Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13833 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kinga Dunin
Tabu
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 1998
Redakcja: Marek Gumkowski
Korekta: Magdalena Petryńska, Maria Kaniewska
Projekt okładki i strony tytułowej: Maciej Konopka
Opracowanie typograficzne: Krzysztof Jabłonowski
Wydanie I
Wydawnictwo W.A.B. ul. Nowolipie 9/11 00-150 Warszawa tel., fax635 15 25 tel. 635 75 57 e-mail:
[email protected] http://www.wab.com.pl
Skład: Studio X, Piotr Szczygielski
Druk i oprawa:
Zakład Poligrafii Instytutu Technologii Eksploatacji
ul. K. Pułaskiego 6/10, Radom
Warszawa 1998 ISBN 83-87021-42-3
1
0
Datę: Tue, Sep 5 17 :48:03
Subject: Czesc!
From: „Marta Szumska " <marta@free. polbox.pl>
To: marek_l@lodz pdi .net
Czesc Marku!
Udało sie! To będzie moj pierwszy w życiu list wysiany e-mailem! Okazało sie, ze moi nieprzytomni rodziciele, kupując komputer, kupili komputer z modemem i nawet o tym nie wi edziel i ! Al bo wiedziel i niedokładnie. Kiedy, tak jak to sobie wymyśliliśmy, poprosiłam ich, zęby dokupili mi modem, najpierw powiedzieli, ze nie maja kasy, a potem zaczęli główkować i mama przypomniała sobie, ze właściwie to juz go mamy. Wyobrażasz sobie? Potem to juz było proste. Jest u mnie w klasie jeden taki wymozdzony koleś, kompletnie uzależniony od komputera, przyszedł i wszystko mi zainstalował. Nie bardzo wiem, co to jest to „wszystko" - ale chyba działa. Nawet próbowałam go pytać, ale mówi 1 do mnie jakimś idiotycznym slangiem, a jak pytałam dalej, to powiedział, ze dziewczyny sie na tym niestety nie
znają. A potem jeszcze dodał, ze obsługi tej maszynki można nauczyć nawet szympansa, ale zęby cos z tego zrozumieć, potrzebna jest inteligencja. Męska szowinistyczna świnia! Widzisz, jak sie poświęcam, zęby moc do ciebie napisać? Ciekawe, dlaczego powiedział - „NIESTETY dziewczyny sie nie znają"? On ma na imię Patryk, strasznie pretensjonalnie, i mało z kim rozmawia, tylko pisze przez internet czy cos takiego. Pewnie ma tam kłopot ze znalezieniem jakiejś odpowiedniej panienki, bo to prawda, ze one sie tym rzadziej zajmują. Właściwie ciekawe dlaczego? Mieliśmy w zeszłym roku informatykę w szkole, ale ja nadal mało co z tego pojmuje. Może naprawdę mam cos z mózgiem? Wiesz, inna piec tego narządu.
Marku, miałam ci napisać o wszystkim, co sie wydarzyło, ale na razie nic sie nie wydarzyło. Ciągle jestem z tobą w Tatrach. Może koło Czerwonego Stawu? Pamiętasz, jaki deszcz wtedy lal? W życiu tak nie zmokłam i w życiu nie bylam taka...
Zauważyłam, ze epistołografia komputerowa po pierwsze skłania do pisania o komputerze, po drugie do licznych dygresji i w końcu pisze sie o niczym. Musze spytać Patryka, który twierdzi, ze codziennie otrzymuje poczta komputerowa kilkadziesiąt listów - czy to zasada, czy tez tylko tak jest za pierwszym razem? W ogolę za dużo w tym liście Patryka - a miało przecież byc dużo CIEBIE - ale jeszcze cos śmiesznego sobie przypomniałam. Kiedy rozmawialiśmy o poczcie komputerowej, opowiedziałam Patrykowi o książce Douglasa Couplanda, wiesz, tego od Generacji X, która ostatnio przeczytałam. „Poddani Microsoftu". Super, musisz przeczytać! No i w tej książce pewien programista zakochuje sie w osobie, która ma w internecie ksywke „Kod Paskowy", i do końca nie wie, czy jest to kobieta, czy mężczyzna. Bardzo mi
sie to spodobało. Bo wtedy dopiero można mieć pewność, ze ktoś cie kocha jako osobę ludzka, a nie dlatego, ze przypadkiem masz długie nogi. Patrykowi tez to sie chyba spodobało, bo pożyczył ode mnie ksiazke. To będzie zapewne pierwsza, jaka w życiu przeczyta. Pod tym względem, podobnie jak pod wieloma innymi, ty jesteś wyjątkiem. Pamiętasz, jak idąc pod gore - wciaz tego dnia, kiedy poszliśmy sami nad Czerwony Staw -przerzucaliśmy sie tytułami książek i wyszło na to, ze podoba nam sie prawie dokładnie to samo? Kiedy szliśmy w dol, było jeszcze milej - choć juz z innych powodów. Okazało sie, ze mam śliskie buty i musisz stale mnie podtrzymywać. A może wcale nie musiałeś? Ojej, chyba napisałam juz więcej, niz chciałam. Koniec! A ty napisz, czy moj e-mail doszedł?
Pa. Marta
PS Oczywiście mimo instruktażu Patryka nie umiałam tego wysłać i musiałam do niego zadzwonić. Strasznie sie śmiał, ale wszystko wytłumaczył mi jeszcze raz. Naciskasz ten klawisz, potem wybierasz to, a potem wciskasz enter... - tłumaczył mi naprawdę jak szympansowi. Tym razem wszystko sobie zapisałam i mam nadzieje, ze zaraz uda mi sie to wysiać. Przy okazji powiedział mi , ze może zrobić tak, zęby dało sie uzywac polskich liter. Ale czy ty, to znaczy twój komputer, ;to przeczytasz?
; cal uski - M.
Warszawa, 15 września
Ciociu! Anno!
Bardzo długo zbierałam się, zanim usiadłam do napisania tego listu. Może również dlatego, że nie wiedziałam, jak ma wyglądać jego nagłówek. Kiedy byłam mała, mówiłam do wszystkich dorosłych po imieniu i rodzice nigdy nie zwracali na to uwagi. Dopiero potem odkryłam, że istnieją panie, panowie, mamy, tatowie(?), no i ciocie i wujkowie. Józinek wciąż miewa z tym kłopoty i choć do mamy zawsze mówi „mamo", to do ojca często, szczególnie gdy jest zły albo podniecony, krzyczy: Jaceek! Tacie zresztą wcale to chyba nie przeszkadza, jak wiesz, jest bardzo postępowy. A Cioci? A Tobie, Anno?
W czasie naszych wspólnych górskich wakacji po raz pierwszy w życiu chyba zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać jak ludzie, a nie jak ciocia z dzieckiem. To były dla mnie bardzo ważne rozmowy. Doceniam to szczególnie teraz. Twoja siostra, a moja matka, ostatnio prawie nie mieszka w domu, za to ojciec... jak zawsze ma we wszystkim rację, chyba że na jakiś temat w ogóle nie chce rozmawiać. Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to tak, jakbym miała do nich o coś pretensję, ale nasze życie rodzinne od początku tegu roku szkolnego naprawdę zaczęło wyglądać dziwnie. Kiedy w czerwcu tatę wyrotowali z uniwerku, a mama po latach obijania się
po różnych pseudonaukowych instytutach znalazła pracę u kapitalisty i dostała zapierającą dech w piersiach pensję, wszyscy byli zachwyceni. Ty, jak pamiętam, też. Uśmiechając się, trzeba przyznać, nieco złośliwie, powiedziałaś do taty: „Teraz, Jacusiu, ty zostaniesz gospodynią domową, a Mirka będzie was wszystkich utrzymywać. Nareszcie będziesz mógł sprawdzić w praktyce wszystkie swoje mądre i postępowe teorie. Ciekawa jestem, jak szybko przestaniesz mówić o mnie: nasza kochana tradycjonalistka?" Na razie tata wciąż tak o Tobie mówi, a jego teorie stały się chyba jeszcze bardziej postępowe! Ale nie o tym chciałam pisać, przecież wiem, że jesteś w kontakcie z mamą i pewnie wiesz więcej o moich rodzicach niż ja.
Kiedy żegnałyśmy się latem, ucałowałaś mnie i powiedziałaś: „Gdybyś chciała ajpo jeśli będziesz miała jakieś problemy, napisz do mnie". A więc piszę, a sprawa dotyczy Józia. Teraz już wiem, jak powinien wyglądać nagłówek tego listu: Matko chrzestna! Bo chyba w tej funkcji będziesz musiała znów wystąpić. Uważam, że Józia trzeba ochrzcić, ale mama nie ma czasu, żeby o tym pomyśleć, a tata tylko wzrusza ramionami albo nakłada na uszy walkmana. To jest jego nowy sposób odcinania się od rzeczywistości.
Wiesz na pewno, bo byłaś przy tym i, jak twierdzisz, trzymałaś mnie na rękach, że ja jestem ochrzczona. Jako matka chrzestna miałaś zagwarantować, że zostanę wychowana w wierze katolickiej, ale nie bardzo Ci się to udało. Jak twierdzisz, wciąż się za mnie modlisz, więc
może nie wszystko jest stracone. Mnie w każdym razie wcale to nie przeszkadza, że jestem ochrzczona, choć mogłabym się o tym nigdy nie dowiedzieć, gdybyś ty mi nie przypominała. Kiedy wprowadzono religię do szkoły, byłam w trzeciej czy czwartej klasie i bez problemu zaakceptowałam to, że jeszcze z dwójką innych dzieci mogę dwa razy w tygodniu iść wcześniej do domu. Nie pamiętam też, żeby ktoś mnie z tego powodu prześladował. Raz tylko woźna, która musiała otworzyć nam wcześniej szatnię, mruczała coś pod nosem o antychrystach. Nawet nie opowiedziałam o tym rodzicom, bo bałam się, że ojciec zrobi z tego jakąś aferę. Z Józin-kiem jednak sprawa przedstawia się inaczej. Urodził się już w nowych czasach i nie było powodu, żeby go chrzcić „na złość komunie". Może upraszczam, ale rodzice chyba niezbyt chcą o tym ze mną rozmawiać, więc na razie pozostanę przy swoim prostackim i może niesprawiedliwym zdaniu - zostałam ochrzczona na złość komunie, Józinek zaś nie. Za to jako czterolatek poszedł do przedszkola i trafił tam na katechezę dla dzieci oraz na cudownego młodego księdza. Wszystkie dzieci za nim szalały. Zresztą trudno się dziwić. Tata mówił, że to przez to, że wychowanie przedszkolne zostało oddane całkowicie w ręce kobiet i dzieciaki, otoczone samymi przedszkolnymi ciociami, spragnione są jakiegokolwiek mężczyzny, niechby nawet chodził w sukience. Oczywiście tata nie miał racji - odbierałam często Józia z przedszkola i pamiętam, że ksiądz Marek przeważnie chodził w dżinsach. W każdym razie, kiedy Józio poszedł do
10
szkoły, to zaczął też chodzić na religię. Dopiero potem odbyło się zebranie z rodzicami, na którym dano im do podpisania oświadczenia o tym, czy chcą, aby ich dzieci uczestniczyły w tych lekcjach. Wtedy, rzecz jasna, to mama zawsze chodziła na takie zebrania i to ona musiała podjąć decyzję. Gdyby był tam ojciec, zrobiłby na pewno karczemną awanturę, że każą mu coś takiego podpisać. Dowodziłby, że zgodnie z ustawą wolę wprowadzenia lekcji religii mają wyrażać rodzice, którzy chcą jej wprowadzenia, a nie ci, którzy są temu przeciwni. Krzyczałby pewno jeszcze coś o naruszeniu jego swobód obywatelskich. Ale to mama była na tym zebraniu -i wcale nie wyraziła zgody ani też nie powiedziała nie. Napisała, że decyzję w sprawie religii pozostawia dziecku. Jeśli nawet ktoś zwrócił na to uwagę, szybko o tym zapomniano, a Józio po prosjj^ chodził na religię, co więcej, stał się ulubieńcem bardzo sympatycznej świeckiej katechetki i uznał te lekcje za najprzyjemniejsze ze wszystkich. (Na szczęście nie wie, jak wygląda i zachowuje się ksiądz Trąbel w moim liceum, bo wtedy pewno zmieniłby zdanie...) Gdyby to tata poszedł na pierwsze zebranie, nikt nie miałby wątpliwości, że z Józiem i całą naszą rodziną coś jest nie tak, a wtedy może ktoś również zadałby sobie pytanie, czy Józio (katechetka wciąż zachwyca się jego imieniem) w ogóle jest ochrzczony. Za chwilę jednak bomba wybuchnie. W tym roku dzieci przygotowują się do Pierwszej Komunii i wtedy zapewne albo sprawa się wyda, albo jakimś cudem nadal pozostanie nie zauważona. W pierwszym wypadku to może
11
być dla mojego braciszka prawdziwy cios. Ja sama nie mam mu odwagi o tym powiedzieć. Zastanawiałam się też, dlaczego on nigdy o to nie pyta. Na przykład, kim są jego chrzestni rodzice? Myślę, że on wie, ale nie chce
0 tym myśleć, boi się tego ruszać. Nigdy też nie pyta, dlaczego sam musi chodzić do kościoła, a jest w tej kwestii niezwykle skrupulatny. Na początku chodziła z nim mama, ale bardzo szybko jej się znudziło. Może przy okazji o czymś rozmawiali, ale nie jestem tego pewna. A jeśli nic się nie wyda i Józio po prostu przystąpi do Komunii? To chyba mało prawdopodobne, ale też paskudne. Przecież tak nie można, to byłyby kpiny z tego, w co niektórzy ludzie, choćby Ty, szczerze wierzą. W końcu kiedyś musiałby to pojąć.
Ciociu, jestem pewna, że coś z tym trzeba zrobić, teraz, kiedy rok szkolny dopiero się rozpoczął. Proszę Cię, przyjedź, porozmawiaj z rodzicami i z Józiem. List nie wystarczy. Odłożą go do koszyka na lodówce i po dwóch dniach o nim zapomną. Wsadzą głowy w piasek
1 będą czekali do ostatniego momentu, aż życie ich zmusi, żeby coś zrobili.
Przepraszam, że zawracam Ci głowę, ale komu miałabym zawracać?
Twoja Marta
WIELKI WRÓBEL
Marta z obrzydzeniem spojrzała na zatłoczony autobus i postanowiła wracać do domu piechotą. Choć był już koniec września, słońce świeciło całkiem jak w lecie, a kolory...
Gdybym pisała powieść, pomyślała, mogłabym poświęcić im długi opis, który poterrwkwszyscy i tak skrzętnie by ominęli. Takie szaleństwo żółci, czerwieni, brązów i ognistości najlepiej byłoby oglądać z kimś jeszcze, jeśli nie z Markiem, to przynajmniej z kimś chociaż z grubsza przypominającym człowieka.
No tak, nikt przy zdrowych zmysłach nie lubi opisów przyrody, ale na pewno przynajmniej niektórzy są ciekawi: jak wygląda Marta? Otóż, jeśli wierzyć jej własnej opinii, ma krzywe nogi, krótkie, mysiego koloru włosy, pryszcze na nosie i zbyt odstające uszy. Poza tym jej twarz przypomina pyszczek zaaferowanej myszy o lekko zezowatym spojrzeniu. Mimo że chodzi do całkiem niezłego liceum, i to do trzeciej klasy, wciąż nie potrafi znaleźć sobie w niej miejsca. Nie należy do żadnego
13
z trzech miejscowych plemion, dla których nazwy wymyśliła już dawno temu.
Pierwsze plemię to balangowcy, z wyraźnie zaznaczającym się klanem skejtów w majtach do kolan i jaskrawych ochraniaczach. Ich rytm życia wyznaczają kolejne imprezy, a jego sens - opowiadane o nich anegdoty, z czasem przeradzające się w mity, podawane z ust do ust i wiodące swój żywot jeszcze długo po tym, jak ich bohaterowie opuścili szkolne mury. O tym, jak jedna panienka napaliła się trawki i chciała wyfrunąć z dziesiątego piętra. Na następną imprezę przyniesiono więc ukradzioną z basenu na Skrze tablicę „Dziś trampolina nieczynna" i przyśrubowano ją na balkonie. Wisi tam do dziś. Albo o chłopaku, który wypił za dużo piwa i musiał puścić pawia. Poszedł do kibla, ale zamiast wyrzygać się do sedesu, postanowił w pijanym widzie ukryć swoją przypadłość. Postawił sobie stołek na klopie, wszedł na niego i zwymiotował do rezerwuaru. Potem odlał się, spuścił wodę i wyskoczył z ubikacji z opuszczonymi spodniami, krzycząc wniebogłosy: „Jezuuu, ludzie, goni mnie własny paw!"
Marta obiecywała sobie, że kiedy już zostanie antropologiem kultury, takim jak Margaret Mead, zamiast jechać na jakieś wyspy na Pacyfiku i opisywać zwyczaje panujące wśród polinezyjskich plemion, opisze plemiona miejscowe - ich zwyczaje, języki i mity. Chodziła więc czasami na balangi, tłumacząc sobie, że to rodzaj badawczej pracy terenowej. Ostatnio jednak zapraszano ją coraz rzadziej. „Jesteś niebrzydka, ale za mało rozrywkowa", usłyszała kiedyś. Nudna ciotka-cnotka. No i do-
14
brze, bez łaski. Przypomniała sobie, że niedawno czytała o pewnej amerykańskiej antropolożce, która, aby poznać zwyczaje małżeńskie jakiegoś prawie nie istniejącego plemienia Indian południowoamerykańskich, wyszła za mąż za ich wodza. W trakcie nocy poślubnej okazało się, że ulubioną pieszczotą tych dzikusów jest wzajemne obgryzanie sobie rzęs. To, co usiłowali robić z nią balangowcy, wcale nie było zabawniejsze. Gdyby mogła widywać Marka... Napiszę do niego, kiedy tylko wrócę do domu, pomyślała. Ciekawe, ile listów dziś dostanę?
Poza długimi listami Marek przysyłał jej też króciutkie jedno-, dwuzdaniowe komunikaty, często po kilka dziennie, więc Marta co chwilę biegała do komputera, żeby sprawdzić, czy nie ma czegoś nowego. Niedługo zamienię się w komputerowca, westchnęła i skręciła do parku, postanawiając jeszca* bardziej przedłużyć drogę do domu.
Komputerowcy to było kolejne odkryte, choć chyba najgorzej zbadane przez nią plemię. Komputerowcy mówili niezrozumiałym językiem i aby zostać pełnoprawnym członkiem ich plemienia, trzeba było tego języka się nauczyć. Zawsze byli bardzo zajęci i bez przerwy prowadzili między sobą wymiany - dyskietek na inne dyskietki, jakichś metalowych tajemniczych części na szare kabelki. Kiedyś podsłuchała, że wymieniając kable, ustalają między sobą, czy są żeńskie, czy męskie. Wydało jej się to równie dziwne jak obgryzanie rzęs.
No i wreszcie plemię kujotów, zdominowane przez pracowite i porządne dziewczyny, które już od pierwsze-
15
go dnia w szkole wiedziały, czy chcą zdawać na prawo, ekonomię czy inną medycynę, ile jest osób na jedno miejsce i ile w razie czego kosztować będą płatne studia. Marcie było głupio, że tak brzydko je nazwała, ale zrobiła to chyba z zawiści - im zazdrościła najbardziej: spokoju, pewności siebie, dojrzałości. To do nich należy przyszłość, pomyślała z przekąsem... Shit... Potknęła się i o mały włos zaryłaby nosem w żwir, ale na szczęście ktoś w ostatniej chwili podtrzymał ją za łokieć.
- Dzięki. - Spojrzała na swego wybawcę i poznała Patryka. - Potknęłam się.
Patryk w istocie wyglądał bardzo plemiennie - miał długie związane w kucyk włosy, czarne dżinsy opinały mu chude nogi tak dokładnie, że wyglądał, jakby nosił rajstopy, a wielka kraciasta koszula, podwiewana podmuchami wiatru, przypominała ogromny pomidorowo--zielony balon. Poprawił na nosie ciemne odblaskowe okulary.
- Wiem, bo to ja ci podstawiłem nogę. Szłaś tak śmiesznie zamyślona, że nie mogłem się powstrzymać.
- Jesteś zwykłą świnią, ty Patyku!
- O, myślałem, że już nikt na to nie wpadnie...
- Na co? Na twoją patykowatą nogę?
- Nie, na Patyka. Tak mnie przezywano w podstawówce, a w tej beznadziejnej budzie nikomu nie chce się nawet wymyślać przezwisk. Możesz do mnie mówić Patyku, lubię to.
- Nie powiedziałam tego, żeby ci sprawić przyjem-
nosc.
- Ale sprawiłaś. Nie lubię swojego imienia, jest takie pretensjonalne.
- No to świetnie do ciebie pasuje.
- Jesteś milutka... Lepiej powiedz, o czym tak myślałaś?
- O tym, czym właściwie się różni kabelek męski od żeńskiego.
- Kabelek jaki??? Co ty, kobieto, pleciesz?!
- Słyszałam, jak kiedyś rozmawiałeś z takim drugim z waszego plemienia. Dawał ci jakiś krótki szary drut z dużym nosem, a ty pytałeś, czy jest męski, czy żeński.
- Moja dobra kobiecino, ten nos to końcówka, wtyczka. Takie końcówki można ze sobą łączyć - męskie z żeńskimi. Męskie mają szeregi wystających bolców, a żeńskie odpowiednie szeregi dziurek.
- Nie mów do mnie „kobiecino"! I dzięki za informację. A przy okazji, kiedy oddasz mi Couplanda? Na pewno i tak nie przeczytałeś.
- Wyobraź sobie, że przeczytałem. Bardzo dobre. Ale myślałem, że mogę go zatrzymać. No wiesz: jako rodzaj opłaty za usługi informatyczne.
- Nigdy nie robisz niczego za darmo?
- Nigdy. Mogę coś zrobić dla pieniędzy albo dlatego, że leży to w moim interesie, albo po prostu dla przyjemności, czyli też nie za darmo.
- A z bezinteresownej miłości do bliźniego albo do szympansa?
- Nic takiego nie istnieje. Jeśli robię coś bezinteresownie, czuję się wtedy dobrym, szlachetnym chłopczy-
16
17
kiem i sprawia mi to ogromną przyjemność. No więc, koniec końców, robię to dla własnej satysfakcji, czyli nie całkiem bezinteresownie.
- W takim razie oddawaj książkę i niech ci wystarczy, że byłeś szlachetny.
- Dobrze, dobrze. Oddam. Po prostu strasznie mi się spodobała i chyba chciałbym ją mieć. Kiedy można do ciebie wpaść?
- Do mnie?! Nie rób sobie kłopotu i przynieś mi ją do szkoły.
- Zastanowię się - burknął Patyk, odwrócił się na pięcie i odszedł bez pożegnania, zanim Marta zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
Bezczelne dziwadło!
Marta zauważyła Józinka dopiero wtedy, kiedy niemal na niego wpadła. W zgniłozielonej bawełnianej bluzie i ze swoją rudozłotą czupryną prawie wtopił się w jesienny żywopłot, pod którym przykucnął.
- Cześć, mały!
- Ciiicho, nie widzisz, że jestem schowany?
- Ta-ta-ta-ta-taaaa... - Spod sięgających ziemi gałęzi płaczącej wierzby wyskoczyło dwóch małych komandosów z plastikowymi karabinami. - Zabity, zabity!
Józinek osunął się na ziemię.
- To wszystko przez ciebie, ty małpo! - W ręku trzymał gruby, zagięty patyk, zastępujący mu pistolet.
- A jak już ożyjesz, to wracasz do domu czy jeszcze zostajesz na dworze?
18
- Nie wiem, już jadłem obiad...
- Rób, co chcesz, ja idę do domu, bo umieram z głodu... Nie powiem tacie, że bawisz się w strzelaninę.
- Nie mam nawet porządnej broni, zawsze kończę utrupiony - rozżalił się nad sobą Józio.
- To bawcie się w pacyfistów - zachichotała Marta i skręciła w stronę bloku.
W domu panowała kompletna cisza. Zajrzała do pokoju rodziców. Na szerokim, podobno najszerszym na całej Ochocie tapczanie leżał ojciec. Oczy miał przymknięte. Słuchawki od walkmana w uszach. Obok niego pochrapywał słodko ogromny rudy kocur, Belmon-do, ulubieniec całej rodziny.
- Cześć, tato! - wrzasnęła.
Czego on tak słucha? Spojrzała na leżącą na tapczanie oprawkę kasety. „Dzwony rurowe" - przeczytała ręczny flamastrowy napis. Staroć i nudziarstwo.
Ojciec wzdrygnął się i machnął rękaw stronę kuchni.
- Widzisz, że medytuję, weź sobie obiad. - Znowu przymknął oczy.
Na drewnianym stole stały dwie miski z surówkami, a na kuchence garnek z ryżem i gar gulaszu sojowo--jarzynowego.
- Ja chcę schabowego! - jęknęła Marta. - Mięsa! Swojego ukochanego Belmonda nie karmi przecież
szczypiorkiem, tylko mięsem z puszki. Co prawda twierdzi, że w 70 procentach jest to popiół, resztę zaś stano-
19
wi woda, ale przynajmniej na puszce napisane jest: „beef".
Odkąd ojciec został wegetarianinem, szansa na coś solidniejszego do zjedzenia pojawiała się tylko w niedzielę, kiedy obiad gotowała mama. Początkowo Marcie to się nawet podobało, ale teraz miała już dość sojowych kup o smaku rozmoczonego papieru toaletowego. Słyszała, że można je przyrządzać na ostro, tak że nie różnią się wcale od mięsa, ale tata nie osiągnął jeszcze takiej kucharskiej wprawy. Chyba po prostu moczył je w wodzie, bo bulion, jako mięsny, był zakazany, mieszał z posiekaną włoszczyzną - pory, błeee - dodawał koncentrat pomidorowy i dusił. Było to na pewno bardzo zdrowe, ale... Dziś Marta i tak była gotowa zjeść wszystko bez kaprysów. Dlaczego tyle czasu zajęła mi droga ze szkoły? A, to przez tego głupiego Patyka! Przypomniała sobie idiotyczną rozmowę w parku.
Wrzuciła ryż na patelnię, zapaliła gaz pod garnkiem z sojowymi kupami i poszła włączyć komputer.
Kiedy rodzice Marty dostali to mieszkanie (w tych pradawnych czasach, kiedy to na mieszkanie najpierw bardzo długo wpłacało się pieniądze, a potem czekało w kolejce w spółdzielni mieszkaniowej, by wreszcie je dostać!), od razu kazali wyburzyć ścianę między kuchnią a jednym z pokojów. Miała to być wielka wspólna przestrzeń, z dużym stołem, wiankami czosnku i pękami ziół, kretonowymi zasłonkami w biało-czerwoną kratkę i masą kwiatów. Wymarzone miejsce do życia rodzin-
20
nego i spotkań z przyjaciółmi. Szybko jednak głównym gościem w kuchni stał się odbiornik telewizyjny, a potem jej ciemny róg oddzielony został dwoma wysokimi regałami i zamieszkał tam komputer, sama kuchnia zaś stała się nieustannym polem walki o dostęp do niego oraz o ciszę - pomiędzy osobą siedzącą przy komputerze a oglądaczami telewizji. Ostatecznie konflikty zażegnano racjonalnie, to znaczy komputer i telewizor obrosły w pary słuchawek, pozwalających skutecznie bronić się przed hałasami z zewnątrz.
Poza tym każde z nich („No, prawie każde" - wzdychała mama) miało swoją norkę. Nieco większy pokój z balkonem zajmowali rodzice, a Marta i Józio mieli po maleńkiej klitce.
- To miało być takie bezkolizyjne połączenie indywidualizmu i kolektywizmu - filozofował kiedyś tata. - Każdy miał mieć własny kąt oraz wszyscy razem wspólną przestrzeń integrującą rodzinę jako ponadindywidualną całość. I co? Indywidualizm zwyciężył. Okazuje się, że każdemu z nas oddzielnie przydałoby się takie mieszkanie. Postęp techniczny, wzrost aspiracji, praca wykonywana w domu, odmienne style życia i coraz mniej rzeczy, które da się sensownie robić wspólnie. Zamiast rozkwitu życia rodzinnego, wciąż depczemy sobie po piętach i rozpychamy się łokciami.
- Nie jest tak źle, Jacusiu - tonowała mama. - Czasem grywamy w scrabbla, no i potrafimy zawierać kompromisy. Może po prostu przydałoby się nam większe mieszkanie.
21
- To nic nie pomoże. Każde z nas ma tak rozdęte ego, że zawsze będzie nam za ciasno.
- Ja w każdym razie zabieram stąd swoje ego i zamierzam realizować swoje ambicje gdzie indziej. Krótko mówiąc, moja porcja czasu przy komputerze jest do przejęcia - oświadczyła mama.
Niedługo potem zaczęła nową pracę, która zaabsorbowała ją tak, że właściwie zniknęła z życia rodzinnego. Wychodziła rano, wracała w porze kolacji i najchętniej zapadała wówczas w letarg przed telewizorem. Potrzebna była prawdziwa katastrofa, żeby ją z niego wyrwać. A katastrofa taka właśnie nadciągała. Na razie jednak...
Marta włączyła komputer i ściągnęła pocztę. Dwa listy od Marka. Pierwszy był niezwykle krótki: :-)
Oznaczało to (już wiedziała, jak należy na ten znaczek spojrzeć: z boku, przekrzywiając głowę w lewo), że Marek pomyślał o niej i postanowił przesłać jej uśmiech. Drugi, dość długi, Marta postanowiła przeczytać później.
Mogła ostatecznie odżywiać się soją, ale czy koniecznie przypaloną?
Marta siedziała, ziewając, nad podręcznikiem do historii i zastanawiała się, dlaczego coś tak ciekawego jest aż tak nudne. Te jałowe rozmyślania przerwało uporczywe dzwonienie. Józinek.
Wstała, wyszła do korytarza i nacisnęła przycisk domofonu, nawet nie zadając sobie trudu podniesienia
22
słuchawki. Dzwonienia tego szczeniaka nie da się z niczym pomylić! Po chwili usłyszała tupot nóg na schodach i do domu wpadł zziajany chłopiec.
- Utrupili mnie raz, ale ja ich dwa razy! - krzyknął od drzwi.
- Idź od razu do łazienki i umyj ręce, a potem siadaj do lekcji - powiedziała. Przypomniała sobie, ile razy słyszała te słowa wypowiadane przez mamę. Nie da się ukryć, że przed chwilą powiedziała je dokładnie tym samym tonem. Zajrzała do kuchni. W kąciku komputerowym siedział tata, na uszach miał słuchawki, a przed sobą pusty ekran. To był jego ostatni wynalazek - puszczał sobie muzykę z komputerowego CD i usiłował pisać swoją książkę.
- Nic dziś nie napisałeś - powiedziała Marta półgłosem. Tak naprawdę wcale nie^hciała, aby usłyszał, co mówi, miała jednak nadzieję, że będzie mogła usiąść przy komputerze i napisać choć kilka słów do Marka. Ojciec nawet na nią nie spojrzał, intensywnie wpatrzony w błękitny migający ekran.
- Jaaacek! Marta! - Nagle z korytarza rozległ się rozdzierający wrzask Józinka.
Tata zerwał się i razem z Martą wypadli na korytarz.
- O mój Boże! Musiał go złapać na balkonie!
W rogu przedpokoju, tuż przy butach, kulił się kwiląc wróbel. Z całych sił bił jednym skrzydłem, a drugie zwisało bezwładnie. Na podłogę kapały małe kropelki krwi. Przycupnięty Belmondo wpatrywał się w przerażonego ptaszka żółtymi ślepiami i szykował się do następnego skoku.
23
Tata błyskawicznym ruchem chwycił kota za kark i przy-dusił do ziemi. Belmondo miauknął dziko, rozpłaszczył się na podłodze i szarpnął do tyłu, jednak nie udało mu się oswobodzić. Został uniesiony do góry i po chwili wylądował za zamkniętymi drzwiami w łazience.
- Pomóżcie mu - załkał Józio. Wróbel przestał bić skrzydłem, ale wciąż żył.
- Myślę, że nie można mu pomóc - powiedział tata.
- Zrób coś. - Józio uczepił się jego ramienia.
- Dobrze. - Tata objął go, zaprowadził do kuchni i posadził przy stole. Wyjął z lodówki puszkę piwa, otworzył i napił się wprost z puszki.
Józio umilkł nieco uspokojony i popatrzył wyczekująco na ojca.
- Posłuchaj, synku, ten ptaszek nie ma już właściwie jednego skrzydełka i musi zdechnąć.
Stojąca w drzwiach kuchni Marta oniemiała, a Józio zaniósł się znowu płaczem.
- Przecież to go boli! - krzyknął.
- Wiem.
Ojciec przybrał minę, którą mama Marty nazywała „seminaryjną". Oznaczała ona, że zaraz usłyszą jakiś wykład.
- Kartezjusz twierdził - zaczął namaszczonym tonem - że zwierzęta to bezduszne, nic nie czujące mechanizmy. Sam osobiście wykonywał wiwisekcje, czyli sekcje żywych zwierząt. Ja się jednak z nim nie zgadzam. Jestem pewien, że zwierzęta odczuwają ból podobnie jak ludzie, i dlatego między innymi przesta-
łem jeść mięso. Niestety, często nic nie możemy na to poradzić.
- To co zamierzasz zrobić? Czekać tu, aż on tam w korytarzu zdechnie? To może potrwać. - Marta poczuła narastającą wściekłość. Arystoteles, Kartezjusz, Kant - ojciec używał tych nazwisk, tak jakby każdy miał psi obowiązek je znać!
Wygłaszane przez niego przy byle okazji filozoficzne wykłady często ją irytowały, ale przyłapała się na tym, że łatwiej znosiła je kiedyś, jeszcze nie tak dawno temu, kiedy ojciec był pracownikiem naukowym uniwersytetu w tweedowej marynarce. Teraz jesteś tylko bezrobotnym, coraz bardziej dziwacznym facetem w starym dresie, pomyślała - i zatęskniła do czasów, kiedy w domu prawie zawsze była mama, a przystojnego ojca zazdrościły jej wszystkie koleżanki. amm
- Myślę, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie wypuszczenie z łazienki Belmonda - odezwał się tata po krótkiej chwili milczenia. Kot, jakby wyczuł, że o nim mowa, zamiauczał i zaczął skrobać głośno w drzwi oddzielające go od ofiary. - Ptaki należą do całego długiego łańcucha pokarmowego. One zjadają owady, a same są zjadane przez drapieżniki, takie jak koty. Tak było, jest i będzie, i nie ma na to rady.
- To po co, do diabła, zamknąłeś go w łazience? -krzyknęła Marta. Ten facet naprawdę doprowadzał ją do szaleństwa.
- Bo jestem hipokrytą. Udaję, że nie wiem, co jest w puszkach z kocim żarciem. Przez lata udawałem, że
24
25
schabowe rosną w sklepie, a nie przyjeżdżają z rzeźni. Gdybym był chłopem ze wsi, który hoduje cielaczka, a potem podrzyna mu gardło, przydeptałbym ptaka do ziemi, a kobietom kazał posprzątać. Ale jestem zwykłym sentymentalnym mieszczuchem i nie mam odwagi zrobić tego, co powinienem!
Józio, posiniały od płaczu, z trudem łapał oddech. Marcie było go żal, ale jednocześnie złościła ją jego histeria. Skierowała więc całą swoją wściekłość na ojca.
- To są te twoje cholerne filozoficzne mądrości! W niczym nie pomagają, a tylko utrudniają życie! Zobacz, coś ty zrobił temu dziecku!
- Co ja mu zrobiłem? - Ojciec wyraźnie wolał kontynuowanie sporu z Martą od podjęcia jakiejkolwiek decyzji. - Codziennie zabija na podwórku kilku kolegów i wydaje mu się, że to jest świetna zabawa. Rano przy śniadaniu krzyczy: chcę szynki! Godzinami gapi się w telewizor, gdzie jakieś rysunkowe koty dręczą rysunkowe myszy. A teraz nagle w płacz, bo ptaszek cierpi i, co więcej, umrze. To nie moja wina. To nie ja wymyśliłem ten świat. Gdybym był wszechmocnym i nieskończenie miłosiernym bogiem, ludzie i wszystkie zwierzątka miałyby zielone futerka i odżywiałyby się na zasadzie fotostyntezy.
- Pan Bóg jest dobry! - chlipnął Józinek.
- Może, ale ja jestem tylko człowiekiem i robię tyle, ile może zrobić człowiek. Staram się ograniczyć cierpienie. Dziś popełniłem błąd, bo zachowałem się, jakbym był bogiem, który może odwrócić żelazne prawa natury. I wynikło z tego więcej złego niż dobrego. Powi-
26
nienem pozwolić kotu zeżreć tego wróbla. Czasami lepiej powstrzymać się od działania. Schopenhauer...
- Daj spokój z tymi swoimi filozofami! - Marta poczuła, że w tej sytuacji to ona powinna coś zrobić, ale nie bardzo wiedziała co. - Jeśli chcesz ograniczać cierpienie, to może rozejrzyj się wokół i zobacz, co zrobiłeś. Józio ryczy, kot miauczy, zdychający wróbel piszczy, a ty się upajasz własną mądrością!
- Martuniu, mnie też jest ciężko. Daj mi, córeczko, jeszcze jedne piwo z lodówki.
Nieoczekiwanie na jego prośbę zaregował wciąż zalewający się łzami Józio. Wstał od stołu, wyjął piwo, otworzył puszkę i z całych sił cisnął nią w ojca.
- Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! - wrzasnął. Ojciec uchylił się, puszka walnęła w ścianę, a potem
rykoszetem odbiła się od stołu i pi^<& rozlało się po całej kuchni.
W domu Szumskich zapanował kompletny zamęt.
- Co tu się dzieje?
W ogólnym zamieszaniu nikt nie zauważył, kiedy weszła mama.
Szybkim spojrzeniem ogarnęła sytuację, a potem wysłuchała ich nerwowych opowieści.
- Kochani, uspokójcie się. Marta, wytrzyj podłogę. A ty, Józiu, chodź ze mną, zajmiemy się wróbelkiem.
Mama otworzyła szafkę pod zlewem i nieomylnie znalazła w niej stare pudełko po butach. Z szuflady ze szmatami wyciągnęła stary ręcznik i wymościła nim pudełko.
27
- To będzie szpital dla wróbelka. Włożymy go tutaj i wyniesiemy na balkon, bo na pewno woli być na dworze. Włożymy mu też spodeczek z wodą i trochę okruszków. Zobaczymy, może wyzdrowieje.
Poszła do korytarza, a za nią niepewnie ruszył Józio. Kiedy delikatnie wkładała ptaszka do pudełka, ten wciąż jeszcze żył.
Po chwili pudełko znalazło się na balkonie, drzwi balkonowe zostały dokładnie zamknięte, a Belmon-do mógł nareszcie opuścić swoje więzienie. Pobiegł też zaraz w miejsce, gdzie jego zdaniem wciąż powinien być wróbel. Znalazł tam tylko małe piórko. Popchnął je łapą i potoczył wkoło rozczarowanym wzrokiem.
- Jesteś złym kotem, nie lubię cię. Powinieneś mieć wyrzuty sumienia - powiedział Józio.
- Gdyby rozumiał, co się stało, byłoby mu na pewno przykro - powiedziała uspokajająco mama. - Która to godzina? Już po ósmej? Jadłeś kolację?
- Nie chcę kolacji! - Józio znów zaczął płakać.
- To umyj się szybko, a ja wyjątkowo pościelę ci dziś tapczan. I poczekam na ciebie w twoim pokoju. Położysz się, a ja ci poczytam albo porozmawiamy.
- Dobrze, ale nie chcę, żeby kot przychodził do mnie dziś wieczorem.
Mama przytuliła mocno Józia i pocałowała.
- Wylał moje piwo! Zobacz, może w lodówce jest jeszcze jedno.
W głosie ojca Marta usłyszała wyraźną ulgę.
- Nie masz większych problemów! - parsknęła, ale zajrzała do lodówki. - Jest.
- To daj. I może coś zjemy.
Marta nakryła do stołu i podała ojcu piwo.
- Mama od razu sobie z tym wszystkim poradziła -zauaważyła przekornie.
- Tylko robi dzieciakowi wodę z mózgu.
- Tato, co ty opowiadasz?
- Szpitalik dla wróbelka! Przecież to mu w niczym nie pomoże.
- Ale pomogło Józiowi. Szkoda, że o tym nie pomyślałeś.
Marta włożyła do salaterki kostkę sera, dolała do niego śmietanę i zaczęła ugniatać widelcem z taką złością, jakby to on był wszystkiemu wjnjen.
- Robisz twarożek?
- Chyba widzisz.
- Dlaczego jesteś taka niegrzeczna? Postaraj się mnie zrozumieć. Po prostu nie sądzę, aby kłamstwo mogło komuś naprawdę pomóc. Nie zatamujesz krwi fałszywym bandażem.
- Trata-ta-ta. Bandaż mamy okazał się skuteczny, a więc prawdziwy.
- To znaczy, moja mała, że jesteś przedstawicielką pragmatyzmu. Wiesz, co to znaczy?
- Nie. - I nie chcę wiedzieć, dodała po cichu.
- Ja uważam - ojciec wyraźnie nie był mistrzem czytania w cudzych myślach - że prawda to zgodność słów
28
29
z rzeczywistością, czyli jestem wyznawcą klasycznej definicji prawdy. Ty, jak rozumiem, sądzisz, że jeśli coś da się praktycznie zastosować i przynosi oczekiwane skutki, na przykład bajeczki o szpitaliku w pudełku, to przez to staje się prawdziwe.
- Nie wiem, czy to prawda, czy nie, ale na pewno to było lepsze rozwiązanie.
- Lepsze? Pod jakim względem? Bo siedzimy sobie teraz spokojnie w kuchni? Bo Józio nie jest nieszczęśliwy? A może nadszedł już czas, aby uświadomił sobie, w jakim świecie żyje, i spróbował sobie z tym naprawdę poradzić, zamiast się oszukiwać.
- Jesteś pewien, że to był akurat najlepszy moment? Nałożyła sobie twarożku na kanapkę, ale gotową zostawiła na talerzu. Chyba w ogóle nie była głodna.
- A jaki byłby lepszy? Czy miałem posadzić go koło siebie i powiedzieć: synu, musimy poważnie porozmawiać: żyjemy w świecie pełnym cierpienia i w wielu wypadkach nie będziesz mógł nic na to poradzić.
- Przecież cierpienie jest złe i trzeba mu przeciwdziałać. Wciąż o tym mówisz - zaatakowała go Marta. No, i znowu, jak zwykle, dałam się wciągnąć w rozmowę, która do niczego nie prowadzi, westchnęła w duchu.
- Cierpienie występuje w przyrodzie jako jeden z niezbędnych mechanizmów przystosowawczych - rozpędzał się Jacek.
- Nie jestem twoją studentką, a ty już nie jesteś belfrem - zniecierpliwionym tonem przerwała Marta.
30
- Gdyby nie było ludzi - ciągnął nie zrażony jej atakiem - też by istniało, ale nie miałby kto powiedzieć, że jest ono złe. Dobro i zło to w gruncie rzeczy oceny dokonywane przez człowieka. Koty nie znają takiego rozróżnienia. Dlatego też w sensie moralnym złem jest tylko to cierpienie, które zostało zawinione przez człowieka albo któremu człowiek mógł zapobiec, lecz nie zapobiegł. W tej chwili na całej ziemi w szponach drapieżników ginie tysiące ptaszków, myszek i innych zwierzątek. Czy mamy na to jakiś wpływ?
- Nie.
-Ale na przykład na to, co się stanie z bezdomnym psem, który się pojawił koło naszego bloku, już mamy, prawda?
- No, tak.
- Przeważnie jednak omijamy go, choć odczuwamy współczucie. Są też jednak tag^ludzie, którzy wyniosą mu jedzenie albo zawiozą do schroniska, a może nawet znajdzie się ktoś, kto się zlituje i weźmie biedaka do domu. Tutaj wchodzi w grę poczucie odpowiedzialności, związane z możliwością działania. Nie możesz nic zrobić, aby lew nie zjadał koźlęcia, możesz jednak pomóc psu. Ale człowiek ma też wyobraźnię. Potrafi współczuć istotom, których nigdy na oczy nie widział.
- I co z tego wszystkiego wynika?
Tata zawsze potrafił mówić przekonywająco, ale w praktyce...
- Że granice naszej wyobraźni wyznaczają granice naszego współczucia, a od naszych możliwości działania zależy nasza odpowiedzialność.
31
Ale co z tego wynika dla twojego albo mojego życia? Marta znowu nie powiedziała na głos tego, co pomyślała.
- Przeważnie jednak robimy mniej, niż możemy, i czujemy się winni - westchnęła tylko.
- Tak. I najprostszym sposobem radzenia sobie z tym poczuciem winy jest ograniczanie wyobraźni. Po prostu o różnych przykrych rzeczach staramy się nie myśleć, odwracamy głowę. Jeśli zaś to się nie udaje, mówimy sobie, że nie mamy możliwości działania. To straszne, że ludzie w Afryce umierają z głodu, ale co ja mogę dla nich zrobić?
- Przecież nie możemy wciąż czuć się winni! - Marta poczuła narastający bunt. - Z powodu głodu w Afryce, bezdomnych psów, lisich ferm. Nie sposób tym wszystkim się zająć i ciągle komuś lub czemuś pomagać!
Tata spojrzał na nią uważnie.
- To prawda. Tu doszliśmy do najtrudniejszego pytania. Czy człowiek powinien mieć tyle wyobraźni i wrażliwości, by potrafił dostrzec cierpienie wszędzie, gdzie się pojawia, nawet jeśli nie może lub nie chce mu przeciwdziałać? Czy nie są to zbyt duże wymagania? A może zupełnie wystarczy zwykła przyzwoitość, uszyta na ludzką miarę, która nie rozciąga naszego współczucia dalej, niż to jest konieczne?
- Tak uważam. Ty zawsze martwisz się całym światem, a nie widzisz, co się dzieje z twoim dzieckiem!
Belmondo z cichym miauknięciem wskoczył na krzesło i ciekawym wzrokiem omiótł stół. Następnie przybrał
32
swoją najbardziej niewinną minę i błyskawicznym ruchem pazurzastej łapy sięgnął do stojącej przy krawędzi stołu miski. Tym razem polowanie było udane: upolował rzodkiewkę. Zrzucił ją na kuchenną podłogę i ruszył za nią w dzikim pościgu.
Marta i jej tata wybuchnęli śmiechem.
- Zapewne masz rację: najważniejsze to nie zapomnieć nakarmić własnego kota. Chodź, Belmondo, dostaniesz mięsko. - Tata zaczął myć kocią miseczkę, nie dawał jednak za wygraną: - Z drugiej jednak strony ludzkość zawdzięcza swój rozwój moralny tym, którzy poszerzali naszą wrażliwość, a nie tym, którzy dbali tylko o własny tyłek.
- A ja myślę, że ludzie kierują się w swoim postępowaniu głównie własnym interesem, a nie nakazem zwalczania wszelkiego cierpienia. Prasz to, że nie jesz mięsa, nie ocaleje ani jedna krowa, najwyżej wyrzuci się trochę nie sprzedanego towaru ze sklepu. To ty masz problem, odkąd zobaczyłeś ten straszny reportaż z rzeźni. Zostałeś wegetarianinem dla własnej psychicznej wygody, czyli dla własnego interesu!
- Skąd u ciebie ten cynizm? Pomyśl...
- Czy ktoś tu coś mówił o jedzeniu? Dlaczego nie ma dla mnie talerza? Czy nie należy mi się dzisiaj kolacja? - Mama weszła do kuchni i przysiadła się do stołu.
- Jak tam Józinek? - Marta wstała i przyniosła jej talerz.
- Chyba już się uspokoił. - Mama zaczęła kroić chleb. - O, twarożek! Jak to miło.
33
- Zdajesz sobie chyba sprawę, że ten nieszczęsny wróbliszon albo już wyciągnął kopyta, albo zaraz to zrobi? - zapytał tata z miną niewiniątka.
- Tak. Rozmawialiśmy o tym z Józiem. Spytał mnie tylko, czy istnieje niebo dla ptaków.
- I co mu powiedziałaś?
- Że istnieje. Nad niebem dla ludzi jest jeszcze jedno niebo, w którym mieszka Wielki Wróbel. Ma ogromne skrzydła, pod którymi mieszczą się wszystkie ptaki, które kiedykolwiek umarły. Co pewien czas porusza tymi skrzydłami i wtedy niektóre z tych ptaków spadają w dół i wykluwają się znowu jako pisklęta.
- To niezbyt ortodoksyjna wizja nieba.
- I kto to mówi? Poczekajcie, zaraz do was wracam, tylko zaniosę Józiowi kanapkę i coś do picia.
- A co zrobisz, kiedy spyta cię o piekło dla ptaków?
- Nie ma piekła dla ptaków, one przecież nie robią nic złego. No, może czyściec dla brudzących gołębi.
Mama posmarowała chleb twarożkiem i przybrała posiekaną w wąskie paski rzodkiewką, tak że kanapka upodobniła się do jeża. - Mam nadzieję, że nie będę musiała opowiadać teraz o niebie dla jeży - powiedziała i wyszła z kuchni.
Marta poczuła, że bardzo chciałaby, aby i o nią ktoś czasem tak zadbał. Smutno spojrzała na swoją wciąż nie ruszoną kanapkę, pokroiła rzodkiewkę i sobie też zrobiła zabawnego kanapkowego jeżyka. Uśmiechnęła . się do niego.
- A teraz, mały, zjem cię razem z kolcami!
Tata wciąż jednak miał jeszcze ochotę na filozoficzne dywagacje.
- Przy okazji dowiedzieliśmy się, do czego jest religia - ciągnął swoje rozważania. - Daje proste, uspokajające odpowiedzi. Nie musisz martwić się cierpieniem, bo czeka cię nagroda w raju.
- Tylko że chrześcijaństwo nie przewiduje raju dla zwierząt. Swoją drogą, jak można, widząc ich cierpienie, jednocześnie wierzyć w nieskończone miłosierdzie boskie? - Powiedziawszy to Marta uświadomiła sobie, że dotąd nigdy jeszcze o tym w ten sposób nie myślała.
- Zajmuje się tym specjalna dziedzina teologii, zwana teodyceą. O ile jednak potrafi ona uzasadnić cierpienia ludzi, nie znajduje żadnej dobrej odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia zwierząt - jeśli się nie mylę. Musisz jednak spytać o to naszą kaehaną tradycjonalistkę.
- Teodyceą. Postaram się zapamiętać. W każdym razie, gdyby ktoś zapytał mnie dziś wieczorem, jaki świat jest lepszy: czy ten twój, podobno prawdziwy, pełen bezradności wobec cierpienia, czy też świat mamy z Wielkim Wróblem pocieszycielem, to bez wahania wybiorę Wielkiego Wróbla.
- Ludzie zwykle wybierają komfort psychiczny zamiast prawdy.
- Myślę, że to też jest prawda, tylko inna - taka, której ty nie potrafisz pojąć.
- Dość już tego, moi drodzy. - Mama wyraźnie nie była w nastroju filozoficznym.
34
35
Ona zawsze stara się, żeby wszyscy wkoło niej byli zadowoleni, pomyślała Marta, ale nigdy nie wiadomo, co naprawdę uważa. To chyba też nie jest dobre.
- Józio zasnął, a ja mam zamiar ograć was dzisiaj w scrabbla. Jutro sobota i nareszcie będę się mogła wyspać!
- Niech się stanie zadość twemu życzeniu, kapłanko Wielkiego Wróbla.
Tata uniósł ręce i skłonił się głęboko.
Martuni u,
gdybym miał napisać normalny list, potem zanieść go na pocztę, kupić znaczek i w ogóle zrobić to wszystko, nigdy bym się nie odważył, ale komputer to co innego - nie zostawia tyle czasu do namysłu i chyba skłania do większej szczerości. A może to nie komputer, tylko ty? Może to tobie, sam nie wiem dlaczego, jest*w gotów zwierzać się z tego, o czym nigdy nikomu nie mówię? Mój ojciec oczywiście uważa, że zwierzają się tylko baby. Może ma rację -czasem trochę czuję się jak baba. Nie jestem tak twardy, jak on by oczekiwał. Kiedy już przeczytasz do końca ten list, może lepiej zrozumiesz, o czym mówię. A więc, a więc, a więc. ..
...bardzo poruszyło mnie twoje opowiadanie „Wielki Wróbel". Opowiadanie czy prawda? Dlaczego po prostu mi o tym nie napisałaś? Chciałaś ukryć swoje uczucia? Naprawdę trochę mnie lubisz i sądzisz, że przypominam człowieka? Dzięki. Napisz mi, że nie była to tylko fikcja literacka. A może była? Wszystko to zmyśliłaś. W każdym razie mam nadzieję, że wymyśliłaś tego całego Patyka. I skąd się wziął taki idiotyczny opis twego wyglądu? Dziewczyno, czy ty nie masz lustra w domu?
37
Naprawdę masz śliczną trójkątną buzię ze spiczastym noskiem i rzeczywiście trochę przypominasz zaaferowaną myszkę. Cudowną myszkę, z ciekawymi świata ślepkami. Poza tym masz oryginalne, rudawe włosy i zupełnie przyzwoite, wcale nie mysie nóżki. Ale nie dlatego „Wielki Wróbel" tak mi zrobił. Zapewne zupełnie przypadkiem dotknęłaś czegoś, o czym prawie udało mi się zapomnieć. Posłuchaj, jak to było: Było to dawno, dawno temu. Oczywiście, już się znaliśmy, ale nie istnieliśmy dla siebie nawzajem. Miałem wtedy może pięć, może sześć lat, była zima i ojciec zabrał mnie do lasu: miałem się nauczyć jeździć na biegówkach. Było wspaniale: dwóch mężczyzn, mały i duży, las... Jednym słowem, kawał męskiej przygody. Przez chwilę wydawało mi się, że zgubiliśmy drogę, a z oddali nadciągają wilki. Ojciec wydawał mi się taki silny, mądry i dzielny... Strasznie chciałem być taki sam jak on. Zbliżał się już wieczór i ojciec postanowił, że wracamy do domu. Na przystanku podmiejskiego autobusu było o tej porze już zupełnie pusto, tylko koło ośnieżonej ławki siedział maleńki kotek. Pamiętam go, jakby to było dzisiaj - był w szarobure paski i miał białawy pyszczek. Poza tym wyglądał okropnie: ślepia zlepione ropą, wychudzony, z prawie nagą szyją, z której całkowicie oblazło futro. Cicho miauczał, a czasem dziwnie kaszlał. Ojciec zachowywał się tak, jakby go nie widział, a ja starannie go naśladowałem. W końcu jednak nie wytrzymałem. Wziąłem kotka na ręce. Ojciec stał wielki i nieporuszony. Pomyślałem, że wygląda jak yeti. - Tato - zajęczałem tonem, którego, jak świetnie wiedziałem, nie znosił, ale naprawdę nie potrafiłem wydać z siebie innego - taaato, proszę, weźmy go do domu. Wyleczę go, będę się nim zajmował... - Nie. - Dlaczego? - Po pierwsze, jest chory i nie wiadomo, co można od niego złapać, po drugie,
38
Spinoza by go zjadła. Rzeczywiście, mieliśmy wtedy stukniętą dobermankę, która, nie wiem dlaczego, wabiła się Spinoza, może dlatego, że była taka spięta i jednocześnie mimozowata. Sprawiała niekiedy wrażenie, jakby chciała zagryźć nas wszystkich. No, może poza ojcem, którego panicznie się bała. - Spinoza go polubi, może pomyśli, że to jest jej szczeniak. - Wiedziałem już, że nic z tego nie będzie, mój ojciec nigdy nie zmienia zdania, ale jeszcze próbowałem. - Nie możemy go tu zostawić, on tak cierpi - jęczałem jeszcze żałośniej, choć wiedziałem, że to pogarsza tylko sprawę. - Postaw natychmiast tego kota! - Głos ojca wzbudził we mnie przerażenie i posłuchałem go. Kotek, który na moich rękach zaczął mruczeć, kiedy tylko znalazł się na śniegu, rozdziawił różowy pyszczek i rozpłakał się jak niemowlę. - Tatuśku, ja go tu nie zostawię... - Ja też uderzyłem w płacz. Ojciec spojrzał na nas jakoś tak strasznie. Wokół było wciąż pusto, ani śladu autobusu. Koło kosza na śmieci leżała obtłuczona płyta chodnikowa. Ojciec chwycił ją z staśch stron, podniósł z wysiłkiem, podszedł do kota i z rozmachem opuścił. To był koniec, zwierzak nawet nie pisnął, tylko po chwili spod płyty wypłynęła maleńka strużka krwi. Ojciec chwycił mnie mocno za ramię, odwrócił i z całej siły przylał mi w pupę. - W tej chwili przestań się mazać! - Z trudem łykałem łzy. Ojciec usiadł na ławce, przyciągnął mnie do siebie, objął ramieniem i wygłosił coś w rodzaju kazania, które zapamiętałem na zawsze. - Synu - powie