymi, gniewnymi cięciami dzieliła chleb na kromki. Faris popatrzyła na przyjaciółkę ze zdziwieniem, potem odsunęła się zwinnie z drogi tęgiemu mężczyźnie z jednym dzieckiem wcze- pionym w skraj szaty, a drugim na ramieniu. Zatrzymał się przed Rosemary, która pocięła długi bochen na trzy części, następnie każdą z nich wzdłuż, tak aby można było nałożyć jeszcze na nie coś do jedzenia. — Proszę, Jack. — Rosemary uśmiechnęła się promiennie. — Oby Pani wlała radość w twe serce. Przyprowadziłeś zwierzęta na dzisiejsze błogosławieństwo? Mężczyzna wyszczerzył zęby. — Dwie jałówki, które mają się tego roku ocielić! Ale moja żona nie wejdzie już między ognie, nosi w sobie nasze czwarte dziecko. — A więc już wiesz, czemu to wszystko zawdzięczasz? — Oboje roześmiali się ze starego żartu. — Och, to było jasne od samego początku! — Jack uśmiechał się od ucha do ucha. — A co z tobą, pani? Mieliśmy nadzieję ujrzeć cię tego roku między ogniskami wśród matek, nie przy majowym słupie dziewic. — Na wszystko przychodzi pora — odparła Rosemary krótko. — Moja jeszcze nie nadeszła. Jack zakasłał zakłopotany, wręczył chleb dzieciakom i odszedł. — Mogę w czymś pomóc? — zapytała Faris z wahaniem, poda jąc Rosemary bochenek chleba. Dziewczyna spojrzała na nią bystro. — Czemu nie pójdziesz na wzgórze, gdzie są inni? Kryjesz się przed wielbicielami? A może pomyślałaś, że odegna ich moje towa rzystwo? Faris stała osłupiała z chlebem w ręku, nie wiedząc, co ma z sobą zrobić. Dostrzegła teraz rumieniec gniewu na policzkach Rosemary, ironiczne błyski w jej oczach. „Czyżbym i ciebie skrzywdziła?" — zapłakało jej serce. „Nigdy nie miałam złych zamiarów!" Postano- wiła odejść. — Nieważne — powiedziała. — Chciałam tylko z tobą poroz- mawiać. — A już myślałam, że gardzisz towarzystwem kobiet. — Rose- mary potrząsnęła głową. — Pewnie nie wiesz, którego zalotnika wybrać, przybyłaś więc poradzić się ciotuni Rosemary, co począć w tej sytuacji. Cóż, ja ci nie mogę pomóc. Ojciec śledzi każdy mój krok, aby ustrzec mnie przed mężczyznami, którzy za tobą ganiają. Zresztą, nie mam zamiaru paradować jak jałówka na jarmarku! Faris wpiła pałce w chleb, odkładając go wolno na stół. Wszyst- kie te głosy, które toczyły spór w jej duszy, odkąd ujrzała w oknie sylwetkę króla, zlały się teraz w jedno wołanie. Uświadomiła sobie z niepokojem, jakie kroki musi czym prędzej podjąć, nawet jeśli odbije się to ujemnie na jej przyszłości. — Jałówka właśnie zrezygnowała z zawodów. — Co takiego? — spytała Rosemary stropiona. — Oskarżasz mnie, że gram na uczuciach mężczyzn. Nie było to moim zamysłem i trudno mi zrozumieć, jak ktoś mógł wyrobić sobie o mnie tak fałszywe zdanie... — Zawahała się i sięgnęła po czyjś kubek wina zostawiony na stole. Trunek, mimo że trochę za gorący, uleczył jej ściśnięte gardło. — Ale Eryk traktował wszystko poważnie — wyrzuciła z siebie jednym tchem. — Odjechał, gdy nie przyjęłam jego propozycji... Chciałam tylko zapytać, jak się czuje. Rosemary zaciskała na rękojeści noża sine knykcie. — Mnie chcesz o to pytać? — Odłożyła ostrożnie nóż i odwró- ciła się do Faris z twarzą spłonioną rumieńcem oburzenia. Spośród złotych loków, zaplecionych pieczołowicie nad czołem, wychodziły luźne kosmyki, lgnąc do wilgotnego czoła. Jednakże z szarych oczu wyglądał ten sam tępy ból, jaki Faris z rana ujrzała w lusterku. Usłyszała słowa, których Rosemary nie wypowiedziała na głos. — Słodka Pani! — Faris zasłoniła usta palcami. — Ty kochasz Eryka! I nic mu nie powiedziałaś! —Zaśmiała się z odrobiną histerii. — A więc przyszło nam dzielić podobny los. Całe szczęście, że się nie zgodziłam! Czterej chłopcy kłębili się przy stole, domagając się chleba. Faris wręczyła Rosemary dwa bochenki i przez chwilę ta ostatnia milczała, zajęta krojeniem. Po odejściu chłopców podniosła jednak wzrok z nachmurzonym czołem. — Podobny los? Kogo ty kochasz? Króla? Faris czuła, że zdradza ją twarz, gdy nadąsana mina Rosemary ustępowała wyrazowi ostrożnej wesołości. — A ja pragnęłam, byś wybrała Eryka i miała to już wreszcie za sobą, podczas gdy ty cały czas... — Rosemary pochyliła się nad ramieniem Faris i zachichotała. — Nie ma w tym nic śmiesznego — rzekła Faris poważnie. Wskazała na bliznę ukrytą pod szerokim rękawem. — Nie łudzę się, że król mnie zechce, ale teraz przynajmniej Eryk będzie się mógł rozejrzeć za kimś innym. Rosemary wyprostowała się i westchnęła. — Tak sądzisz? Zakochał się w zjawisku, które zowie Faris. Nic już chyba na to nie poradzisz. Może nawet postanowi służyć straco nej sprawie. Faris pokiwała głową, wspominając pożegnalne słowa Eryka tamtego wieczoru. Czy tak dobre zrozumienie ukochanej osoby to oznaka miłości? Czy kiedykolwiek zrozumie Jehana? — Zawsze możesz próbować zawrócić mu w głowie — powie działa Rosemary. Wypite wino szumiało Faris w uszach i rozchodziło się przyjem- nie po ciele. Słońce wydawało się niezwykle jasne, a uśmiech Rosemary — osobliwie komiczny. — Ależ, Rosę, ja nigdy nie dotrę do jego głowy — zaczęła z całą powagą. Szybko jednak przestała nad sobą panować i parsknęła śmiechem. Rosemary wydała entuzjastyczny okrzyk i obie dziew- czyny padły sobie w objęcia. — Nie mogę nikogo poślubić, zresztą posprzeczałam się z ojcem — rzekła Faris po dłuższej chwili. — Zbudujmy sobie domek. Ty będziesz w spokoju pielęgnować zwie- rzęta, ja będę plewić w ogródku. — Poza tym zaczniemy sprzedawać dobre rady dziewczętom cierpiącym z powodu nie odwzajemnionej miłości! — dodała Rose- mary. Próbując złapać oddech, Faris zgarnęła z czoła luźne kosmyki włosów. Ktoś szarpnął ją za rękaw. Zerknąwszy w dół, ujrzała obok siebie Sójkę, najstarszą córkę Berisy. — Chcą, żeby wszystkie dziewczyny zebrały się do tańca przy majowym słupie — oznajmiła Sójka. — Obiecałam, że was znajdę. Proszę, chodź, ciociu Faris. Proszę, ciociu Rosemary. Miała ciemne oczy Berisy, lecz złote kędziory, widoczne pod trzema wiankami z kwiatów, odziedziczyła po ojcu. Ledwie Faris dostrzegła owe wianki, Sójka zdjęła i podała jej ten najwyższy, uwity z drobnych złotych lilii, które błyszczą w trawie jak gwiazdki. Drugi, spleciony z gałązek rozmarynu, wręczyła Rosemary. Obie popatrzyły po sobie, trzymając ostrożnie wianki. — Już dawno minęło południe. Zapewne każdy dostał coś do jedzenia — rzekła Rosemary niepewnie. — Sama uwiłaś wianki? — zapytała Faris. — Razem z siostrą. Chcemy popatrzeć, jak tańczycie. — Cóż... Wygląda na to, że musimy już iść! — rzekła Rose- mary. Pochylały się nisko, kiedy Sójka wkładała im na głowy wianki, poprawiając je kilkakrotnie, aby dobrze leżały. Na koniec pozwoliły się wziąć za ręce i poprowadzić przez pole. W powietrzu wisiała woń zgniecionej trawy, pieczonego mięsi- wa i wiosennych kwiatów. Faris zerkała ponad głowami tłumu na okoliczne pagórki przystrojone złocistymi łatami maków i gorczycy, przetykanymi białymi i różowymi skrawkami łubinów. Z tyłu na widnokręgu, niczym formy wycięte z sinego jedwabiu, majaczyły skaliste turnie. Niebo było bezchmurne, jeśli nie liczyć kilku obłocz- ków zebranych nad Ojcem Gór. Bito już w rytualny bęben o niskim, głuchym brzmieniu — nie jakiś tam mały bębenek wygrywający rytmy do tańca. Wsłuchana w łomot tego bębna Faris przyśpieszała kroku, przy czym wciąż śmiech ją rozpierał. „Nie poproszę o nic więcej, tylko o tę jedną godzinę, o ten dzień, o dotknięcie miłości" — pomyślała. Na chwilę rozproszyły się jej obawy. — Tak się cieszę, Faris, żeś do mnie przyszła — rzekła cicho Rosemary. — Skręcałam się ze zgryzoty jak pień dzikiej jabłoni. Ale obie jesteśmy wariatki, wiesz? Powinnaś była przyjąć propozycję Eryka, a ja zgodzić się, żeby ojciec spróbował wyswatać mnie z królem! — Nie, Eryk prawie mnie nie zna. Czy mogłabym mu zaufać? Jest zbyt młody. Ale z ciebie, Rosemary, byłaby królowa jak się patrzy. Świetnie wszystkim zarządzasz. — Wszystkim z wyjątkiem swego życia! — zaśmiała się dziew- czyna, lecz szybko spoważniała. — Gryziesz się tą blizną, ale wiedz, że nie powierzchowność się liczy. Należy poznawać duszę. — Pewien czas szły w milczeniu. Na koniec Rosemary dodała: — Wszystko spoczywa w rękach Pani. Wiatr delikatnymi podmuchami wysupływał pasemka włosów z luźno splecionego warkocza Faris. W powietrzu niosło się wyraźne porykiwanie zwierząt oczekujących na swój udział w uroczystoś- ciach. Jednakże bęben nie pozwalał teraz myśleć o takich błahost- kach. Dołączyły do grupy tańczących, zajmując miejsce w korowodzie młodych kobiet i żon nie będących jeszcze matkami. Ktoś wręczył im róg napełniony miodem, który przechodził z rąk do rąk. Do dzieła przystąpili dudziarze: dmuchali i sapali przy skórzanych miechach, aż te napęczniały i słodkie zawodzenie wzniosło się ponad łomot bębna. Dziewczęta obracały się z szelestem różnobarwnych spódnic, pochylały się i podskakiwały w miejscu — była to ich rozgrzewka przed tańcem. Dudziarz począł zaraz przygrywać do siarczystego marsza, ga- wiedź zaś rozstąpiła się na boki, tworząc uliczkę prowadzącą wprost do ozdobionego kwiatami majowego słupa, umiejscowionego na tle Ojca Gór. W ustroniu, gdzie Faris pobierała nauki przed ceremoniami ini- cjacji i przyjęcia imienia, mistrz wykładający historię świąt Westrii mnóstwo czasu poświęcił właśnie Beltane. Podobnie jak wiele prak- tykowanych obecnie zwyczajów, i taniec wokół majowego słupa pochodził od dawnych ludzi — ludzi z Obrzeża, którzy zamieszki- wali bardzo odległe krainy. Nawet nazwa „Beltane" wywodziła się z języka i ziem owianych dzisiaj legendą. Ale ci, co jeszcze przed Kataklizmem wprowadzili w Westrii te obrzędy, zostali naczelnika- mi pośród tych, którzy przetrwali. Strażnicy roztaczali opiekę nad oddającymi im cześć ludźmi. Faris dowiedziała się, że rytuały uległy zmianie w ciągu pięciu stuleci — nawet na poszczególnych obsza- rach Westrii nie były identyczne. Cel jednak i główne założenia pozostały nie zmienione. Uświadomiła sobie, że gdyby odmówiła uczestnictwa w tańcu, nie czułaby nawet, że zawitał maj. Uśmiechnięta ruszyła naprzód wraz z innymi. Ludzie obrzucali dziewczęta wieńcami i stroili je naszyjnikami z kwiatów, albowiem w powszechnym mniemaniu szczęście miało sprzyjać temu, kto przekaże coś zrobionego przez siebie uczestniczce ceremoniału. Z huczącego tłumu padały niedyskretne uwagi na temat urody panien. Faris starała się ukryć zażenowanie, przyczepiając wiązkę żółtych mleczy w talii swej białej sukienki. — Patrz, Ida — mówiła jakaś staruszka, kiedy ją mijały. Policzki jej pałały czerwienią niczym dojrzałe jabłka w słońcu. — Dzielna gromadka! Bez wątpienia dotrwają do zmierzchu, kiedy przyjdzie czas palić ogniska! Pamiętam, jak pewnego razu wszystkie popadały na godzinę przed zmrokiem i trzeba było czekać, aż któraś dojdzie do sił i uchwyci pochodnię. Zły i słotny to był rok, moja krasulka nie donosiła pary cieląt. — Którego rycerza wybrali, żeby stał przy słupie? — spytała jej znajoma, poprawiając kraciastą chustę. — Tego roku będzie to pewno sam król. Zawsze biorą kogoś możnego, a on przecie najmożniejszy ze wszystkich! Ida zachichotała. — A to mu się dostanie: dziewuchy zaczną trząść cyckami przed jego oczyma, a on, powiązany tymi wszystkimi wstęgami, ledwo się będzie mógł ruszyć! — E, to i tak niska cena, nie uważasz? Dawnymi czasy nasam- przód podpalano słup, a dopiero później rozwiązywano człowieka. Król! Faris przystanęła, aby pozbierać myśli. Biegnąca z tyłu dziewczyna wpadła na Faris i popchnęła ją do przodu. Pogłębiał się łomot bębna. Czuła, jak wprawia w drżenie ziemię i tętni jej w żyłach od serca po stopy. Z namiotu komendanta wyruszyła im już na spotkanie druga procesja: kwiat młodzieży Corony, przybranej dziś wiankami. Pośrodku maszerował sam król. Wśród śmiechów i niewyszukanych żartów ustawiono go pod majowym słupem. Stał nieruchomo z rękoma spuszczonymi wzdłuż tułowia, kiedy Sandremun sięgał po wstęgi umocowane u góry do pala. Miał na sobie nową szatę w kolorze złotych maków, maki i łubiny przystroiły też jego ciemną czuprynę. Kiedy wokół niego zatrzepotały wstęgi, odwrócił głowę i napot- kał wzrok Faris. Wolałaby uciec, gdzieś się schować, lecz dźwięki muzyki nagliły ją do przodu. Uciekła spojrzeniem. Trzymała się pleców biegnącej przed nią dziewczyny, aż w końcu krąg się dopełnił. Muzyka zamilkła na chwilę. Co druga panna odwracała się teraz, tak iż wszystkie nareszcie stały parami twarzą w twarz. Do rąk włożono im wstęgi. Bęben huknął dwukrotnie, potem jeszcze dwa razy. Mrowie przebiegło Faris po plecach. Chwyciła kurczowo za szarfę, aby powstrzymać dreszcze. Napięcie narastało i narastało, aż naraz dudy zajęczały piskliwą, radosną nutą. Dziewczęta zwrócone w stronę słońca uniosły wstęgi, ich partnerki zaś się pochyliły. Bęben począł wybijać szybki, natarczywy rytm. Na przemian schylając się i uno- sząc, tak iż ich wstęgi zaplatały się z sobą wokół pala, tancerki rozpoczęły taniec. Kiedy zatoczyły pierwsze koło, Faris dostrzegła uśmiech Jehana. Potknęła się, lecz zaraz odzyskała równowagę, próbując się skupić na muzyce. W tłumie wypatrzyła brata stojącego w towarzystwie Caolina i Mistrza Jałowców. Cieszyła się w duchu, że nie ma w pobliżu jej ojca. Gdy sięgnęła, ażeby poprawić zsuwający się wianek, poczuła, jak puszcza zapinka warkocza i włosy opadają szeroką kaskadą. Muzyka dodawała animuszu, a coraz krótsze wstęgi przyciągały ją do słupa. Rozgrzewała się w tańcu. Ręce i nogi ruszały się z większą swobodą, nie próbowała już unikać wzroku Jehana. Król stał spokojnie, kiedy splot wstęg sunął wolno w dół słupa. Nieustannie ścigał ją spojrzeniem. Faris czuła je na sobie nawet wtedy, gdy była odwrócona plecami — bardziej palące od zachodzą- cego słońca. Czoło miał zroszone potem, szyja niby trzon marmuro- wej kolumny połyskiwała pod brodą. Faris czasem dostrzegała, jak chodzi mu grdyka. Szarfy już go dotykały, opasywały twarz. Widziała teraz tylko jego oczy i kształt ramion oraz tułowia. Słońce chyliło się ku górom na zachodzie. Czerwieniejąca poświata oblewała słup, tancerki i po- stać człowieka przywiązanego do pala. Musiały się zbliżyć i niżej schylać, aby nadal przeplatać wstęgi. Splot zakrył ramiona, tułów, talię, uwydatnił kształt bioder i ud, zacisnął się na kolanach i kostkach. W trakcie ostatniego okrążenia Faris dotknęła ręką bosej stopy Jehana i odskoczyła jak oparzona. Muzyka zamarła. Tancerki stanęły prosto i cofnęły się od pala. Rzuciły na ziemię długie końce wstęg, które rozbiegały się promie- niście niby szprychy koła. Jehan był teraz pękatą figurą u podstawy słupa. Dlaczego nadal czuła jego wzrok? Rytm bębna uległ zmianie, stał się nierówny, prowokując ciało do odpowiedzi na skoczną melodię podjętą wnet przez dudziarzy. Dołączyli też inni ludzie, klaszcząc, potrząsając grzechotkami z sar- nich racic, brzęcząc tamburynami. Zaczynały się prawdziwe tany, podczas których każda dziewczy- na chciała prześcignąć konkurentki. Dawały się słyszeć zachęcające okrzyki młodzieńców pragnących zdobyć sobie partnerki do wie- czornych hulanek. Faris zaczęła z umiarem — zamierzała zgodnie ze zwyczajem potańczyć przez krótki czas i potem się wycofać. Nie przejmowała się tym, że innej dziewczynie dostanie się pochodnia i korona królowej maja. Zmierzch powinien przynieść z sobą chłodny wiaterek, lecz policzki Faris nadal owiewało gorące powietrze. Raz jeszcze zwi- chrzyła włosy na karku, aż rozsypały się na kształt dzikiej aureoli. Rozsznurowała suknię pod szyją. Oślepił ją blask zachodzącego słońca. Powinna już przestać tańczyć... Powinna... Ponad jazgot wzbił się cienki głosik srebrnych dzwoneczków. Faris już nie musiała wsłuchiwać się w łomot bębna. Wystarczało jej bicie własnego serca. Otworzyła ramiona i oto płomienie popły- nęły wszystkimi kanałami ciała i trysnęły z czubków jej palców. Wygięła w łuk plecy, czując rozkoszną sztywność piersi i pełne naprężenie mięśni brzucha. Ugięta w kolanach wytupywala stopami rytm bębnów. Muzyka spływała jej po ciele i ciągnęła za ręce, które kołysały się na wszystkie strony, jak gdyby odsłaniały niewidzialne welony, unosząc ją w powietrze. Nie widziała już słońca, pozostałych tancerek, opadających z sił jedna po drugiej, czy nawet króla. To ona była słońcem. Była płomieniem pochodni żądnej zapalić stos. Faris tańczyła. Szkarłatne słońce szybko chyliło się za góry — gdy gasło za horyzontem, rozmywał się jego obrys, jakby topiło się we włas- nym żarze. Chmury, przez które przeświecało, rozcapierzały się na wschód niby płomieniste, postrzępione sztandary. Różowy blask padał na twarze ludzi obserwujących tańce. Mistrz Jałowców czuł, że emocje rosną w miarę, jak muzyka przyspiesza, przepływają następnie na tancerki, zostają przez nie przejęte i znów oddane tłumom. Rosemary podeszła doń na chwiejnych nogach, ścierając pot z czoła i wachlując twarz chusteczką. — Nie mogłam dłużej wytrzymać! — wydyszała. — To niespra- wiedliwe: dudziarze grają na zmianę, a my musimy tańczyć jednym ciągiem! — O ile mi wiadomo, jednym z celów tego rytuału jest spraw- dzenie wytrzymałości — stwierdził Caolin, nie odrywając oczu od widowiska. Rosemary obrzuciła go chłodnym spojrzeniem. — Kto został? — zapytała, próbując oddychać miarowo. — Och... Pozostały już tylko trzy tancerki, a jedną z nich była Faris, która kołysała się i prężyła niczym żywy płomień. Wtem najbardziej zmęczona tanecznica osunęła się na trawę — przyjaciółki natych- miast odsunęły ją na bok. — Nie wiedziałem, że twoja siostra tak świetnie tańczy! — rzekł Sandremun do Farina, który, jak wszyscy, przyglądał się tańcom z zapartym tchem. Poruszał palcami, jakby akompaniował dziew czynom na niewidzialnej harfie. Mistrz bronił się uparcie przed siłą płynących z tańca emocji — nie tłumił w sobie bynajmniej zmysłowego pożądania, bo chociaż w ruchach Faris objawiała się cała gracja gibkiego ciała, to stanowiły one bardziej źródło estetycznych doznań, niż burzyły krew. Ludzkie ciało zdawało się niezdolne do zaspokojenia żądz, jakie budziły. — Ależ ona tańczy! — mruknęła Rosemary. — Kto by pomyś lał, że ma tyle werwy. Kiedyś jej powiedziałam, że nie jesteśmy nigdy w stanie poznać się tak zupełnie. Teraz się zastanawiam, czy ona zna choćby samą siebie. Mistrz potrząsnął głową. — Mam wrażenie, że ktoś jej użycza siły. Zza gór krwawa łuna wylała się na niebo. Chmury błyszczały opalizującymi skrawkami szkarłatu, złota i płomienistej czerwieni, gdzieniegdzie purpury i bladego szmaragdu. Jak Klejnot Ognia. Ludzie rzucali zaciekawione spojrzenia w stronę Ojca Gór, lecz tylko na polach śnieżnych przy wierzchołku pojawiały się różowe refleksy. Tam, wysoko, mistrzowie Akademii Mędrców wstrzymy- wali się z zapaleniem świątecznego ogniska, wyczekując na mo- ment, kiedy słońce całkowicie skryje się za widnokręgiem. Druga dziewczyna padła na murawę, Faris tańczyła sama. Mi- strzowi ciarki przebiegały po skórze, czuł bowiem wyraźnie wpływ jakichś nadprzyrodzonych mocy. Rozejrzał się wkoło. Czyżby nikt tego nie zauważył? W Akademii nauczano, że po Kataklizmie dary ducha stały się częstsze w Westrii, być może tytułem rekompensaty za utratę umie- jętności w wytwarzaniu skomplikowanych narzędzi i maszyn. Wy- bitnie utalentowani trafiali zwykle do Akademii, lecz i pozostali ludzie w dużej mierze umieli odczytywać wzajemnie swoje emocje czy wręcz łączyć umysły w chwilach wielkiej radości lub strachu. Ale tak samo jak jedni byli głusi na muzykę, drudzy nie posiadali też żadnych psychicznych uzdolnień. — Słyszałem o czymś takim, lecz pierwszy raz widzę to na własne oczy — mruknął Caolin w zamyśleniu. — Bez reszty oddała się Bogini... Mało kto mógłby tak skutecznie służyć jako kanał mocy. Słowa te przyciągnęły uwagę mistrza. Zerknął z ukosa na ostry profil seneszala, podkreślony jeszcze ognistą łuną. Od dawna na- wykły do lawirowania w labiryntach uczuć, był w stanie opierać się natręctwu otaczających go ludzi. Teraz jednak otworzył na moment swą świadomość, próbując rozpoznać, co czuje Caolin. Jak zawsze, napotkał twardą skorupę. „To z obserwacji, nie z pozazmysłowego poznania wnosi, co się tutaj dzieje" — pomyślał. .Jakież niesłychane zapory musi posiadać Caolin... i jak biegle umie kompensować". W tłumie narastały pomruki niczym szept wiatru wśród traw. Faris zbliżała się do słupa i oddalała. Szkarłat nieba ciemniał z każdą chwilą, lecz jej suknia nadal lśniła. Zaczęła obiegać pal, a wraz z kolejnymi okrążeniami wzrastało podniecenie gapiów. Mistrz przymusił się do równego oddychania, kierując wzrok na Górę. Raz już dzisiaj spojrzał Pani w twarz i to wystarczyło. Czyżby taniec ów stanowił pierwszy owoc petycji króla? A może to oni byli narzędziami Pani? Wierzchołek Ojca Gór rozgorzał czerwienią. Tłum zawrzał. Na- pięcie rozładowało się nagle wśród dzikiego wycia, które zagłuszyło muzykę i zakłóciło rytm bębnów. — Ogień! — wołano. — Ogień Beltane! Mistrz ujrzał, jak Faris słania się na nogach. Gdy ruszył szybko w jej stronę, towarzyszył mu Caolin. Złapali dziewczynę, nim upad- ła. Czuli, jak jej ciało drży do taktu z gwałtownym biciem serca. Oczy wciąż miała błyszczące, zapatrzone w głąb siebie. Sandremun rozcinał wstęgi krępujące króla. Mistrz pokiwał gło- wą. Sam ledwie wytrzymał cząstkę mocy przekazywanej przez Faris — co więc musiał przeżyć Jehan, na którym ona się koncentrowała? Caolin dygotał, kiedy opadały wstęgi i Sandremun pomagał władcy wyjść z ich kłębowiska. Król poruszał się sztywno, zginając mięśnie ścierpnięte w długim bezruchu. Jednakże zachwyt widoczny w jego twarzy odzwierciedlał dokładnie wyraz oczu Faris. — Jehanie... — szepnął Caolin. Mistrz uświadomił sobie, jak rzadko seneszal wymawia imię króla. Rosemary wespół z innymi dziewczętami śpieszyła, aby odebrać Faris z ich ramion i ukoronować ją wiankiem z kwiatków wiciokrze- wu. Podobny wianek Farin niósł dla króla. Słup majowy trząsł się i skrzypiał, gdy ludzie z entuzjazmem wyciągali go z ziemi, nim zanieśli i rzucili na jeden ze stosów. W tym samym kierunku popchnięto Jehana, wciskając mu do ręki pochod- nię. Kobiety na wpół zaniosły Faris do drugiej sterty drewna. Gdy podano jej płonącą żagiew, zacisnęła instynktownie palce na trzonie pochodni. Przez chwilę ona i Jehan mierzyli się wzrokiem, oboje udekoro- wani kwiatami niczym dwa leśne duszki. Chybotliwe płomienie pochodni ukazywały to samo nieziemskie piękno ich pobladłych twarzy i to samo lśnienie w ich zadziwionych oczach. Caolin stał jak posąg z zaciśniętymi kułakami. — Niech Pani będzie pozdrowiona! — rozległ się basowy ryk mężczyzn. — Niech Pan będzie pozdrowiony! — zawtórowały im kobiety. Faris i Jehan jak na komendę unieśli wysoko żagwie i cisnęli je na stosy drewna. Płomienie, podsycone wonnymi olejkami, którymi oblano drwa, posuwały się żarłocznie w dół, gdzie w głębi, wśród kloców, czekały na nie zapasy hubki. I wreszcie słupy ognia buch- nęły z wielkim hałasem. Chór ryczącego bydła i beczących owiec, śmiechy i frywolne komentarze — wszystko to mieszało się z trzaskiem płomieni. Pary mające nadzieję na potomstwo przechodziły kolejno między ogni- skami. Kobiety prowadziły też krowy mleczne, dzieci —jagnięta, chłopcy ciągnęli za drążki młode byki. Byli i tacy, co przyprowadzili kurczęta bądź kozy, by i one otrzymały błogosławieństwo. Niektórzy młodzieńcy przejeżdżali konno między płomieniami. Sługa przy- prowadził nawet Wichroskrzydłego — ogier parskał i wywracał oczy. Ponad morzem obładowanych grzbietów i oświetlonych twarzy mistrz dostrzegał Faris opartą o ramię Rosemary. Gdy mrużyła powieki i ruszała głową, na jej obliczu wyraz zdumienia zwyczajnej dziewczyny zmagał się z majestatycznym pięknem Pani Ognia. 6 Królewskie łowy i burza Wpatrzony w zwierzę Jehan wysunął jednorącz strzałę z kołcza- nu i nałożyłjąnacięciwę, dając kolanami wskazówki Wichroskrzyd- łemu, jak ma się poruszać w gęstwinie. Blade promienie wczesnego świtu przeświecały między pniami jodeł. Oczy króla zwęziły się, przenikając jasne i ciemne pasy, gdy śledził ruchy uciekającego cętkowanego jelenia. „Światło i ciemność: blask oblicza Faris i głęboki cień jej wło- sów". Jehan ponownie skupił uwagę na otaczającym go świecie. Chłodne powietrze podrażniało gardło, lecz krew grała mu w żyłach. Siedział w siodle nie mniej wyprężony niż jego naciągnięta cięciwa — wkrótce jednak strzała pomknie do celu: do umykającego jelenia, do kobiety, której twarz oglądał zeszłej nocy przy ogniu Beltane. Za nim Farin i Randal przedzierali się przez krzewy. Z prawej strony dobiegało pokrzykiwanie Sandremuna i dźwięk rogu Caoli- na. Natomiast na lewo... Tam była Faris, czego nie musiał mu koniecznie obwieszczać żaden dźwięk. Wyczuwał jej obecność, jakby w tańcu połączył ich niewidzialny łańcuch. Jeleń biegł niestrudzenie, prześlizgując się przez zarośla niby łosoś w górę strumienia. Myśliwi tropili go z większym trudem, klucząc między skalnymi obsuwiskami i ostrymi kikutami gałęzi, próbując nie stracić psów z oczu. Jazda była ciężka, jako że zwierzę unikało łąk i łysych szczytów wzniesień, gdzie byłoby widoczne jak na dłoni. Wyjechali z lasu jodłowego i kontynuowali pościg w dół stoku, poprzez kępy manzanity i madronii. Łowcy zasznurowali buty do samej góry i wywinęli je na udach, a mimo to w gąszczu poocierali sobie nogi i podrapali twarze. Jehan poczekał, aż giętka gałąź przesunie się po jego przygarbio- nych plecach, namierzył wzrokiem jelenia i uniósł łuk. Wyczuwając widać niebezpieczeństwo, zwierzę rzuciło się w bok, dało susa ponad krzaki manzanity i znikło. Król odgiął się w siodle, a Wichroskrzydły zwolnił, sapiąc ciężko. Wyprzedził psy i teraz musiał na nie zacze- kać, by wskazały mu dalszy kierunek. Caolin podjechał z mozołem i ściągnął lejce. Mówił coś, lecz Jehan słuchał go jednym uchem. Gdy zakołysały się chaszcze po drugiej stronie polany, serce tłukło mu się w piersi. Dostrzegł Faris. Pochylona uspokajała swą karą klacz. Włosy jej rozsypały się w nie- ładzie niczym czarna chmura, lecz gdy wyszła z cienia, bluza jeź- dziecka i bryczesy błysnęły jasną zielenią. Słońce uniosło się nad wierzchołki drzew i oto nagle polanę zalała fala oślepiającego światła. Obok nich, niby melodia ile zestro- jonych dzwonków, przetoczyło się granie ogarów. Wichroskrzydły rzucił się natychmiast w ślad za psami gończymi. Jehan pozwolił prowadzić rozochoconemu rumakowi, wiedząc, że i Faris postąpi podobnie. Ostre gałęzie smagały go po nogach, gdy brnął przez zarośla manzanity, najpierw pod górę, potem w dół kolejnym kamienistym zboczem. Teren obniżał się tu bardziej stromo niż dotychczas, Jehan wysnuł więc wniosek, że jeleń szuka jakiegoś pobliskiego potoku, chcąc zgubić pogoń. Ponaglił Wichroskrzydłego. Ujadanie sfory przybrało inny ton. Jehan mknął w ich stronę, aż wreszcie dojrzał jelenia, który robiąc bokami ze zmęczenia, stał niezdecydowany nad brzegiem urwiska. Mięśnie zwierzęcia zadrżały, gdy podjęło decyzję. Jehan uniósł łuk i napiął go tak mocno, że aż drżeć zaczęło jego wyprostowane ramię. Jeleń dał susa. Strzała wysunęła się spod palców króla, za- furczała nad dłonią trzymającą łęczysko, pofrunęła delikatnym łu- kiem i dosięgła ofiarę w pół skoku. W momencie trafienia Jehan usłyszał cichy chrupot i zobaczył, że prosta linia skaczącego jelenia ulega zakrzywieniu. Potem zwie- rzę znikło poniżej klifu. Psy dreptały nad krawędzią urwiska, a ich skonsternowane poszczekiwanie zagłuszało plusk przepływającego w dole strumyka. Westchnąwszy, Jehan schował łuk do futerału i zaczął rozglądać się za jakimś dogodnym zejściem do jaru. Znalazł swą zdobycz na kamieniach obok rzeczki. Pochylił się nad zwierzęciem, słysząc, jak inni zsuwają się hałaśliwie po stoku i jak Sandy przywołuje ogary. Jeleń jeszcze dychał. Strzała ugodziła go o cal od miejsca, gdzie łączyła się szyja z łopatką, i teraz drżała, ilekroć zwierzę brało oddech. Po kamieniach ciekła strużka krwi. Jehan dobył noża. — Wybacz, bracie, moją nieudolność. Chciałem oszczędzić ci bólu. — Ciemne oczy jelenia zatrzymały się na nim w niemym oszołomieniu. Klęcząc, Jehan zakrył je lewą dłonią, prawą zaś przytrzymał łeb zwierzęcia. — Ojcze — szepnął — w twoje ręce składam ducha tego tu mojego brata. Nie oddał życia na marne, a i ja się modlę, bym swego życia nie zmarnował. Przejechał nożem po gardle ofiary. Ciało zadrżało kilka razy i znieruchomiało. Kiedy król uniósł dłoń, oczy jelenia straciły blask. Powstał i cofnął się dwa kroki. Nadeszli ludzie Sandremuna, by rozpocząć dzieło oprawiania zdobyczy. Podroby miały zostać odło- żone dla psów i głodnych padlinożerców, reszta uwiązana do drąga i odwieziona do warowni. Jehan obtarł dokładnie nóż i schował go do pochwy. Wzdrygnął się. Z zachodu nadciągnęły chmury i przykryły tarczę słońca. — Dotąd sprzyjało nam szczęście — rzekł Sandy — ale myślę, że koło południa zacznie padać. Ja wracam, ta poranna przejażdżka nadwątliła me siły. Wolę nie pokazywać się przed moją panią przemoczony do nitki! Król był głuchy na jego słowa. Faris poiła konia przy strumieniu. Krzywizna jej zgiętych pleców, wdzięk, z jakim czerpała dłonią wodę, by ugasić pragnienie, wszystko to wyważone w doskonałej harmonii... Nie mógł wyjść z podziwu. — Mamy pozwolenie upolować jeszcze jedno zwierzę — ode- zwał się Farin. — Ani myślę wracać, kiedyśmy już tak daleko zaszli. — Zabiorę do warowni królewską zdobycz — rzekł Sandremun. — Jedziemy z tobą — oświadczył Aramond. — Lady Holly czuje się zmęczona. Jehan ciągle obserwował Faris. — Ja zostaję — powiedział, nie oglądając się za siebie. Nie myślał wszakże o jeleniach. Polował teraz na inną zdobycz. * Ogary skomlały niecierpliwie, wietrząc nowy trop. Na przedzie jechał łowczy Sandremuna, za nim Caolin prowadził przez dębowy zagajnik króla, Randala, Faris i jej brata. Niebo poszarzało. Zanie- pokojony parnością powietrza Caolin zadarł głowę, potem znów popatrzył na psy. — Co im dolega?! — zawołał. — Już pół godziny się błąkamy, a one nie wypłoszyły nawet szaraka, nie mówiąc już o grubym zwierzu! Szkoda, że nie zabrałem Gerola, ten by nam dostarczył rozrywek! — Caolin spojrzał na króla, który uśmiechnął się z lekka przy tej uwadze. Oczy jego miały jednak ten sam nieobecny wyraz, jaki pojawił się w nich zeszłej nocy. Co się z nim działo? — Można wytresować dzikiego wilka do pomocy w łowach ? — zapytał Farin z niedowierzaniem. — Och, Gerol przyjął dobrowolnie rolę cienia lorda seneszala — rzekł Randal. — Ale i zwierzynie trzeba dać jakąś szansę. Caolin skupiał myśli na królu, jakkolwiek nie przestał zwracać uwagi na toczącą się rozmowę. — Panie! — zaczął, lecz król go chyba nie usłyszał. —Jehanie. — Wyciągnął doń rękę. Wtem ogary zagrały i poszły po tropie. Czas jakiś on i Jehan jechali strzemię w strzemię. Jak mógłby przełamać powściągliwość króla? — W galop, królu! — zakrzyknął wreszcie Caolin. — W galop, albo cię ubiegnę! — Bódł piętami boki brązowej klaczy. Ślad wiódł na przestrzał przez dąbrowę, potem w górę niezwykle spadzistym stokiem, powyginanym i usianym bruzdami wskutek dawnych wstrząsów skorupy ziemskiej. Szereg myśliwych, starają- cych się nie zostać w ogonie, rozciągnął się i rozsypał na boki. Grzmiały końskie kopyta, ujadały psy. Caolin przestał się już orientować, jak długo tak pędzą, gdy huk rozbrzmiał także na niebie. Ściągnął wodze i rozejrzał się dokoła. Słyszał z przodu naszczeki- wanie ogarów, z tyłu odgłosy łowców. Poprawił się w siodle i posta- nowił zaczekać. Zrazu panowała cisza. Wnet jednak pierwsze krople deszczu zaszemrały na liściach i spadły mu na głowę. Nie mogło być mowy o przelotnej mżawce: czarne, ciężkie chmury wróżyły ulewę, która zmyje wszelkie ślady. — Hop, hop! — zawołał. Po kilku minutach spomiędzy drzew wyłonił się łowczy w towa- rzystwie spienionych psów. — Zgubiły trop — oznajmił. — W takich warunkach lepiej wracać, Wasza Lordowska Mość. Caolin kiwnął głową. — Trąb zatem na zbiórkę. — Trochę poniewczasie nasunął kaptur na głowę. Deszcz lał już tak rzęsiście, że ledwo co słyszał sygnał łowczego. Wobec tego co z innymi? Po półgodzinie czekania ujrzał Farina, Randala i pomocnika łowczego. Król i Faris gdzieś się zawieruszyli. Caolin podjeżdżał to w lewo, to w prawo, próbując przebić wzrokiem kurtynę deszczu. — Wasza Lordowska Mość, wracajmy do warowni! — radził łowczy. — Jeśli król i dama jeszcze tam nie dotarli, to pewnie gdzie indziej znaleźli schronienie. — Nie mogę przecież wrócić i powiedzieć, że zgubiłem gdzieś króla! — oświadczył Caolin twardym tonem. — Tak silna ulewa nie może trwać długo — powiedział Farin. — Kiedy się rozpogodzi, wrócimy i ich poszukamy. — Kto wie, może oni wcale nie chcą, żebyśmy ich znaleźli — dodał Randal ze śmiechem. Caolin spiorunował go spojrzeniem i śmiech zamarł Randalowi na wargach. Seneszal próbował opanować nerwy. Łowczy miał rację. Jehan umiał zatroszczyć się o siebie. A mimo to, kiedy w końcu zaczął zjeżdżać w dół zbocza, jego własne słowa brzmiały mu szyderczo w pamięci: „Zgubiłem gdzieś króla!" Faris zatrzymała wierzchowca na szczycie wzniesienia. Nie ule- gało wątpliwości, że zabłądziła. Migotliwe strugi wody przesłaniały otaczające drzewa. Strzęsła wodę z rzęs i wytężyła wzrok. Z oddali dolatywały ściszone dźwięki rogu, lecz deszcz brzmiał z taką siłą, że nie wiedziała, w jakim kierunku się zwrócić. Wówczas grom przewalił się po świecie. Zajaśniały zygzaki błyskawic, jak gdyby pękał firmament, a przez szczeliny przebłyski- wało całe światło odległych niebios. Czarna klacz Sombra podrzuciła łeb z przerażonym parsknię- ciem i cofnęła się płochliwie na drugą stronę wzgórza. Faris usiło- wała zapanować nad zwierzęciem i równocześnie nie spaść z siodła. Gdy jej się powiodło, stanęli pośrodku niewielkiej polanki. W dali nadal grzmiało, ale czy to stok pagórka dawał im osłonę, czy też chmury zwyczajnie przepłynęły dalej — na polanie deszcz jedynie kropił. Była sama. Poprawiła płaszcz, nieco uspokojona, rozkoszując się ciszą, którą niejako potęgował padający deszcz. Podniosła twarz w stronę nieba i nabrała w płuca haust powietrza pachnącego mokrą ziemią i liśćmi. Przypuszczalnie powinna poszukać swoich towarzyszy lub samo- dzielnie wrócić do warowni, lecz las nęcił ją panującym tutaj spo- kojem. Kiedy po raz ostatni zaznała chwili ciszy? Kilka minionych dni wypełniły gorączkowe przygotowania do ceremonii pasowania Fa- rina. Kłótnię z ojcem pamiętała jako coś, co zdarzyło się niezwykle dawno. Na szczęście odjechał do domu, aczkolwiek przekazał jej polecenie opuszczenia warowni po zakończeniu uroczystości. To jednak nie wydawało się ważne. Rozpamiętywała taniec i roziskrzo- ne śledzące ją spod wstęg oczy Jehana. Wspomnienia tego, co później nastąpiło, były chaotyczne: ogień, więcej ognia, przebiega- jące zwierzęta. Ktoś zaniósł ją do łóżka. Upojenie po ceremonii sprowadziło na nią niespokojne sny, po których obudziła się z wewnętrznym naka- zem bezwarunkowego uczestniczenia w polowaniu, jakby tym spo- sobem mogła uciec przed wspomnieniami ubiegłej nocy. Teraz wszakże uciekła od świata i nie musiała już nigdzie pędzić. Zsunął jej się kaptur, lecz nie zamierzała go poprawić, mimo że czuła chłód wody spływającej po szyi. Skamieniała w bezruchu. Jej świadomość zataczała coraz szersze kręgi, dotykała duchów drzew, krzaków i małych zwierzątek zagrzebanych w przytulnych norkach. Raptem zetknęła się z obcą świadomością. Odwróciwszy się, do- strzegła króla. Wyrósł jak spod ziemi w cieniu drzew, gdzie siedział na białym rumaku równie jak ona nieruchomo. — Chodź — powiedział łagodnie. — Znalazłem jaskinię. Niespokojny płomyk maleńkiego ogniska rysował na kamien- nych płytkach groty ruchome obrazy światła i cienia. Ogień trzaskał wesoło, osmalając mokrą korę i dobierając się do suchego drewna pod spodem. Grota była nieduża, liczyła sobie może cztery kroki od wąskiego wejścia do przeciwległej ściany ze szczeliną. Słaby ciąg chłodnego powietrza od tejże szczeliny zabierał dym na zewnątrz. Podłoże obniżało się szeregiem połamanych stopni. Właśnie w za- głębieniu jednego z nich rozpalili ogień. Faris usadowiła się na innym stopniu, splatając ręce na kolanach. Gdy patrzyła przez otwór wejściowy, dostrzegała czubki drzew przygięte ciężarem deszczu. Zrobiło jej się żal koni uwiązanych poniżej groty do krzewu manzanity. Siodła wnieśli do środka. Prze- wrócone do góry nogami po drugiej stronie ogniska dźwigały na sobie schnące płaszcze i wierzchnie części ubrania. Unosiły się miłe zapachy końskiej sierści i mokrej wełny. Wszelako Faris postrzegała te rzeczy jedynie półświadomie. Rozebrany do bryczesów Jehan dokładał do ognia świeżych gałązek. Światło uwydatniało zarysy jego prężnych mięśni na plecach i ra- mionach. — Jak myślisz, co się stało z innymi? — zapytała, przybliża- jąc dłonie do ognia. Nadal miała na sobie krótką bluzę bez rę- kawów, lecz zdjęła buty. Rozpuściła też włosy na ramiona, aby wyschły. — Przy odrobinie szczęścia także znaleźli schronienie. W tych górach aż się roi od jaskiń. Jeśli nie, pewnie płyną z powrotem do warowni. — Gdy podniósł na nią wzrok, głos uwiązł jej w gardle. Mężczyzna nie powinien kusić kobiet tak gęstymi, czarnymi rzęsami i oczami przypominającymi błękitne klejnoty. — Mam nadzieję, że mnie nie szukają—dodał. — Ani ciebie. — Odwrócił wzrok i znowu mogła odetchnąć. Faris mierzyła go badawczym spojrzeniem. W porównaniu ze smukłą sylwetką jej brata, król był bardziej krępy, rozrośnięty w ra- mionach. Kiedy wyciągnął prawą rękę, żeby położyć na ogniu więk- szą gałąź, zauważyła długą siną pręgę na jego przedramieniu. — Skaleczyłeś się! — powiedziała, nie dotykając jednak rany. Poprawił patyki i obejrzał rękę przy świetle. — To pamiątka z walki, podczas której twój brat dosłużył się kosmyka białych włosów. Ale szybko się goi. Prawdę mówiąc, tym razem mi się udało. — Przechwycił jej spojrzenie. — Mam więc teraz bliznę, która dorównuje twojej — dorzucił niespodzianie. Faris przycisnęła odruchowo do ciała wewnętrzną stronę lewej ręki, lecz on ujął jej dłoń, przyciągnął do siebie i tak obrócił, że obie ich ręce się zetknęły. — Faris, nie masz się czego lękać. Sądzisz może, że patrzyłbym z odrazą na świadectwo uczynku, który wymagał tak wiele odwagi, że i ja nie skrzesałbym w sobie więcej? Czyżbyś jeszcze nie pojęła, że nie musisz przede mną niczego ukrywać? Wpatrywała się w króla, chociaż z trudnością przychodziło jej skupić wzrok na jego twarzy. Na chwilę wrażenie bliskości wyparło wszelkie inne doznania, jakkolwiek puścił jej dłoń i się odsunął. Wyczuła mieszaninę goryczy i wesołości, uczucie równie rozpozna- walne, co kolor i zapach, choć tak od nich odmienne. Wystraszona, mając mętlik w głowie, spuściła oczy. Kiedy się otrząsnęła, spostrzegła, iż król, głosem zabarwionym swojską nutą autoironii, wyłuszcza rodowód wszystkich swoich ran. Obracał się przed nią z wyciągniętymi ramionami. „Puszy się jak te pawie w warowni" — pomyślała z nagłym rozbawieniem. Posturę jego cechowała znamionująca wojowników niesymet- ryczność: władająca mieczem prawica okryta była węzłami musku- łów prowadzących do nabrzmiałego mięśnia piersiowego, podczas gdy rękę trzymającą tarczę, choć smukłej uformowaną, wspierał wał mięśni między ramieniem a plecami. W porównaniu z tym biodra i uda wydawały się dziwnie szczupłe. Faris musiała odwrócić wzrok, bo znów jej brakło tchu. — A teraz to zgrubienie na żebrach. — Jehan wskazał na nie- równość powstałą tam, gdzie ukazywał się zarys kości wśród pięknie rzeźbionych mięśni brzucha i piersi. — Dwa lata temu jeden taki Elayan pchnął mnie dolnym okuciem włóczni i rozciągnął na ziemi. Gdyby Eryk mnie nie wsparł, póki nie złapałem tchu, nie byłoby mnie tu dzisiaj. —Usiadł i wsparł łokcie na kolanach. — Eryk mówił — rzekła Faris powoli — że to ty uratowałeś mu wtedy życie. Podobno go otoczono, lecz ty i Wichroskrzydły wszczęliście taki hałas, że wróg rzucił się do ucieczki w obawie przed nacierającym wojskiem. — Czuła, że taksuje ją uważnym spojrzeniem, mimo to nie odrywała wzroku od ognia. — Próbował mi wyjaśnić, dlaczego jesteś dlań wzorem męstwa. — Caolin rzekłby, że jestem wzorem lekkomyślności. Po praw- dzie, tak właśnie się wtenczas wyraził! — Jehan wyszczerzył zęby. — I chyba miał rację. Eryk może sobie być jednoosobową armią, lecz ja muszę ruszać głową, jeśli chcę wyjść cało z placu boju! Faris poruszyła się niespokojnie na twardym kamieniu. Zerka- jąc na niego spod oka, dostrzegała, widoczne na ogorzałej skórze, nikłe białe linie po innych jeszcze ranach oraz przebarwienia po dawnych sińcach, których się nabawił pomimo zbroi. Pomyślała nagle o jego silnych dłoniach na gardle jelenia i jasnej krwi bucha- jącej spod noża. — Eryk... — wydukała. — Wyjechał po pasowaniu Farina i nikt mi nie chce powiedzieć dokąd! — Tak ci bardzo na nim zależy? Faris podniosła szybko wzrok. Czyżby sądził, że ona kocha Eryka z Morskich Wrót? Czyżby dlatego tak długo jej unikał? Jehan mierzył ją nieruchomym spojrzeniem spod brwi ułożonych w równej linii. Czuła, jak serce jej łomocze wolno i ciężko niczym bęben. — Był... zrozpaczony... kiedyśmy się rozstawali. Proponował mi ślub, a ja mu odmówiłam. Moja wina będzie, jeśli popadnie w jakieś tarapaty. Tak, zależy mi, żeby wiedzieć, co się z nim stało! — Patrzyła wyzywająco na Jehana, gdy kolory najpierw odbiegły od jego twarzy, a potem na nią wróciły, malując na czole ciemną linię, podobną do zadawnionej blizny. Na zewnątrz pociemniało, mimo że było południe. Potoki wo- dy z donośnym szumem oblewały stok góry, zagłuszając wszelkie inne dźwięki. Tylko tyle pozostało ze świata: ona, Jehan i ich ognisko. — Masztalerz Theodora powiadał, że Eryk rozpytywał o stan dróg stąd do Morskich Wrót. Powinien już dotrzeć do Bongarde. A co do popadania w tarapaty... jeżeli go odrzuciłaś, współczuję każdemu, kto wejdzie mu w drogę! Atmosfera stawała się ciężka. — Czemu mówimy o Eryku? — spytała Faris hardo, choć cała dygotała. Skrzyżowała ramiona na piersi, lecz nie zdołała opanować dreszczy, które wstrząsały jej ciałem. Gdzie się podział ów przyjazny ogień, co pomógł jej zeszłego dnia tak łatwo się do niego zbliżyć? — Wcale o nim nie mówimy — odparł szorstko Jehan, wstając. Poprzesuwał patykiem schnące płaszcze i zerknął groźnie w stronę końca jaskini, skąd napływało chłodniejsze powietrze. —Przemarz- niesz na kość! Nie sposób zatkać tej dziury, a nasze ubrania wciąż mokre. — Jednym płynnym ruchem przestąpił ognisko i usiadł u jej boku. Popatrzyła nań spod rzęs, chcąc coś powiedzieć. Powietrze było wszakże zbyt duszne, oddychała z trudem. Zadrżała, kiedy otoczył ją ramieniem, potem przemogła się i oparła o nie, podziwiając twardość jego mięśni. Dopiero po chwili zrozumiała, że ręka Jehana także była zbyt sztywna; on także z trudem łapał oddech. Uśmiechnęła się z lekka i obróciła ku niemu. Wtem błyskawica przecięła niebo i rozjaśniła wnętrze groty wraz z twarzą Jehana, teraz bardzo bliską twarzy Faris. W ciemnościach, które zapadły, przy- ciągnął ją bliżej i poszukał ustami jej warg. Jakby uderzył w nią piorun i pobudził do życia każdy nerw jej ciała. Ramiona Jehana zdawały się przytrzymywać Faris wewnątrz obcej gwiazdy, świat ginął w dali. Po chwili, dla niej będącej wiecznością, Jehan oderwał się od jej ust, a ona ochłonęła w czułych ramionach z policzkiem na jego piersi. Czuła, jak serce mu trzepo- cze. Rozległ się długi łoskot gromu. — Słodka Pani! — rzekł cicho, głosem drżącym z wesołości i pożądania. —Naprawdę to zrobiliśmy? — Zadumał się na moment. — Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. — Uniósł podbródek Faris i znów ją pocałował. Tym razem zarzuciła mu ramiona na szyję i spróbowała niewprawnie oddać pocałunek. Puścił ją po krótkim czasie i tak odwrócił, żeby mogli oprzeć się wygodniej o skałę. Obudziła się w niej iskierka wesołości, tańcząca żywiej niż płomyki w ognisku. — Panie — szepnęła. — Już nie jest mi zimno. Przytulił ją mocniej w uścisku. — Zimno? Żadne z nas już nie zmarznie... Już nigdy! — Raz jeszcze przywarł do jej ust, nakłaniając delikatnie, by je rozchyliła, ucząc ją, jak ma się zachować. Cisza trwała dłużej niż poprzednio. Kiedy się wreszcie odsunął, westchnął jak ktoś, komu zdjęto z piersi wielki ciężar. Oparł się plecami o kamień, a ona przysunęła się bliżej i położyła głowę na jego ramieniu. Objął ją lewą ręką i tak trzymał. — Błogosławiona Pani — szepnął. Jego broda łaskotała Faris po czole. — Dałaś mi o wiele więcej, niż prosiłem! — Prosiłeś o mnie Panią Ognia? — zapytała zdumiona. — Ja prosiłam ją tylko, żeby ulżyła mej doli. Uniósł się na łokciu i spojrzał na nią z góry przenikliwie. — Ty naprawdę mnie kochasz, mam rację? Nie czujesz się związana ze mną tylko dlatego, że wczorajsza ceremonia narzuciła nam pewną więź, ani też myśląc, co ludzie powiedzą, gdy wyjdzie na jaw, żeśmy tu byli sam na sam...? Uśmiechnęła się i powiodła palcem wzdłuż wąskiej, szarej pręgi tuż nad linią jego brody. — Panie, niczego nieświadoma, zostałam z tobą związana już wtedy, gdy pierwszy raz poprosiłeś mnie do tańca. Nie przyjmowa łam jednak tego do wiadomości, póki nie odprawiłam Eryka. A skoro już wiem, że mnie kochasz, czyż mogłabym ci odmówić? Ucałował gorąco jej dłoń. — Faris, kocham cię! Prosiłem Panią Ognia, żeby mi dała kró lową... Kogoś, kto byłby panią tej ziemi, podobnie jak ja jestem jej panem. Królestwo musi spocząć pewnie na dwóch trwałych pod porach. Przyciągnęła go delikatnie, a kiedy się przybliżył, wtuliła się w jego ramię, wyrzucając z myśli reszki świata widocznego za wylotem jaskini. — Doskwierała mi samotność — ciągnął. — Tak bardzo cię pragnąłem. — Samotność? — Prychnęła. — Pośrodku takiego tłumu? Wszyscy cię wszak kochają: Eryk, Caolin, cały dwór. Mój brat jest twoim nowym niewolnikiem! Czułam się jak dziewczynka zagląda- jąca do Wielkiej Sali, gdzie dorośli weselą się na uczcie, na którą jej nigdy nie zaproszą. — Głaskała go po piersi, poznając jej kontury. Jehan zaczął obsypywać pocałunkami jej czoło, powieki, czubek nosa, a na końcu wargi. — To dopiero przystawka — szepnął. — Główne danie też zostanie podane... niebawem. Gdy doń przywarła, zrobiło jej się ciepło około serca i poczuła, że opuszczają sztywność, która od dzieciństwa krępowała jej ruchy. Radowała się bliskością Jehana. Wiatr nadal szeptał w gałęziach drzew, lecz deszcz ustał. Upłynęły już pewnie ze dwie godziny od południa. — Wiem, że mnie kochają — rzekł Jehan po chwili z kamienną twarzą.—Przygniata mnie brzemię ich miłości. Caolin pragnie, bym urzeczywistnił jego wizję przykładnego króla, Eryk chce widzieć we mnie bohatera, a teraz jeszcze twój brat uważa, że jestem postacią ze starej legendy! Faris odsunęła się trochę, aby mu się lepiej przyjrzeć. Dziwny dreszcz przebiegł jej po skórze, jakby kwiat zamieniał się w proch w jej garści. — A jeśli rozczarujesz się moją miłością? Kocham cię, ale czy spełnię twoje oczekiwania? — Z bliskiej odległości widziała, jak marszczą się delikatne linie w kącikach jego oczu. Zaśmiał się wesoło. — Nie musisz się specjalnie starać, kochana. Bądź tylko Faris, bądź przy mnie! Kiedy cię obejmuję, odnoszę wrażenie, że odzysku ję styczność z rzeczywistością. Z tobą jako królową nareszcie zaślu bię tę ziemię! Faris potrząsnęła głową, potem wsparła ją na ramieniu Jehana. Widywała obrazy przedstawiające Panią Westrii — wysoką, silną, o jędrnych piersiach, włosach złotych niby łan dojrzewającej psze- nicy, oczach głębokich jak morze. „Jeżeli Jehan widzi we mnie Bo- ginię — pomyślała — zaiste jest we mnie zakochany!" Westchnęła. — Postaram się spełnić twoje oczekiwania. — Nie lękaj się, mój motylku — rzekł Jehan czule. — Zawsze będę przy tobie. Razem nauczymy się tak korzystać z Klejnotów, by ta ziemia stała się warta Przymierza, którego dostąpiła! Ileż czasu zmarnowałem, szukając młodości, którą mi wydarła korona! Cały kraj cierpiał za moje przewiny. — Jehanie! Słońce wciąż wschodzi i zachodzi, a po zimie nastę- puje wiosna. Za swe przewinienia ludzie sami ponoszą karę! — Może i tak... Oby... — mruknął posępnie. — Ale już za młodu wpojono mi przeświadczenie, że los Westrii zależy głównie od króla. Każdy uczynek jednostki wpływa jakoś na ogół, lecz moje działanie tym bardziej, bo nauczono mnie rozpoznawać wagę tego, co robię. Długi czas starałem się o tym zapomnieć, nie mam prawa czuć się zaskoczony, jeśli inni w królestwie pójdą za moim przykła- dem. Teraz wszelako chcę się zmienić. My oboje, najdroższa, wpro- wadzimy wiele zmian, zobaczysz! — Pochylił się, żeby ją poca- łować. Traciła nad sobą panowanie. Położywszy mu rękę na ramieniu, zaczęła przesuwać ją po jego owłosionej piersi oraz gładkiej skórze pleców i boków. Zatrzymała się na bryczesach, potem ruszyła znów w górę, aż znieruchomiała nad jego sercem, którego bicie wyraźnie wyczuwała... tak samo jak twardość brodawki. Przyjemne ciepło, jakie przedtem czuła, teraz nabrało mocy ognia. Piersi jej falowały. Przylgnęła do króla żarliwie. — Jehanie... — szepnęła nagląco. — Tak... — Dłoń jego musnęła policzek Faris, ześliznęła się po szyi i zawisła nad jej piersią. — Zaczeka), nie tak... Kamienie wrzynają nam się w plecy. Pani w swej łaskawości pozwoliła nam ten czas spędzić razem, lecz moim zdaniem, nie jest to zbyt roman- tyczne miejsce. Ignorując protesty Faris, Jehan odsunął ją delikatnie na bok, a sam wstał i przyniósł płaszcz zza ogniska. Złożył go i rozścielił na kamiennym stopniu. Prawie wysechł. Faris zmagała się z tasiemką koszuli, potem zdjęła ją przez głowę. Poczuła zalewającą ją jasność, kiedy na zewnątrz zza chmur wyjrzało słońce, lecz widziała tylko oczy Jehana. Wyciągnął rękę i dotknął jej piersi. — Tak... Promienie słorica ozłociły postrzępiony wylot jaskini. Przylgnęła do króla całym ciałem, porwana falą namiętności, chłonąc pieszczotę jego ramion. Tarcie ich nagiej skóry zdawało się wręcz krzesać iskry, wciąż jednak nie był dostatecznie blisko. Wpiła palce w jego ciało, kiedy wokół zaczął się tworzyć krąg światła, mający odgrodzić Faris na wieki od jej ciemności. — Caolinie, król wcale nie zabłądził, tylko na chwilę zszedł z drogi! — rzekł Mistrz Jałowców. — Ledwie minęło południe. Seneszal wzruszył ramionami ze zniecierpliwieniem i zaczął wycierać mokre włosy. — To „na chwilę" trwa już zbyt długo. — Jego głos dochodził stłumiony spod ręcznika. — Wyruszam natychmiast po ustaniu tej przeklętej ulewy. — Nie przeklinaj deszczu, mieliśmy raczej suchą wiosnę. Za- grody i lasy dziękują teraz litościwym chmurom. — Mistrz uśmie- chał się pod nosem, rozparty w fotelu przy kominku małego gabinetu Sandremuna. — Niech jasne gromy spalą te zagrody i lasy! — odburknął Caolin z wściekłością. Odrzucił ręcznik i wyciągnął ręce do ognia, drżąc z zimna. Wiatr uderzył deszczem o szyby. — Włóż coś na siebie, Caolinie! Przypuszczam, że Jehanowi i Faris jest teraz dużo cieplej niż tobie. — Mistrz przeczesał palcami krótko przycięte włosy. Caolin znieruchomiał podczas przywdziewania szarego wełnia- nego szlafroku Sandremuna. — Skąd ta pewność, że są razem, ha? Może doznałeś wizji? Powiadomił cię osobiście jeden ze Strażników? No tak, wy, pielgrzy mujący do Awahny, nabywacie rozmaitych zdolności! — Urwał, wsunął rękę do drugiego rękawa i obwiązał się paskiem. Stary owczarek, leżący u stóp mistrza, uniósł głowę i zastrzygł uszami, lecz wilk Gerol drzemał spokojnie opodal paleniska. Caolin usiadł obok niego na gzymsie kominka. Mistrz uśmiechnął się niepewnie. — Była wizja, tak... ale nie moja... Pani Ognia dokończy, co zaczęła. — Przyglądał się płomieniom, jakby rzeczywiście objawia ły mu jakieś zdarzenia. Caolin zerknął na okna, gdzie strużki wody uwydatniały niedo- skonałości szkła. Miał wrażenie, że się rozpogadza. Sięgnął dłonią do wielkiej głowy wilka i rzekł, głaszcząc w zamyśleniu miękką sierść zwierzęcia: — Zgadzam się, że wczorajsza ceremonia wypadła imponująco. Chyba jednak zbyt wiele sobie obiecujesz po przypadkowym spot kaniu króla z Faris. Jest bardzo uczuciowa, to wszystko. Powinna odbyć szkolenie. Mistrz zatopił spojrzenie w seneszalu. — Nie mów o przypadku. Pani Ognia ukazała nam... — Prze rwał nagle, marszcząc czoło. Gerol zawarczał z cicha, gdy Caolin zacisnął palce. Seneszal cofnął rękę, dumając nad nie dokończonym zdaniem mistrza. — Pani ukazała nam... — powtórzył wolno. — Co wam ukaza ła? I kto jeszcze to widział? — Twarz mistrza niczego mu nie wyja wiła, po chwili więc podjął: — Wczoraj widziałem na czole króla bliznę jak po oparzeniu. Co ty mu zrobiłeś?! — Wykrzywiał palce nerwowo. Pobielały splecione dłonie mistrza. Wola Caolina zmagała się z milczeniem mężczyzny w fotelu. I — Powinieneś był zauważyć, jak bardzo Jehan przejmuje się losem Faris — rzekł w końcu mistrz. „Nie — pomyślał seneszal — nic podobnego nie zauważyłem! W ciągu ostatnich tygodni Jehan nawet rozmawiał z nią rzadko". Nie śmiał jednak przerywać teraz mistrzowi. — Przyszedł do mnie z pytaniem... Powiedziałem mu, że ma już w swych rękach klucz do odpowiedzi. — Mistrz zacisnął usta i Caolin wiedział, że nic już od niego nie usłyszy. Ale też nie musiał. — Klejnot Ognia! — Seneszal nie umiał ukryć zdumienia. — Użył Klejnotu? Ależ on ich nigdy nie dotyka! Odkąd mu służę, ani razu nie dotknął! — Oparł się o ścianę i zatonął w rozmyślaniach. Na obrazach Klejnot Ognia umieszczony był zawsze w diade- mie — tak, to tłumaczyłoby bliznę na królewskim czole. Jehan postanowił więc przywołać dla kaprysu żywioł Ognia. Pękło z trzas- kiem bierwiono, Caolin wbił wzrok w płomienie. Teraz grzały, gdyby jednak włożył między nie rękę, na pewno by ją spaliły. Mistrz westchnął przeciągle. — To oczywiste, że go kochasz, Caolinie, zatem chyba już wiesz, żeś dobrze odgadnął. Seneszal spojrzał nań uważnie, zastanawiając się, co mistrz wie o stosunkach łączących go z Jehanem. Rozluźnił się wszakże, gdy popłynęły dalsze słowa: — I ja go kocham... Z własnej woli posłużył się Klejnotem, ale teraz sam nie wiem, czy zachęcając go do tego, dobrze postąpiłem. Ostatnimi czasy nauczają w Akademii, że lepiej nie prosić bogów, żeby się mieszali do życia ludzi. Ciekaw jestem... Faris jest taka wrażliwa, Caolinie... Ale czy jest w stanie dać Jehanowi to, czego od niej potrzebuje? Czego potrzebuje Westria? „Jehan potrzebuje kogoś, kto by ogrzał mu łoże" — pomyślał Caolin. „Po z górą dwóch miesiącach bez kochanki nie dziwota, że popadł w desperację!" Milczał jednak, patrząc ze współczuciem na nowo powstałe zmarszczki na twarzy mistrza. Błysnęło za oknem i po pewnym czasie grom przetoczył się na wschodzie. Burza przechodziła dalej. — Może próżne są twoje troski... — zaczął seneszal. Ujrzał, jak ciało mistrza tężeje, a jego dłonie zaciskają się kurczowo na porę- czach fotela. — Próżne?! — fuknął. — Czyżbyś niczego nie poczuł, dokład- nie teraz? — Piorun gdzieś uderzył — odparł Caolin niezdecydowanie. — Normalna rzecz w czasie burzy. — Zdobył ją! Zastanawiało mnie to rosnące napięcie, ale teraz już nie mam wątpliwości! Wreszcie jej dotknął. — Nie — zaprzeczył Caolin, aczkolwiek cofnął się myślami do widoku, jaki przedstawiali sobą Jehan i Faris, pożerając się iskrzą- cym wzrokiem po obu stronach ogniska. Pokręcił głową. — Obra- casz się w krainie niepoprawnych marzeń! — rzucił oskarżyciel- sko. — Ja służę mu od piętnastu lat: jadłem z nim, spałem u jego boku, widziałem dwa tuziny kobiet w jego łóżku... i nigdy nie czułem... — Tym razem to co innego. — Jak śmiesz swą własną wstrzemięźliwość zaspokajać wyob- rażeniami Jehana w akcie... — I tego zdania Caolin nie mógł dokoń- czyć, napastowany niezatartymi wspomnieniami błysków w oczach Jehana, kiedy się kochał z kobietą. Zerwał się na nogi i zaraz Gerol przyskoczył do jego stóp ze zjeżoną sierścią. — Nie będę dłużej słuchał twoich majaczeń! Burza prawie minęła, czas nam w drogę! — Zrzucił szlafrok, pozbierał spiesznie na pół wyschnięte części garderoby i rozwarł drzwi na oścież. — Sandy! Sandremun! Deszcz czy nie deszcz, ja wyjeżdżam! Dasz mi przewodnika, czy też mają mówić, że nikt w Coronie nie chciał szukać króla? Gdy Sandremun wymamrotał swą zgodę, Caolin odwrócił się od drzwi. Tak mu się trzęsły palce, że nie mógł dopiąć rzemyków myśliwskiego stroju. Z trudem się opanował. Mistrz się nie poruszył. Caolin sięgnął po płaszcz. — Zapomnę, co od ciebie usłyszałem — rzekł chłodno — i tobie radzę zrobić to samo! — Nie mógł jednak zapomnieć wyrazu głębo kiego współczucia, jaki dostrzegł w oczach mistrza, nim zatrzasnął drzwi. * Caolin wytarł wilgotne czoło i wśród oparów mgły natężył wzrok. Deszcz wprawdzie ustał, lecz zwały chmur nadal przesuwały się nad szczytami gór w ogonie burzy. Ciemne sylwetki drzew to się pojawiały, to znikały. — Oby Gerol wiedział, gdzie jesteśmy — rzekł Sandremun niepewnie, owijając się szczelnie szalem. Caolin wydobył z gardła niskie warknięcie i wnet, niemal na granicy słyszalności, rozległa się odpowiedź wilka. — Nie przejmuj się mgłą. Gerol prowadzi nas najkrótszą drogą do miejsca, gdzie zabito jelenia. Mówi właśnie, że... — Panie! — doleciał ich okrzyk łowczego. — Strumień przed nami! Caolin się uśmiechnął. Prędko przebyli las i dotarli do dąbrowy, gdzie wcześniej złapała ich ulewa i gdzie się rozproszyli. To już długo nie potrwa. Strącając z hałasem kamienie, zsunęli się ze stoku i pokonali strumień. — Mam szalik mojej siostry, twój wilk może sobie go obwąchać — ozwał się Farin, podjeżdżając bliżej. — Myślisz, że Gerol to jakieś tępe psisko? — odrzekł Caolin, nie patrząc na młodzieńca. — Jak my znamy nasze twarze, tak on zna nasze zapachy, a nawet woń koni! — Król i dziewica zagubieni w puszczy, to prawie jak w baśni — bąknął Farin. Caolin dźgnął piętami boki swej kasztanowej klaczy, która, wystraszona, od razu ruszyła żywszym krokiem. — Hejże! Patrzcie tutaj! — wrzasnął Sandremun. Caolin zjechał na bok i patrząc za palcem wskazującym młodego lorda, dostrzegł długi, biały kosmyk końskiego włosia, zaplątany w ostrężynach. — Wiemy już przynajmniej, że jechał tędy Wichroskrzydły — rzekł Farin. Klacz nagle parsknęła głośno i z oddali dobiegło basowe, powi- talne rżenie. Caolin ruszył w górę zbocza. Na szczycie czekał już na niego Gerol, przykucnięty na zadnich łapach i z wywieszonym językiem. W niewielkiej kotlince stał Wichroskrzydły, a z nim Sombra, czarna klacz Faris — oba konie uwiązane do tego samego krzewu manzanity. — Wyczuwam obecność Faris — szepnął Farin. — Są blisko... Ale gdzie? — Rozejrzał się zdezorientowany. W wąwozie drzewa rosły gęsto, wszędzie oprócz miejsca, gdzie osuwające się głazy pod parły klif kamienistym zwałem. Ale chociaż osuwisko było nieregu larne i pełne występów, to jednak nie widać było żadnego otworu. Poryw chłodnego wiatru rozgonił mgłę i wzburzył im włosy. Jeśli nie liczyć oddechów ludzi i dzwonienia uprzęży, panowała cisza. — Chyba nie poszli dalej pieszo? — odezwał się Sandremun, lecz Caolin gestem nakazał mu milczenie. Robiło się coraz jaśniej, aż w końcu złote promienie popołudnio- wego słońca przebiły się przez rzednące chmury. Wszyscy ujrzeli wyraźnie głęboki cień szczeliny w ścianie urwiska. Sandy zagwizdał. — Ciekawe, Farin, czy twojej siostrze spodoba się rola królowej? Caolin przyłożył róg do ust i przerwał ciszę rozpaczliwym zadę ciem. Jehan wypuścił Faris z uścisku, przesunął ją do tyłu i okręcił się szybko w stronę wylotu jaskini, rozglądając się z desperacją za mieczem. Posępne granie rogu wzbudziło echa w grocie, zniszczyło ich oazę spokoju. Wystraszone serce króla poczęło bić wolniej, gdy dźwięk się powtórzył, jeszcze żałośniejszy, a on go rozpoznał. Faris odkaszlnęła cicho. Odwrócił się. Dostała gęsiej skórki, jej ciemne oczy rozszerzyły się pod równymi brwiami. Ochoczo przyciąg- nął ją do siebie, dziwiąc się kruchości jej ciała pod swoimi palcami. — Do kroćset! — zaklął z cicha, potem raz jeszcze. — Pani Miłości, czemu się ze mnie naigrawasz?! — zawołał. Drżał z ledwo poskramianej żądzy. Czekał przecież tak długo! W innych okolicz- nościach Faris byłaby już jego, bez dwóch zdań! — Kto to, Jehanie? — zapytała cicho, tuląc się do niego. — To róg Caolina — odpowiedział z rezygnacją. Czuł, jak niepokój paraliżuje jej ruchy. —- Przybyli nam na ratunek. — Och... — Zaśmiała się niezdecydowanie. — Musimy iść? Nie możemy udać, że nas tu nie ma? Potrząsnął przecząco głową. — Powinienem był ukryć konie. Już wiedzą, gdzie jesteśmy! — Roześmiał się raptownie i pocałował ją w policzek. — Włóż jakieś ubranie, kobieto, chyba że chcesz paradować półnago. Mówiłem, Pani ma osobliwe poczucie humoru, ale następnym razem dołożę starań, żeby nam nie przeszkadzano. Będziemy mieć mnóstwo czasu na miłość... i stokroć bardziej komfortowe łoże! Włożył koszulę i narzucił płaszcz na ramiona. Faris ubierała się dłużej. Gdy już uporała się z sięgającym kolan płaszczykiem, po- święciła trochę czasu na poprawienie włosów. — Wyglądasz cudownie — rzekł z szerokim uśmiechem. — Chodź, chcę im przedstawić królową. — Pociągnął ją w stronę wyjścia. Gdy weszła w blask słońca, puścił jej dłoń. Stojąc tak z włosami rozpuszczonymi na ramiona, w zielonej bluzie połysku jącej niby chryzolit, jawiła się wiernym ucieleśnieniem jego wizji, boginią wiosny. Daleki przodek Theodora założył rezerwat przyrody na wschód od warowni. Białe dęby rozrastały się tu bez przeszkód; ich gałęzie przeplatały się z sobą wiele stóp nad ziemią, a liście tworzyły baldachim, przez który padały zielonozłote promienie słońca. San- dremun wiódł triumfalnie pochód szczęśliwych poszukiwaczy z kró- lem i Faris pośrodku, gdy wtem ujrzeli jadącego im naprzeciw Theodora, a za nim Rosemary, Mistrza Jałowców i tych wszystkich mieszkańców zamku, którzy byli w stanie dosiąść konia. — No to widzę, żeście ich znaleźli! — zawołał lord komendant. — Zaprawdę, ojcze — odparł Sandremun. — Myślisz, że zdo- łamy wyszykować ucztę weselną, nie opróżniając do cna naszych piwnic? — Ucztę weselną? — Theodor ściągnął ostro wodze konia, szybko jednak się rozpromienił i spiął wałacha do dalszej jazdy. Gdy podjeżdżał do Jehana, Farin odsunął się na bok, po czym dołączył truchtem do innych młodzieńców ze świty komendanta. — Moja droga. — Theodor sięgnął ponad siodłem Jehana i ujął dłoń Faris, obdarzając ją półojcowskim uściskiem. Po chwili wyswobodziła się i chwyciła ramię króla. Jehan uśmiechał się promiennie. Miał ochotę zagwizdać, co właśnie czynił Farin, lecz Theodor złapał go za rękę i pochylił się nad nią z szacunkiem. — To najpiękniejsza gwiazda w twej prowincji. Jak zniesiesz jej nieobecność? — Król wybuchnął śmiechem. Theodor wyprostował się i otworzył usta do odpowiedzi. Coś zafurkotało. Czarno opierzona strzała utkwiła niespodzianie w ramieniu Theodora i słowa jego przerodziły się w okrzyk bólu. Jehan podtrzymał komendanta, gdy ten przechylił się w siodle. Sandy odwrócił się, żeby sprawdzić, co to za krzyki. W tym samym momencie druga strzała przeleciała mu pod ramieniem i ugo- dziła w gardło łowczego. Obejrzawszy się na upadającego człowie- ka, w rozterce okręcił przelękłego wierzchowca i dał znak reszcie, aby się zatrzymała. — Na boki! Kryć się! — wołał Jehan, kierując Wichroskrzydłe- go równym uściskiem kolan i próbując pomóc utrzymać się w siodle omdlewającemu Theodorowi. — Faris, połóż się na karku klaczy i pędź w stronę drzew! Caolin, czuwaj nad nią! Dostrzegł rozwianą grzywę seneszala, potem usłyszał tętent ko- pyt, to Farin i pozostali pędzili im na pomoc. Farin wyhamował przy nim i wskazał na gąszcz po lewej stronie. — Stamtąd do nas strzelają, panie! — krzyknął. Opończa zało- potała, gdy wyciągał ramię. Jehan usłyszał kolejny, przypominający brzęczenie osy poświst strzały, lecz nim zdążył zareagować, przebiła kraj płaszcza Farina, z nieledwie tym samym impetem przewierciła mu udo i wgryzła się w siodło, raniąc jeszcze grotem grzbiet konia. Jehan syknął cicho i instynktownie skrócił cugle wierzchowco- wi, chcąc uspokoić zwierzę, które zaczęło rzucać się i kwiczeć, poczuwszy ukłucie żelaza. Sandremun i inni pędzili w stronę drzew. Farin zeskoczył z siodła i złapał Theodora, który wysunął się z rąk króla. Jehan jęknął — czuł straszny ból, promieniujący z uda i przyćmiewający zmysły. Nama- cał łęk siodła. — Jehanie! Jehanie! — dał się słyszeć głos Caolina. — Panie Wszechmocny, król ranny! Jehan z trudem skoncentrował wzrok na seneszalu, który teraz, kiedy nie przeszkadzał mu już koń Theodora, pochwycił lejce Wi- chroskrzydłego. Za nim król dojrzał blade oblicze Faris. — Weźcie... ją... stąd...! — wysyczał przez zaciśnięte zęby. Z kniei doleciał czyjś krzyk. — Znaleźli łuk, zagrożenie minęło! Jehanie, co mogę zrobić?— zawołała Faris. — Nic mi nie jest. Wichroskrzydły, stój spokojnie... Dobry konik... O właśnie, nie będzie tak piekło, jeśli przestaniesz brykać... — mruczał król, próbując ochłonąć i odzyskać oddech. Ogier się uspokoił, lecz każde gniewne tupnięcie kopyta przejmowało Jehana bólem. — Rosemary, zajmij się tym zwierzęciem. Panie mój, gdzie cię ranił? Aha, widzę. — Głos Mistrza Jałowców, niczym leczniczy eliksir, przyniósł Jehanowi niewysłowioną ulgę. Poczuł, że Wichro- skrzydły przestaje się wiercić pod wpływem pieszczotliwych słów Rosemary. Zamknął oczy. — Poczuję się lepiej, gdy już wyciągniemy tę strzałę! — Wy- prostował się, przymuszając usta do uśmiechu. Złapał za drzewce strzały, lecz nie był w stanie jej wyrwać. Sandremun biegł truchtem, wymachując pełnym kołczanem i sze- rokim łukiem bojowym. — Panie mój, toż to siostry tej, co ją ze mnie wyłuskano dwa miesiące temu! Strzały z Normontaine, ale czy szył z nich jakiś Góral? Jeśli to ten sam człowiek, mam z nim rachunki do wyrówna- nia: przez niego ominęła mnie piękna bitwa! — Następna uwaga zamarła mu na wargach, gdy ujrzał strzałę sterczącą z nogi króla. — Ugrzęzła na dobre — orzekł Caolin. — Trzeba by zabić konia! — O, nie! — Jehan potrząsnął głową. Zerknął na Faris, która zbladła jak płótno. — Caolinie — poprosił — zabierz ją stąd, proszę. — Faris, odedrzyj z bluzy trochę pasków na bandaże, będą nam potrzebne — rzekła Rosemary, nawet się nie obejrzawszy. Faris przełknęła ślinę i zastosowała się do polecenia. — Grot ugrzązł pod siodłem — poinformował król mistrza. — Jeśli zdołasz go wyciągnąć, wytrzymam jakoś do warowni. Mistrz ujął jego dłoń, spojrzał mu w twarz i pokiwał głową. — Będziesz musiał trzymać udo z dala od siodła. Sandremunie, rozepnij popręg i unieś brzeg terlicy. Jehan, daj mi swój nóż! Rosemary szeptała cicho do ogiera, kiedy mistrz wsunął ręce pod siodło i począł przerzynać drzewce strzały. Jehan zagryzł wargi: bolały go niemiłosiernie mięśnie uda, gdy starał się nie naciskać na grzbiet zwierzęcia. Po chwili mistrz wydłubał grot. — Chwyć teraz za drzewce, żeby się nie przesuwało. — Mistrz oswobodził złamany koniec strzały ze skórzanego siodła. — Caoli- nie, Sandremunie, pomóżcie mi go ściągnąć! Wkrótce usadowili króla pod drzewem na rozścielonym płasz- czu. Nieopodal Andreas próbował powstrzymać Theodora, który koniecznie chciał podnieść się do pozycji siedzącej. Jehan dostrzegł Faris trzymającą w garści stargane paski materiału, a także klęczą- cego tuż przy nim Caolina. — Może powinienem poprosić Faris, żeby ci pomogła, Caolinie. Sam już nie wiem, które z was wygląda gorzej... — rzekł słabym głosem. — Mnie już lepiej. Już tak nie boli. Sandremun przystanął obok i zagwizdał. — Szczęście ci dopisało, panie. Kilka cali wyżej i niewielki twoja pani miałaby z ciebie pożytek! — Zaśmiał się półgębkiem i odwrócił do ojca. — Ludzie, którzy ruszyli za łotrem w pogoń, przysłali Barniego z raportem. Ponoć wciąż im ucieka, choć co poniektórzy są pewni, że rozpoznał i w nim naszego drogiego kuzyna Ronalda. — Mówił to głosem wyzutym z emocji. — I takiego zapraszać z powrotem na zamek! — mruknął Cao- lin, ściskając rękę Jehana. — Jeśli jest winny, tutaj prędzej popełni jakiś błąd — powtórzył szyderczo słowa króla. — Pioruny siarczy- ste! — dodał w gniewie. Wargi Jehana drżały. — Nawet jeżeli źle go osądziłem, zapłaciłem za to — szepnął w odpowiedzi. — Daję ci moje pozwolenie, byś wtrącił Ronalda do lochu, o ile lord Theodor nie aresztuje go wcześniej. Ale Theodor, głosem ochrypłym z wściekłości, akurat rozkazy- wał synowi właśnie to uczynić. Jehan czuł, że Faris wciąż trzęsie się ze strachu. — Nie obawiaj się, kochanie. Niejedno w wojnie wycierpiałem — powiedział łagodnie. Potrząsnęła głową. — Moja w tym wina. Stało się to, bo byłeś ze mną. W tym momencie dały się słyszeć nawoływania ludzi przybyłych z warowni z noszami. Król złapał szybko chłodną dłoń Faris. — Żałuję tylko, że nie są dość szerokie, by pomieścić nas dwoje! Uśmiechnął się niepewnie, twarz jej powoli nabierała rumień- ców. Nieopodal Farin odkrył właśnie dziurę w płaszczu i badał ją ze zdumieniem. — Cóż, sir Farinie, próbowałeś — rzekł król. — Lękam się, że nie zawsze zdołasz zasłonić mnie przed ciosem! Zamknął oczy z bólu, gdy ręce usiłujące obchodzić się z nim możliwie najdelikatniej złożyły go w noszach. Przypomniał sobie, jak wiązali jelenia, którego zabił rankiem, nim zawieźli go do wa- rowni. Wcześniej sądził, że łowy wypadły znakomicie, wszelako teraz zastanawiał się z grymasem na twarzy, czy był dzisiaj myśli- wym, czy może zwierzyną. 7 Wejście na górę — Zdrowie przyszłej królowej! Oby twe rządy przeszły do historii! — Głos Caolina był zimny i suchy, całkiem jak wino z Segundy. Gdy uniósł srebrny pucharek, wokół długiego stołu roz legły się huczne wiwaty. Kielichy połyskiwały w blasku świec. Faris oderwała palce od bladej, pomarszczonej sukni z jedwabiu i splotła je z wahaniem na stole. Kiedy Jehan przykrył je swoją dłonią, spróbowała odwzajemnić jego uśmiech przez ściśnięte wargi. — Jestem jak ćma wyciągnięta znienacka w blask słońca — mruknęła. Czuła się skrępowana skierowaną na siebie uwagą tych wszystkich, którzy zjechali z całej Westrii, aby zobaczyć, jak składa śluby królowi. Związana przysięgą, musiała przywyknąć do ciągłego publicznego wglądu w jej życie. — Czyżbyś żałowała już złożonych ślubów? — ironizował Jehan. Zacisnął palce na jej dłoni, potem ją rozchylił i przyciągnął do ust. Pocałunek króla wstrząsnął jej ciałem, jakby trzymała w garści rozżarzony węgiel. Chyba nie sądził, że tym gestem przywróci jej pewność siebie? Zabrała rękę. Natychmiast puścił jej palce, choć nadal mierzył ją spojrzeniem swych ciemnych oczu. Patrzyła na zaczynające się już po trochę wygładzać zmarszczki, którymi ból związany z gojącą się wolno raną poorał jego twarz. Mimo wszystko zniósł ucztę bez słowa skargi, a kiedy przysięgał uczynić ją swoją małżonką, głos jego aż dudnił pod sklepieniem sali. » Gdy uniosła prędko jego dłoń do policzka, wyraz takiej ulgi odbił się na jego twarzy, jakby przez otwarte okno wpadł do środka blask słońca. Z zamkniętymi oczyma musnęła ustami jego rękę, mając świadomość, że wolałaby przez sto lat znosić krytyczne spojrzenia obcych ludzi niż zobaczyć jedną oznakę bólu na królewskim obliczu. — To ja nalegałem na pośpieszny ślub... Czyżbyś się czuła zmęczona? — szepnął. — Ale tak długo już rządziłem krajem bez królowej. Nadto chciałem, ażeby oddali ci honory! Spójrz, jest z nami nawet ambasador z Normontaine. Nie mogę jednak dopełnić ślubnych formalności, póki nie wygoi mi się rana. Jutro wyruszymy na Górę, do Akademii Mędrców. Obiecuję, że znajdziemy tam spokój. Pochyliła się ku niemu. — Jeśli będziesz przy mnie... — zaczęła, lecz dalszą część jej wypowiedzi przerwali bębniarze z grupy instrumentalnej, uderzając na powitanie w bębenki. * Słodkie tony flażoletów wplotły się w warkot bębnów. Caolin patrzył, jak Farin Harfiarz prowadzi siostrę do tańca —jakże ostatnio wymizerowaną. Zastanawiał się chwilę, czy stres związany z za- jęciem tak zaszczytnej pozycji nie nada jej kruchości, jaką odzna- czała się, dajmy na to, lady Amata. Jehan przyglądał jej się ze spokojem. Nawet jeśli będą go dręczyć, podbierając mu małżonkę na weselnej uczcie, nie da po sobie niczego poznać. Ktoś mógłby łudzić się nadzieją, że Jehana powoli przestaje fascynować Faris, teraz gdy już do niego należała. Szkoda, że mieli wkrótce razem odjechać. — Król dzisiaj nie tańczy? Zaskoczony Caolin napotkał niewinne spojrzenie ambasadora z Normontaine. — Lordzie Rudiard. — Pokłonił się. — Chybaś słyszał, że niespełna trzy tygodnie temu król Jehan odniósł ciężką ranę. Wraca do zdrowia, lecz medycy doradzają mu wstrzymać się od tańca. — Caolin uważnie obserwował swego rozmówcę, wychwytując szy derstwo w jego oczach. Żałował, że nie może dostrzec jego ust zakrytych rdzawą brodą. Sir Rudiard wyszczerzył zęby. — Słyszeliśmy pogłoski, lecz rad bym usłyszeć coś więcej. Rzecz jasna, moja pani jest tym żywo zainteresowana. Przez długie lata cicho było na granicy i lepiej, żeby nic się w tym względzie nie zmieniało. — Wiadomo ci zatem, że z królewskiego uda wyciągnęli strzałę Górala — rzekł Caolin. Muzykanci zapowiedzieli taniec w kółku. W tłumie, niczym pierścień na wodzie po wrzuceniu kamienia, chyżo poszerzał się krąg. Obserwując zbliżających się taneczników, seneszal kiwnął na sir Rudiarda, aby ten za nim poszedł. Przesuwając się leniwym krokiem wśród ciżby, weszli w cień galerii obiegającej Wielką Salę. Na przeciwległym jej końcu nie- wielka grupka słuchaczy otoczyła półkolem śpiewaka. — A więc strzała... — zagaił sir Rudiard tonem zachęty, sku biąc brodę. — Czyżby twoja pani sądziła, że ją oskarżymy? — Caolin uniósł brew. — Mój król dużą wagę przykłada do trwałości nasze go sojuszu, zanadto też ceni sobie inteligencję królowej Mary, by mniemać, że dopuściłaby się podobnego czynu, zostawiając ślady swego współudziału. — Seneszal westchnął. — Wbrew pozorom podejrzewamy, że zamysł wypuszczenia tej strzały zrodził się gdzieś blisko naszego domu. — Twarz ambasadora wyrażała niejakie zain teresowanie, toteż Caolin mówił dalej: — W rzeczy samej, zamie rzaliśmy poprosić królową Marę o pomoc w zdemaskowaniu zło czyńcy. Śpiew zastąpiło brząkanie harfy. Caolin dostrzegł błysk złota i czarną czuprynę Farina. „Harfa Jehana" — pomyślał. Jej czyste tony dźwięczały pod sklepieniem galerii. — Normontaine chętnie wesprze wasze starania! — oświadczył sir Rudiard, gdy Farin zaczął śpiewać: W górach gęstnieje tuman mgieł, niebawem zmrok nastanie, Ojciec w kominka patrzy żar daleko stąd, daleko... Gdy śmierć jak płomień syci się miłosnym pożądaniem, Ludzie niebaczni — straszny los! — składają hołd mym wdziękom! — To brat waszej nowej królowej, prawda? Umie śpiewać — skomentował sir Rudiard. Caolin zakasłał rozdrażniony. — Obiło ci się może o uszy imię Ronalda z Zielonej Dolinki, handlarza skórami? Sporo podróżował po naszym królestwie i po Normontaine. Piwne oczy sir Rudiarda spoczęły nagle na seneszalu. — Słyszało się to i owo. Śpiewanie Farina znów zakłóciło ich rozmowę. Papa obiecał księciu mnie i już nie cofnie słowa, Chociaż mojego serca król był królem tej krainy. To ja kazałam jemu — ach! — by ze mną zrejterował. Ranny, przy drodze wolno zmarł, jak wolno szedł zmierzch siny. Skała, skąd nie mam szansy zbiec, jak wieża w niebo sadzi, Niżej przy księciu zbrojny lud w krąg przystań mą otula. Wybacz, Żeś musiał, miły, krwią za moje serce płacić. Jakiż mam okup tobie dać i ziemi tej bez króla? — Nie będę wchodził w szczegóły, powinieneś jednak wiedzieć, że bardzo nas interesuje osoba Ronalda. Gdyby w najbliższej przy- szłości doszły cię wieści o nim lub... — ... lub gdybyśmy znaleźli powód, aby go zatrzymać? — prze- rwał domyślnie sir Rudiard. — Widzę, że dobrze się rozumiemy. Oczywiście chcielibyśmy, aby przekazano go nam celem przesłuchania. — Ta prośba brzmi rozsądnie. — Oby jak najrychlej nadarzyła się dogodna sposobność. Pew- nie łotrzykowie z kompanii Ronalda dość już mają takiego towarzy- stwa. — Caolin uśmiechnął się lekko. — Kierujcie wytężoną uwagę na wszelkie niepokoje na granicy i bądźcie gotowi na powitanie ewentualnych „uciekinierów". Druh mój ostatni, wierny ci, zasłania mnie swą tarczą, Bym ja, królową bądąc mu, innemu nie przypadła. Już wróg na skalny wspiął się stok, miecze nade mną warczą. ? ? Łkać mam, że o mnie tacy dwaj skaczą sobie do gardła? — Jestem tylko zwykłym posłańcem — rzekł sir Rudiard oględ- nie. — Powtórzę mej pani, co tu usłyszałem. — Utkwił spojrzenie w drugim końcu sali. Jehan i Faris stali tam blisko drzwi, obejmując się w pasie. Gdy król nieco się odwrócił, Caolin zobaczył, jak unosi dłoń i muska włosy swej wybranki. — Śmiem twierdzić, że wasz król z radością przyjąłby Ronalda w charakterze ślubnego prezentu — powiedział ambasador. Caolin zmarszczył brwi. W czasie gdy Jehan zbyt zajęty był swoją wybranką, aby zajmować się jeszcze sprawami królestwa, on musiał go w tym wyręczać. — Z pewnością zrozumiesz, że uwaga mojego pana jest tro- chę... rozproszona... na razie — rzekł cierpko. — Wolałbym, abyś mi osobiście dostarczył wieści o Ronaldzie. Bądź pewien, że w sto- sownej chwili powiadomię króla. Sir Rudiard raz jeszcze zerknął na Jehana i Faris, która wsparła głowę na jego ramieniu. Król pogłaskał czarne loki Faris i przyciąg- nął jej twarz do siebie. — Rozumiem — odparł ambasador beznamiętnie. Farin śpiewał teraz donośniej, głosem zaprawionym rzewną, bolesną nutą. Klingi w półmroku krzeszą skry i wiem, że wnet nadejdzie — Ramią rycerza słabnie wszak — ostatnia ma godzina. Mgła, spójrz, na wzgórzach kładzie się, srebrny mi całun przędzie, Bo dziś' stawiają w piekle tron — już bał się nasz zaczyna... — Osobliwa pieśń, jak na weselną ucztę — zauważył sir Ru diard. — Któż jednak pojmie duszę barda? Caolin wzruszył ramionami. — To stara legenda z Morskich Wrót. Przytoczony tu incydent wydarzył się naprawdę, zanim jeszcze dynastia mojego pana sięgnę ła po koronę. — Powstrzymał drżenie, a czując na sobie przenikliwy wzrok ambasadora, przymusił usta do chłodnego uśmiechu. Nie odwracał wzroku od króla. Sir Rudiard wydobył z gardła dziwne, zduszone chrząknięcie. Caolin odwrócił się, podążył za osłupiałym wzrokiem ambasadora i dostrzegł Gerola siedzącego opodal z miną, jakby czekał tak już cierpliwie od dłuższego czasu. — Ach, Gerol — rzekł seneszal pogodnie. Pochylił się i pogła skał szarą głowę wilka. — Masz dla mnie wiadomość? — dodał z pytającym pomrukiem. Gerol szczeknął krótko i zawarczał. Sir Rudiard cofał się ostroż- nie. Po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia rozmowy Caolin uśmiechnął się szeroko. — Czyżbyś się bał mojego druha? — zapytał. — Pamiętaj, że tutaj, w Westrii, ludzi i zwierzęta traktuje się na równi. Ambasador uśmiechnął się nieszczerze, pokłonił i odszedł czym prędzej. Wilk poruszył uszami, nie raczył jednak spojrzeć za dostoj- nym Góralem. Jehan opuścił już salę. — Ordrey wrócił z wiadomością — mruknął pod nosem Caolin. Serce biło mu szybciej. — To chyba coś pilnego, skoro cię przysłał na salę. Raźnym krokiem podążył za zwierzęciem. Przemierzył galerię, później kilka korytarzy i znalazł się w swojej komnacie. Ordrey czekał nań ze śladami po trudach podróży na wychudzonej, piego- watej twarzy i zakurzonym ubraniu. Caolin zatrzasnął za sobą drzwi i wyciągnął rękę. Odstawiwszy kielich z winem, Ordrey sięgnął za pazuchę po przesyłkę owiniętą natłuszczonym jedwabiem. — To od Ercula Ashe'a, panie. Kazał mi pędzić co koń wy skoczy. Caolin sprawdził z przyzwyczajenia, czy pieczęć jest autentycz- na i nienaruszona, a skoro przekonał się, że rzeczywiście należała do jego delegata, rozciął nożykiem kopertę. Kartkę papieru pokrywało staranne pismo Ashe'a. Panie mój, nasz agent Jonas Siwobrody wrócił właśnie z południa z ładun- kiem towarów i opowieścią o ludziach z fortecy Balleor w Santi- barze, którzy najechali granicą z Elayą. Podobno w Konfederacji huczy jak w przewróconym ulu. Musisz sprowadzić króla z powro- tem do Laurelynnu. Caolin powoli odłożył list. — Santibar leży w prowincji lorda Briana — mruknął. — Ro nald jest strzałą, która dąży do celu, lecz Santibar mieczem, który zetnie Briana! —Popatrzył na pismo: „.. .sprowadzić króla z powro tem do Laurelynnu". Ercul Ashe pokładał niezachwianą wiarę w jego umiejętności wpływania na decyzje króla. W ciągu tych wszystkich lat konfliktu Westrii z Elayą nadmor- skie miasto Santibar — najodleglejsza i, jak czasami mówiono, najzamożniejsza posiadłość Westrii — zawsze stanowiło łakomy kąsek. Tamtędy prowadził najważniejszy szlak handlowy z Westrii . na południe, stamtąd ściągano krociowe sumy w podatkach. Caolin zdawał sobie sprawę, iż unia łącząca Santibar z Westrią jest główną przeszkodą, uniemożliwiającą Elayanom zaspokojenie swoich naro- dowych aspiracji. Za czasów ojca Jehana, króla Alexandra, Westrią i Elaya po- grążyły się w wojnie, której rezultatem było wymuszenie na Konfe- deracji ratyfikowania tego, co miało być wiążącym obie strony traktatem. A mimo to przed trzema laty wojownicy z Conde de las Palisadas obiegli Balleor, a Jehan wyruszył na południe, by sto- czyć bitwę o tę twierdzę. I nawet gdyby Jehan nie przelał własnej krwi w obronie tego miejsca, Brian za nic w świecie nie oddałby fortecy. „Żadne słowa nie wyrwą króla z tego zauroczenia" — pomyślał Caolin. „Dobrze, ale jeśli na południu szykuje się nowa wojna?" Uśmiechnął się. — Faris może sobie wchodzić na Górę — powiedział głośno — ale sądzę, że król pojedzie do Laurelynnu. — Ależ łgarz z tego Jehana! Obiecał, że odwiedzi ze mną Akademię Mędrców. Dotrzymałam słowa i przybyłam tutaj, ale nikt nie może kazać mi się uczyć! Mistrz Jałowców usłyszał głos Faris, dobiegający z wnętrza niskiego, kamiennego domku, oraz niezrozumiałą z tej odległości odpowiedź Rosemary. Wciągnął w płuca haust rześkiego powietrza, czerpiąc otuchę z pięknie ukształtowanych zboczy nad gmachem uczelni i czystości porannego nieba. Potem wszedł do środka. Jego miękkie sandały nie wydawały dźwięku na kamiennej po- sadzce, lecz Faris natychmiast zacisnęła usta i odwróciła twarz do pobielonej ściany. Rosemary wzruszyła ze zniecierpliwieniem ra- mionami i minęła go bez słowa w drodze do wyjścia. Ciemne włosy Faris falowały nad kłębowiskiem białych wełnią- nych koców niczym przedłużenie cieni. Szczupła dłoń trzymała mocno kraj owiniętego wokół niej prześcieradła. Dwudniową górską podróż do Akademii odbyła w grobowym milczeniu i mistrz żywił nadzieję, że po przybyciu na miejsce królowa pogodzi się z koniecz- nością. — Cały miesiąc chcesz przeleżeć w łóżku? — zapytał ochryp- niętym głosem. — Jeśli Jehan chce, abym się uczyła o Klejnotach, niech sam mnie uczy — odparła przez zaciśnięte zęby. Mistrz przysiadł na skraju łóżka. — Jehan służy królestwu, nasze zadanie jest go w tym wspierać. Chciałabyś dać małemu spadkobiercy miecz ojca zamiast wykałacz- ki? Bez przeszkolenia nie możesz używać Klejnotów. A wiedz, że najlepszych nauczycieli czeka wytężony wysiłek, aby cię przygoto- wać jeszcze przed letnim przesileniem. — Owładnięty zwątpieniem w celowość jakichkolwiek argumentów, westchnął, wyczuwając jej strach i zagniewanie. Nie uświadamiała sobie grożących jej niebezpieczeństw, a on znał tylko jeden sposób, aby ją przekonać. Zmarszczył brwi, lecz pewna myśl wciąż nie dawała mu spokoju. „Czyżbym w służbie Westrii musiał nagiąć własną przysięgę? Wybacz mi, panie, ale co mam począć?" Odprężył się z zamkniętymi oczami, ciężko oddychając. Wyczu- lonym słuchem złowił pochlipywanie Faris, nerwowe kroki Rose- mary, wiatr świszczący wokół budynków Akademii niczym sapanie Ojca Gór. Mistrz postanowił sięgnąć do głębszych pokładów swej podświa- domości, nie tracąc kontaktu z najbliższym otoczeniem, lecz wsłu- chując się w wewnętrzny głos, który go nigdy nie zawiódł. Umysł jego był niczym toń spokojnego jeziora. „Jehan!" W oplatającej mistrza martwocie narodził się z wolna wizerunek króla. Ujrzał koniuszek jego ciemnej brody, brwi tak skręcone, że nawet na spokojnej twarzy wyciskały znamię wesołoś- ci. Tylko równie iskrzących błysków w źrenicach króla mistrz nigdy przedtem nie widział. Takim jawił się on Faris... i taka była odpo- wiedź mistrza. Sam przywołał Panią Ognia, wobec czego sam musiał sięgnąć po niezbędne środki, aby nie wynikło z tego żadne zło. Ostrożnie sięgnął umysłem w stronę Faris. Spośród pomiesza- nych obrazów wybrał ten przedstawiający komnatę Jehana w wa- rowni. Złoto lśniło, kiedy król ściągnął z szyi krzyż kolisty, pocało- wał go i przełożył przez głowę Faris. Wizja rozmyła się i na powrót wyostrzyła. Mistrz dostrzegł jeszcze powóz Jehana ruszający w po- dróż do Laurelynnu i zaraz po tym porzucił rozpacz królowej. Cofnął się na tyle, by jej myśli brzmiały nie głośniej niż szept rozmowy z sąsiedniego pokoju. Sprawdzał podatność jej umysłu, pachnącego i mieniącego się niby skrzydło motyla. Na koniec skon- centrował wolę. „Faris, posłuchaj mnie..." Nie? Teraz to, że nie chciała mówić, nie miało żadnego znaczenia. „Nie masz wyboru, nie możesz zamknąć przede mną umysłu". Wskrzesił w wyobraźni obraz Sali Wizjonerów w uczelni, gdzie błyszczał witraż z Drzewem Życia. „Jeszcze nigdy tego nie widzia- łaś, skąd więc pochodzi ten obraz?" Jej bezgłośny okrzyk aż nim zakołysał. Rozbłysły jego tarcze ochronne, bezskutecznie pocierał uszy. Rosemary rzuciła się na pomoc, rozwierając drzwi na oścież. W blasku wpadającego światła Faris przewracała oczami jak przerażone zwierzę. Pot zrosił jej czoło. — Co się stało? — spytała Rosemary. Faris opadła na zwichrowaną pościel. — Myślałam, że zabrania ci tego przysięga! — powiedziała z goryczą. Mistrz zacisnął pięści. „I nigdy nie skorzystam z tej mocy, by złamać wolę drugiego człowieka..." — wyryte miał przecież w duszy. — To było jak przejście przez otwarte drzwi. — Patrzył na nią bezradnie. — Musisz się przynajmniej nauczyć blokować drogę do twojego umysłu. Jak inaczej mógłbym cię przekonać? Rosemary wodziła po nich zmieszanych wzrokiem. Przełknęła głośno ślinę, zrozumiawszy, co zaszło. Faris potrząsnęła głową. — Nie mogę się uczyć twojej czarnoksięskiej sztuki! Mistrz ukrył twarz w dłoniach. Bez względu na to, czy postępo- wał słusznie, własne zachowanie napawało go coraz większą odrazą. Mimo wszystko musiał ją jednak przekonać! — Nosisz na szyi Krzyż Żywiołów. Faris przykryła ręką piersi. — Widziałeś! — Nie. Zobaczyłem tylko twoimi oczami, jak król ci go wręcza. Jeśli już się nie troszczysz o własny spokój ducha, miej na względzie męża. Czyż powinien dzielić się z tobą wyłącznie tymi informacja- mi, które bez szkody może poznać reszta świata? Skoro ja odczytuję twoje myśli z taką łatwością, cóż uczynią jego wrogowie? — Mogę stawić opór! Spróbuj teraz! Brutalnie, bez skrupułów, przedarł się przez płomień jej gniewu, by ujrzeć niby-drzewa, które przybierały dziewczęcąpostać. Srebrne dzwonki rozbrzmiały mu w duszy. Wycofał się, odsunął dłonie od twarzy i spojrzał na Faris patrzącą nań załzawionym wzrokiem. — Moje biedne dziecko — rzekł łagodnie. — A więc Pani już ma cię w garści? Nie dziwota, że mnie wyśmiała. — Lęk wkradł mu się do serca. Faris osunęła się ze szlochem w ramiona Rosemary. Mimowolnie wyczuł, jak królowa próbuje zasklepić wyrwy w nadwerężonej integralności swego jestestwa. I on zaznał podobnego uczucia... ubytku. Do dziś przechowywał w pamięci twarz Mi- strzyni Madronii z czasów, zanim jej uroda przeistoczyła się w czystą moc — zanim stała się przełożoną Akademii, zatracając nawet swe imię. Jedynie on wciąż zwał ją Madronią, kiedy byli sami. Nadal wspominał wstrząs wywołany ich wymuszoną chwilą intymności, kiedy —jakkolwiek zaprawiony w trakcie szkolenia—pierwszy raz się z nią skontaktował. Jednakże dla nich było to również preludium do fizycznego połączenia. Czy Faris mu kiedyś zaufa? Gdyby tylko był tu Jehan... Jemu uległaby z radością. — Wybacz mi, Faris, przez wzgląd na Jehana — szepnął mistrz, podnosząc się z łóżka. — Dawno temu i mnie spotkało coś takiego... Przez chwilę wyczuwał jej furię, chociaż w tle dostrzegł cień jakiegoś głębszego strachu. Potrząsnęła nieznacznie głową. — Spróbuję nauczyć się sposobów ochrony, ale nic poza tym... Dla Jehana... Uważając na kołysanie karety, zagryzając wargę przy bólu tar- gającym raz po raz jego nogą, król zanurzył pomału pióro w rogu z inkaustem. Nie miał czasu na podziwianie przetaczających się za oknem łąk rozległej doliny, pokrytych zielenią miejscami soczystą, gdzie indziej poczynającą już żółknąć w owych dniach końca maja. Farisjest tyle rzeczy, o których zapomniałem ci powiedzieć. Tak bardzo pragnąłem cieszyć się wraz z tobą spokojem Góry. Ale jeśli zduszę ów kryzys w zarodku, być może zapobiegną wojnie, która potrwałaby dłużej niż tych kilka tygodni, jakie dzielą nas od chwili, gdy zostaniesz moją królową. Jehan spochmurniał i podniósł wzrok. Obecność niewzruszonego Caolina, zajmującego siedzenie naprzeciwko, dodawała mu otuchy. Raz jeszcze zamaczał pióro. Koła karety wloką się niemiłosiernie, gdy tęsknię za końcem podróży, a mimo to zbyt szybko oddalają mnie od ciebie! Nawet rana tak mi nie doskwiera jak nasze rozstanie, lecz wiem, że musimy uzbroić się w cierpliwość. Jeszcze zdążymy się sobą nacieszyć... Podkładka pod papier podskoczyła, gdy koło powozu wpadło do dziury w drodze i się z niej wytaczało. Pióro się wygięło, atrament zaplamił list. Z przekleństwem na ustach Jehan wyrzucił pióro za okno. Caolin zakaszlał. — Obawiam się, że moje próby pisania w karetach przynoszą zawsze podobny skutek. — Jego szare oczy zajaśniały na chwilę i Jehan poczuł, że i jemu, mimo rozdrażnienia, udziela się wesołość kompana. Był wdzięczny Caolinowi za jego cierpliwość i kojący wpływ. Przebywali z sobą już tak długo, że nieled wie zapomniał, jak to się wszystko zaczęło, bezsprzecznie jednak nawiązanie przyjaźni z młodym, wyniosłym klerkiem, jakim Caolin był przed piętnastu laty, wielce mu się opłaciło. Wzdychając, Jehan włożył pomięte pismo do skórzanej teczki na listy. — Wątpię, czy twoi korespondenci są równie urodziwi jak moi! — rzekł z uśmiechem. Caolin przetrząsnął swój podróżny kuferek, skąd wyciągnął prze- nośną szachownicę z otworkami umożliwiającymi zamocowanie figur. — Zagrasz? Jehan potrząsnął głową i parsknął śmiechem. — Jestem zbyt rozkojarzony, żeby stawić ci jakikolwiek opór, Caolinie! — Kiedy miewał dobre dni, czasami zmuszał przeciwnika do pata. Raz czy dwa nawet go pokonał, aczkolwiek zawsze się zastanawiał, czy Caolin przypadkiem nie pozwolił mu zwyciężyć. Seneszal miał umysł mistrza szachowego, lubował się w unikach i skrupulatnie zaplanowanych strategiach. — Mniejsza o to — dodał król. — Dokończę list wieczorem w Elder. Jutro rozstaniemy się z tym powozem. Może zagramy na łodzi, która zabierze nas dalej do Laurelynnu? — Odwrócił się do okna i patrzył, jak cienie zaczynają się wydłużać na polach. Powrócił myślami do Faris. Tylko paru studentów pozostało w głównej sali Akademii, ich wyblakłe szaty nadawały im w półmroku wygląd zjaw. Uprzątnięto resztki skromnej kolacji. Dwóch młodzieńców grało w szachy przy świecy, a jedna kobieta robiła wypiski z ilustrowanego herbarza. Mistrz Jałowców i Faris siedzieli przy kominku. Faris przyciągnęła kolana i zaplotła wokół nich ręce, zapatrzona w płomienie. — Zmęczona? — zapytał mistrz miękkim głosem. Faris spój- rżała nań szybko, aby się upewnić, czy naprawdę coś powiedział. Skrzywił się. Wiedziała, że rani go swoją podejrzliwością, lecz przypuszczalnie owa świadomość wskazywała, iż wreszcie po dwóch tygodniach jej własna rana zaczyna się goić. Wciąż jednak drżała z uczuciem pogwałconej prywatności na wspomnienie tamtego po- łączenia umysłów. Na razie nie zamierzała mu wspaniałomyślnie wybaczać. Wzruszyła ramionami, wygładzając fałdy swej lnianej, nie bar- wionej szaty. — Nie wiem, czemu buntuje się moje ciało, skoro ćwiczy mój umysł. Mistrzyni Złotych Liści ładuje mi do głowy uczynki wszyst kich królów, jacy panowali od czasu Kataklizmu, a potem Mistrz Morskiej Toni każe mi oczyścić ze wszystkiego umysł! Twarz mistrza pokryły ostatnio nowe zmarszczki. — Wybacz, ale uprzedzałem cię, że czasu jest mało. Jeśli sobie życzysz, poproszę, aby oszczędzono ci historii. Braki możesz nad robić w Laurelynnie. — Wolałabym zupełnie zrezygnować z ćwiczeń umysłowych. Potrząsnął przecząco głową. — Wszystkim rządzi umysł. Niektórzy twierdzą, że gdyby nie nasza wiara, ten świat form w ogóle by nie zaistniał. Rozejrzała się wolno, z ulgą przyjmując widok dębowych belek skąpanych w blasku ognia i twardość kamienia, na którym siedziała. — Niełatwo w to uwierzyć. — Uwierzyć? Musisz to sobie uświadomić, jeśli chcesz władać Klejnotami! — Ależ ja nie chcę... nie mogę... — szepnęła ze wzrokiem utkwionym w płomieniach. — To trudna decyzja. Nawet nie zda- jesz sobie sprawy, że są we mnie ciemne strony mogące dojść do głosu... Przez dłuższą chwilę słyszała jedynie ciche skwierczenie bier- wion, w większości już zwęglonych, oraz miarowy oddech mistrza. Wtem coś otarło się o jej rękę. Wzdrygnęła się ze strachu, kiedy Mistrz Jałowców sięgnął do kominka i wyciągnął z ognia węgielek. Faris cofnęła się przed ogniem w dłoni starca, spojrzała mu w twarz i cofnęła się jeszcze bardziej, wystraszona blaskiem w jego oczach. Przeszywał ją wzrokiem na wskroś... nadto piękny, by na niego patrzeć. — Odłóż to! — szepnęła, zasłaniając oczy. — Odłóż, proszę! — W imię Pana Wszystkiego! — rzekł nagle twardym głosem, po czym wrzucił węgielek z powrotem do ognia. — To nie jest ciemność, ale światło — podjął, gdy ośmieliła się znów na niego spojrzeć. Blask uwydatniał srebrzyste kosmyki w jego brązowych włosach, nadawał zmarszczkom ciepły wyraz. Wszelako oczy mi- strza przygasły, znowuż skupione na powierzchowności przedmio- tów. — Wiesz, że też byś tak potrafiła? Potrząsnęła głową. — O, nie. Przekonałeś mnie tylko, że mistrz, który był w Awah- nie, potrafi coś takiego. — Czyżbyś nie rozumiała? Skoro twoja droga nie wiedzie do Laurelynnu, może powinna zaprowadzić cię właśnie do Awahny? Moc, której tak się obawiasz, nie jest związana z mrokiem, tylko ze światłością! Gdybyś raczyła okazać dobrą wolę, przyswoiłabyś sobie całą wiedzę, jakiej tu nauczają. — Położył jej dłoń na ramieniu... tę samą, która niedawno trzymała węgiel. Ujrzała w nim teraz ludzką istotę, podobną do siebie. Włosy zaczynały mu rzednąć. — Mógłbyś mnie przymusić? — zapytała cicho. — Tak jak zmusiłeś mnie, bym otworzyła umysł? Zacisnął mocniej palce. — Nie! Nie mógłbym, a to przez wzgląd na Jehana i na twoje dobro. I klnę się na tych, co mieszkają w Awahnie, że nigdy już nie tknę bez pozwolenia twego umysłu. Faris przyglądała mu się ze zdziwieniem, czując jego cierpienie. Czyżby ich kontakt i jemu sprawił ból? Przykryła ręką dłoń mistrza, aż surowy, oskarżycielski wyraz, jakże przypominający jej ojca, ustąpił z jego twarzy. — W takim razie otworzę przed tobą swój umysł, a ty mi pokażesz, jak dotykać żarzące się węgle. Mistrz odetchnął z wyraźną ulgą, mina mu złagodniała. Usiadł na podnóżku. — Daj mi twój krzyż. —Przytrzymał przed jej oczami skąpany w blasku ognia krzyżyk. — Patrz uważnie i słuchaj... Faris wyciszyła myśli, na tę chwilę odrzucając wszelkie obawy. Dała się ponieść miodowemu głosowi mistrza. Nadal była świadoma własnej tożsamości i najbliższego otoczenia. Gdyby tylko zechciała, w każdym momencie mogłaby wstać i odejść. Zrezygnowała wszak- że z kierowania swoją wolą, zdana na wskazówki mistrza. Schował złoty krzyżyk do rękawa. Czekała, co postanowi. — Widzisz ogień? Skinęła potakująco. — Wśród węgli leży klejnot... Tam, na brzegu. Jest twój. Weź go, to Klejnot Ognia. Zobaczyła go — lśnił szkarłatnie, purpurowo, złociście. „Ogień parzy" — podszeptywał jej głos zdrowego rozsądku, lecz ona prze- cież widziała, jak mistrz ze swobodą obchodzi się z Klejnotem, zatem to jemu uwierzyła. Zamknęła węgielek w garści. Nie czekając na zachętę, uniosła go do czoła i ujrzała swoje odbicie w oczach mężczyzny — odbicie królowej w ognistej koronie. — A teraz połóż go na kominku — pouczył ją mistrz łagodnie. Faris umieściła Klejnot na kamieniu, kołysanie złotego krzyżyka przykuło znów jej uwagę. Chwilę później wpatrywała się w zwykły kawałek węgla, który połyskiwał na skraju kominka. Sięgnęła w jego stronę, lecz musiała cofnąć gwałtownie rękę, gdy poczuła gorąco na opuszkach palców. — Nie chcę cię do niczego zmuszać — rzekł mistrz — ale znajdą się pewnie inni, co zechcą spróbować. Dlatego musisz się uczyć. Przeniosła spojrzenie na węgiel, a potem znowu na niego, na usta ściągnięte wysiłkiem i cienie wokół oczu. — Już prawie mnie przekonałeś, abym została Panią Klejnotów. — Uśmiechnęła się z wahaniem. — Nie wolno ci się ich lękać — odpowiedział. — Pamiętaj tylko, że to kobieta je stworzyła! — Tak mało mi o tym mówili, gdym się przygotowywała do ceremonii otrzymania imienia. — Popatrzyła na mistrza pytającym wzrokiem. — Bardzo dobrze... Kto jak kto, ale ty z pewnością powinnaś poznać całą historię. — Jego spojrzenie zaszło mgłą, a głos nabrał tego niższego brzmienia, jakie zwiastuje zwykle dłuższą gawędę. — Pewnie ci wiadomo, że za dni Wielkiego Fermentu, kiedy możne rody walczyły zaciekle o umieszczenie na tronie własnego kandyda ta, rozzuchwaleni ludzie imali się każdego oręża, za nic mając sobie Przymierze. Uczeni z Akademii Mędrców usiłowali zaprowadzić pokój, wyszydzono wszakże ich słowa, wymordowano posłańców i zatrudniono czarnoksiężników, ażeby ci zniweczyli wszelkie sta rania mistrzów. Wobec takiego obrotu sprawy postanowiono szukać pomocy u tych, którzy swą mocą wspierają Westrię, a mianowicie u mieszkańców Awahny. Płomienie podskoczyły raptownie, gdy dmuchnęło w kominie. Mistrz przerwał i rozejrzał się wokoło. Podążywszy za jego spojrze- niem, Faris ujrzała drzwi szeroko otwarte i ciemną postać stojącą w cieniu. Mistrz zmarszczył czoło i odwrócił się do Faris. — Wysłali więc kapłankę — podjął już głośniej — na tyle mądrą, by nie zbłądziła w drodze, i dość młodą, by jak najprędzej dotarła do celu ze swoim posłannictwem. Sądzę, że musiała być też bardzo piękna — dodał z uśmiechem. — Albowiem gdy spała przy drodze, niebiosa nad nią rozbłysły i oto istota jasna niby gwiazda zeszła do kapłanki, dwornie się do niej zalecała i w końcu ją uwiodła. — Ale kto to był? — zapytała Faris. — Słyszałam, że jeden z Pierwszych Ludzi. I dał jej dziecko, prawda? Jak to możliwe, skoro nie był człowiekiem? — Mógł być śmiertelnikiem opętanym przez ducha gwiazdy lub wiatru, tak ja uważam — odpowiedział mistrz. — Tyle jednak opowieści mówi o podobnych związkach... Myślę, że w momencie połączenia energia ducha przekształca zalążek w kobiecym łonie, tak iż dziecię, choć na pozór mające ojca, nie należy tak całkiem do ludzkiego rodzaju. W każdym razie, kobieta porodziła dziecko, które nosiło imię Gwiazda, póki nie wybrało sobie imienia Julian. Jej kochanek pozostawił też kryształ, podobny do kryształów kwar- cu wydobywanych w Szańcach, prześcigający wszakże perfekcją wszystkie, jakie człowiek kiedykolwiek znalazł. — To właśnie był Kryształ Wiatru? — Lekki dreszcz przebiegł po ciele Faris, gdy sobie wyobraziła, że figlarny wiaterek porusza jej włosami. Co myśli kobieta uwiedziona przez taką potęgę? Przez chwilę czuła niewypowiedzianą wdzięczność, że poślubiła zwykłe- go śmiertelnika. — Owszem, później się nim stał — zgodził się mistrz — kiedy Pani nauczyła się z jego pomocą koncentrować umysł na potęgach powietrza, pojmować strukturę wszechświata i powoływać do istnie- nia nowe rzeczy, nadając im nazwy. Władcy Drzewa Życia pokazali jej w Awahnie, jak znaleźć kamienie godne pozostałych żywiołów i jak naładować je mocą... — I od tamtej pory ludzie szukają odpowiedzi w talizmanach, poniechawszy dyscypliny, która obdarza prawdziwą władzą! — Kroki przełożonej Akademii zadźwięczały na kamiennych płytach posadzki, gdy wynurzyła się z półmroku pod drzwiami. Jednakże Faris doznawała wrażenia, jakby ciemnoszare szaty nadal pogrążały ją w cieniu. Mistrz pochylił głowę z uszanowaniem. — Czasem nie mogę oprzeć się myśli, że lepiej by się działo w Westrii, gdyby Klejnoty nigdy nie powstały — kontynuowała przełożona cierpkim tonem. Zsunęła kaptur na plecy. Faris zobaczyła, jak w blasku bijącym od kominka załamania na jej twarzy połyskują szkliście pod koroną srebrnych włosów. — Jakże mamy tłumaczyć ludziom, że nie powinni ufać fetyszom i amuletom, skoro nawet król nigdzie się nie rusza bez swojej szkatułki? Mistrz uniósł głowę wyzywająco. — Ale nie korzysta z Klejnotów... — Powściąga się wcale nie z rozsądku, tylko ze strachu! Jehan wyjechał stąd grubo przed terminem, a to dziecko ma jeszcze mniej czasu, by przygotować się do czekających je zadań. Faris struchlała, wyczuwając emocje wrzące pod przykrywką drobnej sprzeczki. Czyżby nawet Akademię Mędrców dzieliła roz- bieżność poglądów? Jak długo tu przebywała, tylko parę razy miała okazję porozmawiać z przełożoną, której osoba przywoływała drę- czące wspomnienia Berisy. — Dostąpi inicjacji i otrzyma moc — odparł mistrz. — Do pełnego zrozumienia Klejnotów nie starczyłoby ludzkiego żywota. — Czy zrozumienia czegokolwiek o rzeczywistej wartości! — prychnęła przełożona. — Inicjacja w swym założeniu stanowi po- twierdzenie zdobytej wiedzy, a nie jej substytut. Łatwo można zgiąć młode drzewko, ale jeśli je puścić, nie uwiązane z powrotem się wyprostuje! — Pani — rzekł mistrz formalnym tonem — sama przychyliłaś się do prośby króla. To z pewnością ani miejsce, ani pora, by ją na nowo rozpatrywać... Faris skurczyła ramiona, marząc o niewidzialności. — No cóż, w gruncie rzeczy to i tak bez różnicy — odparła na koniec przełożona Akademii. — Nikt nie będzie podważał słusznoś ci celów Stworzyciela Wszechrzeczy. Sami sobie szkodzimy, kiedy zmagamy się z nurtem. Faris wpatrywała się w rozżarzone serce ogniska. „Ach, Jeha- nie... Gdybyś tu był, mniej bym się bała!" — krzyczała bezgłośnie. Jedyną odpowiedzią było migotanie gasnących węgli. Caolin wcisnął koniec drzazgi między węgle paleniska, pocze- kał, aż się zapali, po czym ją przytknął, jedną po drugiej, do knotów świec ustawionych na wypolerowanym stole. Przez chwilę cienie skakały jak obłąkane w kątach komnaty, póki płomyki świec nie zapłonęły równym ogniem. Seneszal wyprostował się i przeciągnął, próbując rozruszać mięśnie zdrętwiałe w czasie długiej podróży. Wreszcie odwrócił się do dwóch towarzyszy. Ordrey usiadł niedbale na krześle z miękkim oparciem, ze stopa- mi przysuniętymi do ognia i twarzą trochę zaczerwienioną od żaru i wina seneszala. Obok niego Ercul Ashe siedział jak posąg. Rzadkie włosy zaczesane miał do tyłu, nosił długą kasztanową szatę, ozdob- nie pomarszczoną, a szerokie oczy wwiercał w swego pana. — Widzisz więc, żem sprowadził króla — rzekł spokojnie Cao- lin. — Co masz mi do powiedzenia? — Wszedłem w komitywę z dwojgiem ludzi ze służby Briana: jego stolnikiem i urzędnikiem z kancelarii w Sanjos. Sprawa mal- wersacji przychodów z młyna w Ardello znalazła swoje wyjaśnienie. Jak przypuszczałeś, winny jest urzędnik. — Ashe zdawał chłodną relację. — Nie znaleźliśmy wszakże żadnego dowodu na to, iż Brian wiedział, co się dzieje. — Zatrzymaj więc tego człowieka, lecz ludzi Briana zostaw już w spokoju. Znalazłem inny klucz, którym otworzę te drzwi. — Caolin nareszcie usiadł i podniósł wyżej kielich, który obracał w pal- cach podczas mówienia. Gładka powierzchnia odbijała kaskady światła. — Już wkrótce, mam nadzieję, dostarczą nam z Normontai- ne więźnia, nader szczególną osobę, Erculu, i chcę, abyś się nim zajął. — Poczekał, aż Ashe potwierdzi skinieniem głowy. — To niejaki Ronald Sandreson, kuzyn lorda Theodora, choć to w niczym mu już nie pomoże. Zadał królowi ranę, przez którą ten przeleżał miesiąc w łóżku, poza tym wziął złoto od Briana. Zwęziły się oczy Ashe'a, Ordrey uniósł się w krześle, pogwizdując. — Król już wie? — Wie, kto do niego mierzył, powiedziano mu o Brianie, lecz na razie nie daje temu wiary. Chcę dorwać Ronalda i zyskać jakiś dowód obciążający Briana. — Nic wielkiego — rzekł Ordrey lekceważąco. — Dostarczysz nam człowieka, a my — dowód. — Król pozostawił ci pełną swobodę działania? — spytał Ercul. — Kazał mi aresztować Ronalda. — Caolin wzruszył ramiona- mi. — Wystarczy trochę czasu, a znajdą się i zarzuty. — O ile sami będziemy mieć czas, żeby z nim pogadać — mruknął Ashe. — Jonas Siwobrody milczy, ale na szczęście inni też mają języki. W mieście aż huczy od plotek o walkach w Santibarze. — Niczego nie sugeruj — powiedział Ordrey. — Ledwo wróci- łem z wypadu na północ, a już byś mnie chciał zagnać na południe? Widząc jednak minę Caolina, Ordrey zaczerwienił się i odchylił w krześle. — Dopiero gdy Brian wpadnie w moje łapy, będziesz mógł do woli obściskiwać znajome dziewki! — warknął seneszal. — Wszak wiecie, że trzeba nam więcej informacji, niż znaleźć można w rapor cie Siwobrodego. — Przeczesał palcami włosy poszarzałe teraz od ku rzu drogi. Co przekonałoby Jehana? — Pojedziesz do Santibaru—po lecił Ordreyowi. — Posłuchaj plotek mieszczuchów, rozmów się z żoł nierzami z garnizonu i z kobietą, która komendantowi pierze spod nie. Nadstawiaj pilnie ucha, gdy ktoś bodaj szeptem wymówi imię Briana. A kiedy już rozeznasz się w sytuacji... — Zaostrzył się ton jego głosu, Ordrey spoglądał nań podejrzliwie. Caolin zastanawiał się, czy powinien, jak to czynił w przeszłości, znów nagiąć wolę po słańca. Jednakże aby wypełnić tę misję, człowiek ów będzie potrzebo wał całkowitej świeżości umysłu. —Przekradniesz się przez granicę — ciągnął łagodniej. — Umiesz przecież wleźć w skórę członka klanu. — I owszem.—Ordrey wyszczerzył zęby. —Mam się rozejrzeć w najechanej wiosce? — Po drodze. Chcę, abyś udał się do Palisady, do gospody Pod Czerwonym Półksiężycem. Oberżysta zwie się Arąuino. Rzeknij mu, żeś ogarem Poskramiacza Wilków. Da ci dla mnie wiadomość. Dostaniesz złoto — mówił dalej Caolin, nie zwracając uwagi na zdumienie Ordreya. — Wyliczysz mu, Erculu, pięćdziesiąt laurów dla Arquina i pięćdziesiąt na jego własne potrzeby. — Ogar Poskramiacza Wilków?! — powtórzył Ordrey, podczas gdy Ercul uśmiechał się ironicznie. — Ordrey, spójrz na mnie! — Caolin zatopił w nim wzrok. .Jesteś mój, Ordrey, twoja wola jest moją wolą". Z wolna uraza zgasła w oczach posłańca. — A tak przy okazji—rzekł Ordrey, próbując jeszcze zachować hardą postawę. — To my zabiegamy o wojnę czy pokój? — Odpowiedź będzie zależała od informacji, jakie zdobędziesz! — odparł Caolin cierpko. — Pokój sprzyja handlowi, lecz krótka wojna mogłaby zapewnić ład na granicy na długie lata, nie mówiąc już o okryciu króla chwałą bohatera. „Poza tym w trakcie wojennej zawieruchy — myślał dalej Caolin — Brian może popełnić różne błędy, a ja go wtedy pognębię". Gdy wyszli jego zausznicy, seneszal podszedł do okna. Chwytał uchem stłumione odgłosy pałacu i nie milknący szum rzeki opływa- jącej miasto, przykuwający teraz jego uwagę, jako że tak długo go nie słyszał. Laurelynn nad Wodą, gród królów, gdzie zbiegały się wszystkie szlaki i wieści. Miło tu było powrócić. Rozejrzał się po komnacie. Na trzech ścianach królewskiej bib- lioteki półki uginały się pod ciężarem ksiąg. Między oknami nad mapą czterech prowincji Westrii wisiała mapa nieba. Po bokach masywnego biurka stały gablotki z szufladkami wypełnionymi ko- respondencją i raportami. Caolin zerknął na mapy, potem znów wyjrzał za okno. Mgła znad rzeki zakrywała gwiazdy. Seneszal nachmurzył czoło. Czuł ciasnotę tego miejsca, pozba- wiony tu spokoju i prywatności, jakich wymagała praca umysłowa. Musiał znaleźć sobie inną siedzibę — poza miastem, lecz niezbyt daleko — gdzie mógłby bez przeszkód śledzić ruchy gwiazd, a nawet podjąć na nowo studia nad obrzędową magią, przerwane w chwili opuszczenia Akademii Mędrców. Przyglądał się mapie Westrii, miastom i twierdzom, górom i rze- kom. Były cztery święte góry: Górska Dama w Morskich Wrotach, Matka Ognia w Szańcach, Czerwona Góra pośrodku, rzucająca cień na Laurelynn, w Coronie natomiast Ojciec Gór — największa z nich wszystkich. Wspinamy się stokiem Góry, Wspinamy się stokiem Góry, Wspinamy się stokiem Góry, Chętni poznać nowe drogi... Faris dreptała w rytm pieśni, wyszukując oparcia dla stóp na stromej ścieżce. Na przedzie Rosemary potknęła się na kamieniu i zaklęła pod nosem. Podniosła się jednak i dalej szła niestrudzenie. Jeden z mistrzów rozpoczął nową zwrotkę pieśni. Najpierw zawtó- rowały mu uczestniczące w wyprawie kobiety, potem mężczyźni i już po chwili wszyscy należeli do chóru. Gdyby kobieta zaczęła zwrotkę, odpowiedzieliby jej wprzódy mężczyźni. W taki oto sposób śpiewali naprzemiennie, odkąd o świcie przystąpili do wspinaczki. W miarę jak zbliżali się do szczytu Ojca Gór, zwrotki zawierały coraz pobożniejsze treści. Faris poprawiła chlebak i kawałek drewna umocowany na ple- cach. Każdy z nich dźwigał szczapy na ognisko. Była to tylko jedna z wielu wypraw organizowanych już z myślą o święcie przesilenia letniego. Zwierzęta juczne nie poradziłyby sobie na tak stromej ścieżce, nawet gdyby uznano za rzecz stosowną wykorzystywanie zwierząt do takich zadań. Sam szlak wytarty był w litej skale przez setki przechodzących tędy stóp. Dawno już przekroczyli linię wiecznego śniegu, minąwszy przed trzema godzinami ostatnie kamienne zabudowania Akademii. Faris zastanawiała się nad powodem swej wyśmienitej kondycji. W dzie- ciństwie większość czasu spędzała wraz z Farinem na dziennych włóczęgach po wzgórzach otaczających Sokolą Żerdź. Przedkładała otwarte przestrzenie i towarzystwo brata nad przebywanie w ci- chych, mrocznych salach rodowego zamku. Nogi nie zapomniały, jak zręcznie omijać przeszkody, a po trzech tygodniach prostego jedzenia, ścisłego przestrzegania harmonogramu i robienia przeróż- nych ćwiczeń odzyskała dawną formę. Poruszając się w rytm pieśni, śmiała się wesoło i wdychała z lubością czyste powietrze, owiewana chłodnymi podmuchami wiatru, a zarazem skąpana w ciepłych pro- mieniach słońca. , Jehan słusznie mnie tu przysłał!" — pomyślała w pewnej chwili, jakkolwiek ramionajej tęskniły, by go znów przytulić. Zastanawiała się, czy dałby radę wspinać się z chorą nogą — ciekawe, czy rana już się zagoiła? Czy aby wbrew radom nie przeciążał nogi? Nie wiedziała. Ostatecznie zgodziła się poznać niektóre zdolności ludzkiego umysłu; umiała już ochronić się przed wszystkim prócz silnego, desperackiego naporu, oraz sięgnąć do cudzej duszy. „Jehanie!" — wysłała w świat cichy okrzyk. Przez krótką chwilę ogarniała świa- domością całą błyszczącą okolicę, wysyłając swe myśli jako prezent dla niego. Własna naiwność pobudziła ją do śmiechu. Mistrzowie dopiero po wielu latach ćwiczeń próbowali słać w ten sposób wia- domości. Trudno się wszakże spodziewać, by po trzech zaledwie tygodniach osiągnęła wystarczające umiejętności, chyba że przesła- nie rzeczywiście pofrunęło na skrzydłach miłości. „Dziećmi jesteśmy jednej matki..." — zaczęła przełożona Aka- demii nową strofę, przerywając na moment na zakręcie dróżki. Szaty nosiła szare jak skała, lecz w słońcu włosy srebrzyły jej się nad zaciemnionym obliczem niczym śnieg. Mistrzowie, studenci i sama góra — wszystko ujęte było w monochromatycznej tonacji: od czystych czerni i bieli kapłanów i kapłanek — zwolnionych od pełnienia religijnych funkcji na czas dokończenia studiów — po- przez mętne, ciemnoszare opończe adeptów mających za sobą wę- drówkę do Awahny, aż po siwe stroje uczniów z nie wybielonych materiałów, przypominających barwą rozdeptany śnieg na skraju ścieżki. Od gorących źródeł pod szczytem napłynął z wiatrem zapach siarki, lecz rozwiał się już po chwili. Czy dlatego właśnie wybrali te kolory? Święta góra była przecież samym rdzeniem Corony, podobnie jak Corona—rdzeniem Westrii. Serce Faris zamarło i zaraz podskoczyło, gdy ujrzała nad ścieżką błękit nieba, co znaczyło, że są już blisko wierzchołka. Korona. Pomyślała nagle o Sali Wizjonerów w Akademii, gdzie poranne światło, przeświecając przez wielkie okno witrażowe, oble- wało wypolerowaną posadzkę barwnymi kształtami. Człowiek mógł stąpać między nimi, wspinać się po Drzewie Życia. Minąwszy sfery Ziemi i Księżyca, mógł skręcić na lewo do Merkurego bądź na pra- wo do Wenus, i dalej poprzez każdy aspekt boskości... albo też przekroczyć od razu sferę Słońca i wejść w wieńczący wszystko blask, w Światłość poza granicami bytu. „Błogosławione światło, błogosławiona ciemność" — śpiewano. Faris przystanęła, gdy skończyła się pochyłość. Przy ścieżce leżał głaz. Usiadła na nim, wyczerpana tym ostatnim wysiłkiem w roz- rzedzonym powietrzu. Po chwili uniosła głowę i rozejrzała się cie- kawie. Na samym szczycie góry słońce stopiło śnieg. Powstało tu nie- wielkie zagłębienie, jakby szczyt zapadł się pod własnym ciężarem. Kłęby pary szły od gorących źródeł, dzięki czemu topniał śnieg i rosła zielona trawa. Przełożona Akademii stanęła z uniesionymi ramionami nad za- chodnim skrajem wgłębienia, twarzą do Mistrza Jałowców, który zajął miejsce po przeciwnej stronie. Korona opoką będzie, Korona opoką będzie, Korona opoką będzie Dla chętnych poznać nowe ścieżki... Ci, którzy pierwsi odsapnęli po trudach wspinaczki, zaczęli zmiatać popiół po ognisku płonącym w czasie święta Beltane na kamiennej platformie, usytuowanej w południowej części wierz- chołka. Po kilku minutach Faris ruszyła ku nim środkiem zagłę- bienia. Klucząc między gorącymi źródłami, dotarła do samego środ- ka i tam przystanęła, dygocząc, jak gdyby jakieś głuche wibracje wprawiły w drżenie jej ciało. Czuła łaskotanie. Południowe słońce raziło w oczy. Wstrzymała oddech, gdy robiło się jaśniej i jaśniej. Powietrze zdawało się przesycone tajemnicą... Za chwilę odzyska zdolność widzenia... za chwilę wszystko będzie wyraźne. Z krzykiem zasłoniła twarz przed oślepiającym światłem. Kiedy otworzyła oczy, leżała na ziemi blisko skraju wgłębienia z głową na kolanach Rosemary. W kręgu tłoczących się wokoło uczniów wypatrzyła spokojne spojrzenie Mistrza Jałowców. — Światło... — wyszeptała żałośnie. — Straciłam światło... — Wiem. — Mistrz kiwnął głową, ujmując jej dłoń. — Powi- nienem był cię uprzedzić, żebyś nie zbliżała się do środka góry. — Naruszyłam zakaz? — A czy muszą być zakazy? — Uśmiechnął się. — Tutaj jest biegun mocy. Faris przymknęła powieki. — Szkoda, że nie wytrzymałam bodaj chwili dłużej, było tak cudownie. Nie chciałam stamtąd wychodzić. — Wszyscy podążamy ścieżką, walcząc z lękiem przed świat- łem — odparł mistrz. — Niewielu do niego dociera, a już rzadko kto powraca, by wskazać innym ścieżkę. — Niektórzy idą prosto po koronę — powiedziała Rosemary. — Ale przełożona powiada, że to najtrudniejsza ścieżka. Reszta z nas poznaje kolejne aspekty jak ta wiewiórka, co przeskakuje z gałęzi na gałąź. — Zaśmiała się. Faris usiadła powoli. Jasne niebo wisiało nad nimi na kształt misy z szafirowego szkła. Rosemary miała zatroskaną minę, lecz Faris wyglądała na zadowoloną. — I tak w końcu docieramy w to samo miejsce — rzekł mistrz. —Chodź. — Pomógł Faris wstać. — Z platformy roztacza się widok na połowę Westrii. Rosemary ruszyła przodem. Rześki wiaterek wywiewał pasemka włosów z jej warkocza, tworząc z nich złocistą aureolę. — Tam jest warownia! — Wskazała na fortecę stojącą u podnó ża góry niczym amulet z różowego kamienia. Faris przysłoniła oczy, kierując wzrok na zachód, poza górskie łańcuchy, w których plątaninie kryła się warownia, gdzie ojciec dumał nad jej mariażem — odmówił udzielenia córce swego błogo- sławieństwa, aczkolwiek ślubu nie mógł już unieważnić. Ostatni masyw biegł prosto jak strzała przez sześćdziesiąt mil. A dalej, po raz pierwszy w życiu, Faris dostrzegła lśniące fale morza. — Patrzcie, tam widać Czarną Szklaną Górę, Matkę Ognia! — zawołał jeden z uczniów. Faris popatrzyła we wskazanym kierunku. Druga ze świętych gór znacznie przewyższała swoich najbliż- szych towarzyszy. Podobnie jak Ojca Gór, i ją wciąż zdobiła śnieżna czapa. Uchodząca z wierzchołka wąska smuga dymu przypominała, że wulkan jest nadal aktywny. W tle, osłonięte błękitną mgiełką, majaczyły kolejne łańcuchy gór. Mistrz Jałowców wbijał spojrzenie w dal z dziwnie stroskanym obliczem. — Tam właśnie leży Święta Dolina Awahny — rzekł cicho. — I Pielgrzymi Szlak, który nigdy nie wiedzie tą samą drogą. Faris oderwała wzrok od twarzy mistrza, lecz jej niedoskonała jeszcze mentalna osłona nie zdołała odeprzeć tęsknoty starca. Zmu- siła się, by popatrzeć na migotliwą smugę Dorady, płynącej od Szańców na południe, gdzie nikła w złocistej mgiełce. Gdzieś tam leżały Las Costas i Morskie Wrota oraz, pośrodku królestwa, dobra koronne. Ziemie, z którymi związał ją los. Cała kraina zlała się nagle w całość w oczach Faris — podobnie położone na planszy elementy układanki ujawniają się nagle przed patrzącym jako spójna struktura. W tym przypadku była to jednak struktura żywa, a promienie słońca zdawały się raczej przeświecać ją na wylot, niż na nią padać, jakby owa widzialna Westria stanowiła ledwie welon narzucony na nieodgadniona, piękniejszą rzeczywi- stość. Wyciągnęła szeroko ramiona, jak wyciągała je przed Jehanem. Wspomniała wypowiedziane kiedyś słowa: „Kocham cię jak życie, lecz moje życie to ta ziemia". — Królowo, spójrz na swoje królestwo! — odezwał się Mistrz Jałowców. — Życzę pomyślnych rządów! 8 Podróż rzeką Rzeka skrzyła się w blasku słońca. Przez szybki w ołowianych ramkach wpadały do komnaty skrawki światła, które rozsiewały na pobielonym suficie migotliwą pajęczynę. Mijały pierwsze dni czerwca. Za trzy tygodnie powinna przypłynąć wybranka króla. Jehan wykrzywił usta, zdając sobie sprawę, że gdyby teraz była przy nim Faris, z jeszcze większą niechęcią oczekiwałby na mające się odbyć lada chwila spotkanie. Odwrócił się od okna. — Kazałeś im przyjść tu o dziesiątej? — zapytał Caolina. Seneszal podniósł wzrok znad papierów, które dotąd wertował. — Tak. Lord Brian... — Lord Brian już tu jest! — Otworzyły się drzwi i salę nawiedził cień wielki niczym pień dębu. Jehan zesztywniał. Zawsze zapominał, jak olbrzymią posturą obdarzony jest lord komendant Las Costas. Szybko więc zasiadł w wysokim krześle u szczytu stołu, aby różnica wzrostu poddanego i króla mniej rzucała się w oczy. Brian wsunął się do komnaty i stanął z głową nieznacznie pochy- loną, znieruchomiały w ukłonie. Za nim rozległy się następne kroki, a skrzydło drzwi domknęło się za Erykiem. Przystanął gwałtownie, aby nie wpaść na Briana, który nawet nie drgnął. Jehan odął wargi. Iście para dębczaków... Dwakroć więcej zim wysmagało skórę Briana, srebrne kosmyki wplatały się już w jego bujną kasztanową grzywę i brodę, podczas gdy Eryk stał wyprężony, broda dopiero niedawno mu się wysypała. Byli wszelako równi wzrostem, a bary Eryka miały szansę osiągnąć wkrótce szerokość ramion Briana. Król po raz pierwszy spotkał się z Erykiem, odkąd ten opuścił warownię. Cieszył się, że widzi go w tak dobrej kondycji. Brian zlustrował młodzieńca od stóp do głów, pokłonił mu się lekko i niewiele głębiej królowi. Potem zajął swoje miejsce z weso- łymi błyskami w bursztynowych oczach. Eryk poczerwieniał, ukło- nił się nisko Jehanowi i usiadł po przeciwnej stronie stołu. Do komnaty weszły niezauważenie jeszcze dwie osoby. Jehan wyciągnął rękę do tęgiej kobiety, której srebrne loki połyskiwały w słońcu. — Lady Elinor, lord Theodor pozdrawia cię serdecznie i dzię kuje za raporty. Dama, będąca przyrodnią siostrą Theodora i przedstawicielką jego interesów w Laurely nnie, uśmiechnęła się i pochyliła nad dłonią króla. Jej towarzysz, lord Diegues dos Altos, posunął się naprzód dumnym krokiem. — Przypuszczam, że Eryk z Morskich Wrót może reprezen tować swojego ojca, gdyż niniejsza sprawa w niewielkim stop niu dotyczy interesów północy, ale co ma Robert na swe uspra wiedliwienie? — warknął Brian. — Miałem nadzieję, że go tu zobaczę. Z całym szacunkiem dla lorda Dieguesa, ale omawiany problem jest nazbyt poważny, aby jego ciężar składać na barki delegata. Lord Diegues zesztywniał. — Lord komendant Szańców dał mi pouczenie... Przynoszę pismo od niego... — Zaczął grzebać w sakwie. — Wstrzymaj się, wierzymy ci. Na razie usiądź. —Jehan wska- zał krzesło po swej lewej ręce. Dostrzegł cień kpiny na zwykle kamiennym obliczu Caolina. Poirytowane burczenie lorda szybko ucichło, gdy spoczął na nim wzrok króla, zanim przesunął się dalej, omiatając pozostałe twarze. — Problem jest zaiste poważny, więc lepiej będzie, jak czym prędzej przejdziemy do rzeczy — powiedział spokojnie. — Pilne obowiązki zatrzymują lorda Roberta poza Laurelynnem, lecz rozma- wiałem z nim i znam jego zdanie. — Król zamilkł. „Szwagier eskortuje teraz moją małżonkę z Elder do Świętego Gaju i jeśli będziecie marnować mój czas, zostawię was na pastwę losu i ruszę jej na spotkanie!" Myśl tę uwięziły zaciśnięte usta, lecz było coś w wejrzeniu Jehana, co przykuło uwagę słuchaczy. — Ufam, że lord z południa przywiózł z sobą list — podjął formalnym tonem. Brian popatrzył nań twardo, po czym podsunął mu zwitek papie- ru, do tej pory schowany w garści. Caolin sięgnął po pismo. Lord komendant po raz pierwszy raczył spojrzeć na seneszala. Oczy mu się zwęziły, lecz nic nie powiedział. Caolin pochylił głowę i uśmiechnął się z lekka. Rozwinąwszy papier, zaczął czytać czystym, beznamiętnym głosem: Lordzie Brianie, Z głębokim żalem zawiadamiam, że dnia drugiego maja pięciu ludzi z mojego drugiego patrolu, opuściwszy tawernę w Santibarze, ruszyło w kierunku południowym do Elayi, gdzie spalili i splądrowali majątek położony kilka mil za granicą. Jak mi doniesiono, właściciel miał urodziwą córkę, którą żołnie- rze z patrolu zobaczyli, gdy wraz z rodziną odwiedziła bazar w Santi- barze. Sam wiesz, że wielu ludzi prowadzi handel po obu stronach gra- nicy, nie dbając o to, czy miasto należy do Westrii, czy też do Elayi. Podobno dziewczyna przebywała akurat z wizytą u krewniaków, więc żołdacy, kiedy jej nie znaleźli, spalili zabudowania, aby dać upust złości. Zamknąłem ich w lochu, a poszkodowanemu zapro- ponowałem rekompensatą. Mam nadzieją, że zaaprobujesz takie po- stępowanie. Proszę, abyś' możliwie najszybciej poinformował mnie o swej woli. Łącząc wyrazy szacunku, Twój wierny sługa sirMiguel de Santera Komendant Balleoru Gdy przebrzmiały ostatnie słowa Caolina, nastąpiła cisza. Jehan słyszał wiatr szumiący w gałęziach topól rosnących nad brzegiem rzeki i ciche śmiechy dzieci. „Kiedyż i moje będzie się tam bawić?" — dumał. Caolin odłożył z szelestem pismo. — Nic więcej nam nie powiedział. — Mówiąc to, umiejętnie modulował głos. — Nic więcej nie było do powiedzenia — rzekł Brian. Wyrwał zwinięty papier z rąk seneszala, gdy ten zamierzał włożyć go do swej teczki. — A po cóż ci to, mości seneszalu? Z pewnością twoje sługusy niebawem dostarczą ci tych samych informacji. — Wy- szczerzył kpiarsko zęby. — Moi... pracownicy donoszą mi tylko o tym, co się stało — poprawił Caolin, nadal łagodnym tonem, choć złe błyski pojawiły mu się w oczach. Brian pochylił głowę, aż dotknął stołu szpicem brody. — Moi ludzie nigdy mnie nie okłamują! Caolin wzruszył ramionami. — No tak, ty wiesz najlepiej. Ale jeśli to istotnie wiadomość od sir Miguela, i jeśli faktycznie pisze prawdę, to czemu Elaya tak się piekli, ha? — Otóż to — podchwyciła lady Elinor. — Z żalem człowiek słucha narzekań na Westrian, niemniej ludzie powiadają, że żołdacy na odległych placówkach często przekraczają wszelkie granice przy- zwoitości, jak gdyby uważali ludność tubylczą za coś gorszego od siebie. Toczący hardo wzrokiem Brian teraz nachmurzył czoło, rozwa- żając słowa damy. — Może powinienem wybierać rekrutów z okolicznych miesz kańców? — rzekł w zamyśleniu. — Władza lokalna miałaby ich na oku, zawsze popierałem coś takiego... — Musnął spojrzeniem króla. — Jeżeli tak wygląda prawda — przerwał mu lord Diegues. Brian wwiercił bursztynowe oczy w delegata lorda Roberta. — Toleruję twoją obecność, mój panie, lecz nie zniosę żadnych zniewag! Oceniam swoich ludzi miarą ich lojalności, choć twój lord chyba inaczej! Niepodobna wyśledzić każdy krok człowieka. Jeśli sir Miguel zdradził, drogo za to zapłaci, lecz nie wydam nań wyroku zaocznie. — Prawa dłoń komendanta zamknęła się na potężnym złotym pierścieniu, wsuniętym na palec wskazujący lewej ręki. Spojrzał w oczy królowi. Ten właśnie pierścień dostał od Jehana przed piętnastu laty, kiedy składał mu przysięgę hołdowniczą. — Skuteczny przywódca pilnuje poddanych, żeby nie mogli wyrządzić mu szkody! — rzekł Caolin zimno. Eryk przenosił wzrok to na Briana, to na seneszala, splatając i rozplatając na stole swe szerokie dłonie. — Gdyby przykład lorda był natchnieniem dla ludzi, nie musiał- by ich wcale pilnować. — Słuszne słowa, koguciku — prychnął Brian. — Ale prowincja to nie plac turniejowy. Ludzie nie pójdą za tobą, gdy im jeno chwałę przyobiecasz. Muszą znać wartość nagrody. Ty zdobywasz lojalność podwładnych, broniąc ich domów i rodzin, a czasami nawet ich dobrego imienia. Eryk oblał się rumieńcem, szukając odpowiedzi. Twarz rozjaśniało mu cętkowane światło odbite od rzeki. Jehan odchrząknął. — Jedność Westrii zapewniają więzi między człowiekiem a czło- wiekiem, między człowiekiem a ziemią. Każdy ponosi cząstkę odpo- wiedzialności. Są jednak pewne sprawy, które dotyczą królestwa jako całości. — Trzeba tylko dojść do porozumienia, jakie to są sprawy — powiedział Brian, uśmiechając się przelotnie. — Jeśli Elaya podejmie przeciwko nam działania wojenne, pierw- sze uderzenie nie pójdzie raczej na Las Costas, ale na Szańce, jak dwa lata temu — stwierdził lord Diegues. — O ile Elaya wykorzysta ten pretekst — wtrąciła lady Elinor. — Ale czy tak będzie? Moim zdaniem, nad tym właśnie powinniśmy debatować, i nad ewentualnymi środkami zaradczymi. Dzieci na chwilę podniosły hałas, potem znów ucichły. Jehan usłyszał odbicie piłki. — Wolałbym na razie uniknąć otwartej konfrontacji. Zbroja to nader niewygodny strój ślubny — rzekł z uśmiechem. — W takim razie sypnij groszem — poradził Caolin. — Dzier- żawca majątku niech dostanie więcej złota, sto laurów niech poprawi humor gubernatora Palisady. A winowajców wychłostać. — Oczywiście, ciebie by to satysfakcjonowało! — warknął Brian. — Jeśli tak postąpimy, dojdą do wniosku, żeśmy słabi. Płacimy, pomyślą, bo nie możemy walczyć. — Eryk spojrzał zdziwiony na swą pięść, która szurała po stole. Brian zlekceważył jego słowa, nie spuszczając oka z króla. — Jeśli nalegasz, Jehanie, przeniosę sir Miguela, ale pozwól mi zająć się tym osobiście. To ja odpowiadam za Las Costas. Wszystkie spojrzenia skupiły się na królu. Jehan obserwował grę świateł na ścianie, zaprowadzając ład w myślach. Zaczerpnął odde- chu i już, już miał odpowiedzieć. , Jehanie!" Głos Faris rozbrzmiał mu w głowie, a fala jej miłości ogarnęła go niczym powiew ciepłego wiatru. Wizje białych, połys- kujących zboczy i czystej kopuły niebios nałożyły się na świetlne smugi na ścianie. Przytłoczyła go przestrzeń, blask. Faris wydała mu się bardziej rzeczywista niż wówczas, gdy trzymał ją w ramionach. I raptem, równie szybko, jak się pojawiło, rozwiało się wrażenie jej obecności. Wypuścił z płuc powietrze. Wargi zaczęły przekazywać to, co przygotowała tymczasem osobna część jego umysłu: — Nie, nie będę nalegał na przeniesienie sir Miguela. Po tym in cydencie będzie niezwykle czujnym komendantem. — Jehan wciąż czuł się oślepiony. Komnatę wypełniało światło, które połyskiwało na trefionych włosach Briana, błyszczało w jego źrenicach, podkreś- lało niedźwiedzią posturę lorda komendanta. — Żadnych pieniędzy nie ślijciejuż Elayanom, poślijcie im winowajców. A kiedy odbudują zniszczone zabudowania, zostaną przeniesieni. Będą mieli dość oka- zji, aby się wyżyć, strzegąc szlaków handlowych w Szańcach. — Światło było wszędzie. Czoło Eryka jawiło się niemal zbyt czyste, by na nie patrzeć, jego oczy przypominały źródła krystalicznej wody. Jehan wziął się w garść, by dokończyć. — Napiszę też do lorda Palisady i do jego księcia, jak jeden lord do drugiego, równi rangą i siłą. — Lojalność bila z twarzy lorda Dieguesa i lady Elinor. „Moi ludzie" — pomyślał Jehan. „Ależ są piękni". — Pragniesz, panie, żeby w kancelarii sporządzono szkic noty? — zapytał Caolin. Wygładziły się załamania na twarzy seneszala. Zamigotał długimi palcami, chowając dokumenty do teczki. Światło wykrzesało iskry z jego szarych oczu. Jehan przeciągnął się radośnie, po czym ułożył dłonie na stole. — Nie. Skorzystam z twej opinii, lecz ten list napiszę osobiście. To na mnie ciąży odpowiedzialność za Westrię. — Uśmiechnął się do Briana, żałując, że ten nie może dzielić z nim radości. Lord, spuściwszy wzrok, spojrzał na swe pokryte bliznami ręce i na złoty pierścień. — Dobrze się czujesz, panie? Wyglądasz jakoś dziwnie — rzekł Caolin, kiedy zostali sami. — A więc to widać? Wszystko trwało tak krótko, między jed- nym oddechem a drugim. — Jehan odepchnął krzesło i zbliżył się do okna. — Zdobyłem miłość mojej pani i czuję się nadzwyczajnie! — stwierdził na pół śpiewnym tonem. — Jehanie... — powiedział Caolin z wahaniem — wyrażasz się trochę niejasno. — Faris zdobywa wiedzę tam, na górze. Wybaczyła już mi, że ją opuściłem. Gdy przed chwilą do mnie zawołała, ujrzałem jej oczami zaśnieżone stoki Ojca Gór. Byliśmy złączeni. — Jehan potrząsnął głową, nie potrafiąc dać prostego wytłumaczenia, choć na samo wspomnienie tego, co wtedy czuł, krew mu szumiała i dzwo- niło w uszach. — Och, Caolinie... Powinieneś się kiedyś zakochać! Światło zachwiało się na obliczu seneszala. — Nie... To nie moja droga. Zresztą, ktoś musi stąpać mocno po ziemi, skoro ty chodzisz z głową w chmurach. Blask wody raził w oczy. Caolin wspomniał źrenice Jehana, migoczące niczym szafirowe gwiazdki. Przymknął powieki i oparty o balustradkę wsłuchiwał się w słowa Ercula Ashe'a. — A zatem, panie, Hakim MacMorann zaprosił mnie, żebym w środę wieczór zjadł z nim kolację w zajeździe Pod Trzema Waw rzynami. Teraz muszę dać mu odpowiedź. Sądzę, że powinienem być otwarty na jego oferty, w razie gdybyś chciał wiedzieć więcej. „Chciałbym wiedzieć, czy ci pijani żołdacy zostali ośmieleni zachętą Briana... lub jego pobłażliwością" — pomyślał Caolin. ,3alleor podlega Brianowi, musi więc być jakiś sposób, by zrzucić nań winę za to, co się tam stało!" — Dobrześ postąpił, Erculu — rzekł po chwili, patrząc na swego rozmówcę spod wpół przymkniętych powiek. — A zatem, w prze- konaniu Hakima MacMorana, nie wiemy, że prosty elayański ku- piec, jakiego udaje, śle księciu Palomonowi w Alcastello raporty wraz z towarami, które u nas nabywa? — Wygląda na to, że nie wie. Rzecz jasna, na ulicy nie mógł się wdawać w szczegóły, ale w obecnej kryzysowej sytuacji szuka pewnie dokładniejszych informacji od tych, jakie można uzyskać na bazarze. — Podmuch chłodnego wiatru, wiejącego od odległej zato- ki, szarpnął za ciężkie poły płaszcza Ercula. Caolin pokiwał głową. — Król zamierza napisać do księcia w Elayi, ale jeśli oni chcą wojny, to wątpię... — Urwał. Zapędził się niebezpiecznie daleko, o włos od krytyki króla. Caolin nigdy nie widział, by Jehan promieniał takim pięknem, nawet gdy przed piętnastu laty spotkał go pierwszy raz jako chłopca pełnego miłości dla świata. Teraz król urzekał dodatkowo niewzru- szoną, męską siłą. — Udasz się na to spotkanie, Erculu — rzekł pośpiesznie. — Powiesz Hakimowi, że nie doceniam twej wartości, a skoro nie nagradzam cię podług twoich zasług, chcesz sobie znaleźć innego pana. Chętnie przekażę ci kilka informacji dla niego... może nawet garść prawdziwych! — Doskonale, panie. — Ashe uśmiechnął się pod nosem. —Jest jeszcze jedna sprawa. Nadzorca sygnalistów doniósł, że umarł stróż ogniska na Czerwonej Górze. Prosi, abyś zarekomendował kogoś na to stanowisko. — Na Czerwonej Górze — mruknął seneszal, kierując wzrok na zachód poza mury miasta i gmatwaninę wzgórz upstrzonych łąkami. Za nimi wznosiła się święta góra o czerwonych laterytowych zbo- czach, ciemnych z tej odległości. Jej wyniosła sylwetka była tak swojska, że wyczuwało się ją bardziej niż widziało. Swego czasu Caolin wspiął się na sam szczyt. Pamiętał panującą tam martwotę, dającą człowiekowi wrażenie, że stoi zawieszony nieruchomo nad obracającym się światem. — Tak, znam kogoś odpowiedniego. Nieszczęsną istotę, która źle słyszy i od urodzenia ma skrzywiony język. Ale nie będzie tam musiała słuchać ani mówić, jedynie patrzeć. Margit obejmie tę funkcję tymczasowo. Będę ją nadzorował, nim znajdziemy bar- dziej kompetentnego zastępcę. Poślij robotników, niech wyremon- tują kwatery w starym forcie. Caolin skierował wzrok z powrotem na rzekę. Kilkanaście łodzi cumowało poniżej balustrady, gdzie odmalowywano je dla uczcze- nia przybycia nowej królowej. — Doskonale, panie. — Ashe zbierał się już do odejścia, lecz znieruchomiał, widząc, że Caolin stoi w miejscu. Seneszal potrząsnął głową. — Niebawem spotkamy się w kancelarii. Chcę jeszcze coś prze myśleć. Królowa... Caolin odegnał z myśli obraz Jehana, zamiast tego skupił się na jego słowach. Ażeby dotknąć umysłu króla z takiej odległości, Faris musiała w ciągu zaledwie jednego miesiąca nabyć umiejętności, które inne adeptki osiągają dopiero po latach. Czyżby umiała też czytać w cudzych myślach? Kiedy Jehan tulił ją w ramio- nach.. . czy nie dotknęła jego duszy? — Bez względu na zdanie króla, Faris nie jest jeszcze gotowa, aby stać się Panią Klejnotów! — powiedziała oschle przełożona Akademii Mędrców. Kiedy się odwróciła, Mistrz Jałowców ujrzał jej profil wyrysowany w brzasku jutrzenki niby klinga miecza. — Ależ Madronio, nic już na to nie poradzimy—odparł głucho. — Ludzie czekają na nią w każdej zagrodzie stąd do Laurelynnu. Z całej Westrii zjeżdżają się tłumy do Świętego Gaju. A każda następna zwłoka okrwawi serce Jehana. — Niecierpliwi się tak jego serce czy może jakaś inna część ciała, hę? — burknęła uszczypliwie. Na zewnątrz parsknął koń, na co odpowiedział mu drugi. — Przez trzy lata opiekowałaś się tu Jehanem i takie masz o nim mniemanie? — zapytał mistrz z goryczą. Po chwili milczenia westchnęła i położyła mu rękę na ramieniu. — Rzeczywiście, tak się nie godzi... Ale sam wiesz, że w kwestii Faris mam rację. Powinna tu zostać przynajmniej jeden rok. Nor malnie każda kapłanka ćwiczy się tu cztery lata, zanim dostąpi inicjacji! Za oknem mistrz dostrzegł odzianych w czerń i biel jeźdźców Theodora, którzy stawali w ordynku na dziedzińcu. Zaraz też poka- zał się Sandremun, ściągając wodze swego niespokojnego rumaka. Dwaj ludzie przyprowadzili parę osiodłanych wierzchowców. W jednym z nich mistrz rozpoznał czarną klacz Faris. — Faris poznała podstawy i wie, jak zasłonić swój umysł — powiedział spokojnie. — W czasie inicjacji otrzyma ducha Klejno- tów. A ich historię pozna w Laurelynnie. — Ducha! Historię! A co z dyscypliną i oderwaniem od spraw ziemskich, nieodzownymi warunkami zapoznania się z mocą Klej- notów? Myślisz, że nauczy się wszystkiego na dworze? — Czemu nie? — zapalił się. — Nie po to została powołana, by się wyrzec świata, ale by mu służyć. Jej miejsce jest w Laure- lynnie! — Nie pouczaj mnie w kwestiach Drogi Poznania! A może już żałujesz dokonanego wyboru?—Odwróciła głowę, choć reszta ciała nie drgnęła. Mistrz cofnął się pamięcią do dni, kiedy był zwykłym uczniem, a ona już Mistrzynią Mocy. A później, gdy wrócił z Awah- ny z nowym imieniem i obrazem tajemnic doliny wciąż żywym przed oczami, powitała go jak równego sobie i obdarzyła miłością. To było jednak dawno temu, zanim stała się przełożoną Akademii Mędrców, a on rozpoczął służbę u króla. Promyki światła tworzyły nimb z jej włosów, lecz nie wydobywały z cienia gładkiej, mahoniowej cery. Zdało mu się, że dostrzega w jej oczach iskierkę zapomnianego śmiechu. Uczuł w krtani ucisk przemilczanych słów. Potrząsnął głową. — Wszystkie drogi prowadzą w końcu do Awahny — szepnął. Uderzono w dzwon. Zerknąwszy za okno, mistrz zauważył wy- chodzącą z dormitorium Faris, odzianą w zielony strój jeździecki. Obok maszerowała Rosemary. Brzask opromieniał jej twarz. Przełożona Akademii podążyła za jego wzrokiem, a wtedy śmiel- sze już promienie słońca uwydatniły wszystkie zmarszczki na jej obliczu, owe ślady walki, jaką stoczyła, aby uzyskać spokój ducha. Przez chwilę dawna jej ascetyczna twarz, jak też ta młoda i pełna uwielbienia, pałająca niegdyś niesłabnącym wigorem, tudzież strasz- liwy wizerunek Faris, ukazany mu przez Panią Ognia — wszystko to przemknęło po kolei przed oczami mistrza, a potem jeszcze zlało się na moment w jedną twarz i znikło. Wyciągnął rękę, czy to w geście sprzeciwu, czy prośby — sam nie wiedział. Ale kiedy znów mógł widzieć, zauważył, że przełożona trzyma jego dłoń. — Czas na ciebie — powiedziała łagodnie. — Nie pojedziesz z nami? — Razem z eskortą i całym tym bagażem? Spędzicie w drodze dwa tygodnie. Popracuję tu jeszcze kilka dni, a potem ruszę na przełaj do Świętego Gaju. Ktoś zapukał cicho do drzwi, on jednak nie puszczał jej ręki. — To będzie podróż pokutna. — Czyżby wylegiwanie się w pałacach tak cię rozmiękczyło? —Zaśmiała się. — Nie jestem taka krucha, dotrę do Gaju przed tobą, bez obaw! — Pogłaskała go po policzku, a wtedy odwrócił się i odszedł. Faris zeszła ostrożnie po schodach do głównej izby karczmy Pod Kamiennym Krzyżem, zaciskając palce na spódnicach rozpiętych na usztywnionych halkach. Miała na sobie jedną z tych sukni, które uszyła jej Berisa, gdy ona przebywała w górach: ściśle dopasowana w talii na laurelyńską modłę, z rękawami —jak sobie tego życzyła — zwężanymi przy nadgarstkach i z wierzchnią marszczoną spód- nicą z małym trenem. Po prostych tunikach, jakie zakładała w Aka- demii, to ograniczenie swobody ruchów wydawało jej się wręcz nieznośne. Nareszcie jednak była czysta; nieustające bóle mięśni, nadwerę- żonych sześciodniową jazdą, trochę ustąpiły po gorącej kąpieli, jaka czekała na nią tu, w Tamiston. Wysłużone stopnie skrzypiały pod stopami (Sandremun powiedział, że to jeden z najstarszych zajazdów w Westrii), a co kilka kroków poprzez wąskie okienko dostrzegała rąbek podwórza i okrągły plac dla przyjezdnych, skąpany teraz w różowym blasku zachodzącego słońca. Cienie budynków stojących po zachodniej stronie placu kładły się na trawę, pełznąc w stronę sterczącej w górę, wygiętej w łuk konstrukcji, wykonanej z ma- teriałów, których starożytni używali zamiast kamienia. Miejscowa legenda głosiła, że podtrzymywała ongiś drogę biegnącą w powie- trzu, choć nikt nie umiał powiedzieć dlaczego. — Faris, poczekaj na mnie! Usłyszawszy Holly, tupiącą z tyłu na schodach, przystanęła, zbierając fałdy spódnicy. Dolatujący z głównej izby gwar rozmów tłukł się po klatce schodowej, lecz myśli zgromadzonych niżej ludzi były głośniejsze od okrzyków. Faris wyczuwała ich zaciekawienie, napięcie, nudę, a nade wszystko zniecierpliwione wyczekiwanie. Wiedziała, że to na nią czekają. Zamknęła oczy, wyobrażając sobie złoty welon, który by ją przysłonił, ale nie pozbawił całkiem widoczności. Owinęła się nim pomalutku i stała chwilę nieruchomo. — O Pani Ziemi! Coś tam przyjemnie pachnie! — powiedziała Holly, zatrzymując się przy niej. Faris uśmiechnęła się, zadowolona, że nie będzie musiała sama paradować przed tłumem. Razem ruszyły na dół. Przy stojącym najbliżej wejścia stole wysoki chudzielec z wilczo płowymi kłakami na głowie zastygł w bezruchu z kością wołową w ręku. To zdrętwienie udzieliło się natychmiast siedzącym po bo- kach czterem jego młodszym sobowtórom. W głębi izby kilku męż- czyzn w skórzanych kamizelach poganiaczy bydła, zobaczywszy Faris, pośpiesznie zdjęło z głów dziergane berety. Faris rozejrzała się wokoło w zapadającej szybko ciszy, aż dojrza- ła długą ławę, przy której siedzieli już Sandremun zRosemary, Farin, Andreas oraz inni, towarzyszący jej w podróży ludzie, jak również kilku szlachciców z okolicy. Na nią i na Holly czekały puste miejsca. „Jehan uraczyłby teraz wszystkich uśmiechem i słowami powi- tania" — pomyślała. Ale Jehana tu nie było. Faris uniosła czoło, złapała spódnice i ruszyła środkiem izby. — Żyzne ziemie leżą tu odłogiem, głównie wzdłuż strumienia Małego Niedźwiedzia. Mógłbym tam zebrać dobry plon kukurydzy, panie, nie zaniedbując wcale kuźni. Gdybyś tylko pozwolił mi spró bować. — Czarna broda mężczyzny kołysała się, kiedy mówił. Faris przypomniała sobie, że przedstawiono jej go jako Jonasa Ferrero, kowala. Wróciła do przerwanego zadania, które polegało na skosztowa- niu możliwie jak największej ilości potraw, tak aby gospodyni nie poczuła się urażona, choć jej żołądek mógł się przy tym zbuntować. Dietrick z Wilczego Wzgórza, dzierżawca włości, na terenie których leżał Tamiston, zabrał głos w odpowiedzi: — Nie widziałbym przeciwwskazań, gdyby tylko Mistrzyni Es- ther nie oponowała. Już raz nas ostrzegała, abyśmy trzymali się przyjętych granic. — A niech sobie gada! Może i jest kapłanką w Elder, alem nie zauważył, żeby popierała ją Akademia Mędrców! I cóż to jej się dzieje? Ziemię należy uprawiać, a ja za zboże kupiłbym więcej żelaza. Wszędzie w Westrii chwalą moje miecze. Całe Tamiston zasłynęłoby w świecie, gdybym miał dosyć rudy. — Kowal opróżnił kufel i westchnął. Faris pamiętała argumenty, jakie padały na uczel- ni, więc i ona westchnęła, szczęśliwa, że Mistrz Jałowców wyjechał już do Elder i nie mógł słyszeć tej rozmowy. — Mości kowalu, to niezupełnie prawda! — Rosemary ściągnęła brwi, zatrzymując łyżkę wpół drogi do ust. —Ziemia obdziela swymi owocami na swój własny sposób. Powinniśmy być jej wdzięczni, że czasem pozwala ludziom wtrącać się ze swoimi unowocześnieniami. Dietrick obrzucił ją ciepłym spojrzeniem. Jego synowie, siedzą- cy dalej przy stole, również zerknęli na Rosemary. — Wychowałem się na tej ziemi i chyba cię rozumiem. — Wybacz mi, pani — wtrącił się znów Jonas Ferrero — ale już zbyt długo przeróżne legendy napełniają nas strachem. Świat jest szeroki, a ludzi na nim niewielu. Przed nami nowe horyzonty! — Czyżbyś zapomniał o Kataklizmie? — spytała Rosemary niemal szeptem. — Jeśli nawet rzeczywiście ziemskie moce wystąpiły, by znisz- czyć rodzaj ludzki, było to w zamierzchłych czasach. Ani ja, ani nikt z moich znajomych nigdy nie widział żadnego Strażnika. W izbie uciszyło się raptownie, umilkły rozmowy. Faris do- strzegła obserwującego ich staruszka z ogorzałą twarzą i zimnymi oczami. Obok niego kobieta o włosach koloru późnego zmierzchu karmiła małą córeczkę. „Ludzie z Obrzeża" — pomyślała Faris. Potomkowie starych plemion, podobnie jak jej matka. Zastanawiała się, z jakiego szczepu i wioski tu przybyli. A tymczasem kowal mówił dalej: — Nawet królowi niepotrzebne już te jego Klejnoty... — Urwał nagle, zmiarkowawszy, kim jest Faris. A ona splotła ręce na podołku i odwróciła się do karczmarki. — Widziałam betonowy słup na środku waszego rynku. Po co tam stoi? — Cóż, pani — odparła kobieta bez namysłu — od niego właś nie pochodzi nazwa miasteczka: Tam's Stone; nie Tam's Town, jak większość ludzi sądzi. A do czego służy? Przetrwał Kataklizm, a któż z nas wie, jak starożytni wykorzystywali to, co zrobili? Wokół słupa lud ustawia kramy, kiedy w sierpniu mamy tu jarmark. Często przeciągają tędy kupieckie karawany, ale wówczas zjeżdża się tu naprawdę wielki tłum. — Machnęła ręką w stronę grupki siedzącej najbliżej kominka. — Szkoda, że nie możesz odwiedzić nas w sierp niu. — Jej szare oczy, patrzące znad rumianych policzków, zwęziły się do obwiedzionych zmarszczkami szparek. Faris upiła z uśmiechem łyk wina. — Chętnie bym tu wstąpiła. — Rozpoznawała mężczyzn i ko biety, które wcześniej widziała, gdy rozładowywali juczne muły. Wieźli jedwabne i bawełniane tkaniny z Wolnych Miast, solone ryby z Morskich Wrót, narzędzia pracy i ozdoby z Laurelynnu, sztabki żelaza aż z Elayi. Wszyscy zmierzali do warowni, gdzie wymienią towar na futra, surową wełnę i skóry, suszone mięso i ser. Dwaj chłopcy w zgrzebnych fartuchach zaczęli uprzątać ze stołu. — Nie zatrudniamy tu minstreli, pani, aczkolwiek miło nam, gdy nasi goście bawią się wesoło. Pozwolisz, pani, że poproszę, aby ktoś zechciał umilić czas towarzystwu? Rosemary nadstawiła pilnie uszu. — Ot, tam siedzi sir Farin, na niego zawsze można liczyć — rzekła z szerokim uśmiechem. — Sam król darował mu harfę. Kiedy Farin skończył grać, śpiewać zaczęli kupcy głosami złą- czonymi w jednostajnym rytmie, który dopasowany do kroku mu- łów, pomagał im w pokonywaniu dziesiątek znojnych mil. Napię- cie niepostrzeżenie zaczęło opuszczać Faris. Część świec pogasła, a reszta rzucała chybotliwe blaski na pogrążone w półmroku twarze, naznaczając je niejaką tajemnicą. W Akademii Faris dowiedziała się paru rzeczy o innych zamieszkujących Westrię nacjach. Teraz jed- nak uświadomiła sobie, jak mało wie o swoich poddanych. Kupcy skończyli śpiewać. Krótką chwilę ciszy, podczas której rozglądano się za następnym ochotnikiem, przerwało powstanie czarnowłosej kobiety, która uprzednio zaintrygowała Faris. Przeka- zała córkę pod opiekę siedzącemu obok staruszkowi. Kiedy wystą- piła na środek izby, miejscowi nagrodzili ją rzęsistymi oklaskami. — To Tania Kruczowłosa, nasza uzdrowicielka — wyjaśniła szeptem karczmarka. Jest wielką znawczynią ziół, choć nigdy nie była w Akademii Mędrców. — Gdzie się więc wszystkiego dowiedziała? — Wiedza zachowała się w jej rodzie. Ten stary tam to jej wuj, zwie się Długa Stopa. Jest naczelnikiem wioski Miwok, położonej u źródeł strumienia Małego Niedźwiedzia. Tania strząsnęła do tyłu swą bujną grzywę. Nosiła ciemnopo- marańczową, sięgającą kostek szatę, przepasaną w wąskiej talii tkaną szarfą. Stopy i ramiona miała odsłonięte. Jeden z młodych parobków wyciągnął zza pasa drewnianą fujarkę, drugi zdjął ze ściany bębenek. Po próbnym wstępie bębnienie przeszło w miarowy rytm. Przez chwilę tancerka prawie się nie ruszała. Kiwała się nieznacznie na boki, tylko jej stopy szurały po ziemi. Kiedy jednak fujarka pod- chwyciła melodię, a jej tęskny głos wfrunął między stateczne takty bębenka niczym motyl na łąkę, Tania rozchyliła ramiona, jakby chciała uściskać całe towarzystwo. Faris nie wiedziała, jak długo już tańczy kobieta z Miwok i w któ- rym momencie harfa Farina włączyła się w melodię, wzbogacając ją delikatnymi, dworskimi dźwiękami, podobnie jak książę podnosił rangę wiejskiej uczty swoją obecnością. Faris poczuła szarpnięcie w nogach. Sercem popłynęła do tan- cerki, a złota muszla, w której się dotąd zamykała, rozwiała się teraz jak mgła. Czuła naprężone mięśnie Tanii i sprężystość wytartej dębowej podłogi. Przepełniona radością tancerki, wespół z nią od- dawała się bezgranicznie muzyce, nadawała dźwiękom widomą postać, kształtowała przestrzeń wokół siebie, rzucała na publikę urok formą tańca. Faris zdawała sobie sprawę z obecności obcych, lecz strach ją opuścił. Każda kobieta i każdy mężczyzna z osobna wnosił coś nowego do ruchów tancerki. Ona, forma, świat, wszystko odbite w dziesiątkach wyobrażeń, obrośnięte dziesiątkami wspomnień. Fa- ris zrozumiała je wszystkie, a poprzez nie — Westrię. „Lud Jehana" — pomyślała. A potem, z zaskoczeniem: „Teraz i mój lud". Kiedy taniec dobiegł końca, Faris wspięła się chwiejnie na piętro i zapadła w sen pozbawiony marzeń. Przebudziła się wszakże w no- cy, a chcąc odetchnąć świeżym powietrzem, stanęła przy oknie, skąd mogła patrzeć na księżyc w drugiej kwadrze. Oblany jego wątłą poświatą stos nie pogrzebanych śmieci za karczmą nie kłuł w oczy, zdając się teraz bezimienną mogiłą. Dalej plac tonął w pomroce; pusty, jeśli nie liczyć cienia tajemniczego słupa z betonu. Dwa dni później, minąwszy granice Corony, wjechali na teryto- rium Szańców, gdzie wsiedli na łodzie czekające już na nich w Elder na brzegach Śnieżnego Potoku. Tam też spotkali się z Robertem, lordem komendantem prowincji, człowiekiem krępym, w barach szerokim, którego oblicze tchnęło niespożytą siłą tutejszych gór, a oczy — ich chłodnym spokojem. Wyrażając serdeczne życzenia pomyślności dla Faris, eskorta Sandremuna ruszyła z powrotem, zastąpiona przez topornikó w z gwardii lorda Roberta. Wszelako sam Sandremun nadal im towarzyszył, wespół z Farinem, Rosemary i Mistrzem Jałowców. Dwa dni jazdy dzieliły ich od Laurelynnu, a trzy od Górskiej Damy, spoglądającej z wysoka na wody zatoki. Łódź ślizgała się z bajeczną lekkością pomiędzy brzegami, nad którymi łany dojrzewającego zboża sięgały aż po horyzont, jak gdyby rzeka wylewała się z koryta falami złota. Ludzie patrzyli na nich z przystani, jednakże królewskie łodzie mknęły bez przystanku, póki bystry nurt nie zmieszał się najpierw z nurtem Dorady, a później Ciemnej Wody. Za zakolem rzeki zniknęły im z oczu zamglone kontury Szańców. Na zachodzie i południu majaczyły teraz niższe góry, a zwłaszcza jeden szczyt wybijał się ponad wszystkie — Czerwona Góra, jak wyjaśnił jej lord Robert. Niebawem mieli tam dotrzeć. Dopłynęli do Laurelynnu nad Wodą, kiedy świt zalewał ceglane mury miasta różowymi blaskami. Natychmiast otoczyła ich chmara łodzi kolorowych niczym motyle. Bandery i proporce łopotały na wietrze, z pokładów rzucano wieńce, zamieniając rzekę w łąkę, którą przecinały majestatycznie królewskie łodzie. Faris spoglądała z tęsknotą na miasto, coraz jaśniejsze, w miarę jak wstawał ranek. Czy Jehan wciąż był tam, gdzie sztandar Westrii wskazywał na rezydencję króla, czy też wyruszył już do Świętego Gaju? Chętnie zatrzymałaby się tutaj. Spokój ducha, z jakim wyjeż- dżała z Akademii Mędrców, teraz ją opuścił. Miała ojcu za złe, że potępił jej małżeństwo, ale co będzie, jeśli zostanie zmuszona uznać jego racje? Czy da sobie radę wśród obcych? Zamiast błyszczące- go swojsko Ojca Gór, tutaj nad południowym brzegiem rzeki pięła się pod niebo posępna góra, skrząca się miejscami w promieniach wschodzącego słońca. — Żałuję, że nie może być teraz z tobą moja lady Jessica — odezwał się cichy głos. Faris odwróciła się i ujrzała lorda Roberta, równie jak ona owiniętego płaszczem przed porannym chłodem. Wiatr targał jego brązowymi włosami, przeplecionymi tu i ówdzie srebrnymi kosmykami. — Niepotrzebnie się kłopoczesz — odpowiedziała Faris. — Wkrótce i tak się spotkamy, po co więc miałaby znosić z nami trudy podróży? Robert spochmurniał. — Wiem, że nie u wszystkich kobiet tak to wygląda, ale Jessica zawsze choruje przez pierwsze trzy miesiące ciąży. Bardzo chciała ci towarzyszyć. Wychowała się w Laurelynnie i opowiedziałaby ci zapewne o wielu rzeczach, które cię interesują. „Także o tym, jaką mam być dla Jehana? I o tym, co powinna robić królowa?" Wszyscy składali jej dowody życzliwości, czuła jednak w głębi duszy, że nie do końca pochwalają wybór dokonany przez króla. Odwróciła głowę, nie wiedząc, jak zareagować na wyważoną grzeczność lorda Roberta. Targany prądami rzecznymi pokład drżał, gdy łódź oddalała się od Laurelynnu, spychana drągami na głębię, w główny nurt, gdzie słabiej odczuwało się siłę dopływającej Ciemnej Wody. Na lewo i prawo rzeka rozgałęziała się miriadami odnóg i kanałów, opływa- jących efemeryczne wysepki delty. Jedynie opancerzony cegłą Lau- relynn opierał się naporowi rzeki, a i to wyłącznie dzięki nieustającej czujności ludzi. Drągi nie sięgały już dna. Barką zatrzęsło, gdy cztery łodzie holownicze stanęły równo przed nimi i napięły się liny. Wiosła migotały w słońcu. Kątem oka Faris dostrzegła, jak coś — może wydra? — zsuwa się z brzegu do strumienia. Czerwonoskrzydłe ptaki dawały nura w wodę wokół łodzi. Wśród sitowia smukłą szyję ukazała biała czapla. To była ich kraina; bez względu na powodzie i zawieruchy — one pozostaną. Faris wzdrygnęła się na myśl, z jaką łatwością nawet mniejsze klęski żywiołowe zmiatają z powierzchni ziemi dzieła ludzi. Robert, okazując Faris troskę, zarzucił jej na ramiona jeszcze swój szary, wełniany płaszcz. Tuż po południu przepłynęli wzdłuż wąskiej wyspy zwanej Włócz- nią i, celem zmiany wioślarzy, przybili do przystani na Ostrowie Juliana, wystarczająco wysokim, by dźwigać niewielką wioskę na swym grzbiecie. Faris wraz z resztą podróżników zeszła na ląd, aby po raz ostatni rozprostować kości przed wpłynięciem do zatoki. — Czy ta wyspa zawdzięcza swą nazwę Julianowi Starbairno- wi? — zapytał Farin, zarzucając harfę na plecy i śpiesząc, by nie zostać w tyle. — W Morskich Wrotach powiadają, że to właśnie król Julian ją stworzył — odparł lord Robert, przystając. — Jak mówi legenda, wrogowie przyparli go do brzegu rzeki, a prąd Dorady był zbyt wartki, żeby mógł się z nim mierzyć. Użył więc Kamienia Ziemi i Morskiej Gwiazdy i wydźwignął z dna wyspę. Rozpoczęli wędrówkę ścieżką biegnącą skrajem wyspy, odwra- cając twarze od podmuchów wiatru i trzymając poły swoich płasz- czy. Wiatr szumiał w oczeretach, szeptał nad rwącymi wodami, niósł buczenie niezbyt już odległego morza. — Cała ta ziemia należy do Morskich Wrót? — chciała wiedzieć Rosemary. — Wszystko stąd na północ, od zachodniego brzegu Dorady do samego morza. Faris podążyła wzrokiem za wyciągniętą ręką lorda Roberta: od gładkich niby jajka w koszyku, pozostawionych już z tyłu nagich pagórków — ich wiosenna ruń poczęła uzyskiwać letnie, złociste zabarwienie — aż do poszarpanych gór na zachodzie ze stokami pokrytymi kępami zarośli, którymi szarpały podmuchy wilgotnej bryzy. Pomiędzy nimi rozciągała się falista dolina, schodząca do brzegów rzeki. — Żyzna ziemia — orzekł Sandremun, spoglądając spod przy- mrużonych powiek na zbite w ciasnym kręgu zabudowania i stado tłustych krów w oddali. — Na tych polach można by urządzić przedni turniej rycerski. — Farin zdjął z pleców harfę i zaczął wygrywać melodię marszową. — Albo rozegrać bitwę — powiedział Robert. — To ostatnie bezpieczne miejsce, gdzie barki mogą dobijać do brzegu, a nie ma tu żadnej fortecy, która broniłaby ujścia rzeki. Faris skierowała spojrzenie na zachodnie wzgórza. Morskie Wrota... Zastanawiała się, co słychać u Eryka. Z zadumanej miny Rosemary wnosiła, że jej przyjaciółka myśli o tym samym. Święty Gaj znajdował się na terenie Morskich Wrót i wszystkie Marchie musiały przysłać przedstawicieli na uroczystość wręczenia Klejno- tów nowej królowej. Rosemary z pewnością spotka Eryka. „A ja spotkam Jehana". Tej nocy miała odbyć czuwanie na Górskiej Damie, a nazajutrz przejść inicjację, połączoną z odebraniem Klejnotów. Zostanie pra- wowitą królową Westrii. Nagle dzień, którego oczekiwała z takim wytęsknieniem, wydał jej się zbyt bliski. Szybkim krokiem weszła na nadrzeczną skarpę. Jedynie z tego punktu widokowego mogła oglądać zbocza góry, jak strzelają w nie- bo nie osłonięte gmatwaniną pomniejszych pagórków. Jako ciemny stożek na horyzoncie, góra ta nieustannie zaprzątała myśli Faris w czasie podróży na południe. Tutaj jej obecność była wręcz przy- tłaczająca. Cofnęła się bojaźliwie, jak gdyby cień góry miał sięgnąć przez wodę i ją dopaść. — Masz rację, Czerwona Góra to źródło mocy — odezwał się opodal Mistrz Jałowców. Faris przełknęła ślinę. — Jest zła? — Nieliczne tylko rzeczy są złe same w sobie, choć wielu można użyć w niegodziwych zamiarach. Moc Czerwonej Góry przeciwsta- wia się czasem zamysłom ludzi. Zbudowaliśmy na niej latarnię, bo wznosi się w samym sercu Westrii. — Uśmiechnął się pod nosem. — Nie lękaj się, Górska Dama wyda ci się zupełnie inna. Tak pokrzepiona na duchu Faris popatrzyła w dół rzeki, gdzie łańcuchy wzgórz obrębiały połyskliwą taflę zatoki. Ale kiedy ruszyli już z powrotem do przystani, poczuła skradający się za nią cień Czerwonej Góry. Oparty o parapet latarni Caolin obserwował maleńkie łódki su- nące wolno po rzece. Rozpoznał zieloną i złotą farbę barki, ale wiedziałby nawet bez tego, jakiego pasażera wiezie: Faris z Sokolej Żerdzi, przyszłą królową Westrii. Już wkrótce Jehan zjedzie drogą z Mgielnego Domu — domku myśliwskiego, który ojciec jego zbu- dował na wzgórzu wyrastającym ponad zatokę — po czym wypłynie żaglowcem na spotkanie swej pani. Caolin widział w wyobraźni, jak obie jednostki spotykają się na wodzie, jak nazajutrz rano Jehan i Faris biorą udział w uroczystości w Świętym Gaju. Choćby nie wiedzieć jak długo dął w róg, nie przeszkodzi już w ich połączeniu. Poczuł ból w palcach. Gdy zerknął na nie zdziwiony, okazało się, że sine knykcie zaciskają się kurczowo na poręczy ochronnej. Ode- rwał je jednego po drugim, obserwując wyciśnięty na skórze wzór kamienia. Odsunąwszy się krok do tyłu, przeniósł wzrok ponad uprzątniętą platformą, na której ułożono drwa na sobótkowy ogień, ponad niż- szymi stokami Czerwonej Góry, poza fałdy nadbrzeżnych pagór- ków, poza krańce Wielkiej Doliny i osnute mgłą szczyty Szańców na wschodzie. Cofając się spojrzeniem, dostrzegł błyszczące w popołudniowym słońcu mury Laurelynnu. Każdy maleńki domeczek odcinał się wyraźnie w złotych promieniach. Z kolei w górze rzeki leżały maleńkie wioseczki, bardziej zaś na południe stała forteca wielkości wieży z zestawu szachowego. Jakże łatwo byłoby poruszać nią na planszy Westrii, gdyby tylko dysponował odpowiednim zasięgiem. Rozciągała się przed nim wspaniała panorama. Cały świat leżał u stóp Caolina! Zawiłości polityki, bagno nadziei i obaw, w którym grzęźli ludzie, ślepi na dobro królestwa i swoje własne — z tej wysokości wszystko to wydawało się arcybanalne. Dlaczego pozwa- lał, aby sprawiało mu kłopoty dwoje maleńkich ludzików? Seneszal odwrócił się gwałtownie w stronę schodów zbiegają- cych z latarni do zabudowań na niższym szczycie. Świeże drewniane gonty musiały pocętkować wysłużone dachy, lecz ściany z czerwo- nego kamienia nie potrzebowały naprawy. Miał nadzieję, że robot- nicy zastosowali się do jego wskazówek w kwestii przebudowy wnętrza. Minął drzwi głównego budynku i skręcił za narożnik, gdzie przed chatą kobieta wieszała na sznurze bieliznę. Wydął wargi i zagwizdał przeraźliwie. Po chwili odwróciła się i doń podeszła, wycierając ręce w fartuch. Słońce grzało mocno i dekolt jej sukni, popuszczonej na sznurowaniu pod szyją, odsłaniał w połowie pełne piersi. — Jak się masz, Margit? — przywitał się uprzejmie. — Dobrze ci tutaj? Masz wszystko, czego ci potrzeba? Przewiercała go oczami, które rozbłysły, gdy odczytała minę seneszala. Pokłoniła się lekko i wargi jej zadrżały, jakby próbowała wydobyć z gardła dźwięki, które wpadły tam w potrzask. Po prawej stronie twarzy Margit linia policzka i szczęki zdawała się opadać, ściągając w dół powiekę, jakby jej rysy topniały. Caolin westchnął ze zniecierpliwieniem i pstryknąwszy palcami, skupił na sobie jej wzrok. Nadal próbowała coś powiedzieć, lecz on wtłoczył obrazy w jej świadomość: obraz siebie samego wchodzą- cego do stróżówki latarnika, obraz innych bezimiennych postaci nie wpuszczanych do środka, wreszcie obraz Margit wchodzącej do pierwszego pomieszczenia, aby posprzątać, i cofającej się od we- wnętrznych drzwi. — Z wyjątkiem ciebie nikt nie ma prawa wejść do tego pomie- szczenią, a z wyjątkiem mnie nikt, nawet ty, nie ma prawa przekra- czać progu wewnętrznych drzwi! — szepnął. — Oto twój klucz. — Wydobył z sakwy mosiężny kluczyk, pomachał nim przed oczami Margit i przejechał delikatnie po jej zdeformowanym policzku, zalanym rumieńcem wstydu. Na koniec, równie zdawkowym ru- chem, jakim wyciągnął kluczyk z sakwy, Caolin wrzucił go w szcze- linę między piersiami Margit. — Strzeż go dobrze, Margit, bo jeśli mnie zawiedziesz, miła, przemieni się w węża i ukąsi cię w serce! — Caolin posłał przy tych słowach odpowiedni obraz, przytrzymując ją drugą ręką, żeby mu się nie wyrwała. Ciepło jej piersi ulżyło posiniaczonej dłoni senesza- la, czuł pod palcami wyraźne bicie serca. — Ale ty się postarasz, Margit, bo któż by się o ciebie zatroszczył, jeśli nie ja? — Puścił ją i stał z uśmiechem. Z wolna strach gasł w jej oczach. Podszedł do głównego budynku i własnym kluczem odemknął drzwi zewnętrznego pomieszczenia. Ściany, jak był przykazał, ob- wieszono półkami na książki. Między kominem a wąskim łóżkiem ustawiono długi stół. Za materac służył cienki siennik, na podłodze nie było żadnego dywanika. Powiesił płaszcz na kołku przy drzwiach i ledwie musnąwszy wzrokiem sprzęty pierwszej izby, zdjął mniejszy kluczyk z uwieszo- nego na szyi łańcuszka. Otworzył drzwi do drugiego pomieszczenia. Wtem się zatrzymał, uśmiechnął i wrócił po świecę. Komnata była pozbawiona okien, od podłogi po sufit pomalowa- na na czarny, maskujący kolor. W chwili obecnej jedyne jej wypo- sażenie stanowił czerwony, lity kamień, wyciosany w blok sześcien- ny. Caolin wszelako, rozglądając się dookoła, widział już w wy- obraźni ołtarze poświęcone czterem żywiołom, które postawi w ką- tach, oraz lśniące linie pentagramu, który narysuje na podłodze. Na razie była to tylko pusta komnata, rozbrzmiewająca echem jego kroków i pachnąca jeszcze farbami. Ale gdy ją konsekruje, już jutro, będzie niczym forteca, ośrodkiem jego władzy. Letnie przesi- lenie to najlepszy czas do rozpoczęcia tak wielkiego dzieła. Nieprzypadkowo Jehan właśnie wtedy zamierzał uczynić Faris Panią Klejnotów. Caolin zabrał świecę i wyszedł, ryglując za sobą pieczołowicie drzwi. Taras za domkiem wysunięty był poza ścianę skalną. Mimo że znajdował się niżej od głównej platformy, człowiek mógł stąd doj- rzeć równie odległe strony. Caolin oparł się o murek, wdychając głęboko rześkie powietrze. Wkrótce zmierzch roztoczy nad światem swoje sine skrzydła. Dolinę okryła jasna mgiełka, rzeka błyszczała niczym potok złota. Wzrok seneszala błądził wśród jej zakoli, przy- ciągany nieodparcie do Górskiej Damy, która czuwała nad zatoką, plecami zwrócona do morza. Zachodni widnokrąg jaśniał, jak gdyby słońce wylało się na niebo. Oślepiony Caolin zacisnął powieki, lecz kontur góry zdążył wryć mu się w pamięć. Jehan stał na dziobie „Morskiego Brata" z oczami utkwionymi w Górską Damę. Z ramieniem zawiniętym wokół figury delfina, balansował ciałem, gdy statek kołysał się na falach, zbliżając się zygzakiem do celu. „Faris powinna już dotrzeć do Morskiej Warowni" — pomyślał. „Ma za sobą już pewnie pół drogi". Zbocza góry udrapowały się w purpurowe woale, wieczorna zorza błyszczała pomarańczowym odcieniem wielkich^opali, jakie czasem sprowadzano z Aztlanu. Blaski zalewały ich fala za falą, obmalowując porośnięte lasem krawędzie wysp złocistymi wstęgami. Jehan słyszał śmiechy marynarzy. Sir Randal opowiadał swemu przyjacielowi Austinowi, panu Morskiej Warowni, o dziewczętach, które spotkał w Las Costas. Tymczasem królowi serce łomotało w piersi niczym rytualny bęben i nie mógł się ruszyć z miejsca. Nieraz zdarzało mu się w dzieciństwie, że świat wokół niego zamierał, a Źródło Wszelkiego Piękna zdawało się znajdować na wyciągnięcie ręki. Dopiero teraz sobie uzmysławiał, ile to już lat upłynęło, odkąd po raz ostatni doświadczył podobnej radości. — Pani Ognia — wyszeptał. — Wychwalam cię ponad wszyst- ko... ale bądź dla Faris równie łaskawa, jak byłaś dla mnie! Gdy statek przechylił się przy zmianie halsu, Jehan zmrużył powieki, porażony łuną zorzy; znów słyszał dźwięki otaczającego go świata. Wyprostował się i przesłonił ręką oczy. Płynęli przez morze ognia. 9 Pani Klejnotów Dreszcze przechodziły po skórze Faris, kiedy chłodna woda spływała po jej nagich piersiach, brzuchu i między udami. Oglądała swoje odbicie, wymalowane pastelowymi kolorami na ciemnej toni stawu, które raz po raz znikało niby zjawa nie z tego świata. Obec- ność owej zjawy wydawała się w tej chwili nie mniej prawdopodob- na od tego, że to ona, Faris, tutaj się znajduje, uroczyście przygoto- wywana do współżycia z królem. Młoda kapłanka z Bongarde wtarła z uśmiechem trochę różane- go mydła w gąbkę i zaczęła szorować plecy Faris. Długi dzień nareszcie przygasał, zachodzące słońce ozdabiało jej bladą skórę ognistymi, kryształowymi paciorkami. Druga kapłanka zanurzała muszlę w wodzie i polewała ramiona Faris, podczas gdy trzecia rozczesywała jej długie, lśniące pukle. Sylwetki odzianych w szare szaty starszych kobiet ciemniały między porastającymi brzegi stawu drzewami wawrzynu. Ich szeptane modły pogłębiały jeszcze ciszę panującą na stokach. Faris stała nieruchomo, mimo że każde delikatne dotknięcie gąbki parzyło jej skórę. Po długiej podróży powinna właściwie z zadowoleniem przyjąć kąpiel. Dlaczego jednak miała wrażenie, jakby darto z niej duszę pasami? Doświadczyła już w życiu rytu- alnych obmyć: gdy wchodziła w wiek dojrzałości i przed pierwszą inicjacją, przez jaką przechodzą wszyscy mieszkańcy Westrii, nim wybiorą sobie imię. Czyż powodem był fakt, że obce osoby mogły oglądać wszystkie jej niedoskonałości, nawet jej bliznę? Tutaj wszakże nie padały na nią zdumione, szybko odwracane spojrzenia, których tak się bała. Tutaj oceniano ją podług innych kryteriów. Dostała gęsiej skórki, gdy znów spłynęła po niej woda. — Zimno ci, pani? Jutro ci będzie gorąco. Gąbka pieściła bok Faris. Przechwyciła wspomnienia kapłanki o twardym, splecionym z nią ciele — męskim ciele, jak owo obce ciało, które wkrótce ją posiądzie. „Chyba się nie boję?" — myślała. „Chciałam, żeby Jehan posiadł mnie w jaskini, ale wtedy połączyła nas jakaś więź, nie mająca nic wspólnego z ceremonialną ofiarą w służbie Westrii!" — O tak, Pani była dla ciebie łaskawa — skonstatowała jedna z kobiet, zatrzymując wzrok na delikatnie wymodelowanych pier siach Faris. Faris uciekła myślami od melodii srebrnych dzwonków. Bariera, którą próbowała się odgrodzić od świata, z chwiejnym migotaniem rozwiała się w nicość. Własne ciało zdawało się Faris niewiele bardziej materialne, jakby istota jej bytu ulatywała w ciepłe, letnie powietrze. Wtem napotkała chłodne spojrzenie przełożonej Akademii Mędr- ców, stojącej po drugiej stronie stawu. Cienie na jej twarzy były równie niezachwiane co stoki Ojca Gór. Faris wyprostowała się, podejrzewając, że kobieta wyczuła jej strach. ,Jestem Faris!" — Znów zaczęła swoje. „Jestem chuda, blada i pokryta bliznami. Są we mnie rzeczy, które nie mogą się wydostać na światło dzienne, poza tym nic mi nie wiadomo o ludziach i świe- cie. Co ja tu robię?" Nadal prześladowały ją oskarżenia ojca. Ale zaraz nadeszła odpowiedź: „Zostanę Panią Klejnotów". Nie wiedziała tylko, czy myśl ta była jej własną, czy też zrodziła się w innym umyśle. Postąpiła krok do przodu w mimowolnym proteście, lecz kapłanki natychmiast ją otoczyły i wciągnęły z powrotem w zimne objęcia górskiego stawu. Chwilę leżała bez ruchu. Krągłe piersi wystawały nad powierzchnię wody, czarne włosy rozlały się wokół głowy niczym wodorosty. W końcu wstała nieporadnie. Śmiech kobiet rozbrzmiał echami wśród drzew. „Jestem Faris i nie pozwolę wam skraść mojej duszy!" Gorące łzy skąpały jej z policzków do zimnej wody. Wciąż chichocząc, dziewczęta pomogły jej wyjść na brzeg, wy- tarły ją do sucha i odziały w szatę z nie wybielonego płótna. Niebo, okryte ciemnogranatową barwą, zdobiły czarne desenie drzew. Zza gałęzi zamrugała szyderczo gwiazda Pani. Kiedy przywiodły Faris na łączkę, gdzie miała czuwać tej nocy, ostatnie zorze wieczorne już gasły, a na niebie gwiazdki rozkwitały niczym pierwsze stokrotki na łące, którą niebawem przykryje białe kwiecie. Twarze kapłanek mieniły się blado pod kapturami, kiedy kolejno ściskały Faris. I choć potem odwróciły się, a ich czarne szaty wsiąk- nęły w mrok, Faris długo jeszcze słyszała w oddali śpiewy. Wśród gór królujesz, w koronie gwiezdnej, Nad wielkim morzem, Płaszczem błękitnym otulasz ziemię; I mnie chroń, proszę! Niczym piastunka, co dziecko tuli Na swoim łonie, Daj mi schronienie, bo gdzież ma izba? Gdzież głowę skłonię?... Faris rzuciła się na rozesłane koce, ukryła twarz w szorstkiej wełnie i gorzko zapłakała. Nagle posłyszała delikatne cykanie świerszcza. Wśród drzew po drugiej stronie polany głębszym już głosem skrzeczał chór rzekotek. Faris usiadła, pociągając nosem, lecz koncert trwał bez wzglęlłu na jej boleść. Ostatni raz wstrząsnął nią dreszcz, po czym złożyła koce na kształt prowizorycznego posłania. Kiedy znowu leżała, okazało się, że ziemia zatrzymała ciepło dnia, chociaż niosący zapach siana wietrzyk, który suszył jej włosy, był dość chłodny. Stały nacisk ziemi na swój sposób przynosił ulgę. Przynajmniej ona była rzeczywista i godna zaufania. Księżyc wsta- wał nad drzewami. Zamknęła oczy. Kiedy ocknęła się ze snu, świat kąpał się w blasku. Przebywszy pół nieboskłonu, biały księżyc przyćmiewał gwiaz- dy niczym król; taki majestat bił mu z tarczy, że ziemia truchlała w pokorze. Koniuszki liści lśniły w jego zimnej poświacie. Oszra- niając srebrzystymi smużkami przygięte źdźbła traw, wzmagał na- strój tajemniczości. Coś ruszało się w cieniu pod drzewami. Faris pomyślała o dziew- czętach w kwietnych wiankach, których taniec oglądała w warowni. Dawało się słyszeć śpiewanie, coś jakby cienkie pojękiwanie wioli na granicy słyszalności. Mrowie przeszło jej po plecach. Jakieś cienie majaczyły ledwie w zasięgu wzroku, jaśniejsze, niż wynikało- by to z samego blasku księżyca. Jakże słodko śpiewały, płynąc ku niej morzem kryształowej trawy, kiwając na nią rękoma pełnymi światła. Faris usiłowała skupić się na wspomnieniu pieśni ludzi, smaku świeżo wypieczonego chleba, silnych ramion Jehana, jednakowoż osobliwa, księżycowa muzyka poderwała ją na nogi. Zrzuciła szatę, której ciężar tak jej doskwierał, rozpuściła włosy i ruszyła do tańca. Faris przebudziła się w świecie cieni, wygrzebała z koców i ro- zejrzała uważnie, przecierając oczy z ziewaniem. Coś jej się śniło... ale co? Przez szparę między gałęziami dostrzegła omglone skalne stoki, schodzące do brzegów zatoki. Woda miała ów miękki połysk wewnętrznej strony muszli; ciemnofiołkowa, opalizująca toń uzys- kiwała jaśniejsze, różowe zabarwienie, w miarę jak wstawał świt. Ostatecznie słońce wyjrzało zza wzgórz na wschodzie i odrealniony świat znów nabrał znamion rzeczywistości. Nadal oszołomiona wspomnieniem muzyki, Faris rozpoczęła powitanie nowego dnia. Raptem przerwała. Po osrebrzonej rosą łączce biegły ślady stóp. A zatem naprawdę tańczyła, nie był to tylko sen. Zadrżała, próbując sobie wyobrazić, co przyniosą jej świadome inwokacje, skoro takie rzeczy działy się, gdy spała. Nagłemu dudnieniu serca zawtórował nieubłagany łomot cere- monialnego bębna. Faris stała spokojnie, czekając, aż po nią przyjdą. * Caolin przywitał ranek na szczycie Czerwonej Góry. Nie za- chwycając się pięknem otulonej mgłą doliny, wrócił do domku. Aby dopełnić dzieła, dla którego zatrzymał się na górze, musiał efektyw- nie wykorzystać każdą chwilę dnia. Nocą wziął kąpiel. Teraz pieczołowicie przyczesał włosy i przy- wdział świeżą szatę z nie barwionego płótna, własnoręcznie uszytą. Narzędzia leżały poukładane na stole. Nadeszła pora, aby wykoń- czyć i konsekrować kaplicę, w której on będzie panem... własnych mocy. Odetchnął głęboko i podniósł miecz. Uśmiechnął się lekko, gdy światło pełgało po głowni, ukazując wyryte na nim jego imię. Oso- biście przetopił kawałek elayańskiej stali, a ukutą klingę przytwier- dził do kościanej rękojeści. Wątpił, czy broń wytrzymałaby długo w bitwie, lecz nie została stworzona do obrony przed rzeczywistymi wrogami. Podłoga trzeszczała, gdy szedł boso w stronę otwartych drzwi do wewnętrznego pomieszczenia. Serce biło mu nieco szybciej niż zwykle, lecz ruchy jego pozostały płynne i wyważone. Polegał dzisiaj na wiadomościach uzyskanych podczas długich studiów, nie na intuicji czy przypadkowej pomocy przyjaznych sił. Sztychem miecza dotknął ostrożnie dolnej krawędzi futryny. — W imieniu czterech żywiołów i Mocy, która nimi włada, zamykam tę kaplicę na własny użytek taką oto barierą. Ciągnąc klingę u podstawy ściany z prawa na lewo, zgodnie z ruchem słońca, przywołał w wyobraźni obraz mgły unoszącej się z bruzdy wyżłobionej w podłodze klingą miecza, która lśniła mętnie i krzepła. Kiedy dotarł do rogu, położył miecz na parapecie otwartego okna, wyszedł na werandę, ponownie go wziął i obszedł dokoła budynek. W taki sam sposób dostał się do środka i doszedł do futryny od drugiej strony. Wola Caolina wzmocniła i utwierdziła barierę, unosząc ją ponad dom, zamykając tym samym komnatę pod świetlistym kloszem. Nie widziało jej oczywiście oko śmiertelnika, była to bowiem mentalna konstrukcja, fundament całej serii obrazów, na którym wesprze się jego świątynia — zarówno duchowa, jak i materialna. Zebrana przez lata wiedza pozwalała mu sądzić, że kaplica ze wszystkich stron prócz drzwi zabezpieczona jest teraz przed niepożądaną ingerencją istot duchowych, obcych myśli, sugestii czy zaklęć. Oparł miecz o ścianę i chwilę odpoczywał. Wstrząsnął kilkakrot- nie ramionami, żeby pozbyć się w nich sztywności. Potem zacisnął wargi i wyzbył się wszelkich zbędnych myśli. Szykował się do wejścia. — Musisz tam wejść.—Kapłanka Świętego Gaju schowała ręce do szerokich rękawów zielonej tuniki i skinęła na Faris. Blask słońca — zielonkawy, przesiany przez gęstwę niezliczo- nych liści opromieniał twarze. Polana była pusta, wyłożona jedynie kobiercem szmaragdowego mchu. Faris podniosła wzrok na samotną sekwoję, opasłą w pniu i starganą wieloma zimami, a mimo to zielo- ną niby młode drzewko, które dopiero co rozwinęło listki na słońcu. Zatrzymała się jednak po kilku niepewnych krokach. Jak odbicie przesłonięte spadającym liściem, tak wielka sekwoja zatarła się jej przed oczami, i jak obraz powstający na uspokojonej tafli jeziora, ponownie ukazała swe kształty. Teraz jednak była to ludzka postać, mężczyzna z grzywą zielonych loków, o skórze i ubraniu w czerwonobrązowych odcieniach. Oczy miał głębokie niczym studnia czasu. Faris splotła ręce, chcąc opanować drżenie. Stała oto przed obliczem Pana Drzew. — Córo północy, piękna jak lilii kwiat, bądźże pozdrowiona. — Głos jego docierał do świadomości Faris z szumem wiatru kołyszą cego liśćmi. — Dziękuję, panie. Westchnął. — To ja pierwszy spośród Pierwszych Ludzi podpisałem się pod Przymierzem, jakie zatwierdziła twoja pramatka. Mnie też przysłu guje prawo przepytania każdej, która przybywa po Klejnoty Mocy. Tutaj zaczynają swe dzieło i tutaj spoczywają po skończeniu swej pracy. Ciężki zapach wilgotnej ziemi zatykał nozdrza. Co miała mu powiedzieć? — Zdobędziesz szacunek, władając tą ziemią... a czy nas usza nujesz? Będziesz napominać ludzi, by nie grzeszyli przeciwko so bie... a czy ich ukarzesz, gdy zgrzeszą przeciwko swym pokrewnym plemionom? Zgodzisz się stracić wszystko, ażeby wszystko zostało uratowane? „Tak... Nie! Co to ma znaczyć?" — Faris zmagała się z odpo- wiedziami, lecz zadął gwałtowny wicher, a kiedy znów mogła coś zobaczyć, zniknął Pan Drzew, a z nim razem polana. U jej stóp ział otwór głębokiej jamy. Obok siedział zakuty w zbroję rycerz z błyszczącym mieczem na kolanach. Wstał i pochylił miecz w jej stronę. Sztych zawisł nad sercem przyszłej królowej. — Jak brzmi twe imię? — Mam na imię Faris — wyszeptała, zerkając bystro na niego, czy to aby nie Jehan. — Nie tutaj — stwierdził obcym, metalicznym głosem. — Tutaj twe imię brzmieć będzie Poszukiwaczka Prawdy, póki nie zasłużysz na dostojniejsze miano. — Opuścił miecz i chwycił ją za rękę. — Zaczekaj... — Nie była całkiem pewna, co właściwie przy- rzekła Panu Drzew. Potrzebowała czasu do namysłu. — Wejdź, w imię Stwórcy Wszechrzeczy! — Wojownik wkro- czył do jamy. Usiłowała się opierać, ale on wciągnął ją na wąskie, tonące w ciemności schodki. Caolin przemierzał komnatę w kierunku zgodnym z ruchem słońca, posypując ją solą z trzymanej w ręku glinianej miski. — Niech kaplica oczyści się z duchów wszelakich! Na moce ziemskie, zaklinam, idźcie precz! Po dokonaniu obejścia odniósł miskę do sąsiedniej izby, wrócił z kropielnicą pełną święconej wody i powtórzył całą procedurę. Trzecie oczyszczenie przeprowadził przy pomocy kadzielniczki wy- dzielającej zapach mirry, a czwarte ze świecą, której blask dotarł do wszystkich zakamarków pomieszczenia. Na koniec szybkim ruchem miecza ustanowił zaporę na drzwiach. A potem stał nieruchomo pośrodku kaplicy, wsłuchany w swój oddech i świstanie wiatru wśród skalnych załomów. Dawno już prze- stał żałować, że brakuje mu tej wyczulonej wrażliwości, jaka pozwala się natychmiast zorientować, czy pomieszczenie jest oczyszczone. Polegał teraz wyłącznie na wiedzy i sile woli. Korzystał z mądrości Akademii, odrzucając jej wsparcie i zarazem zwierzchnictwo. — Powiedzie mi się! — mruknął. — Nie może być inaczej! — Odwracając się ku kolejnym kątom pomieszczenia, ze wzniesionymi rękami wygłaszał inwokację. — Ja, Caolin, poświęcam tę kaplicę, aby służyła mi do poszukiwań wiedzy oraz władzy nad mocami, które wrą w otaczającym mnie świecie, jak i tymi, co drzemią ukryte w moim wnętrzu! Poświęcam ją w imię czterech żywiołów, przez Moc, co powołała owe żywioły do istnienia, i na fundamencie góry, na której stoję. A jeśli zdradzę własne przekonania, niech one i mnie zdradzą! Podłoga zadrżała. Caolin zachwiał się, nie wiedząc, czy to prze- żyte emocje tak go oszołomiły. Krew pulsowała mu w skroniach. Kaplica nareszcie była gotowa, teraz należało wziąć się do jej wystroju. Cztery stopnie niżej Faris zatoczyła się w mrocznej komorze, przesyconej odorami wilgotnej ziemi. Gdy wpadła na ścianę, która od razu usypała się spod jej rąk, zaczęła desperacko macać wokół siebie. Przeszkadzał jej zsunięty na oczy kaptur. Dał się słyszeć głuchy stukot żelaza o drewno. Z nieokreślonego miejsca doleciała odpowiedź: — Kto wchodzi do świętego kręgu? — Strażnik Bramy prowadzi chętną do wzięcia udziału w miste- rium. — Głos jej przewodnika rozległ się bardzo blisko. Dosięgła po omacku zimnej zbroi i przylgnęła lękliwie do pancernego ramienia. — Czy została oczyszczona, jak nakazuje prawo? — Wszystkie wymogi prawa zostały spełnione. — A więc wejdźcie. Drewno zachrobotało o kamień. Ciężko dysząc, Faris postąpiła krok do przodu i nagle zdała sobie sprawę, że jest już w sanktuarium. — Czegóż szukasz, Poszukiwaczko? — zadudnił głos. Co powinna odpowiedzieć? Przyniosłaby wstyd Jehanowi, gdy- by teraz sobie nie przypomniała. Poza tym, cokolwiek miało ją tu spotkać, nie było zapewne tak straszne jak w jej wyobrażeniach. — Stąpam przez mroki i szukam drzwi... Żywioły bój we mnie toczą. — Wzięła głębszy oddech i dodała niezdecydowanie: — Klejnoty Westrii wzywają mnie, szukam niezbędnej mądrości. Nastała krótka chwila ciszy. — Kto przemówi w jej imieniu? — Ja przemówię w imieniu Akademii. — Faris rozpoznała nieco twardy, acz słodki głos Mistrza Jałowców. — A ja przemówię w imieniu Klejnotów! — Ów drugi głos był młody. Ciało Faris zadrżało niczym struna harfy, której sąsiadkę trącił palec muzyka. Ktoś delikatnym ruchem zdjął jej kaptur z głowy. Zmrużyła oczy oślepiona nagłą jasnością. Wszystko było po staremu. Stała znowu na trawie, sekwoje otaczały ją kołem, nad nią wisiało pogodne niebo. Nadal przebywała w znanym sobie świecie. Gdy oczy jej przywykły do światła, ujrzała przełożoną Akademii, która przeszywała ją wzrokiem spoza grani- towego ołtarza. Faris dostrzegła również sylwetki innych postaci w kręgu, lecz jakoś nie widziała ich twarzy. Po obu stronach dwa słupy wystrzeliwały w niebo — biały i czarny. A za nimi... czyżby stał Jehan? Światło znów poraziło jej oczy. — Chodź. Mistrz Jałowców obdarzył ją zachęcającym uśmiechem i popro- wadził bliżej ołtarza, gdzie uklękła, gładząc palcami kamień. Blask słońca tańczył w złotej misie. Przełożona Akademii zaczęła poddawać Faris słowa przysięgi, głosem czystym, przynoszącym ukojenie nerwów. Słowa odbijały się echem w jej duszy. — Upadłszy na kolana z nadzieją na poznanie tajemnicy, nie wiedząc niczego i nie kierując się własną wolą, przyrzekam nie rozpowiadać beztrosko o tym, co będzie mi ujawnione, a do wyzna- czonego celu wszelkimi siłami dążyć. Nadto przyrzekam nie przy- nosić ujmy posiadanej mocy, bez względu na pokusę, poprzez wy- rządzanie krzywdy innym istotom lub poprzez umniejszanie roli Przymierza. A jeśli przysięgę złamię, tedy zgładźcie mnie wy, o władcy wiatrów, którzyście władni zgładzić to, czego nikt inny nie zdoła, i uderzyć tam, gdzie nikt inny nie może! Nastąpiła przerwa. Faris zobaczyła miecz zbrojnego rycerza, wiszący nad płytą ołtarza. Głos wiązł jej w krtani na myśl, że własnowolnie wydaje na siebie wyrok. Niemniej podjęła: — I jako się niniejszym kłaniam pod owym mieczem, tak jego sądom się poddaję. Klnę się na me imię i na mą duszę, a także na tego, co jest wszystkim i wszędzie. Faris przylgnęła całym ciałem do ołtarza. Mistrz Jałowców deli- katnie pomógł jej wstać. Poprzez jej osłabioną barierę przedarła się fala jego troski. — Skoro odpowiedziałaś zadowalająco i przysięgę należytą zło żyłaś, wolno ci teraz ujrzeć rzeczy ukryte! — obwieściła przełożona głosem ciepłym jak promienie słońca. — Niechaj rozpocznie się misterium ziemi! Caolin przyklęknął w północnym kącie kaplicy i zapalił rząd żółtych świeczek przed wielostopniowym ołtarzykiem. Na samym wierzchu leżał skalny odłamek ze szczytu Czerwonej Góry. Na niższych stopniach stało gliniane naczynie z solą i wiklinowy koszyk z grudą ziemi, w której korzonki już zapuściło ziarnko zboża. Owe rekwizyty symbolizowały aspekty siły, jaką pragnął po- siąść: płodność gleby, uporządkowaną strukturę kryształków soli, a nade wszystko niespożytą wytrzymałość kamienia. Wolno wygłosił słowa konsekracji. — Jestem ziemią, fundamentem, sferą, w której początek biorą wszystkie żywioły. Treść słów docierała do świadomości Faris od strony stojącej przed nią postaci, wszakże sam dźwięk zdawał się wydobywać wraz z drżeniem ziemi spod stóp Pani. Suknia jej łączyła w sobie jasne, pszeniczne, upstrzone zielenią tony z brunatnymi cieniami wokół krągłości i zakamarków ciała równie zdobnego w kwiaty co majowa łąka. Oblicze, rodzące skojarzenie z wymodelowanymi przez wiatr wzgórzami, promieniało nieskalanym pięknem. — Witaj, o Pani Ziemi, w której każda istota uzyskuje swą formę! — Pierwsze słowa litanii wypłynęły z ust przełożonej Aka- demii, mistrza, wszystkich zgromadzonych w kręgu, a nawet, jak wydawało się Faris, zawtórowały im również liście i źdźbła traw. — Jestem ziemią. Moje ciało to żywa gleba, skały są mi jak kości, w moich żyłach płynie metal. Fale mnie zalewają, wicher smaga, ogień trawi, a mimo to trwam. Faris ugięła się pod brzemieniem ziemi. Upadła w ciemność bezdennych oczu Pani. Skały zwierały się na jej kościach. Przeciskała się przez niezliczone, wielobarwne warstwy. Rozumiała znaczenie nacisku, przemieszczenia i podziwiała nieskazitelność klejnotów, które nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Dostrzegła prawdzi- we oblicza duchów, które uczyły skały rosnąć. — Jestem ziemią. Jestem oblubienicą i matką. Ożywia mnie słońce i deszcz. Życie kiełkuje z mojego łona, by wznieść się raz jeszcze do nieba. Ze mnie pochodzi wszystko, co rośnie i co zielone. Faris czuła, jak życie tętni w jej żyłach. Wyskoczyła z dziką werwą w stronę światła, doznała ciepła, zakołysała się na wietrze pachnącym sosnowym igliwiem. Znów pokłoniła się Panu Drzew i zatańczyła z duszkami, które wybiegały do niej spod liści i kwia- tów. Z rozkoszą napawała się życiem, z rozkoszą powróciła do brzemiennej ciemności. — Dziecię ziemi, tyś z mojej tkanki zrodzona. Wiedz, że aż do skończenia czasu, kiedy z Panem Niebios ponownie się złączę, tą ziemią pozostanę. Blask oślepił Faris. Odwróciła wzrok, przypominając sobie, kim jest i gdzie się znajduje. — Skoro zobaczyłaś i pojęłaś, zostaniesz teraz wyświęcona. — Kapłanka ziemi posypała Faris solą, a Mistrz Jałowców otulił ją brązową płócienną tuniką i zaprowadził z powrotem do ołtarza. Ktoś szedł do niej poprzez światło. Zdusiła w sobie powitalny okrzyk na widok Jehana, niosącego pas z klejnotem w sprzączce, błyszczącym niby widziane przez listowie słońce o zachodzie. Wargi króla wypowiedziały jej imię, potem złożyły się do uśmiechu. Poczu- ła chłodny dotyk Kamienia Ziemi — na czole, na piersiach, na łonie. Wokół Faris migotały błyski wśród cieni. Udzielała jej się radość wszystkich żywych organizmów w Westrii, upojonych słońcem, się- gających korzeniami do ziemi. O wiele lepiej znała strukturę skał pod warstwą gleby niż wygląd własnych kości. Zrozumiawszy ziemię, uświadomiła sobie raptownie, jak należy się z nią obchodzić — nie wywierać na nią nacisku, ale kształtować wolę w zgodzie z naturą. — Zapoznana z misterium ziemi, otrzymasz teraz jej moc. Z wielką ostrożnością Caolin przelał święconą wodę z kryszta- łowej flaszeczki do srebrnego pucharu, wysadzanego kamieniami księżycowymi. Uniósł go z namaszczeniem i ustawił na ołtarzu w zachodnim rogu kaplicy. „Woda — pomyślał — jakże miękka i niezastąpiona, która jednak mogłaby w swej furii ogołocić drzewo z gałęzi, a w swej cierpliwości rozsadzić skałę". Potrzebował siły, jaka drzemała w wodzie. Zapalił srebrne świeczki i ustawił je w rządku. Na dnie pucharu połyskiwała iskierka światła. Jak Morska Gwiazda... Caolin odegnał od siebie tę myśl. Niechże Faris i Jehan zawracają sobie głowę podobnymi dyrdymałkami. On zajmie się własnąmagią! Otrzeźwił ją chłód wody na twarzy — znów była na polanie. Potrząsnęła głową ze zniecierpliwieniem, patrząc na Jehana. .Jestem Faris, a to Święty Gaj Westrii. Stąpam po twardej ziemi". Czuła jednak, jak siła ziemi unosi się falą od jej bosych stóp i wnika do kości. Truchlejąc ze strachu, zrozumiała, że w gruncie rzeczy nie jest już Faris... niezupełnie. Następne dotknięcie wody kazało jej skupić się na stojącej przed nią postaci. Jego blade oblicze ściągało jej uwagę, podobnie jak zwraca na siebie oczy pełny księżyc na niebie. Szara szata mrugała przymglo- nymi kolorami tęczy: purpurą, błękitem, zielenią. — Jestem wodą: wodą z nieba, wodą z morza, wodą życia z krwi człowieczej, wodą śmierci z łez pochodzącą. — Witaj, Panie Wód, wielki karmicielu! — Jestem mgłą na wzgórzach, deszczem wsiąkającym w glebę, burzą spłukującą brudy. Kropla po kropli zwyciężam najtwardsze kamienie. Zsyłam powodzie, by gnębiły narody. Zatapiam puszcze, wypełniam doliny. Wyżynając brzegi, tworzę dla mórz nowe dominia. Trawa pod stopami Faris kołysała się szarymi falami. Zatonęła. Ryba w białej kolczudze eskortowała ją między wielkimi kształtami, które poruszały się niemrawo w głębinach. Płynęła zadziwiona. Wtem ukazały się delfiny i zagwizdały z zachętą, zapraszając do swej zabawy. Z szafirowej toni wystrzeliła ku niebu wśród oślepia- jących rozprysków piany. Oblekła się chmurą, jako deszcz spadła na ziemię, przesączyła się ukrytymi szczelinami i pod postacią ciemne- go, podziemnego strumienia szukała drogi do morza. Gdy cykl się dopełnił, Faris zrozumiała, że oblano ją wodą z kielicha, a na sobie, zamiast brązowej, ma szatę w zielonkawym, morskim odcieniu. Blask bił z kamienia — blask zawierający wszystkie barwy morza. Próbowała dojrzeć za nim Jehana, lecz jego dotyk znów wtrącił ją w głębiny. Zanurzyła się w niezmierzonych morskich odmętach, odpowia- dając przyborem wód na zew księżyca. Umiałajuż pływać wraz z ich prądami, czerpać z ich mocy. — Zapoznana z misterium wody, otrzymasz... Caolin zakasłał, kiedy słodki dym dostał mu się do płuc — unosząc się chwiejnie z kadzidła w mosiężnej misie, osnuł całą ka- plicę. Seneszal kontynuował rytuał: intonował święte formuły i od- powiedzi, kładąc na odpowiednie miejsca różdżkę, piórko i dzwo- nek. Pan Wiatrów był zarazem Panem Magii, władcą niesionych w powietrzu słów, które się swobodnie kształtowały. Drżącą ręką zapalał niebieskie świeczki. Zmuszał się, by nie działać w pośpiechu, by nie ulec zmęczeniu spowodowanemu tak długim natężaniem woli. W Świętym Gaju połowa Akademii wspól- nymi siłami pomagała w inicjacji jednej słabej dziewczyny. Caolina rozpierała duma (zaprawiona goryczą), że poradzi sobie ze wszyst- kim w pojedynkę. Przez chwilę żałował, iż nie sprowadził sobie nikogo do pomocy. Ale kogóż mógłby poprosić? Człowiek nie popełniał przestępstwa, budując sobie kaplicę celem doskonalenia swej duszy, lecz gdy budował ją na szczycie Czerwonej Góry, co poniektórzy mogli widzieć w tym zgorszenie. Kogo mógłby być pewnym, że nie wyzna wszystkiego — dajmy na to — wścibskiemu Mistrzowi Jałowców? Caolin wykrzywił usta, myśląc o Ordreyu potykającym się w ciem- ności, wyobrażając sobie kpiarskie uwagi Ercula Ashe'a. Nie, lepsza samotność niż praca z tak zawodnymi pomocnikami, nawet jeśli bolały go przygarbione plecy, a dym szczypał w oczy. Faris odwróciła twarz do wiatru i odetchnęła pełną piersią, po- woli próbując dojść do siebie. Intensywny zapach sekwoi przesycał powietrze, ciepły wiaterek wysuszał twarz i włosy. Mistrz Jałowców przyprowadził ją do wschodniej strony kręgu, ale kiedy to się stało — nie pamiętała. Jednakże przestała się zastanawiać, czy jest przy niej Jehan, gdy poczuła w swym ciele urodzajność ziemi, a zarazem niezmożoną siłę jego ciała. Gdy poczuła delikatne falowanie morza i równocześnie gwałtowność burzy. Zerknąwszy przez ramię na dwa słupy — żeński i męski, ciemny i jasny — zrozumiała, dlaczego tu byli oboje. Wiatr ciął chłodem w policzki, jakby dmuchał od pól lodowych lub przebył rozgwieżdżone otchłanie nieba. Wdychane powietrze wywoływało w niej dreszcze, wyostrzając jednocześnie zmysły. — Jestem powietrzem, wiatrem niebios i tchnieniem życia. Stojący opodal kapłan miał gładkie, chłopięce rysy i wesołe spojrzenie. Wiatr szarpał jego pomarańczowym płaszczem i burzył płowe włosy. — Rozwiewam po świecie zimno i gorąco, wypędzam chmury znad morza, ażeby użyźniły kraj swym brzemieniem. Roznoszę nasiona po ziemi i pyłki od kwiatu do kwiatu. Mogę być straszny jak piorun lub delikatniejszy od puszku. Ostatnie słowa zagłuszył poryw wichury. Faris poczuła, jak świat wiruje. Pędziła w górę z prędkością zapierającą dech w piersiach, potem opadała leniwymi spiralami. Wiatr nastroszył jej pióra, roz- prostowała więc skrzydła. Okiem orła oglądała zawiłe obrysy lądów. Ze wzgardą dla siły ciążenia bawiła się na wietrze, odnajdując w przestworzach królestwo swobody, o jakiej zwyczajni ludzie nie mogli nawet marzyć. — Prócz tego przenoszę dźwięki, które poruszają twą duszę, jak też słowa, co pozwalają ci zrozumieć świat. Słodkie dzyń, dzyń dzwonków oddzieliło obrazy od dźwięków i oto nieoczekiwane współbrzmienie harf i rogów ułożyło nuta po nu- cie napowietrzną melodię, która ściągnęła ją, rozdygotaną, ku ziemi. — Jakież twe imię? — Poszukiwaczka Prawdy. — Kim jesteś? — Faris. — Czym jesteś? — Kobietą. Mnożyły się pytania i odpowiedzi. Słowo po słowie wywlekano z niej imiona i nazwy, które składały się na jej tożsamość — pytając, porównując i zaprzeczając, aż na koniec przestała się orientować, co jest prawdą, a co nie. Pozbawiona imienia, wpatrywała się w swego rozmówcę, pod- czas gdy otulały ją zwiewne obłoki kadzidłowego dymu, a ktoś nakładał jej pomarańczową szatę na ramiona. Jehan uniósł kryształ wypełniony światłem, a kiedy poczuła chłodne dotknięcie, poznała imię swoje, jego oraz wszystkich rzeczy i stworzeń ziemi. — Zapoznana z misterium powietrza... * Blask trzech par świec pełgał pośród cieni. Błąkał się chybotliwie po srebrze i mosiądzu, dotykał tkanin i glinianych naczyń, na prze- mian odsłaniając i zakrywając dekoracje ołtarzy ziemi, wody i po- wietrza. Caolin oddychał wolno, przygotowany do ostatniej kon- sekracji. Ostrożnie ustawił wielką świecę na najwyższym stopniu ołtarza, nad mieczem. Tu świece były czerwone, lichtarze wykonane z pole- rowanej miedzi — ulubionego metalu Pani. Owej Pani, o błogosławieństwo której dokładnie w tej chwili proszono na ceremonii z udziałem Jehana i Faris. Caołinowi głowa pękała z bólu, lecz musiał powstrzymać się od krzyku, musiał zachować spokój. Przybliżył małą świeczkę do świec stojących na ołtarzu ognia i zbudził je do życia. — Co grzeje, może też czasem oparzyć — mruknął. — Duch ognia nie jest niczyim niewolnikiem, ale i on będzie mi służyć. Wlepił wzrok w ogień świecy, lecz w płomieniu dostrzegł jedy- nie błysk oczu Jehana, kiedy Faris dawała mu odpowiedź. Caolin pamiętał, jak dawnymi czasy w oczach tych malował się identyczny wyraz, gdy patrzały na niego. Czy i tamto zawdzięczał sztuczkom Pani Ognia? Jehanie... — Pora rozpocząć misterium ognia! Gdy jego imię wciąż brzmiało w sercu Faris, przeniosła wzrok z króla na przełożoną Akademii, a potem na postać, ku której mistrz teraz ją prowadził. Wyczuwała jego rosnące napięcie; spojrzała nań przelotnie, ciekawa, co obawiał się zobaczyć. Raptem skrzyżowała spojrzenie z kapłanką ognia. Udzieliła jej się — i wzajemnie — radość Jehana. — Jam jest ogień światła i życia. I miłości. Kapłanka nosiła szaty utkane z błyszczącego materiału, przety- kanego szmaragdowymi i karminowymi nićmi. Łopotały wokół niej w żarze buchającym, zdawało się, z miedzianej lampki w jej ręku. Płomień przykuł uwagę Faris i wprowadził ją w samo serce ognia. — Jestem ogniem z rdzenia ziemi, ogniem sił żywotnych czło wieka i zwierzęcia, ogniem namiętnej, ślepej miłości. Cienie otoczyły Faris. Uczyniwszy w nich wyrwę, strzeliła w nie- bo płomienistą pochodnią. Szybowała wśród gwiazd, stała się słoń- cem, a potem światłem, które znów padało na ziemię. Sięgała każ- dego liścia, tworząc nową substancję. Połykana przez żywe istoty, ożywiała ich ciała. Płonęła w ich krwi, dostarczając ciepła, aby mogły się poruszać i łączyć z sobą w harmonii. A ogień ciągle palił jej się przed oczami, sypiąc żarem i pochła- niając jej ciało, póki nie poczuła się muszlą, przez którą prześwieca blask. Jasność skupiła się w jednym punkcie i zbliżyła, oślepiając. I nagle coś oparzyło ją w czoło. Ujrzała swe odbicie w oczach Jehana. — Zapoznana z misterium... Faris niewiele słyszała. Nie przejęła się tym, że Jehan zdjął jej z czoła Klejnot Ognia. Miała wrażenie, jakby stąpała jego stopami, jakby w niej przebywał. Prowadzono ją naokoło kręgu. Roztaczała wokół siebie kojące ciepło wszystkich ognisk w kraju; płonęła w żyłach każdej poruszającej się istoty, materię przekształcając w energię. Wyczuwała delikatne płomyki więzi łączących od dawna poślubione pary, zaufanie przyjaciół, żarliwość kochanków, którzy są paliwem dla siebie nawzajem. Musnęła w przelocie natężony umysł Caolina, pochłonięty wielkim zadaniem. Stała i płonęła nie spalającym ogniem. Caolin miał na sobie białą szatę. Stał zgięty w ukłonie nad nagim kamieniem pośrodku swej kaplicy. Złote naczynie wciąż było puste, podobnie jak ołtarz wciąż był tylko kamieniem. Poświęcił cztery kąty czterem żywiołom, na których współdziałaniu opierało się całe ziemskie życie, lecz poszczególne części wciąż nie tworzyły całości. Teraz musiał się zająć środkiem — zrównoważyć, zespolić, skoncentrować moce. Podszedł raz jeszcze do ołtarza ziemi i położył rękę na pryzmie węgla. — Istoto ziemi, do ciebie przyzywam całą ziemską potęgę. Wyobraził sobie, że wszystkie siły, jakie umieścił w tym ołtarzu, przepływają po twardych, omszonych grudkach węgla. Zaniósł je do złotej misy. W następnej kolejności podszedł do ołtarza wody i namacał pryzmę suszonych wodorostów, wzywając w myślach całą wytrwałą siłę morza, by się w nich zawarła. Potem dorzucił je do węgla. Nim zabrał kadzidło z ołtarza powietrza, położył szczególny nacisk na inwokację wypowiadaną do żywiołu, którego obecność była równie nieodzowna dla życia ognia, co i dla jego własnego. Ostatecznie zwrócił się do ołtarza ognia, którego płomień, jak wszystkie płomienie, narodził się przed wiekami z żaru słońca. Przytknąwszy białą świeczkę do dużej świecy, obserwował z zapar- tym tchem, jak iskry obejmują oblane woskiem włókna knota, na- bierają mocy i stają się płomykiem. — Istoto ognia, ty jesteś nasieniem światła, ośrodkiem, wokół którego zbierają się wszystkie pierwiastki. Wstał i trzymając ostrożnie świeczkę, zaczął obchodzić kaplicę. Zrazu cicho zaczął intonować imiona żywiołów i atrybuty, jakie im przydał. Stopniowo jednak podnosił głos, aż wreszcie echa tłukły się w jego głowie, podobnie jak odbijały się od ścian kaplicy. Był oszołomiony i ciągle jeszcze huczało mu w uszach, gdy odwracał się do głównego ołtarza i wrzucał świeczkę do złotej misy —jej zawartość zajęła się błękitnym ognikiem, zasyczała, błysnęła jaśniej. Caolin wstrzymał oddech, błagając w duchu, by nie zgasło. Kręciło go w nosie od pomieszanych zapachów sandałowca i morsz- czynów. Podpałka syczała i skwierczała, ogieniek migotał z począt- ku niepewnie, lecz już po chwili szumiał spokojnie w misie. Nie ruszając świeczki ze skraju misy, Caolin oczyścił umysł ze wszystkiego prócz myśli o mocach, które teraz przyzywał. Położył dłonie na kamieniu po obu stronach misy. — W imieniu ziemi! W imieniu wody! W imieniu powietrza! W imieniu ognia! Jego okrzyk przerodził się we wrzask, kiedy zamykał moce wszystkich żywiołów w kamiennym ołtarzu. Stracił oddech, w oczach mu pociemniało, zachwiał się na no- gach. Wnet jednak zrozumiał, że wcale nie na skutek własnej słaboś- ci: to sam kamień zatrząsł mu się pod rękami. Ziemia drżała i dał się słyszeć głuchy pomruk, jakby poruszyło się we śnie jakieś wielkie zwierzę. Caolin dostał drgawek, gdy poprzez dłonie przechwycił z powrotem całą moc, jaką posłał do rdzenia góry. Znów krzyknął, niezdolny oderwać ręce od ołtarza. Przez chwilę ogarniał harmonię żywiołów nie samym tylko rozumem, ale każdą komórką ciała; stateczna moc góry równoważyła jego pozytywną energię. Na moment zamknięte przegrody w duszy Caolina zostały roz- warte i wtedy po raz drugi w życiu nie był sam. Pani Klejnotów!... Faris stała przed głównym ołtarzem w Świętym Gaju ze wzro- kiem porażonym przeczystym blaskiem. Ziemia drżała jej pod sto- pami, szumiało w skroniach i tętniło w uszach, choć serce biło miarowym rytmem. — Pani Klejnotów! Kiedy jednak powróciła jej zdolność widzenia, okazało się, że to nie jej serce biło tak miarowo, lecz łomotał bęben, a ziemia drżała pod stopami tańczących ludzi. Ponownie ją odziano w czarną szatę kapłanki. Stała nieruchomo, próbując odzyskać kontrolę nad ciałem — nad wzrokiem, oddechem, równowagą. Świadomość jej musiała udźwig- nąć spory bagaż nowych doświadczeń. Czuła w sobie zmagania żywiołów, a także rozdwojenie jaźni pomiędzy Faris-śmiertelniczką, a Panią Westrii, której ciałem była cała kraina, krwią — rzeki i strumienie, oddechem — wiatr, a życiem — krzepiące światło. Zniknęli gdzieś kapłani i kapłanki czterech żywiołów. Zamiast nich Faris ujrzała dwa kręgi: krąg ubranych na biało mężczyzn i krąg ubranych w czerń kobiet. Wszyscy przesuwali się wokół dwóch słupów i kamiennego ołtarza. Połączyć Faris i owe słupy, a powsta- łyby dwa boki kwadratu, usytuowanego naprzeciwko innego kwad- ratu, jaki uprzednio utworzyły żywioły. Przeciwległy kąt... Faris dostrzegła rąbek bieli poza płomieniem na ołtarzu. Czyżby tam stał Jehan? Mrużąc oczy, próbowała wypatrzyć jakieś znajome twarze, lecz wszyscy byli jej obcy, pogrążeni w medytacjach. Czarny krąg się zacieśnił. Faris zobaczyła nagle przełożoną Akademii, która wycią- gała do niej ramię, zapraszając do tańca. Ruszyła za nią bez sprzeci- wu, bose nogi same ją prowadziły w rytm bębna. Wkrótce okrążyła ołtarz, lecz tam już nikogo nie było. A jednak wyczuwała obecność jakiejś biegunowo odmiennej istoty, która, podobnie jak ona, zataczała koła wokół ołtarza, będąc dla niej doskonałą przeciwwagą. W konsekwencji spojrzała niejako z innej perspektywy na zebrane w niej żywioły. Poczuła słodycz Pani Kwiatów i bogactwo Królowej Zbiorów. Także niewyczerpaną siłę Pana Kamieni. Szlachetna prostota Księżyca wzbudziła w jej ciele morską falę i musiała się pokłonić przed mocą Pana Fal i Sztormów. Była tchnieniem Wiosny w powietrzu i uciekała przed siłą Wiatru. Była przytulnym ogniem w kominku i dzikim płomieniem pożogi. Choć skóra Faris płonęła, szarpały nią dreszcze. Wyczuwała w powietrzu czyjąś przytłaczającą obecność. Sięgnąwszy do nie tkniętych dotąd zakamarków umysłu, przypomniała sobie ceremo- nię podczas święta Beltane i to, jak została wówczas opętana, jak się bała. Cóż się dzisiaj czaiło, aby zawładnąć jej ciałem? Co miało z tego wyniknąć? I gdzie był Jehan? Topniała liczba tańczących; białe i czarne szaty łączyły się w pary i znikały między drzewami. Faris nie mogła wszakże pójść w ich ślady. Dudnienie bębna zatrzymywało ją w kręgu, a do towa- rzyszących im tajemniczych istot dołączały coraz to ważniejsze: Pani Mądrości, Pani Gwiazd oraz ta, co zowiąją Ciemnością, z której wszystko wzięło początek i do której wszystko musi powrócić. Na koniec Faris pozostała sama, umilkł bęben. Przestępowała chwiejnie z nogi na nogę, drżąc na całym ciele. Szybko opuszczały ją siły. Osunęła się na kolana. „Miej litość nade mną, miej litość nade mną, o ty, któryś jest..." Nie wiedziała jednak, o co i do kogo zanosi modły. Wszystkie te bo- ginie, które nawiedzały ją, zlewały się w jedność, w miarę jak przybliżała się ta następna istota. Westria czekała na nadejście króla. „Nie lękaj się". Wolno się odwróciwszy, Faris ujrzała obwiedzioną światłem postać człowieka. Gdy wszedł w cień padający od słupa, rozpoznała sylwetkę Jehana. Jasne i ciemne smugi pląsały po jego ciele, kiedy się do niej zbliżał. Zrzucił szaty. Szerokie bary i wąskie biodra, jego triumfująca męskość — wszystko to należało do człowieka i do bóstwa pospołu. Powietrze zdawało się parzyć. Podszedł do niej. Odpiął klamrę spinającą szaty Faris, a te opadły z szelestem. Ucałował z czcią jej czoło, potem piersi. Ukłonił się do samego pasa. Położyła mu rękę na ramieniu, próbując wykrztusić jego imię. Ale gdy się wyprostował, by ułożyć ją delikatnie na ziemi, rysy jego znikły, zalane światłem. „Jehanie..." Ciało Faris promieniało blaskiem jak tamten, w który się zanu- rzyła w poszukiwaniu jego imienia i w którym utonęła. Bogini rozchyliła uda, aby przyjąć boga. 10 Gwiazda wieczorna Na twej piersi gwiazda ponoć, Inny klejnot przykrył łono... Powiedz, siostro, czy się zmieniasz.. ? Farin wymruczał trzy wersy, urwał i potrząsnął głową. Od same- go świtu prześladowało go wspomnienie snu o gwieździe, jaki przy- śnił się Faris — zdawałoby się — całe wieki temu. Złożył solenną obietnicę, że ułoży o tym śnie piosenkę, jeśli ona im go opowie, nagle jednak poczuł pilną potrzebę skomponowania jej nie ze względu na nią, ale na siebie. Rozmyślając nad odpowiednimi słowami, które wyraziłyby stan jego uczuć, stał samotny w tłumie zebranym przed udekorowaną girlandami platformą, gdzie król miał niebawem za- prezentować ludowi nową królową Westrii. Niczym akompaniament wtórujący melodii jego myśli, nękała go świadomość wyrozumiałej pobłażliwości Świętego Gaju, tchnącego teraz czymś więcej — pełnym napięcia oczekiwaniem, jakby świat miał wkrótce wybuchnąć, trwogą lub radością. Zimny dreszcz prze- biegł po skórze Farina. Powiedz, siostro, czy się zmieniasz W jakimś sensie prócz imienia? Miałaś zawsze... — Ceremonia już się chyba skończyła. Myślisz, że coś poszło źle? — Rosemary przystanęła tuż obok. Zgubiwszy wątek myśli, Farin spojrzał niecierpliwie na ukośne promienie słońca przeciskające się przez gałęzie sekwoi. Drzewa lśniły, jak gdyby złocista poświata pozwalała im osiągnąć wyższy stopień rzeczywistości. — Spóźniają się? — mruknął. — Jak długo to powinno trwać? Może byś zapytała Eryka? Piętnaście lat temu przyjechał tu z ojcem na uroczystość wręczenia Klejnotów Jehanowi. Miałaś zawsze... Miałaś zawsze pół mej duszy. ? ? Próbował się skoncentrować, lecz panowała tak ciężka atmosfe- ra, że z trudem łapał oddech. Rosemary spojrzała niepewnie na Eryka, który stał przed platfor- mą jak na warcie. Tęskny wyraz jej twarzy obudził w Farinie złe przeczucia. Jeszcze całkiem niedawno Eryk, Stefan i inni podobnie spoglądali na Faris. Czyżby Rosemary kochała Eryka? Jeśli tak, ubolewał nad jej losem, czując zarazem niejaką wdzięczność, że sam uniknął ognia namiętności, który szerzył się wokół niczym szalejący pożar. Za plecami Eryka Sandremun rozmawiał z lordem Brianem z Las Costas. Gdy Farin się im przyglądał, Brian odwrócił się do Eryka, wyszczerzył zęby i chwycił go za rękę. Eryk zesztywniał, a potem wyszarpnął się gwałtownie z przekleństwem na ustach. Brian po- czerwieniał na twarzy i sięgnął do miecza, lecz Sandremun szybko wdał się między nich. Rzucił chyba jakąś zabawną uwagę, bo Brian parsknął śmiechem. Obaj odeszli. — Nie ma strachu — rzekł Faris pośpiesznie. — Jestem pewien, że wszystko układa się zgodnie z planem. Faris i ja zawsze byliśmy tak blisko siebie... Pamiętasz, jak wiedziała, że odniosłem ranę? Poczułbym niewątpliwie, że coś złego jej się dzieje! Słońce opromieniało głowę Rosemary jasną aureolą, lecz oczy jej pozostawały w cieniu. — Wiem, że ty i ona byliście sobie bliscy... — Wykonała trudny do określenia gest. Farin bacznie jej się przyglądał. Na świat przyszłaś ze mną razem, Jesteś moim tu obrazem... Nie, inaczej chciałby to ująć. I nagle prysnął grobowy nastrój wyczekiwania. Farin sapnął i zatoczył się jak ten, kto okrążywszy narożnik, ucieka przed wiatrem. Czuł na ramieniu bolesny uścisk palców Rosemary, lecz widział świat zalany blaskiem i dusza skakała mu z radości. Tłum się uciszył, lecz po chwili znów rozbrzmiał gwar podnieconych głosów. — Też to czułaś? — zapytał, gdy odzyskał zdolność mówienia. — O, tak. Co też ona musiała przeżywać w drodze do Akademii Mędrców! Teraz jednak, gdy bogini połączyła się z bogiem, utwo- rzył się kanał przepływu mocy Jedynego. Takie połączenie to odno- wa dla świata! W hałaśliwej ciżbie dawało się usłyszeć akcenty spotykane we wszystkich prowincjach Westrii. Farin, po części odprężony, znów mógł się skupić na swym otoczeniu. — Chwała Stwórcy Wszystkiego, że król dał nam królową! — odezwała się jakaś kobieta. Śpiewnie przeciągała sylaby, musiała więc przybyć z Las Costas. — Ponoć pochodzi z Corony, to jedna z cór lorda komendanta. — Nie, Dorian, to jej siostra poślubiła syna lorda komendanta. Ot, tego tam, co gada z lordem Brianem. Farin westchnął, odprowadzając wzrokiem dwie mijające go kobiety. Moim tu obrazem... Należało wymyślić coś innego. Uparcie poszukiwał akuratnego dokończenia, lecz to, co przed chwilą poczuł, wciąż nie dawało mu spokoju. Czy Faris była tego przyczyną? W takim razie... czymże się stała? — Rodrigo powiada, że lady Faris dorównuje urodą Pani Świat ła. I chyba jest w tym sporo racji, zważywszy, jakie dziewki przewi nęły się przez łoże Jehana! Obaj mężczyźni zaśmiali się rubasznie. Ręka świerzbiła Farina, żeby trzasnąć w gębę jednego i drugiego. Czy tacy cokolwiek rozumieli? Tylko westchnął. Już się rodziły legendy i pewnie niedługo ludzie zaczną głosić, że Faris jest cudna jak sama Auriene, Złota Królowa albo też Fiona Płomiennowłosa. Wiedział, że może być piękna, aczkolwiek jak żywe stanęły mu przed oczami przypadki, kiedy Faris pracowała w ogrodzie pobrudzona i spocona lub kiedy leżała w gorączce z twarzą pokrytą plamami. Pamiętał, jak wyglą- dała ostatniego wieczoru, gdy wyruszała na Górską Damę, blada jak płótno i przygarbiona brzemieniem własnych włosów. A mimo to Jehan wybrał ją na swą panią spośród wszystkich piękności królestwa. Tajemnicza sprawa. Co król widział w Faris, czego on, jej brat, nie dostrzegł, chociaż przez dwadzieścia lat żyli blisko siebie niczym dwa kolejne oddechy? Tacy sami z urodzenia, Z rysów twarzy, we wspomnieniach... Rosemary szeptała podniecona. Farin zaklął z cicha, pochłonięty składaniem następnego dwuwiersza, lecz zaraz otrzeźwiał, gdy do- tarło doń, co powiedziała. Cisza ogarnęła pomału cały tłum, podob- nie jak plama rozlanego oleju uspokaja wzburzoną wodę. Miarowym rytmem, jakby wszystek lud Westrii dzielił jedno serce, rozlegał się dźwięk ceremonialnego bębna. Krok po kroku ludzie przybliżali się do platformy, rzedły kółka dyskutantów. Farin pochwycił Rosemary za rękę i poprowadził dziewczynę do Eryka; ową rosłą postać ludzie opływali niczym woda skałę. We troje czekali, co nastąpi, gdy tłum cisnął się dokoła i milkły ostatnie szepty. Wzmagało się dudnienie bębna. Z gardeł wyrwało się wspólne westchnienie, gdy spomiędzy drzew wynurzyli się, odziani w białe i czarne szaty, kapłani i kapłanki. — Przełożona Akademii. — Rosemary skinęła głową w stronę idącej na czele kobiety, której srebrne włosy niby korona wieńczyły czerń stroju. Łagodny wyraz błąkał się na jej smagłym obliczu. Farin przeniósł wzrok na towarzyszącego jej kapłana i brwi mu się ściągnęły. Wszak był to sam Mistrz Jałowców, lecz jakże zmie- niony. Czyżby dzięki białej tunice zdawał się taki wysoki, krocząc ku nim z książęcym dostojeństwem? Chwała Panu i Pani, chwała Jedynemu: Choć'jest podzielony, w całości go znają... Pieśń Farina utonęła jak kropla deszczu w morzu. — Chwała Panu i Pani, chwała Jedynemu! — Ziemia zadrżała, kiedy ludzie włączyli się do litanii. — Nadchodzą — rozległy się szepty w tłumie. Farin przełknął ślinę, próbując rozpoznać sylwetki postaci ubranych w białe i czarne szaty, wspinających się na platformę i rozdzielających na boki przed tronami. „Nadchodzą..." Pierwej Farin dostrzegł króla, zmęczonego, acz jaśniejącego radością. Cztery Klejnoty Westrii połyskiwały mu na czole, piersi, brzuchu i lędźwiach. Na jego twarzy malował się ów triumf człowie- ka, który zaspokoił swe pragnienie. Zniknął za platformą, by po krótkiej chwili pokazać się na schodach. — Na wonne kwiecie wiosny, czy i mnie tak odmieni małżeń stwo? — Roztrzęsiony szept Rosemary skierował uwagę Farina na królową. To nie mogła być Faris. Ta kobieta posiadała oczywiście smukłe ciało jego siostry, czarne włosy i te same oczy, jednakże takiego spojrzenia jeszcze nigdy nie widział; mało tego, nie widział podobnego u żadnego człowieka. Było zmysłowe i zarazem niewinne, nieskończenie miłosierne, ale i dumne. Wspominając święto Beltane, Farin zrozumiał, że to nie Faris, ale bogini patrzy tymi oczami. Powiedz, siostro... czy sią zmieniasz. ? ? — Witaj nam, Jehanie, władco Westrii i Panie Klejnotów! — wrzeszczeli ludzie, aż król uśmiechnął się i gestem ręki nakazał ciszę. — Jakem król Westrii, tak wybieram moją królową. Jakem pan tej ziemi, daję wam również panią. Czy ktoś sprzeciwia się mojemu wyborowi? — Witaj nam, królowo! Promienie słońca błyszczały na włosach Faris, kiedy wystąpiła do przodu. Huk wiwatów zdawał się wstrząsać drzewami. — Jako Pan Klejnotów, ogłaszam wszem wobec, że została zapoznana z misterium i może teraz władać Klejnotami Mocy — dodał Jehan, kiedy wreszcie się uspokoiło. Tym razem odpowiedzią był jedynie pośpiesznie stłumiony szept kogoś, kto wyrażał nadzieję, że inicjacja przebiegła należycie, bo inaczej Klejnoty spalą królową na popiół. Narastało napięcie. Jehan rozpiął swój pas z haftowanego płótna i otoczył nim krągłe biodra Faris. Kamień Ziemi zamigotał nagle niczym las skąpany w słońcu, gdy odwróciła się twarzą do ludzi. — Gdzie stąpa, tęczowe kwiaty strzelają... — Słowa zadrżały na wargach Farina, ale nie wiedział, czy sam je ułożył, czy też stanowiły wyjątek z jakiegoś hymnu pochwalnego. Srebrne kółeczka pasa z wpiętą weń Gwiazdą Morską połyski- wały wesoło, gdy król zapiął go Faris nad biodrami. Wspaniały klejnot mrugał szafirowym światłem. Jehan ściągnął następnie z szyi Kryształ Wiatru, osadzony w oprawie zdobionej orlimi skrzydłami, po czym przełożył łańcuch przez głowę królowej. Farin wstrzymał oddech, kiedy klejnot zapłonął niby gwiazda na piersi Faris. Ktoś mu kiedyś powiedział, że Kryształ Wiatru powstał jako pierwszy z wielkich Klejnotów, a jego moc dawała siłę pozostałym. Dla młodzieńca wszakże najbardziej liczył się fakt, że Pan Wiatrów sprawował władzę nie tylko nad magią, ale i nad sztuką układania pieśni. Klejnoty lśniły na tle ciemnej sukni królowej. Jehan, zerkając na jej twarz, zawahał się na moment, nim zdjął z głowy diadem z Klej- notem Ognia. Włożył go jednak, nader ostrożnie, na jej czoło i padł na kolana. Czas jakiś stała nieruchomo. Wiatr podrywał brzegi jej sukni i rozwiewał włosy. Wreszcie przysunęła się do Jehana, pobłogosła- wiła delikatnie jego pochyloną głowę i wzniosła nad tłumem białe ramiona. — Ludu Westrii! — zawołała dźwięcznym głosem złotej trąbki. — Oto stoję przed tobą! Przyjmiecie mnie jako swą królową? Eryk jęknął, kryjąc twarz w dłoniach. Rosemary kręciła przeczą- co głową, chociaż jej usta układały się do okrzyku aprobaty, zdają- cego się dobywać z samej ziemi, na której stali. Farin wszelako nie był w stanie ani krzyczeć, ani też odwrócić wzroku. Gdy tak patrzył na królową Westrii, czuł wyraźnie, że jej wizerunek nakłada się na obraz jego ukochanej siostry. I zapłakał gorzko. Jehan przetarł znużone oczy, po czym łyknął miodu. Sobótkowe ognisko huczało przed nim niby piec kuźniczy, jakby słońce rzeczy- wiście postanowiło spędzić tę noc na ziemskim padole. Gdy ostatnie wieczorne zorze, wieszczące koniec najdłuższego dnia w roku, zga- sły nareszcie, gwiazdy zatańczyły na czarnym firmamencie, idąc za przykładem mieszkańców Westrii. Łomot bębnów wstrząsał po- wietrzem, rozlegały się przeciągłe tony fletu. Poruszano się w kręgu zgodnie z ruchem słońca. Tańce rozpoczęły się o zachodzie, a po- trwać miały do bladego świtu. Pot spływał mu ciurkiem po szyi. Odwrócił się do swej królowej, zasiadającej na tronie pod baldachimem zielonych gałązek. Mimo że musiał do niej docierać niewiele mniejszy żar, nie wyglądało na to, by było jej za gorąco. Patrząc na nią, Jehan wzdychał. Skóra jej błyszczała, a oczy odbijały blask ogniska, jakby wewnątrz płonęła. Hojnie rozdzielała uśmiechy, zabierała głos, piła wodę małymi łykami, lecz nic nie jadła, a ludzie pozostawiali wokół niej wolną przestrzeń, jakby się bali, że ogień ich strawi, gdy niebacznie się zbliżą. — Urodą przewyższa krasę zwykłych kobiet, jest teraz zarówno królową, jak i Panią Klejnotów — ozwał się czyjś chropawy głos. — Ale coś mi się widzi, że tęskno ci do tamtej dziewki, którąś znalazł na północy. Odwróciwszy głowę, Jehan napotkał niespodziewany wyraz zro- zumienia w oczach Mistrza Jałowców. To, że miał na sobie, jak i on, białą szatę, nastrajało go przychylnie do tego starego człowieka. Krańcową odmienność funkcji, jakie pełnili, można było czasem odłożyć na bok. Obaj spojrzeli na Faris. — Jak obiecałem, uczyniłem z niej panią Westrii — rzekł Jehan w zamyśleniu. — Ale chociaż ledwie kilka godzin temu posiad- łemją zgodnie z rytuałem, czuję wjej obecności nie mniejszą bojaźń niż inni mieszkańcy Westrii. Tej nocy wszyscy jesteśmy jej pod- danymi. — Nie pamiętasz już, jaki żar was ogarnął po południu? — Mistrz się uśmiechnął, Jehan tylko potrząsnął głową. — I mnie coś wtedy jakby zamroczyło. Lecz tak zawsze się dzieje podczas rytu- ałów, kiedy pełnimy rolę kanałów mocy dla istot potężniejszych od siebie. Na szczęście potem znów jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. — Nie Faris, jeszcze nie... — westchnął żałośnie Jehan, przy- glądając się przerażającej jasności, jaka biła z oblicza królowej. — Poślubiłem boginię, a przecież pragnę jedynie dziewczyny, którą tuliłem w ramionach w jaskini! — Wysilił się na uśmiech. Dłuższą chwilę milczeli, wsłuchani w huk zabawy. Pierwszy odezwał się mistrz: — Pamiętam chłopca, który siedział ongi na miejscu zajmowa nym dziś przed Faris, z Klejnotami Westrii na ciele i boskim świat łem w oczach. Jehan uciekł przed świdrującym spojrzeniem mistrza. — Pamiętam chłopca, który zbudził się nazajutrz — odparł. — Wyczerpanego, jakby dźwigał nie tylko Klejnoty, ale cały ciężar Westrii, mającego bolesną świadomość, że chwałę, jakiej dostąpił, już mu odebrano. I nie było nikogo w tamtej godzinie, kto by mnie wyrwał z rozpaczy, kto zrozumiałby, gdzie przebywałem... nikogo oprócz jednego człowieka w szarej szacie. — Sięgnął ku ramieniu mistrza, który przykrył jego dłoń swoją dłonią. — Ale gdy ona się zbudzi, będzie miała ciebie. Jehan doznał uczucia ulgi. — Prawda. Zawsze będę przy niej. Dziewczę podsunęło im tackę z pieczoną dziczyzną. Jehan po- częstował się z uśmiechem. Oparli się z mistrzem o platformę, aby wygodnie przyglądać się zabawom. — Sądziłem, że zobaczę dziś Caolina — rzekł mistrz po chwili milczenia. — Jego? Nie. Uznał wprawdzie za słuszne moje prawo do wakacji, nie omieszkał jednak zaznaczyć, że chociaż według mnie tutaj rozstrzygają się najważniejsze rzeczy, to sprawy królestwa toczą się zwykłym torem. — Król parsknął śmiechem. — Jehanie... — Mistrz potrząsnął głową. — Nie musisz się zawsze przy mnie śmiać. Czy Caolina denerwuje twoje małżeństwo? — Caolina? — Przez moment płomienie ognisk wydawały się układać w twarz jego przyjaciela, życzącą mu wszystkiego najlep- szego spoza uśmiechniętej maski, która odgradzała go od świata. To dziwne, ale w tej chwili Jehan nie mógł opędzić się od wspomnień tamtych dni, kiedy ta twarz była przed nim otwarta: w chłodnej samotni górskiego domku, w Laurelynnie po śmierci poprzedniego króla i jeszcze innym razem. Ale nie ostatnio, nie odkąd leżał ze sterczącą z uda strzałą Ronalda. — Chyba nie — odparł niechętnie. — Nie dał nic po sobie poznać. Owszem, niegdyś byliśmy sobie bliżsi, ale to rzecz naturalna, obaj się starzejemy. On wie, że się nie zmieniam, kiedy kogoś kocham. — Prosiłeś go, żeby przybył? — Prosiłem, choć nie chciałem go zmuszać, żeby patrzył na Faris ozdobioną Klejnotami. — Jehan zniżył głos. — Widzisz, one były pierwszą rzeczą, jaką nie mogłem się z nim podzielić, kiedy zostałem królem... czego pewnie nigdy nie zrozumiał. — Obchodź się z nim delikatnie, Jehanie. Sam byłbym mu przyjacielem, ale reprezentuję Akademię, która się go wyrzekła. — Mistrz przeczesał palcami rzadkie włosy. — Masz rację — rzekł Jehan z uśmiechem, — Zbyt długo pozwalałem mu dzierżyć ster, gdy sam oddawałem się rozryw- kom. Teraz znalazłem już swoją prawdziwą opokę, toteż zamierzam w większej mierze uczestniczyć w rządach. Caolin będzie miał czas na zabawy i naukę, może nawet znajdzie sobie małżonkę. — Nie całkiem to miałem na myśli... — zaczął mistrz, kiedy podszedł do nich jeden z młodszych kapłanów, kłaniając się z sza- cunkiem. — Czy to już północ? — zapytał Jehan. — Wiem, że będziesz im teraz potrzebny, przyjacielu. Idź, rozpocznij śpiewanie. — Uścis- nął ręce mistrzowi i popatrzył jeszcze, jak ten wraz z kapłanem przeciska się przez tłum, nim sam wszedł na podest i zajął miejsce przy królowej. Ludzie zebrali się w ogromnym kręgu, a ubrani na biało kapłani wystąpili do przodu i wolnym krokiem obeszli ognisko. Na rozleg- łym błoniu z wolna zalegała cisza. A kiedy słychać już było jedynie trzask płomieni, rozpoczęto pieśni. Dźwięczne głosy niosły się da- leko w takt podniosłej melodii. Bratu słońcu dziękujmy za światło zwycięskie, Co ciemność niezłomnie rozprasza. Tańcem noc pożegnajmy: świt wróży jej klęskę, Od domostw ją naszych odstrasza. Pieśń wzlatywała triumfalnie w atramentowe niebo, póki kapłani nie zatoczyli pełnego koła, kończąc zarazem pierwszą strofę. Gdy rozpoczęli koło drugie, zbliżył się do nich zastęp ubranych na czarno kapłanek, które zaczęły okrążać ogień w przeciwnym kierunku, śpiewając swoją partię: Słońce blask swój zatraci z pewnością, mój zuchu, Choć puszy się dzisiaj w zenicie. Bowiem prawa natury dla wzrostu i ruchu Surowe stanowią granice. Chór mężczyzn zawtórował śmiało: Jednak słońca twarz złota, zwrócona ku ziemi, Ku lasom i sennym ogrodom Wieści zbiory obfite i mocą promieni Obdarza świat czystą urodą. Kobiety odpowiedziały melodią podobną do poprzedniej, lecz wkomponowały w nią pewną gorzką nutę: Chociaż słońce króluje na niebie w południe, Znużone opadnie wieczorem, Kiedy siła, co rankiem je dźwiga nad turnie, Pozwoli mu spocząć za borem. Znów przyszła kolej mężczyzn: Wprawdzie czasem odpocznie, swym ciepłem kraj zbudzi, Przepędzi ciemności i chłody; Dzięki temu o świcie, gdziekolwiek wzrok zwrócić, Sad kwietny bądź zboża łan złoty. Odpowiedziały kobiety: Kiedy plony dojrzeją, czas schyłku nastąpi, Bo zgodnie z odwiecznym zwyczajem Władza słońca osłabnie, zima w róg zatrąbi, Ciemności zawisną nad krajem. Muzyka chwilowo umilkła, chociaż obie grupy nadal okrążały ognisko. Wreszcie kobiety przystanęły, a mężczyźni podjęli: Skoro szczera to prawda, w ten ogień wieczysty Wrzucajmy na szczęście ziół pąki. Niechaj płomień urośnie, niech strzeże dni mglistych Ów dziedzic słonecznej potęgi. Mężczyźni ściągali po kolei wianki zaplecione z rozmarynu i werbeny, mięty i tymianku, ciskając je w ogień. Gdy skończyli, kobiety poszły w ich ślady. Płonne wasze obawy, wszak jeśli coś umrze, To po to, by życie dać innym. Słońce zginie znów jutro, lecz wzejdzie pojutrze, Mrok nocy swą tarczą rozwidni. Śpiewając, kobiety wrzucały wianki do ogniska. Lekki wiaterek dmuchnął w świeżo podsycone ognisko, płomie- nie skoczyły ku gwiazdom. Jehan i Faris zeszli ramię w ramię z podestu, by zaraz po zakończeniu pieśni dorzucić własne liściaste korony do ogniska. Za nimi postępowała reszta uczestników zabawy. Faris, śmiejąc się swobodnie, rzuciła swój wianek wysokim łukiem nad ognisko, gdzie dopadła go zabłąkana iskra; wianek opadł jak ognista kometa. Jehan wyszczerzył zęby i postąpił podobnie, po czym odwrócił się i poprowadził królową do tańca. Pochwycony podmuchem wiatru wianek króla poleciał na bok i upadł na obrzeżu ogniska. Zielone listki zmarszczyły się i skurczyły, lecz wianek nie został spalony. Caolin ziewnął, skrzywił się i usiadł ociężale. Wilgotny, poranny wiatr przejmował go dreszczem i rozwiewał popioły sobótkowego ognia, przy którym czuwał od zachodu słońca. Zaczerpnął głęboko oddechu i ponownie się skrzywił, gdy dały o sobie znać kończyny ścierpnięte w czasie snu na kamiennej platformie i przesilone wczo- rajszym rytuałem. Zaczął bezwiednie oddawać pokłon słońcu, lecz się pomiarkował i wyciągnął ręce w stronę zboczy góry. — To ciebie pozdrawiam, o źródło mocy, użycz mi swojej siły! Caolin uśmiechał się, wyobrażając sobie, że ziemia drży w od- powiedzi. Wstał na równe nogi. Poniżej otulone mgłą ziemie Westrii ciągnęły się na północ i południe, na wschód i zachód, uśpione jeszcze u stóp tej góry, z której potęgą on się teraz złączył. Związek Jehana z Faris miał połączyć go symbolicznie z tą ziemią. „Za to ja mam z nią rzeczywisty kontakt" — uzmysłowił sobie z zaskocze- niem. „A to duża różnica!" Dachy i wieżyce Laurelynnu lśniły w świetle poranka. Jeśli natychmiast wyruszy, znajdzie się tam, nim sobótkowi hulacy za- czną nowy dzień. Dostał to, czego chciał, a nawet więcej. Znał swoją moc. Czas najwyższy jej użyć. Zbyt dużo czasu zmarnował. — Gdy dopłyniesz na tamten brzeg, będzie jasny dzień — rzekł Mistrz Jałowców, patrząc na wody zatoki. Jehan podążył za jego spojrzeniem. Szczyty na wschodzie majaczyły w błękitnej otulinie, za nimi w promieniach świtu kąpał się stożek Czerwonej Góry. — Miło wracać do domu — westchnął król, zmęczony trudami dwóch ostatnich dni. Faris poruszyła się i uśmiechnęła, nie otwierając oczu, gdy ob- jął ją mocniej ramieniem. „Morski Chwat" tłukł głucho kadłubem o deski nabrzeża. Marynarze zwijali się przy linach, szykując statek do rejsu. Mistrz stęknął, powstał ze swego miejsca na dziobie i chwycił się relingu, aby opuścić pokład statku. — Jesteś pewien, że Faris ma się dobrze? — zapytał Jehan. Z nadejściem dnia nienaturalna witałność opuściła jej ciało; całą drogę ze Świętego Gaju pokonała jak w transie, reagując na polece- nia, ale nic nie mówiąc. — Niech się dobrze wyśpi. Ja zamierzam to samo. — Na steranej twarzy mistrza pogłębiły się zmarszczki, gdy uśmiechnął się do króla. Wyglądał swojsko i przyjaźnie w swej starej szarej szacie. — W Mgielnym Domu zawsze będziesz miłym gościem. — Wiem. Za parę dni może cię odwiedzę. Ale na razie... Mistrz skierował wzrok na górę, z której przyjechali. — Zabawię trochę w Jałowcowym Domku. — Wskazał gestem ręki na połyskujące w słońcu stoki, gdzie leżał jedyny kawałek ziemi, który nazywał czasem swoim domem. — Nigdy tam nie byłem — rzekł król, zastanawiając się, czym zajmował się Mistrz Jałowców, kiedy nie pomagał innym ludziom zmagać się z przeciwnościami losu. Czy mieszkali tam ci, którzy dawali mu pocieszenie? Czy były tam rzeczy, które miłował? Do- strzegł między drzewami ciemną postać przełożonej Akademii. Czy ona znała odpowiedzi na te pytania? — Kto wie, może następnym razem wypłyniesz na te wody, żeby złożyć mi wizytę? Jehan uśmiechnął się, mimo że dokuczał mu zimny wiatr. — Panie, jużeśmy gotowi. — Austin z Morskiej Warowni po kłonił się uniżenie. Mistrz zeskoczył na nabrzeże i pomachał Jehanowi ręką, gdy wstęga wody rozszerzyła się nagle między nimi. Król pożegnał go podobnym gestem, po czym wziął w ramiona Faris i odwrócił się twarzą ku słońcu. * W gabinecie Caolina promienie słońca pełzały po wysłużonej posadzce i wyzłacały brzegi dokumentów ułożonych na biurku. Seneszal zmył z siebie kurz podróży i przebrał się w świeże ubranie, lecz wciąż nurtował go jakiś dziwny niepokój, nie pozwalając mu usiąść za pulpitem i zabrać się do pracy. Podszedł nerwowo do okna, wyjrzał na dziedziniec i zdrętwiał, gdy coś, co przypominało wiel- kiego, ciemnego psa, wbiegło przez bramę. Gerol! Z cieniem uśmiechu na ustach Caolin wytężył wzrok przez faliste szkło szyby, bo oto Ordrey wjechał w towarzystwie oso- by ze spętanymi rękami i głową zasłoniętą kapturem. Wrócił wolno do biurka i usiadł. Niepokój minął, zastąpiony przeświadczeniem, że istotnie czerpał ze źródła mocy, która wprawiała w ruch cały wszech- świat. Wiedział już bowiem, jakiego więźnia lada chwila zobaczy. Nadal siedział za biurkiem, pozornie pochłonięty pracą, kiedy zabrzmiało nieśmiałe pukanie. Caolin przywołał kancelistkę. — Przekaż Ordreyowi, że za kwadrans spotkam się z nim w dol nej sali strażnicy — rzekł, nim kobieta zdążyła otworzyć usta. Nic już nie powiedziała, tylko przymglone oczy zaokrągliły się jej w zdumieniu. Zawahała się, lecz w końcu kiwnęła głową i czmych nęła z gabinetu. „Teraz rozpowie przyjaciółkom, że jestem czarodziejem" — pomyślał Caolin z przekąsem. Raptem spoważniał, zdając sobie sprawę, że to przecież prawda. — Ano, panie, trochę to czasu zajęło, lecz łowy wypadły zna komicie. Caolin skrzyżował ręce na piersi i przyjrzał się chmurnie czło- wiekowi, który siedział przed nim pochylony na krześle. Miał zmierz- wione włosy, a ubranie potargane i schlapane błotem. Skrępowane dłonie zdawały się wychudzone pod skorupą brudu. Tak czy inaczej, Ronald był dzisiaj zupełnie inną osobą niż człowiek, który zaczepił Eryka na drodze do zamku lorda Theodora. — Marna zdobycz, zważywszy, ile zachodu cię kosztowała — powiedział do Ordreya. — Gdzieś go znalazł? — W kupie gnoju... Naprawdę! — dodał Ordrey, kiedy Caolin buchnął śmiechem. I Ordrey znacznie wyszczuplał, lecz oczy mu błyszczały. — Chował się w stodole pewnego pogranicznika. Kiedy posłyszał, jak rozbijamy wierzeje, wyskoczył przez najbliższe okno, pod którym przypadkiem usypano górę łajna. Deszcz wonczas padał, a kupa była pokaźna. Obok i tak już czatował Gerol. Trzeba go było dobrze opłukać, inaczej nikt by nie zniósł jego towarzystwa. Oba- wiam się, że nadto przez to nie wypiękniał. — Chyba należał mu się taki koniec — rzekł Caolin. — Powia- dasz, żeście go naszli na granicy Szańców? Wobec tego nie pojechał do Normontaine. — Nawet jeśli, nie zabawił tam długo. — Ordrey wzruszył ramionami. — Niewiele gadał, choć dałem mu do zrozumienia, że łatwiej będzie mu porozmawiać ze mną. — Ma pecha, że ci nie uwierzył — rzekł Caolin spokojnie. Podłożył palec pod brodę pojmanego i uniósł jego głowę, żeby ten popatrzył mu w oczy. Twarz więźnia była blada i równie chuda co reszta ciała. Już wcześniej spocony, teraz przy Caolinie zaczął jesz- cze dygotać. Nie mógł jednak ruszyć głową ani umknąć przed spojrzeniem seneszala. — Nic nie zrobiłem — wycharczał. — Cóż ze mną zrobicie? — Jeśli nic nie zrobiłeś, próżne twe obawy — odparł Caolin łagodnym tonem. — Chciałbym ci jakoś pomóc. — Jestem kuzynem lorda komendanta, należą mi się pewne prawa! Caolin wyprostował się i odwrócił. Prawa — też coś! Szubrawiec przypominał o swoich prawach nie mniej hardo od samego Briana... jakby świat był jego dłużnikiem za to, że się w ogóle raczył urodzić. Usłyszał nieco świszczący teraz oddech Ronalda, wrócił więc do więźnia. — Dobrze wiem, kim jesteś — rzekł przymilnym tonem. — Moim obowiązkiem jest dopilnować, byś dostał to, na co zasługu jesz. Ale musisz być ze mną szczery. W ciągu paru ostatnich miesię cy zaszły pewne okoliczności, których nie pojmuję. — Uśmiech wypłynął na jego usta. Ronald przełknął ślinę i też chciał się uśmiechnąć. — Już wiemy, że to ty puszczałeś strzały, które zraniły lorda Theodora i króla — ciągnął Caolin niewzruszenie, aczkolwiek znów miał przed oczyma widok jasnej krwi Jehana na trawie. W skroniach mu łupało. — Zranienie króla to straszliwa zbrodnia, wiesz chyba? Jeżeli liczysz na litość, od tej pory musisz zgodzić się na ścisłą współpracę. Ronald, niczym ptak w klatce, mierzył go smętnym wzrokiem. — Przekupiłeś rozbójników, by się zasadzili na królewski or szak na drodze do Zielonej Dolinki. Dlaczego? — zapytał Caolin chłodno. Ronald wybełkotał coś niezrozumiale. Caolin skinął na Gero- la, który przydreptał bliżej z pyskiem zmarszczonym w niemym pomruku. — Tak, tak! To byłem ja! — Ale czemu? Co myślałeś zyskać? — indagował seneszal. — Theodor to twarda sztuka, a młody Sandy ma pstro w głowie. Jestem ich bliskim krewnym i następnym po Sandremunie spadko- biercą, lecz oni nie przyznali mi nigdy żadnych przywilejów. Pędzi- łem żywot najmizerniejszego z wasali Theodora. Theodor nie zasłu- guje na prowincję, gdyby nie on i jego synalek ja bym nią zarządzał! Ale przysięgam, że nigdy nie chciałem wyrządzić krzywdy królowi! —jęknął. — Szkoda, przyjacielu, że nie możesz się wesprzeć żadnymi dowodami. — Caolin doszedł do drzwi, lecz zawrócił. — A co ze złotem? Sam powiedziałeś, że nie jesteś bogaty. Skąd wziąłeś pie- niądze, by zapłacić tym plugawcom? Ronald poruszył się gwałtownie i wlepił wzrok w seneszala. — Wszak przyznałeś, żeś ich przekupił. Kto ci dał złoto? Ktoś z południa, prawda? Ktoś, kto włożyłby je naturalnie do trzosa z Sanjos? — Caolin dobył z zanadrza zamszową sakwę i zakołysał nią Ronaldowi przed nosem. Brian... Imię to dudniło mu w głowie, aż pomyślał, że Ronald je zaraz usłyszy. Musi gadać! Dopóty Jehan wzbraniał się pociągnąć Briana do odpowiedzialności w związku z zajściem w Santibarze, dopóki Caolin mógł posłużyć się wyłącznie Ronaldem, aby zaszko- dzić swemu wrogowi. Więzień znalazł się w nie lada opałach, czemu więc nie chciał pójść na współpracę i dostarczyć dowodu, który złamałby kark Brianowi? Ale Ronald tylko trząsł głową. — Pieniądze były moje — powtarzał. — Nie chciałem zranić króla! — Zamknął usta jak skąpiec szkatułę i skulił się w krześle. Seneszal patrzył nań w milczeniu, lecz Ordrey, który stał dotąd oparty o ścianę, wyprostował się i wyszczerzył zęby, jak to czasem czynił Gerol, kiedy uprzątano resztki ze stołu. Ronald patrzył to na jednego, to na drugiego i twarz mu zbielała. — Już mu wyjaśniałem, panie, że jeśli w drodze nic mi nie powie ani tobie po powrocie, pozwolisz mi użyć innych środków perswazji. Ronald zamknął oczy, wargi mu drżały. — A widzisz? Pamięta — dodał Ordrey z zadowoleniem. — Czy już pora? Caolin spojrzał na niego z odrazą. Nie po raz pierwszy żałował, że brakuje mu umiejętności wymuszania zeznań, choć teraz i tak nie potrzebował pustej informacji, ale dobrowolnego wyznania win. Umiał wprawdzie kierować umysłami ludzi takich jak Ordrey czy Margit, jednakże oni byli jego dobrowolnymi narzędziami. Łamiąc psychiczne zapory Ronalda, mógłby przyprawić go o postradanie zmysłów. A jakby uczynić mu życie tak ciężkim, żeby widział w Caolinie wybawcę? Różnorakie obrazy przewijały się przez pamięć seneszala: twarz Jehana, gdy Mistrz Jałowców wyciągał mu strzałę z nogi... Twarz innego więźnia, kiedy już Ordrey zdołał go „przekonać"... Szyder- czy uśmiech Briana. Swędziały go palce, więc zaplótł dłonie, wspominając, jak moc przepływała przez nie na świętej górze. Ale każda moc była bezuży- teczna, jeśli jej nie używano. — Tylko się nad nim nie znęcaj, Ordrey. Mam teraz pewne sprawy do załatwienia. Tymczasem pomóż mu raz jeszcze rozważyć całą sprawę. — Z kamienną twarzą patrzył, jak Ronald oddycha z ulgą, a Ordrey szczerzy zęby z domyślnym uśmiechem. Drzwi zamknęły się za seneszalem, gdy rozległ się pierwszy zdumiony okrzyk bólu więźnia. Widok Czerwonej Góry, widzianej przez wysokie okna w korytarzu, wydał mu się osobliwie kojący, gdy wracał do gabinetu, aby tam poczekać. Jehan wsparł się na łokciu, by podziwiać szlachetne rysy Faris. W mdłym świetle sypialni jej oblicze mieniło się nieuchwytnym pięknem: mocny zarys czoła i brody stał w sprzeczności z kruchą miękkością ust, oczy mogące wyjaśnić tę niezgodność kryły się pod gęstymi rzęsami, które rzucały cień na policzki. Co w nich wyczyta, kiedy w końcu się otworzą? W czasie przeprawy przez zatokę Jehan uciął sobie drzemkę, gdy Faris spała w jego objęciach. Teraz jednak, kiedy nareszcie leżała w królewskim łożu, nie mógł zasnąć i zarazem nie mógł jej opuścić, aby po przebudzeniu nie martwiła się jego nieobecnością. A mimo to zachowywał cierpliwość. Całe wieki mógłby tak czekać, pewien, że nikt mu jej nie odbierze. Farin grał na złotej harfie, dobywając ze strun tak czyste i de- likatne dźwięki, jakby to sam wiatr podśpiewywał z cicha. Jehan był ciekaw, czy chłopiec odnalazł ławeczkę na końcu krużganka, którą on upodobał sobie na tym zamku. Tak stamtąd, jak i przez okna tejże sypialni oko dostrzegało rzędy pól schodzących w dół do zatoki, a dalej, poza okręgiem wody, dostojną sylwetkę Górskiej Damy. Muzyka umilkła na moment. Jehan usłyszał czyjeś głosy, potem ktoś minął drzwi jego komnaty. Uśmiechnął się. Porządek tutaj utrzymywała nieliczna czeladź, a poza Farinem i dziewczyną, którą Rosemary wybrała na pokojówkę królowej, tylko rzeczona Rosema- ry i Sandy gościli na zamku, czekając na posiedzenie Rady Laure- lynnu. Ale po groźbach, jakie rzucił, nim zamknął za sobą drzwi, wątpliwe, by ktoś odważył mu się naprzykrzać. Te chwile przezna- czone były wyłącznie dla niego i Faris — o tych chwilach marzył, odkąd wyszli z zacisznej groty. Porównując tamte warunki z tutejszymi, spojrzenie Jehana błą- dziło po wzorzystych, haftowanych kwiatach zdobiących zielone, płócienne zasłony wspaniałego łoża. Potem znów spoczęło na Faris. To było sanktuarium, a ona — czczoną w nim boginią. Blask świec wydobyłby z półmroku jej olśniewającą piękność. Przez krótką chwilę wyobrażał sobie, że Faris wciąż leży na posłaniu z kwiatów, a u jej stóp i głowy płoną świece. Wstrzymał oddech, zapamiętany w swej wizji. Wtem zdrętwiał. Oto srebrne pasemka błyszczały nocą w jej włosach, ból naznaczył oblicze nieziemską urodą, cera zdawała się bledsza niż lilie, na których leżała jej postać. Jehan zamknął oczy, aby odpędzić majaki, szukając po omacku żywego ciała. Zwarł palce na ciepłym ramieniu Faris i upadł przy niej na pościel, kryjąc twarz w ciemnej toni pachnących jaśminem włosów. Królowa mruknęła coś przez sen, po czym odwróciła się i zwinęła w kłębek jak kwiat, który stula płatki o zmierzchu. Jehan puścił ją wtedy, ale upłynęło ładnych parę minut, nim przemógł się, by oderwać twarz od jej włosów. — Och, najdroższa — szepnął roztrzęsiony. — Jakie widziadła mnie dręczą, gdy budzę się sam przy tobie! Przetoczył się na skraj łoża i opuścił stopy na miękki dywanik z owczej skóry, po czym przeszedł bezszelestnie na drugą stronę ko- mnaty. Ignorując ubranie leżące na oparciu krzesła, namacał w mro- ku szafy swojskie fałdy długiej, luźnej tuniki, która niegdyś służyła jego ojcu, a którą on znosił tak bardzo, że dopasowała się do jego ciała. Starł się włos tkaniny, a błękit wyblakł. Zarzucił ją na siebie, strącił ubranie z krzesła i usiadł. Dostrzegał stąd Faris —jej długie włosy rozsypały się na podusz- ce pod niewyraźnymi kształtami walczących rycerzy, namalowa- nych przezeń na ścianie przed wieloma laty. Malowidło przedstawia- ło bitwę, w której Julian Wielki uśmiercił ostatniego ze zbuntowa- nych wodzów, by ugasić pożar wojny, w jakiej pogrążyli świat. Postać Juliana z Klejnotem Ognia na czole została w całości poko- lorowana, krew jego wroga lała się na ziemię szkarłatnym strumie- niem, lecz pozostałe postaci nie były wykończone, czasem ukazane w dość niedbałych konturach. Jehan pamiętał, że pracę nad malowidłem przerwał mu ojciec, zabierając go na pierwszą w życiu kampanię wojenną, wymierzoną przeciwko barbarzyńcom z Brązowych Ziem na wschodzie. Po powrocie nie miał już ochoty malować obrazów bitew. Rozglądał się teraz z uśmiechem po komnacie — nikomu nie pozwalał ingerować w panujący tu nieład: instrumenty muzyczne, na których nie umiał grać, szkice zwierząt przypięte do ścian pod zakurzonymi porożami. Dumny był zwłaszcza z kompletu różnej wielkości noży do rzucania, pochodzącego z Szańców, oraz podob- nego elayańskiego zestawu z dołączonym dzirytem z frędzlami. Posiadał również, w specjalnym futerale nad kominkiem, lufę i me- chanizm broni sprzed Kataklizmu, z której można było ponoć strze- lać metalowymi kulkami, tak jak się strzela z łuku. Półki po obu stronach łóżka kryły dalsze zbiory: muszle, pióra, kamienie z różnych obszarów Westrii, kompletne lub nie dokończo- ne modele statków, zamków i machin oblężniczych — wszystko to albo sam zrobił, albo dostał w prezencie od ludzi z całego królestwa. Patrząc na nie, próbował przypomnieć sobie owego chłopca, który zamykał się w tej komnacie, by cieszyć się chwilą samotności i pomarzyć o odległej przyszłości, kiedy zostanie najpotężniejszym z królów Westrii. Królewski tron był wszakże bliżej, niźli wówczas przypuszczał, a co do potęgi... Znowu spojrzał na Faris, rozmyślając o wszystkich zmarnowanych godzinach życia. „Ty jesteś moją potęgą" — pomyś- lał. „Dla ciebie będę prawym panem Westrii". Słowa cisnęły mu się na usta, lecz wiedział, że nie powinien jej teraz budzić. Wstał nagle i podszedł do biurka stojącego pod zachodnim oknem, przy drzwiach wychodzących na krużganek. Zaczął przeglą- dać stos książek i dokumentów. Pod plikiem raportów dotyczących wymiany handlowej między Morskimi Wrotami a Coroną, jakie powinny znajdować się w laure- lyńskim archiwum, napotkał traktat o sztuce posługiwania się długim mieczem tudzież ostrze sztyletu z ułamanym trzpieniem. Natrafił też na tomik wierszy Hilarego Złotoustego, który położył z uśmiechem na wierzchu stosu. Nie tego jednak szukał. Po drugiej stronie pulpitu znalazł notatnik z wsuniętymi do środka listami, które Caolin słał mu, gdy jako król po raz pierwszy udał się w podróż, zlecając nowo mianowanemu seneszalowi pieczę nad sprawami Laurelynnu. Przewertował kartki, widząc w kaligra- fowanych literach osobę, która je pisała. Nawet kiedy Caolin zawia- damiał o swych wysiłkach w uświadamianiu lorda Briana, komu ma być posłuszny, pismo było równie czytelne, co w książkach druko- wanych w starożytnych czasach. „Jak to się dobrze składało — myślał Jehan — że moją impulsy wność studziła zimna krew Caolina, zwłaszcza w pierwszych latach po wyborze na króla". Grzebiąc w stosie, Jehan dotknął czegoś twardego. Wyciągnął to na wierzch. Uchylił okiennicę, żeby wpadło nieco światła. Gładkość szkatułki z palisandru obudziła w nim wspomnienia. Z pewnym oporem otworzył wieczko. Zapach bzu, jakim pachniały listy i jedwabna chusta, nawet teraz przywoływał miłe skojarzenia. Jehan zamknął szkatułkę. Nie musiał ponownie czytać tych listów, sprawdzając — jak ktoś sprawdza ję- zykiem dziurę po wyrwanym zębie — granice zadawnionej boleści. Pamiętał Marianę z Cralarac równie dobrze co zapach bzu, jakim się zawsze skrapiała, i słowa, w których sugerowała, że gdyby jej staremu mężowi wyznaczono służbę na granicy, szybciej odzyska- łaby wolność i została królową Jehana. . „Czyż nie dlatego tak długo odwlekałem małżeństwo?" — zasta- nawiał się, wspominając, jak szalenie kochał Marianę i jak szalenie później cierpiał, zrozumiawszy, że ją interesuje wyłącznie korona. Odłożył szkatułkę i położył dłoń na oprawnym w skórę notatni- ku, gładząc zamszowy meszek. W pamięci z tamtego okresu tuż po wiarołomstwie Mariany zachowało mu się wyraźnie tylko jedno zdarzenie, jak mianowicie Caolin próbował przemycić do jego łóżka dwie rozchichotane dzierlatki. Obie odtrącił, a przy tym wyśmiał Caolina, gdy ten chciał je gdzieś przechować. Dziewczyny odeszły, żeby się upić. „I Mariana miała czarne włosy... Słodka Pani, pomóż!" Jehan potrząsnął głową, jakby chciał tym sposobem odpędzić natrętne myśli. Podniósł i otworzył notatnik. Zawierał wyłącznie puste strony z wyjątkiem kilku zapisków o walorach krajobrazowych Las Costas. Jehan wytargał je szybkim ruchem, potem wziął przybornik do pisania i z powrotem usiadł na krześle. Chwilę wpatrywał się tylko w papier, wreszcie jednak umaczał pióro w kałamarzu i zaczął pisać: Umiłowana moja, nie śmiem Cię zbudzić, a przecież tak wiele chciałbym Ci powie- dzieć. Czy pokażą Ci kiedyś te bazgroły? Czy uznam je za coś wartościowego, skoro słów mi brakuje, gdy patrzą na Twą urodą? A może w końcu się okaże, że nie musiałem niczego mówić? Gdybym jak Twój brat był utalentowany, tęsknotą moją ubrałbym w dźwięki i śmiało wyśpiewał. Mogę Ci wszakże tylko nieudolnie tłumaczyć, że jesteś światłem, co rozjaśnia przyszłość, i tylko strach, iż Cię utracę, na przyszłość tę rzuca cień. Piękno Twego ciała i ducha ręczy za piękno świata. Z wieloma dzieliłem ciało — być może było ich zbyt wiele, skoro nie sposób ich policzyć — lecz moją duszę rzadko ważyłem się odkrywać. Odkrył ją przed Caolinem i Mistrzem Jałowców, niemniej po śmierci matki nie mógł już się zwierzyć przed żadną kobietą, choć one odsłaniały przed nim swe tajemnice. Aż pojawiła się Faris. A przecież ona była taka krucha, taka wrażliwa... Musiał postępować z wyczuciem. W przyćmionym świetle niełatwo było coś przeczytać. Jehan uchylił do połowy okiennice. Smugi krwawego wieczornego światła przydały nowych barw sfatygowanemu elayańskiemu dywanikowi, przedarły się między zasłonami łoża i oświetliły wyciągniętą rękę Faris. W tę rękę Jehan wbił wzrok z przeświadczeniem, że symbolizuje ona wszystko, co rzeczywiste. Bezwiednie zamknął notes i przybór- nik. Podszedł do łóżka i pochyliwszy się, z bijącym sercem ucałował dłoń Faris. Struny harfy skrzyły się i migotały pod palcami Farina, jakby wyczarowywał z powietrza nie tylko muzykę, ale i ogień. Długi czas grał bez śpiewu, rozkoszując się niczym nie zmąconą ciszą zatoki i widokiem perfekcyjnie zarysowanych stoków Góry — zwykle błękitne, okrywały się niezauważenie purpurą i fioletem, gdy słońce znikało na zachodzie w płomienistej łunie. Obrazy przepływały mu w myślach niczym wielkie morskie ryby pod powierzchnią wód zatoki, czasem niemalże docierając do świa- domości, by zaraz znów się zanurzyć w głębiny zapomnienia. Farin szarpał struny, próbując o niczym nie myśleć, snując me- lodię o pięknie ukrytym za łzami. — Panie. Palce Farina zagrały jeszcze ostatnie, rzucające błyski glissando i znieruchomiały. Młodzieniec z trudem oderwał wzrok od zachodzącego słońca i spojrzał na dziewczynę. — Panie, kolacja podana. Raczysz przyjść? — Patrzyła nań płochliwie. Jej proste, kasztanowe włosy nabrały czerwonego połys ku, rysy tonęły w cieniu. Faris zauważył ją raz przy Rosemary. Miała na imię Branwen, a na południe przybyła po to, by służyć Faris jako pokojówka. Kolacja... Powtarzając w duchu jej słowa, uzmysłowił sobie, że żołądek sam mu daje odpowiedź. — Dziękuję. Tylko... Dajcie mi jeszcze trochę czasu. Zaraz przyjdę. Chwilę przyglądała mu się niepewnie, wreszcie dygnęła i ruszyła krużgankiem ku schodom. Farin odetchnął. Był o włos od... czegoś. Położył palce na strunach, wydobył z nich jeden żałosny akord, potem jeszcze kilka harmonijnych dźwięków. Nad górami ujrzał raptownie jasny punk- cik gwiazdy wieczornej. Jak gdyby pod wpływem uroku, który nabiera mocy dopiero w świetle gwiazd, z przypadkowych dźwięków narodziła się melo- dia, z chaotycznych myśli wykluły się słowa: W gwiazdy blask się przyoblekłaś', Duszo bratnia — choć odległa. Wschodzisz nad to, co przyziemne; Blask twój skrywa wnętrze ciemne. Lecz ja pójdę, gdzie ty chodzisz, Aż i moją pierś' ozłocisz. 11 Narada Wiatr znad rzeki chwiał gałęziami topól i kłapał okiennicami w sali jadalnej. Mistrz Jałowców wziął głęboki oddech, upajając się chłodem minionej nocy, aromatyczną odpowiedzią porastających okoliczne łąki traw na pierwsze promienie słońca, odurzającym zapa- chem róż pnących się na pałacowe mury. Wiatr mamił jego zmysły, aż przestał dostrzegać granicę między sobą a tym, co go otaczało. Czuł obecność innych w komnacie: prostolinijność przełożonej Akademii, niezłomną siłę Roberta z Szańców, niefrasobliwość jego żony Jessiki, pojedynczą nutę Farina Harfiarza pośród ogólnej har- monii dźwięków, Jehana płonącego niczym pochodnia i wreszcie Faris — najpiękniej rozkwitniętej róży Westrii. Bo też jak różane płatki, fałdy czerwonej sukni kładły się na bieli jej piersi. Rozmawiała z Farinem, potem odwróciła się do Jehana niby kwiat do słońca. Mistrza wręcz oszołomiła słodycz jej przelot- nego spojrzenia. Sycił zmysły tą chwilą, podobnie jak przedtem rozkoszował się wiatrem, nie dopuszczając do siebie myśli, że i jedno, i drugie ma zmienną naturę. — Masz ochotę na bułeczki z miodem? A może jeszcze herbaty? — Zapach jedzenia i słowa Jessiki przywołały go do rzeczywistości. Patrzyła nań z uśmiechem niebieskimi oczami, mniej błyszczącymi od oczu Jehana, choć malowała się w nich ta sama życzliwość. Zastanawiał się, czy zauważyła jego rozkojarzenie, nigdy bowiem nie dało się określić, co naprawdę wie Jessica. Sięgnął po bułeczki, wziął jedną i podał koszyk Farinowi. — Wspominałem właśnie ów pierwszy raz, kiedy spotkałem Faris. Było to przy śniadaniu w komnatach Rosemary w warowni Theodora. — O, tak — zgodził się Farin. — To wtedy szop Rosemary podkradał ciasteczka. Wiesz, że przywiozła z sobą na południe tę upiorną sowę? — Huw? — zapytał mistrz. — Też mi imię! — mruknęła Jessica. — Nie inaczej! — odparł Farin ze śmiechem. — W Laurelynnie dobrała sobie piękną menażerię. Nie pojawi się na śniadaniu, póki nie wykarmi wszystkich zwierzaków! — O czym tam szczebioczecie? — zapytał Jehan od szczytu stołu. Gdy Farin pośpieszył z wyjaśnieniem, spojrzenie mistrza znów powędrowało w stronę Faris, lecz w drodze zostało powstrzymane przez iskrzący się wzrok przełożonej Akademii, jakby zagrodził mu drogę niewidzialny miecz. — Nie chciałbym się do niczego wtrącać — mówił do niej lord Robert, jakby nigdy nic — ale od dawna współpracując z Esther, podzielam jej troski. Inni komendanci mogą się nie godzić, aby Akademia ingerowała w sprawy ich marchii, lecz ja wam zawsze pójdę na rękę. — Gdybym ci teraz miała odpowiedzieć, nasza rozmowa po- trwałaby do narady — odparła przełożona. — Lepiej będzie, jak wstrzymam się jeszcze od wyrażenia opinii. Mistrz Jałowców patrzył na nią z pewnym niepokojem. W ciągu ostatnich tygodni, jakie spędzili razem na Górskiej Damie, ani razu nie wspomniała o polityce. Z całą wyrazistością pamiętał, jak się budził cichym rankiem, uradowany, że ma ją przy sobie, i jak ich dwa głosy zlewały się z sobą cudnie, recytując listę dziennych rytuałów. Z rozmarzeniem wspominał te chwile, kiedy dzielili się nie tylko przymiotami ducha, ale i ciała — równi sobie partnerzy, łączący w akcie miłości nagromadzone bogactwo życiowych do- świadczeń. Prowadzili dyskusje, jakie byłyby nie do pomyślenia w czasach, kiedy ona nauczała, a on dopiero poszukiwał swej ścieżki, spełnienia się snu młodzieńca w kwiecie dojrzewania. W rozmowach jednakże odsłaniali wyłącznie tajniki ludzkiej duszy — nie poruszała w nich spraw związanych z Akademią, a i on się cieszył, że może o nich na jakiś czas zapomnieć. „Wolałem jej nie nagabywać" — nasunęła mu się gorzka reflek- sja. „Bałem się odpowiedzi". Ciemne oblicze niczego mu teraz nie mówiło, umysł był przed nim zamknięty. — Robercie, wystarczy, że dziś przy uczcie wszyscy będą myś leć o naradzie, a jutro całkowicie zaprzątnie ona naszą uwagę. Przynajmniej teraz wyłączmy ją z rozmowy! — upomniała go Jes- sica. — Faris — dodała — ty nic nie jesz. A będziesz dziś potrzebo wała dużo siły, możesz mi wierzyć. Faris potrząsnęła przecząco głową. — Nie, jakoś nie mogę. Ale nie martw się, i tak przybrałam na wadze, odkąd tu przyjechałam. Jessica uśmiechnęła się z politowaniem. Mistrz wyczuł, że będzie indagować, i tak też się stało. — Niczego po tobie nie widać. Pomóc ci dobrać odpowiednie ubrania? — Zaśmiała się, kładąc ręce na wydatnym brzuchu. Faris wzruszyła ramionami zażenowana. — Poszło mi głównie w piersi, ale Jehan twierdzi, że podoba mu się, jak jest. Jessica wymieniła z przełożoną porozumiewawcze spojrzenia, po czym zmierzyła Faris tym szacującym wzrokiem, jakim pasterz bada swoje owce. Mistrz zrozumiał istotę jej podejrzeń. Wiedział, że to się mogło wydarzyć. Król i Faris zeszli się po raz pierwszy miesiąc temu, lecz wiadomo, że sobótkowe rytuały wpływają dodatnio na płodność lub przyspieszają okres, jeśli ma wkrótce nadejść. — Ja też się już najadłam — oznajmiła przełożona Akademii. — Chodźmy do twej komnaty. Pokażesz mi suknię, którą zamierzasz włożyć na ucztę. Faris wbiła w nią zdumione spojrzenie. Mimo krótkiej znajomoś- ci z przełożoną zdawała sobie zapewne sprawę z niezwykłości takiej propozycji. Patrzyła niepewnie na starszą kobietę. Jessica niezgrabnie odsunęła krzesło. — Idę z wami. — Uraczyła Faris uśmiechem i ruszyła przodem do wyjścia. Robert wdał się w rozmowę z Jehanem o sytuacji w Elayi. Farin spoglądał niewidzącym wzrokiem, wystukując palcami jakąś melo- dię, którą tylko on słyszał. Mistrz posiedział chwilę ze zmarszczo- nym czołem, po czym wstał cicho i ruszył w ślad za kobietami. Jessica urwała wpół zdania. Faris, zarumieniona po uszy, spoj- rzała z wyrzutem na mistrza, który wszedł właśnie do komnaty. Przełożona Akademii siedziała pod oknem —jej nieprzeniknione oblicze ściągnęło się w wyrazie dezaprobaty. — Nie dość wam, że poślubiłam króla na oczach całej Akade- mii? — zapytała Faris z goryczą. — Czy nie możemy z Jehanem spokojnie poczekać, co z tego będzie? — Mojaż ty biedna siostrzyczko! — Jessica potrząsnęła głową. — Nie rozumiesz, jak Jehan się ucieszy, gdy będzie mógł jutro ogłosić, że spodziewa się potomka? Faris wciąż miała buńczuczną minę. Mistrz podszedł i ujął jej rękę. — Jeśli zechcesz zachować to w tajemnicy, Jehan z pewnością uszanuje twoją decyzję. Ale to by mu sprawiło tak wiele radości... — Kiedy jeszcze za wcześnie. Byłam pewna, że to znowu ten mój zbuntowany żołądek. — Westchnęła z rezygnacją. — Bardzo dobrze... Co musicie zrobić, żeby wiedzieć na pewno? Przełożona powstała. — Połóż się i nie ruszaj. To nic strasznego. — Skinęła ręką na mistrza. — Jeśli chcesz, możesz asystować. Choć nie masz w tym co prawda wielkiego doświadczenia, bez wątpienia okażesz się pomoc- ny. — Dotarła do niego jeszcze jej niewypowiedziana myśl: „Mnie się opiera, ale zna już dotyk twego umysłu". Faris patrzyła na nich badawczo. Zacisnęła wargi, strach wyjrzał z jej ciemnych oczu. — Leż spokojnie — powtórzył mistrz czułym głosem, wysyła- jąc falę pocieszenia, po której Faris zamknęła powieki. Oddychał głęboko z zamglonym wzrokiem, aż ciało Faris osnuło się najpierw karmazynowa poświatą, potem purpurową i na końcu czystą, niebie- ską. Królowa leżała odprężona. Dłonie przełożonej, otulone złocistą mgiełką, zawisły kilka cali nad głową Faris. Mistrz wyszedł zmysłami na zewnątrz, aż poczuł jej obecność. „Madronio" — wymówił jej imię. „Faris..." Przybliżał do siebie obie kobiety, aż — poprzez niego —• wreszcie się spotkały. W miarę jak przełożona przesuwała ręce nad szyją Faris, potem nad jej piersiami, brzuchem, łonem, kolanami i stopami, wyostrzała się zdolność postrzegania mistrza, tak iż mógł nareszcie zobaczyć złociste lśnienie każdego punktu mocy oraz świetliste strumienie przepływającej między nimi energii. Sam już dokonywał w przeszło- ści podobnych zabiegów, diagnozując choroby, lecz nigdy od cza- sów studenckich nie sprawdzał kanałów energetycznych tak zdrowej osoby. „Widzisz, jaka energia pulsuje wokół jej łona?" — dotarła doń myśl przełożonej. Skoncentrował uwagę na migotliwym świetle. Zanurzył ręce w pulsującym, coraz wyraźniejszym blasku otaczającym spiralami łono. Zszedł niżej, póki nie natrafił na maleńki, pozbawiony koloru rdzeń światłości, przypominający światło z korony Drzewa Życia. Zro- zumiał, że nasienie nowego istnienia faktycznie zostało zasadzone. Skierka błyszczała, niczego nieświadoma prócz tego, że żyje i rośnie. Mistrz stał olśniony, zdumiony tym cudem. Słońce zamrugało na szklanej flaszy, kiedy uniósł ją Caolin, aby chłodnym winem napełnić drugi kielich. Widział, jak Jehan przemie- rza dziedziniec, potem rozpoznał jego kroki na korytarzu i usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Mimo to nadal wolno lał wino, aż trunek osiągnął dokładnie ten sam poziom w obu kielichach. Wtedy odwró- cił się do króla. Jehan stanął pod oknem. Światło odbijało się od złotego łańcucha na jego szyi i od kosztownej broszy spinającej fałdy tuniki, połyski- wało na gładkich płaszczyznach nosa i czoła, bieliło brzegi włosów oraz brody. Caolin patrzył jak urzeczony. Po chwili król wyszedł z blasku słońca i usiadł przy stole. Skrawki światła pląsały w kie- lichach. Nastąpiło krępujące milczenie, podczas którego seneszal zdał sobie sprawę, że ruch ten pochodzi od ledwie dostrzegalnego drżenia jego rąk. Natychmiast postawił kielichy na stole, gdzie powierzchnia trunku zastygła w ciemne koła. — Wcześnie dziś wstałeś — odezwał się, siadając. Sięgnął po wino. — Doprawdy? — Oczy błyszczały królowi, chociaż nie padało na nie słońce. Wskazał na kielichy. — Myślałby kto, że na mnie czekałeś. — Zawsze na ciebie czekam, panie — odrzekł Caolin cicho. Jehan wstrząsnął z lekka głową, wychylił duży łyk i odstawił kielich. — Musimy dobrze się przygotować do tej narady. Za mojego panowania tylko kilka dorównywało jej wagą. Przynajmniej zbierze się szacowne towarzystwo. Ponoć nawet lord Hakon zwlókł się z łoża boleści i wkrótce tu przybędzie. Lord Theodor zjawi się wieczorem. Pozostali komendanci i rządcy miast już zjechali. — Wciąż recytował listę osób, które miały się na pewno pojawić, gdy Caolin położył przed nim terminarz opracowany w jego kancelarii. Król popatrzył na wykaz. — Prezentacja królowej... Owszem, to na samym początku. — Uśmiechnął się. — Otrzyma zapewnienie o ich poparciu. Jehan wstał od stołu i zaczął przechadzać się po komnacie, czytając terminarz. — Tak, nie może być co do tego żadnych wątpliwości — rzekł, znów się uśmiechając. — W następnej kolejności raporty z posiadłości Westrii. — Caolin znał całość na pamięć. — Przygotuję ci odpisy. — Spodzie- wał się usłyszeć zwyczajowe westchnienie rezygnacji, lecz król podszedł do napakowanych papierami kufrów w kącie komnaty. — Trzymasz tu wszystkie raporty z miast, co? Musiałyby zająć całą bibliotekę! Z jak wielu lat rachunki możesz zmieścić w tym pomieszczeniu? — Z pięciu lat... — zaczął Caolin, król jednak szybko wrócił do stołu. — Jesteś w stanie ocenić, czy moje zeszłoroczne podróże od- niosły jakikolwiek rezultat? Zwiększyła się wymiana towarowa? — Ze stron, gdzieś zawitał, owszem, dochodzą takie wieści, jeśli o to ci chodzi — rzekł Caolin wolno, obserwując ruchy króla. Wiadomości bezwiednie przepływały mu z pamięci na usta, podczas gdy mózg próbował dociec przyczyn niezwykłej wnikliwości Jeha- na. Król przemierzył komnatę i wyciągnąwszy z szuflady mapę, rozwinął ją i zwinął. Była to mapa lasów Corony. Czyżby król dowiedział się czegoś o Ronaldzie? — Dostaniesz przed naradą skrócone zestawienia — rzekł Cao- lin. — W drugiej kolejności zostaną poruszone sprawy bieżące, petycje i tym podobne rzeczy — kontynuował, nim Jehan zdążył zadać pytanie. Król przyjrzał mu się bacznie, po czym wybuchnął śmiechem. — Drogi przyjacielu! Myślisz pewnie, że postradałem zmysły. Ale prawda jest taka, że właśnie otrząsam się z zamroczenia. Powi nienem wiedzieć o tym wszystkim równie dobrze jak ty, lecz dotąd od dawałem się tylko uciechom, gdy na twoje barki spadała cała praca. — Na chwilę położył rękę na ramieniu seneszala, po czym się odwrócił. „Czyżby Jehan zamierzał przejąć funkcje seneszala?" Bezgra- niczne zdumienie przepłoszyło wszystkie inne myśli Caolina. Wnet jednak wspomniał poprzednie napady królewskiej gorliwości i ode- tchnął spokojniej. Ten zapał niebawem ostygnie, a tymczasem... Caolin nachmurzył czoło. Wolał, żeby jedyny człowiek, przed któ- rym musiał odpowiadać, wybrał sobie jakiś inny moment na przypo- minanie sobie o swoich obowiązkach. — Doniesiono mi, że lord Brian zamierza jutro przedłożyć pe tycję — powiedział zdawkowo. Jehan odłożył zeszyt, który uważnie kartkował. — Doniesiono ci? Czy masz pewność? — Mam pewność, że przynajmniej jest sporządzona. Skopiował mi ją pomocnik jego seneszala. — Wysunął odpowiedni papier ze stosu dokumentów. — Masz szpiega na zamku lorda Briana? — Mam tam zausznika — odrzekł seneszal sucho. — Jak wszy- scy lordowie królestwa są twoimi poddanymi, tak moimi poddanymi są wszyscy seneszalowie i ich delegaci. Jego obowiązkiem było złożyć mi raport, tak samo jak moim poinformować ciebie. — Podał królowi papier. — Jak się do tego ustosunkujesz? — Najpierw wysłucham petycji. — Jehan wziął pismo i odłożył je tekstem w dół, nie czytając. — Ależ, panie! Dlaczego nie dasz się ostrzec? Czyż to niegodny czyn opierzyć strzały, zanim wróg ukaże się na drodze, albo zebrać z pól plony przed spadnięciem śniegów? — Nie... — odrzekł Jehan pomału. — Ale z drugiej strony, Caolinie, głupotą byłoby marnować strzały, celując do czegoś, co może się jedynie okazać szeptem wiatru w drzewach, lub sprzątać niedojrzałe zboże ze strachu przed nadejściem chłodów. Niech Brian zabierze głos przy wszystkich. Zobaczymy, kto go poprze. Jeśli będziemy uderzać chyłkiem, ludzie chyłkiem zaczną nas zwać tyra- nami, a wtedy sędziów i sądzonych nikt nie zechce słuchać. Caolin spuścił oczy, unikając roziskrzonego wzroku Jehana. Schował posłusznie kopię petycji. „Nie" — pomyślał. „Nie pora jeszcze informować króla o Ronaldzie, ale pora już wyciągnąć z łotra zeznania, które sprawią, że król uwierzy". Przez chwilę tęsknił za spokojem panującym na Czerwonej Gó- rze. Od czasu letniego przesilenia nie znalazł czasu, aby tam powró- cić. Koordynując, negocjując, manipulując — przebywał w Laure- lynnie niczym pająk uwięziony we własnych sieciach, czający się do jednego, decydującego skoku, który by go wyzwolił. Ale jak miałoby ono wyglądać? Czy mógłby raz jeszcze zebrać w sobie moc? Może wszystko znajdzie rozstrzygnięcie podczas następnego przesłucha- nia Ronalda? Jehan nadal czekał na odpowiedź. — A co z Elayanami? — zapytał seneszal oględnie. — Oby tylko nie uwierzyli w naszą bezsiłę, gdy przestaniemy rządzić twardą ręką. Jehan wyprężył pierś, rysy mu się wyostrzyły. Z uniesionym czołem król wydawał się wyższym. — Jeszcze się przekonają, co znaczy twarda ręka! Mimo iż Jehan stał w cieniu, Caolin doznał wrażenia, jakby bił od niego blask. „Zanadto zaprzątałem sobie głowę własnymi se- kretami" — pomyślał. „Co on przede mną ukrywa?" Milczał, za- patrzony w Jehana, aż nagle ponure wejrzenie władcy ustąpiło miejsca wyrazowi tak głębokiej radości, że seneszal musiał odwrócić wzrok. — Z początku zamierzałem zaskoczyć cię wraz z innymi — zaczął Jehan zniżonym głosem — ale tak wiele smutków razem przyszło nam dzielić, że pora teraz na odrobinę wesela. Westria doczekała się dziedzica, Caolinie. Niedawno się dowiedziałem, że Faris jest przy nadziei! „Już wie o dziecku" — pomyślała Faris, łapiąc spojrzenie Cao- lina, które oderwawszy się od Jehana, spoczęło na jej piersiach, wyraźnie zaznaczonych pod obcisłą, zieloną suknią. Wtuliła się w ramię Jehana i odwzajemniła uśmiech seneszala. Jehan natychmiast się odwrócił. — Jesteś zmęczona? Chcesz usiąść? Światło kolorowych latarń odbijało się od płótna markizy rozpię- tej nad pałacowym trawnikiem, padając na twarz Jehana tudzież rozjaśniając szaty doradców, ich rodzin i stronników, którzy byli dzisiaj gośćmi króla. — Nie. — Faris potrząsnęła głową, rozerwana pomiędzy lękiem przed nadopiekuńczością Jehana a tęsknotą za uspokajającym doty kiem jego dłoni. Tłum zostawił wokół nich pewną przestrzeń, lecz Faris czuła ich zainteresowanie niby skrzydła ciem na twarzy. Jutro powszechną ciekawość rozpali jeszcze wiadomość o dziecku. Cze- mu to się stało tak szybko, zanim zdołała przywyknąć do myśli, że jest żoną króla? Zamknęła oczy, umacniając złocistą barierę, którą odgradzała się od tych wszystkich natrętnych umysłów. Jehan patrzył na nią z powątpiewaniem. — Może wyślemy Caolina po wino? Odwrócili się, lecz seneszala już nie było. Caolin przemykał wśród tłumu. Raz tylko zerknął przez ramię, by popatrzeć na dwie ubrane na zielono postaci, które stały tak blisko siebie, że zdawały się wyspą opływaną przez potoki Westrian. Ciągle jeszcze oszołomiony blaskiem bijącym od króla, przez jedno mrug- nięcie oczu widział Faris taką, jaką oglądał ją Jehan... jakby sam był Jehanem. Powiedział sobie wszakże, że marnowałby tylko czas, stojąc tu z nimi i rozmawiając. Nie uczestniczył w uczcie dla przyjemności, ale by patrzeć i słuchać: tam połechtać kogoś komplementem, ów- dzie wyciągnąć informację, gdzie indziej poddać jakąś sugestię, a ogólnie żeby zbadać nastroje w tłumie przed jutrzejszą naradą. „Umysły kipią nerwowym wyczekiwaniem. Nawet ja to czuję dziś wieczór". Oddychał głęboko, rozluźniając bezwiednie napięte nerwy, jak go nauczono w Akademii Mędrców. Skierował się w stro- nę migoczących brokatów na skraju tłumu. Elayańscy posłowie stali nieco na uboczu. Smagła, poorana głębokimi bruzdami twarz emira Akhbara nie wyrażała żadnego uczucia, jasna cera Rodriga Maclaina okryła się rumieńcem nad linią rudej brody. Obaj nosili takie same wysadzane klejnotami czapki i luźne szaty, a pilnowało ich czterech posępnych drabantów, których pióropusze powiewały wysoko nad seneszalem. — Dzięki, żeście zechcieli zaszczycić Westrię swoją obecnością podczas uroczystego przedstawienia naszej nowej królowej. — Cao lin lustrował bacznie ich twarze w poszukiwaniu najdrobniejszych oznak dezaprobaty lub lekceważenia, pozwalających przypuszczać, że totumfaccy Ercula Ashe'a dotarli do celu, a Elayanie mają w po- gardzie Westrię i króla. — Zaiste, każdy wojownik w swoim czasie zwraca się do rzeczy przyjemniejszych — huknął emir w odpowiedzi. Caolin nie spusz- czał wszakże wzroku z twarzy Rodriga. — Pan mój oczekuje niecierpliwie na wiadomości od waszego księcia — rzekł seneszal, nadal uśmiechnięty, choć mina lorda Rodriga wskazywała, że wiadomość będzie wyzwaniem, na które Westria musi odpowiedzieć. Caolin uwolnił się szybko od towarzystwa Elayan i ruszył dalej. Nie wypadało mu wdawać się w przydługie dysputy z wrogiem, nie chciał również uświadamiać Maclaina, ile wyczytał z jego zachowa- nia. Caolin dostrzegł brązowe kędziory sir Eryka i ku niemu skiero- wał swe kroki, z wyrazem troski na twarzy. — Panie. — Eryk obejrzał się, więc Caolin podjął: — Po dobno twój ojciec czuje się nie najlepiej. Mam nadzieję, że wysi łek, jaki włożył, by przybyć na naradę, nie powiększy jego doleg liwości. Po chwili niemego zaskoczenia Eryk wzruszył bezradnie ramio- nami. — Jest wyczerpany, ale koniecznie chciał przyjechać. Powie dział, że zasiądzie jutro na swoim miejscu, nawet jeżeli będziemy musieli go tam zanieść. Caolin potrząsnął głową. — Łudziłem się nadzieją, że sesja minie bez większych emocji, choćby ze względu na twojego ojca. Ale, jak mi donoszą, lord Brian zamierza przedstawić petycję. Oczywiście, nie mam pojęcia, czego by mogła dotyczyć — dodał, kiedy ognie wystąpiły na twarz Eryka. — A ja się domyślam. —? Młodzieniec potrząsnął głową. — To rozwścieczy mojego ojca, lecz od uczestnictwa w sesji nikt go nie odwiedzie. Jakkolwiek głos trąbki obwieszczał, że zastawiono już stoły, Eryk nie ruszał się z miejsca, popatrując spod oka na odchodzącego Caolina. * — Nie zaglądniesz do mojego ojca? — zapytał Eryk niecierpli wie. — Chce wziąć udział w jutrzejszej naradzie, a przecież jest bardzo chory! Mistrz Jałowców podniósł wzrok znad talerza. Współczuł mło- dzieńcowi, lecz nie umiał go w żaden sposób pocieszyć. Widział się z sędziwym lordem Morskich Wrót, kiedy ten przyjechał do Laure- lynnu. Wyczytał z twarzy starca, iż trawi go śmiertelna choroba. — Zaraz złożę mu wizytę. Nie rozmawialiśmy od dawna, a myś lę, że starczy mi już tego ucztowania. Niczego nie mogę obiecać, Ery ku, ale zrobię, co w mojej mocy. — Nieopodal zauważył Farina w kom panii sir Andreasa i Holly z Leśnego Zakątka. Obok nich stał Randal z Registhorpe i jego młoda małżonka. — Wróć do swoich przyjaciół, Eryku. Twój ojciec pewnie by nie chciał, żeby ominęła cię uczta. Eryk próbował się uśmiechnąć. — Zaprawdę, w ciągu ostatnich tygodni nieraz mi wytykał, że jestem jak pies broniący jednej owcy. Wyganiał mnie z komnaty. Mistrz popatrzył jeszcze, jakEryk dołącza do przyjaciół, po czym ruszył w stronę tego skrzydła pałacu, gdzie rozlokowała się dele- gacja z Morskich Wrót. Ominąwszy bokiem ciżbę i cały długi stół, zacząć się wspinać trawiastym zboczem między jodły obrastające trawnik. Nagle stanął jak wryty, wśród drzew mignął mu jakiś czarny kształt. Przez chwilę ciarki chodziły mu po plecach. Mając szerszą od przeciętnego człowieka wiedzę w kwestii tego, co mogło ukazać się pod postacią cienia, mógł się czasem bardziej, a czasem mniej bać. Raptem doleciał go zduszony chichot. Spostrzegł srebrzysty połysk włosów, kiedy przełożona Akademii zsunęła kaptur na kark. — Madronio, musisz tak krążyć na podobieństwo nocnej zjawy? Prędzej bym się spodziewał, że siedzisz teraz na honorowym miejscu przy stole. — Noc jest moim królestwem. Pewne rzeczy jawią się nocą wyraźniej niż za dnia. Powiało chłodem. Jeszcze nie tak dawno pomagała mu w obrzę- dach poświęconych Pani Ognia, teraz jednak pełniła wyłącznie rolę kapłanki Mędrczyni. Walczył z dreszczami. Zwykły człowiek mógł wdzięczyć się do Dziewicy i łączyć się z nią cieleśnie, lecz Wiedźma znała wszystkie sekrety śmierci i mroku i tylko Uczeni mogli być dla niej równorzędnymi partnerami. Mistrz odwrócił wzrok. Siląc się na spokój, odpowiedział: — Sir Eryk z Morskich Wrót prosił, abym odwiedził jego ojca. Chyba słusznie lęka się o jego zdrowie, bo jutrzejsza narada może potoczyć się dosyć niepomyślnie. — Lord Hakon jeszcze trochę pożyje. Niech przedmiotem two- ich trosk będzie raczej kobieta, którą badałeś dziś rano. — Faris? — Spojrzał ze zdumieniem na przełożoną Akademii. Potem zerknął w dół na stół biesiadny, za którym Faris i Jehan siedzieli na tronach niczym król i królowa z gobelinów. — Sama stwierdziłaś, że nic jej nie dolega. — Kiedy ty kontemplowałeś misterium życia, ja dokonywałam oględzin powłoki, która je okrywa — powiedziała cierpko. — Faris jest brzemienna, zgoda, lecz jej zachowanie przystoi raczej nieroz- garniętej pokojówce. — Wszystko przyjdzie z czasem. Niejedna młoda żona... — Tylko się jej przypatrz — przerwała mu. — Wisi na ramieniu męża, każde jego słowo jest dla niej świętością. Dzisiaj wielbią ją jako królową miłości, jutro zostanie ogłoszona matką, kiedyż jednak ludzie zobaczą w niej panią Westrii? Mistrz pokręcił głową. — Czego ty od niej chcesz? Czego chcesz ode mnie? Faris została już wpięta do jarzma Westrii, nie wymagaj jeszcze, żeby ciągnęła ładunek wcześniej niż to konieczne. I tak niewiele ma czasu na rozrywki. — Ech, wracaj i ucz się katechizmu. — Pochyliła się do przodu i wyszeptała imię, które należało do niego, kiedy po raz pierwszy zawitał w mury Akademii; imię, które chyba już tylko ona pamiętała. — Faris nie jest pierwszą lepszą żoneczką, żeby jej dojrzewanie miało nas niewiele obchodzić. A przestrzegałam, że jeszcze nie dorosła, lecz nikt mnie nie chciał słuchać. — Patrzała na niego z błyskiem w oku. — Król Westrii opiekuje się narodem, wszelako królowa musi umieć zaopiekować się ziemią! Przyjmuje pomoc od męża, ale jest dlań zarazem bezpieczną rezerwą mocy. Inaczej będzie to parodia Wielkiego Związku, bez względu jakie wrażenie na wszystkich wywarł sam ceremoniał. Jesteś jej nauczycielem, musisz ją uświadomić! — Nie! — Potrząsnął głową ze zgorszeniem, pamiętając, jak okrutnie obszedł się z duszą Faris, ucząc ją ochrony umysłu. Własna przysięga zakazywała mu podejmowania w przyszłości podobnych prób. — Ja rozbudziłem duszę Faris. Jej ciało należy do Jehana. — A czy wolałbyś, żeby było twoje? — Słowa te rozbrzmiały nader cicho, jakby wyszeptała je sama ciemność. Przełożona Aka- demii wtopiła się w cienie. Mistrz stał skamieniały, powstrzymując się od wybuchu złości, walcząc ze strachem, a na koniec z ochotą do śmiechu. — Madronio? — zawołał zdławionym głosem. — Stara kobieto! Czyżbyś była zazdrosna o to, co sama odrzuciłaś? — rzucił głośniej w mrok. Nikt mu nie odpowiedział. — Panie... Jehanie... — Faris schyliła głowę na ramię króla i wnet poczuła, jak jego usta muskają czubek jej włosów. — Śpiąca jesteś, kochanie? Już wkrótce pozwolą nam odejść. — Uniósł jej podbródek, a potem pocałował w czoło, w policzek i, bardzo wolno, w usta. Wokół nich inne pary siedziały ścieśnione, podziwiając pieśniarzy z Szańców, którzy na zmianę czarowali słuchaczy miłosnymi piosnkami. — Poszłabym stąd choćby zaraz — szepnęła. Kiedy znów objęła ją wpół ręka Jehana, poczuła, jak ogarniają znajome słodkie znuże- nie. Uciekała myślami od wspomnień ceremonii, podczas której Je- han uczynił z niej panią Westrii. Wiedziała, że sprawiła mu lekkie roz- czarowanie, ponieważ później jej pasja nie dorównywała już jego zapamiętaniu. Ona jednak nie pragnęła owej ekstazy, która pogrąża duszę w niepamięci, a jedynie poczucia bezpieczeństwa w uścisku jego ramion i świadomości, że dzięki niej zaznał szczęścia. — Dziś wieczór — mruknęła, całując go w rękę. — Dziś wieczór. * Polująca sowa zawołała jeden raz, przelatując bezszelestnie koło wieży. W izbie piwnicznej przysłonięte kloszami lampy płonęły niemrawo w ściennych niszach, pobudzając do istnienia cienie, które zdawały się ciemniejsze niż zwykły mrok. — Okazałem ci aż nadto cierpliwości, Ronaldzie — rzekł Caolin aksamitnym głosem. Dłoń więźnia błądziła po aksamicie tapicerowanego krzesła. Caolin zajrzał mu w oczy, w jego rozszerzone źrenice. Przyłożył mu puchar do ust. Ronald napił się łapczywie. Seneszal wybrał wino dość słodkie i tęgie, żeby nie dało się wyczuć w nim smaku narko- tyku, który miał zmniejszyć ból więźnia. — Panie — wycharczał Ronald. — Co mogłem, to ci rzekłem. Nie każ mu więcej, by mnie torturował. — Nawet cię nie tknie. — Caolin odesłał Ordreya i razem z nim Gerola, kiedy zobaczył, jak oczy pojmanego śledzą każdy ruch wilka. Odstawił kielich na stolik. Ronald wyszczerzył zęby głupawo, triumfalnie, lecz spodziewa- ne ułaskawienie nie miało jeszcze nadejść. Caolin żywił nadzieję, iż odmierzył odpowiednią ilość substancji. W przypadku tak osłabio- nego człowieka trudno było wyrokować, jaka dawka rozwiąże mu język, ale zarazem nie wyrwie ducha z piersi. — Tylko trochę pogadamy — rzekł seneszal łagodnie. — Po- trzebuję pomocy bystrych ludzi. Takich, których spychano na mar- gines, gdy tępaki pławiły się w luksusach. Znam to uczucie, Ronal- dzie. Gdy tu przyjechałem, byłem zwyczajnym kancelistą, a ludzie, co ledwo umieli się podpisać, szydzili ze mnie, bo nie umiałem machać mieczem. — Bystry... Tak, jestem bystry... — mamrotał Ronald. Spojrzał na Caolina. — Powinienem być, uważasz, lordem komendantem Corony. Seneszal kiwnął głową. — Oczywiście. Brakowało ci jedynie niewielkiej sumy pienię dzy, a gdy lord Brian dał ci złoto... Caolin wypuścił powietrze, gdy Ronald potrząsnąwszy głową, mówił dalej: — Złoto było po to, żeby mieszkańcy Corony zaczęli szemrać o niepodległości. Sam wpadłem na pomysł z rozbójnikami, bo my ślałem. .. — Ronald zakasłał i zamilkł. Caolin odszedł na bok, gdzie nalał sobie kielich wina. — Uszy do góry, Ronaldzie — rzekł spokojnie. — Od dawna już wiem, skąd pochodziły pieniądze. Gdyby zbójcy zamordowali Theodora, ty byś na tym skorzystał, a gdyby zabili króla, ucieszyłby się Brian. — Panowanie nad głosem i ciałem kosztowało go dużo wysiłku. Nastała długa cisza. — Nie... to było inaczej... — wyrwało się z ust więźnia. Zerk- nąwszy spode łba, Caolin stwierdził, że Ronald przymknął oczy. — Nie mogłem kontrolować leśnych zbójców, kiedy już położyli łapę na złocie. Pomyślałem sobie, że może to i lepiej... Król mnie nie lubił. Nigdy nie mianowałby mnie lordem komendantem. Brian poparłby moje roszczenia, ponieważ ja popierałem jego sprawę. Ale Brian jest zbyt miękki, żeby ważyć się na coś takiego. Zrobiłem to dla Briana, choć on nie miał o niczym pojęcia! Caolin zwarł palce na nóżce srebrnego kielicha, aż się wygięła. Rzecz była wielce prawdopodobna. I on znał kogoś, kto bał się zrobić to, co należało. Brian zaczął od dokuczania bezimiennemu urzędnikowi, potem oprotestował decyzję króla o powołaniu nowego seneszala, urągał mu i lekceważył go na każdym kroku. Dziw, że jeszcze nie starał się podważyć praw do tronu obecnego króla. Bez względu na to, czy Brian uczestniczył w spisku mającym na celu zamordowanie króla, należało natychmiast dowieść jego matactw. Seneszal przytknął z westchnieniem świeczkę do jednego z kin- kietów oraz do świecy, która stała na stole. Zdjął swój urzędowy pierścień. — Ronaldzie! — zawołał półgłośno, odwracając twarz więźnia do płomienia. Zadrżały powieki Sandresona, jęk dobył się z jego gardła. — Ronaldzie, patrz, mam tu coś ładnego. Otwórz oczy, a sam się przekonasz. — Pierścień roztaczał rubinową poświatę. Ronald skierował nań mętny wzrok i zatrzymał spojrzenie, słuchając kolej nych poleceń Caolina. — Nie widzisz niczego prócz światła, Ronal- dzie. Nie słyszysz niczego, tylko moje słowa. Będziesz mówił to, co ci powiem... Nazywam się Ronald Sandreson. Mów. — Seneszal czekał w napięciu, póki więzień nie powtórzył szeptem swego imie- nia. — Lord Brian dał mi złoto, żebym zabił króla. — Caolin w wyobraźni nadał swej woli postać rozżarzonego pręta, który się wydłuża, aby przekłuć duszę drugiego człowieka. Powtarzaj! — Lord Brian... dał mi... złoto... — Głos zamarł mu na ustach. Ciszę przerywało tylko urywane sapanie. Caolin położył pierścień na stole i ujął w dłonie twarz więźnia. — Powtarzaj! — Kategoryczny nakaz woli przepłynął między ich umysłami. — Złoto, żebym zabił króla! Ronald szarpnął głową, a jego oczy, skierowane dotąd na rubin, popatrzyły prosto na Caolina. „Mów!" Seneszal przewiercał wzro- kiem Ronalda, jakby chciał przyjrzeć się z bliska jego duszy. — Lord Brian... Brian... mój pan! —Zbolały, ochrypły szept nagle stał się wyraźny. Caolin trząsł się z bezsilnej złości, trzymając Ronalda równie mocno, jak trzymał się ołtarza na Czerwonej Górze. Ta myśl musiała wyzwolić siły większe od jego własnej, bo raptem fala wściekłości przebiegła mu od stóp do koniuszków palców. Ciało Ronalda targ- nęło się spazmatycznie w jego uścisku raz i drugi. Sam poczuł w sobie niejako część udręki swej ofiary oraz ostateczny moment wyzwolenia, w którym ból zamienia się w błogostan. Po długiej chwili ciszy Caolin uświadomił sobie, że Ronald nie żyje. Puścił go bardzo delikatnie. Popatrzył w zadumie na jego odprężone oblicze. Czyż sprawił to pośrednio rytuał na świętej górze? Po tylu latach, w ciągu których nie czuł zupełnie niczego, dotknął go duch Czerwonej Góry, a teraz jeszcze śmiertelny opór tegoż głupca... który jednak zmarł, nie zdradziwszy swojego pana. „Kochałeś go?" — zapytał milcząco. „Mógłbym sprokurować dokument, w którym przyznajesz się do winy, niech jednak twój los pozostanie tajemnicą. Byłeś przynajmniej lojalnym głupcem. A kim ja jestem?" — zastanowił się nagle. „Kim jestem?" Usiadł przy stole i uniósł kielich, lecz nie miał już ochoty pić. Wsparł więc brodę na rękach i tak trwał, póki Ordrey nie zjawił się po kilku godzinach, by obwieścić, że już świta. Światło poranka odznaczało się unikalną czystością, nie przesia- ne jeszcze przez kurz dnia i na tyle łagodne, że człowiek mógł oglądać przedmioty w ich prawdziwych kolorach, nie mrużąc przy tym oczu. „Ale jest to też bezlitosna czystość" — pomyślał Jehan, przypatrując się swemu odbiciu na szybie, by sprawdzić, czy rzeczy- wiście po wieczornej uczcie pozostały mu cienie pod oczami. Wziął ręcznik i zaczął wycierać włosy, mokre po kąpieli w jeziorze. Delikatne ćmienie w głowie przypominało, że oddał należny hołd winu-z Morskich Wrót, jakie w darze przywiózł lord Hakon. Jednak- że miłe rozleniwienie budziło jeszcze przyjemniejsze wspomnienia nocy po uczcie. Jego ciało było zadowolone, jeśli już nie dusza. Jehan odrzucił ręcznik i rozejrzał się za ubraniem. Parsknął śmiechem, gdy zdał sobie sprawę, iż już samo wspomnienie słodkiej uległości Faris wystarcza do rozpalenia w nim na nowo żądzy, tym gorętszej, że nie doprowadził jeszcze do tego, aby rozkosz partnerki dorównała jego własnej. W każdym razie dziękował w duchu za to, co już dostał. Zapytał niedawno siostrę Jessikę, czy ciąża Faris ma jakiś wpływ na jej pasywność. Wspominał teraz z grymasem jej komentarze w kwestii tego, jak przedwcześnie przynaglił Faris do małżeństwa, przez co cudowne doświadczenie wejścia w stan dorosłości zostało u niej wypaczone inicjacją na panią Westrii. „Może wszystko się zmieni, kiedy urodzi się dziecko" — zakoń- czyła Jessica swój wykład.„Daj jej czas, a oboje zapłoniecie w ogniu namiętności". Mik Białoloki, który sprawował pieczę nad garderobą króla w Laurelynnie, wszedł do komnaty, przynosząc szaty dla Jehana na dzisiejszą naradę. Król okrył biodra opaską z delikatnej bawełny i uniósł ręce, żeby Mik włożył mu przez głowę białą, jedwabną koszulę, ozdobioną haftem mereżkowym u dołu i pod szyją. Po niej przyszła kolej na długą tunikę ze złocistej bawełny, przetykaną ornamentem zielonych gałązek wawrzynu, wyciętą głę- biej, na dawną modłę. Patrząc na ułożony na krześle urzędowy płaszcz ze szmaragdowego aksamitu i myśląc zarazem o ciepłym letnim słońcu, Jehan czuł ciarki na plecach. Na szczęście tego dnia nie musiał się nigdzie wybierać konno, wobec czego buty jeździeckie i bryczesy nie były mu potrzebne. Z ulgą wsunął stopy w sandały z pozłacanej skóry, jakie przygotował mu Mik. — Dzięki, przyjacielu, reszta może poczekać, póki nie zjem śniadania. Mógłbyś sprawdzić, czy królowa gotowa? To znaczy, czy chce w ogóle coś jeść!? Obaj uśmiechnęli się i starszy sługa opuścił komnatę. Jehan sięgnął po wielką nefrytową broszę z wygrawerowanym krzyżem kolistym Westrii, identycznym jak ów na pierścieniu, który od piętnastu lat nie opuszczał królewskiej ręki. Gdy brosza została wpięta do tuniki, drzwi znów się otworzyły. — No i co z nią...? — zaczął Jehan, lecz zamilkł, kiedy z cienia wynurzył się Caolin. Bezlitosne światło poranka ukazało bezkrwiste oblicze seneszala i sińce pod jego oczami. — Ho, ho! Zdawało mi się, że trochę zabalowałem w nocy, ale ty wyglądasz, jakbyś odwiedził wszystkie knajpy w Arenie — rzekł król. Caolin skierował spojrzenie w bok, lecz nie dość prędko, aby Jehan nie mógł się zorientować, iż było to spojrzenie trzeźwe. Złapał go za ramię, przyciągnął bliżej i odwrócił. — Co z tobą? — Ja... przez całą noc przesłuchiwałem człowieka, którym po- służono się w niecnych zamiarach... On zginął. — Tutaj? W Laurelynnie? Będę musiał pogadać z Gwardią Miejską. Ale nie musisz tym się tak przejmować, czas zatrze wspo- mnienia. W pierwszej mojej bitwie wszystko brałem sobie do serca, później jednak nauczyłem się obojętności... Caolin uniósł głowę. W jego spojrzeniu czaiło się coś, co wpra- wiło Jehana w zakłopotanie. — Ty jeszcze nie rozumiesz — powiedział seneszal. — To byłem ja... — Jehanie, jestem gotowa zjeść śniadanie, jestem nawet głodna! I czyż ta suknia nie jest piękna? Twoja siostra pomogła mi ją poprawić... — Zachłysnęła się powietrzem. — Wybacz, Jehanie, nie chciałam ci przeszkadzać. Pozwól, że zaczekam w jadalni. — Nie trzeba — rzekł Caolin. — Przeszkadzanie to przywilej piękności. Wywinął się jakoś z uścisku Jehana. Odwróciwszy się, złożył ukłon i przez chwilę obaj mężczyźni stali nieruchomo, potwierdzając tym słuszność słów seneszala. Suknię królowej, karmazynowa o ob- cisłych rękawach, wyciętą w głęboki dekolt dla ukazania w pełnej krasie złotego naszyjnika z granatami, zdobiły haftowane złotogło- wiem róże. Wszelako jej uroda, podkreślona pąsowym rumieńcem i roziskrzonym wzrokiem, przewyższała piękno stroju. — Do licha — mruknął Jehan. Czyżby przez moment widział oznaki niepokoju w kamiennej skądinąd twarzy seneszala? — Cao- linie, musimy to jeszcze omówić... Może po naradzie? — O ile, rzecz jasna, nie zedrzemy pierwej gardeł na zebraniu — odparł Caolin z uśmiechem. — W samą porę mi przypomniałeś. Narada już za godzinę, a ja mam jeszcze parę spraw do załatwienia. —Dłoń jego otarła się o rękaw króla. Ruszył w stronę drzwi.—Bądź dobrej myśli, panie. Moją rolą jest branie wszelkich trosk na siebie! — Za zdrowie Jehana, króla Westrii! Niechaj żyje nam długie lata! — Za zdrowie Faris, naszej królowej! Niechaj żyje nam długie lata! — Niechaj się szczęści królewskiej parze! Jehan przez chwilę oszołomiony falami pozytywnych emocji napływającymi od zebranych na sali ludzi, namacał za sobą poręcz tronu. „To na moją cześć wznoszą toasty" — pomyślał rozkojarzony. „Nie na cześć marnej namiastki wielkiego króla, który odszedł przedwcześnie, ale na cześć człowieka, który dał im godną uwielbie- • nia królową i spłodził potomka rodu". Choć raz nie dokuczał mu ciężar korony, wykutej ze złota w Szańcach i ozdobionej medalionami z wykonanymi w emalii herbami poszczególnych prowincji, podobnie jak laska pasterska nie wydawała mu się cięższa od insygnialnego miecza. Był strażnikiem najpiękniejszych krain, królem szlachetnego narodu, którego wiara wzbudzała w nim na nowo ambicję, by zostać wielkim władcą. Nareszcie wiwaty ucichły. Odprowadzając Faris do tronu, Jehan wspominał, jaka światłość biła z jej oblicza, kiedy po raz pierwszy przyozdobiła ciało Klejnotami. Podziękował w duchu Strażnikowi Ludzi, który w ten sposób wynagrodził Faris za to, że zgodziła się zostać królową. — W imieniu Stwórcy Wszechrzeczy oraz w obecności króla i królowej Westrii zarządzam porządek na sali. Niech się rozpoczną obrady! — Herold huknął laską o marmurową posadzkę. Z szelestem strojów i zamierającym szybko pomrukiem ostatnich komentarzy na swoich miejscach zasiadło siedmiu kanclerzy i kil- kuset zebranych tu ludzi — krewniaków, stronników, właścicieli wielkich majątków ziemskich z czterech prowincji, mistrzów gildii kupieckich z Wolnych Miast. Dla przedstawicieli poszczególnych ziem wydzielone zostały osobne sektory, a wszystkie one przedsta- wiały sobą coś na kształt amfiteatru o kolistej podstawie. Z dołu, od nigdy nie gasnącego kominka, smużki dymu unosiły się ku tworzą- cym ośmiobok ścianom Sali Narad. Jehan słyszał za plecami szepty domowników i zarządców kró- lewskich dóbr, które wszakże umilkły, gdy herold powtórnie napom- niał zebranych. Król przeniósł wzrok na drugą stronę paleniska, gdzie przy swoim stole siedział Caolin — w blasku sączącym się przez świetliki jego szkarłatne szaty lśniły, a włosy błyszczały. Gdy seneszal podniósł głowę, Jehan stwierdził z ulgą, że choć wciąż był blady, to jednak wyglądał na spokojnego i opanowanego. Caolin uśmiechnął się pod nosem i wręczył paziowi plik dokumentów, aby ten przekazał je królowi. Raporty. Znając porządek obrad, Jehan rozsiadł się wygodnie, przygotowany na wysłuchanie rocznego zestawienia stanu populacji ludzi, ich zwierząt oraz innych bratnich gatunków, zamieszkujących wraz z nimi królestwo. Zwykle jako pierwszy głos zabierał lord Hakon z Morskich Wrót, zwierzchni komendant czterech prowincji. Okazało się jednak, że troski Eryka nie były bezpodstawne. Stary wojownik tkwił oklapnięty na swoim krześle i tylko oczy mu się poruszały. Zamiast niego więc Eryk złożył raport głosem, który z czasem nabrał pewności. A gdy zachód zdał już swój raport, przyszła kolej na południe, wschód i północ. Caolin zaznaczał fragmenty wystąpień, w kwestii których Jehan lub jeden z jego oficerów mógłby chcieć się wypo- wiedzieć, aczkolwiek wszystko na razie wydawało się zrozumiałe. A jako że król przy okazji prezentacji królowej zdał już relację ze swoich poczynań, głos teraz otrzymali przedstawiciele Wolnych Miast, skupieni w południowo-zachodniej części sali. Frederic Sachs wygłaszał tak rozwlekłą tyradę, że herold w końcu musiał mu przerwać. Następnie w imieniu rządu Westrii wystąpił Caolin, opo- wiadając pokrótce o stanie dróg, mostów, handlu z zagranicą i kon- taktach z innymi mocarstwami. Większość obecnych zdążyła już zauważyć elayańskich posłów, siedzących beznamiętnie w swej odgrodzonej sznurami sekcji, mimo to wzmianka Caolina spowodo- wała pewne poruszenie. I wreszcie na swoją kolej doczekała się Akademia Mędrców, której przełożona reprezentowała nie tylko uczelnię, ale i wszystkie kaplice, kapłanki i kapłanów, a nawet więź łączącą ludzi z mocami mieszkającymi w Awahnie. Powstawszy, odczekała kilka chwil, dopóki się nie uciszyło. Jehan odszukał spojrzeniem Mistrza Jałowców, który siedział wraz z innymi członkami swego zakonu w szeregach za plecami przeło- żonej. — Dzieci westriańskiej ziemi... — zaczęła przełożona niezbyt głośno, a mimo to jej słowa dotarły do najdalszych zakątków sali. — Nie zamierzam przytaczać faktów ani liczb, które wszak dobrze znacie. W świecie ducha dzieje się niewiele, co można by ująć w konwencjonalny sposób. Muszę wszakże wszystkim tutaj przy pomnieć, również osobom duchownym, do pełnienia jakiej roli w naszym życiu powołano Akademię. Zdało się Jehanowi, że dostrzegł cień niepokoju na twarzy Mi- strza Jałowców. Pochylony nad stołem, przypatrywał się uważnie mówczyni. — Moi kapłani i kapłanki, rozsiani po miastach i majątkach, wnoszą do mnie skargi, jakoby ludzie popadali z powrotem w znaną nam z przeszłości otchłań zabobonu i nieumiarkowania, nie zacho- wując należnych tej ziemi rytuałów, które pozwalają nam mieszkać w harmonii u boku pokrewnych rodów. Rządcy i dzierżawcy głośno utyskują, że Akademia miesza się do ich zgodnych z prawem działań, gdy chcą czerpać pełnymi garściami ze skarbów ziemi. Ale powia- dam wam: jedyną duszą, którą człowiek może zachować lub stracić, jest jego własna. Jeśli ci, co wstępują do kapłańskiego stanu, będą dawać wyraz swej wierze nieposzlakowanym życiem, ich przykład zastąpi wszelkie rygory i przykazania. Kiedy rytuał staje się tylko zespołem uświęconych tradycją czynności, traci swoją moc, ale jeśli bodaj jeden wierzący wejdzie na ścieżkę z pełną świadomością swego czynu, owa moc zostanie zachowana. Wsłuchajcie się w wa- sze serca, rządcy Westrii. Nie będę poddawać was osądom, lecz po uczynkach waszych sądzeni będziecie, więc dobrzeje rozważajcie! — Zebrała w garść biało-czarne szaty i usiadła. „Muszę porozmawiać z mistrzem na ten temat". Jehan zagryzł wargę. „Skoro każdy mężczyzna i każda kobieta musi ratować swoją duszę, to co z ich panami? Co z królem, który odpowiada przed Stwórcą Wszechrzeczy?" Caolin dał znak heroldowi, by ten poddał pod obrady następną sprawę. Po chwili Brian podniósł się z krzesła — z namaszczeniem, jak gdyby góra w końcu zdecydowała się poruszyć. Nadal stropiony słowami przełożonej Akademii król sam nie wiedział, czy powinien się cieszyć z tego, że nie wie, o czym lord komendant z południa zamierza teraz mówić. Lord Brian nie czytał zbyt wyraźnie, ale też nie musiał: kopie petycji zostały rozdane wszystkim kanclerzom, z drobiazgowym wyszczególnieniem osób, które się pod nią podpisały. — O ile rozumiem — rzekł Caolin — apelujesz o decentralizację królestwa, o przekazanie prowincjom większych uprawnień w pew- nych dziedzinach, jak na przykład polityka wobec sąsiadów, oraz o poszerzenie obszaru jurysdykcji miejscowych sądów, tak by mogły się zajmować wszystkimi sprawami, z wyłączeniem sporów do- tyczących również innych prowincji. — Kanclerze ciągle jeszcze wertowali kopie dokumentów, ażeby czegoś mylnie nie zinterpreto- wać. Brian pokłonił się lekko. — Ale jak można przejrzyście określić, która sprawa dotyczy sąsiada, a która jeszcze nie? — zapytał lord Robert. — Ja na szczęście nie graniczę bezpośrednio z komendantem z południa, więc mam kłopot z głowy — stwierdził lord Theodor, co w wielu miejscach na sali wywołało tłumione śmiechy. Ale Theodor mówił dalej: — Mam wszakże do czynienia z obcym mocarstwem i wolałbym liczyć na poparcie królestwa, niż dawać sobie radę w pojedynkę. Lord Brian spuścił na moment wzrok, po czym nieoczekiwanie odwrócił się w stronę Faris. — O pani, skoro wybrał cię tak silny mąż, tuszę, że i tobie sił nie brakuje. Na tej naradzie zawsze mogliśmy swobodnie wyrażać opi nie, bez dworskich frazesów i fałszywych pochwał. — To mówiąc, kątem oka zerkał na Caolina. — Powinnaś więc wiedzieć, że nie zamierzam nikogo obrazić, sugerując, iż twoje pokrewieństwo z lor dem Theodorem skłania go do popierania Korony. Jehan zdrętwiał, wyczuwając zmieszanie i strach królowej. Gdy podniósł się na poły ze swojego krzesła, Brian obrzucił go zlęknio- nym spojrzeniem, lecz pierwszy zerwał się Theodor, purpurowy na twarzy. Zmiął w garści petycję i cisnął ją na ziemię. — Lady Faris w swej łaskawości mogłaby nie nazwać tego obrazą, lecz dla mnie to obelga! Lordzie Brianie, jeszcze przed przyjazdem króla na północ dochodziły mnie słuchy o twoich pla- nach, lecz ja reagowałem na to zawsze tak samo. Siła Westrii leży w jedności pod rządami silnego króla! — Zależy, jak ta siła jest wykorzystywana. Nawet jeżeli król jest młody i szlachetny jak, o czym jestem przekonany, nasz pan... — Hamuj się! — rozległ się wyraźny szept Eryka. — Ale nawet jeśli taki jest — podjął Brian, jakby niczego nie słyszał — to nasze królestwo zajmuje wielki obszar ziemi i żaden człowiek nie zna go na tyle dobrze, by mógł zawsze wydać sprawiedliwy wyrok. Ktoś powie owszem, król ma delegatów i ci mu o wszystkim donoszą, ale skąd wiadomo, że raporty nie kłamią? Jehan trzymał nerwy na wodzy. Dotknął ręki Faris. — Nie obawiaj się, kochanie. Poczekaj, a zobaczysz, jak się bawię w króla. Popatrzyła nań z uśmiechem. Jakże chętnie przeniósłby się teraz do tamtej górskiej jaskini lub do Mgielnego Domu. A choćby i do pałacowej sypialni. — Reprezentuję tu sobą Wolne Miasta! — odezwał się gromko Frederic Sachs, gładząc meszek swej szaty. — Skoro się woła o wolność dla prowincji, co z bezpieczeństwem miast?! Eryk również się poderwał, patrząc nerwowo na króla. — Ojciec każe mi mówić w jego imieniu. — Zanim Jehan kiwnął mu przyzwalająco, ciągnął dalej: — Powiadasz, lordzie Bria- nie, że szczerość to cnota. W porządku, i ja będę szczery. Rozwo- dzisz się na temat motywów innych ludzi, a co z twoimi własnymi? Kiedy twoje statki wpłynęły na nasze łowiska, spór został rozstrzyg- nięty przez króla. Gdyby wszedł w życie twój nowy układ, co by nas pogodziło? Miecze! — Ojciec ciągnął go za rękaw, lecz Eryk sztur- mował: — Szczerość, dobre sobie! Mógłbym inaczej określić taką mowę! — Eryku, spokojniej! — zabrał wreszcie głos Jehan. — We- strianie nie muszą dociekać w tej sali wzajemnej lojalności. — Eryk patrzył na niego z otwartymi ustami. Poczerwieniał, gdy ktoś zachi- chotał szyderczo, lecz wreszcie, dostrzegając łagodne spojrzenie kró- la, pomiarkował się i usiadł. Jehan wbił wzrok w żółte oczy Briana. W końcu i ten usiadł, przestając toczyć wkoło dzikim wzrokiem. Dopiero wtedy król powstał z tronu. — Panie i panowie, takiego sporu niepodobna powściągnąć gorącymi słowami. Sprawuję władzę z woli Awahny i narodu tej ziemi, nie mogę więc ot, tak sobie zrzucić tej władzy ze swych barków. I ja podlegam prawu na równi z innymi. Jeśli mój lud mi powie, żem głuchy na ich skargi, wówczas dołożę wszelkich starań, aby się poprawić. Nie zejdę wszakże z drogi ani nie zrzucę odpowie dzialności na cudze ramiona. Zgadzam się z lordem Brianem, że władza i wiedza powinny iść z sobą w parze, lecz jak mam wydawać sądy, a wy ich wysłuchiwać, skoro całe życie spędzam w Laurelyn- nie? — Krążył wolno przed ławami, skupiając na sobie całkowitą uwagę audytorium. — Wobec tego będziemy się odtąd spotykali nie •tutaj w pałacu, ale w waszych włościach. Albowiem ja i moja pani zaczniemy składać wam wizyty, a po nas nasze dzieci. Tak teraz będą wyglądały rządy. Zaskoczył ich. Poznał to po błyszczących oczach ludzi zasiada- jących nad nim na ławach. Nie odda już przewodnictwa w Radzie. Odwróciwszy się, dostrzegł w twarzy Caolina mieszaninę podziwu i obawy. Potem odszukał spojrzeniem posłów z Elayi. Jehan czuł swędzenie w dłoniach, jakby miał zaraz bronić swój lud gołymi rękami. Nawet przed Elayą. Przystanął przed ławą cu- dzoziemców. Wszyscy skierowali na nich wzrok, a on skinął na herolda, aby ten zapowiedział wystąpienie posłów. Emir Akhbar zszedł powoli po schodkach, a tuż za nim również Maclain. — Przywożę pozdrowienia od mojego księcia Palomona Silno- łukiego, głowy rodu Ottavie i pana skonfederowanych stanów Elayi. Raduje się on z okazji tego ślubu i życzy ci wielu potomków, albowiem mąż pięknej żony z upodobaniem szuka jej towarzystwa, a ojciec rodziny zajmuje się nauką swych dzieci, w odróżnieniu od kawalera, który myśli tylko o wojnie. — Jego ciemne oczy zatrzy- mały się na kamiennym obliczu Eryka. Jehan poruszył się niespo- kojnie, wietrząc jakąś obrazę pod przykrywką grzecznych słów. — Młodych wojowników powinno się poskramiać, aby ojcowie rodzin mogli w spokoju siadać przy domowym kominku — ciągnął. — Za dawnych czasów miasto Santibar należało do Elayi. Dwadzieścia lat temu wybuchła wojna, a ojciec twój, panie, podpisał i poświadczył przysięgą traktat pokojowy. — Oczy Akhbara przygasły. — ...iż miasto Santibar i twierdza Balleor mają należeć do Westrii, dopóki na granicy między obydwoma krajami będzie panował spokój — zacytował. — Szanowni panowie... — Głos posła odbijał się od malowanych krokwi stropu. Ludzie macali w poszukiwaniu ręko- jeści mieczy, których nie mogli wnieść na salę. — Przysięga została haniebnie naruszona, wobec czego Santibar i Balleor przechodzą we władanie Elayi! Oto słowa mojego księcia! I radzimy grzecznie potraktować nasze roszczenia... bo jeśli nie — dodał ciszej — bądźcie pewni, że wypiszemy drugi traktat... waszą krwią grotami naszych włóczni! — Unieważniacie traktat, bo pięciu pijanych żołdaków spaliło wam stodołę? A przecież mury Santibaru wciąż noszą ślady po pociskach z waszych katapult, które padały nie dalej jak cztery lata temu! — Brian rąbnął pięścią w stół. Rodrigo Maclain wystąpił do przodu z nastroszoną brodą. — To do mnie zwracali się posłowie. — Pomny na wiedzę zdobytą w Akademii Jehan wplótł w swoją wypowiedź ostre jak brzytwa tony, które dałyby się słyszeć pośród ryku burzy i bitewnego zgiełku. Brian zamilkł pod jego karcącym spojrzeniem, nawet posło wie oczekiwali w ciszy na słowa króla. Jehan żałował, że Faris musi w tym uczestniczyć. Jeżeli wyruszy na wojnę, zostawi przy niej regenta. — Szanowni posłowie — rzekł wyważonym głosem — pamiętajcie o jednym: ludzie walczą najzacieklej w obronie włas nych domów. Przekażcie zatem swojemu księciu, że ślub uczynił ze mnie jeszcze groźniejszego przeciwnika. Niechaj dobrze rozważy moje słowa. — Wspiął się na niewielkie podwyższenie, na którym stały trony, skąd mógł patrzeć z góry na swych rozmówców. Zacisnął palce na pasterskiej lasce. — Jak długo mieszkańcy Santibaru będą chcieli zachować westriańską narodowość, nie wydam ich obcemu zaborcy. — Rozejrzał się uważnie. Na twarzach malował się gniew, obawa lub entuzjazm. Wiedział, na jaki los skazuje swoich ludzi, jeśli pogróżki Elayan nie okażą się blefem. — Zaproponowałem od szkodowanie właścicielowi spalonej zagrody, lecz dotąd nie otrzy małem odpowiedzi — dodał wolno. — W takim razie poślę na południe swego ambasadora, aby odwiedził poszkodowanego i z je go własnych ust dowiedział się o przebiegu całego zdarzenia. Aby również przesłuchał oskarżonych żołnierzy, odesłał mi ich do uka rania oraz zapytał o zdanie mieszkańców Santibaru. — Unikał wzroku Caolina, dostrzegł jednak jego drżące dłonie. Zwrócił się na prawo. — Lordzie Brianie. Pragniesz sam troszczyć się o swoje interesy. A zatem to ty ruszysz na czele misji i staniesz twarzą w twarz ze skutkami swoich poczynań. — W ciszy, jaka nastąpiła, coś trzasnęło niby pękająca gałązka. Jehan patrzył, jak Brian na zmianę to blednie, to czerwienieje, wyrażając ukłonem swą zgodę. — Towarzyszyć ci będzie lady Elinor z Pięknej Przystani. — Wy- znaczył jeszcze trzy osoby, wszystkie znane i umiejące działać sku- tecznie zarówno w czasie pokoju, jak i na wojnie. —Zdajcie księciu dokładnie sprawę z tego, co tu dziś usłyszeliście, a jeśli chcecie, poślijcie własnych obserwatorów z moimi ludźmi. Mieszkańcy San- tibaru zadecydują, a ich decyzję poprą wszystkie miecze Westrii! Król stał nieruchomo, kiedy umilkły echa jego przemowy. Pełnej napięcia ciszy, której nie chcieli przerywać wychodzący z ukłonem Elayanie, nie mąciły nawet głosy Westrian, póki herold nie ogłosił zakończenia obrad. Jehan odetchnął głęboko. Drżał teraz, kiedy już było po wszyst- kim. Wyciągnął ręce do Faris. Gdy wtuliła się w jego ramiona, przygarnął ją tak mocno, jakby chciał czerpać siłę z istoty, którąjego siła miała przecież ochraniać. Za plecami Faris dostrzegł Caolina. Zajęty był porządkowaniem dokumentów na stole i wkładaniem ich do teczki szybkimi, precy- zyjnymi ruchami, jakby pakował swych wrogów do więzienia. Obok teczki leżało złamane pióro. Jehan przypomniał sobie ów dziwny dźwięk, który w pewnym momencie rozbrzmiał w ciszy. — Caolinie, wolałbym się z tobą naradzić w kwestii doboru uczestników tej misji, ale są takie chwile, kiedy trzeba iść za ciosem. Seneszal uniósł głowę zaskoczony. — Ależ, panie, decyzja należała do ciebie — odparł beznamięt- nym tonem. — Jesteś przecież królem. — Jehanie... możemy już iść? — szepnęła Faris tuż nad jego ramieniem. Król rozejrzał się po sali. Wokół tronów było pusto, lecz tłumy wciąż się gromadziły przed drzwiami wyjściowymi. „Moi ludzie — pomyślał — moi ludzie, którzy poszliby za Brianem lub innym natarczywym głupcem, jeśliby tylko zaproponował coś nowego..." Westchnął ciężko. — Zaraz, kochanie, zaraz. Chcesz, żeby cię rozdeptało to stado? * — Niedorosłe koguciki niech sobie pieją, ale nie w salach kró lewskich narad! Rad bym cię wychłostać jak pospolitego szcze niaka! Mistrz Jałowców przystanął w korytarzu, rozpoznając gniewne okrzyki Briana. Miał nadzieję rozmówić się z przełożoną Akademii, lecz była już nieosiągalna. Nastawił ucha, ciekawy, do kogo mówi Brian. Przez otwarte na oścież wysokie okna wpadało rześkie powie- trze, wieczorny wiatr szeleścił w gałęziach wierzb. — Mój wiek mnie upoważnia, aby dać ci lekcję lojalności! Gdy mistrz obszedł narożnik, ujrzał lorda Briana w rozmowie z Erykiem. Obaj stali w rozkroku, gotowi do ataku. — Nazwałeś mnie zdrajcą przed połową Westrii! Myślisz, że ci to ujdzie na sucho? — Na polu bitwy czy nie, nie będziesz mi dawał żadnych lekcji! Brian odchylił głowę i prychnął śmiechem. — Oho, dam ja ci nauczkę, chociaż wszyscy zwą cię nowym czempionem. Stawiane są zakłady, który z nas zwycięży. Pragniesz okryć się sławą bohatera, ale narobisz sobie tylko wstydu. Eryk zatrząsł się niby uderzony biczem ogar. Postąpił krok do przodu. Brian znów się roześmiał. — Brianie! Tak odpłacasz królowi za zaufanie? Eryku, król będzie zachwycony, że wszczynasz burdę w jego imieniu! — Mistrz wdał się między dwójkę skłóconych, zaglądając im hardo w oczy. — A ty, klecho, idź wygłaszaj kazania przed własną trzódką. — Brian nie spuszczał z oka Eryka. — Jestem królewskim kapelanem, a wy obaj jesteście jego ludź- mi. Zwycięstwo żadnemu nie przyniesie chwały, a przegrany nie spotka się ze współczuciem. Cisza się przedłużała, aż wreszcie Brian żachnął się i nieznacznie cofnął. — Niech ci będzie, szara szato, ale pewnego dnia spotkam się z tym kogucikiem na polu walki z solidnym mieczem w dłoni! — Popatrzył buńczucznie to na jednego, to na drugiego, po czym odszedł dumnym krokiem. — Będę gotów, Brianie, wyznacz tylko dzień! — zakrzyknął za nim Eryk. Gdy odwrócił się do mistrza, gasły już gniewne błyski w jego oczach. — Ale to jego znajdą posiekanego! — Zachowaj siły na Elayan — rzekł mistrz zmęczonym głosem. — Oni garną się do walki jeszcze bardziej niż Brian. No, idź już, Eryku — dodał, widząc zaciekawienie w oczach młodzieńca. Eryk zarumienił się, ukłonił i odszedł. Mistrz wsłuchiwał się w jego cichnące kroki, zastanawiając się, czy powinien złożyć wizytę przełożonej Akademii. Lepiej jednak, żeby pewne słowa pozostały niewypowiedziane. Podszedł do okna. Spojrzenie jego powę- drowało ponad ogrodami, w stronę komnat gościnnych, lecz pokój przełożonej był ciemny. Przetarł oczy i usiadł na parapecie. Nie słyszał już żadnych głosów oprócz tęsknego wzdychania wiatru. 12 Król i królowa Faris leżała oparta o niską poręcz barki. Maczając palec w ciem- nej toni, rozbijała kładący się na wodzie blask latarń na setki wielo- barwnych kwiatuszków. Wianki na jej piersi i głowie roniły płatki czerwonych róż, które dodatkowo przystrajały rzekę. Królowa pod- niosła się i spojrzała na pokład. Jehan natychmiast otoczył ją ramie- niem. Uśmiechając się szeroko, strząsnęła z rąk krople wilgoci, które osiadły niczym kryształki we włosach króla. — Żądam za to buziaka — mruknął, przyciągając ją bliżej. Gdy wreszcie oderwał usta od jej warg, roztkliwiona oparła głowę na jego ramieniu. Wygładziła złoty jedwab luźnej sukni, podziwiając wyszyte na niej owoce i kwiaty. Przez pewien czas bała się chociażby odetchnąć, balansując na granicy owego rozczulenia. „Nie mogę się poruszyć" — myślała. „Niech ta chwila trwa jak najdłużej". — Czy wszyscy dobrze się czują? Nie macie jakichś życzeń? — zapytał burmistrz Laurelynnu ze szczerą troską w głosie, rozprasza- jąc myśli Faris. Miał ciemne, starannie przyczesane włosy, tu i ów- dzie przetykane przydającymi dostojeństwa srebrnymi pasemkami. — Laurelynn zaskoczył wszystkich, Joaquinie — odparł Jehan cierpko. — Nie pamiętam, kiedy ostatnio równie dobrze bawiłem się podczas Święta Pierwszych Ludzi. Żona burmistrza zdusiła w sobie śmiech i szarpnęła nerwowo za sztywną spódnicę, gdy jej mąż nachmurzył czoło. Wyglądała na starszą od niego — może z powodu ubarwionych różem policzków lub siwych kosmyków we włosach, podmalowanych nieudolnie henną. Nosiła wszakże suknię z bardzo obcisłymi rękawami, skrojo- ną według najnowszej laurelyńskiej mody. Faris wolałaby nie pro- pagować tak ciepłych i niewygodnych strojów, lecz pojawiało się pytanie, kto by nadal wychwalał urodę królowej, gdyby dowiedziano się o bliźnie, jaką ukrywała pod rękawem. Jednakże nie powinna się teraz zadręczać — po co łamać sobie głowę podobnymi zmartwieniami podczas takiej romantycznej no- cy? Uśmiechnęła się przyjaźnie do żony burmistrza, zdając sobie sprawę z zakłopotania lady Gwenny zmuszonej pełnić rolę gospo- dyni wobec królewskiej pary. Faris poczuła się dość dziwnie, doda- jąc komuś otuchy, choć sama jej potrzebowała. Od strony jednej z płynących z tyłu barek doleciał ich rubaszny rechot Frederica Sachsa — najwyraźniej pozostali goście też się dobrze bawili. Caolin wręczył Jehanowi puchar złocistego wina. Obserwując spod rzęs seneszala, Faris zastanawiała się, kiedy i ona zacznie w lot odczytywać potrzeby Jehana. Przysunęła się do męża, który otoczył ją czułymi ramionami. — Hej, patrzcie, to sarna! — Okrzyk Rosemary ściągnął na nią spojrzenia pasażerów wszystkich tratw na jeziorze, oświetlonych wielkimi latarniami w formie stylizowanych kwiatów i zwierząt, odpychanych tykami po błyszczącej wodzie. Płynęli między barka- mi, potem wzdłuż wybrzeża, gdzie zebrali się tłumnie mieszkańcy Laurelynnu. Poza trawnikami, które schodziły pochyło do brzegów jeziora, migotały okna miasta. — Zaiste, moja pani — wyjaśnił Joaquin. — Bo jak wszędzie w Westrii, tak i u nas otwiera się na noc bramy miejskie. Tak rzadko się jednak zdarza, by przedstawiciel innego z bratnich gatunków przyjął zaproszenie, że budujemy atrapy, aby pokazać dzieciom, co oznacza to święto. — Trzeba było się zdać na Rosemary, ona sprosiłaby całą gro- madę — odezwał się Farin. — U niej święto trwa okrągły rok. Już po przybyciu do Laurelynnu zaopiekowała się rodziną przepiórek i kulawym szczenięciem kojota. No i, oczywiście, ma tę straszną sowę! — A czy powinnam odmawiać pomocy tylko dlatego, że jestem poza domem? Dzisiaj wszystkie moje drzwi stoją otworem, a jeśli zwierzęta zostają ze mną, to dzieje się tak wyłącznie z ich woli! — Rosemary odwróciła się znów do Jacquina, kiedy Farin sięgnął po harfę i dobył z niej tryl przypominający śpiew ptaka. — Myślę, że Laurelynn to zbyt zatłoczone miasto, żeby przedstawiciele innych gatunków mogli tu się czuć swobodnie — powiedziała. — Moja warownia stoi o wiele wyżej i nigdy nie wiadomo, jacy goście do niej zawitają. Pewnego razu wielki dzik odwiedził nasze chlewnie, dzięki czemu maciory wydały na świat pokolenie zupełnie inne od poprzednich. — Czy i Gerol wyruszył, by świętować w nocy? — zapytał Jehan seneszala. Caolin się uśmiechnął. — Wytężcie słuch, kiedy wzejdzie księżyc, a usłyszycie na wzgórzach muzykę. Gerol co roku śpiewa razem ze stadem, lecz nigdy mi nie wyjawił znaczenia tej pieśni. Farin przebiegł palcami po strunach. -— Na północy opowiadamy sobie legendy o ludziach, którzy w świąteczną noc wyprawili się w góry. Kiedy nad rankiem brakuje kogoś w małżeńskim łożu, nikt nie pyta o przyczynę, lecz stare kobiety uważnie przyglądają się wszystkim dzieciom urodzonym w święto Beltane. — Ale czemu? — zapytała żona burmistrza z szeroko otwartymi oczami. — Żeby sprawdzić, czy nie mają szpiczastych uszu albo czy ich skóra nie lśni na zielono w słońcu. Mimo że ją to rozśmieszało, Faris instynktownie przyłożyła ręce do brzucha. — Nie przejmuj się — powiedziała Rosemary — twoje dziecko urodzi siew marcu! Faris potrząsnęła głową ze śmiechem. Jeśli dziecko zostało po- częte w sobótkową noc, pewnie coś więcej niźli pocałunek leśnego duszka towarzyszyło temu wydarzeniu. Wspomniała tamto straszli- we uczucie straty, jakiego doświadczyła zaraz po obudzeniu, znów jako zwykła śmiertelniczka, pamiętając jedynie strzępy ceremonii zaślubin. Czy dziecko naprawdę należało do niej, czy może była zaledwie pośredniczką, która miała je wydać na świat? „O wy, moce światła i ciemności, odstąpcie ode mnie!" — modliła się. „Nie zsyłajcie mi snów, żadnych rozkoszy zwodzących duszę. Pozwólcie mi być człowiekiem, zakochaną Faris". Twarz Jehana błyszczała jak jedna z pochodni, oczy jego żarzyły się niby gwiazdki przyszyte do błękitnej tuniki. Delikatnie położył rękę na brzuchu Faris i spojrzał na pozostałych. — Żałuję tylko, że nie mogę ci dziś zaofiarować niczego wspa nialszego — rzekł czule. — Tak wiele sam dostałem. Mam żonę i panią swego serca. — Odwrócił się i ujął dłoń Caolina. — Mam też kogoś, kto dzieli ze mną każdą myśl, kto jest mi najserdeczniejszym z przyjaciół. Oraz dziecko, moją pierwocinę, które narodzi się do służby dla królestwa. Lady Gwenna pośpiesznie nakreśliła w powietrzu znak mający odegnać zły los, natomiast Rosemary wylała do wody zawartość kielicha. — Oby moce przyjęły naszą ofiarę — mruknęła — i nie stały na drodze spełnienia się naszych pragnień. — Przeniosła spojrzenie na jedną z płynących nieopodal barek. Faris wiedziała, że jej przyjaciółka jest teraz myślami przy Eryku. Zastanawiała się, co zrobić, żeby pełne wyrzutów oddanie, z jakim służył królowej, zamieniło się w miłość do dziewczyny, która i jego miłowała. Gdyby tylko wszyscy mogli być tego dnia szczęśliwi! Utkwiła wzrok w Caolinie. Seneszal patrzył na swój pełen wina pucharek z twarzą nieprzeniknioną i ręką nieruchomą w uścisku króla. Na północy sprawiał wrażenie „dostrojonego" nie mniej pre- cyzyjnie niż instrument, na którym grywał. Teraz jednak, jakkolwiek wciąż ubierał się nienagannie, wydawał się niejako rozchwiany, jakby nastąpił pewien mały rozdźwięk między jego ciałem a duszą. Rozszerzając pole widzenia, tak aby objęło Caolina, Faris w pewnym momencie musiała się wycofać, zaskoczona, napotkawszy pustą powierzchnię jego tarczy ochronnej. Czy przyjął do wiadomości słowa Jehana? Co o niej myślał? Swego czasu zanosiło się na to, że i on będzie się do niej zalecać, lecz potem zaczęła wyczuwać jego wrogie nastawienie. Wszelako te- go wieczoru, gdy Caolin zrzucił swą zwyczajową maskę, zaczęła ro- zumieć, dlaczego Jehan tak wysoce go cenił. „Niech nic już tego nie zmienia. Nie chciałabym, żeby Jehan stracił coś z mojego powodu". — Caołinie... — Pod wpływem impulsu Faris zdjęła z głowy wianek, wyjęła dwie białe różyczki z wianka Jehana, wplotła je między swoje kwiatki i całość podała seneszalowi. — Wszyscy dziś jesteśmy przystrojeni, tylko nie ty. Noś zatem ten wianek. Popatrz, zdejmę kwiaty z szyi, żeby każde z nas wyglądało tak samo. Caolin podniósł głowę i spojrzał na Faris ciemnoszarymi oczami. Potem się wyprostował. — Dziękuję, pani. Niewielu może się pochwalić, że otrzymało tak wspaniałą koronę od tak wspaniałej królowej. — Ujął jej wyciąg- niętą dłoń i pocałował chłodnymi ustami. Jasne róże wkomponowały się pięknie w jego złociste włosy. — Możesz uważać się za szczęśliwca, panie — stwierdził Joaquin. — Lord Caolin będzie nad wszystkim czuwał, kiedy wraz ze swą panią ruszysz w podróż po prowincjach królestwa. — Ukłonił się seneszalowi, w którego oczach pojawiła się na moment kpina, gdy odwzajemniał ukłon. Plusk wody i głośne śmiechy obwieszczały, że ktoś właśnie źle obliczył krok, przechodząc z tratwy na nabrzeże. Pozostałe barki także już cumowały. Jehan pokiwał głową. — Okres świąteczny został mile spędzony, lecz teraz pora dzia łać. Niebawem żniwa, a ja muszę dotrzymać obietnicy, którą złoży łem w sali narad. — Wobec tego cieszmy się ostatnimi chwilami nieróbstwa — rzekł cicho Caolin. — Pamiętam, jak kiedyś lady Faris raczyła nam zaśpiewać... Jeśli ma ochotę, niechże i teraz coś zanuci. Zaskoczona Faris omiotła spojrzeniem pozostałe twarze. Farin wyszczerzył zęby. — Cały wieczór to ja zabawiałem towarzystwo. Teraz kolej na ciebie. Śpiewaj, Faris, ja będę grał do wtóru. — Prosimy — dołączył się Jehan. Oczy jego płonęły jak błękitne gwiazdy. — Z przyjemnością — odparła powoli, próbując odgrzebać w pamięci słowa piosnki, jaką niegdyś słyszała z ust matki. Od- chrząknęła i zaczęła zupełnie znienacka, tak iż Farin podłapał melo- dię dopiero po pierwszej zwrotce. Dokąd kwiat się zwróci, jeśli nie do nieba? Jeśli nie do morza, dokąd płynie rzeka? Gdzieżby liść miał spadać, gdy mu umrzeć trzeba, Jeśli nie ku ziemi? I mnie los ten czeka... Skoro słuchać raczysz, śpiewam ci jak słowik, A jeśli pięknieję, ty mnie tak odmieniasz. Odkąd strach przegnałeś, uśmiech twarz mą zdobi, Jeśli wydam owoc, to z twego nasienia. Co postanowiłeś, to i ja potwierdzę. Szlak twojej wędrówki też chętnie przemierzę. Czego się podejmiesz, ja przy tobie sercem. W trudzie cię wspomogę, w żałości pocieszę. Skończywszy, usiadła z pochyloną głową, podczas gdy Farin uzupełnił zakończenie serią harmonicznych akordów. Wyczuwała uznanie słuchaczy, a nade wszystko pasję Jehana, która spiętrzała się niczym na wzburzonym morzu. Muzyka ucichła. Faris spojrzała na Jehana i zamknęła oczy na widok rozpłomienionego oblicza króla. Kiedy otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie, przywarła do jego ust. Razem osunęli się na miękkie poduszeczki. Ciało Faris uległo jego woli jakby na dowód prawdziwości słów zawartych w piosence. A mimo to pewien fragment jej umysłu rejestrował coraz wolniejsze poruszenia barki dobijającej wraz z in- nymi do brzegu, a na koniec delikatny wstrząs, kiedy uderzyli o nabrzeże. Nastąpiła krótka cisza, przerwana szelestem wstających i zbierających się na boku osób. — Dziękujemy, szanowny burmistrzu, za ten czarujący wieczór. A skoro to barka królewska, nie będzie chyba niegrzecznością, jeśli opuścimy ją przed nim — rzekł Caolin beznamiętnie. Faris usłyszała tupot stóp na deskach nabrzeża i chichot zdumio- nej żony burmistrza. Jehan oderwał w końcu usta od ust Faris i musnął jej szyję pocałunkiem. Kiedy się nieco odwróciła, żeby miał wygodniej, dostrzegła cień seneszala na tle nieba. — Dobranoc, panie. Dobranoc, pani — rzekł cicho. Faris omal się nie zaśmiała. „Ciekawe, czy Jehan cokolwiek słyszał?" Doleciało ją jeszcze niewyraźne westchnienie, później odgłos lekkich kroków na nabrzeżu i wkrótce zostali sami. Zsunąwszy w dół luźną górę jej sukni, Jehan uwięził Faris w swych ramionach, wystawiając jej obnażone piersi na ciepłe nocne powietrze. Gdy ręce Jehana błądziły po jej ciele, wdychała zapach pogniecionych róż i czuła, jak ogarniają słodki błogostan. Serce łomotało jej w piersi niczym ceremonialny bęben w Świę- tym Gaju. Uciekała od żaru świętego ognia. Obca wola wywierała presję na umysł Faris, gdy Jehan posiadł jej ciało. Rozmyślnie znieruchomiała w jego objęciach, mając przeświadczenie, że ta moc natychmiast by nią zawładnęła, gdyby odrzuciła ostatnie zapory. „Ach, ukochany!" Jej ciało spełniało wszelkie zachcianki Jehana, lecz duch pozostawał w zamknięciu. Wyczuwała jego tęsknotę, gdy się cofał, szukając sposobu, żeby ją rozpalić własnym płomieniem. Nie wiedział, że w tak wywołanym pożarze oboje by spłonęli. Podczas takiego zbliżenia bogini z bogiem zostaliby zdmuchnięci jak iskry na wietrze, a ona nie chciała na to pozwolić. Przesunęła się w ramionach Jehana, a on jęknął, zatopiony w bu- rzy namiętności. Kiedy w końcu znieruchomiał, przytuliła go do siebie, szepcąc jego imię. — Jehanie! — Caolin odwrócił się gwałtownie, zrzucając ze stołu przywiędły wianek królowej. — Jakiś kłopot? Król potrząsnął głową, wchodząc do środka. Przejechał palcem po grzbietach oprawnych w skórę ksiąg, zapełniających regały. Dotknął aksamitnych kotar, dopiero co rozsuniętych, jakby oczeki- wał, że coś się w nich zmieniło od tamtego dnia, gdy przed z górą rokiem odwiedził po raz ostatni komnatę Caolina. — Nie wiedziałem, że cię tu jeszcze zastanę — rzekł po chwili. — Nie ma sensu iść do kancelarii, zanim urzędnicy otrząsną się po świątecznych szaleństwach — odparł Caolin chłodno. Ale nie mówił całkowitej prawdy, wszak wolał pracować w samotności. Nie chciał jednak wyjawiać, że źle spał tej nocy: zapach róż dręczył go niby zmora. Jehan rozejrzał się wkoło. Gerol chrapał rozciągnięty na dywani- ku przed kominkiem; miał zabłocony bok i rzepy w puszystym ogonie. — Wygląda na to, że i on zaszalał tej nocy — zauważył król z markotną miną, po czym spojrzał Caolinowi prosto w oczy. — Wybacz mi. Nie chciałem, żebyś ze względu na mnie musiał tak wcześnie kończyć zabawę. Wszystko przez to wino, przez tę świą teczną atmosferę... — Wzruszył bezradnie ramionami. — Nie mam powodu ukrywać swoich uczuć, lecz powinienem się chyba bardziej kontrolować. Caolin przyglądał mu się z zaciekawieniem. Jehan zawsze bez- trosko ulegał namiętnościom, cóż go teraz dręczyło? — Nic się nie stało. Wszyscy cię rozumieli. — Szkoda tylko, że ja nic nie rozumiem! — Gdy Jehan silił się na uśmiech, czyste poranne światło podkreślało szlachetnie zaryso- wane kości jego policzków. — To, co łączy mnie teraz z Faris, jest wszystkim, czego mężczyzna mógłby pragnąć, ale jeśli kiedyś połą- czymy się w pełni, cała Westria zatrzęsie się w posadach! — Panie mój, powinieneś o tym porozmawiać z żoną, nie ze mną! — rzekł zafrasowany Caolin, sięgając po pas i ściągając poły swej ciemnopurpurowej szaty. Serce mówiło jednak co innego: „Kiedykolwiek zwracam się do ciebie, ona stoi między nami. Co ona ci daje, panie, czego nie mógłbyś uzyskać ode mnie?" Król parsknął śmiechem. Caolin zrozumiał, że minęła bezpo- wrotnie chwila, kiedy mógłby zwrócić się do Jehana z takim pyta- niem. — Tak naprawdę — powiedział król — chciałem z tobą poroz- mawiać, bo przecież dziś po południu wyjeżdżam z Laurelynnu. Brian nie wrócił jeszcze z Sanjos, a w Szańcach ludzie już szykują się na naszą wizytę. Nie mogę na niego dłużej czekać. Obawiam się, że będziesz musiał pouczyć ludzi, których wysyłamy z misją do Elayi. — Wyznacz kogoś innego na przywódcę, a problem się rozwiąże. — Obawiałem się, że nie spodoba ci się moja decyzja. —Jehan westchnął ciężko. — Wolałbym wszakże zająć Briana poważnym problemem, niż pozwolić, by wynalazł sobie jakiś pod moją nieobe- cność. Jeśli dam mu to, czego, jak mu się wydaje, chce, może jeszcze zmienić zdanie. Z gardła Caolina dobył się dźwięk bardzo podobny do śmiechu. — Gdyby Czerwona Góra spadła mu na łeb, może by się pomiar- kował. W przeciwnym razie... — Pokręcił głową. — Cóż, zrobię co w mojej mocy. — Jesteś wszak dyplomatą. Polegam na twoich radach. — Ty może tak, ale czy lord Brian będzie zważał na moje słowa? — A ma inne wyjście? — Jehan zaśmiał się zjadliwie. — Cao- linie, ty chyba miękniesz. Od pięciu minut mówimy o Brianie, a tyś go jeszcze ani razu nie oskarżył o zdradę stanu. Postanowiłeś naj- pierw odnaleźć Ronalda, a dopiero później dobrać się Brianowi do skóry? Palce Caolina zacisnęły się na sprzączce pasa. „Czyżby wie- dział?" — Od jakiegoś czasu słuch po nim zaginął. Wątpię, czy szybko trafimy na jego ślad — rzekł ostrożnie. — Wiem, że nie zarzucisz niczego Brianowi, póki się nie zdradzi. Może popełni jakiś błąd w czasie tej podróży do Santibaru? Oby tylko cena dowodu nie była wygórowana. „Kolejna półprawda". Seneszal podszedł do biurka, gdzie leżał jego urzędowy łańcuch ze złotym kluczykiem. — Caolinie... —Jehan mówił z oporem. Seneszal zamarł, cze kając na oskarżycielskie słowa. — Caolinie, tamtego ranka, kiedy odbyła się narada, przyszedłeś do mnie z jakimś zmartwieniem. Nie było czasu porozmawiać. Nie chciałbym wyjeżdżać, nie dając ci wcześniej szansy... — Urwał w pół zdania. „Czy on wie?" — Caolin zadał sobie w duchu raz jeszcze to pytanie. „Czyżby jego serce przeczuwało to, co rozum wolał odrzu- cić?" Odwrócił się powoli. — Tak wiele zależało od tamtej narady. Lada głupstwo wypro wadzało mnie z równowagi. Teraz to już bez znaczenia. Nie musisz się o mnie troszczyć. Jehan chwycił Caolina za rękę, wesołe iskierki zamigotały w jego niebieskich oczach. — Ty się troszczysz za dwóch, przyjacielu. Nie pracuj zbyt ciężko w czasie mojej nieobecności, a jeśli napotkasz na jakieś przeszkody, wiesz, gdzie mnie szukać. Ręka Caolina wciąż czuła uścisk króla, kiedy ten już wyszedł. Seneszal długo stał w bezruchu, ze wzrokiem wlepionym w drzwi. „Wcale nie kłamałem... — wmawiał sobie — nie powiedziałem niczego, co byłoby nieprawdą. Och, panie, niełatwo mi ukryć przed tobą, co mam w duszy". Dzwon w pałacowej dzwonnicy wybił godzinę dziesiątą. Caolin wreszcie się pochylił i podniósł z ziemi wianek królowej. Coś w nim zajaśniało: pomiędzy białymi i czerwonymi płatkami róż dojrzał swój złocisty włos. Brian z Las Costas powrócił do Laurelynnu sześć dni po tym, jak królewski orszak wyruszył do Szańców, tak zbrojny i wyekwipowa- ny, jakby rozpoczynał wojenną kampanię. Caolin wyjrzał przez okno kancelarii, aby przyjrzeć się eskorcie lorda komendanta. Ciekaw był, który z jego ludzi zostanie obarczony niewdzięcznym zadaniem doniesienia swemu panu, że król przed wyjazdem postanowił, iż wszelkie szczegóły związane z misją do Elayi mają być wcześniej omówione z Caolinem. Następnego ranka, kiedy w małej komnacie z oknami wychodzą- cymi na rzekę Brian spotkał się z seneszalem i pozostałymi uczest- nikami misji, sprawiał wrażenie, jakby otrząsnął się już z szoku. Mimo otwartych okien i wczesnej pory upał dawał się ludziom we znaki. Obserwując uważnie komendanta, Caolin odłożył kartkę pa- pieru, która już zaczęła mu się lepić do palców. Twarz lorda Briana była niezwyczajnie czerwona, włosy mierz- wiły mu się buntowniczo nad czołem, świadcząc o walce, jaką z nimi stoczył. Gdy popatrzył na Caolina, ten wolno odwrócił wzrok od bursztynowego lśnienia jego oczu. A zatem ogień ciągle się tlił, chociaż przygaszony. — Król wyłuszczył mi cele tej wyprawy i poprosił, żebym wszystko z tobą przedyskutował. Brian sięgnął po papier, lecz ubiegł go seneszal, pokazując zebranym dokument. — Dla każdego, panie i panowie, przygotowano odpowiednią kopię. — Skinął na Ercula Ashe'a, który je sprawnie rozdał. Lady Elinor zdjęła z szyi niewielkie szkiełko na łańcuszku, poprzez które popatrzyła na kartkę. Ras z Santierry, jeden z wyż- szych rangą mistrzów Akademii Bardów, odchylił się w krześle, wodząc smagłym palcem po linijkach pisma. Alessandro Cooper, mistrz gildii laurelyńskiej, którego rodzina od pokoleń handlowała z Santibarem, czytał z wydętymi ustami. Czekając, aż wszyscy zapoznają się z treścią, Caolin z trudem powstrzymywał się od śmiechu na widok Briana, którego wargi bezgłośnie powtarzały czytane wyrazy. — Jak zauważyliście, nasz pan obarczył nas dwoma zadaniami. Mamy zbadać, jak naprawdę wyglądał ów rzekomy „najazd" na Elayę, oraz dowiedzieć się, czy mieszkańcy Santibaru pragną pozo- stać pod rządami Westrii. Prócz tego... — Jakie „prócz tego"? Pierwsze dwa zlecenia rozumiem, sam król się pod nimi podpisał — rzekł Brian. — Ale twoich rozkazów ani myślę wypełniać. — Jestem przekonana, że nasz pan omówił tę kwestię z mi- strzem Caolinem — ozwala się spiesznie lady Elinor. — Sama chętnie wysłucham jego dalszych wskazówek. — A więc dyskutujmy. Ostrzegam jednak, że żadne jego nakazy nie będą mnie dotyczyły. — Wcale tego nie oczekiwałem — mruknął Caolin. Ściągnąw- szy z palca urzędowy pierścień, obracał go w promieniach słońca, podziwiając rubinowe rozbłyski klejnotu. — Pragnę tylko, żebyście wzięli pod rozwagę parę sugestii... Nic ponadto — mówił łagodnym tonem. Spojrzenie Briana spoczęło na pierścieniu. — Nie ma się o co dąsać... A zatem posłuchajcie. — Dosyć tego! — ryknął Brian, aż wszyscy się wzdrygnęli. Potoczył wkoło wściekłym wzrokiem jak osaczony dzik, kiedy wreszcie poczuje ukłucia strzał. Żadne uczucie nie odbijało się na twarzy Caolina. Najwidoczniej Brian był na tyle wrażliwy, że czuł działanie jakiejś sztuczki, oraz zbyt silny, by jej ulec. Seneszal z niezmąconym spokojem wsunął pierścień z powrotem na palec. — Lordzie z Las Costas — zabrała głos Kimi z Długiej Zatoki, naczelniczka wioski rybackiej w Morskich Wrotach. — Nie mamy za dużo czasu. Niech seneszal powie, co ma do powiedzenia. Rada bym wiedzieć, jak mamy się przekonać, ku komu naprawdę skłaniają się sympatie mieszkańców Santibaru. — Zabłysły jej migdałowe oczy. — Mieszkasz wśród rybaków. Powinnaś zdobyć sobie ich za- ufanie — rzekła lady Elinor. — Kiedy rozstałem się z Akademią, doskonaliłem się w fachu po różnych gościńcach — powiedział mistrz Ras. — Mógłbym przy- być na miejsce osobno i przy pieśni posłuchać tamtejszych plotek. Wszystkie spojrzenia skupiły się na Caolinie. — Z tego, co mówicie, wnoszę, że król dokonał właściwego wyboru — oświadczył seneszal. — Ty zaś, mistrzu Cooperze, spró bujesz w wolnej chwili pogadać z kupcami, z którymi prowadzisz wymianę. — Brzmi pięknie, ale jakim sposobem te podchody przekonają Elayan? — burknął Brian. — Niech mieszkańcy Santibaru powiedzą mi prosto w oczy, czy byłem dla nich dobrym lordem, a jeśli zaczną sarkać, wtedy sięgniemy po broń! Caolin zmarszczył czoło. Jak okiełznać tego gbura, skoro nie dawał sobą kierować? — Chcesz szukać zaczepki? Elaya odpowie z miłą chęcią! Ale gdyby król pragnął wypowiedzieć wojnę, uczyniłby to trzy tygodnie temu! — Niech tylko... — zaczął Brian, lecz mistrz Ras przerwał mu w pół słowa. — Zgodnie z instrukcjami, mamy jedynie złożyć raport. Nie wol- no nam podejmować żadnych działań, które w następstwie pchnęły- by Westrię na tę czy inną ścieżkę. „Milcz, człowieku. Dajmy Brianowi trochę swobody, a sam się prędko pogrąży!" — pomyślał Caolin, po czym rzekł na głos: — Nie trzeba się spieszyć. Zbierajcie informacje, obserwujcie dokładnie pogranicze, w miarę możliwości spróbujcie przedłużyć swój pobyt do pierwszych jesiennych deszczów. — Chciałbyś, co? Żeby w spokoju oczerniać mnie w oczach Jehana? Ileś łgarstw już wymyślił w imieniu króla, ha? — Brian zdawał się wydłużać, nachylony nad stołem. — W imieniu króla? — Caolin nie wytrzymał. — Pewnego dnia porachuję się z tobą we własnym imieniu! — Złapał się po- ręczy krzesła, żeby nie uskoczyć, kiedy Brian wyrósł nad nim jak góra. — Nie przeciągaj struny! Mógłbym złamać ci kark, urzędasie! — Biada waszej misji — rzekł Caolin cichutko —jeśli zamie- rzacie wydobywać prawdę ostrzem miecza. Dało się słyszeć skrzypienie krzesła, kiedy mistrz Ras próbował unieruchomić ramię Briana, lecz został odepchnięty z taką łatwością, z jaką dzik przegania ogara. Seneszal czekał, wręcz niecierpliwie, na cios swego wroga. Brian jednak ochłonął. — Nie! Nie zbrukam swojego miecza. — Wziął głęboki oddech i usiadł. — Użyję twojej broni, żmijo. Pewnego razu spotkam się z królem na osobności i wygarnę mu wszystko na twój temat. Caolin omiótł wzrokiem twarze zebranych, na których malował się wyraz ulgi. Wyczuwali, że kłótnia skończona. Potrząsnął głową. , Jeszcze kilka razy odwiedzę swoją kaplicę, a wtedy zobaczysz, jaki nałożę ci munsztuk! Przekonasz się wtedy, kim naprawdę jestem, Brianie. Przyjdzie ci słono zapłacić!" Końcowa część rozmowy przebiegała gładko i wnet wszystko zostało omówione. Po odejściu uczestników misji Caolin dłuższą chwilę siedział nieruchomo. „Przynajmniej Brian wie, że ze mną nie ma żartów". Przeciągnął się w ramionach i kilka razy wygiął ścierp- nięte palce. „To chyba pewne osiągnięcie". Do komnaty wszedł Ercul Ashe i położył na biurku plik doku- mentów. — A więc wyruszyli. — I mnie trzeba ruszać — rzekł Caolin z lekkim uśmiechem. — Każ, niech przygotują moją klacz i spakują trochę prowiantu. Lepiej będzie, jak powiadomię króla o przebiegu tego spotkania. Rosemary wierciła się w siodle. — Uff! Czuję się, jakbym jechała tak od tygodnia. Faris parsknęła śmiechem. — Wprost przeciwnie, moja droga, cały tydzień spędziłyśmy w Szańcach, rozpieszczane przez Jessikę. Wyjechałyśmy stamtąd ledwie trzy dni temu, a dzisiaj to dopiero nasza trzecia godzina w siodle. Jeśli ja to jakoś znoszę, i ty pewnie przeżyjesz. — Jeszcze przed wyjazdem z Laurelynnu przestały ją trapić poranne dolegli wości, inaczej Jehan za nic nie zgodziłby się, żeby jechała wierz chem. Szczerze mówiąc, dawno nie czuła się tak dobrze. A mimo to tego jasnego skądinąd ranka powietrze zdawało się osobliwie ciężkie i nie dziwiły jej wcale narzekania Rosemary. Pogłaskała ciemny kark Sombry i zerknęła za siebie. Za powo- zami z bagażem unosił się nad drogą tuman kurzu, spychany przez wiatr nad bure pola, które ciągnęły się hen, ku górskim łańcuchom drżącym w rozgrzanym powietrzu. Na prawo wąska struga Ciemnej Wody wiła się przez szuwary. Oślepiona słońcem Faris przymrużyła oczy i potrząsnęła lekko głową. Z tyłu doleciał tętent kopyt. Nadjechał Philip, najstarszy syn Roberta i Jessiki, świeżo upieczony giermek Jehana. W miarę dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków, aczkolwiek frustrował nie- raz Faris swoim postępowaniem, raz zachowując się jak mężczyzna, raz jak chłopiec. Czarna klacz potrząsnęła łbem, gdy Philip osadził przy nich swe- go wierzchowca. Faris poklepała ją uspokajająco po karku i uśmiech- nęła się do młodzieńca. — Widzisz tego ptaka? — Wskazał palcem. — To jastrząb o czerwonym ogonie. Takiego samego mam w domu, i jeszcze sokoła wędrownego. Widziałaś je, kiedy u nas gościłaś? Faris pokręciła przecząco głową. Philip nie krył rozczarowania, lecz mimo to ciągnął: — Może następnym razem, kiedy nas odwiedzisz, wyprawimy się na polowanie? Kiedy już urodzisz dziecko, rzecz jasna. Cieszę się, że będziesz mieć dziecko — dodał tym samym tonem. — Miałem już tego dość, gdy w kółko mi powtarzali, żebym uważał na siebie, bo jestem spadkobiercą wujka Jehana. Faris zmierzyła go zdumionym spojrzeniem. — Nie chciałbyś zostać królem? — I tak zły los zrobi ze mnie lorda komendanta prowincji! A ja chcę cieszyć się życiem! Co się tyczy króla... No tak, teraz, po ślubie, nastrój Jehana nie jest już taki zmienny... ale mimo wszystko... — Philip potrząsnął głową. Faris potarła ręką plecy, które zaczynały ją boleć pomimo rów- nego chodu Sombry. Zapewniano ją, że spokojna jazda nie wyrządzi dziecku krzywdy, poza tym nie chciała siedzieć zamknięta w powo- zie. Z czasem jednak zaczęły budzić się w niej matczyne uczucia. Patrząc z niepokojem na Philipa, zastanawiała się, jakie życie przy- padnie w udziale jej dziecku. Kiedy chłopiec zamilkł na dłuższą chwilę, Faris uświadomiła sobie, że pogawędka z nim pozwoliła jej uwolnić się na pewien czas od nękającego ją przeczucia czegoś przykrego, takiego jak na przy- kład ból głowy. Owo wrażenie wydawało się prawie... znajome. O nie, nie zamierzała popuszczać wodzy wyobraźni. „Uciekłam przed podobnymi wizjami, kiedy poślubiłam Jehana! Nie chcę ni- czego wiedzieć!" — Widzisz ten wierzchołek? Ten, co we mgle zdaje się przezro- czysty? — zapytał Philip. Faris przesłoniła dłonią oczy, przesuwając spojrzenie po kształtach drgających w skwarnym powietrzu. Za- uważyła. — Mówili nam podczas inicjacji, że tamta góra broni drogi do Awahny, ale nikt nie chciał wyjaśnić, jak tam trafić. Ty wiesz? — Spytaj Mistrza Jałowców — zaproponowała Rosemary. Po- kazała młodzieńcowi mężczyznę, który skierował ku nim wierz- chowca na dźwięk swego imienia. Faris czuła się nieco rozluźniona, patrząc na odległą sylwetkę góry. — Czy tamtędy wiedzie droga do Awahny? Gdy mistrz podążył za jej spojrzeniem, wygładziły mu się zmarszcz- ki na jego twarzy, jakby zdjęto mu z barków brzemię wielu lat. — Owszem, gdzieś tam, lecz gdzie dokładnie, tego nikt nie powie. — Ale ty przecież tam byłeś — zdziwiła się Rosemary. — Racja, dotarłem do Świętej Doliny, co uczynić musi każdy, kto się ubiega o wyższe święcenia. Pamiętam wszelako jedynie kilka znaków orientacyjnych. Droga nigdy nie jawi się tak samo dwóm różnym wędrowcom... Choć może się też w ogóle nie pokazać, jeśli tak zażyczą sobie władcy doliny. — W Akademii opowiadali nam o dolinie cudów, o miejscu nie całkiem z tego świata — rzekła Rosemary. Faris przyjrzała się bystro mistrzowi, pamiętając wyraz jego twa- rzy, kiedy wyciągał z kominka rozżarzony węgiel, a w oczach peł- gały mu błyski tamtego światła. Gdy dosięgła go mimowolnie swoją wyczuloną świadomością, ujrzała w wyobraźni skrawki granito- wych załomów opłukiwanych przez srebrzyste kaskady, odbicie drzew i nieba w nieruchomym stawie, twarze przypominające owych kapłanów, co służyli żywiołom, a ją związali z Klejnotami. Zamknąw- szy oczy, chciała odrzucić tamto wspomnienie, lecz wciąż wstrząsała nią fala tęsknoty mistrza. Za pośrednictwem pomostu, jaki sama przerzuciła między ich umysłami, odczytała jedną z jego myśli: „Każdemu z nas przezna- czono inną drogę, nie znamy też prawdziwego kierunku, póki nie dotrzemy do celu". Pomost rozpadł się momentalnie, gdy obce wrażenia wdarły się do jej umysłu. „Ratujcie się, bo nadchodzi śmierć... Uciekajcie!" Faris przylgnę- ła do końskiego karku zdjęta obezwładniającym strachem. Krzyknęła. Jehan postawił Wichroskrzydłego dęba, okręcił się i razem z Fa- rinem i eskortą ruszył pędem z powrotem. Zatrzymał się przy królo- wej, która próbowała uspokoić konia i siebie. Chwyciła jego rękę — stabilną opokę w wirującym świecie. — O co chodzi? Czujesz bóle? — Otaczali ją kręgiem, okazując jej niepotrzebną troskliwość. — Nie chodzi o mnie! — krzyczała. — Jehanie... Mistrzu... sięgnij! Czyżbyś nie czuł, że coś złego wisi w powietrzu? Wówczas się zatrzymali, tocząc wokoło uważnym wzrokiem. Przez chwilę jedynym dźwiękiem było skrzypienie obładowanych wozów. — Jest bardzo słaba widoczność — stwierdziła w końcu Rose- mary. — Tutaj w dolinie często mamy kurzawy — zasugerował Philip. — Nie o tej porze roku — sprzeciwił się dowódca eskorty. — I nie nad wzgórzami. Faris poczuła, jak mistrz łączy się z nią umysłem, doświadczając jej strachu. Farin uniósł głowę, wciągając w nozdrza powietrze. — Ogień — wyraził głośno przypuszczenie, które musiało już wszystkim przychodzić do głowy. — To pewnie pożar. Mistrz westchnął przeciągle. — Ziemia dokonuje samooczyszczenia, co niestety nie zawsze bywa bezpieczne. Popuścili cugli zwierzętom i znów ruszyli naprzód. — Czekają na nas z południowym posiłkiem w twierdzy zwanej Kruczym Zamkiem — rzekł Jehan. — To już niedaleko, tam odpocz niesz. Faris kiwnęła głową, lecz nie puszczała jego ręki. Pamiętała z dzieciństwa, jak piorun dwukrotnie wywoływał pożary lasu, które strawiły całe stoki gór, paląc wyschnięte drzewa i podszycie, oczysz- czając miejsce dla nowej roślinności. Ludzie i zwierzęta pierzchali przed płomieniami, aby później powrócić i odbudować swoje do- mostwa. Czyżby teraz z powodu Klejnotów tak wyraźnie czuła grożące im niebezpieczeństwo? Pokryte bliznami ramię swędziało na wspomnienie dawnego oparzenia. Za zakrętem drogi ujrzeli pędzącego ku nim jeźdźca. — Mam nadzieję, że to ktoś z Kruczego Zamku. Nie zaszkodzi- łoby miłe powitanie — powiedział Farin. Jeździec na widok królew- skiego orszaku puścił się cwałem. — Dość gorliwe powitanie. — Rosemary zsunęła na kark sło- miany kapelusz, żeby lepiej widzieć. — Toż to kapłanka! Kobieta zatrzymała się gwałtownie przy królu, ścierając pot z ubrudzonej sadzą twarzy. Szare szaty kapłanki zbrązowiały od pyłu, kosmyki siwiejących włosów spadały jej na policzki. Skinęła głową w stronę Mistrza Jałowców, lecz uwagę skierowała na króla. — Jestem Ramona ze zgromadzenia w Nadrzeczu. Mistrzyni Esther posłała mnie na południe, abym tutaj służyła ludziom — oznajmiła, z trudem łapiąc oddech. — Najjaśniejszy panie, wzywam cię w imieniu Przymierza! Palce Jehana zacisnęły się kurczowo na dłoni Faris, pobladło jego ogorzałe oblicze. — W imię Przymierza zostaniesz wysłuchana — odparł spokoj nie. — Chodzi o pożar? Ramona przytaknęła skinieniem głowy. — Młodszy syn lorda Williama postanowił wykuć w skale nową twierdzę i wzniecił pożary, aby oczyścić ziemię. W środku lata! — Opanowawszy wzburzenie, podjęła: — Ani trochę nie zważa na wiejące wiatry i ukształtowanie terenu. — Działa samowolnie? — zapytał Mistrz Jałowców. Kapłanka pokiwała głową z wyrazem udręki. — Próbowałam wezwać chmury, ale są za daleko. — Popatrzyła w górę. — Dwie godzjny temu doszły mnie wieści, że jedziesz tą drogą. Ruszyłam bez chwili zwłoki. Pożar jest coraz bliżej. — Zło, które czynią ludzie, ludzie muszą naprawić — zacytował mistrz słowa Przymierza, spoglądając na Jehana. — Klejnoty są po naszej stronie. — Chętnie pomogę w walce z ogniem — powiedział król. — Ale właśnie, co z Klejnotami? Nigdy ich nie używałem w podobnym celu. Nie wiem, co trzeba zrobić. Faris zadrżała, czując jego niepewność. — Okaże się na miejscu — stwierdził Mistrz Jałowców. Promienie słońca, przedzierające się z trudem przez złowróżbną szarość nieba, oświetlały ich twarze miedzianą pozłotą. Daleko z przodu kłęby czarnego dymu wieściły zbliżanie się ognia. Po bliższych stokach pląsały już pierwsze błyski niczym awangarda płomienistej armii. Faris zakaszlała i spuściła głowę, ciągle jednak słyszała zgrzyt łopat, gdy mężczyźni i kobiety próbowali bezskutecznie przygoto- wać pas wolnej przestrzeni, na którym miałyby się zatrzymać pło- mienie. Lord William rozbił na wzgórzu prowizoryczny obóz z je- dzeniem i wodą na wozach oraz materacami, na których mogli spocząć wycieńczeni robotnicy. Staruszek z osmolonymi włosami i ramieniem na temblaku na- bierał sobie chochlą gulaszu. Kiedy podniósł wzrok i dostrzegł króla, wydał okrzyk radości. Mistrz Jałowców uśmiechnął się z lekka. W ciągu ostatniej godziny omawiał z Jehanem sposoby wykorzystania Klejnotów do walki z ogniem. — Twoja obecność obudzi w nich nowe siły, ale nie zdusi płomieni — powiedział. Ktoś zawołał. Kobieta i mężczyzna zbiegli ze wzgórza, by po- wrócić po chwili, ciągnąc prymitywne nosze. Faris zatrzymała się przy Rosemary, która złapała ją za rękę. — Umiera, doznał zbyt licznych oparzeń. Faris wszakże już o tym wiedziała, czuła agonię rannego, podob- nie jak umęczenie całej ziemi, które biło w jej tarczę, aż ta pękła. Pisnęła, jakby wciąż była tamtą sześciolatką, co próbowała zagasić palące się ubranko dziecka, kąsana przez bezlitosny ogień. — Uspokój się... Ochłoń... Będę przy tobie. To wcale nie będzie bolało — pocieszył ją mistrz. Rozlegało się stukanie i skrzy pienie, gdy lord William przygotowywał wozy do ucieczki w bez pieczniejsze miejsce. Dreszcz przebiegł Faris po skórze, kiedy oczy rannego zaszły mgłą. Mistrz kucnął przy nim, kładąc dłonie na kolanach wierzchem do spodu z tym wyrazem wewnętrznej zadumy, jaki widziała na jego twarzy w chwili, gdy sięgał do kominka po węgielek. Poczuła całym jestestwem, jak ból opuszcza konającego, zastą- piony swego rodzaju wyczekiwaniem, jakby właśnie ucichła słodka melodia, lecz miała lada moment powrócić. Znieruchomiała; ogar- nęło ją dziwne wrażenie, jak gdyby słyszała jasność. I raptem po- wróciła do rzeczywistości, poznając po obwisłej twarzy, że człowiek nie żyje. — Prędzej! — krzyczano. — Pożar szybko się zbliża! Mistrz się jednak nie ruszał. Minęło kilka minut, nim ocknął się z zamyślenia. W jego oczach Faris dostrzegła ostatnie ślady tęsknoty za miejscem, do którego bram odprowadził ducha zmarłej osoby. Królowa rozejrzała się wokoło z bolesną świadomością jego zmęczenia, rozpaczy uwijających się ludzi, siły ognia i katuszy pustoszonej ziemi. Nade wszystko wszakże wyczuwała wichry nie skoncentrowanej mocy, targające Jehanem, który toczył desperacki bój o przejęcie kontroli nad Klejnotami. Cisza dzwoniła jej w uszach. Wiedziała, że Rosemary coś mówi, lecz nie słyszała żadnych słów. Końskie kopyta wprawiały ziemię w drżenie, lecz ona nie patrzyła, kto nadjeżdża. Jehan się bał. Klejnoty były od niego silniejsze. Faris puściła się biegiem. Kiedy dotarła do jęczącego króla, ten właśnie zrzucił z głowy diadem, zerwał z szyi łańcuch z Kryształem Wiatru i próbował gorączkowo odpiąć Kamień Ziemi i Morską Gwiazdę. Upadł na kolana i rozorał palcami ziemię, podczas gdy Klejnoty błyszczały opodal złowieszczo. Ostrożnie, aby ich nie dotknąć, Faris przyklęk- nęła i otuliła ramionami Jehana, aż wreszcie przestał dygotać. — Nic mi nie jest — wykrztusił. — Daj mi odetchnąć, a zaraz znów zaatakuję. — Podniósł wzrok i zdał sobie sprawę z jej obecno ści i faktu, że nie przebywa wcale na polu bitwy. — Faris, musisz uciekać! To samo inni! Faris potrząsnęła przecząco głową, chociaż zaczynały ją piec policzki od żaru zbliżającego się ognia. — Chyba że i ty odejdziesz! — Złapała go za ręce, gdy chciał wziąć Kamień Ziemi. — Faris! — Wyraz cierpienia wykrzywiał jego rysy. — Nie wiem, czy zwyciężę w tej bitwie, ale nie wolno mi się poddać! Puść mnie... Jak mam walczyć, gdy rozprasza mnie strach o ciebie? Czuła jego męczarnie, a głębiej — podobnie jak zrozumiała tęsknotę mistrza do Bram Światła — pragnienie śmierci, która poło- żyłaby kres boleści i zakończyła wszelkie dylematy. Chęć i odmowa przepływały tam i z powrotem poprzez ich splecione dłonie. Ci, co na nich patrzyli, nie dostrzegali żadnego ich poruszenia, niemniej Faris odpowiadała mocą na moc, jakby wraz z Jehanem kołysała się w tańcu. Stopniowo, niepostrzeżenie ich konflikt zaowocował równowagą sił. Poszerzający się krąg jej świa- domości ogarnął wreszcie wspomnienia, w których król i królowa Westrii znowu łączyli się w Świętym Gaju. Na mrugnięcie oka zawahała się w obawie, że znów się zatraci, jeśli przyjmie tak wielką moc. Wszelako wewnętrzny głos podpo- wiadał: „On sam nie da rady". Faris chwyciła go jeszcze mocniej. — W takim razie ci pomogę. Z lekkim westchnieniem zrzuciła z ramion brzemię lęków i wkroczyła w głuszę, podobnie jak uczyniła dawno temu, gdy ratowała dziecko. Dookoła góry płonęły niczym w wizji ostatecznej zagłady. Odgłosy pożaru docierały do niej niczym z innego świata. Zdawała sobie równocześnie doskonale sprawę z tego, gdzie się naprawdę znajduje, toteż sięgnęła po Kamień Ziemi i jednym zwin- nym ruchem przypięła go sobie w pasie. — Faris! — wrzasnął Jehan, lecz ona już wpiła się stopami w ziemię i nic nie mogło jej wzruszyć. — Musisz wziąć Morską Gwiazdę i Kryształ Wiatru, a potem przywołać na pomoc wichry i wodę. — Podała mu Klejnoty. — Ja zaś włożę Klejnot Ognia. Nie bój się o dziecko — dodała, chcąc rozwiać jego obawy. — Zostało poczęte w obecności Klejnotów. Nie stanie mu się krzywda. Nie spuszczając z niej oka, Jehan zaczął wkładać Klejnoty. Faris podniosła diadem i chwilę się wahała, kiedy czerwony blask wskrze- sił w niej wspomnienie dawnego strachu. Prędko jednak założyła diadem na skronie. Tym razem nie było żadnego ostrzeżenia, żadnego stopniowego przyrostu siły. Od razu stała się ziemią, krzycząc w swym ognistym odzieniu. Doświadczała agonii wszystkich tych małych stworzeń, które dopadł ogień, czuła zniszczenie najmniejszego źdźbła trawy, go- rąco niosące śmierć nawet życiu w glebie pod powierzchnią. Kamie- nie pękały, kłody ulegały zwęgleniu, ziemia zamieniała się w pył, który mieszał się z popiołami tych istot, co je niedawno karmiła. To właśnie pokonało Jehana. Słyszała, że coś krzyczy, lecz nie mogła się uwolnić, bo i płomienie do niej wołały, obiecując wol- ność w szale mającym dotąd trwać, dopóki wszystko nie zostanie strawione. A ona wciąż walczyła. Lęk przed bólem odszedł w zapo- mnienie wobec strachu gorszego, strachu przed ciemnym ogniem w jej duszy. „Faris.. .Faris... Chodź do mnie". Ostatkiem sił odwróciła się i dostrzegła postać, której odzienie tętniło zielenią i szkarłatem, której skóra błyszczała niczym latarnia, której oczy ciskały płomienne błyskawice. Pani Ognia... Faris struch- lała, patrząc z przerażeniem, jak wyciągają się ku niej ramiona w powitalnym geście. „Aby uratować tego człowieka, aby uratować ziemię, aby urato- wać siebie... musisz przejść przez ogień". Łagodny głos wwiercał się w jej duszę. I wtedy poznała przyczynę swoich lęków. Nie odrywając spoj- rzenia od Jehana, ruszyła w stronę strasznych ramion Pani Ognia. Przez chwilę doznawała bólu i nieopisanej trwogi, aż nagle cała udręka ciała przełożyła się na muzykę, a cała furia płomieni — na miłość. — Pani! — rzekł król. Oczy niemal wyszły mu z orbit, gdy zrozumiał, jaka zaszła w niej zmiana. Nie spuszczając z niej wzroku, przykrył palcami Klejnoty. Zaczerpnąwszy głęboko tchu, wydawał się rosnąć, czerpiąc ich moc. — Jestem ziemią i płonę. Ostudź mnie pocałunkiem — rzekła Faris, wyciągając ręce. — Jako wiatr, będę cię pieścił — odparł. — Jestem ziemią i płonę. Wlej we mnie słodkie wody. — Jako deszcz, będę ci błogosławił. — Splotły się ich dłonie. Przeciwstawne siły zawrzały między nimi i, chwilę jeszcze rozedrga- ne, zamarły wreszcie, osiągnąwszy stan równowagi. — W imieniu Stwórcy Wszechrzeczy! — krzyknęli jednocześnie. Faris z całej mocy wparła się stopami w ziemię, gdy tymczasem świadomość Jehana zataczała coraz szersze koła, odpędzając deli- katnie rozgrzane powietrze, przywołując na jego miejsce chłodniej- sze, i tworząc wiatr, który miał cofnąć wał płomieni. W głowie jej się ćmiło od furii rozgniewanego ognia. Niczym matka szukająca zabłąkanych dzieci, sięgnęła ku duchom żywiołu, poleciła im zebrać rozproszone stado płomieni, które ostatecznie trysnęły w niebo fili- granowym słupem. Duch Jehana popędził na zachód, aby sprowadzić znad morza wilgotne powietrze, aby napełnić chmury deszczem i przywiać je z wiatrem nad góry. Chłodne powietrze ostudziło rozpalone policzki Faris, buchający swąd ognia zastąpiło rzeźwym zapachem morskiej bryzy. „A teraz, moje dzieci, uciszcie się, bo już czas odpocząć" — szepnęła płomieniom i oto na przestrzeni ponad czterech tysięcy akrów ogień osłabł, tlił się przez chwilę sennie i zamarł. Faris zachwiała się, czując na nowo mękę ziemi. Zwróciła na Jehana naglące spojrzenie. Ciemne kłęby dymu, które płynęły nad nimi, były teraz spychane przez pasma bladej szarości, gdy niskie chmury zawisły nad pogo- rzeliskiem. Faris zadarła głowę, obserwując, jak zwały chmur zamy- kają udręczoną ziemię w swym chłodnym uścisku. Powoli się roz- padało. Faris oddychała głęboko, na poły ze szlochem. Czuła, że ból ziemi staje się coraz łagodniejszy, w miarę jak woda oblewa jej powierzchnię. Gdy deszcz wnikał w spieczoną glebę, pojmowała ogrom obszaru dotkniętego klęską. A gdy zmieszały się z sobą żywioły, Jehan wyciągnął ku niej ręce, a ona rzuciła mu się w ramiona. Mgły zasłaniały ich przed okaleczoną ziemią i obozem, gdzie czekali ludzie. Wszystkie cztery Klejnoty zwarły się między nimi. Faris trzęsła się, szarpana mocą Kryształu Wiatru i Morskiej Gwiazdy, nie wspominając o Klejno- tach, które już miała na sobie. Duch jej garnął się do ducha Jehana, próbując rozerwać ciało, które go powstrzymywało. Łączyła ich teraz nie tylko zwykła siła, ale i przepływająca moc. Otulające ich mgły gorzały blaskiem większym od blasku ognia. Na koniec chmury się przerzedziły i znikły. Od obozu dolatywały głośne i nieme nawoływania. Król i królowa Westrii odwrócili się do ludzi. „Och, piękniejsza od wieczornej gwiazdy!" — Niby z wielkiej odległości, Faris spostrzegła swego brata Farina, na którego ramieniu wspierał się ranny mężczyzna. „Panie i Pani, pobłogosławcie mi, bym mogła się połączyć z tym, kogo kocham". — Rosemary stała z zapomnianą miską zupy w ręku. „O mój królu! Dlaczego mi nigdy nie zdradziłeś, co znaczy być Panem Klejnotów?" — To był Caolin. Nie spodziewała się, że tu przybędzie. Włosy przylegały mu do głowy, jakby złapała go ulewa. Oczy miał niby ciemne głębie w twarzy, która zdawała się obdarta ze skóry aż do samej kości. — „O moja królowo! Jesteś przepełniona światłem. Pokochaj i mnie, niechże będę wolny! Mój panie i moja pani..." ,,Mój panie i moja pani — zawtórował mu głos mistrza — chylę przed wami czoło". Przyłączyli się do niego pozostali, razem śpie- wając hymn pochwalny: Blask wasz rozjaśnia duszy mej mroki, Pozwala w zgodzie z naturą żyć. W waszych objęciach każdy dzień błogi; Panie mój, pani... Faris nie słuchała jednak reszty, albowiem światło płonęło z taką siłą, że straciła z oczu sylwetki ludzkie. Muzyka wibrowała w po- wietrzu. Już wkrótce będzie wolna z Jehanem. — Faris! Jehanie! — Okrzyk Mistrza Jałowców rozdzielił świa- tło na drobne cząsteczki, które opadały wokół niej jak deszcz. Zatoczyła się, kiedy ktoś zdjął jej z czoła Klejnot Ognia. — Musicie je czym prędzej ściągnąć, inaczej spłoniecie! — Mistrz wyciągnął rękę do Jehana, zdjął mu przez głowę Kryształ Wiatru i odpiął Morską Gwiazdę. Potem zwrócił się do Faris, żeby zabrać jej Kamień Ziemi. —Powinienem był was ostrzec, ale i mnie powstrzymywała moc. Faris przylgnęła do Jehana, słaba i roztrzęsiona. — Nie — wyszeptał Jehan. Powstrzymał mistrza i osobiście odpiął pas. — Pozostało jeszcze coś do zrobienia. — Ujął dłoń królowej i poprowadził ją kilka kroków w stronę zwęglonej, prze- siąkniętej wodą ziemi. Razem unieśli Klejnot. — Pani Ziemi! Bądź łaskawa dla tej krainy! — rzekła Faris. — Pani Ziemi, racz nam wybaczyć i nie odmawiaj błogosła- wieństwa ludziom — dopowiedział Jehan. Oboje wstrzymali oddech w pełnej napięcia ciszy. I wtedy, na moment, swąd spalenizny ustąpił przed delikatnym aromatem kwiatów jabłoni. Dało się słyszeć brzę- czenie srebrnych dzwoneczków. Po tej odpowiedzi opuścili ręce, a mistrz wziął Kamień Ziemi i umieścił go w szkatule. Ciszę mąciło jedynie sporadyczne posyki- wanie tlącej się kłody i miarowy plusk deszczu. Jehan dotknął w zadumie policzka Faris. Musnął chłodnymi ustami gorące czoło królowej, potem spuścił głowę na jej ramię. Faris rozejrzała się dokoła, lecz wszystko wyglądało po staremu. Nawet wspomnienie tego, co się z nią stało, zaczynało się z wolna zacierać, jakby budziła się z pięknego snu. Bolały ją wszystkie mięśnie i miała świadomość, że jest tylko zwykłą kobietą, podlega- jącą uczuciu strachu. Ale był przy niej Jehan. To dzięki jego obecności wyszła cało z burzy rozhukanego żywiołu. A teraz czuła się w jego ramionach jak w oazie spokoju. W dali dostrzegła Caolina i resztę zgromadzonych. Niby w przebłysku przyszłości dostrzegła, jak król i królowa Westrii bronią swego ludu, podobnie jak wspomnienie walki z og- niem zdawało się teraz jedynie przebłyskiem przeszłości. Na razie jednak zadarła z westchnieniem głowę, aby uleczyć spieczoną twarz kroplami deszczu, które skrzyły się też we włosach Jehana. Spis postaci Emir AKHBAR — elayański emisariusz Mistrz ALESSANDRO COOPER — mistrz gildii bednarzy w Laurelynnie, w składzie komisji wysłanej do Santibaru ALEXANDER — król Westrii, ojciec Jehana i Jessiki Sir ALLEN z Badensbridge — rycerz i dzierżawca majątku w Coronie Lady AMATA — żona Theodora z Corony, matka Sandremuna i Rosemary Sir ANDREAS CZARNOBRODY— giermek Charlesa z Leśnego Zakątka, późniejszy zarządca tegoż majątku AURIANE zwana Złotą Królową — władczyni panująca w Westrii w trzecim stuleciu Sir AUSTIN z Morskiej Warowni — rycerz i dzierżawca majątku w Morskich Wrotach BARNI — łowczy w służbie lorda Theodora Lady BERISA z warowni Sokola Żerdź — żona Sandremuna z Corony, siostra Faris BRANWEN — pokojówka i przyjaciółka Faris, zakochana w Farmie BRIAN — lord komendant Las Costas CAOLIN — seneszal Westrii Sir CHARLES z Leśnego Zakątka — dzierżawca majątku w Coronie Lord DIEGUES DOS ALTOS — dzierżawca majątku w Szańcach Sir DIETRICK z Wilczego Wzgórza — dzierżawca majątku w Szańcach Lady ELINOR z Pięknej Przystani — kuzynka lorda Theodora, w składzie komisji wysłanej do Santibaru ELISA — kapłanka w Coronie ERCUL ASHE — delegat seneszala Westrii ERYK z Rogu — lord komendant Morskich Wrót ESTHER — najstarsza kapłanka z Elder w Szańcach Sir FARIN HARFIARZ z warowni Sokola Żerdź — brat Faris FARIS z warowni Sokola Żerdź, zwana Lilią Północy — królowa Westrii FIONA PŁOMIENNOWŁOSA — legendarna piękność z Westrii FREDERIC SACHS — rzecznik Wolnych Miast GERARD z warowni Sokola Żerdź — ojciec Faris, Farina i Berisy GEROL — wilk, kompan Caolina GORGO SZCZERBATY — kupiec handlujący z Westrią i Brązowymi Ziemiami Lady GWENNA — żona burmistrza Laurelynnu HAKIM MACMORANN — elayański szpieg i kupiec HAKON — lord komendant Morskich Wrót, ojciec Eryka HILARY ZŁOTOUSTY — legendarny westriański poeta Lady HOLLY z Leśnego Zakątka — córka sir Charlesa, późniejsza żona Andreasa JEHAN Starbairn — król Westrii Lady JESSICA z Laurelynnu — żona Roberta z Szańców Mistrz JOAQUIN — burmistrz Laurelynnu JONAS BIAŁOBRODY — westriański szpieg i kupiec JONAS FERRERO — kowal z Tamiston w Szańcach JULIAN Starbairn zwany Wielkim — król Westrii w trzecim stuleciu, założyciel dynastii Lady KIMI z Długiej Zatoki — dzierżawczyni majątku w Morskich Wro- tach, w składzie komisji wysłanej do Santibaru Sir LEWIS z warowni Marsh — westriański herold MADRONIA — poprzednie nazwisko przełożonej Akademii Mędrców Sir MANUEL z Orvale — nadzorca gościńców MARA — królowa Normontaine MARGIT — głuchoniema służąca Caolina Lady MARIANA z Claralac — dawna nałożnica króla Jehana MEGAN ze Stanesville — dzierżawczyni majątku w Szańcach, opiekunka Gwiazdy MICA — imię dziecięce najmłodszego syna Megan ze Stanesville Sir MIGUEL DE SANTERA — komendant fortecy Balleor w pobliżu Santibaru MIK BIAŁOLOKI — przyboczny króla w Laurelynnie MISTRZ JAŁOWCÓW — kapelan króla Jehana, adept Akademii MISTRZ MORSKIEJ TONI — adept Akademii Mędrców MISTRZYNI ZŁOTYCH LIŚCI — adeptka w Akademii Mędrców ORDREY — agent i zausznik Caolina PALOMON SILNOŁUKI — lord Tambary i książę Elayi PHILIP — najstarszy syn Roberta z Szańców, na krótko giermek Jehana RAFAEL — giermek Jehana, zabity w utarczce ze zbójcami RAMONA — kapłanka z Elder Sir RANDAL z Registhorpe — dzierżawca majątku w Morskich Wrotach Mistrz RAS z Santierry — bard, w składzie komisji wysłanej do Santibaru ROBERT ze Świętego Wzgórza — lord komendant Szańców Lord RODRIGO MACLAIN — elayański emisariusz Lord RONALD SANDRESON z Zielonej Dolinki — kuzyn lorda Theodora z Corony Lady ROSEMARY z warowni Helden — córka lorda Theodora Sir RUDIARD z Applegard — ambasador z Normontaine Lord SANDREMUN z warowni Helden — syn lorda Theodora Sir SERGE z Zielonego Lasu — rycerz z Morskich Wrót SÓJKA — dziecięce imię najstarszej córki Sandremuna i Berisy z Corony STEFAN z Długiego Grzbietu — syn dzierżawcy majątku w Coronie TANIA KRUCZOWŁOSA — córka Długiej Stopy, naczelnika wioski Miwok w Szańcach THEODOR z warowni Helden — lord komendant Corony WALDAN z Terra Linda zwany Kretem — dawny westriański żołnierz Spis treści Prolo g 7 1. Ognie burzy 9 2. Pani Kwiató w 33 3. Zaufa nie i zdrada 57 4. Przysi ęga wiernośc i 84 5. Beltan e 110 6. Króle wskie Iowy i burza 128 7. Wejśc ie na górę 151 8. Podró ż rzeką 177 9. Pani Klejnotó w 201 10. Gwia zda wieczorn a 221 11. Narad a 245 12. Król i królowa 274 Spis postac i 300