Kinga Dunin Tabu Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 1998 Redakcja: Marek Gumkowski Korekta: Magdalena Petryńska, Maria Kaniewska Projekt okładki i strony tytułowej: Maciej Konopka Opracowanie typograficzne: Krzysztof Jabłonowski Wydanie I Wydawnictwo W.A.B. ul. Nowolipie 9/11 00-150 Warszawa tel., fax635 15 25 tel. 635 75 57 e-mail: wab@wab.com.pl http://www.wab.com.pl Skład: Studio X, Piotr Szczygielski Druk i oprawa: Zakład Poligrafii Instytutu Technologii Eksploatacji ul. K. Pułaskiego 6/10, Radom Warszawa 1998 ISBN 83-87021-42-3 1 0 Datę: Tue, Sep 5 17 :48:03 Subject: Czesc! From: „Marta Szumska " To: marek_l@lodz pdi .net Czesc Marku! Udało sie! To będzie moj pierwszy w życiu list wysiany e-mailem! Okazało sie, ze moi nieprzytomni rodziciele, kupując komputer, kupili komputer z modemem i nawet o tym nie wi edziel i ! Al bo wiedziel i niedokładnie. Kiedy, tak jak to sobie wymyśliliśmy, poprosiłam ich, zęby dokupili mi modem, najpierw powiedzieli, ze nie maja kasy, a potem zaczęli główkować i mama przypomniała sobie, ze właściwie to juz go mamy. Wyobrażasz sobie? Potem to juz było proste. Jest u mnie w klasie jeden taki wymozdzony koleś, kompletnie uzależniony od komputera, przyszedł i wszystko mi zainstalował. Nie bardzo wiem, co to jest to „wszystko" - ale chyba działa. Nawet próbowałam go pytać, ale mówi 1 do mnie jakimś idiotycznym slangiem, a jak pytałam dalej, to powiedział, ze dziewczyny sie na tym niestety nie znają. A potem jeszcze dodał, ze obsługi tej maszynki można nauczyć nawet szympansa, ale zęby cos z tego zrozumieć, potrzebna jest inteligencja. Męska szowinistyczna świnia! Widzisz, jak sie poświęcam, zęby moc do ciebie napisać? Ciekawe, dlaczego powiedział - „NIESTETY dziewczyny sie nie znają"? On ma na imię Patryk, strasznie pretensjonalnie, i mało z kim rozmawia, tylko pisze przez internet czy cos takiego. Pewnie ma tam kłopot ze znalezieniem jakiejś odpowiedniej panienki, bo to prawda, ze one sie tym rzadziej zajmują. Właściwie ciekawe dlaczego? Mieliśmy w zeszłym roku informatykę w szkole, ale ja nadal mało co z tego pojmuje. Może naprawdę mam cos z mózgiem? Wiesz, inna piec tego narządu. Marku, miałam ci napisać o wszystkim, co sie wydarzyło, ale na razie nic sie nie wydarzyło. Ciągle jestem z tobą w Tatrach. Może koło Czerwonego Stawu? Pamiętasz, jaki deszcz wtedy lal? W życiu tak nie zmokłam i w życiu nie bylam taka... Zauważyłam, ze epistołografia komputerowa po pierwsze skłania do pisania o komputerze, po drugie do licznych dygresji i w końcu pisze sie o niczym. Musze spytać Patryka, który twierdzi, ze codziennie otrzymuje poczta komputerowa kilkadziesiąt listów - czy to zasada, czy tez tylko tak jest za pierwszym razem? W ogolę za dużo w tym liście Patryka - a miało przecież byc dużo CIEBIE - ale jeszcze cos śmiesznego sobie przypomniałam. Kiedy rozmawialiśmy o poczcie komputerowej, opowiedziałam Patrykowi o książce Douglasa Couplanda, wiesz, tego od Generacji X, która ostatnio przeczytałam. „Poddani Microsoftu". Super, musisz przeczytać! No i w tej książce pewien programista zakochuje sie w osobie, która ma w internecie ksywke „Kod Paskowy", i do końca nie wie, czy jest to kobieta, czy mężczyzna. Bardzo mi sie to spodobało. Bo wtedy dopiero można mieć pewność, ze ktoś cie kocha jako osobę ludzka, a nie dlatego, ze przypadkiem masz długie nogi. Patrykowi tez to sie chyba spodobało, bo pożyczył ode mnie ksiazke. To będzie zapewne pierwsza, jaka w życiu przeczyta. Pod tym względem, podobnie jak pod wieloma innymi, ty jesteś wyjątkiem. Pamiętasz, jak idąc pod gore - wciaz tego dnia, kiedy poszliśmy sami nad Czerwony Staw -przerzucaliśmy sie tytułami książek i wyszło na to, ze podoba nam sie prawie dokładnie to samo? Kiedy szliśmy w dol, było jeszcze milej - choć juz z innych powodów. Okazało sie, ze mam śliskie buty i musisz stale mnie podtrzymywać. A może wcale nie musiałeś? Ojej, chyba napisałam juz więcej, niz chciałam. Koniec! A ty napisz, czy moj e-mail doszedł? Pa. Marta PS Oczywiście mimo instruktażu Patryka nie umiałam tego wysłać i musiałam do niego zadzwonić. Strasznie sie śmiał, ale wszystko wytłumaczył mi jeszcze raz. Naciskasz ten klawisz, potem wybierasz to, a potem wciskasz enter... - tłumaczył mi naprawdę jak szympansowi. Tym razem wszystko sobie zapisałam i mam nadzieje, ze zaraz uda mi sie to wysiać. Przy okazji powiedział mi , ze może zrobić tak, zęby dało sie uzywac polskich liter. Ale czy ty, to znaczy twój komputer, ;to przeczytasz? ; cal uski - M. Warszawa, 15 września Ciociu! Anno! Bardzo długo zbierałam się, zanim usiadłam do napisania tego listu. Może również dlatego, że nie wiedziałam, jak ma wyglądać jego nagłówek. Kiedy byłam mała, mówiłam do wszystkich dorosłych po imieniu i rodzice nigdy nie zwracali na to uwagi. Dopiero potem odkryłam, że istnieją panie, panowie, mamy, tatowie(?), no i ciocie i wujkowie. Józinek wciąż miewa z tym kłopoty i choć do mamy zawsze mówi „mamo", to do ojca często, szczególnie gdy jest zły albo podniecony, krzyczy: Jaceek! Tacie zresztą wcale to chyba nie przeszkadza, jak wiesz, jest bardzo postępowy. A Cioci? A Tobie, Anno? W czasie naszych wspólnych górskich wakacji po raz pierwszy w życiu chyba zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać jak ludzie, a nie jak ciocia z dzieckiem. To były dla mnie bardzo ważne rozmowy. Doceniam to szczególnie teraz. Twoja siostra, a moja matka, ostatnio prawie nie mieszka w domu, za to ojciec... jak zawsze ma we wszystkim rację, chyba że na jakiś temat w ogóle nie chce rozmawiać. Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to tak, jakbym miała do nich o coś pretensję, ale nasze życie rodzinne od początku tegu roku szkolnego naprawdę zaczęło wyglądać dziwnie. Kiedy w czerwcu tatę wyrotowali z uniwerku, a mama po latach obijania się po różnych pseudonaukowych instytutach znalazła pracę u kapitalisty i dostała zapierającą dech w piersiach pensję, wszyscy byli zachwyceni. Ty, jak pamiętam, też. Uśmiechając się, trzeba przyznać, nieco złośliwie, powiedziałaś do taty: „Teraz, Jacusiu, ty zostaniesz gospodynią domową, a Mirka będzie was wszystkich utrzymywać. Nareszcie będziesz mógł sprawdzić w praktyce wszystkie swoje mądre i postępowe teorie. Ciekawa jestem, jak szybko przestaniesz mówić o mnie: nasza kochana tradycjonalistka?" Na razie tata wciąż tak o Tobie mówi, a jego teorie stały się chyba jeszcze bardziej postępowe! Ale nie o tym chciałam pisać, przecież wiem, że jesteś w kontakcie z mamą i pewnie wiesz więcej o moich rodzicach niż ja. Kiedy żegnałyśmy się latem, ucałowałaś mnie i powiedziałaś: „Gdybyś chciała ajpo jeśli będziesz miała jakieś problemy, napisz do mnie". A więc piszę, a sprawa dotyczy Józia. Teraz już wiem, jak powinien wyglądać nagłówek tego listu: Matko chrzestna! Bo chyba w tej funkcji będziesz musiała znów wystąpić. Uważam, że Józia trzeba ochrzcić, ale mama nie ma czasu, żeby o tym pomyśleć, a tata tylko wzrusza ramionami albo nakłada na uszy walkmana. To jest jego nowy sposób odcinania się od rzeczywistości. Wiesz na pewno, bo byłaś przy tym i, jak twierdzisz, trzymałaś mnie na rękach, że ja jestem ochrzczona. Jako matka chrzestna miałaś zagwarantować, że zostanę wychowana w wierze katolickiej, ale nie bardzo Ci się to udało. Jak twierdzisz, wciąż się za mnie modlisz, więc może nie wszystko jest stracone. Mnie w każdym razie wcale to nie przeszkadza, że jestem ochrzczona, choć mogłabym się o tym nigdy nie dowiedzieć, gdybyś ty mi nie przypominała. Kiedy wprowadzono religię do szkoły, byłam w trzeciej czy czwartej klasie i bez problemu zaakceptowałam to, że jeszcze z dwójką innych dzieci mogę dwa razy w tygodniu iść wcześniej do domu. Nie pamiętam też, żeby ktoś mnie z tego powodu prześladował. Raz tylko woźna, która musiała otworzyć nam wcześniej szatnię, mruczała coś pod nosem o antychrystach. Nawet nie opowiedziałam o tym rodzicom, bo bałam się, że ojciec zrobi z tego jakąś aferę. Z Józin-kiem jednak sprawa przedstawia się inaczej. Urodził się już w nowych czasach i nie było powodu, żeby go chrzcić „na złość komunie". Może upraszczam, ale rodzice chyba niezbyt chcą o tym ze mną rozmawiać, więc na razie pozostanę przy swoim prostackim i może niesprawiedliwym zdaniu - zostałam ochrzczona na złość komunie, Józinek zaś nie. Za to jako czterolatek poszedł do przedszkola i trafił tam na katechezę dla dzieci oraz na cudownego młodego księdza. Wszystkie dzieci za nim szalały. Zresztą trudno się dziwić. Tata mówił, że to przez to, że wychowanie przedszkolne zostało oddane całkowicie w ręce kobiet i dzieciaki, otoczone samymi przedszkolnymi ciociami, spragnione są jakiegokolwiek mężczyzny, niechby nawet chodził w sukience. Oczywiście tata nie miał racji - odbierałam często Józia z przedszkola i pamiętam, że ksiądz Marek przeważnie chodził w dżinsach. W każdym razie, kiedy Józio poszedł do 10 szkoły, to zaczął też chodzić na religię. Dopiero potem odbyło się zebranie z rodzicami, na którym dano im do podpisania oświadczenia o tym, czy chcą, aby ich dzieci uczestniczyły w tych lekcjach. Wtedy, rzecz jasna, to mama zawsze chodziła na takie zebrania i to ona musiała podjąć decyzję. Gdyby był tam ojciec, zrobiłby na pewno karczemną awanturę, że każą mu coś takiego podpisać. Dowodziłby, że zgodnie z ustawą wolę wprowadzenia lekcji religii mają wyrażać rodzice, którzy chcą jej wprowadzenia, a nie ci, którzy są temu przeciwni. Krzyczałby pewno jeszcze coś o naruszeniu jego swobód obywatelskich. Ale to mama była na tym zebraniu -i wcale nie wyraziła zgody ani też nie powiedziała nie. Napisała, że decyzję w sprawie religii pozostawia dziecku. Jeśli nawet ktoś zwrócił na to uwagę, szybko o tym zapomniano, a Józio po prosjj^ chodził na religię, co więcej, stał się ulubieńcem bardzo sympatycznej świeckiej katechetki i uznał te lekcje za najprzyjemniejsze ze wszystkich. (Na szczęście nie wie, jak wygląda i zachowuje się ksiądz Trąbel w moim liceum, bo wtedy pewno zmieniłby zdanie...) Gdyby to tata poszedł na pierwsze zebranie, nikt nie miałby wątpliwości, że z Józiem i całą naszą rodziną coś jest nie tak, a wtedy może ktoś również zadałby sobie pytanie, czy Józio (katechetka wciąż zachwyca się jego imieniem) w ogóle jest ochrzczony. Za chwilę jednak bomba wybuchnie. W tym roku dzieci przygotowują się do Pierwszej Komunii i wtedy zapewne albo sprawa się wyda, albo jakimś cudem nadal pozostanie nie zauważona. W pierwszym wypadku to może 11 być dla mojego braciszka prawdziwy cios. Ja sama nie mam mu odwagi o tym powiedzieć. Zastanawiałam się też, dlaczego on nigdy o to nie pyta. Na przykład, kim są jego chrzestni rodzice? Myślę, że on wie, ale nie chce 0 tym myśleć, boi się tego ruszać. Nigdy też nie pyta, dlaczego sam musi chodzić do kościoła, a jest w tej kwestii niezwykle skrupulatny. Na początku chodziła z nim mama, ale bardzo szybko jej się znudziło. Może przy okazji o czymś rozmawiali, ale nie jestem tego pewna. A jeśli nic się nie wyda i Józio po prostu przystąpi do Komunii? To chyba mało prawdopodobne, ale też paskudne. Przecież tak nie można, to byłyby kpiny z tego, w co niektórzy ludzie, choćby Ty, szczerze wierzą. W końcu kiedyś musiałby to pojąć. Ciociu, jestem pewna, że coś z tym trzeba zrobić, teraz, kiedy rok szkolny dopiero się rozpoczął. Proszę Cię, przyjedź, porozmawiaj z rodzicami i z Józiem. List nie wystarczy. Odłożą go do koszyka na lodówce i po dwóch dniach o nim zapomną. Wsadzą głowy w piasek 1 będą czekali do ostatniego momentu, aż życie ich zmusi, żeby coś zrobili. Przepraszam, że zawracam Ci głowę, ale komu miałabym zawracać? Twoja Marta WIELKI WRÓBEL Marta z obrzydzeniem spojrzała na zatłoczony autobus i postanowiła wracać do domu piechotą. Choć był już koniec września, słońce świeciło całkiem jak w lecie, a kolory... Gdybym pisała powieść, pomyślała, mogłabym poświęcić im długi opis, który poterrwkwszyscy i tak skrzętnie by ominęli. Takie szaleństwo żółci, czerwieni, brązów i ognistości najlepiej byłoby oglądać z kimś jeszcze, jeśli nie z Markiem, to przynajmniej z kimś chociaż z grubsza przypominającym człowieka. No tak, nikt przy zdrowych zmysłach nie lubi opisów przyrody, ale na pewno przynajmniej niektórzy są ciekawi: jak wygląda Marta? Otóż, jeśli wierzyć jej własnej opinii, ma krzywe nogi, krótkie, mysiego koloru włosy, pryszcze na nosie i zbyt odstające uszy. Poza tym jej twarz przypomina pyszczek zaaferowanej myszy o lekko zezowatym spojrzeniu. Mimo że chodzi do całkiem niezłego liceum, i to do trzeciej klasy, wciąż nie potrafi znaleźć sobie w niej miejsca. Nie należy do żadnego 13 z trzech miejscowych plemion, dla których nazwy wymyśliła już dawno temu. Pierwsze plemię to balangowcy, z wyraźnie zaznaczającym się klanem skejtów w majtach do kolan i jaskrawych ochraniaczach. Ich rytm życia wyznaczają kolejne imprezy, a jego sens - opowiadane o nich anegdoty, z czasem przeradzające się w mity, podawane z ust do ust i wiodące swój żywot jeszcze długo po tym, jak ich bohaterowie opuścili szkolne mury. O tym, jak jedna panienka napaliła się trawki i chciała wyfrunąć z dziesiątego piętra. Na następną imprezę przyniesiono więc ukradzioną z basenu na Skrze tablicę „Dziś trampolina nieczynna" i przyśrubowano ją na balkonie. Wisi tam do dziś. Albo o chłopaku, który wypił za dużo piwa i musiał puścić pawia. Poszedł do kibla, ale zamiast wyrzygać się do sedesu, postanowił w pijanym widzie ukryć swoją przypadłość. Postawił sobie stołek na klopie, wszedł na niego i zwymiotował do rezerwuaru. Potem odlał się, spuścił wodę i wyskoczył z ubikacji z opuszczonymi spodniami, krzycząc wniebogłosy: „Jezuuu, ludzie, goni mnie własny paw!" Marta obiecywała sobie, że kiedy już zostanie antropologiem kultury, takim jak Margaret Mead, zamiast jechać na jakieś wyspy na Pacyfiku i opisywać zwyczaje panujące wśród polinezyjskich plemion, opisze plemiona miejscowe - ich zwyczaje, języki i mity. Chodziła więc czasami na balangi, tłumacząc sobie, że to rodzaj badawczej pracy terenowej. Ostatnio jednak zapraszano ją coraz rzadziej. „Jesteś niebrzydka, ale za mało rozrywkowa", usłyszała kiedyś. Nudna ciotka-cnotka. No i do- 14 brze, bez łaski. Przypomniała sobie, że niedawno czytała o pewnej amerykańskiej antropolożce, która, aby poznać zwyczaje małżeńskie jakiegoś prawie nie istniejącego plemienia Indian południowoamerykańskich, wyszła za mąż za ich wodza. W trakcie nocy poślubnej okazało się, że ulubioną pieszczotą tych dzikusów jest wzajemne obgryzanie sobie rzęs. To, co usiłowali robić z nią balangowcy, wcale nie było zabawniejsze. Gdyby mogła widywać Marka... Napiszę do niego, kiedy tylko wrócę do domu, pomyślała. Ciekawe, ile listów dziś dostanę? Poza długimi listami Marek przysyłał jej też króciutkie jedno-, dwuzdaniowe komunikaty, często po kilka dziennie, więc Marta co chwilę biegała do komputera, żeby sprawdzić, czy nie ma czegoś nowego. Niedługo zamienię się w komputerowca, westchnęła i skręciła do parku, postanawiając jeszca* bardziej przedłużyć drogę do domu. Komputerowcy to było kolejne odkryte, choć chyba najgorzej zbadane przez nią plemię. Komputerowcy mówili niezrozumiałym językiem i aby zostać pełnoprawnym członkiem ich plemienia, trzeba było tego języka się nauczyć. Zawsze byli bardzo zajęci i bez przerwy prowadzili między sobą wymiany - dyskietek na inne dyskietki, jakichś metalowych tajemniczych części na szare kabelki. Kiedyś podsłuchała, że wymieniając kable, ustalają między sobą, czy są żeńskie, czy męskie. Wydało jej się to równie dziwne jak obgryzanie rzęs. No i wreszcie plemię kujotów, zdominowane przez pracowite i porządne dziewczyny, które już od pierwsze- 15 go dnia w szkole wiedziały, czy chcą zdawać na prawo, ekonomię czy inną medycynę, ile jest osób na jedno miejsce i ile w razie czego kosztować będą płatne studia. Marcie było głupio, że tak brzydko je nazwała, ale zrobiła to chyba z zawiści - im zazdrościła najbardziej: spokoju, pewności siebie, dojrzałości. To do nich należy przyszłość, pomyślała z przekąsem... Shit... Potknęła się i o mały włos zaryłaby nosem w żwir, ale na szczęście ktoś w ostatniej chwili podtrzymał ją za łokieć. - Dzięki. - Spojrzała na swego wybawcę i poznała Patryka. - Potknęłam się. Patryk w istocie wyglądał bardzo plemiennie - miał długie związane w kucyk włosy, czarne dżinsy opinały mu chude nogi tak dokładnie, że wyglądał, jakby nosił rajstopy, a wielka kraciasta koszula, podwiewana podmuchami wiatru, przypominała ogromny pomidorowo--zielony balon. Poprawił na nosie ciemne odblaskowe okulary. - Wiem, bo to ja ci podstawiłem nogę. Szłaś tak śmiesznie zamyślona, że nie mogłem się powstrzymać. - Jesteś zwykłą świnią, ty Patyku! - O, myślałem, że już nikt na to nie wpadnie... - Na co? Na twoją patykowatą nogę? - Nie, na Patyka. Tak mnie przezywano w podstawówce, a w tej beznadziejnej budzie nikomu nie chce się nawet wymyślać przezwisk. Możesz do mnie mówić Patyku, lubię to. - Nie powiedziałam tego, żeby ci sprawić przyjem- nosc. - Ale sprawiłaś. Nie lubię swojego imienia, jest takie pretensjonalne. - No to świetnie do ciebie pasuje. - Jesteś milutka... Lepiej powiedz, o czym tak myślałaś? - O tym, czym właściwie się różni kabelek męski od żeńskiego. - Kabelek jaki??? Co ty, kobieto, pleciesz?! - Słyszałam, jak kiedyś rozmawiałeś z takim drugim z waszego plemienia. Dawał ci jakiś krótki szary drut z dużym nosem, a ty pytałeś, czy jest męski, czy żeński. - Moja dobra kobiecino, ten nos to końcówka, wtyczka. Takie końcówki można ze sobą łączyć - męskie z żeńskimi. Męskie mają szeregi wystających bolców, a żeńskie odpowiednie szeregi dziurek. - Nie mów do mnie „kobiecino"! I dzięki za informację. A przy okazji, kiedy oddasz mi Couplanda? Na pewno i tak nie przeczytałeś. - Wyobraź sobie, że przeczytałem. Bardzo dobre. Ale myślałem, że mogę go zatrzymać. No wiesz: jako rodzaj opłaty za usługi informatyczne. - Nigdy nie robisz niczego za darmo? - Nigdy. Mogę coś zrobić dla pieniędzy albo dlatego, że leży to w moim interesie, albo po prostu dla przyjemności, czyli też nie za darmo. - A z bezinteresownej miłości do bliźniego albo do szympansa? - Nic takiego nie istnieje. Jeśli robię coś bezinteresownie, czuję się wtedy dobrym, szlachetnym chłopczy- 16 17 kiem i sprawia mi to ogromną przyjemność. No więc, koniec końców, robię to dla własnej satysfakcji, czyli nie całkiem bezinteresownie. - W takim razie oddawaj książkę i niech ci wystarczy, że byłeś szlachetny. - Dobrze, dobrze. Oddam. Po prostu strasznie mi się spodobała i chyba chciałbym ją mieć. Kiedy można do ciebie wpaść? - Do mnie?! Nie rób sobie kłopotu i przynieś mi ją do szkoły. - Zastanowię się - burknął Patyk, odwrócił się na pięcie i odszedł bez pożegnania, zanim Marta zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Bezczelne dziwadło! Marta zauważyła Józinka dopiero wtedy, kiedy niemal na niego wpadła. W zgniłozielonej bawełnianej bluzie i ze swoją rudozłotą czupryną prawie wtopił się w jesienny żywopłot, pod którym przykucnął. - Cześć, mały! - Ciiicho, nie widzisz, że jestem schowany? - Ta-ta-ta-ta-taaaa... - Spod sięgających ziemi gałęzi płaczącej wierzby wyskoczyło dwóch małych komandosów z plastikowymi karabinami. - Zabity, zabity! Józinek osunął się na ziemię. - To wszystko przez ciebie, ty małpo! - W ręku trzymał gruby, zagięty patyk, zastępujący mu pistolet. - A jak już ożyjesz, to wracasz do domu czy jeszcze zostajesz na dworze? 18 - Nie wiem, już jadłem obiad... - Rób, co chcesz, ja idę do domu, bo umieram z głodu... Nie powiem tacie, że bawisz się w strzelaninę. - Nie mam nawet porządnej broni, zawsze kończę utrupiony - rozżalił się nad sobą Józio. - To bawcie się w pacyfistów - zachichotała Marta i skręciła w stronę bloku. W domu panowała kompletna cisza. Zajrzała do pokoju rodziców. Na szerokim, podobno najszerszym na całej Ochocie tapczanie leżał ojciec. Oczy miał przymknięte. Słuchawki od walkmana w uszach. Obok niego pochrapywał słodko ogromny rudy kocur, Belmon-do, ulubieniec całej rodziny. - Cześć, tato! - wrzasnęła. Czego on tak słucha? Spojrzała na leżącą na tapczanie oprawkę kasety. „Dzwony rurowe" - przeczytała ręczny flamastrowy napis. Staroć i nudziarstwo. Ojciec wzdrygnął się i machnął rękaw stronę kuchni. - Widzisz, że medytuję, weź sobie obiad. - Znowu przymknął oczy. Na drewnianym stole stały dwie miski z surówkami, a na kuchence garnek z ryżem i gar gulaszu sojowo--jarzynowego. - Ja chcę schabowego! - jęknęła Marta. - Mięsa! Swojego ukochanego Belmonda nie karmi przecież szczypiorkiem, tylko mięsem z puszki. Co prawda twierdzi, że w 70 procentach jest to popiół, resztę zaś stano- 19 wi woda, ale przynajmniej na puszce napisane jest: „beef". Odkąd ojciec został wegetarianinem, szansa na coś solidniejszego do zjedzenia pojawiała się tylko w niedzielę, kiedy obiad gotowała mama. Początkowo Marcie to się nawet podobało, ale teraz miała już dość sojowych kup o smaku rozmoczonego papieru toaletowego. Słyszała, że można je przyrządzać na ostro, tak że nie różnią się wcale od mięsa, ale tata nie osiągnął jeszcze takiej kucharskiej wprawy. Chyba po prostu moczył je w wodzie, bo bulion, jako mięsny, był zakazany, mieszał z posiekaną włoszczyzną - pory, błeee - dodawał koncentrat pomidorowy i dusił. Było to na pewno bardzo zdrowe, ale... Dziś Marta i tak była gotowa zjeść wszystko bez kaprysów. Dlaczego tyle czasu zajęła mi droga ze szkoły? A, to przez tego głupiego Patyka! Przypomniała sobie idiotyczną rozmowę w parku. Wrzuciła ryż na patelnię, zapaliła gaz pod garnkiem z sojowymi kupami i poszła włączyć komputer. Kiedy rodzice Marty dostali to mieszkanie (w tych pradawnych czasach, kiedy to na mieszkanie najpierw bardzo długo wpłacało się pieniądze, a potem czekało w kolejce w spółdzielni mieszkaniowej, by wreszcie je dostać!), od razu kazali wyburzyć ścianę między kuchnią a jednym z pokojów. Miała to być wielka wspólna przestrzeń, z dużym stołem, wiankami czosnku i pękami ziół, kretonowymi zasłonkami w biało-czerwoną kratkę i masą kwiatów. Wymarzone miejsce do życia rodzin- 20 nego i spotkań z przyjaciółmi. Szybko jednak głównym gościem w kuchni stał się odbiornik telewizyjny, a potem jej ciemny róg oddzielony został dwoma wysokimi regałami i zamieszkał tam komputer, sama kuchnia zaś stała się nieustannym polem walki o dostęp do niego oraz o ciszę - pomiędzy osobą siedzącą przy komputerze a oglądaczami telewizji. Ostatecznie konflikty zażegnano racjonalnie, to znaczy komputer i telewizor obrosły w pary słuchawek, pozwalających skutecznie bronić się przed hałasami z zewnątrz. Poza tym każde z nich („No, prawie każde" - wzdychała mama) miało swoją norkę. Nieco większy pokój z balkonem zajmowali rodzice, a Marta i Józio mieli po maleńkiej klitce. - To miało być takie bezkolizyjne połączenie indywidualizmu i kolektywizmu - filozofował kiedyś tata. - Każdy miał mieć własny kąt oraz wszyscy razem wspólną przestrzeń integrującą rodzinę jako ponadindywidualną całość. I co? Indywidualizm zwyciężył. Okazuje się, że każdemu z nas oddzielnie przydałoby się takie mieszkanie. Postęp techniczny, wzrost aspiracji, praca wykonywana w domu, odmienne style życia i coraz mniej rzeczy, które da się sensownie robić wspólnie. Zamiast rozkwitu życia rodzinnego, wciąż depczemy sobie po piętach i rozpychamy się łokciami. - Nie jest tak źle, Jacusiu - tonowała mama. - Czasem grywamy w scrabbla, no i potrafimy zawierać kompromisy. Może po prostu przydałoby się nam większe mieszkanie. 21 - To nic nie pomoże. Każde z nas ma tak rozdęte ego, że zawsze będzie nam za ciasno. - Ja w każdym razie zabieram stąd swoje ego i zamierzam realizować swoje ambicje gdzie indziej. Krótko mówiąc, moja porcja czasu przy komputerze jest do przejęcia - oświadczyła mama. Niedługo potem zaczęła nową pracę, która zaabsorbowała ją tak, że właściwie zniknęła z życia rodzinnego. Wychodziła rano, wracała w porze kolacji i najchętniej zapadała wówczas w letarg przed telewizorem. Potrzebna była prawdziwa katastrofa, żeby ją z niego wyrwać. A katastrofa taka właśnie nadciągała. Na razie jednak... Marta włączyła komputer i ściągnęła pocztę. Dwa listy od Marka. Pierwszy był niezwykle krótki: :-) Oznaczało to (już wiedziała, jak należy na ten znaczek spojrzeć: z boku, przekrzywiając głowę w lewo), że Marek pomyślał o niej i postanowił przesłać jej uśmiech. Drugi, dość długi, Marta postanowiła przeczytać później. Mogła ostatecznie odżywiać się soją, ale czy koniecznie przypaloną? Marta siedziała, ziewając, nad podręcznikiem do historii i zastanawiała się, dlaczego coś tak ciekawego jest aż tak nudne. Te jałowe rozmyślania przerwało uporczywe dzwonienie. Józinek. Wstała, wyszła do korytarza i nacisnęła przycisk domofonu, nawet nie zadając sobie trudu podniesienia 22 słuchawki. Dzwonienia tego szczeniaka nie da się z niczym pomylić! Po chwili usłyszała tupot nóg na schodach i do domu wpadł zziajany chłopiec. - Utrupili mnie raz, ale ja ich dwa razy! - krzyknął od drzwi. - Idź od razu do łazienki i umyj ręce, a potem siadaj do lekcji - powiedziała. Przypomniała sobie, ile razy słyszała te słowa wypowiadane przez mamę. Nie da się ukryć, że przed chwilą powiedziała je dokładnie tym samym tonem. Zajrzała do kuchni. W kąciku komputerowym siedział tata, na uszach miał słuchawki, a przed sobą pusty ekran. To był jego ostatni wynalazek - puszczał sobie muzykę z komputerowego CD i usiłował pisać swoją książkę. - Nic dziś nie napisałeś - powiedziała Marta półgłosem. Tak naprawdę wcale nie^hciała, aby usłyszał, co mówi, miała jednak nadzieję, że będzie mogła usiąść przy komputerze i napisać choć kilka słów do Marka. Ojciec nawet na nią nie spojrzał, intensywnie wpatrzony w błękitny migający ekran. - Jaaacek! Marta! - Nagle z korytarza rozległ się rozdzierający wrzask Józinka. Tata zerwał się i razem z Martą wypadli na korytarz. - O mój Boże! Musiał go złapać na balkonie! W rogu przedpokoju, tuż przy butach, kulił się kwiląc wróbel. Z całych sił bił jednym skrzydłem, a drugie zwisało bezwładnie. Na podłogę kapały małe kropelki krwi. Przycupnięty Belmondo wpatrywał się w przerażonego ptaszka żółtymi ślepiami i szykował się do następnego skoku. 23 Tata błyskawicznym ruchem chwycił kota za kark i przy-dusił do ziemi. Belmondo miauknął dziko, rozpłaszczył się na podłodze i szarpnął do tyłu, jednak nie udało mu się oswobodzić. Został uniesiony do góry i po chwili wylądował za zamkniętymi drzwiami w łazience. - Pomóżcie mu - załkał Józio. Wróbel przestał bić skrzydłem, ale wciąż żył. - Myślę, że nie można mu pomóc - powiedział tata. - Zrób coś. - Józio uczepił się jego ramienia. - Dobrze. - Tata objął go, zaprowadził do kuchni i posadził przy stole. Wyjął z lodówki puszkę piwa, otworzył i napił się wprost z puszki. Józio umilkł nieco uspokojony i popatrzył wyczekująco na ojca. - Posłuchaj, synku, ten ptaszek nie ma już właściwie jednego skrzydełka i musi zdechnąć. Stojąca w drzwiach kuchni Marta oniemiała, a Józio zaniósł się znowu płaczem. - Przecież to go boli! - krzyknął. - Wiem. Ojciec przybrał minę, którą mama Marty nazywała „seminaryjną". Oznaczała ona, że zaraz usłyszą jakiś wykład. - Kartezjusz twierdził - zaczął namaszczonym tonem - że zwierzęta to bezduszne, nic nie czujące mechanizmy. Sam osobiście wykonywał wiwisekcje, czyli sekcje żywych zwierząt. Ja się jednak z nim nie zgadzam. Jestem pewien, że zwierzęta odczuwają ból podobnie jak ludzie, i dlatego między innymi przesta- łem jeść mięso. Niestety, często nic nie możemy na to poradzić. - To co zamierzasz zrobić? Czekać tu, aż on tam w korytarzu zdechnie? To może potrwać. - Marta poczuła narastającą wściekłość. Arystoteles, Kartezjusz, Kant - ojciec używał tych nazwisk, tak jakby każdy miał psi obowiązek je znać! Wygłaszane przez niego przy byle okazji filozoficzne wykłady często ją irytowały, ale przyłapała się na tym, że łatwiej znosiła je kiedyś, jeszcze nie tak dawno temu, kiedy ojciec był pracownikiem naukowym uniwersytetu w tweedowej marynarce. Teraz jesteś tylko bezrobotnym, coraz bardziej dziwacznym facetem w starym dresie, pomyślała - i zatęskniła do czasów, kiedy w domu prawie zawsze była mama, a przystojnego ojca zazdrościły jej wszystkie koleżanki. amm - Myślę, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie wypuszczenie z łazienki Belmonda - odezwał się tata po krótkiej chwili milczenia. Kot, jakby wyczuł, że o nim mowa, zamiauczał i zaczął skrobać głośno w drzwi oddzielające go od ofiary. - Ptaki należą do całego długiego łańcucha pokarmowego. One zjadają owady, a same są zjadane przez drapieżniki, takie jak koty. Tak było, jest i będzie, i nie ma na to rady. - To po co, do diabła, zamknąłeś go w łazience? -krzyknęła Marta. Ten facet naprawdę doprowadzał ją do szaleństwa. - Bo jestem hipokrytą. Udaję, że nie wiem, co jest w puszkach z kocim żarciem. Przez lata udawałem, że 24 25 schabowe rosną w sklepie, a nie przyjeżdżają z rzeźni. Gdybym był chłopem ze wsi, który hoduje cielaczka, a potem podrzyna mu gardło, przydeptałbym ptaka do ziemi, a kobietom kazał posprzątać. Ale jestem zwykłym sentymentalnym mieszczuchem i nie mam odwagi zrobić tego, co powinienem! Józio, posiniały od płaczu, z trudem łapał oddech. Marcie było go żal, ale jednocześnie złościła ją jego histeria. Skierowała więc całą swoją wściekłość na ojca. - To są te twoje cholerne filozoficzne mądrości! W niczym nie pomagają, a tylko utrudniają życie! Zobacz, coś ty zrobił temu dziecku! - Co ja mu zrobiłem? - Ojciec wyraźnie wolał kontynuowanie sporu z Martą od podjęcia jakiejkolwiek decyzji. - Codziennie zabija na podwórku kilku kolegów i wydaje mu się, że to jest świetna zabawa. Rano przy śniadaniu krzyczy: chcę szynki! Godzinami gapi się w telewizor, gdzie jakieś rysunkowe koty dręczą rysunkowe myszy. A teraz nagle w płacz, bo ptaszek cierpi i, co więcej, umrze. To nie moja wina. To nie ja wymyśliłem ten świat. Gdybym był wszechmocnym i nieskończenie miłosiernym bogiem, ludzie i wszystkie zwierzątka miałyby zielone futerka i odżywiałyby się na zasadzie fotostyntezy. - Pan Bóg jest dobry! - chlipnął Józinek. - Może, ale ja jestem tylko człowiekiem i robię tyle, ile może zrobić człowiek. Staram się ograniczyć cierpienie. Dziś popełniłem błąd, bo zachowałem się, jakbym był bogiem, który może odwrócić żelazne prawa natury. I wynikło z tego więcej złego niż dobrego. Powi- 26 nienem pozwolić kotu zeżreć tego wróbla. Czasami lepiej powstrzymać się od działania. Schopenhauer... - Daj spokój z tymi swoimi filozofami! - Marta poczuła, że w tej sytuacji to ona powinna coś zrobić, ale nie bardzo wiedziała co. - Jeśli chcesz ograniczać cierpienie, to może rozejrzyj się wokół i zobacz, co zrobiłeś. Józio ryczy, kot miauczy, zdychający wróbel piszczy, a ty się upajasz własną mądrością! - Martuniu, mnie też jest ciężko. Daj mi, córeczko, jeszcze jedne piwo z lodówki. Nieoczekiwanie na jego prośbę zaregował wciąż zalewający się łzami Józio. Wstał od stołu, wyjął piwo, otworzył puszkę i z całych sił cisnął nią w ojca. - Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! - wrzasnął. Ojciec uchylił się, puszka walnęła w ścianę, a potem rykoszetem odbiła się od stołu i pi^<& rozlało się po całej kuchni. W domu Szumskich zapanował kompletny zamęt. - Co tu się dzieje? W ogólnym zamieszaniu nikt nie zauważył, kiedy weszła mama. Szybkim spojrzeniem ogarnęła sytuację, a potem wysłuchała ich nerwowych opowieści. - Kochani, uspokójcie się. Marta, wytrzyj podłogę. A ty, Józiu, chodź ze mną, zajmiemy się wróbelkiem. Mama otworzyła szafkę pod zlewem i nieomylnie znalazła w niej stare pudełko po butach. Z szuflady ze szmatami wyciągnęła stary ręcznik i wymościła nim pudełko. 27 - To będzie szpital dla wróbelka. Włożymy go tutaj i wyniesiemy na balkon, bo na pewno woli być na dworze. Włożymy mu też spodeczek z wodą i trochę okruszków. Zobaczymy, może wyzdrowieje. Poszła do korytarza, a za nią niepewnie ruszył Józio. Kiedy delikatnie wkładała ptaszka do pudełka, ten wciąż jeszcze żył. Po chwili pudełko znalazło się na balkonie, drzwi balkonowe zostały dokładnie zamknięte, a Belmon-do mógł nareszcie opuścić swoje więzienie. Pobiegł też zaraz w miejsce, gdzie jego zdaniem wciąż powinien być wróbel. Znalazł tam tylko małe piórko. Popchnął je łapą i potoczył wkoło rozczarowanym wzrokiem. - Jesteś złym kotem, nie lubię cię. Powinieneś mieć wyrzuty sumienia - powiedział Józio. - Gdyby rozumiał, co się stało, byłoby mu na pewno przykro - powiedziała uspokajająco mama. - Która to godzina? Już po ósmej? Jadłeś kolację? - Nie chcę kolacji! - Józio znów zaczął płakać. - To umyj się szybko, a ja wyjątkowo pościelę ci dziś tapczan. I poczekam na ciebie w twoim pokoju. Położysz się, a ja ci poczytam albo porozmawiamy. - Dobrze, ale nie chcę, żeby kot przychodził do mnie dziś wieczorem. Mama przytuliła mocno Józia i pocałowała. - Wylał moje piwo! Zobacz, może w lodówce jest jeszcze jedno. W głosie ojca Marta usłyszała wyraźną ulgę. - Nie masz większych problemów! - parsknęła, ale zajrzała do lodówki. - Jest. - To daj. I może coś zjemy. Marta nakryła do stołu i podała ojcu piwo. - Mama od razu sobie z tym wszystkim poradziła -zauaważyła przekornie. - Tylko robi dzieciakowi wodę z mózgu. - Tato, co ty opowiadasz? - Szpitalik dla wróbelka! Przecież to mu w niczym nie pomoże. - Ale pomogło Józiowi. Szkoda, że o tym nie pomyślałeś. Marta włożyła do salaterki kostkę sera, dolała do niego śmietanę i zaczęła ugniatać widelcem z taką złością, jakby to on był wszystkiemu wjnjen. - Robisz twarożek? - Chyba widzisz. - Dlaczego jesteś taka niegrzeczna? Postaraj się mnie zrozumieć. Po prostu nie sądzę, aby kłamstwo mogło komuś naprawdę pomóc. Nie zatamujesz krwi fałszywym bandażem. - Trata-ta-ta. Bandaż mamy okazał się skuteczny, a więc prawdziwy. - To znaczy, moja mała, że jesteś przedstawicielką pragmatyzmu. Wiesz, co to znaczy? - Nie. - I nie chcę wiedzieć, dodała po cichu. - Ja uważam - ojciec wyraźnie nie był mistrzem czytania w cudzych myślach - że prawda to zgodność słów 28 29 z rzeczywistością, czyli jestem wyznawcą klasycznej definicji prawdy. Ty, jak rozumiem, sądzisz, że jeśli coś da się praktycznie zastosować i przynosi oczekiwane skutki, na przykład bajeczki o szpitaliku w pudełku, to przez to staje się prawdziwe. - Nie wiem, czy to prawda, czy nie, ale na pewno to było lepsze rozwiązanie. - Lepsze? Pod jakim względem? Bo siedzimy sobie teraz spokojnie w kuchni? Bo Józio nie jest nieszczęśliwy? A może nadszedł już czas, aby uświadomił sobie, w jakim świecie żyje, i spróbował sobie z tym naprawdę poradzić, zamiast się oszukiwać. - Jesteś pewien, że to był akurat najlepszy moment? Nałożyła sobie twarożku na kanapkę, ale gotową zostawiła na talerzu. Chyba w ogóle nie była głodna. - A jaki byłby lepszy? Czy miałem posadzić go koło siebie i powiedzieć: synu, musimy poważnie porozmawiać: żyjemy w świecie pełnym cierpienia i w wielu wypadkach nie będziesz mógł nic na to poradzić. - Przecież cierpienie jest złe i trzeba mu przeciwdziałać. Wciąż o tym mówisz - zaatakowała go Marta. No, i znowu, jak zwykle, dałam się wciągnąć w rozmowę, która do niczego nie prowadzi, westchnęła w duchu. - Cierpienie występuje w przyrodzie jako jeden z niezbędnych mechanizmów przystosowawczych - rozpędzał się Jacek. - Nie jestem twoją studentką, a ty już nie jesteś belfrem - zniecierpliwionym tonem przerwała Marta. 30 - Gdyby nie było ludzi - ciągnął nie zrażony jej atakiem - też by istniało, ale nie miałby kto powiedzieć, że jest ono złe. Dobro i zło to w gruncie rzeczy oceny dokonywane przez człowieka. Koty nie znają takiego rozróżnienia. Dlatego też w sensie moralnym złem jest tylko to cierpienie, które zostało zawinione przez człowieka albo któremu człowiek mógł zapobiec, lecz nie zapobiegł. W tej chwili na całej ziemi w szponach drapieżników ginie tysiące ptaszków, myszek i innych zwierzątek. Czy mamy na to jakiś wpływ? - Nie. -Ale na przykład na to, co się stanie z bezdomnym psem, który się pojawił koło naszego bloku, już mamy, prawda? - No, tak. - Przeważnie jednak omijamy go, choć odczuwamy współczucie. Są też jednak tag^ludzie, którzy wyniosą mu jedzenie albo zawiozą do schroniska, a może nawet znajdzie się ktoś, kto się zlituje i weźmie biedaka do domu. Tutaj wchodzi w grę poczucie odpowiedzialności, związane z możliwością działania. Nie możesz nic zrobić, aby lew nie zjadał koźlęcia, możesz jednak pomóc psu. Ale człowiek ma też wyobraźnię. Potrafi współczuć istotom, których nigdy na oczy nie widział. - I co z tego wszystkiego wynika? Tata zawsze potrafił mówić przekonywająco, ale w praktyce... - Że granice naszej wyobraźni wyznaczają granice naszego współczucia, a od naszych możliwości działania zależy nasza odpowiedzialność. 31 Ale co z tego wynika dla twojego albo mojego życia? Marta znowu nie powiedziała na głos tego, co pomyślała. - Przeważnie jednak robimy mniej, niż możemy, i czujemy się winni - westchnęła tylko. - Tak. I najprostszym sposobem radzenia sobie z tym poczuciem winy jest ograniczanie wyobraźni. Po prostu o różnych przykrych rzeczach staramy się nie myśleć, odwracamy głowę. Jeśli zaś to się nie udaje, mówimy sobie, że nie mamy możliwości działania. To straszne, że ludzie w Afryce umierają z głodu, ale co ja mogę dla nich zrobić? - Przecież nie możemy wciąż czuć się winni! - Marta poczuła narastający bunt. - Z powodu głodu w Afryce, bezdomnych psów, lisich ferm. Nie sposób tym wszystkim się zająć i ciągle komuś lub czemuś pomagać! Tata spojrzał na nią uważnie. - To prawda. Tu doszliśmy do najtrudniejszego pytania. Czy człowiek powinien mieć tyle wyobraźni i wrażliwości, by potrafił dostrzec cierpienie wszędzie, gdzie się pojawia, nawet jeśli nie może lub nie chce mu przeciwdziałać? Czy nie są to zbyt duże wymagania? A może zupełnie wystarczy zwykła przyzwoitość, uszyta na ludzką miarę, która nie rozciąga naszego współczucia dalej, niż to jest konieczne? - Tak uważam. Ty zawsze martwisz się całym światem, a nie widzisz, co się dzieje z twoim dzieckiem! Belmondo z cichym miauknięciem wskoczył na krzesło i ciekawym wzrokiem omiótł stół. Następnie przybrał 32 swoją najbardziej niewinną minę i błyskawicznym ruchem pazurzastej łapy sięgnął do stojącej przy krawędzi stołu miski. Tym razem polowanie było udane: upolował rzodkiewkę. Zrzucił ją na kuchenną podłogę i ruszył za nią w dzikim pościgu. Marta i jej tata wybuchnęli śmiechem. - Zapewne masz rację: najważniejsze to nie zapomnieć nakarmić własnego kota. Chodź, Belmondo, dostaniesz mięsko. - Tata zaczął myć kocią miseczkę, nie dawał jednak za wygraną: - Z drugiej jednak strony ludzkość zawdzięcza swój rozwój moralny tym, którzy poszerzali naszą wrażliwość, a nie tym, którzy dbali tylko o własny tyłek. - A ja myślę, że ludzie kierują się w swoim postępowaniu głównie własnym interesem, a nie nakazem zwalczania wszelkiego cierpienia. Prasz to, że nie jesz mięsa, nie ocaleje ani jedna krowa, najwyżej wyrzuci się trochę nie sprzedanego towaru ze sklepu. To ty masz problem, odkąd zobaczyłeś ten straszny reportaż z rzeźni. Zostałeś wegetarianinem dla własnej psychicznej wygody, czyli dla własnego interesu! - Skąd u ciebie ten cynizm? Pomyśl... - Czy ktoś tu coś mówił o jedzeniu? Dlaczego nie ma dla mnie talerza? Czy nie należy mi się dzisiaj kolacja? - Mama weszła do kuchni i przysiadła się do stołu. - Jak tam Józinek? - Marta wstała i przyniosła jej talerz. - Chyba już się uspokoił. - Mama zaczęła kroić chleb. - O, twarożek! Jak to miło. 33 - Zdajesz sobie chyba sprawę, że ten nieszczęsny wróbliszon albo już wyciągnął kopyta, albo zaraz to zrobi? - zapytał tata z miną niewiniątka. - Tak. Rozmawialiśmy o tym z Józiem. Spytał mnie tylko, czy istnieje niebo dla ptaków. - I co mu powiedziałaś? - Że istnieje. Nad niebem dla ludzi jest jeszcze jedno niebo, w którym mieszka Wielki Wróbel. Ma ogromne skrzydła, pod którymi mieszczą się wszystkie ptaki, które kiedykolwiek umarły. Co pewien czas porusza tymi skrzydłami i wtedy niektóre z tych ptaków spadają w dół i wykluwają się znowu jako pisklęta. - To niezbyt ortodoksyjna wizja nieba. - I kto to mówi? Poczekajcie, zaraz do was wracam, tylko zaniosę Józiowi kanapkę i coś do picia. - A co zrobisz, kiedy spyta cię o piekło dla ptaków? - Nie ma piekła dla ptaków, one przecież nie robią nic złego. No, może czyściec dla brudzących gołębi. Mama posmarowała chleb twarożkiem i przybrała posiekaną w wąskie paski rzodkiewką, tak że kanapka upodobniła się do jeża. - Mam nadzieję, że nie będę musiała opowiadać teraz o niebie dla jeży - powiedziała i wyszła z kuchni. Marta poczuła, że bardzo chciałaby, aby i o nią ktoś czasem tak zadbał. Smutno spojrzała na swoją wciąż nie ruszoną kanapkę, pokroiła rzodkiewkę i sobie też zrobiła zabawnego kanapkowego jeżyka. Uśmiechnęła . się do niego. - A teraz, mały, zjem cię razem z kolcami! Tata wciąż jednak miał jeszcze ochotę na filozoficzne dywagacje. - Przy okazji dowiedzieliśmy się, do czego jest religia - ciągnął swoje rozważania. - Daje proste, uspokajające odpowiedzi. Nie musisz martwić się cierpieniem, bo czeka cię nagroda w raju. - Tylko że chrześcijaństwo nie przewiduje raju dla zwierząt. Swoją drogą, jak można, widząc ich cierpienie, jednocześnie wierzyć w nieskończone miłosierdzie boskie? - Powiedziawszy to Marta uświadomiła sobie, że dotąd nigdy jeszcze o tym w ten sposób nie myślała. - Zajmuje się tym specjalna dziedzina teologii, zwana teodyceą. O ile jednak potrafi ona uzasadnić cierpienia ludzi, nie znajduje żadnej dobrej odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia zwierząt - jeśli się nie mylę. Musisz jednak spytać o to naszą kaehaną tradycjonalistkę. - Teodyceą. Postaram się zapamiętać. W każdym razie, gdyby ktoś zapytał mnie dziś wieczorem, jaki świat jest lepszy: czy ten twój, podobno prawdziwy, pełen bezradności wobec cierpienia, czy też świat mamy z Wielkim Wróblem pocieszycielem, to bez wahania wybiorę Wielkiego Wróbla. - Ludzie zwykle wybierają komfort psychiczny zamiast prawdy. - Myślę, że to też jest prawda, tylko inna - taka, której ty nie potrafisz pojąć. - Dość już tego, moi drodzy. - Mama wyraźnie nie była w nastroju filozoficznym. 34 35 Ona zawsze stara się, żeby wszyscy wkoło niej byli zadowoleni, pomyślała Marta, ale nigdy nie wiadomo, co naprawdę uważa. To chyba też nie jest dobre. - Józio zasnął, a ja mam zamiar ograć was dzisiaj w scrabbla. Jutro sobota i nareszcie będę się mogła wyspać! - Niech się stanie zadość twemu życzeniu, kapłanko Wielkiego Wróbla. Tata uniósł ręce i skłonił się głęboko. Martuni u, gdybym miał napisać normalny list, potem zanieść go na pocztę, kupić znaczek i w ogóle zrobić to wszystko, nigdy bym się nie odważył, ale komputer to co innego - nie zostawia tyle czasu do namysłu i chyba skłania do większej szczerości. A może to nie komputer, tylko ty? Może to tobie, sam nie wiem dlaczego, jest*w gotów zwierzać się z tego, o czym nigdy nikomu nie mówię? Mój ojciec oczywiście uważa, że zwierzają się tylko baby. Może ma rację -czasem trochę czuję się jak baba. Nie jestem tak twardy, jak on by oczekiwał. Kiedy już przeczytasz do końca ten list, może lepiej zrozumiesz, o czym mówię. A więc, a więc, a więc. .. ...bardzo poruszyło mnie twoje opowiadanie „Wielki Wróbel". Opowiadanie czy prawda? Dlaczego po prostu mi o tym nie napisałaś? Chciałaś ukryć swoje uczucia? Naprawdę trochę mnie lubisz i sądzisz, że przypominam człowieka? Dzięki. Napisz mi, że nie była to tylko fikcja literacka. A może była? Wszystko to zmyśliłaś. W każdym razie mam nadzieję, że wymyśliłaś tego całego Patyka. I skąd się wziął taki idiotyczny opis twego wyglądu? Dziewczyno, czy ty nie masz lustra w domu? 37 Naprawdę masz śliczną trójkątną buzię ze spiczastym noskiem i rzeczywiście trochę przypominasz zaaferowaną myszkę. Cudowną myszkę, z ciekawymi świata ślepkami. Poza tym masz oryginalne, rudawe włosy i zupełnie przyzwoite, wcale nie mysie nóżki. Ale nie dlatego „Wielki Wróbel" tak mi zrobił. Zapewne zupełnie przypadkiem dotknęłaś czegoś, o czym prawie udało mi się zapomnieć. Posłuchaj, jak to było: Było to dawno, dawno temu. Oczywiście, już się znaliśmy, ale nie istnieliśmy dla siebie nawzajem. Miałem wtedy może pięć, może sześć lat, była zima i ojciec zabrał mnie do lasu: miałem się nauczyć jeździć na biegówkach. Było wspaniale: dwóch mężczyzn, mały i duży, las... Jednym słowem, kawał męskiej przygody. Przez chwilę wydawało mi się, że zgubiliśmy drogę, a z oddali nadciągają wilki. Ojciec wydawał mi się taki silny, mądry i dzielny... Strasznie chciałem być taki sam jak on. Zbliżał się już wieczór i ojciec postanowił, że wracamy do domu. Na przystanku podmiejskiego autobusu było o tej porze już zupełnie pusto, tylko koło ośnieżonej ławki siedział maleńki kotek. Pamiętam go, jakby to było dzisiaj - był w szarobure paski i miał białawy pyszczek. Poza tym wyglądał okropnie: ślepia zlepione ropą, wychudzony, z prawie nagą szyją, z której całkowicie oblazło futro. Cicho miauczał, a czasem dziwnie kaszlał. Ojciec zachowywał się tak, jakby go nie widział, a ja starannie go naśladowałem. W końcu jednak nie wytrzymałem. Wziąłem kotka na ręce. Ojciec stał wielki i nieporuszony. Pomyślałem, że wygląda jak yeti. - Tato - zajęczałem tonem, którego, jak świetnie wiedziałem, nie znosił, ale naprawdę nie potrafiłem wydać z siebie innego - taaato, proszę, weźmy go do domu. Wyleczę go, będę się nim zajmował... - Nie. - Dlaczego? - Po pierwsze, jest chory i nie wiadomo, co można od niego złapać, po drugie, 38 Spinoza by go zjadła. Rzeczywiście, mieliśmy wtedy stukniętą dobermankę, która, nie wiem dlaczego, wabiła się Spinoza, może dlatego, że była taka spięta i jednocześnie mimozowata. Sprawiała niekiedy wrażenie, jakby chciała zagryźć nas wszystkich. No, może poza ojcem, którego panicznie się bała. - Spinoza go polubi, może pomyśli, że to jest jej szczeniak. - Wiedziałem już, że nic z tego nie będzie, mój ojciec nigdy nie zmienia zdania, ale jeszcze próbowałem. - Nie możemy go tu zostawić, on tak cierpi - jęczałem jeszcze żałośniej, choć wiedziałem, że to pogarsza tylko sprawę. - Postaw natychmiast tego kota! - Głos ojca wzbudził we mnie przerażenie i posłuchałem go. Kotek, który na moich rękach zaczął mruczeć, kiedy tylko znalazł się na śniegu, rozdziawił różowy pyszczek i rozpłakał się jak niemowlę. - Tatuśku, ja go tu nie zostawię... - Ja też uderzyłem w płacz. Ojciec spojrzał na nas jakoś tak strasznie. Wokół było wciąż pusto, ani śladu autobusu. Koło kosza na śmieci leżała obtłuczona płyta chodnikowa. Ojciec chwycił ją z staśch stron, podniósł z wysiłkiem, podszedł do kota i z rozmachem opuścił. To był koniec, zwierzak nawet nie pisnął, tylko po chwili spod płyty wypłynęła maleńka strużka krwi. Ojciec chwycił mnie mocno za ramię, odwrócił i z całej siły przylał mi w pupę. - W tej chwili przestań się mazać! - Z trudem łykałem łzy. Ojciec usiadł na ławce, przyciągnął mnie do siebie, objął ramieniem i wygłosił coś w rodzaju kazania, które zapamiętałem na zawsze. - Synu - powiedział - nie jestem człowiekiem bez serca, zrobiłem tylko to, co należało zrobić. Możesz mi wierzyć, że przyszło mi to z trudem. Jeśli chcesz w życiu postępować dobrze, musisz kierować się zasadami i rozumem, bo uczucia często prowadzą nas na manowce. Pamiętaj, to rozum pochodzi od Boga, uczucia, nawet takie jak litość, często są podszeptami szatana. Gdybyśmy go tu zostawili albo gdybym nawet pozwolił ci 39 zabrać go do domu, i tak by zdechł, ale cierpiałby dłużej. Ja tylko skróciłem jego cierpienie, mimo że było to dla mnie przykre. Postąpiłem dobrze i rozumnie. Mam nadzieję, że i ty w przyszłości będziesz potrafił postępować tak samo. Że zawsze będziesz kontrolował swoje emocje, słuchał boskich przykazań i własnego rozumu. - A przykazanie: nie zabijaj? - Ono nie dotyczy zwierząt - odpowiedział spokojnie. I wiesz co? Mój ojciec nie był okrutny. Mój ojciec miał rację. Zawsze trzeba być rozumnym. Dlatego chcę studiować fizykę. Myślę, że kiedy uda mi się zrozumieć wszechświat, dotrę też do boskiego rozumu. Wierzę, że On istnieje, nie wierzę jednak, żeby cokolwiek czuł. On tylko myśli. Można miotać się, tak jak twoi rodzice (twemu tacie zabrakło odwagi, a mama wymyślała jakieś bajki), ale dla mnie to jest grzech, bo grzech to nieprzestrzeganie naturalnego porządku, który jest rozumny. Bóg z jakiegoś powodu stworzył kota, wróble i śmierć. Wiesz, co zaprezentowali twoi rodzice? Inteligencki sentymentalizm, który do niczego nie prowadzi. Może trudno będzie ci to zrozumieć, ale po tym wszystkim jeszcze bardziej zacząłem podziwiać ojca. I tylko długo, przez kilka następnych lat, budziłem się w nocy z płaczem. Kotek śnił mi się wciąż i wciąż, aż w końcu zapomniałem. Dopiero twoja opowieść mi to przypomniała. Ojca też od dawna już nie podziwiam tak jak kiedyś. Ale to zupełnie inna historia. Przepraszam, jeśli cię zanudziłem, ale nagle tak bardzo zapragnąłem komuś to opowiedzieć. Wcale nie komuś -tobie. I będę do ciebie pisywał tak często, jak to wynikało z twego opowiadania. Jeśli dotąd tego nie robiłem, to tylko dlatego, że nie byłem pewny, czy ty tego chcesz. Gładzę twój mysi pyszczek - Marek u Marku, jaka to smutna historia! No dobrze, przyznam się - popłakałam się, kiedy ją czytałam. Strasznie mi żal tego małego chłopca, którym wtedy byłeś, a myślę, że jesteś nadal, tylko gdzi eś głęboko go w sobi e schowałeś. Poza tym jednak nie mogę się zgodzić czy raczej pogodzić z tym, co napisałeś. Chcesz studiować fizykę, żeby rozszyfrować boską tajemnicę, a ja nie mogę sobie wyobrazić, aby rozwiązywanie upiornych zadanek o toczących się kulkach, kołyszących wahadłach, tłokach sprężających powietrze i tym podobnych debilizmach miało zbliżyć mnie do jakiejkolwiek prawdy, nie mówiąc już o Bogu (który nie istnieje). To są jakieś szarady, a prawdziwa mądrość nie polega na rozwiązywaniu szarad. Ten sławny rozum twego taty to tylko lenistwo. Sądząc z objawów, kotek był zaziębiojwt - to by mu przeszło, i miał grzybicę - stąd ta dziwna łysa szyja. Wiem, bo kiedy znaleźliśmy Belmonda, wyglądał tak samo. To prawda, można się tym zarazić, ale jeśli postępujesz rozumnie, to się nie zarazisz, a rzecz jest do wyleczenia. Istnieją też schroniska dla zwierząt. Jednym słowem, według mnie twój ojciec robił ci siano z mózgu. Ale nie to jest najważniejsze. Nawet gdyby miał rację - kotek był i tak skazany na śmierć - to jest jeszcze inny rodzaj rozumu, którym wykazała się moja mama. Po tym, co zrobiła, Józio nadal jest radosnym dzieciakiem, nie budzi się w nocy z krzykiem. A więc kto zachował się rozsądniej -twój ojciec czy moja mama? Owszem, wróbel zdechł do rana na balkonie i nikt mu w tym nie pomógł. Było mi przykro, ale nie jestem aż tak sentymentalna, żeby nie móc się z tym pogodzić, choć - to prawda - trudno 40 41 byłoby mi na to patrzeć. Nie widzę też nic złego w tym, że odczuwamy współczucie wobec ludzi czy zwierząt. Brzydzę się facetami, którzy wypożyczają kasety wideo z filmami o lwach rozszarpujących antylopy. Jeśli gdzieś mieszka jakiś bóg czy duch, to właśnie w takich uczuciach jak współczucie, a nie w żadnej logice. To z takich uczuć bierze się wszelkie dobro, a nie z rozumu. Pytasz też, czy to, co napisałam, to prawda czy fikcja. Marku, musimy pamiętać, że wszystko, co dzieje się między nami, jest i będzie zawsze tylko 1 iteracką fi keją. Twoja Zaaferowana Mysz Myszko, ja tylko jedno słówko, bo mam strasznie dużo roboty na jutro. Bardzo rozsądnie, racjonalnie argumentujesz, dlaczego zachowanie twojej mamy było bardziej sensowne niż zachowanie mego ojca. A więc jednak rozum! Nie zmieniam zdania. Po prostu mój ojciec, choć wykonał prawidłowe operacje logiczne, wziął pod uwagę mniejszą liczbę danych niż twoja mama. Możliwe, że dlatego rozwiązanie okazało się fałszywe. Jednak to, co mówi o inteligenckim sentymentalizmie, wcale nie jest takie głupie. Podać ci przykład? W naszym domu, naprzeciwko nas mieszka bardzo miła pani - żadna zwariowana, samotna staruszka - i jej bardzo miła rodzina, a razem z nimi kilka przygarniętych z ulicy kotów. Bardzo szlachetnie, tylko że kiedy jej ulubiona kocica zachorowała na raka, pani Alina nie zgodziła się jej uśpić. Kocica miała na brzuchu guz wielkości tenisowej piłki, który prawie 42 ciągnął się po ziemi, miauczała z bólu tak, że było ją u nas słychać, a ta kobieta chrzaniła coś o prawie zwierzęcia do naturalnej śmierci i o tym, jaka jest do niej przywiązana. Właśnie przy tej okazji mój ojciec powiedział: inteligencki sentymentalizm, nie mogę na to patrzeć! I jeśli chcesz wiedzieć, zgadzam się z nim. Kocicę trzeba było uśpić dla jej własnego dobra, a nie egoistycznie myśleć o swoich uczuciach i zasadach! A fizyka współczesna to nie są żadne kulki toczące się po równiach pochyłych! Ona naprawdę przekracza dziś ludzkie pojęcie! Kiedyś ci to wszystko wytłumaczę, ale na razie macham ci łapą - M. [ L'= L* lLw» LJwo» 53 I " 0 'JMarku! Muszę jeszcze dziś ci odpowiedzieć, choć pewno przeczytasz to jutro. Jakie operacje logiczne? 0 czym ty mówisz??? 0 ile znam moją mamę, to posługuje się ona czymś w rodzaju intuicji albo instynktu. To mój tata musi wszystko przemyśleć i ponazywać. Ona po prostu wie. Zresztą nie 0 to chodzi, tylko o to, co jest lepsze. Czy lepiej jest przytulić dzieciaka i opowiedzieć mu bajkę, czy dać mu w tyłek i powiedzieć, że ma być dzielny i twardy? Czy lepiej uśpić kota, czy dać mu pożyć? Myślę, że to zależy od sytuacji, a decyzję podejmujemy posługując się 1 sercem, i rozumem, i jeszcze czymś innym. Bardzo bym chciała wiedzieć, co to jest to Coś Innego! Pozdrawiam - Marta 43 Jutro Co ty pleciesz, kobieto! Czy tak do ciebie mówi ten twój Patyk? Chyba zaczynam go lubić. To Coś Innego to głupota i intelektualne lenistwo. Człowiek i sytuacja, w której się znajduje, mają tysiące parametrów, które należy wziąć pod uwagą, żeby podjąć właściwą decyzję. Zazwyczaj brak nam czasu, więc poruszamy się na skróty - te skróty ty nazywasz intuicją, niech ci będzie. Jest to wynik ludzkiej niedoskonałości - za małe moce przerobowe mózgu. W przyszłości zastąpi nas w tym komputer, który będzie myślał szybciej i dokładniej, i będzie podejmował za nas takie złożone decyzje. W pamięci będzie miał na przykład dane statystyczne dotyczące dalszych życiowych losów ludzi, którzy w dzieciństwie wychowywani byli z klapsami lub bez, i będzie wiedział, którym statystycznie lepiej się powodzi. Bzyknie, piknie i odpowie ci - bajka albo klaps. I tak cię lubię - M. ¦'..Ut.er.d >¦¦. ¦ S^ ^ Ja ciebie też. Jesteś kompletnym kretynem, z komputerem) zamiast serca, a to Coś Innego i tak istnieje! - M. BIAŁA SUKIENKA Jacek przyśpieszył nieco, aby szybciej znaleźć się znów w słońcu. Spod jego sportowego buta prysnął kamyk, gdy asfaltowa alejka zmieniła się w wysypaną grubym żwirem przestrzeń, otaczającą groby żołnierzy radzieckich. Wbiegł po niskich stopniach, minął wysoką kolumnę pomnika i znów zanurzał się w cieniu parkowych drzew. Pierwszy etap joggingu miał już za sobą. Zatrzymał się na chwilę. Rzucił okiem na zegarek, a potem zmierzył sobie puls. Nie jest źle. Biegał stale dopiero od miesiąca, a już widać było wyraźną różnicę. Coraz szybciej pokonywał trasę i coraz mniej się męczył. Otarł pot z czoła i pobiegł dalej brzozową aleją aż do Pola Mokotowskiego. Okrążył jeziorko, wystawiając twarz do słońca. Człowiek powinien ruszać się, czuć swoje ciało, oddychać. Czuć, jak jego dusza podskakuje w rytm biegu, a wszystkie złe myśli pierzchają. Raz-dwa, raz-dwa, jestem ciałem, jestem ruchem, żyję, jestem szczęśliwy. Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa... Drzewa, gałąź wygięta tak, że przypomina zwisającego 45 węża, wciąż zielona trawa, słońce odbija się od lustra sadzawki - i jest, jest moja ulubiona blondynka! Dostrzegł zbliżającą się z naprzeciwka postać w czarnym dresie. Zadbana, zgrabna trzydziestolatka z włosami związanymi z tyłu pomachała mu wesoło ręką. Odmachnął jej entuzjastycznie. Spotykali się codziennie mniej więcej w tym samym miejscu, a od pewnego czasu przestali udawać, że się nie dostrzegają. Jak zwykle, ona wyraźnie dopiero rozpoczynała swoją przebieżkę, a Jacek był już porządnie zmachany. Jest pewno lepszą mamusią, pomyślał, wyprawia rodzinę do pracy i do szkoły, podaje wszystkim śniadanko, a potem dopiero idzie pobiegać, nie to co ja. Ja uciekam od porannego rozgardiaszu. Kiedy wrócę do domu, będzie tam tylko Józinek, który chodzi do szkoły na drugą zmianę. Na szczęście o tej porze zwykle przypomina sobie, że nie odrobił jeszcze lekcji, i zamyka się w swoim pokoju. Będę mógł usiąść leniwie przy stole, wypić kawę, przeczytać gazetę. Właściwie lubię te samotne poranki w domu. Przez lata, kiedy pracowałem, zawsze rano gdzieś się śpieszyłem. To było okropne. Czy potrafię jednak tak trwać? Jaki jest sens takiego życia? Wzruszył z irytacją ramionami. Sensem życia jest samo życie albo też przekazanie połówki swego genotypu potomstwu, a może to, że nie stwarza się więcej zła, niż się musi. Teoretycznie znał przecież wszystkie odpowiedzi, ale dobry humor gdzieś prysnął. Był już blisko domu. Zatrzymał się i stał chwilę, czekając, aż wyrówna mu się oddech, a potem już wolnym krokiem ruszył w stronę kiosku. Kupił „Gazetę Wy- borczą" i przez chwilę zastanawiał się, jaką jeszcze dokupić. Codziennie poza „Wyborczą" kupował coś dodatkowo, dla równowagi i obiektywizmu, jak mawiał. - I jeszcze „Naszą Polskę". - Pochylił się do okienka. - Dziś jest dzień masochisty. Kioskarka uśmiechnęła się tak, jakby zrozumiała jego dowcip. Z gazetami pod pachą ruszył w kierunku sklepu. Masochizm masochizmem, ale miło będzie zjeść na śniadanie świeże bułeczki. Już przy kasie przypomniał sobie, że w domu nie ma nic do picia. - Niech mi pani z łaski swojej doliczy jeszcze Ma-zowszankę i cztery piwa. - Sięgnął do stojących obok kontenerów. Wyszedł ze sklepu, trzymają^ w objęciach małą reklamówkę, w której z trudem upchnął zakupy. Poczuł suchość w ustach. To przez to bieganie. Wypociłem zbyt dużo płynów. Przysiadł przed domem na ławce i otworzył sobie piwo. To pewnie jeden z ostatnich tak słonecznych i ciepłych dni, mogę chyba powygrzewać swoje stare kości. Wyciągnął nogi i z przymkniętymi oczami sączył piwo. Życie jest jednak piękne! - No, ładnie! Od rana tak popijasz? Podskoczył przerażony. - A niech to! Anna?! O mało nie dostałem przez ciebie zawału. Co ty tu robisz? 46 47 - Przyjechałam do was, jak widzisz. Anna, ulubiona i zresztą jedyna szwagierka Jacka, przysiadła obok niego na ławce. Cała była beżowa. Od siwopopielatych włosów, poprzez lniany żakiet, spod którego widać było beżowy pulower i ściągacz jasnego bawełnianego podkoszulka, przykrótkie sztruksowe spodnie, aż po jasne zamszowe mokasyny. - Wyglądasz super, droga cebulko! Czy spadłaś z nieba? A może uciekłaś z domu i szukasz adresu najbliższego schroniska dla maltretowanych kobiet? I gdzie podziałaś Ewunię? - Jagna jest trochę przeziębiona i nie poszła dziś do szkoły, więc może się nią zająć. Ty za to masz naprawdę zabójcze poczucie humoru. Jacek i Anna znali się przynajmniej od dwudziestu lat i lubili, to znaczy Jacek uwielbiał ją prowokować i wykłócać się z nią o tak zwane sprawy zasadnicze, a Anna znosiła to z anielską cierpliwością. Stale też modliła się o jego nawrócenie. Poważnie. Bo taka już była Anna. Promienna, wciąż piękna, ciepła i podziwiana przez wszystkich, może poza swoim mężem. A także nawiedzona, kopnięta i pełna pychy - dodałby Jacek. Zakochana w swojej szlachetności i zaletach i nie umiejąca się do tego przyznać. - Naprawdę świetnie wyglądasz! - Patrzył na nią z niekłamanym podziwem. - No, cóż, to ostatnia kolekcja z łódzkich !umpexów. Ale nie przyjechałam tutaj po komplementy. - W tonie Anny dało się wyczuć typową dla niej zasadniczą nutę. 48 - Zostało tam jeszcze trochę piwa? - Nagle powróciła do lżejszego tonu i sięgnęła po puszkę. - Dla ciebie - zawsze. Może otworzyć ci nową? - W żadnym wypadku! - A więc nie przyjechałaś tu również na piwo? - Wyobraź sobie, że nie. - Po co więc? Nie chcę być nieuprzejmy i oczywiście niezmiernie się cieszę, że cię widzę, ale muszę przyznać, że skręcam się z ciekawości. Jaki to ważny powód wyrwał cię z domowych pieleszy i przywiódł w nasze skromne progi? Anna wzięła głęboki oddech i spojrzała Jackowi prosto w oczy. - Sakrament chrztu. - Co?! Chcesz mnie ochrzcić? Spóźniłaś się, jestem już ochrzczony, a nawet wybier^fnowany. Tylko, jak wiesz, nie przyjęło się. - Nie o ciebie chodzi, ty egocentryku, tylko o Józia. ; Jacek sięgnął po następną puszkę piwa. - Tak przypuszczałem - westchnął. i Anna zdecydowanym gestem wstrzymała jego dłoń. - Nie. Musisz ze mną poważnie porozmawiać, a nie popijać piwko na słoneczku. - No, już dobrze, dobrze. - Schował puszkę do reklamówki. - Widzę, że jesteś dziś bardzo zasadnicza. - Wiesz, że niełatwo jest mi wyrwać się z domu i skoro to zrobiłam... - Doceniam... 49 - Józio w tym roku ma przystąpić do Pierwszej Komunii, a nie jest ochrzczony. Jak ty sobie to właściwie wyobrażasz? - Normalnie. - Wzruszył ramionami. - Bez chrztu nie ma komunii, czyli żadnego cyrku, garniturków jak do ślubu. Jednym słowem, nici z całej zabawy. - A mówiłeś o tym Józiowi? - Zgodziłem się, żeby chodził na religię, jeśli chce, ale mówiłem mu, że to po to, aby się czegoś dowiedział. Kulturalny człowiek powinien znać mity swojej kultury, nie ma jednak powodu, żeby uczestniczył w jakichś zabobonnych rytuałach. - O ile wiem, on wcale nie uważa tego za zabobon. Wręcz przeciwnie. - A co ze świętym prawem rodziców do wychowywania dzieci zgodnie ze swoim światopoglądem? Czy przysługuje ono tylko wam, katolikom, a mnie, prostemu ateiście, już nie? - Jacku. - Anna delikatnie pogładziła go po ramieniu. - Uspokój się. Trudno się z tobą rozmawia. Przecież zawsze mówiłeś, że dziecko nie należy do rodziców, ale do siebie, że ma wolną wolę, że zadaniem rodziców jest stworzyć mu warunki, w których będzie mogło z niej skorzystać. Nie protestowałeś, kiedy Mirka postanowiła ochrzcić Martę. Dziś twój syn chce być chrześcijaninem. Dlaczego nie chcesz mu na to pozwolić? I dlaczego tyle jest w tobie złości? - Dlaczego? To proste! Wy... Wy ukradliście mi dziecko! 50 Jacek poczuł się okropnie głupio. Wykrzykiwał coś bez sensu, lecz nie potrafił wytłumaczyć, o co właściwie mu chodzi. Zawsze doskonale wiedział, że nadejdzie dzień, kiedy będzie musiał wreszcie coś z tą sprawą zrobić, ale co? Nie wątpił w dobre, najlepsze intencje Anny, czuł jednak, że dzieli ich ściana nie do przebicia. Z drugiej strony, musiał jej przyznać rację. W końcu nie o niego tu chodziło, ale o Józia. Mały od lat traktował religię jako coś naturalnego i oczywistego. A przecież jego sytuacja nie była łatwa. W domu żadnego przykładu, od początku zawsze sam chodził do pobliskiego kościoła i Jacek musiał przyznać, że rzadko mu się zdarzało opuszczać mszę, mimo że nikt go nigdy na nią nie gonił. Nikt go również do tego nie zniechęcał. Co się dzieje w głowie mego chłopczyka, pomyślał z troską. Dlaczego njfldy o tym nie rozmawiamy? Dlaczego nigdy nie zapytał nas, czemu tylko on chodzi do kościoła? I czemu nigdy nie spytał, kim są jego rodzice chrzestni? Czyżby coś podejrzewał? Jacek przeczesał ręką włosy i westchnął. Nagle zdał sobie sprawę, że wszystkie jego perory wygłaszane przy kuchennym stole, filozoficzne wystąpienia i nawet artykuł „O godności dziecka" opublikowany w „Zagadnieniach Etyki", wszystko to jest funta kłaków warte. Słowa, symbole, idee... A tymczasem jego syn zmaga się na swój sposób z pierwszymi w życiu dylematami duchowymi, on zaś nie ma najmniejszego pojęcia, co się dzieje w jego głowie. Szczerze mówiąc, nigdy się nawet nad tym nie zastanawiał. 51 Uniósł głowę i napotkał uważne, nieco urażone spojrzenie Anny. - Przepraszam, zamyśliłem się. - Co to znaczy, że ukradliśmy ci dziecko? - Wiesz, zawsze wyobrażałem sobie, że nie będę w sprawach wiary dawał dzieciom jasnych wskazówek. Będę mówił im: jedni uważają tak, inni inaczej, a ty sam wybieraj. Tak było z Martą. Kiedy Józio skończył cztery lata, Mirka zdecydowała jednak, że wróci do pracy. To było tylko pół etatu w tym jej Instytucie Badania Problemów Problematycznych, ja pracowałem na uczelni, moja mama deklarowała pomoc, słowem, poradzilibyśmy sobie, ale postanowiliśmy posłać Józia do przedszkola. Żeby się uspołecznił. Na początku okropnie nie chciał tam chodzić, ale z czasem się przyzwyczaił, a nawet polubił. A myśmy polubili ten luz - od ósmej do szesna-tej bez dziecka. Potem okazało się, że w przedszkolu są zajęcia z religii. W środku dnia. Jak powiesz pięcioletniemu dziecku, że ma w nich nie uczestniczyć? Ma wyjść? Usiąść jako jedyny w kącie i zatkać uszy? Uznaliśmy, że w niczym mu to nie zaszkodzi, nie chcieliśmy też go nastawiać przeciwko tym lekcjom. Trudno w domu wychowywać ateistę i kazać mu w przedszkolu udawać katolika. Trochę było w tym wszystkim i wygodnictwa. Przychodził do nich na tę religię bardzo sympatyczny ksiądz i muszę przyznać, że bardzo mi się spodobało, kiedy pojawił się w tym dziecińcu-babińcu jakiś mężczyzna. Józio po prostu go uwielbiał. W kółko słyszeliśmy: ksiądz Marek powiedział, ksiądz Marek zrobił... No 52 i dobrze, tylko czy mieliśmy jakiś wybór? Nie posyłać dziecka do przedszkola. Krótko mówiąc, uważam, że w państwowej instytucji, w państwie, które powinno być neutralne światopoglądowo, moje dziecko zostało poddane indoktrynacji. Nie pozostawiono mu żadnego wyboru - i to wbrew mojej woli. Gdyby Marta kiedykolwiek oświadczyła, że chce chodzić na religię czy do kościoła, powiedziałbym: proszę bardzo, byłaś wolna i wybrałaś. Ale Józinkowi odebrano tę wolność. I to właśnie tak mnie złości. - Skończyłeś? - Z grubsza, tak. Może byśmy tak już wstali z tej ławki i poszli do domu na śniadanie? Nie masz ochoty na jakąś kawę? - Mam. Ale czy będziemy mogli swobodnie rozmawiać? ^ - Nie wiem, Józio jest w domu, a jak wiesz, u nas panuje liberalizm i jeśli będzie chciał siedzieć z nami, nie potrafię mu powiedzieć, że ma wyjść i zostawić nas samych. - Kolejne głupie przesądy. Kiedy my chcemy porozmawiać z Karolem, po prostu każemy dzieciom wyjść, a one to przyjmują bez protestów. A jak sam widzisz, czasami jest to niezbędne. Dorośli muszą mieć swoje prawa, a dzieci swoje. - Moim zdaniem twój mąż to autorytarny potwór, a ty sama nie wierzysz w to, co mówisz. Jacek często to powtarzał: Karol, autorytarny potwór... Mirka patrzyła wówczas na niego ze skrywaną pobłażli- 53 f wością i mówiła: „Karol ma pewne zalety, których ty nigdy nie nauczysz się doceniać". W tym momencie Anna obrzuciła go idealnie tym samym spojrzeniem. Aż trudno uwierzyć, jak bardzo te dwie, tak różne, siostry były do siebie podobne. - Może, ale w tej chwili nie ma to większego znaczenia. Po prostu zostajemy jeszcze na dworze - powiedziała. - Ale ja jestem głodny. - Jacek postanowił trochę pomarudzić. - A co masz tam w torbie? - Bułeczki, piwo i Mazowszankę. - To zjedz sobie bułkę z Mazowszanką. - Strasznie postnie. - Przyda ci się. - Jak zawsze masz rację. - Jacek ugryzł suchą bułkę i popił wodą. - A ty chcesz? - Na razie dziękuję. Chcę ci tylko powiedzieć, że zupełnie mnie nie przekonałeś. Zindoktrynowany Józi-nek, też coś! To ty jesteś zindoktrynowany. Nie widzisz rzeczywistości, tylko swoje idee. A rzeczywistość jest taka, że dziecko, co prawda, rodzi się z duszą nieśmiertelną i wpisanym w nią prawem naturalnym, ale poza tym nieukształtowane. Ktoś musi mu powiedzieć, co jest dobre, a co złe, zanim zacznie korzystać ze swojej wolności i świadomie wybierać. Naturalną wspólnotą, w której to się odbywa, jest rodzina, a naturalnym prawem rodziców - powiem więcej: obowiązkiem - jest wychowanie dzieci zgodnie z własnym światopoglądem. 54 Wy, wysyłając dziecko do przedszkola, zrzekliście się tego prawa i zgodziliście się, aby zastąpiła was jakaś instytucja. Józinek, zamiast - tak jak to się stało z Martą pod waszym wpływem - wyrosnąć na człowieka obojętnego wobec religii, miał szczęście, a może w tym był nawet palec boży, i natknął się na kogoś, kto dał mu posmakować prawdy. Ty to nazywasz indoktrynacją, a ja ci powiem, że takiej samej indoktrynacji, tylko w przeciwną stronę, ulegała w waszym domu Marta. Wcale nie była wolna, bo kilkuletnie dziecko nie ma dość siły, wiedzy i charakteru, żeby świadomie wybierać. Po prostu stworzyliście ją na własny obraz i podobieństwo. Jacek sięgnął po drugą bułkę. Ugryzł kawałek, a resztę zaczął kruszyć i rzucać przed siebie. Po chwili przed ławką zebrało się całe stadko gołębi i rudawo-popiela-tych synogarlic. ttmr - Panie sąsiedzie, co pan wyprawia? - Przechodząca obok gruba jejmość zatrzymała się koło ich ławki. -Wszystko opaskudzają te ptaszyska, a pan je jeszcze karmi. Z wiatrówki by pan lepiej do nich wygarnął. - Nie mam wiatrówki, za to bułkę mam - odburknął. Szafirowy płaszcz zwieńczony baranem trwałej wzruszył ramionami i odmaszerował, utyskując pod nosem. - Święty Franciszek chyba nie jest najbardziej popularnym świętym w waszym Kościele? - Jacek zwrócił się zaczepnie do Anny. - Chyba nie. - Roześmiała się. - Może masz trochę racji z tą indoktrynacją, ale w końcu Marta od początku wiedziała, że każda droga 55 jest dla niej otwarta. Nawet jeśli w naturalny sposób przejmowała nasze poglądy, to dodatkowo zawsze dostawała informację: jeśli zechcesz, możesz je zakwestionować, kiedyś w przyszłości przemyśleć jeszcze raz i zmienić. A Józio został przerobiony na jedno kopyto. Kościółek, paciorek i żadnych wątpliwości czy pytań. Poza tym to wy, katolicy, macie jobla na punkcie wychowania w rodzinie, więc może byście tak wychowywali swoje dzieci w swoich katolickich rodzinach, a nam zostawili przynajmniej przedszkola. - Skoro w przedszkolu była religia, to widać większość rodziców sobie tego życzyła. To instytucje są dla ludzi, a nie ludzie dla instytucji. Jeśli mają zastępować rodzinę, choćby przez osiem godzin dziennie, to niech się przynajmniej od niej tak bardzo nie różnią. - Tere-fere. Ludzie posyłają dzieci na religię z konformizmu, przyzwyczajenia i przywiązania do tradycji, a nie z powodu umiłowania prawdy i autentycznej troski o rozwój duchowy dziecka. - Ludzie są grzeszni i niedoskonali, dlatego też potrzebne są im dobre instytucje, które będą podtrzymywały ich w czynieniu dobra. Na przykład przedszkola i szkoły, w których dzieci będą mogły zapoznać się ze słowem bożym albo z kimś takim jak ksiądz Marek. - Albo ksiądz Trąbel. Ksiądz Trąbel była to postać mityczna i symboliczna. Gruby, o czerwonej nalanej twarzy, uwielbiał straszyć swoich uczniów „piekłem i szatanem" oraz oglądać wspólnie z nimi film „Niemy krzyk". Marta nie chodziła 56 na religię, ale wciąż docierały do niej kolejne anegdoty o jego niebywałych występach. - Po co ty właściwie chodzisz na jego lekcje? - spytała kiedyś którąś z dziewczyn z plemienia kujotów. - Jak się ma maturę z religii, nie trzeba chodzić na nauki przedmałżeńskie - usłyszała w odpowiedzi. Osłupiała. - Wybierasz się za mąż? - Kiedyś tak i mogę wtedy nie mieć czasu na takie głupoty - odparła spokojnie przyszła pani mecenas. - A ty co, zamierzasz zostać starą panną? - Mówiąc szczerze, Marta jeszcze się nad tym nie zastanawiała, a na pewno nie zajmowała się planowaniem ślubu kościelnego, rodzaju wiązanki i fasonu welonu. - Porządny ślub musi być w kościele - objaśniła ją kujotka - a jak się nie chodzi na religię, można mieć z tym kłopoty. - Wiem, Marta mi o nim opowiadała. - Anna chyba nie miała ochoty na podejmowanie tego wątku. - Ale przecież sama go właściwie nie zna. Zresztą w końcu księża też są ludźmi. Może nie każdy z nich jest dobrym wychowawcą, ale każdy zna przynajmniej dogmaty Kościoła. Ale my tu gadu-gadu, a ja ciągle uważam, że trzeba coś postanowić z Józiem... - Ale ty jesteś uparta... Chcesz, to go ochrzcij zwody. Każdy chrześcijanin może to przecież zrobić. - Ale tylko in articulo mortis, kiedy zagrożone jest życie. - Świetnie. W takim razie ja wezmę siekierę i zamachnę się na Józinka, a ty szybciutko go ochrzcisz. - Jesteś niemożliwy. - A co masz innego do zaproponowania? 57 - Józinek może przystąpić do chrztu, trzeba to tylko załatwić. Porozmawiać z księdzem z tutejszego kościoła... - Ja tam z czarnym gadać nie będę, zresztą nie jestem pewny... - No, to się jeszcze zastanów, a ja pójdę do kościoła i zobaczę, co się da zrobić. W końcu, po to przyjechałam. - Jak chcesz, to idź. Wiesz, gdzie jest kościół, lepiej ode mnie. - Dobrze. Potem przyjdę do was i powiem, co i jak. - Czekam na ciebie z kawą i drugim śniadaniem. A może zostaniesz na obiedzie? - Raczej nie, chcę jak najszybciej wrócić do domu. Małżeństwo i w ogóle życie rodzinne Anny stanowiło dla Jacka nieodgadnioną tajemnicę. Co ta subtelna, inteligentna kobieta, owszem, nieco religijnie nawiedzona, ale poza tym całkiem w porządku, robiła z byłym sportowcem, późniejszym dziennikarzem sportowym, a dziś także zapalonym kibicem prawicowych partyjek i prawicowym publicystą - tego pojąć nie mógł. Jego zdaniem Karol był dogmatycznym, oschłym tyranem, który zamknął swoją żonę w kuchni i w dziecinnym pokoju. No, a od paru lat jeszcze Ewunia... Jacek uśmiechnął się z mściwą satysfakcją. Karol zawsze krótko trzymał swoje dzieci, nie mówiąc o nieustannych praktykach religijnych. No i co? Julia, najstarsza córka Weberów, rok przed maturą wróciła z wakacji 58 w ciąży. Karol o mało jej nie zabił, ale oczywiście nie było mowy o aborcji. Zachował się za to tak, jakby się naczytał złych powieści, i to bardzo przestarzałych - wyklął zbłąkaną córkę i już nigdy słowem się do niej nie odezwał. Nie do wiary, mawiał Jacek, żeby taki kicz uprawiać we własnym życiu. Anna, rzecz jasna, jak zawsze stanęła na wysokości zadania: wspierała, ochraniała i przez cały czas oczekiwania na dziecko promieniała radością za wszystkich. W swoim niepowtarzalnym stylu owinęła sobie wokół małego palca dyrektora liceum, do którego chodziła Julia, i wszystkich nauczycieli, tak że nie tylko pozwolono zdawać jej normalnie maturę, ale obchodzono się przez cały czas jak z jajkiem, a ksiądz katecheta, ilekroć mijał ją na korytarzu, gładził po głowie i mówił do niej: „Moja dzielna ptaszyno!" Ewunia urodziła się w marcu i zajęła się nią, oczywiście, Anna, twierdząc, że po czwórce własnych dzieci piąte nie robi jej właściwie żadnej różnicy, a w maju Julia świetnie zdała maturę. Następnie oświadczyła, że na razie nie zamierza zdawać na studia, bo przynajmniej przez pierwszy rok chce się zająć dzieckiem. Podobno była cudowną matką - przez prawie dwa miesiące. Wstawała w nocy, całymi dniami bawiła się z małą, sypiała z nią w jednym łóżku, karmiła piersią, przecierała marchewkę przez gazę... Później ubłagała matkę, aby pozwoliła jej ostatni raz w życiu wyjechać samej na wakacje. Anna zapożyczyła się, także u nich, aby były to wakacje, które wynagrodzą Julii wszystkie kłopoty i trudności ostatniego roku. Ogromnym wysiłkiem wysłała ją na miesiąc do Londynu i... tyle ją widzieli. 59 Julia najpierw dzwoniła i mówiła, że trochę przedłuży pobyt, a później przysłała list, że nie zamierza wracać na razie do Polski i odgrywać z ojcem pantomimy pod tytułem „Wyklęta panna z dzieckiem". „Mamusiu najmilsza, wybacz mi i zajmij się przez jakiś czas Ewu-nią. Kiedy tylko stanę na nogi, przyjadę po nią. Bardzo ją kocham". Od tego czasu minęło już ponad pięć lat. Julia najpierw pracowała w łaźni i salonie masażu, jak twierdziła - podając ręczniki. Anna nawet nie odważyła się opowiedzieć o tym Karolowi. Potem listy przestały przychodzić, a spotkana na ulicy koleżanka Julii, która właśnie wróciła z Londynu, powiedziała Annie, że Julii skończyła się wiza i ma kłopoty z Urzędem Imi-gracyjnym. Anna w głębi duszy miała nadzieję, że zmusi ją to do powrotu, ale po kilku miesiącach ciszy nadszedł długi list. Julia informowała w nim matkę, że wyszła za mąż za „odlotowego Irlandczyka" i teraz nazywa się pani O'Shea, ma obywatelstwo brytyjskie i zamierza tu studiować. Anna nie wiedziała, czy ma się martwić, czy smucić, szczególnie kiedy przeczytała w postscriptum: „oczywiście, jest to fikcyjne małżeństwo!" Jednego przynajmniej była już pewna - Ewunia zostanie z nimi na długo. I tak się stało, listy przychodziły coraz rzadziej, w domu Weberów nikt nie wspominał imienia Julii, a Ewunia mówiła do Anny „mamo". Karol przepadał za małą i był dla niej tak serdeczny i ciepły, jak nigdy dla żadnego ze swoich własnych dzieci. - To się kiedyś źle skończy - wieszczył Jacek. -Nic na to nie możemy poradzić - odpowiadała Mirka. 60 - Ewunia jest na razie szczęśliwa, Anna chyba też, Karol, choć głupio zachował się wobec własnej córki, to małą bardzo kocha i nie chce jej zrobić krzywdy. W końcu wszystko jakoś się ułoży. Zobaczymy! Jacek siedział przy kuchennym stole i tulił w dłoniach swój ulubiony kubek z kaczuszką, pełen parującej kawy. Chyba przemarzłem na tej ławce, niby świeci słońce, ale to już jesień. Siorbnął głośno z garnuszka, bo to, jak wiadomo, najlepiej rozgrzewa. - Nie siorb, bo twoja żona będzie miała głupiego męża! Obok niego stał Józinek i patrzył oskarżycielsko. - Przepraszam, już nie będę - mruknął pokornie Jacek. Cholera, pomyślał, jakLa,małpka szybko się uczy. To prawda, mamy zwyczaj kpić w ten sposób z naszych dzieci, kiedy brzydko zachowują się przy stole, ale gdybym ja w dzieciństwie tak powiedział ojcu, usłyszałbym niechybnie: „co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie!" - Czy mogę dostać kanarka? - Nie, bo kot by go zeżarł. - Jacek żartem pokrył złość, choć przecież świetnie wiedział, o co chodziło Józinkowi. Kanarek to był przysmak z jego własnego dzieciństwa, a dziś pałeczkę przejął jego syn. Tak, pokolenie po pokoleniu, Szumscy spożywali kanarki, czyli kostki cukru umoczone w kawie. Jackowi kanarek zawsze kojarzył się z wi- 61 żytami w domu jego stryja. Kiedy dorośli nareszcie kończyli wpychać w siebie kolejne potrawy, na stół wjeżdżały piękne porcelanowe filiżanki malowane w kwietne ornamenty. W niektórych była kawa, a w niektórych herbata. Jacek zsuwał się wtedy ze swego krzesła i bezceremonialnie ładował na kolana stryja. - Hola, hola, kawalerze, nie tak ostro - upominał go stryj, jednocześnie pomagając mu wygodnie usiąść. - Chcesz kanarka? - pytał. A potem, nie czekając na odpowiedź, kładł na małej srebrnej łyżeczce kostkę cukru i zanurzał w kawie. - Nie wygłupiaj się - przerwał te wspominki Józi-nek, stawiając już na stole pudełko z kostkami cukru. Wziął jedną w palce i wpakował do kubka taty. - Tylko nie paluchami! - Przecież są czyste! - Józinek już robił sobie następnego kanarka. - Hola, hola, kawalerze, jeden ci zupełnie wystarczy. - Wcale nie. - Ale przyjemność polega na tym, że kanarki je się wyjątkowo i po jednym. - Może kiedyś tak było, przed wojną, jak ty byłeś mały - roześmiał się Józinek i umoczył w kawie kolejną kostkę. Jacek westchnął. - To nie było wcale przed wojną, kiedy byłem mały. - No to przed wojną jaruzelską, wszystko jedno, bardzo dawno temu. - Dość już, synku, chyba się rozbrykałeś. - Jacek wstał, zabrał małemu pudełko z cukrem i schował do 62 szafki. - Usiądź koło mnie, chciałem z tobą porozmawiać. - Nooo...? - Nie zabrzmiało to ani zachęcająco, ani entuzjastycznie. Jacek westchnął. Trudno, kiedyś trzeba odbyć tę rozmowę. - W tym roku masz podobno przystąpić do Pierwszej Komunii... - No. ::., - Nie powtarzaj w kółko „no"! - Jasne. - A więc, czy zastanawiałeś się... Czy chcesz tego? .; - NO. , Jacek spojrzał groźnie na syna. i - No, chcę. ,| - Dlaczego właściwie? '/, - Strasznie mi się podobają takie długie białe sukienki i wianki z welonem, koniecznie ma być z welonem. I rękawiczki... i te, no... - Ale to dla dziewczynek! Ty będziesz w garniturze! - Dlaczego? Nie podobają mi się garnitury. Nie chcę wyglądać jak kelner! Przecież zawsze mówiłeś, że dziewczynki i chłopcy mogą robić to samo. Marta może chodzić zawsze w spodniach! - Nigdy dotąd nie chciałeś chodzić w sukience. - Bo to głupie i niewygodne, ale do komunii chcę! - Nie wiem, czy to się da zrobić, może spytaj pani katechetki albo księdza. - Jacek postanowił zastoso- 63 f wać spychotechnikę. Ciekawe, jak oni sobie poradzą ze złudzeniami tego młodego człowieka? - Coś jeszcze? - Józinek zaczął kręcić się na krześle. - Jest poważniejszy problem. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że nie jesteś ochrzczony? - To niemożliwe, wszystkie małe dzieci się chrzci, bo inaczej mogą trafić do otchłani albo do piekła. - Ale myśmy zapomnieli... - Jezus, Maria, co ja plotę, pomyślał Jacek. - O wszystkim zapominacie, ale Anna na pewno pamiętała. - Czemu pomyślałeś o Annie? - Bo to moja matka chrzestna. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Noooo... przecież jest chrzestną Marty? Myślałem, że jak mamy jedną mamę i jednego tatę, to mamy też jedną matkę chrzestną. I Karola, ojca chrzestnego. Nie? - Nie, ale spróbujemy coś z tym zrobić. - Jacek czuł, że nie jest w stanie sam podołać tej rozmowie. Mirko, pomocy, zatkał w duchu. - Porozmawiamy o tym razem z mamą. - Dobrze, bo ja już się spóźniłem na pierwszą lekcję. Napiszesz mi usprawiedliwienie? - Józinek nie wyglądał na specjalnie przejętego ani spóźnieniem, ani tym bardziej swoim niejasnym statusem religijnym. - Daj mi dzienniczek i zbieraj się. Ładny pasztet! - myślał Jacek, wyciągając ze schowka odkurzacz i zabierając się do sprzątania domu. Już dawno odkrył, że czynność ta w jakiś cudowny sposób sprzyja rozmyślaniom. Potem wziął szybki prysznic i zabrał się do przygotowywania obiadu. Jeszcze nie tak dawno wszystkie te domowe czynności wydawały mu się rozpaczliwie monotonne i na samą myśl o ich nieuchronnej powtarzalności i nieefektywności wpadał w depresję. Był gotów zapisać się do najbardziej radykalnego ruchu feministycznego, aby wyzwolić połowę ludzkości z tej cyklicznej niewoli. Sprzątanie, po którym wkrótce znów robi się brudno. Kupowanie, żeby zaraz znów zabrakło. Gotowanie tylko po to, aby efekt tej mozolnej pracy zniknął w systemach trawiennych, a jedyne, co pozostawało, to pozmywanie góry brudnych naczyń, na której miejsce wyrastała za chwilę następna równie wielka sterta. I tak w kółko i w kółko. W jego pracy - teraz widział, że było to tylko jedno z wielu złudzeń, którymi żył - wszystkie wysiłki sumowały się. Każda przeczytana książka była kolejną przeczytaną książką, po której był jeszcze mądrzejszy niż przedtem, każde napisane słowo było kolejnym napisanym słowem. Więcej, lepiej, szybciej, przodem do przodu, tak myślał kiedyś, a dziś dodałby do tego: i tak do nieuniknionej śmierci, po której bilans obliczą księgowi cieszący się życiem, podczas gdy on będzie gnił w ziemi. Co to, to nie! Każę się poddać kremacji! Nigdy przedtem nie myślał tyle o śmierci, choć pisywał artykuły o tym, że ludzie omamieni ideałami konsumpcyjnego społeczeństwa kompletnie o niej zapomnieli. Ale dotyczyło to innych, nie jego. 64 65 Dziś już wiedział, i to z całą pewnością, że i on umrze, odkrył jednak sens tych wszystkich powtarzalnych codziennych czynności. To one tak naprawdę podtrzymywały istnienie świata. Dzień po dniu toczyła się walka z entropią, wszechobecnym rozkładem i niezmiennym osuwaniem się świata w stan chaosu, a pierwszą linię frontu tworzyły gospodynie domowe. Dzięki nim rzeczywistość cienkimi strużkami wlewała się w utrwalone koryta konieczności i przyzwyczajeń, a piekielny huk Oceanu Chaosu zmieniał się w harmonijną symfonię. Nastawił garnek z fasolą, żeby się gotowała. Jak to dobrze, że nie zapomniał jej wczoraj namoczyć. Anna zdyszana opadła na krzesło. - Prawdziwym cudem udało mi się coś załatwić. - W kościołach powinny zdarzać się cuda, choćby od czasu do czasu. Ot tak, dla podtrzymania tradycji. - Już dobrze, dobrze, ty sarkastyczny potworze. Mam nadzieję, że nie staniesz teraz okoniem. - Nie wiem, może stanę karpiem albo nawet krwiożerczym rekinem. Ale na razie zrobię ci pysznej kawusi. Chcesz kanarka? - Pewnie. - Anna zdążyła już przyzwyczaić się do tej szumskiej tradycji. - No więc - przystąpiła do opowieści - miejscowy ksiądz proboszcz nawet nie chciał ze mną gadać. Powiedział, że nie będzie chrzcił dzieci ateistów, żyjących w związku niesakramentalnym, i że jest bardzo zajęty. Znalazłam się za drzwiami kan- 66 li celarii, zanim zdążyłam wyjaśnić mu cokolwiek wio-cej. - Czyli mamy sprawę z głowy. Jedno jest pewne, ja się nie nawrócę, w każdym razie nie w tym roku. Nie planujemy też w najbliższym czasie ślubu. - Poczekaj, to nie koniec. Ja się tak łatwo nie poddaję. - Szare oczy Anny rozjaśnił ciepły uśmiech. -Potem poszłam do szkoły i odnalazłam katechetkę Józia. Cudowna kobieta. - Wyobrażam sobie. Pewno jakiś potworek na kaczych łapach, z zasznurowanymi wargami i fanatyzmem w zezowatych ślepiach. - Jeśli akurat to cię najbardziej interesuje, to przypomina Pamelę Anderson, choć nie dlatego powiedziałam o niej, że jest cudowna. Ona naprawdę lubi i rozumie Józia, uważa, że j@Lł to bardzo dojrzałe duchowo dziecko, które samo może podejmować już decyzje. Obiecała, że sama wszystko załatwi z księdzem, tym albo innym, i przygotuje Józia do chrztu, tak by mógł z wszystkimi dziećmi przystąpić do komunii. Jest tylko jeden warunek. Ktoś z was, najlepiej ty, bo powiedziałam jej, że z tobą jest największy problem, musi pójść do niej do szkoły i powiedzieć, że nie będziecie stawiali żadnych przeszkód. - Powiadasz, że wygląda jak Pamela Anderson? W takim razie chyba ją poznam. A może się jeszcze dodatkowo jakoś nazywa? - Pani Zofia, Zofia Pogorzelska. To znaczy, że pójdziesz? 67 - Może, ale najpierw opowiem ci coś o tym głębokim życiu duchowym Józinka. Mieliśmy tu tymczasem ciekawą rozmowę. - Wstał od stołu i opasał się fartuchem. -Poza tym muszę już zacząć robić sos do fasoli, co wymaga chwili artystycznego skupienia. Oliwa, czosnek, bazylia, koniecznie cząber... pomidory, papryka... Chyba wszystko mam... Anna nie mogła opanować chichotu, lecz mimo to była wyraźnie zaniepokojona. - Rozumiem, że w takiej sytuacji twoja odpowiedź brzmi: nie. Pewno uważasz, że marzenie o białej sukience to nie jest wystarczająco poważna motywacja? A może byś to potraktował symbolicznie. Wiesz, śnieżnobiałe gie-zło - dusza bez grzechu? - Widzę, że w najtrudniejszych chwilach nie opuszcza cię poczucie humoru. Naprawdę nic ci to wszystko nie daje do myślenia? Nie sądzisz, że przesadzacie ostatnio z rytualną oprawą waszych uroczystości? Jeszcze do tego ten kult obrazów i żyjących osób... - Odczep się od Ojca Świętego! - Już dobrze, dobrze. Nie denerwuj się. Róbcie z Józiem, co chcecie, albo raczej niech będzie, jak on postanowi. - Naprawdę?! - Mhmmm. Anna spojrzała na niego pytająco. - Wiesz? - Jacek spoważniał. - Coś dzisiaj zrozumiałem. Zrozumiałem, jak niewiele wiem o Józinku. Nie 68 umiem pojąć fenomenu twojej wiary, ale tym bardziej nie pojmuję, na czym może polegać wiara ośmiolatka. To jakaś mieszanka konformizmu, ale i szlachetnych związków ze społecznością i tradycją, złudzeń, szczerych przekonań, uczuć, dla których może brak mu języka, emocjonalnie przeżywanych rytuałów, buntu, rodzącego się indywidualizmu. Nie potrafię znaleźć w tym racjonalnego porządku. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak uszanować odmienność mego syna. Jest sobą, różnym ode mnie człowiekiem, którego niełatwo jest poznać, ale będę się od dziś bardziej starał, godząc się, że nigdy nie będzie to do końca możliwe. Chciałbym się nauczyć z nim tak rozmawiać, żebyśmy więcej potrafili sobie wzajemnie przekazać. To tyle... - Ładnie i słusznie prawicie, panie szwagrze. - W głosie Anny dało się słyszeć wyragpą ulgę. - Dzięki. Może nawet uszyję mu tę sukienkę... - Jakby zmienił zdanie, mamy chyba w domu jakiś mało używany garniturek. No, na mnie już pora. - Nie spróbujesz mojej fasolki? - Może troszkę, ale zaraz mam pociąg. Masz może coś do czytania na drogę? - „Naszą Polskę"? - Jacek rzucił jej prowokacyjne spojrzenie i napełnił miseczkę Jaśkiem skąpanym w gęstym, ostrym sosie. - Dziękuję, mam w domu. Nie znajdziesz czegoś równie głupiego? - Arlekin? - Nie żartuj, masz? 69 - Pewnie, jako gospodyni domowa... Sięgnął na lodówkę i zza koszyka na zakupy wyciągnął nieduży tomik. - Biorę. - Anna już nakładała żakiet. - Pyszna ta fasolka, musisz dać mi przepis. Wiesz, chyba marnowałeś się przez te lata na uniwersytecie. Która to godzina? Jeszcze mam chwilę czasu, zanim dzieci wrócą ze szkoły i zacznie się wielka bitwa o komputer. Jacek zasiadł przed monitorem i wgrał plik „ety-ka2.doc". To miał być drugi rozdział książki, która stanowiła usprawiedliwienie jego czasowej, jak miał nadzieję, bezczynności zawodowej, a może w ogóle jego istnienia. „Dyskurs moralny w kontekście nieoznaczoności. Imperatyw kategoryczny Kanta a postmodernizm" - zabłysnął na ekranie tytuł i niestety nic więcej. Jacek ponuro gapił się w monitor. Jaki to właściwie ma sens i kogo to może obchodzić? Wszystko trzeba napisać inaczej. Może powinna to być popularna powieść dla dorastających panienek albo zbiór krótkich przypowiastek? Najlepiej jakaś tajemnicza historia o duchach. Coś, co czytaliby zwykli ludzie, śmiejąc się i płacząc, a nie garstka specjalistów, kręcących nosami: ach, jakie to wtórne i eklektyczne... O, tu mam taki dobry klawisz, „del". Po chwili wahania „wykitował się", jak mawiał Józinek, z edytora i, sam nie wiedząc kiedy, włączył grę „Poszukiwacze min". Bach, bach, bach - zaznaczał z niesłychaną szybkością miny i niebawem, po 70 raz pierwszy od tygodni, udało mu się wpisać na listę rekordów. Jestem dzisiaj w dobrej formie, pomyślał. Szkoda zmarnować taki dzień. Wrócił do edytora i utworzył nowy plik. Przyniósł sobie szklankę piwa, upił łyk i jego palce, tak jakby kierowała nimi jakaś obca wola, uderzyły w klawisze. „Okulary", napisał, sam nie wiedząc, dokąd go to zaprowadzi. ¦ ¦ r Okuł ary (bajka) Na początku, a nawet jeszcze dużo, dużo, dużo wcześniej, kiedy nie było na świecie ani ludzi, ani zwierząt, ani nawet świata, kiedy nie istniał jeszcze czas, a więc nic nie miało początku ani końca, nagle, nie wiadomo skąd, ponieważ nie było ani wschodu, ani zachodu, ani północy, ani południa, ani w ogóle żadnego kierunku i nic nie znajdowało się na górze ani na dole, nie wiadomo jak pojawiła się Złota Formuła. Złota Formuła była bardzo śliczna, symetryczna i matematyczna, była jeszcze piękniejsza niż E = mc2, no i była samicą. Nic jej nie brakowało ani też niczego nie miała w nadmiarze, a jednak czuła się nieszczęśliwa, ponieważ nie było nikogo, kto mógłby ją zrozumieć. Oak każde nie zrozumiane stworzenie, postanowiła więc zająć się własnym wnętrzem. Najpierw dokonała jednego przekształcenia, potem drugiego i tak jej się to spodobało, że krok po kroku zmieniła się w niezwykle zawiły układ równań. Ale i tego było jej mało. Ach, jak jestem skomplikowana, jęczała i rozkładała się dalej na czynniki, całkowała i transformowała. Dorobiła sobie dziedzinę, później podzieliła ją na zbiory, te zbiory na podzbiory, a podzbiory na elementy. Cyfry i litery wypełniły ją jak ikra łososia, aż poczuła, że za chwilę pęknie, rozpadnie się na pojedyncze symbole, których już nikt nigdy nie zbierze w pierwotny, elegancki i cudownie prosty kształt. Ostatkiem sił stworzyła więc rozum, lecz był on zbyt słaby, by utrzymać się w pustce. Bulgotał, rozlewał się i nie potrafił się skupić. Stworzyła więc dla niego naczynie - człowieka. Niestety, była już bardzo osłabiona i naczynie wyszło niezbyt piękne, niedoskonałe, potrzeba mu było aż całego świata, aby mogło istnieć. Zbudowała więc świat i już, już miała rozlecieć się na kawałki, kiedy spostrzegła swój błąd: człowiek był ślepy jak kret. Chodził tam i sam, tu pomacał, tam powąchał, czasem sobie pochędożył, ale niczego nie dostrzegał ani nie rozumiał. - To już ostatnia rzecz, którą mogę dla ciebie zrobić -wyszeptała do swego dzieła Stworzycielka i spuściła z nieba okulary, po parze dla*"*ażdego człowieka, który kiedykolwiek miał się narodzić na Ziemi. - Jeśli dobrze je wykorzystasz, kiedyś znowu mnie zobaczysz, a wtedy odrodzę się i świat na wieki będzie mną, tobą i rozumem. - Tak powiedziała, ale nie wiadomo, czy ktokolwiek ją usłyszał. Potem zrobiła wielkie „bang!" i rozpadła się na litery i cyfry, które złotym deszczem spadły na świat i przeniknęły jego istotę. A człowiek? Podniósł swoje okulary z ziemi, ale niewiele przez nie zobaczył, bo całe szkła zasmarowane były błotem. Zaczął więc je czyścić - najpierw trawą, a następnie rękawem surduta. Niezbyt to jednak pomagało - widziana przez nie rzeczywistość wciąż wydawała się szara i zamazana. I wówczas niektórzy ludzie, zmęczeni szarością świata, zaczęli malować szybki swoich okularów: ozdabiać je wizerunkami smoków, gryfów, wypełnionych 72 73 kwiatami edenów... Zamieniali je w kolorowe witraże, przedstawiające święte o wysmukłych stopach i dłoniach. Powstawały cechy rzemieślników zajmujących się doskonaleniem form zdobniczych, a najbardziej udane okulary albo po prostu te, do których byli najbardziej przywiązani, rodzice pozostawiali w spadku swoim dzieciom, a te dzieci swoim dzieciom. I w końcu prawie każdy widział świat inaczej, a ludzie zaczęli się bić między sobą o to, przez czyje okulary lepiej widać. Zapomniano o Złotej Formule, a obrazki mylono z rzeczywistością. I było tak, dopóki nie narodził się Mistrz Kantezjusz, założyciel cechu wytwórców szmatek do czyszczenia okularów. Od tego czasu kolejne pokolenia mistrzów i czeladników pracowały nad wymyśleniem szmatki idealnej, a nazywano ją Metodą. Metoda była coraz to doskonalsza i doskonalsza, aż wreszcie przybrała nowe imię: Metoda Naukowa. Wówczas pewien profesor z siwą brodą wyczyścił nią swoje okulary, nałożył je na wielki zatabaczony nos i dostrzegł migającą w oddali Złotą Formułę. - Tu cię mam! Rozumiem! - zakrzyknął i wyciągnął dłoń. Lecz to, co uchwycił, wydawało się jedynie utkanym z powietrza mirażem. Fatamorganą. - Miałaś być twarda, najtwardsza ze wszystkiego na świecie - dziwił się, patrząc na swoje puste ręce. Formuła, która jako fatamorgana nie mogła mówić, machając lewą stroną równania nakazała profesorowi obejrzeć się. Odwrócił głowę i zobaczył kłębiący się tłum ludzi. , Ludzie ci krzyczeli coś do siebie, tłukli się po głowach, zdzierali z cudzych nosów okulary i usiłowali siłą nałożyć innym własne szkła. Profesor i jego przyjaciele w czystych okularach stanowili ledwie garstkę, maleńką wysepkę w tym morzu chaosu. Co chwilę ktoś rzucał w ich stronę jajkiem albo zgniłym pomidorem. 74 - Zanim będę mógł cię uchwycić, muszę jeszcze 1ch wszystkich zrozumieć? - zgadywał profesor. Formuła skinęła złotym parametrem i rozwiała się we mgle. Gdyby mogła mówić, dodałaby: „I polubić, choć wydaje się to prawie niemożliwe". ŚWIĘTO DUCHÓW Mirka leżała zwinięta w kłębek, rozkoszując się tą chwilą, kiedy to już nie spała, a jeszcze się nie obudziła. Przeciągnęła się leciutko, ale już to wystarczyło, aby Belmondo przegalopował z głośnym mruczeniem po ich tapczanie i zaczął ocierać się nosem o jej ucho... Psik, kocurze, nie widzisz, że jeszcze śpię. Wsunęła stopę pod kołdrę Jacka i poszukała jego stopy. Delikatnie połaskotała go w podeszwę. Mruknął coś sennie i przysunął się do niej. Zaczęła szukać jego drugiej stopy, lecz bezskutecznie. - Gdzie masz drugą nogę? - dał się słyszeć jej rozżalony szept. - Poszła na spacer, rybko. Trzeba już wstawać? - Przynajmniej ja powinnam. Chcę zdążyć do Łodzi na wczesny obiad, a jak wiesz, maluch nie jest najszybszym samochodem na świecie. - Może pojechałabyś pociągiem? Popatrz, jaka chlapa, na szosie może być cholernie ślisko i duży ruch. - W pociągu też będzie ścisk, a taka jazda to dla mnie odpoczynek. Lubię prowadzić. 76 - No dobrze, tylko obiecaj mi, że będziesz uważać. - Jacek wciąż nie miał zaufania do świeżych umiejętności swojej żony. Mirka zrobiła prawo jazdy dopiero pół roku temu, kiedy postanowiła znaleźć nową pracę. - Jeśli już jesteś dzisiaj taki dobry, to może przyniósłbyś mi śniadanie do łóżka? - zaryzykowała nietypową prośbę. - Już się robi, królowo! - Pochylił się nad nią i pocałował w czubek nosa. - Na co masz ochotę? - Na tatara i setę. - Nie ma mowy. Co powiesz na kiełki i sok z pokrzywy? - Błeeee... - Leż tu spokojnie, a ja pomyślę o czymś kompromisowym. Jacek, siedząc na tapczanie, zrobił parę głębokich skłonów. Za ostatnim razem udało mu się nawet dotknąć głową kolan. Przeciągnął się kilka razy, biorąc głęboki oddech, i po chwili był już na nogach. W kuchni zastał bosego Józinka w piżamie, wgapio-nego w telewizor i wpychającego sobie do ust kromkę chleba ociekającą keczupem. Keczup spływał mu po brodzie i kapał na spodnie. - Ile razy ci mówiłem, że najpierw masz się umyć, potem ubrać, a dopiero... - Już... Przecież widzisz, że oglądam telewizję... Jacek rzucił okiem na ekran. Ksiądz-równiacha z katolickiego programu dla najmłodszych ze słodkim uśmiechem opowiadał dzieciom o Sądzie Ostatecznym. 77 - O Apokalipsie też było? - O żadnym klipsie nie było, dziś nie będzie klipów, bo jest święto trupa. - Józinek ziewnął, od rana był nie w humorze. - Wstałeś lewą nogą? - Nie, ale nie chcę iść na cmentarz... - Chcesz, tylko o tym nie wiesz. A na razie marzysz, żeby się nareszcie ubrać. I to ciepło! Józinek otarł usta rękawem piżamy, pozostawiając na nim pomarańczowe smugi, i poczłapał do łazienki. Mamy pralkę, nie będę denerwował się drobiazgami, powtórzył sobie trzy razy szeptem Jacek. Zaparzył kawę, nalał do kubka i postawił na tacy. Obok znalazła się szklanka z sokiem pomarańczowym i dwie kanapki z pastą jajeczną, przybrane ogórkiem, pomidorem i koperkiem. Po namyśle dodał jeszcze pojemniczek z owocowym jogurtem. W końcu nie co dzień robi się komuś śniadanie do łóżka. Poprzedni raz to było... no tak, chyba dwa lata temu, kiedy Mirka była chora. Powinienem częściej to robić, pomyślał, to takie miłe. Może wtedy i ja kiedyś dostanę? Idąc z tacą, kopnął w drzwi pokoju Marty. - Pobudka! Dzień Wszystkich Świętych od lat wyglądał mniej więcej tak samo. Mirka jechała do Łodzi i po obiedzie -bo wcześniej Anna odwiedzała z Karolem groby rodzinne Weberów - szły z siostrą na cmentarz. Jacek pakował do torby grabki, szczotki, szmaty i wlokąc za sobą 78 ociągające się dzieci jechał na Bródno, na grób swego nieżyjącego prawie od dwudziestu lat ojca. Kiedy docierali na miejsce, zastawali wysprzątany aż do błysku grobowiec, nad którym stała matka Jacka w futrze. Był to bowiem pierwszy dzień w roku, w którym zwykła je była nakładać. Miała zasznurowane wargi i cała spływała potem. - Mamo, nie trzeba było... Przecież dzwoniłem do ciebie wczoraj, mówiłem ci, że ja posprzątam. -Kto szybko daje, dwa razy daje. Ile czasu miałam stać nad tym brudnym, smutnym grobem? - Mówiłem, że nie zdążymy na dziesiątą. Nie moglibyśmy się spotykać trochę później? W tym roku Jacek postanowił, że będzie inaczej. Zadzwonił wczoraj wieczorem do matki i powiedział: - Spotykamy się przy grobie tatusia o dwunastej i chciałbym, żebyśmy po raz pierwszy od latLp powspominali, zamiast kłócić się o sprzątanie. Potem zapraszamy cię na obiad - po czym szybko odłożył słuchawkę. Nie bardzo wierzył, żeby to się udało, szczególnie by udało się ominąć coroczny obiad u matki z nieśmiertelnym schabowym i rozmowami o szkodliwości wegetarianizmu, ale zadecydował, że warto spróbować. Mirka w świetnym humorze wybierała kasety do słuchania w samochodzie. - Myślałem, że to święto duchów i zadumy. - Jacka dręczyła potrzeba spójności. - Masz rację, ale cieszę się na ten wyjazd. Stęskniłam się za Anną i jej dzieciakami. Poza tym pierwszy raz jadę sama tak daleko samochodem, więc jestem trochę podniecona. - Nic nie mówię. - To dobrze. Jeśli się pośpieszycie, podrzucę was do autobusu na plac Narutowicza. Nie będziecie musieli się przesiadać. - Naprawdę niepotrzebnie, poradzimy sobie. - To tylko chwilka, a wam będzie wygodniej. Zarządź zbiórkę. - Marta, zostawjużten komputer, Józinku, ubieraj się! Chwilę tylko zabrała im z góry skazana na porażkę walka z Józjnkiem, który postanowił ubrać się w wielką czarną kurtkę z jaskrawożółtym napisem „acid" na plecach. - Skąd to dziecko ma takie ciuchy? - zdziwiła się Mirka. - Od twojej niewyjętej siostrzyczki. - Aha. ciekawe, co twoja mama na to powie? - Pewr»o będzie tak zmęczona szorowaniem płyty, że nie zau\vaży, więc niech się dzieciak ubierze, jak chce. - Jacek postanowił machnąć ręką na szczegóły. A Józi-nek, korzystając z ogólnej atmosfery permisywizmu, przekręcił swoją ukochaną bejsbolową czapkę daszkiem do tyłu. Marta postępowała z nogi na nogę. - Chodźmy już, im prędzej wyjdziemy, tym prędzej wrócimy. - Pa, kochani, pewno będę późno. 80 Z trudem gramolili się z malucha. - A może zostaniesz tam do jutra? Nie chcę, żebyś jechała po ciemku. - Rano muszę być w Warszawie. - To pozdrów Annę i powiedz jej, jak bardzo żałuję, że nie poznałem tej jej Pameli Anderson. - Właśnie, takie sprawy zawsze ja muszę załatwiać. - W głosie Mirki zabrzmiał wyrzut. To na nią ostatecznie spadł obowiązek rozmowy z katechetką, który zresztą nie okazał się taki przykry. Józinek zaczął już przygotowywać się do chrztu. - Bo ja jestem bardzo nieśmiały. Szerokiej drogi. -Jacek zatrzasnął drzwiczki samochodu. Stanęli na przystanku, w tłumie ludzi objuczonych chryzantemami i torbami pełnymi zniczy. - Dlaczego nie moglibyśmy ia™ pojechać jakiegokolwiek innego dnia? - westchnęła Marta. Józinek chodził wzdłuż przystanku, podśpiewując coś pod nosem. - Sam się nad tym zastanawiam. Mojemu ojcu chyba jest wszystko jedno, ale dla babci to ważne. - A może ona przychodzi o świcie i czyści ten grób, ho myśli, że to jest ważne dla ciebie? - W pewnym sensie masz rację. Wszyscy robimy i oś, bo robią to inni, tak jakbyśmy publicznie oświadczali: jesteśmy razem z wami, należymy do kultury, w której szanuje się zmarłych. - Jacek chwycił córkę za 11 kaw. - Ciii... Chodźmy posłuchać, co on tam sobie piewa. - Niepostrzeżenie ruszyli za Józinkiem. 81 Na Bródnie jest nudno, na nudnie jest brudno, paskudnie i smutno. Na smutnie jest brudno... Odwrócił się gwałtownie. - Nie podsłuchujcie! - A co to za pieśń? - To będzie rap na dzień trupa, ale jeszcze nie jest gotowy. Tłum popchnął ich w kierunku autobusu, podjeżdżającego właśnie na przystanek. Deszcz, który jakiś czas temu przestał padać, zaciął nagle drobnym kapuśniaczkiem. Mirka z trudem przebijała się przez zatłoczone ulice w kierunku alei Krakowskiej. Byle wyjechać z miasta na szosę katowicką i choć trochę się rozpędzić, o ile maluchem jest to w ogóle możliwe. Muszę pomyśleć o nowym samochodzie. Roześmiała się cichutko. Kiedy wyszła za mąż za Jacka, mówiła: „Musimy pomyśleć o samochodzie". Potem, kiedy urodziła się Marta, zaczęła mówić: „Musisz pomyśleć o samochodzie", a dziś, proszę bardzo - „JA pomyślę". Lubiła to „ja". Nie przypuszczała nawet, że praca w dziale badania rynku i marketingu zagranicznej firmy da jej jako niespełnionemu naukow-cowi-socjologowi aż tyle satysfakcji. Po raz pierwszy w życiu wyniki jej badań i analizy były czytane i brane pod uwagę. Po raz pierwszy też czuła się za nie naprawdę odpowiedzialna. Jeśli okazałyby się błędne, żegnaj, świet- 82 nie płatna praco! Oczywiście, ciekawiej było badać opinie ludzi o przemianach demokratycznych niż o podpaskach, ale coraz częściej przyłapywała się na myśli, że przynajmniej dla kobiet dobre podpaski są ważniejsze od najlepszej demokracji. Zresztą to, co ludzie myśleli o polityce, nikogo w istocie nie obchodziło. Że było tak za komuny, to jasne, ale później niewiele się zmieniło. Politycy korzystali z badań socjologicznych tak jak pijak z latarni - nie szukali w nich światła, tylko oparcia. Cudowna też była osiągnięta wreszcie po czterdziestce niezależność finansowa. W ich domu zawsze wszystkie pieniądze były wspólne. Wkładało się je do metalowego pudełka po herbacie, ze śmiesznym obrazkiem na wieczku, przedstawiającym wielkiego Chińczyka i maleńką pagodę, i wydawało się w miarę potrzeby. Dziś jednak Mirka z cała^pewnościa wiedziała, że nie jest bez znaczenia, kto je tam wkłada. Nie mówiąc już o tym, że nie zawsze wszystkie donosiła do domu i nie musiała się nikomu z tego tłumaczyć. Mogła po prostu wejść do sklepu i kupić sobie cudowny sweter, który uśmiechnął się do niej z wystawy. Pogładziła miękki miodowy splot. Jej ostatni zakup, za dwa miliony. Rok temu, gdyby wydała taką sumę na niezbyt potrzebny ciuch, należałoby przypuścić, że zwariowała, a teraz uważała, że po prostu jej się to należy. Minęła Janki, na drodze zrobiło się luźniej. Przed bramą cmentarza kłębił się dziki tłum. Pomagając sobie łokciami, ludzie przedzierali się pomiędzy 83 stoiskami z kwiatami, jedliną, zniczami, loteryjkami, między sprzedawcami gumy do żucia i pańskiej skórki, a nawet balonów i kolorowych wiatraczków. - Kupcy w świątyni - warknął Jacek. - Przydałby się tu jakiś Pan Jezus z batem. Po czym rzucili się w wir zakupów. Za bramą było już nieco mniej tłoczno. Józinek trzymał teraz w ręku torbę ze zniczami, Marta zielone gałązki, a Jacek doniczki z brązowo-złocistymi chryzantemami. - Niesiemy ofiary na groby przodków - skomentowała Marta. - Czuję się, jakbym należała do któregoś z tych prymitywnych ludów. Zdaje się, że nawet w grobach neandertalczyków znajdowano ślady takich ofiar. - I o czym twoim zdaniem to świadczy? - Jacek pasjami lubił takie dysputy. - Że mamy do czynienia z prymitywnym zwyczajem, który powinniśmy porzucić? A może to nasza cecha? Człowiek jest zwierzęciem, które czci swoich przodków. W takim razie neandertalczyk byłby, pomimo wszystkich biologicznych różnic, człowiekiem. - Mnie raczej zastanawia sens takich zachowań tu i teraz, dla nas. Marta niedawno odkryła, że antropologia kultury to nie tylko dziedzina zajmująca się małymi społeczeństwami, żyjącymi gdzieś na obrzeżach cywilizacji, ich zwyczajami i instytucjami. W ten sam sposób można patrzeć na własne społeczeństwo. Przyglądać się, jak kultura odciska się w nas niby foremka w piasku. 84 - Myślę, że jest nadal taki sam jak dla neandertalczyka, który cierpiał z powodu straty bliskiej mu neandertal-ki, a jednocześnie pierwszy raz uświadomił sobie, że i on umrze. I poczuł straszny lęk. Sądzę, że był to zwrotny moment w historii - kiedy człowiek po raz pierwszy pojął nieuchronność śmierci. Od tego czasu boimy się śmierci i na tysiące sposobów próbujemy ten lęk oswoić. Stąd religia, filozofia, a może i cała cywilizacja. Postęp i pośpiech wynikające z pragnienia, by zdążyć przed końcem. - Psychologizujesz, tato. To obyczaj, pewien rytuał, zrozumiały, jeżeli wierzymy w życie pozagrobowe. A wszystko po to, by utrzymać kontakt z tymi, którzy umarli, ale w jakiś sposób wciąż są obecni. Jeśli jednak po śmierci nie ma już nic, to jaki to ma sens? - Jest zupełnie odwrotnie, niż sądzisz, moja droga. Wciąż poruszali się dość pow,ft|i główną aleją. Tylko Józinek wysforował się do przodu, ślizgając się na mokrych liściach. Jacek przybrał swój mentorski ton i ciągnął dalej: - To nie jest tak, że ponieważ istnieją duchy przodków, to istniejąteż rytuały, które pozwalają nam się z nimi komunikować. Właśnie te obyczaje, nasze zachowania, pamięć, zwracanie się z różnymi sprawami do zmarłych utrzymują ich w pewnej formie istnienia. Człowiek prymitywny nazywa te formy duchem, d uszą czy czym tam jeszcze. My, ludzie cywilizowani, wiemy, jak jest naprawdę. - Ty zawsze wiesz, jak jest naprawdę, ale czy wiesz, gdzie powinniśmy skręcić? - Marta przywołała ojca do rzeczywistości. 85 Rozejrzał się wkoło i podniósł kołnierz kurtki. - Ale dzisiaj ziąb. Skręcamy w najbliższą alejkę w prawo! - zawołał do Józinka. - No to już powiedz, jak jest naprawdę. - Tak naprawdę, to inny człowiek składa się z tego, co do nas mówi. - Ojej, ściemniasz, tato. - Posłuchaj, to nie jest wcale takie głupie, jak ci się wydaje. My zapamiętujemy to, co do nas mówi, i dopóki istnieje choćby w postaci błądzących w mózgu prądów, nadal jest człowiekiem - tyle że bez ciała. Nawet jeśli ktoś nie wierzy w duszę nieśmiertelną, może pragnąć takiego istnienia. A te rytuały, o których mówisz, podtrzymują je. Są wspólną własnością wielkich grup ludzi, jesteśmy do nich przymuszani od dzieciństwa i dzięki temu stanowią one taką instytucjonalną poręcz, 0 którą może oprzeć się nasza pamięć. Dziś idę z wami na grób mego ojca po to, abyście kiedyś, odwiedzając mój grób, przedłużyli moją egzystencję, choćby miała ona trwać tylko w waszych umysłach. A więc i dla mnie jest to sposób na wywinięcie się śmierci. - I co ty z tego będziesz miał, przecież ciebie już nie będzie? - Nie wiem, może troszkę będę. Wiesz, córeczko, jestem strasznie przywiązany do swego życia, ale najbardziej do mojego umysłu, do tego wszystkiego, co wiem 1 myślę. Chciałbym, aby przetrwał dłużej niż moje ciało, i nie widzę na to innego sposobu niż wasza pamięć albo pamięć zbiorowa, taka jak książki. - OK. Masz to u mnie, ale już skończmy tę rozmówi;. Nie chcę o tym myśleć - powiedziała zniecierpliwionym tonem Marta. Poczuła w gardle nieprzyjemną, wilgotną gulę. Tak naprawdę dużo bardziej bała się śmierci rodziców niż swojej własnej, choć starała się jak najrzadziej o tym myśleć. Przyśpieszyła kroku i dogoniła Józinka. Józinek uważnie przypatrywał się mijanym grobowcom. - A gdzie leżą ci, którzy pójdą do piekła? - Co??? - Tu wszędzie jest napisane Ś.P., świętej pamięci, oni chyba już są święci i po Sądzie Ostatecznym trafią do nieba, więc gdzie są ci, co pójdą do piekła? - Leżą na cmentarzu komunalnym, żydowskim, muzułmańskim, w piramidach, ziemnych kurhanach, zostali spaleni, a ich prochy wrzucono do Gangesu... - To musi być ich strasznie dużo, dużo więcej niż tych świętych? - Ci tutaj też nie mają żadnych gwarancji - wtrącił się do rozmowy Jacek, który właśnie dołączył do dzieci. - Pan Bóg jeszcze ich nie osądził. - Czyli tak z połowa f iuuu... do piekła. Będą smażyć się w smole? - domagał się precyzyjnych informacji Józinek. | - Nie jest to wykluczone. - To w niebie będzie dużo wolnego miejsca, a w piekle straszny tłok? I - A ty naprawdę wierzysz w niebo i piekło? 87 - W niebo tak, a w piekło? Nie wiem. - Twarz Józinka przybrała wyraz powagi. - Pani mówiła, że Pan Bóg jest bardzo dobry i wszystkich kocha, więc chyba nie mógłby większości ludzi posłać do piekła na zawsze. Może na parę lat, za karę, ale tak na zawsze... I jak wszystkich kocha, to znaczy, że nie tylko tych świętej pamięci... - Mam nadzieję. - Pytałam o to Annę w czasie wakacji - włączyła się Marta. - Powiedziała, że jej zdaniem do Boga prowadzą różne drogi, nie tylko ta wyznaczona przez Kościół katolicki, i że prawdziwy Kościół Chrystusa może mieć zupełnie inne granice niż ten, do którego wstępujemy poprzez chrzest. - Wygląda na to, że twoja ciotka na stare lata została heretyczką. - Nie wiem, powoływała się na jakichś księży, ale nie zapamiętałam ich nazwisk. Zamilkli i szli zamyśleni obok siebie. Widać już było ceglany cmentarny mur, obok którego pochowany był ojciec Jacka. - Kto pierwszy przy grobie! - Józinek ruszył biegiem. Jednak po kilku susach, kiedy odwrócił się za siebie i stwierdził, że nikt się z nim nie ściga, zwolnił. Szosa katowicka była prawie pusta. Widać wszyscy, którzy wybrali się dziś w podróż, wyruszyli wcześniej niż ja, pomyślała Mirka. Padał drobny deszcz, a szara mgła utrudniała widzenie. Mimo to czuła się za kierownicą pewnie i spokojnie. Nie obchodzę już urodzin, częściej mówię o pogodzie... - śpiewała Renata Przemyk. Co taka młoda osóbka może o tym wiedzieć, wzruszyła ramionami Mirka. Nie czuła się stara, ale ostatnio setki razy słyszała, jaki to był cud, że w tym wieku udało się jej znaleźć jeszcze pracę, i to dobrze płatną. No tak, po czterdziestce szansę na rynku pracy, szczególnie kobiet, znacznie spadają, jako socjolog była tego świadoma. - To pewnie dlatego, że wciąż wyglądasz młodo i atrakcyjnie - powiedziała jej któraś z przyjaciółek. -Mają moje cv. z datą urodzenia - odparowała, ale kiedy przypomniała sobie swoją rozmowę kwalifikacyjną z przyszłym szefem, nie mogła wykluczyć i takiego motywu. Wolała jednak wierzyć, że zadecydowała znajomość angielskiego i to, żejjje bała się komputera. - Czas pomyśleć o tym, jak zestarzeć się z godnością - powiedziała na głos i zmieniła kasetę na Tinę Turner. Szosa przed nią była prawie pusta. Zaraz koło Rawy trzeba będzie zjechać z autostrady, a więc ostatnia okazja, żeby sprawdzić, na co stać maluszka. Jak dotąd, jeżdżąc tylko po mieście, nigdy tak naprawdę nie próbowała go rozpędzić. Przycisnęła pedał gazu i stary samochodzik, o dziwo, zaczął nabierać prędkości. Nagle poczuła, że koła przestały trzymać się szosy. Straciła panowanie nad kierownicą, maluch przeskoczył na drugą stronę autostrady i odwrócił się bokiem. Kątem oka zobaczyła jeszcze najeżdżającego na nią z prawej stro- 89 ny ogromnego tira. Nie usłyszała już huku, który potem nastąpił... Pierwsza dusza Mirki ubrana była w białą sukienkę do Pierwszej Komunii. Nie była to taka sukienka, jakie dziś szyje się małym dziewczynkom, taka, o której marzył Józinek. Nie przypominała w niczym strojnej sukni panny młodej. Była to po prostu zwyczajna, niczym nie ozdobiona kusa sukienczyna, zapinana z tyłu na siedem białych guziczków, obciągniętych tym samym materiałem, z jakiego uszyto sukienkę. Na nogach miała białe podkolanówki. - Mamo, proszę, ja chcę pończochy albo chociaż białe rajtuzy! - Małe dziewczynki chodzą w pod-kolanówkach, zobacz, jakie kupiłam ci śliczne czółenka. Prawie na obcasie. - Ale mamo, inne dziewczynki... - Co cię obchodzą inne dziewczynki, to komunia, a nie bal. - A wianek? - Wianek wybierzesz sobie, jaki będziesz chciała. No i gromnica. Pamiętaj, zachowaj tę świecę, może ktoś ci ją zapali, gdy będziesz umierała. Odgoni wtedy od ciebie wszystkie złe duchy. Mirka z płonącą gromnicą (gdzie ona teraz jest, chyba jeszcze ją mam, może leży w bieliźniarce?) szła ciemnym korytarzem. Wydawało się, że ciągnie się on w nieskończoność. Czuła lęk pomieszany z nadzieją. Panie, czy przyjmiesz mnie do siebie? Starałam się być dobra, ale nie słuchałam Cię... Na końcu korytarza dostrzegła groźną jasność. Druga dusza Mirki... druga dusza Mirki była częścią wszechświata. Nie wiedziała, że jest aż taka wielka! Mir- 90 ka żyła dotąd tylko w odrobinie tej duszy, odgrodzonej od całości, do której zawsze tęskniła, szczelnym murem ego. Teraz jej małe ja rozpękło się jak bańka mydlana i nie ograniczona już niczym dusza, której przez ułamek wieczności wydawało się, że jest Mirką, zlała się ze światem, rozpłynęła w kosmosie... Trzecia dusza Mirki przylepiona była do świata tysiącem przywiązań. Troską o dzieci, miłością do Jacka, planowanym jutro w pracy ważnym spotkaniem. No i kto rano nakarmi kota? Jednym słowem, trzecia dusza Mirki wcale nie była gotowa, żeby odejść... Trzecia dusza Mirki unosiła się nad grobem teścia, którego zresztą ledwo zdążyła poznać. Tato, jesteś tu dziś? Chyba nie. Dlaczego nikt nie sprzątnął twego grobu, z trudem poznałam go pod tymi liśćmi i opadłymi gałęziami... Coś te opowieści Jacka o mamie, która o siódmej rano przychodzi, żeby posprzątać, nie do końca okazały się prawdziwe. O, ktoś nadchodzi, słyszę go wyraźnie. Tak, to mój Józinek. Coś podśpiewuje sobie, a raczej recytuje. Na Bródnie jest nudno, na nudnie jest smutno, na smutnie jest Bródno... Tu na górze chodzą ludzie, a na dole leżą ludzie, tym, co sobie chodzą, , w drogę już nie wchodzą. 91 Kiedyś ich lubili, lecz gdy się zepsuli i mówić przestali, w skrzynkach wylądowali. Żeby nie przeszkadzali, do ziemi ich zakopali, aby nie potykać się o skrzynki. Lubią tylko swoje znicze i wianki. Tylko patrzą innym na ręce, kto położył lepsze i więcej. Niezłe! Ciekawe, czy sam to wymyślił? O, widzę Jacka i Martę. A jednak! Babcia dała nam dziś szansę - mówi Jacek. Sprzątają grób. Okładają go zielonymi gałęziami, stawiają kwiaty i znicze. Żałuję, że nie poznałam nigdy dziadka - mówi Marta. Miał pięćdziesiąt sześć lat, kiedy umarł, nie był jeszcze bardzo stary. To był zawał, wszystko stało się tak nagle... Ale pamiętasz go ciągle? Coraz mniej wyraźnie. Trzecia dusza Mirki poczuła, że nie jest sama. Obok zaczął się krystalizować jakiś mglisty kształt. Cześć, teściu! - Czy mogę już zapalić znicze? - zapytał Józinek. - Może poczekamy z tym na babcię? Już powinna 92 być. - Jacek spojrzał w głąb alejki i dostrzegł zbliżającą się postać. Wyglądała znajomo, ale to przecież nie mogła być jego matka... Jednak to była ona. - Witajcie, kochani. Patrzycie, jakbyście zobaczyli ducha. Stała przed nimi krótko ostrzyżona siwa pani, w dżinsach i miękkiej zielonej kurtce z kapturem. - O mój Boże, co za zmiany! Gdzie mamy futro? - Futro jest strasznie ciężkie i, tak naprawdę, niewygodne. Poza tym tobie akurat nie muszę mówić, skąd się biorą karakuły. - Starsza pani figlarnie uśmiechnęła się do syna. - A skąd? - zapytał Józinek. - To skórki z nie narodzonych baranków, wyrwanych z brzuchów ich matek-owiec ^skwapliwie wyjaśnił Jacek. Na twarzy Józia pojawiło się przerażenie. Poszukał oparcia u babci. - Babciu, powiedz, że to nieprawda. - Prawda, ale nie trzeba było tego mówić aż tak brutalnie. - Z wyrzutem spojrzała na syna. - Przepraszam. Cieszę się, że tak dobrze dziś mama wygląda. - Postanowiłam przed śmiercią zmienić jeszcze coś w moim życiu, ale o tym możemy porozmawiać później. Rozumiem, że twoje zaproszenie na obiad jest aktualne? - Jasne! - Jacek spontanicznie ucałował matkę w policzek. 93 Stali wokół grobu, wpatrzeni w migocące płomyki świec, i nagle poczuli, że jest z nimi ktoś jeszcze... Nie wiedzieli, że... Ale czy muszą się dowiedzieć? ...maluch przeskoczył na drugą stronę autostrady i odwrócił się bokiem. Mirka gwałtownie, chyba zbyt gwałtownie, zakręciła kierownicą w lewo i w ostatniej chwili, zanim zniosło ją poza pobocze, udało jej się zakręcić. Przyhamowała. Samochód toczył się jeszcze przez chwilę, aż w końcu stanął. Prawda, jakie to szczęście, że wprowadzono zakaz poruszania się po drogach ciężarówek w weekendy i święta? Na szosie nie było żadnego tira. Jakimś cudownym zrządzeniem losu, mimo święta, była zupełnie pusta. Mirka siedziała więc cała i zdrowa w samochodzie, oddychając głęboko. Kiedy poczuła, że ręce i kolana przestały jej się trząść, ostrożnie zawróciła i wolno ruszyła przed siebie... Nie przyznam się Jackowi, a już na pewno nie do tego, co widziałam przez ułamek sekundy, kiedy wydawało mi się, że za chwilę najedzie na mnie jakaś ciężarówa-monstrum. Muszę pomyśleć o nowym samochodzie! - Naleśniki były ekstra! Pierwszy raz w życiu jadłam naleśniki nadziewane soczewicą. I barszczyk, palce lizać. - Patrzcie państwo, Martunia coś pochwaliła! Może nagraj mi to na kasecie, będę sobie puszczał od czasu 94 do czasu. - Jacek skwitował pochwały żartem, ale widać było, że jest dumny z siebie. - Ja tam wolę schabowego. A co będzie na deser? - Józio kręcił się na krześle. - Zbierz naczynia ze stołu, to zobaczysz. - Nie chce mi się... Mama Jacka zerwała się od stołu. - Siedźcie, ja posprzątam... - Mamo, proszę, Józio to zrobi. Józio zaczerwienił się i, już nie marudząc, odniósł naczynia do zlewu. - Pozmywam, ale po deserze. - Marta też postanowiła dołożyć się do rodzinnych popisów dobrej woli. Jacek wstał, wyjął coś z lodówki i zajął się rozkładaniem do miseczek. Po chwili na stole pojawiły się lody z owocami i z bitą śmietaną. ^^ - To jest lepsze od schabowego - łaskawie przyznał Józio. - A kto po obiedzie siada do komputera? - Ja! - krzyknęła Marta. - Ty rano siedziałaś. - Tylko chwilę. - Ale ja mam nową grę. - Ja też. - Ty? Przecież ty nie grasz. - Nie grałam. Dotąd. Za wiszącą w powietrzu kłótnię o komputer tak naprawdę odpowiedzialny był długowłosy Patyk. Onegdaj przepadła kn jakaś lekcja i mieli okienko. Marta nudziła 95 się jak mops czy też mopsica. Myślała o Marku i smętnie gapiła się w okno. Nagle ktoś podsunął jej książkę w kolorowej okładce. - Terry Pratchett, Świat dysku, seria Nowa Fantastyka - przeczytała. Podniosła głowę. - Po co podtykasz mi takie idiotyzmy, Patyku? Nie czytuję fantastyki. - Przejrzyj. Masz taką smutną minę, że może ci to dobrze zrobi. Posłusznie otworzyła książkę, żeby sobie oszczędzić rozmówek z tym przygłupem, i... nie wiadomo kiedy rozległ się dzwonek. - No i co? - Od razu wyrósł obok niej Patryk. - Idiotyczna książka, czysta strata czasu. - Ale śmiałaś się aż pięć razy. - Skąd wiesz, liczyłeś? - A żebyś wiedziała. Musiał się gapić na mnie cały czas. Zaczerwieniła się po uszy. - Dziękuję - powiedziała sztywno i podała mu książkę. - Nie chcesz jej pożyczyć? Zawahała się. - Bierz, a jeżeli uważasz, że to dla ciebie za mało ambitne, to mogę ci dodać jeszcze do niej grę komputerową, na razie Discworld I, a jak się wciągniesz, to dostaniesz i Discworld II. - Gra musi być jeszcze głupsza. - Z pewnością. I z pewnością nie potrafisz przejść jej sama bez hintów. - Czego? 96 - Podpowiedzi. No i dała się podpuścić jak przedszkolak - wzięła i książkę, i grę na CD. Książka pół biedy - przeczytała \i\ w jeden wieczór. Gorzej z grą. Wczoraj, po kilku godzinach zmagań, udało się jej znaleźć siatkę na motyle w poczekalni u psychiatry (pewnie zostawił ją tam jakiś pacjent) i przy jej pomocy złapała podrzucany przez kucharza naleśnik. Pozbawiony zajęcia kucharz opuścił kuchnię, a ona nareszcie mogła zabrać jego patelnię. Teraz do wykonania pierwszej części zadania brakowało jej już tylko oddechu smoka i właśnie na jego poszukiwania miała zamiar dziś wyruszyć... Jestem starsza, jestem mądrzejsza, gry to straszna strata czasu... - Dobrze już, siadaj - powiedziała smętnie do brata i zabrała się do zmywania garów. ^ - Hurrrra! Józio włożył na uszy słuchawki i całkowicie zatopił się w grze. Tylko od czasu do czasu wydawał bojowe okrzyki. Babcia podejrzliwie rzuciła okiem na ekran. - Co tam się, na Boga, dzieje? - Kung-fu albo inne karate. Mamy wnuk właśnie kogoś zamordował i głośno się cieszy - ze stoickim spokojem wyjaśnił jej Jacek. - I ty to akceptujesz? - Jacek spojrzał na matkę i wydało mu się, że jednak jest ubrana w karakuły. - Nie, ale co mam zrobić? - Przymknął oczy, żeby nie widzieć jej zaciśniętych warg. Wiem, wiem: myśmy cię inaczej wychowywali. 97 Spojrzał na nią. Miła starsza pani właśnie z uśmiechem sięgała po coś do torebki. - Nie wierzę własnym oczom! Co mama przyniosła? - Lekarz mi poradził. Powiedzmy, że to moje poobiednie lekarstwo. - Postawiła na stole płaską butelkę stocka. - Zażyjesz razem ze mną? - Z przyjemnością, tylko zaparzę kawę. Mama te chce? - Tego akurat lekarz mi zabronił, ale dzisiaj zrobię wyjątek. - I zdradzi mi mama wreszcie, skąd te zmiany? -Jacek napełnił koniakówki. Marta skończyła zmywanie i wymknęła się z kuchni do swego pokoju. - Powiedzmy, że widzisz przed sobą ducha. - Mamo, nie strasz mnie, a cóż to za żarty? - Jestem czystą projekcją twoich marzeń. Czy nie taka miałam być? Starsza pani w stylu sportowym, aktywna, zadowolona z życia, na luzie, jak wy to mówicie. Żadnych pretensji, żądań, oczekiwań... Chciałeś, to masz... I od razu jeszcze jedna dobra wiadomość. Na święta wyjeżdżam, tak że nie musicie spędzać ze mną Wigilii. - Chwileczkę, dokąd się mama wybiera? I co to za dziwna gra, którą mama ze mną prowadzi? - Jadę do Halusi Folkszpigel do Szwecji. Wiesz, że od lat mnie zapraszała. - Ale zawsze mówiła mama, że to za daleko, za drogo i że jest mama za stara... - Teraz już tak nie mówię. Zadowolony jesteś? Jacek nie mógł pozbierać myśli. Dopił koniak i nalał sobie drugi kieliszek. - Mnie też możesz dolać. Spojrzał na matkę. Jej oczy dziwnie błyszczały. To wszystko było jakieś podejrzane. Wychyliła kieliszek, jakby to była woda. - Taka starość jest w porządku, prawda? Nie wtrącam się, nie robię żadnych uwag. Jak z filmu. Żadnych dziwactw czy też, nie daj Boże, Alzheimera. Nie leżę sparaliżowana, robiąc pod siebie. Nic, ale to absolutnie nic nie jesteś mi winien. Takie słowo jak zobowiązanie zostało wykreślone ze wszystkich słowników świata. Jacek miał ochotę zawyć. Oczywiście, ten dzień nie mógł się dobrze skończyć. - Zawsze byłem za wszystko odpowj,edzialny. - Po co ja to mówię? Przecież i tak niczego to nie zmieni, pomyślał z goryczą. - Nie wiem, jak się to mamie udało zrobić, może to dlatego, że byłem jedynakiem, ale zawsze wiedziałem, jak wiele ode mnie zależy. Byłem chory - mama była nieszczęśliwa. Przynosiłem piątkę ze szkoły - radość. Byliśmy jak naczynia połączone. Później też. Od czasu śmierci ojca, a przecież to już dwadzieścia lat, nie rozmawiamy nigdy o niczym innym, tylko o tym, czy jesteś ze mnie zadowolona, czy nie. Ciągle czuję się jak wtedy, kiedy byłem małym chłopcem i przyszedłem do domu z rozciętą głową, a mama się tak strasznie popłakała. Wiesz, mamo, że kiedy w tym roku straciłem pracę, to moim największym problemem było to, że mama się zmartwi? 99 Jacek czuł, jak trzęsą i pocą mu się dłonie. Nie wiedział, co ma z nimi zrobić i gdzie ma podziać wzrok. W końcu zatrzymał go na kocie, który siedział na kuchennej szafce jak nieruchoma statuetka. W jego żółtych ślepiach, okrągłych jak latarki, odnalazł spokój. Wziął głęboki oddech. - Chyba już rozumiem, o co mamie chodzi. - Jacek starał się mówić spokojnie, lecz sam słyszał, że jego głos brzmi sztucznie. - Tym razem to jest gra pod tytułem: nie chcę ci sprawiać żadnego kłopotu, a jak przyjdzie czas, to skoczę z mostu. - Przerwał na chwilę, mnąc w rękach serwetkę. - Mamo, przecież mama nie jest jeszcze taka stara, nie ma jeszcze siedemdziesięciu lat, czuje się dobrze. Niech mama spróbuje mi zaufać. Kiedy mama będzie tego potrzebowała, będę przy mamie. Nawet jeśli to będzie Alzheimer. Ale na razie nie mogę znieść tego wiecznego poczucia winy. - Sam widzisz, synku: cokolwiek zrobię, zawsze jest źle. Jacek już wiedział, że matka za chwilę się rozpłacze. Pod stołem zacisnął dłonie w pięści. - Mamo, proszę... Wstała gwałtownie. - Muszę iść na chwilę do łazienki i zbieram się do domu. Nie będę wam dłużej przeszkadzać. Jacek próbował zaprotestować, w końcu z westchnieniem nalał sobie do kieliszka resztę koniaku. Smętnie popatrzył na pustą butelkę. Jak już się tak starała, to mogła kupić dużą butelkę, a nie piersiówkę. 100 Po kwadransie usłyszał ją w korytarzu: - Wychodzę już, nie pożegnacie się ze mną? Jacek podniósł się z krzesła, podszedł do komputera i ściągnął Józinkowi słuchawki z uszu. - Chodź, pożegnasz się z babcią. Stała już przy wyjściu - umalowana, uczesana i spokojna. Jacek podał jej futro z karakułów. Ucałowała Martę i Józia, położyła dłoń na klamce i odwróciła się do Jacka. - Ale do Szwecji naprawdę pojadę. Już mam bilet. - Właściwie wolę babcię w futrze niż w tej głupiej kurtce - powiedział Józio, kiedy zamknęły się za nią drzwi. Jacek nerwowo kręcił się po kuchni. Przygotował na następny dzień kopytka z ziemniaków, które zostały z obiadu, wymył naczynia, zlewjDrzetarł nawet podłogę w kuchni, a teraz nie mógł znaleźć sobie miejsca. Było już dobrze po jedenastej. Czemu ta Marta wciąż tkwi przy komputerze? - Nie masz jutro szkoły? - warknął. - Mam, już idę się myć. Wyluzuj się. - Marta jak zaczarowana wpatrywała się w ekran. - Co ty tam robisz, nigdy dotąd nie siedziałaś tyle przy komputrze. A teraz nie dość, że ciągle coś piszesz, to jeszcze bawisz się w jakieś idiotyczne gry! - zrzędził Jacek. Zawsze jak jestem z jakiegoś powodu zdenerwowany, na przykład Mirka się spóźnia, zaczynam czepiać się dzieciaków, pomyślał samokrytycznie. 101 - Właśnie udało mi się przy pomocy specjalnego detektora odnaleźć smoka i dostałam od niego całe złoto królestwa. - W głosie Marty słychać było dziecinne podniecenie. - Za to złoto jeden facet dał mi złotego banana, którym zatykał sobie ucho, a za banana małpa--bibliotekarz otworzyła mi drogę do przeszłości i... - Córko, co ty bredzisz? Może masz gorączkę? Nic z tego wszystkiego nie rozumiem! O tempora, o mores! - Gadasz jak tata Borejko. - Marta z niesmakiem spojrzała na ojca. - Nie wiem, o czym mówisz, ale podejrzewam, że chcesz mnie obrazić. Pora do łóżka, moja panno! ¦ Marta z ociąganiem wyłączyła komputer. Czy on wciąż musi traktować mnie jak dziecko? Co z tą Mirką, już prawie dwunasta. Nareszcie szczęknęły drzwi. - Jesteś. Już się trochę niepokoiłem. - Jacek pocałował żonę w policzek. - Zasiedziałam się przy kolacji, a potem bardzo wolno jechałam. Wiesz, jest ciemno i mokro. Marzę o gorącej wannie. - To biegnij do łazienki, a ja czekam na ciebie w łóżku. Powiedz tylko, co tam słychać w Łodzi? - Jak zawsze Anna zaprasza nas na Wigilię, ale rozumiem, że ze względu na twoją mamę... - Mirka wymownie spojrzała na męża. - Wyobraź sobie, że w tym roku tam pojedziemy! Cieszysz się? 102 - Jak to zrobiłeś? - Samo się zrobiło, idź już się kąpać. Jacek postanowił poszukać na dobranoc jakieś płyty i pomyślał, że wyjątkowo powinna to być jedna z ich ulubionych czarnych płyt, których ostatnio prawie nie słuchali. Może „Rain Dogs" Toma Waitsa? - Znam tę piosenkę - powiedziała Mirka, moszcząc się na tapczanie. - To Cemetery Polka, polka cmentarna, niezły wybór na dziś. A ten rap Józinka nawet mi się spodobał. - Jaki rap??? On nam go w końcu nie zaśpiewał! A ty, skąd ty... - Śpijmy już, kochanie, gaszę światło... Jacek przytulił się do pleców żony i objął ją ramieniem. - A co byś powiedziała na odrob*inę miłości? - Jestem strasznie zmęczona, Jacusiu. Odłóżmy to na jutro. - Ale dziś jest taki dobry dzień... Nie sądzisz, że ierć i seks to bliscy krewni... - Raczej odwieczni antagoniści. Aaaa, kotki dwa... - W takim razie powiem ci na dobranoc wierszyk: Thanatos i Eros w jednym stali domku, Eros na górze, Tanathos na dole. Thanatos spokojny, nie wadzi nikomu, Eros najdziksze wyprawia swawole... i I File Ldjj Jfem Inserl Fjwwt lotis Drogi Panie Jacku! Zapewne zdziwi Pana mój list, nie mówiąc już o sposobie, w jaki do Pana dotrze. Niestety, nie mam innego wyjścia! Proszę dobrze mnie zrozumieć: nie chodzi mi o to, aby Pana przestraszyć, a jedynie by skłonić do współpracy. Wyznają szczerze, że długo zastanawiałem się, zanim podjąłem decyzję, by zwrócić się w tej sprawie właśnie do Pana, ale ostatecznie uznałem, że ze wszystkich zaangażowanych w tę historię osób jest Pan, przynajmniej potencjalnie, najrozsądniejszy. I proszę potraktować to jako szczery komplement! Zastanawiałem się też, czy nie pozostawić spraw ich własnemu biegowi, ale dłużej nie mogę milczeć! Już dobermanica wabiąca się Spinoza poważnie mnie wzburzyła. Spinoza, choć Żyd, był bardzo przyzwoitym i ciężko pracującym człowiekiem, którego dramatyczna historia doprawdy nie powinna skłaniać nikogo do żartów. Zresztą dobermanka tak naprawdę była psem i nazywała się Spinacz, więc po co te kłamstwa? Żeby zasugerować pewne podobieństwo poglądów Marka do koncepcji Barucha Spinozy? Drogi Panie, moim zdaniem tego nie wolno robić. To wszystko należy usytuować w pewnym kontekście historii filozofii, podać daty urodzenia i śmierci, przybliżyć życiorys, streścić poglądy. Tak powinna wyglądać edukacja, a nie jakieś sentymentalne historyjki o kotkach i dowcipkowanie. Szkoła, dyscyplina, systematyczny wykład faktów - to jest dziś potrzebne młodym ludziom, a nie jakieś zamieszanie w głowach! Z tym Kantezjuszem też się Pan nie popisał. Myśli Pan, że wolno tak Kartezjusza razem z Kantem wsadzać do jednej bajki, ośmieszyć, obrzucić zgniłymi pomidorami i nawet słowem nie wspomnieć o Oświeceniu? Zanim przejdzie się, oczywiście, do krytyki jego nieszczęsnego dziedzictwa. Panie Jacku, proszę się uczciwie zastanowić, komu to wszystko ma właściwie służyć? Szczególnie podejrzana wydaje się historia o drugiej duszy Mirki. Toż to jakiś buddyzm i New Age, a wie Pan dobrze, że wszystko to ostatecznie kończy się w satanistycznych sektach. Jestem doprawdy oburzony. I wreszcie Eros i Thanatos. Wie Pan równie dobrze jak ja,**e ma to coś wspólnego z Freudem, a Freud, powiedzmy sobie szczerze, był to świntuch i erotoman. Dobrze, że pani Mirosława zachowała się odpowiedzialnie i powściągliwie, bo inaczej strach pomyśleć, co by się dalej działo, bo na pewno nie chodziło o prokreację! Jakby mało jeszcze było tych żartów na cmentarzu. Dzień trupa! Jakież to niesmaczne. I ja, i Pan - jako ludzie wykształceni i kulturalni - wiemy przecież, że z pewnych rzeczy się nie żartuje. Na przykład z matki. I jak to w końcu jest - przyszła w kurtce, wyszła w futrze, skąd się ono tam wzięło? Panie Jacku, ma Pan przecież jakiś wpływ na to, co się dzieje w powieści, proszę więc, aby zechciał Pan go wykorzystać w bardziej odpowiedzialny sposób. Jeszcze nie tak dawno był Pan przecież nauczycielem akademickim, 104 105 - Właśnie uH~l detekt- „te dui° ?a^ we Jedziemy na święta do Łodzi. Będziemy mogli się zobaczyć! Irochę się tego boję, ale, tak naprawdę, to nie mogę iię doczekać. To jeszcze dwa tygodnie. Marta lwa! Fermat Io<* Cororae Het) zko, to już tylko 13 dni! Nie bój się, mam pewien| nn, jak cię porwać od świątecznego stołu. li chodzi o twojego tatę, to rzeczywiście hipoteza miaru piwa wydaje mi się najbliższa prawdy. Powiedz czy on miał jakieś problemy z alkoholem? Nigdy mi o nie pisałaś. Nie wstydź się, to się zdarza w cpszych domach. Zdarzają się też różne inne paskudne y, dobrze zazwyczaj ukrywane przed otoczeniem. , brudy pierzemy we własj^m domu. Mógłbym coś o npisać, ale... wstydzę się. ę za tobą, Myszko - Marek a to zobowiązuje. Kończę z nadzieją, że weźmie Pan pod uwagę moje obiekcje i postara się, aby w przyszłości podobne fakty nie miały już miejsca. Szczerze oddany - Nad-Narrator PS Poza tym, jeśli wolno mi zwrócić Panu uwagę, za dużo Pan pije. Czy sądzi Pan, że jest to odpowiedni wzór dla Pańskiego syna, Józefka? N.N. HS-rJ :;::i Cześć Marku! i i Przeczytałeś plik, który ci dołączyłam ????????????? .:.;. Dziś po powrocie ze szkoły zastałam ojca siedzącego w ;¦: stuporze przed komputerem i wpatrzonego w ten list. Kiedy y:;;:mnie zobaczył, jakby nieco oprzytomniał i kazał mi go ;:j:: przeczytać. - Jak myślisz, skąd to się mogło wziąć? - );f zapytał. - Musiałeś to napisać - mówię mu, a on patrzy na mnie tak, jakby nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. - Nigdy w życiu czegoś takiego bym nie napisał - bełkocze. - Miałem nadzieję, że to jakiś twój plik wgrał się przez pomyłkę. Po prostu to nagle pojawiło się samo na ekranie. I co ty na to, kochany racjonalisto? Sądzisz, że wypił za dużo piwa i sam nie wiedział, co pisze? Nie wyglądał na pijanego, tylko na bardzo przestraszonego. Zresztą to nie są jego teksty, chyba że odezwał się w nim Rodzic czy inne Superego. Mnie się wydaje, że taki list mógł napisać co najwyżej ksiądz Trąbel , ale jak udałoby mu się wleźć do naszego komputera? I skąd mógł wiedzieć, jak się wabił wasz stary doberman? Poddaję się. Dopiero wczoraj mama powiedziała mi, że w tym roku jedziemy na święta do Łodzi. Będziemy mogli się zobaczyć! Irochę się tego boję, ale, tak naprawdę, to nie mogę ię doczekać. To jeszcze dwa tygodnie. Marta ,TocL> o. 0 | Myszko, to już tylko 13 dni! Nie bój się, mam pewien plan, jak cię porwać od świątecznego stołu. Jeśli chodzi o twojego tatę, to rzeczywiście hipoteza nadmiaru piwa wydaje mi się najbliższa prawdy. Powiedz mi, czy on miał jakieś problemy z alkoholem? Nigdy mi o tym nie pisałaś. Nie wstydź się, to się zdarza w najlepszych domach. Zdarzają się też różne inne paskudne i/eczy, dobrze zazwyczaj ukrywane przed otoczeniem. .:iesz, brudy pierzemy we własnyjj^domu. Mógłbym coś o ym napisać, ale... wstydzę się. >,sknię za tobą, Myszko - Marek 106 ŚWIĄTECZNA NUDA Mirka w radosnym nastroju krzątała się po lśniącej czystością kuchni, podśpiewując pod nosem: Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem wesoła nowina... Od komputera wtórował jej Józinek, któremu -w przeciwieństwie do reszty rodziny Szumskich - słoń nie nadepnął na ucho, a strzelanie do umykających rakiet wcale mu nie przeszkadzało podjąć słów znanej kolędy. Chrystus się rodzi, nas oswobodzi, Anieli grają... Bach, bach, bach... Dochodziło południe, a oni dopiero szykowali się do śniadania. Ale taki właśnie był plan: wyspać się za wszystkie czasy, zjeść późno solidne śniadanie, wsiąść do samochodu i pojechać do Łodzi na Wigilię. Całą rodziną. Ostatnio to głównie Anna bywała u nich. Czasem, bardzo 108 rzadko, z Karolem. A ich dzieci do niedawna właściwie prawie się nie znały. Kiedyś bywało inaczej. Gdy Marty nie było jeszcze na świecie, Mirka z Jackiem częściej jeździli do Łodzi, ale szwagrowie chyba nie przypadli sobie do nustu. No i jeszcze wcześniej, kiedy studiowali, Jacek w Warszawie, a Mirka w Łodzi, po tym, jak poznali się [ tóregoś lata zrywając truskawki w Szwecji, czego Mirka apewne by nie przeżyła, gdyby nie pomoc Jacka, był on w jej rodzinnym domu częstym gościem. Nawet nauczył ię lubić to brudne, szare miasto, mające jednak swoją atmosferę, zaskakującą dla kogoś, kto, jak Jacek, był od dzieciństwa mieszkańcem lewobrzeżnej Warszawy i uważał, że Praga to już nie miasto, a w każdym razie nie jego miasto. Próbowali ostatnio to nadrobić i po raz pierwszy w życiu spędzili wakacje wspólnie w Tatrach, w Murzasi-¦ hlu. Marta zaprzyjaźniła się tam ze swoją ciotką i jej dziećmi, a panowie w czasie górskich wycieczek, o dziwo, od-i laleźli wspólny język. Okazało się, że jednak nie wszystko ii h dzieli. Obydwaj na przykład uważali, w czym byli kom- I >letnie osamotnieni, że jeżeli chce się gdzieś dojść, to I1 zęba wstać o szóstej rano, żeby już przed ósmą być na dworcu autobusowym w Zakopanem. Wakacje zostały i iznane więc za udane, a perspektywa dzisiejszego wyjazdu do Łodzi wszystkim, choć zapewne z różnych powo-< lów, wydawała się nęcąca. Tylko Belmondo zaniepokojony kręcił się nerwowo po kuchni, pomiaukując cicho. - Nie płacz, będzie przychodziła do ciebie pani sąsiadka i dawała ci jeść - pocieszał go Józinek, któremu wła-¦.nie udało się zlikwidować marsjański desant na Ziemię. 109 Wczoraj do późna w nocy Szumscy piekli i sprzątali. Upieczono dwa keksy i dwa serniki. Jeden keks i większy sernik w towarzystwie butelki koniaku miały udać się w podróż do Łodzi, jako wkład w wigilijną wieczerzę, reszta zaś powinna grzecznie oczekiwać na ich powrót pierwszego dnia świąt. - Mamo, mogę spróbować ciasta? - Józinek wyraźnie miał jednak inne plany. - Nie, dziś jest post. - Mirka nie była pewna, czy to jest najlepszy argument. - Nie ma zwyczaju, żeby przed Wigilią... - Przecież to nie mięso... - Nie bądź taka sztywna - poparł syna Jacek. - Po śniadaniu możemy spróbować po kawałku keksu, żeby zobaczyć, jak wyszedł. Przecież nie będziemy zawozić Annie nie sprawdzonego towaru. - Ty to masz głowę, tato - roześmiała się Marta. - W takim razie siadajmy do stołu i zacznijmy już świętować. - Mirka zapaliła świeczki na maleńkiej choince zdobiącej kuchenny stół. - Wszystkiego najlepszego, kochani, szkoda, że nie mamy opłatka... - Bo tata nie wpuścił pana z kościoła, co sprzedawał opłatki... - Nic nie szkodzi, podzielimy się opłatkiem w Łodzi. - Mirka lekko poradziła sobie z potencjalnym konfliktem. Na stole stały już płatki kukurydziane, mleko, sery i owoce: mandarynki, pomarańcze, banany. Mirka dostawiła jeszcze oproszony cukrem pudrem keks. - Poczekajcie pięć minut, będą jeszcze jajka na miękko i herbata. - Dla mnie kawa. - Jacek rozsiadł się za stołem. -To mi się nawet podoba, stół nakryty, dzieci czyściutkie, żonka kręci się po kuchni i usługuje mężusiowi. - Ciesz się, póki możesz! Święta są raz do roku, no, może dwa. - Mirka parsknęła śmiechem. - Dobre i to. I uważaj, żeby jajka nie były zbyt twarde. - Ani zbyt miękkie, takie z lejącym się białkiem, błeee - dodał Józinek. - Zbyt miękkie jajka to specjalność taty - przypomniała Marta. - No i jak my się z tym wszystkim zabierzemy? Byli już gotowi do wyjazdu, a na stole obok wypieków piętrzył się stos paczek i paczuszek z gwiazdkowymi prezentami, które Mirka kupiła dla siostry i jej rodziny. - Sernik zjedzmy od razu, a prezenty niech zabierze Święty Mikołaj - zaproponował Józinek. - Nie ma mowy, prezenty włożymy do tej dużej kraciastej torby, a ciasta znieś, Martusiu, ostrożnie na dół, i spróbujemy to wszystko jakoś upchnąć - Mirka dyrygowała rodziną, patrząc co chwila na zegarek. - Obiecałam Annie, że będziemy trochę wcześniej, tak żebym mogła jej jeszcze pomóc. - Chyba raczej pogadać? - Jacek nie lubił pośpiechu. Marta i Józio, obłożeni torbami i pakunkami, siedzieli z tyłu malucha. Wszędzie leżał śnieg, świeciło jasno słońce. Było tak pięknie i świątecznie, że nawet nie narzekali więcej, niż było to naprawdę niezbędne. Jacek otworzył drzwiczki od strony kierowcy. - Daj mi kluczyki - powiedział do Mirki. - Pozwolisz mi poprowadzić? - Nie brzmiało to jak pytanie, a raczej jak stwierdzenie faktu. Jacek przeszedł na drugą stronę wozu i z naburmu-szoną miną zajął miejsce obok kierowcy. - Ciekawe, czy uda ci się zapalić - burknął. - Ciekawe. - Mirka przekręciła kluczyk w stacyjce i samochód zapalił od razu. - Kochana, wrzuć nareszcie tę dwójkę. - Jacuniu, wiem, co robię. Czy mógłbyś przestać się wtrącać i założyć, że jakoś nas dowiozę? - Uważaj, autobus! Mirka zatrzymała samochód w niewielkiej zatoczce. - Co się znowu stało? - W głosie Jacka słychać było nie skrywane zniecierpliwienie. - Nic. Zamieniamy się miejscami. - Mirka wysiadła, trzaskając drzwiami. Spotkali się z Jackiem przed maską samochodu. Objął ją i pocałował. - Przepraszam, chyba jestem potworem, ale strasznie mnie irytuje to, jak jeździsz. - Widzę. Była jeszcze trochę zła, ale postanowiła, że nie będzie analizowała, w każdym razie nie na głos i nie przy dzieciach, co tak naprawdę irytuje jej męża. Szef coś. 112 ostatnio wspominał o możliwości odkupienia na raty jodnego ze starych służbowych samochodów. Muszę / nim o tym porozmawiać, a Jackowi zostawię tego gru-chota. Może Marta zrobi prawo jazdy? Za kierownicą humor Jackowi wyraźnie się poprawił. Pogwizdywał wesoło, a Mirka, patrząc na sypiący i;oraz gęściej śnieg, w duchu cieszyła się z zamiany. W taką pogodę będziemy jechali ze trzy godziny. Odwróciła się i spojrzała na tylne siedzenie. Józio spał. Miał wbudowany jakiś tajemniczy mechanizm, który kazał mu zapadać w głęboki sen prawie w tym samym momencie, w którym samochód ruszał. Marta natomiast siedziała tak głęboko zamyślona, że nawet lądowanie UFO na środku szosy nie zrobiłoby na niej najmniej-:;zego wrażenia. I miała taki dziwny, cielęcy wyraz oczu. Czyżby moja córeczka nareszciejgię zakochała, pomyślała Mirka na poły z niepokojem, na poły z nadzieją. Dotąd Marta sprawiała wrażenie, jakby chłopcy mogli illa niej w ogóle nie istnieć. Miała kilka koleżanek, ale w gruncie rzeczy była typem samotnicy. Chodziła sama na długie spacery, lubiła czytać książki i w ogóle była |.ikaś niedzisiejsza. Mirkę to nawet trochę niepokoiło, lacek wspominał coś ostatnio o jakimś młodym człowieku z kitką, który raz czy dwa pojawił się w ich domu. < -o prawda, jego zdaniem, przychodził on przede wszy-•.tkim z wizytą do komputera, a Marta traktowała go okropnie, ale czy mężczyźnie można w takich sprawach ufać? Muszę ją delikatnie wypytać o tego chłopaka, po-•¦tanowiła Mirka. Może w ogóle powinnam więcej z nią 113 rozmawiać, ostatnio bardzo się od siebie oddaliłyśmy. To wszystko przez tę moją pracę, westchnęła w duchu. Ale chyba nie tylko. Uprzytomniła sobie, że kiedy wraca do domu, Marta często tylko podaje jej herbatę i znika w swoim pokoju. Nie siadują już wieczorami w kuchni, Marta przestała opowiadać jej o szkole, o przeczytanych książkach. Czyżbym ją czymś zraziła, czy ma do mnie o coś żal? Z Jackiem też podobno coraz rzadziej rozmawia, choć kiedyś potrafili godzinami dyskutować o jakichś ważnych problemach filozoficznych. Może przeżywa coś, czym nie chce lub nie może się z nami podzielić? Mam nadzieję, że nie wpakowała się w jakieś kłopoty. Mirka poczuła nagle, jak bardzo boi się o swoją mądrą, ładną i prawie już dorosłą córkę. Jeszcze raz spojrzała do tyłu. Marta siedziała bez ruchu, w tej samej pozycji co przedtem i z tym samym nieprzytomnym wyrazem twarzy. - Dojeżdżamy, widziałem tablicę z napisem „Łódź", teraz będziesz musiała mnie poprowadzić. - Jacek był już chyba nieco zmęczony. Mirka ocknęła się z zamyślenia. - Ten las to Łagiewniki, jedź prosto, aż zobaczysz po lewej stronie cmentarze na Dołach. - A potem? - Potem ci powiem. - Czy jeździłaś kiedyś na nartach w tych - jak mówiłaś - Łagiewnikach? - Marta wróciła do rzeczywistości i z zainteresowaniem wyjrzała przez okno. - Nie. W ogóle nie umiem jeździć na nartach. A dlaczego ci to przyszło do głowy? - Sama nie wiem - bąknęła niepewnie i przykleiła nos do szyby. Po pewnym czasie z ciemności wyłoniły |się ulice. - Prawdziwe miasto! Wąska ulica pełna była samochodów, śpieszących lię ludzi, budek ze świątecznymi towarami. - To ulica Jaracza, dojedziemy nią do Piotrkowskiej I już prawie jesteśmy na miejscu. Marta poczuła gwałtowne bicie serca. A więc to jest Łódź! Była tu raz w życiu, z mamą, jeszcze jako dziecko. Jedyne, co zapamiętała, to strasznie długi korytarz ogromnym starym mieszkaniu wujostwa, po którym [pozwolono jej jeździć na trójkołowym rowerku. Wjechali w dziwne kiszkowate*podwórko przy Piotrkowskiej i Jacek zaparkował samochód. Rozejrzał się z zainteresowaniem. - Ale zmiany! - Domy świeciły nowymi tynkami, wszystkie mieszkania na parterze zostały zamienione i sklepy albo firmy o angielskich nazwach. Nie było to iwne bure podwórko, które zapamiętał sprzed lat, pe- i'! liszajów, kręcących się kundli i dzieci; ze staruszkami /stawiającymi przed dom krzesełka i wysiadującymi tam tymi dniami. Kamienny bruk zastąpiła równa betono- i płyta, teraz zastawiona szczelnie samochodami, przy i >rych maluch musiał czuć się niepewnie. - Co chcesz, kapitalizm! Jak mówiono, Łódź to Piotr-wska i to, co się na niej nie zmieściło. To główna uli- 114 115 ca, najbardziej atrakcyjna dla handlowców, zajęli więc też podwórka i w ten sposób rzeczywiście na Piotrkowskiej znów mieści się prawie całe miasto. Mirka chwyciła torbę z prezentami. - Już jesteśmy? - zdziwił się Józinek, przecierając oczy. Dla niego był to naprawdę pierwszy pobyt w tym miejscu. Wysiadł z samochodu i rozejrzał się wokoło. - Fajnie - podsumował krótko pierwsze wrażenie. Obładowani paczkami i torbami ruszyli za Mirką aż na koniec podwórza. - To się nazywa poprzeczna oficyna - objaśniła Mirka. - Jest front, to od ulicy, domy po lewej i po prawej stronie to prawa i lewa oficyna, a ten naprzeciwko frontowego, zamykający podwórko, to poprzeczna. - Ojej, tam coś jeszcze jest! - Weszli w bramę, która wiła się jak litera S. Mirka zatrzymała się w jej połowie, przy drzwiach na klatkę schodową, a Józio pobiegł dalej i wyjrzał. - Tam jest jeszcze jedno, takie maleńkie podwórko - wykrzyknął zachwycony. - Jutro rano wszystko obejrzysz. - Mirka otworzyła drzwi na klatkę schodową. - Ale tu kapitalizm jeszcze nie dotarł! - stwierdzili Marta patrząc na odrapane, pomazane ściany i poci gając nosem dodała: — Czuję kocie szczyny! - Patrzcie państwo, królewna na ziarnku grochu. -W Mirce odezwał się lokalny patriotyzm, ale zaraz siei roześmiała. - Masz rację. Ta klatka wygląda z roku na rok gorzej. Możliwe, że to też jest kapitalizm. To prywat- • na kamienica, tylko że właściciel jeszcze jej nie odzy-•kał, a miasto już się przestało nią interesować. Ledwie dotknęli dzwonka, a drzwi na pierwszym piętrze otworzyły się. - Przyjechali! - radośnie wykrzyknęła na ich widok mała dziewczynka w czerwonej sukience z wielkim białym kołnierzem i zawstydzona zniknęła w zakamarkach mieszkania. Marta spojrzała na korytarz. Nie był wcale aż taki wielki ani taki wspaniały, jak to zapamiętała. Czyżby się skurczył? Nie, to ja urosłam, pomyślała smutno. Po chwili wypełnili go ludzie i powitalne okrzyki: - Rozbierajcie się! - Coście ze sobą nawieźli! - Józio! Znowu urósł! Anna ściskała Mirkę, a od drzwi kuchni próbowała docisnąć się do niej ich matka, miła, korpulentna pani, przepasana kraciastym fartuchem. Jacek z Karolem ściskali sobie ręce. Jagna i Bogna, trzynastoletnia i dwunastoletnia córki Weberów, witały się z Martą, którą w czasie wakacji nauczyły się ślepo podziwiać. Józinek odciągnął na bok Ewunię w czerwonej sukience i zadał jej zasadnicze pytanie: - Gdzie masz klocki lego? Marta ściskała kuzynki nieco dłużej, niż naprawdę miałaby na to ochotę, wiedząc, że kiedy skończą się te powitania, przyjdzie pora na najtrudniejsze. Ale w końcu, ile czasu można obściskiwać się ze smarkulami? Po chwili została sama, podniosła oczy i już nic nie mogło jej uchronić. Przed nią stał Marek, najstarszy syn 116 117 Weberów. W ciemnym garniturze, białej koszuli i krawacie wyglądał zupełnie inaczej niż w górach. Obco i dorośle. - Witaj, Marto. - Popatrzył na nią poważnie, podał jej rękę, a potem pochylił się i musnął wargami jej policzek. - Ślicznie wyglądasz, myszko - szepnął jej do ucha. - A wy co? - huknął nagle Karol. Marta odskoczyła jak oparzona od Marka, ale zorientowała się, że to nie do nich skierowany był ten okrzyk, lecz do całej rodziny Szumskich. - Wybieracie się na Czerwone Wierchy, a może na biegun? Rozejrzeli się niepewnie po sobie i w końcu połapali się, o co mu chodzi. Mimo świąt wszyscy ubrani byłi w swetry i dżinsy. Dżinsy, co prawda, były świeżo wyprasowane, swetry najporządniejsze, jakie mieli, a wielki miodowy sweter Mirki można było nawet nazwać eleganckim, ale na tle Weberów: panów w garniturach, dziewcząt w wizytowych sukienkach, Anny i jej mamy w ciemnych garsonkach - wyglądali, nie da się ukryć, zbyt sportowo. - Wiesz, Karolu - Mirka pocałowała go w policzek, rzucając jednocześnie uspokajające spojrzenie Jackowi - to ze względu na podróż samochodem. Tak jest wygodniej. Siądziemy sobie gdzieś w cieniu i nie będziemy psuć ogólnego obrazu... - Święta to święta, myślałem, że to rozumiecie, ale widzę, że przeżarł was ten demoliberalizm. - Karol mówił żartobliwym tonem, ale w jego głosie słychać było lekką pretensję. 118 - Wszystko jest w porządku - pośpieszyła im w sukurs Anna. - Dziewczyny, chodźcie do kuchni, jeszcze ię nam przydacie, a panowie mogą już rozłożyć stół. - A gdzie jest choinka? - dopytywał się Józio. - Chodź, pokażę ci. - Anna wzięła go za rękę. -Przecież ty nigdy jeszcze u nas nie byłeś. Z korytarza drzwi prowadziły do jadalni, w której stało też pianino. Był to jeden z pokojów w amfiladzie, połączony z jednej strony z kuchnią, a z drugiej - szerokimi, rozsuwanymi weneckimi drzwiami - z pokojem Karola i Anny. W tej chwili drzwi były zasunięte. - Za tymi drzwiami jest choinka. Kiedy siądziemy do Wigilii, rozsuniemy je i wtedy ją zobaczysz. - A mógłbym teraz, tak troszeczkę? - No dobrze, ale tylko troszkę. - Anna odrobinę rozsunęła drzwi. itlm - O jejku! Jaka wielka i ile prezentów! - Józinek aż jęknął z zachwytu. W Warszawie, jako kompromis między prawdziwym drzewkiem a sztucznym, zwykle kupowano małą choinkę sporządzaną z gałązek. To było zupełnie coś innego! - Ten pokój jest zamknięty, żeby Mikołaj mógł spo-I kojnie podłożyć prezenty. Popatrz, na każdym jest kartka, dla kogo - wyjaśniła Anna. Józinek zostawił nagle ciotkę i pędem pognał do mamy. Pociągnął ją za rękę, a kiedy pochyliła się nad nim, powiedział jej szeptem do ucha: - Już wiem, gdzie im trzeba położyć prezenty, choć nie wiem, gdzie schowałaś moje. 119 Niosąc wielką kraciastą torbę, Mirka wsunęła się do pokoju z choinką, a wszyscy dyskretnie odwrócili wzrok udając, że nic nie widzą. Józinek z podziwem przyglądał się dużemu kaflowemu piecowi. - Jeszcze do niedawna paliliśmy węglem - wyjaśnił Karol, zauważywszy jego zainteresowanie - ale od paru lat są w nim elektryczne wkłady. To bardzo wygodne, choć już nie takie przyjemne. - No pewnie - zgodził się Józinek, który przez chwilę miał nadzieję, że będzie mógł zajrzeć do płonącego pieca. W wujku Karolu najbardziej podobało mu się to, że w przeciwieństwie do taty nie zanudzał go trudnymi wykładami o nudnych sprawach, za to potrafił wyjaśnić kwestie naprawdę interesujące. Na przykład, jak działa zamek błyskawiczny przy spodniach albo dlaczego żarówka świeci. Józinek postanowił, że przy pierwszej sprzyjającej okazji każe sobie pokazać te tajemnicze „wkłady" i dowie się, jak to właściwie jest, że grzeją. - Zapraszam do kuchni - powiedziała Anna, otwierając drzwi. Karol wskazał Jackowi fotel. - Siadaj, szwagrze, nie będziemy się mieszać do tych babskich zajęć. Marku, przysiądź się do nas, w końcu masz już osiemnaście lat. Jacek zjeżył się nieco. Jako świeżo upieczona gospodyni domowa, można powiedzieć - neofita, był bardzo wrażliwy na punkcie takich określeń jak „babskie zajęcia". W końcu jednak uznał, że nie ma nic przeciw- 120 ko wyciągnięciu się w fotelu. Marek przystawił sobie krzesło i usiadł obok nich. W kuchni wciąż panował przyjemny rozgardiasz. Anna usadziła Mirkę i Martę przy kuchennym stole, zlecając pokrojenie warzyw na sałatkę, sama zaś układała kolejne potrawy na talerzach, przybierała i wysyłała do jadalni. Noszenie było zadaniem młodszych dziewczynek, latomiast babcia przecierała szkła i pilnowała, aby wszystko znalazło właściwe miejsce na stole. Obok kuchenki itał przygotowany do smażenia karp, a w garnku czekała na podgrzanie zupa grzybowa. Przygotowania dobiegały już końca, ale wszystkie kobiety wydawały się bardzo zaabsorbowane ustalaniem szczegółów, podziwianiem własnych dzieł i barwnymi opowieściami o kolejce po karpia, której w tym roku nie było^czy o kremie do tortu, który prawie się zwarzył, omawianiem zalet śledzi w różnych smakach oraz potencjalnych składników sałatki jarzynowej. Marta patrzyła na ten kobiecy świat nieco przerażona. U nich w domu rodzice przed świętami wszystko robili zawsze wspólnie i sześć kręcących się po kuchni i gadających ze sobą kobiet wydawało się jej czymś nieco egzotycznym. Ale także przyjemnym. Zwalniało ją to też od myślenia, jak powinna się zachować wobec Marka, który, zaliczony do męskiego grona, siedział sobie teraz z jej ojcem i wujem. Mój brat cioteczny Marek - powiedziała szeptem, którego na szczęście nikt nie miał szansy usłyszeć. A może? Ostrożnie spojrzała na mamę. Mirka nasłuchiwała odgłosów dochodzących z jadalni. 121 - Coś nie tak? - Chyba wszystko w porządku. - Mirka sięgnęła po kolejną marchewkę. - Na razie nie słyszę, żeby ktoś krzyczał coś o masonach albo o politycznych oszołomach z prawicy. - Karol dał mi słowo, że nawet nie będzie próbował rozmawiać o polityce - powiedziała Anna. - Jacek też mi dał słowo... - zaśmiała się Mirka. -Ale o czym oni tam w takim razie rozmawiają? W drzwiach nagle stanął Karol. - Aniu, daj kieliszki, napijemy się po kropelce przed kolacją. - Wyciągnął z kredensu soplicę. Anna podała mu dwa kieliszki. - Daj trzeci dla Marka, niech wiem, że mam dorosłego syna. - Karol wyraźnie był w świetnym humorze. - Nie jestem pewna... - Tylko symbolicznie. To już przecież mężczyzna. Zaraz powinien przyjść mój ojciec i będą nas trzy pokolenia Weberów! - Z kieliszkami w ręku Karol wyszedł z kuchni. - Widzę, że stosunki między Markiem i Karolem jakoś się ułożyły - zauważyła Mirka. - Karol ostatnio bardzo się stara, a i Marek wydoroślał - westchnęła Anna. Pewno myśli o Julii, biedulka, przeszło przez głowę Mirce, ale nie odważyła się głośno zapytać. Potem z nią o tym porozmawiam, postanowiła. - Już zdecydował, co będzie robił po maturze? -Wybrała bezpieczniejszy temat. 122 Pochylona nad deską do krojenia Marta czuła, jak policzki jej płoną, i modliła się w duchu, aby nikt nie zwrócił na to uwagi. Te święta mogą okazać się trudniejsze, niż przypuszczała. - Jako laureat olimpiady fizycznej ma wolny wstęp na uniwersytet i nadal marzy o studiowaniu fizyki. A Karol przestał go zniechęcać i powtarzać w kółko, że będzie uczył dzieci w szkole za głodową pensję... - Przecież taki wybitnie zdolny i pracowity chłopak jak Marek będzie mógł zająć się pracą naukową, podróżować po świecie... - zaprotestowała Mirka. - A nawet gdyby miał uczyć w szkole! Dla mnie ważne jest, żeby był szczęśliwy - spokojnie powiedziała Anna, a Marta spojrzała na nią z wdzięcznością. Wszystko było już prawie gotowe, gdy rozległ się dzwonek do drzwi i wkrótce do męskiego grona dołączył najstarszy pan Weber. Trzeba przyznać, że z su-miastym siwym wąsem, wyprostowany i postawny, wyglądał okazale. Prawdziwy szlagon, tylko to podejrzane nazwisko, pomyślał cierpko Jacek i korzystając z ogólnego zamieszania, dolał sobie wódki. Ewunia wdrapała się na kolana Karola. - Ja też chcę być męskie grono - oświadczyła rezolutnie. Karol uśmiechnął się i wygładził jej kołnierzyk. -Ani mi się waż. Jesteś najmilszą i najładniejszą dziewuszką w całym powiecie i to ci powinno wystarczyć. - Ewuniu, wyjrzyj, czy jest już pierwsza gwiazdka. Jeśli ją zobaczysz, to możemy siadać do stołu. - Anna 123 rzuciła ostatnie spojrzenie na stół i westchnęła z zado-wolniem. Ewunia podbiegła do okna. - Jest, jest! Anna rozsunęła drzwi do pokoju i oczom wszystkich ukazała się ponad dwumetrowa choinka. Karol zapalił lampki, a Ewunia aż zapiała z zachwytu. Wszyscy zresztą mieli na to ochotę, bo i było czym się zachwycać. Kolorowe bombki, drewniane ptaszki, gwiazdki oraz łańcuchy z papieru, lepione chyba jeszcze przez starsze pokolenie Weberów, spowijające drzewko anielskie włosy - wszystko to razem robiło irnconujące wrażenie, nie mówiąc już o piętrzących się u stóp choinki stosach prezentów, opakowanych w różnokolorowe błyszczące papiery. Anna usiadła przy pianinie i przywołała gestem Mirkę. - Tak dawno razem nie śpiewałyśmy. Co prawda, to Anna skończyła Wyższą Szkołę Muzyczną, ale i Mirka kiedyś w dzieciństwie grała i śpiewała, choć mało kto dziś o tym pamiętał. Anna zaś wykorzystywała obecnie swój talent jedynie okazjonalnie, dając dzieciom prywatne lekcje gry na fortepianie. Mirka nieśmiało zbliżyła się do instrumentu, kiedy Anna brała już pierwsze akordy. Bóg się rodzi, moc truchleje; Pan niebiosów - obnażony; Ogień - krzepnie, blask - ciemnieje; ma granice - nieskończony. 124 (Pierwszą zwrotkę odśpiewały razem, a później dołączyli do nich i inni. Niemało cierpiał, niemało, żeśmy byli winni sami, A Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami. W tym miejscu nastąpiło pewne zamieszanie, nikt bowiem nie mógł przypomnieć sobie słów następnej zwrotki i w tej nagłej ciszy rozległo się pytanie Józinka: - Kto to są winnisi? I dlaczego byliśmy winnisami? - Czy to u was rodzinne, to szarganie wszystkich świętości? - zapytał z przekąsem Karol. Anna wstała od pianina, pogłaskała Józia po głowie. - Byliśmy i jesteśmy winni, bo nie potrafimy kochać bliźnich, tak jak uczył nas Pan Jezus. Wzięła z pianina talerzyk z opłatkiem i podeszła do męża. ^ - Wszystkiego najlepszego, kochanie. Przełamali się opłatkiem. A potem już wszyscy ściskali ię ze wszystkimi, całując i przełamując się opłatkiem, aż -v końcu Marta stanęła twarząwtwarz z Markiem. Objął ją i powiedział: - Wszystkiego najlepszego. - Ciszej zaś dodał: -Nie martw się, wszystko naprawdę będzie dobrze. - A kiedy będą prezenty? - znowu wyrwał się Józi-nok. - Po kolacji, ale jeszcze przed słodkim - wyjaśniła mu Ewunia, która wyraźnie myślała o tym samym. - Ryba lubi pływać. - Ojciec Karola wskazał na swój pusty kieliszek. 125 - Zdrowie taty i naszych gości. - Karol rozlał alkohol i uniósł w górę swój kieliszek. - I zdrowie tych wspaniałych śledzi, które skusiły nawet naszego wegetarianina i skłoniły do porzucenia jego świętych zasad. - Dla ryb mogę zrobić wyjątek, bo to nie są nasi bliscy krewni, w każdym razie dalsi niż krowa czy świnia. -Jacek sięgnął po kolejną porcję śledzia w śmietanie. Są i inne niebezpieczne tematy poza polityką, z niepokojem pomyślała Marta. Mam nadzieję, że nie skończy się to kolejną wielką kłótnią o sens wegetarianizmu. Sama Marta też nie była pewna, co o tym sądzić. W ciągu tygodnia jadała - to prawda, czasami narzekając - jarskie potrawy taty, a w sobotę mama zazwyczaj robiła jakieś duże mięsne danie na dwa dni, którego tata nie jadł, ale też nie robił na ten temat żadnych uwag. Wuja Karola jednak wegetarianizm po prostu wściekał, tak jakby to było jakieś przestępstwo albo ohydne zboczenie, wymagające aktywnego zwalczania wszędzie, gdziekolwiek się pojawi. - W każdym razie karpia nigdy bym nie zabił - dodał Jacek prowokacyjnie. - A ja to robię. Owijam rybę szczelnie gazetą i buch! Młotkiem w łeb. Ktoś to musi robić, aby ktoś mógł jeść karpia! - Karol natychmiast podjął rzuconą rękawicę. Ciekawe, czy w przyszłości Marek też to będzie robił? Marta przyłapała się na pytaniu, którego może nie powinna była sobie zadawać. Inna sprawa, że każde pytanie, które dotyczyło Marka i przyszłości, sprawiało, że sztywniała z lęku, a w głowie czuła tylko wielką pustkę. 126 Marek, jakby ją usłyszał, wtrącił się do rozmowy: - Nie wyobrażam sobie Wigilii bez karpia, więc chyba będę go kupował w garmażerii i udawał, że nie wiem, skąd się tam wziął. W każdym razie uważam, że ludzi, którzy nie jedzą mięsa, należy szanować, a przynajmniej traktować bardziej tolerancyjnie niż tata. - Twoim zdaniem ja jestem nietolerancyjny? - Karol zaperzył się. Marek widocznie dotknął jego słabego punktu albo odwołał się do dobrze im znanej kontrowersji. - Przecież nikogo nie zmuszam do jedzenia mięsa. - Ale się czepiasz, wytykasz... - Panowie, spokój! - Starszy pan Weber postanowił zaprowadzić przy stole porządek, ale i sam wziąć udział w dyskusji. - Mężczyzna poluje, walczy i zabija, a kobieta opiekuje się i leczy. Tak^było, jest i będzie! To się źle skończy, pomyślała Marta, przypominając sobie, że ojciec Karola jest emerytowanym pułkownikiem. - Kiedy przelewaliśmy krew na wojnie, nie zawracaliśmy sobie głowy takimi, za przeproszeniem uszu szanownych pań, duperelami! - Drogi panie Janie! - Marta poznała po głosie ojca, że jest już trochę pijany. - Zaiste, czuję się onieśmielony, patrząc na człowieka, który zabijał innych ludzi. Co więcej, wiem, że w tym nieszczęsnym kraju prawie każdy odpowiednio dawno urodzony mężczyzna miałtakie doświadczenie. A także niejedna kobieta. My, pokolenie czterdziesta- i pięćdziesięciolatków, jesteśmy więc dziećmi morder- 127 ców, a to - tu wskazał na koniec stołu, przy którym siedziała młodzież - to są wnuki morderców. Siedem pokoleń musi przeminąć, zanim zostaniemy uzdrowieni! - O czym pan mówi, panie Jacku! Czy pan wie, że kiedy weszliśmy do Berlina, widzieliśmy tam ludzi, którzy jedli szczury na surowo? Pan nie wie, co to jest wojna, i opowiada pan, za przeproszeniem, głupoty. Kiedy w czterdziestym czwartym... Jacek wyłączył się, wiedząc, że czeka ich teraz kwadrans wspomnień wojennych, których nawet nie chciał słuchać, czując się wobec tych doświadczeń całkowicie bezradny. Swoją drogą, pomyślał, ten antykomuni-sta, Karol, jakoś łatwo sobie poradził z przeszłością swego ojca, który przyszedł do Polski z Berlingiem, a potem służył w Ludowym Wojsku Polskim. Czyżby nie zdążył do Andersa, a może była jakaś inna przyczyna? Karol, który dotąd gorliwie przytakiwał ojcu, też umknął gdzieś myślami. Może do czasów swego dzieciństwa, kiedy to wciąż przeprowadzali się z jednego garnizonu do drugiego, a w czasie jednej z takich przeprowadzek gdzieś zniknęła jego matka? Nagle po prostu zdematerializowała się i nigdy więcej w życiu jej nie zobaczył. Ojciec najpierw nic nie chciał na ten temat mówić, a jedyne wyjaśnienie, jakie Karol potem usłyszał, niczego mu nie wyjaśniło: „Odeszła od nas". Ale dlaczego? Co ja jej takiego zrobiłem? Był małym chłopcem i ukryty w szafie płakał wtulony w pozostawione, wciąż przesycone jej zapachem sukienki. A potem sukienki też zniknęły. Dziś już nie zastanawiał się, co takiego zrobił, że matka od NICH 128 odeszła, czasem tylko nad tym, dlaczego nigdy nie starała się z nim zobaczyć. Może była to jakaś umowa z ojcom? Jednak ojciec nawet teraz nie chciał o tym rozmawiać. Nagle przyszła mu do głowy myśl - jak to możliwe, >o dopiero teraz, po tylu latach? - że może powinien ją odszukać i za rok posadzić przy wigilijnym stole, na któ-tym przecież zawsze stoi puste nakrycie dla zbłąkanego wędrowca. Nie, nie mógłbym tego zrobić ojcu, pomyślał. Wychowywał mnie sam przez tyle lat, a ona musiała być złą kobietą, skoro porzuciła własne dziecko. Nie chcę nic o niej wiedzieć! Spojrzał na zebranych wokół stołu. Moja rodzina! Zawsze chciał mieć prawdziwą rodzinę, dużo dzieci i prawdziwe święta! Nigdy nie mógł zrozumieć kolegów, którzy woleli przeciągającego się w nieskończoność śledzika od ubierania choinki. Teraz, kiedy była z nimi Ewunia, znów warto b^fp kupować największą choinkę w całym mieście, z trudem ładować ją na bagażnik samochodu, a potem, pocąc się, wciągać po schodach. Podniósł oczy na drzewko. Tuż pod szczytem wisiał wyblakły, śmieszny aniołek, pamiątka z dzieciństwa, jeszcze z czasów, kiedy była z nim mama. Jedyna rzecz, która mu po niej została... Gardził ludźmi, którzy opuszczali swoje rodziny, nie dlatego, że byli źli, ale dlatego, że byli lak okropnie głupi. Nie rozumieli, że tylko to jest w życiu ważne i tylko to nadaje mu sens. Ale czemu Jacek wciąż spiera się o coś z moim ojcem? - Panowie, gdzie wasze kieliszki? Dość już tych poważnych tematów! Anna wstała od stołu. 129 - Pora smażyć karpia. Mirka, porywam cię do kuchni. Anna dziobnęła widelcem ziemniaki. - Już dochodzą. Możemy smażyć rybę. Nalała oleju na dwie ogromne patelnie. - Kolacja dla dwunastu osób to nie w kij dmuchał -zauważyła Mirka. - Mnie to nie przeszkadza, tylko chciałabym, żeby było miło... - Anna przepasała się fartuchem. - Jest. Naprawdę. Dla moich dzieci to pierwsze takie święta. A mężczyźni... Wiesz, że muszą sobie pogadać, a czasem nawet się pokłócić. Inaczej zaczynają się nudzić. Oni to po prostu lubią. Mirka przysiadła z boku. Była tu chyba potrzebna siostrze tylko do towarzystwa. - Czy zauważyłaś, że najpierw my rozmawiałyśmy same w kuchni, a oni sami w pokoju, a potem, kiedy już usiedliśmy wspólnie do stołu, to oni zdominowali całą rozmowę? - zagadnęła. - Masz rację. Ale czy kobieta, która zwraca na to uwagę, nie jest przypadkiem feministką? - ze śmiechem zauważyła Anna. - Siostrzyczko! Takie słowo w twoich ustach! - Mirka popatrzyła na nią z udawanym zgorszeniem. - Dobrze, przyznaję się bez bicia, że odkąd zaczęłam tyle zarabiać, widzę świat nieco inaczej i może, w pewnym sensie, jestem feministką. - Ja też. Tylko w zupełnie innym. W takim, jaki nadaje temu słowu Ojciec Święty. I dlatego wcale mi nie 130 przeszkadza, że to mężczyźni głównie rozmawiają przy stole, bo nie czuję się z tego powodu gorsza. Mirka nie bardzo wiedziała, co na to odpowiedzieć. Anna była najbliższą jej osobą na świecie, a kłócenie się o słowa nie miało żadnego sensu. - Powiedz mi, co z Julią? - odważyła się zapytać, korzystając z tego, że były w kuchni same. - Świetnie sobie radzi w Londynie. Tęsknię za nią, ale... - Anna zamilkła na chwilę. - Tak naprawdę, to martwię się o Ewunię. Wiesz, ona nigdy nie pyta o matkę. Dawniej mówiła czasem do mnie: „mamo", ale przestała. Nie mówi też do nas „babciu" ani „dziadku", jakby specjalnie unikała tych form. Przewróciła karpie na patelni. Z jadalni dobiegał wesoły gwar dziecinnych, męskich i kobiecych głosów. - Może powinnaś z nią porozmawiać? Mała ma prawie sześć lat i wygląda na mądre dziecko. - Tak, ale wiesz, jaki jest Karol. Kiedy Ewunia zacznie pytać, on może zacząć mówić takie rzeczy... Nie chcę, /oby wysłuchiwała takich historii o własnej matce. - Może trzeba jej powiedzieć prawdę. Wiesz, raczej fakty niż oceny. Że Julia pokłóciła się z ojcem i musiała wyjechać... - Próbowałam rozmawiać o tym z Karolem, ale jest nieprzejednany... Nie potrafi zapomnieć Julii tego, że zostawiła swoje dziecko. Bo to, że urodziła je bez ślubu, chyba już jej wybaczył. Wiesz, kiedy Julia tak wspaniale zajmowała się małą, widziałam, jak Karol mięknie. Gdyby nie wyjechała, myślę, że wkrótce wszystko wróciłoby 131 do normy. - Anna wyłączyła gaz i zaczęła nakładać rybę na półmisek. - Chodź, przydasz się nareszcie, zaniesiesz to do pokoju. - ...najpierw pójdziemy przez Krzyżne do Pięciu Stawów, a potem z Pięciu przez Szpiglasową do Morskiego Oka... - Wujku, a czy są tam łańcuchy? - dopytywał się Józinek. - Owszem! - To ja też chcę iść! - Zuch chłopak! W ten zimowy świąteczny wieczór wyraźnie zaczy nano już planować przyszłe letnie wakacje. - Człowiek wciąż tylko myśli o tym, co będzie, a nie umie się cieszyć tym, co jest - zauważyła Marta. - To prawda - uśmiechnął się do niej Marek. - A jak jest z tobą? Czy potrafiłabyś cieszyć się chwilą, nie myśląc o przyszłości? Marta spuściła wzrok i nic mu nie odpowiedziała. - Uwaga, karp! Zróbcie miejsce na stole! - W drzwiach kuchni pojawiła się Mirka z półmiskiem. Zapewne ości w karpiu sprawiły, że rozmowy pr2 stole zamilkły i przez pewien czas słychać było tylkflj pełne aprobaty mruknięcia. A potem... Potem nastąpiłd chwila z nieukrywaną niecierpliwością oczekiwana prze najmłodszych, a także przez starszych, choć nie dawa tego po sobie poznać. Prezenty! Prezenty. Chyba każdy, bez względu na wiek, lubi je dostawać, chociaż... może z czasem, podobnie jak lody i czekolada, tracą one nieco ze swego uroku. Zastanawiam się, czy Mirka potrafi jeszcze cieszyć się tak, jak wówczas, gdy z Anną znalazły pod choinką coś wielkiego, przykrytego wełnianą serwetą? To było prawie czterdzieści lat temu, a tajemniczy prezent okazał się klatką z parką falistych papużek nierozłączek. Mimo tysiąckrotnego zarzekania się rodziców^adnych zwierząt w tym domu! A pańskie pierwsze prawdziwe dżinsy, panie Jacku? Chodził już pan wtedy do liceum, nie był pan więc t;ikim małym chłopcem. Rifle z Pewexu za dziesięć dolarów. Tak, tak, kiedyś, w czasach powszechnego niedobo-iii, wyczekane, wyproszone i z trudem zdobyte prezenty hyly czymś cudo-wnym i nadzwyczajnym. A dziś? Dziś dzieciaki naoglądały się reklam i zawsze wszystkiego im mało. Można kupić, co się zechce, jeśli oczywiście ma się pieniądze. A jeśli się nie ma - to wstyd. Widać kiep z pana i nic umie pan sobie radzić w nowych wspaniałych czasach! Przestań, ty stara marudo! Dziś prezenty też cieszą. Po-|iat rz tylko, jak na hasło: „a teraz zobaczymy, co tam przy-nii ist święty Mikołaj?", Jagna i Bogna, które przez cały czas 133 starały się zachowywać jak całkiem dorosłe panienki, z piskiem rzucają się w stronę choinki. - Skoro tak wam się spieszy, to wy w tym roku rozdacie prezenty - decyduje Karol, dolewając wina do kieliszków. Szelest odwijanego papieru. - Co to może być? - Jaka piękna filiżanka! Kochani, nie trzeba było... - To nie my, to święty Mikołaj. - Jaki piękny krawat! Rytuał toczy się gładko. Pedantyczny czytelnik nie ma się jednak czego obawiać. Pedantyczny, to znaczy taki, który już zdążył przeprowadzić w głowie szybkie obliczenia: dwanaście osób zasiadających przy wigilijnym stole Weberów kupiło lub przygotowało (to dzieci) prezenty dla pozostałych jedenastu osób. Daje to w sumie sto trzydzieści dwie paczki. Każda z nich wymaga , rozpakowania i wydania okrzyku zachwytu. Powiedzmy, że zajmuje to średnio trzy minuty. Wygląda na to, że punkt programu „prezenty" powinien zająć - policzmy... tak - 396 minut, czyli 6 godzin i 36 minut. To chyba niemożliwe? Załóżmy więc, że albo prezentów nie było aż tak wiele, albo uwijano się szybciej z ich rozpakowywaniem, albo też wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Może po prostu wszyscy podeszli do choinki i każdy odszukał sam przeznaczone dla niego paczki? W każdym razie z pewnością nie trwało to dłużej niż dwie godziny i jeszcze jedną butelkę wina. Marek dostał od Marty pudełko na dyskietki z nalepionymi na nim dwiema głowami Einsteina i napisem: „Dla przyszłego Zweisteina". Marta zaś otworzyła jakieś pudełeczko, zajrzała do środka i tak szybciutko je zamknęła, że nawet wszechwiedzący narrator nie zdążył zobaczyć, co się w nim znajduje. WINNISI Na koniec pod choinką został tylko jeden niewielki pakiecik, na którym napisane było: DLA WSZYSTKICH. Jagna rozerwała opakowanie i rozdała każdemu po kartoniku. Były to ręcznie wykonane - wyklejane, malowane, rysowane - kartki, przedstawiające baranki z krzyżem, Chrystusa wstającego z gi*Ot)u albo kurczątka i pisanki. Na każdej widniał napis: Wesołych Świąt Wielkanocnych! - Autor! Autor! - zawołał Jacek, zaśmiewając się na głos i uderzając z radości rękoma po udach. Józinek uniósł się z krzesła i ukłonił. - Można się było tego spodziewać - mruknął pod nosem Karol. - Śliczne kartki, Józiu - powiedziała Mirka niepewnym głosem - ale dlaczego na Wielkanoc? - Przecież na Boże Narodzenie już wysłaliście, a chciałem, żeby się przydały. - Są naprawdę bardzo ładne - uśmiechnęła się do chłopca Anna. - I to miło, że pomyślałeś o tym, żeby prezent był przydatny. Ja swoją kartkę schowam i na pewno komuś wyślę na Wielkanoc. Komuś, kogo bardzo lubię. I myślę, że masz rację: kiedy świętujemy narodziny Jezusa, możemy też pomyśleć o Jego radosnym zmartwychwstani u. - Amen, amen, Alleluja! - wykrzyknął Jacek i w tym momencie wszyscy zdali sobie sprawę, że jest po prostu pijany. Nie zalany w trupa, ale na pewno wstawiony, bardziej niż Karol czy ktokolwiek z obecnych. Zapanowało niezręczne milczenie. Jacek rozejrzał się niepewnie po zebranych. - No dobrze, dzisiaj ja jestem winnisem. Jestem winny, bo za mało kocham... samego siebie! Kochaj siebie samego jak bliźniego swego, czy tak to szło? - Niezupełnie. A teraz pora na coś słodkiego! Kto chce kawy, a kto herbaty? - Anna jak zawsze stanęła na wysokości zadania. Marta siedziała jak na szpilkach i modliła się w duchu, aby ojciec już z niczym więcej nie wyskoczył i żeby ten wieczór skończył się jak najszybciej. Marek pisał jej coś o jakimś planie „porwania jej od świątecznego stołu", ale na razie nie wymienili nawet dwóch zdań. Nie była też pewna, czy tego chce. A raczej, czy powinna chcieć. Anna z Mirką znowu zniknęły w kuchni. Józio z Ewu-nią zajęli się budowaniem z klocków lego, długo ustalając, czy na pierwszy ogień ma pójść komplet z kwiatkami, drzewkami i ogrodowymi mebelkami, który dostała Ewa, czy też Józinkowy zamek z fosforyzującym duchem. 136 Jagna i Bogna zniknęły w swoim pokoju po drugiej stronie korytarza, żeby przymierzyć wszystkie nowe ciuchy, które znalazły pod choinką, i teraz dobiegały stamtąd głośne chichoty. Marta poczuła na ramieniu rękę Marka. - Chodź, pokażę ci mój pokój. Tato, pozwolisz? Za chwilę wrócimy. - Tak, oczywiście. Zajmij się trochę swoją kuzynką. - Karol z naganą popatrzył na Jacka, nalewającego sobie lampkę koniaku. - Nie da się zjeść tortu bez koniaku! Chyba wszyscy się napijemy? Panie Janie, kropelkę. - Nie odmówię, nie odmówię... Pokój Marka przylegał do kuchni. Była to maleńka służbówka z niewielkim oknem^^/ychodzącym na trójkątne podwóreczko-studnię. To, które tak bardzo chciał zwiedzić Józinek. Prawie całą powierzchnię pokoju zajmował położony wprost na podłodze piankowy materac, przykryty wełnianym kilimem, oraz ogromne staroświeckie biurko, na którym stał komputer. Marek zamknął za Martą drzwi, zrzucił marynarkę, rozluźnił krawat i wyciągnął się na materacu. - Ufff, nareszcie! Nienawidzę świąt! Chodź tu, usiądź koło mnie. Marta niepewnie przycupnęła obok. - Nie przejmuj się swoim tatą. Moim zdaniem jest bardzo fajny, nawet wtedy, kiedy wypije. - Pogładził ją po plecach. 137 Marta zesztywniała. Objął ją i zmusił, żeby położyła się obok niego. Odwrócił się na bok, oparł na łokciu i z uwagą studiował jej twarz, a potem delikatnie ją pogładził. - Martuniu, wszystko jest w porządku, przestań tak bez przerwy myśleć. Rób po prostu to, na co masz ochotę. Przywarła do niego, wtulając mu głowę pod pachę. Otoczył ją ramionami, delikatnie całując jej szyję i ucho. - Przez cały wieczór nie mogłem się doczekać, kiedy nareszcie będę mógł cię przytulić - wyszeptał. I wtedy ktoś zapukał do drzwi. - Marek, Marta, chodźcie na herbatę. Zerwali się gwałtownie. - Już idziemy - odkrzyknął Marek. Przyciągnął Martę i pocałował w usta. Bez namysłu poddała się temu pocałunkowi. Odsunął ją delikatnie i odgarnął jej włosy z twarzy. - Moja piękna, masz taki zarumieniony pyszczek, że zaraz wszystko się wyda. - Uśmiechnął się ciepło. Ujęła jego twarz w dłonie i przyjrzała mu się krytycznie: - Ty też wyglądasz bardzo podejrzanie. Chyba będziemy musieli im powiedzieć, że ćwiczyliśmy razem karate. Zgodnie wybuchnęli śmiechem. - Posłuchaj, za chwilę wstawię naszym rodzicom pewien kit. Ty się tylko na wszystko zgadzaj, a na pewno uda nam się stąd zerwać. - Co ty wymyśliłeś? - Marta nerwowo usiłowała przygładzić włosy. 138 - Zobaczysz. Tylko mi zaufaj. — Marek zaciągnął węzeł krawata i włożył marynarkę. - Czy wciąż wyglądam podejrzanie? - Może troszeczkę. - Marta pogładziła go po policzku. I nagle znów przywarli do siebie, całując się jak wariaci. - Co się z wami działo? Herbata zupełnie wam wystygła. — Mirka bez pytania zaczęła nakładać im tort na talerzyki. - Po prostu ćwiczyliśmy karate i tak jakoś zeszło. -Marek usiadł koło ojca, a Marta po drugiej stronie stołu. - Karate? To coś nowego. - Jacek popatrzył na nich mętnym wzrokiem. - Sport to zdrowie, panie Jągku! - Starszy pan We-ber też już wyraźnie miał w czubie. - To może ja coś zagram - zaproponowała Anna i usiadła do pianina. - Ewunia już prawie zasypia - zauważył Karol. Wziął ją za rękę. - Pozbieraj swoje prezenty i zaniesiemy je do twojego pokoju. Pora do łóżka. Mała ruszyła za nim bez protestów. Anna, nie przestając grać, posłała jej całusa. - Tato, pójdziemy z Martą na pasterkę - odezwał się Marek. - Z Martą? - A co w tym złego? - Nie wiedziałem, że Marta chodzi do kościoła... u 139 - Karolu! To chyba nic złego, jeśli chce, niech idzie. Może i my się wybierzemy? - Anna odeszła od pianina. - Nie ma jeszcze jedenastej - zauważył Karol. - Tak, ale my przedtem chcemy pójść na wieczerzę młodych. - Marek wstawał już od stołu. - Jaką znowu wieczerzę młodych? - Takie wigilijne spotkanie młodzieży z Przymierza Rodzin. - Oczywiście, idźcie. - Mirka z niepokojem spojrzała na Jacka, który przesiadł się na fotel i wyraźnie zapadał w drzemkę. - Gdzie nas położysz spać? - zwróciła się do Anny. - W naszym pokoju, tym z choinką. My z Karolem pójdziemy spać do Ewuni. Marta i Marek szybko zbiegli ze schodów i wyszli na zaśnieżone podwórko. - I to jest ten twój rozpustny plan? Wieczerza młodych? - krztusiła się ze śmiechu Marta. - I co to w ogóle jest Przymierze Rodzin? - Takie kościelne stowarzyszenie, wszyscy do niego należymy, ale dziś niech się sprzymierza samo ze sobą, a ja sprzymierzę się z tobą. - Marek objął Martę ramieniem. - To co, wybierzemy się na bardzo długi spacer? - Nie. Pójdziemy do moich znajomych. - O jedenastej wieczorem? W Wigilię? - Wyobraź sobie, że są takie domy, gdzie święta wyglądają trochę inaczej. To niedaleko. 140 Marta pomyślała, że choćby nie wiadomo jak dziwaczne było miejsce, do którego się wybierają, i tak będzie z pewnością bezpieczniejsze niż zupełnie pusta ulica, na której można albo całować się, albo poważnie rozmawiać. Na to drugie nie miała siły, a pierwsze... i tak za chwilę nastąpi. - To chociaż opowiedz mi, co to za ludzie. - Po pierwsze, Szczęsny i Klara. - Szczęsny Potocki? - Niestety nie. Nie nazywają się tak arystokratycz-nie, po prostu: Szczerba. Ona jest malarką, a on podobno poetą. - Podobno? - Nikt nigdy nie czytał jego wierszy. Powiedzmy, że jest wszechstronnym artystą. Ma małą prywatną galerię, w której dzieją się różnejdziwne rzeczy, grywa w filmach, współpracuje z alternatywnymi teatrami. Jest wszędzie tam, gdzie dzieje się coś ciekawego, tylko nikt nie ma pojęcia, z czego żyje. - Może z żony? - Taka alternatywa od pewnego czasu przestała się wydawać Marcie dziwaczna. - Może. Tylko że ona w gruncie rzeczy żyje z tego co on. Co więcej, mają dwoje dzieci. - Nie żartuj. Myślałam, że to jacyś twoi znajomi. Studenci czy coś takiego. - Nie. Są w wieku moich rodziców. - A dzieci? - Mary i Stan. - Staś i Marysia? - przekornie spytała Marta. 141 - Chyba tak. Mary studiuje rzeźbę na ASP w Krakowie i ma bary jak Gołota, a ze Stanem chodzę do klasy. Robi taką śmieszną biżuterię z rzemyków, paciorków i drucików. Może oni wszyscy żyją z tej jego biżuterii? Przeszli Piotrkowską i skręcili w jedną, a później drugą wąską ulicę, których nazw Marta nawet nie zauważyła. Wystarczyło oddalić się nieco od centrum, aby wpływy kapitalizmu stawały się coraz mniej dostrzegalne. Stanęli przed dużą, zniszczoną kamienicą z ozdobnymi, secesyjnymi balkonami. - To tutaj. Musimy się tylko wdrapać na sam strych. Nieźle zasapani dotarli w końcu przed podwójne drzwi z wielką mosiężną klamką, zza których dochodziły odgłosy chóralnego śpiewu. Marek zapukał i od razu nacisnął klamkę. - I tak by nie usłyszeli - dodał wyjaśniająco. Znaleźli się w niewielkim przedpokoju, w którym wisiały i leżały zimowe płaszcze, kurtki, kożuchy, ale także letnie żakiety, kolorowe indyjskie chusty, słomkowe kapelusze obok futrzanych czapek oraz stosy przydeptanych kapci, a nawet zakurzone dziecinne buciki. Na ich powitanie wybiegły dwa nieduże czarne kundelki, skacząc na nich i szczekając. Za nimi pojawiła się okrągła, mała kobietka w czerwonych butach na niebotycznie wysokich obcasach i w długiej czarnej sukni, obszytej kolorowymi cekinami. W długie, kręcone włosy wpięte miała dwie małe choinkowe bombki. - Witajcie, kochani. ^T Kobieta ucałowała Marka w oba policzki, a potem równie serdecznie Martę. Następnie przyjrzała się jej. - Ale ciebie chyba nie znam? - To jest Marta, a to Klara - dokonał szybkiej prezentacji Marek. - Mnie też pokażcie tę Martę Marka! Za Klarą pojawił się w korytarzu wysoki, tyczkowaty mężczyzna, z długimi, siwiejącymi już włosami i wielką, płomiennie rudą brodą. Na jego widok Marek ryknął śmiechem. - Widziałeś, żeby kiedykolwiek Szczęsny tak szybko zrywał się od stołu i biegł witać gości? - chichotała Klara. - Musi się pochwalić, jaki z niego bałwan, i sprawdzić, jakie to robi wrażenie. - Szczęsny, coś ty zrobił z brodą? - Marek wciąż zataczał się ze śmiechu. - Jak to co? To jest gwiazdkowy prezent dla mojej ukochanej żony. Zapytałem ją przed świętami, to znaczy dzisiaj rano, no, właściwie to w południe, kiedy wstawaliśmy, jaki chce prezent, a ona mi powiedziała: chciałabym mieć chłopa, który nie ma siwej brody. I widzicie, jaki jestem sprawny i kochany? Udało mi się znaleźć pracującego jeszcze fryzjera i namówić go, żeby ufarbował mi brodę! -Szczęsny był z siebie najwyraźniej bardzo zadowolony. I- Piękna broda - pochwalił Marek - ale dlaczego nie ufarbowałeś też włosów? - Klara nic nie mówiła o włosach, a poza tym nie starczyło mi kasy. A propos, przynieśliście może jakąś butelkę? 143 - Niestety - Marek rozłożył ręce - mnie też nie starczyło kasy. - Niech wam będzie, licealiści ze zniżką - burknął Szczęsny i Marta poczuła się głupio. - Nie przejmujcie się.- Klara jeszcze raz ucałowała Marka. - Po tym, co Marek zrobił dla Staną - zwróciła się do Marty - on i każdy, kogo zechce przyprowadzić, ma wstęp wolny. Gdyby nie Marek, mój szczęsny-nie-szczęsny potomek nigdy w życiu nie dałby sobie w szkole rady z tą okropną matmą. - Rozbierajcie się i chodźcie do środka. Nie dość, że kończy się wódka, to prawie wyczerpał nam się repertuar kolęd. Może znacie jakieś? - Pewnie, że znamy. O winnisach. - A... żeśmy byli winnisami. To śpiewaliśmy już trzy razy. - Ale to my jesteśmy winnisami - powiedział Marek. - Parką biednych, spragnionych winnisów. - Dla was wódki jeszcze starczy. - Szczęsny szerokim gestem otworzył przed nimi drzwi do pokoju. Nie był to właściwie pokój, ale artystyczna przestrzeń, z drewnianymi słupami wspierającymi sufit, zawalona odwróconymi do ściany obrazami, stosami książek i całą masą tajemniczych przedmiotów. Pośrodku tego bałaganu stał wielki kreślarski stół, przykryty dwoma obrusami różnych kolorów i niespodziewanie suto zastawiony. Natychmiast zrobiono im przy nim miejsce i podsunięto talerze. Marta z pewną konsternacją zauważyła, że są tutaj zdecydowanie najmłodsi, a oryginalne grono zebrane wokół stołu to głównie rówieśnicy Szczęsnego i Klary. Szczęsny chyba dostrzegł jej niepewność, bo poklepał ją po ramieniu. - Posiedźcie chwilę z nami - powiedział - a potem możecie przejść do pokoju dziecinnego, tam się chyba odbywa jakaś prywatka. Marta domyśliła się, że mówiąc o pokoju dziecinnym, ma na myśli dalsze pomieszczenia, zajmowane przez jego syna. Spod oka zaczęła obserwować zebranych. - Ta siwa pani, która wygląda jak zdychająca ryba, to znany krytyk literacki - szeptem wyjaśnił jej Marek. -A obok, ten ogolony na łyso facet z tatuażami, to najstarszy rockman w Polsce, obiekt muzealny... - Czego się napijecie? Jest jaszcze wódka, no i wódka, i może byćjeszcze ewentualnie wódka z sokiem. - To ja poproszę ewentualnie. - Marta cofnęła szklankę, którą Szczęsny hojnie napełniał. Nie chciała być niegrzeczna i odmawiać poczęstunku, nie chciała też wyjść na dzieciaka, ale z drugiej strony, to przymulone wódką pokolenie jej rodziców wydawało się jej nieznośne. Szczęsny resztę wódki wlał więc do kieliszka Marka - który, |ak się wydaje, nie miał takich obiekcji - i oświadczył: - A teraz wódka już nieodwołalnie się skończyła. - Może dzieci jeszcze coś mają? — spytała Klara. - Nie będę własnym dzieciom od ust odejmował -obruszył się Szczęsny - zresztą oni nie piją wódki. No, moi drodzy, zrzutka! 145 Na stole pojawił się słomkowy kapelusz i po chwili wypełnił się bilonem i banknotami. - Dobrze, ale kto pójdzie? - Szczęsny sięgnął po kapelusz. - Gospodarz! - odpowiedział równy chór głosów. - Czy jest tu gdzieś jakiś nocny sklep i czy będzie dziś czynny? - zainteresowała się Marta. - Panienka widać nietutejsza. - Spocony, łysy grubas pochylił się ku niej. Subtelny poeta metafizyczny, jak zdążył wcześniej poinformować ją Marek. - Tutaj wódkę kupuje się na Włóknie, czyli na ulicy Włókienniczej. Dawniej to była ulica Kamienna. Kochankowie z ulicy Kamiennej - zanucił. - Pamiętasz to, mała? Osiecka, to był ktoś! Nie, jesteś za młoda. - Westchnął i machnął ręką. To prawda, Marcie nic to nie mówiło. Nie bardzo też rozumiała, jak „kupuje się na Włóknie", odezwała się w niej jednak dusza przyszłego antropologa. - Co to właściwie jest Włókno? - spytała Marka. - Taka ulica, niedaleko stąd, gdzie wciąż jest dużo melin, a w bramach stoją faceci i oferują wódkę. Mimo konkurencji nocnych sklepów, to wciąż jeszcze działa. Może ze względu na takich sentymentalnych tradycjonalistów jak Szczęsny. Szczęsny tymczasem stawiał kokieteryjny opór. - Nie, ja nie mogę... - A to dlaczego? Zawsze mogłeś... - Tak, ale teraz muszę dbać o reputację. Zamierzam w tym rok dostać literacką nagrodę Łódzkiego Tygla! To kupa szmalu - dodał rozmarzonym głosem. - A za co chcesz tę nagrodę? - Jak to? - W jego głosie słychać było szczere zdziwienie. - Za moją wiekopomną poezję! - Ale przecież... - Wiem, wiem! Jesteście ludźmi małej wiary! Istotą mojej poezji jest to, że nie wikła się ona w słowa, w tę brudną materialną magmę symboli. Czasem, co najwyżej, postawię jakiś przecinek i nie ustąpię już więcej ani na krok. Moja poezja jest z czystego ducha i nic nie ma jej prawa zbrukać. - Uhmmm, w jury jest Andrzej Szczypiorski i on na pewno to doceni - złośliwie wtrąciła króciutko ostrzyżona istota ludzka około pięćdziesiątki. - Żebyś wiedziała! Tylko nie może mnie zobaczyć, jak chodzę po nocy i usiłuję nabyć gorzałkę. To pisarz bardzo moralny i pryncypialny*. - To skąd miałby się wziąć w nocy na Włóknie? -padło przytomne pytanie. - Jak to skąd? A jeśli po prostu wpadnie, żeby tropić nieprawości, i zupełnie przypadkiem mnie tam zobaczy? Z nagrody nici! - W takim razie musisz się przebrać - poradziła mu przystojna brunetka z długim klipsem w jednym uchu. - Przednia myśl! Szczęsny przykucnął i zaczął grzebać w antycznej szafce, okulałej na jedną nóżkę. Po chwili wyprostował się, dzierżąc w ręku tryumfalnie, jak skalp, perukę w stylu Violetty Villas. Następnie zniknął w łazience, by po chwili wyłonić się z niej umalowany, z dolną częścią 146 147 twarzy spowitą czarnym woalem i z sięgającymi do pasa blond włosami. Kroczył wyginając się wdzięcznie i przytupując. - Teraz już na pewno Szczypiorski mnie nie pozna! - A nawet sam ksiądz Rydzyk - dorzuciła Klara. -Tylko wybierz sobie w korytarzu jakieś twarzowe damskie futerko. Po kwadransie przymiarek wybór padł na krótki roz-kloszowany płaszczyk ze srebrnym lisem, a strój ten został uzupełniony wielkimi wojskowymi butami. Wreszcie Szczęsny, niosąc przed sobą słomkowy kapelusz z pieniędzmi, opuścił mieszkanie. Zebrani zamilkli, zmęczeni śmiechem. - Chodź, zobaczymy, co u Staną. - Marek pociągną Mirkę za rękę. W porównaniu z pomieszczeniem, które opuścili, pokój Staną był sterylnie czysty. Na biurku w wojskowym porządku stały w specjalnych stojakach narzędzia - jakieś dłutka, szczypczyki, śrubokręty, a w dużym glinianym kubku prężyły się perfekcyjnie zatemperowane ołówki i wymyte do czysta pędzelki. Tlące się w małych lichta-rzykach kadzidełka właściwie nie pasowały do tego ot razu. Sam pokój był przestronny i prawie pozbawiony mebli czy jakichkolwiek ozdób. Panował w nim półmrok^ a na rozłożonych pod ścianami materacach w niedbałych pozach siedziało kilka osób, przeważnie nieco starszych od Marka i Marty. Na ich widok podniósł się z mn teraca wysoki, ostrzyżony prawie na zero blondyn. 148 - Cześć, już myślałem, że nie uda ci się zerwać z domu. A to jest pewno Marta? Marta poczuła się - urażona? dotknięta? - trudno jej było nazwać to uczucie. Nigdy z nikim nie rozmawiała o Marku. Traktowała ich przyjaźń - i znów miała kłopot z właściwym słowem, bo czy naprawdę była to tylko przyjaźń? - jako coś najbardziej własnego i intymnego. Cóż właściwie miałaby powiedzieć? Prawie codziennie pisujemy do siebie listy z bratem ciotecznym. Niektóre z nich są bardzo czułe. Nie wiem, czego oczekuję po tej znajomości, poza tym, że marzę o tym, aby mnie przytulał i dotykał, ale nie dopuszczam do siebie myśli, że mogłoby zdarzyć się coś więcej. Ale właściwie dlaczego nie? Gdzie jest ta granica, poza którą należałoby przyznać, że ich stosunki przestały być niewinne? Czy przekroczyli ją, całując się? I co takiego Marek mógł o niej opowiadać? Chwalił się, zwierzał, pytał o radę togo łysego dryblasa? Jak mógł wystawić na widok publiczny to, co było między nimi i co, jej zdaniem, nie mieściło się w żadnych znanych jej regułach gry i dla i:zego nie było odpowiednich słów w żadnym ze znanych jej języków? Nawet jeśli była to publiczność niewielka i, musiała przyznać, sympatyczna. Czy mówił n nich także Klarze i Szczęsnemu? Póki byli sami, spotykając się w wirtualnej rzeczywistości komputerowej poczty, byli całkowicie wolni. < Czyści i dobrzy. Wystawienie ich związku na osąd innych ludzi natychmiast sprawiało, że Martę zaczynały dręczyć tysiące wątpliwości. I 149 - Mam coś dla ciebie. A może dla was? Stan wyciągnął z szuflady biurka błękitne kartonowe pudełko ozdobione srebrnymi, wyciętymi ze srebr-J nej folii smokami. Było śliczne i musiał je zapewne sar zrobić. - Dzięki, stary. Marek otworzył pudełko i Marta z zaciekawienier zajrzała do środka. Zobaczyła w nim coś ciemnobrązo wego i zeschniętego. Kupy? Paprochy? - Co to jest? - Ususzone grzybki halucynogenne z rodziny Psilo cibe - usłużnie wyjaśnił jej Stan. - To takie, jakich używał Don Juan u Castanedy? Marta była niezła z teorii. - Tamte były odmianą meksykańską, a to są płody polskich pól, a właściwie pastwisk z owcami. Taki grzy-J bek lubi bardzo owczy nawóz. Poza tym Don Juan to I palił, co, o ile mi wiadomo, nie daje żadnych efektów, -j Stan był wyraźnie specjalistą w tej dziedzinie. - Próbowałeś tego kiedyś? - Marta niepewnie spojrzała na Marka. -Tak. Marek wyraźnie nie kwapił się do dalszych wyjaśnień - Wybrał się w pierwszą podróż sam i zdaje się, że nie najlepiej to się skończyło. - Stan był bardziej rozmowny. - To trzeba robić we dwójkę, i to z kimś, z kim ma się naprawdę dobry kontakt. Poza tym sam zbiera łem te grzybki, tak że ręczę za nie. Tamte były wymię szane chyba z jakimiś paskudnymi trujakami. 150 Stan szybko poznał ją z resztą towarzystwa i usiedli na materacu. - I co się stanie, kiedy je zażyjemy? - dopytywała się dalej Marta. - Przecież wiesz, będziesz miała halucynacje. A jeśli jesteś dość dojrzała duchowo, to potem zobaczysz jungowskie archetypy jak żywe, a w końcu możesz nawet przeżyć identyfikację z Pierwotną Świadomością. Marek wsunął paczkę do kieszeni i nachylił się do Marty. - Wybierzemy się razem w podróż? - zapytał. - Chyba nie w tej chwili? - Oczywiście, że nie. To wymaga czasu i odpowiedniego miejsca. I żebyśmy byli tylko we dwoje... Warunki te wydawały się Marcie tak trudne do spełnienia, przynajmniej w przewidywalnej przyszłości, że bez namysłu odparła: - Jasne, że możemy to zrobić. Stan odszedł i zostawił ich samych. W pokoju unosił się sandałowy zapach kadzidła. W przeciwieństwie do ożywionej atmosfery panującej w pracowni Klary, wszyscy byli dziwnie ospali, jakby zapadnięci w siebie. Z głośników leciał jakiś nie-¦ ikreślony jazzik. Marta poczuła, jak rozluźnia się i uspokaja. Dobrze było tak wpółleżeć koło Marka i o niczym nie myśleć. - O czym myślisz? - zapytał ją Marek. - O niczym, ale zaraz mogę zacząć. - Przysunęła ię do niego bliżej. - Czy naprawdę musiałeś skłamać, 151 żebyśmy mogli wyjść z domu? Moim rodzicom mogłabym chyba spokojnie powiedzieć, że zmieniamy lokal. Marek zastanawiał się przez chwilę. - Sam nie wiem - powiedział w końcu. - Czasami chyba kłamię odruchowo. Tak jakbym miał nagrany w głowie głos ojca: „święta należy spędzać z rodziną i w kościele!" I nawet nie przychodzi mi do głowy, żeby sprawdzić, co by było, gdybym na przykład powiedział: „A teraz wychodzę do przyjaciół". Właściwie jestem pewny, że ojciec wprost by mi tego nie zabronił, co najwyżej skrytykował. W powietrzu zawisłby szantaż: oczywiście, możesz iść, ale wiedz, że twemu ojcu to się nie podoba. Wybieraj. A ja to wszystko chrzanię i kłamię dla świętego spokoju. - I masz zamiar tak robić przez całe życie? - Mam zamiar studiować w Warszawie i się od nich odczepić. - Marek objął ją i pocałował. - Co ty na to? - Lubię, jak mnie całujesz. Stan znowu przysiadł się do nich i podał im papierosa. - Przypalicie? Marek zaciągnął się i przekazał jointa Marcie. Inaczej niz z grzybkami, Marta miała to już przećwiczone i spokojnie się sztachnęła. A kiedy po chwili ktoś wstał i zmienił kasetę, usłyszała niezwykle wyraźnie, tak jakby dochodziły wprost z jej głowy, słowa ballady Nicka Cave'a: When youYe standing on the crossroads That you cannot comprehend Just remember that death is not the end. I 152 Czuła, jak dłoń Marka wolno wędruje pod jej sweter, a później pod bawełniany podkoszulek, leniwie gładząc ją po plecach. W głowie wciąż i wciąż kołatała jej absurdalna myśl: winnisi na księżyc! Z błogiego stanu wyrwał ją głos Marka: - Myszko, pobudka! Pasterka już się chyba skończyła. W domu Weberów panowała cisza. Marek bezszelestnie otworzył drzwi wejściowe, pomógł Marcie po ciemku zdjąć kurtkę i zaprowadził za rękę do łazienki. - Trafisz do waszego pokoju? - To duże mieszkanie, ale jakoś sobie poradzę. Zamknęła za sobą drzwi łazienki, przysiadła na brzegu wanny i roześmiała się cicho. To głupie, ale czuję ię szczęśliwa! Na choince wciąż płonęły lampki, oświetlając nieco pokój. Jacek pochrapywał cicho na szerokim małżeńskim tapczanie Weberów, Józinek owinięty śpiworem •;pał na dmuchanym materacu, a na Martę czekało pościelone polowe łóżko. Tylko Mirka nie spała. Siedziała na parapecie i wpatrywała się w okno. Marta poczuła dławienie w gardle. Czy możliwe, ;iby mama widziała stąd ich ostatnie, pożegnalne pocałunki? - O, Marta, nie usłyszałam nawet, kiedy przyszliście. Mirka wyglądała na wyrwaną z głębokiego zamyślenia. - Jak tam było na pasterce? 153 - Nie byliśmy wcale na pasterce. Poszliśmy do takich dziwacznych znajomych Marka. Artystów. - Marta poczuła ulgę. Nie znosiła okłamywać mamy, szczególnie kiedy nie było to konieczne. Co innego coś czasem przemilczeć, ale tak kłamać w żywe oczy... Po prostu nie potrafiłaby tego zrobić. - Przyjemnie było? - Było to raczej grzecznościowe pytanie. - Raczej tak. I mam nadzieję, że się jutro nie wygadasz przed wujkiem. Mirka roześmiała się i konfidencjonalnie szepnęła do córki: - Pod warunkiem, że ty mnie też nie wydasz. Dopiero teraz Marta zorientowała się, że Mirka pali papierosa, a dym, jak ukrywająca się nastolatka, wydmuchuje przez uchylony lufcik. - Mamo, przecież rzuciłaś palenie! - Wiesz, wszyscy mamy swoje małe tajemnice. Małe albo i większe, pomyślała Marta. Aniu! Dostałam wczoraj twój list i od razu chcę ci na niego odpowiedzieć, bo — nie ukrywam — jestem zaszokowana tym, co mi napisałaś. Czy wyście poszaleli? „Coś jest miedzy Markiem i Martą". Pewnie, że jest! Są ciotecznym rodzeństwem, prawie w tym samym wieku, i lepiej bawią się ze sobą niż z nami. Czy nie wydaje ci się to oczywiste? I wcale mnie nie dziwi, że powiedział ci to Karol. On ma obsesję na punkcie tropienia grzechów i grzeszków, gdzie tylko się da. A wiesz dlaczego? Bo jego ulubionym zajęciem jest potępianie grzeszników. Nie wiem, skąd jest w nim tyle złości, ale jestem zupełnie pewna, że zbyt łatwo rzutuje swoje obsesje na otoczenie. Wszyscy politycy to złodzieje, młodzież to narkomani, a wszystkie kobiety się puszczają! Tylko on jest święty. I nie potrafi pojąć, że to całe zło pochodzi wprost od niego. Przepraszam, że ci to mówię, wiem, że jest to twój mąż, a ty jesteś najbardziej lojalną żoną na świecie, ale tym razem naprawdę przesadził. Co mu te dzieciaki zawiniły? Nie może patrzeć na to, że się lubią albo dobrze bawią? Zazdrości im czy co? Ten list, nie dokończony, Mirka zmięła i wyrzuciła do kosza. Kochana Aniu, myślę, że troszkę z Karolem przesadzacie. Moim zdaniem Marta z Markiem po prostu się polubili i nie ma 155 powodu, żeby dopatrywać się w tej sympatii jakichś podtekstów. W końcu są rówieśnikami! To prawda, co mówił ci Karol — nie było żadnej wieczerzy młodych, a nasze dzieci nie poszły na pasterkę. Ale to chyba jeszcze nie powód, żeby wpadać aż w taką panikę. Marta od razu, jeszcze w Łodzi, powiedziała mi, gdzie byli. U jakichś przyjaciół Marka. A z tego, co mówiła mi o nich później, wcale nie wynikało, że jest to jakaś narkomańska melina. Raczej nieco ekstrawagancka rodzina. Aniu, oni są jeszcze młodzi, chcą się bawić, a rodzinne święta mogą na dłuższą metę wydawać im się nudne. Jestem pewna, że to rozumiesz. I mam nadzieję, że uda ci się wytłumaczyć to Karolowi. Przecież nie można dorosłemu chłopakowi zabraniać używania komputera tylko dlatego, że służy on między innymi do wysyłania listów! Jeśli zechce, to wyśle je pocztą. A ja nie zamierzam tych listów ani zatrzymywać, ani — tym bardziej — czytać. Nie wiem też, jak miałabym o tym porozmawiać z Martą, o co mnie prosisz. Mam ją zapytać, czy w jej związku z Markiem jest coś brudnego, jak to nazwał Karol? Nie dziwi mnie też, że Marek odmawia odpowiedzi na wszelkie wasze pytania. A jeżeli nawet łączy ich jakaś młodzieńcza fascynacja, to przecież z tego się wyrasta. Jeśli Marta będzie chciała mi o tym opowiedzieć, to kiedyś to zrobi, nie zamierzam jednak włazić z butami w jej duszę i życie. Myślę, że nasze dzieci są już dosyć duże, aby same ponosiły odpowiedzialność za siebie. Oczywiście, nie mam zamiaru nikogo pouczać, 156 ale wydaje mi się, że już najwyższa pora, by Karol to zrozumiał. Aniu kochana, nie martw się niepotrzebnie i ucałuj ode mnie wszystkie dzieciaki i Marka. Całuję cię Mirka Kochana Siostrzyczko, uspokoił mnie trochę twój list. W zasadzie zgadzam się z tobą, ale myślę też, że źle osądzasz Karola. On naprawdę bardzo kocha Marka, może najbardziej ze wszystkich naszych dzieci, co może też nie zawsze wychodziło chłopcu na zdrowie. Bo to wobec niego Karol miał zawsze najwięcej oczekiwań i w nim pokłada największe nadzieje. Myślę, że nam, kobietom, euęsto trudno jest zrozumieć specyficzny związek, który łączy ojca z synem. Ale dlatego też nie lekceważyłabym obserwacji Karola. Z tego, że Karol jest człowiekiem zasadniczym i przywiązanym do tradycji, nie wynika wcale, że pozbawiony jest wrażliwości czy spostrzegawczości. Jeśli więc mówi, że między Martą i Markiem coś się dzieje, a i mnie tak się wydawało, to możliwe, że się nie myli. Z drugiej strony, ty też masz rację - nie powinniśmy się w to wtrącać. Myślę jednak, że należy ich dyskretnie obserwować. A ja będę się za nich modliła. Nie śmiej się - bez względu na to, co sobie myślisz, ja wiem, że to czasami pomaga. Skoro już zebrałam się do napisania tego listu, to chciałabym powiedzieć ci jeszcze jedno. Czasami jest 157 mi przykro, gdy widzę, jak traktujecie Karola. Wiem, i ja\ niekiedy się na niego skarżę, ale naprawdę nie jestem męczennicą, jak usiłuje mi to wmówić Jacek. Pamiętasz,' jak bardzo ci się Karol podobał, kiedy zaczął się pojawiać u nas w domu? Miałaś wtedy chyba z piętnaście lat i zachowywałaś się niemal jak Balladyna. Później też nie miałaś do niego żadnych zastrzeżeń. Dopiero pod wpływem Jacka zaczęłaś być coraz bardziej krytyczna. To prawda, Karol jest czasem zbyt surowy, ale zawsze konsekwentny i sprawiedliwy. Kiedy jest w domu, to nie chowa się za książką, jak Jacek, ale zawsze stara się coś zrobić z dziećmi - porozmawiać, wyjść na spacer albo choćby być pod ręką, gdyby go potrzebowały, kiedy odrabiają lekcje. Niekiedy wpada w złość, ale nigdy w histerię. Gdy któreś z naszych dzieci dostawało wy sokiej gorączki, to właśnie on potrafił włożyć je do wan ny z chłodną wodą, a potem siedzieć przy nim całą noc, podczas gdy ja odchodziłam od zmysłów i nie wiedzia łam, co robić. Wiem, że zawsze mogę na nim polegać, że naprawdę jest moim mężem i nie opuści mnie aż do śmierci. Może dla ciebie to nic nie znaczy, ale dla mnie to bardzo ważne. Nikt nie jest ideałem, także Karol, ale ja takiego męża sobie wybrałam i jeśli miałabym wybie rać drugi raz, wybrałabym tak samo. Nawet jeśli nie po-, traficie tego zrozumieć, spróbujcie choćby to uszano-i Całuję was wszystkich ŁŚS 0 Barek marek Marek Marek? mareK MAREK marek Marek Marek |Marek! marek marek marek marek Marek maRek mArek MareK -delete- iMarku, •dlaczego się nie odzywasz? Poniosło cię przez krótki (moment, a teraz się tego wst^Uzisz? Mam uznać, że nic !i1ę nie stało, nic się nie wydarzyło? Nie sądzisz, że bez względu na to, co z nami będzie dalej, musimy porozmawiać, wyjaśnić sobie pewne sprawy? A może dla •iebie to wszystko było bez znaczenia? Marku, kocham lę i nic innego dla mniesię nie liczy. Mogę do końca wcia kochać się z tobą tylko przez komputer, ale nie ¦ stawiaj mnie teraz. Nie mogę już tak żyć. Dzień po iiu siadam do komputera i znajduję w nim jakieś śmieci 1 Patyka. Odezwij się. Napisz chociaż: żegnam. -delete- •ość, Marku! myślisz może, że jestem nieco konserwatywna, ale odziewałam się, że to ty pierwszy odezwiesz się po * l etach. (Naszych świętach!) Skoro jednak milczysz, 159 korzystając z tego, że żyjemy w czasach równouprawnienia, to ja pierwsza do ciebie piszę. Co jest, doktorku? Komputer ci się zepsuł? Marta czekać do czasu, kiedy będę studiował w Warszawie, a na rodzinne wczasy w tym roku już się nie piszę. Powiedz tyłko. że też tego chcesz, a ja już coś wykombinuję. Całuję cię i przytulam przytulnie - Marek Erfit b, m a i Myszko, Martuniu! Martwiłaś się, że nie piszę? Wyczułen to w twoim liście - znam cię przecież trochę, a chciałbym^ poznać jeszcze lepiej. Listy to zdecydowanie za mało 1 nie to, o czym myślę tak często w związku z TOBĄ.. Coj wcale nie znaczy, że nie będę do ciebie pisał. Oj.f będę, będę - aż ci się komputer zatka! Nie pisałem, b miałem straszne afery w domu. Ojciec odkrył, że urwali ,m się do Szczerbów, i kompletnie mu odbiło. On zna i <• ' tylko ze słyszenia i z miejscowej prasy (gdybyś ul wiedziała, przynajmniej w Łodzi są dość sławni!) jak się domyślasz - uważa ich dom za coś w rod.-.i.ii ziemskiej ambasady Państwa Szatana. Zresztą nie chodzi^ tylko o Szczerbów, ale o to, że ja z tobą... OjcH przez pewien czas wygadywał tak obrzydliwe rzeczy, nawet nie chce mi się powtarzać. A poza tym w r ' represji czy też prewencji - sam już nie wiem - z mi komputer. Oczywiście, mogłem skorzystać z p> ślimaczej, czyli zwykłej, ale byłem w tak p nastroju... Napisz, że rozumiesz i że nie gniewa: na mnie. Na szczęście ojciec w końcu oprzytomniał. Komputer stoi na moim biurku, a on robi tylko głupie aluz w porównaniu z poprzednimi awanturami znoszę na '¦ Musimy coś wymyślić, żeby się zobaczyć, bo nie zam 160 & [ M.irku, :hcę, chcę, chcę! Tylko, czy powinnam? Czy my powinniśmy?! [Naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiasz? Ja, dopóki 1 viko wymienialiśmy listy, starałam się o tym nie myśleć, •.liśmy po prostu sami w jakiejś umownej, wirtualnej -1 ik to się nazywa? - przestrzeni, ale teraz wciąż zadają hie różne pytania. Okropnie czułam się w Łodzi, wiedząc, .• właściwie cały czas musimy się ukrywać z naszymi Bczuciami. Jednocześnie szkoda mi było tracić chwilę, którą mieliśmy wreszcie dla siebie,"**n*a drążenie tego problemu. Chciałam po prostu być z tobą, nie myśląc o lekwencjach. Może to jest rozwiązanie - żyć tu i nie myśląc o przyszłości. Bo przecież nie mamy |j przyszłości? Duża buźka - Marta LGrn0C odpowiedzi. li i e potrafię zapytać na ulicy o godzinę albo o drogę. Hedy byłam mała, nie chciałam chodzić do sklepu. Mama iowiła mi, że jestem leniuszkiem, a ja się po prostu .-. tydziłam, a jeszcze bardziej wstydziłam się przyznać, I się wstydzę. W końcu to chyba babcia odkryła, o co I1 odz i, i ojciec wygłosił do mnie jedno ze swoich kazań, wiedział, że człowiek powinien się wstydzić, kiedy robi coś złego, a nie kiedy prosi w sklepie o chleb i ł masła. Niewiele mi to pomogło. A dziś znowu czuję iq tak jak kiedyś, gdy stałam przez kwadrans z siatką w ku przed sklepem i bałam się do niego wejść. Nie robię ¦ ¦¦: złego, ale się wstydzę. Rozumiesz coś z tego? o pyta? Marta 163 B'ls E*l View lrue« : itDSsnd o :: i Jot* Concpwe Heb 0, :B I fel t=Ś Martuś, czy będziesz się czuła bardzo zawiedziona, jeśli c odpowiem, że niezbyt dobrze to rozumiem? Wiem, ż< ludzie przeżywają coś takiego, ale mnie się to właściwi nie zdarza. W dzieciństwie wielu różnych rzeczy si<, bałem, na przykład gniewu ojca, ale nie pamiętam, żebym się bardzo wstydził. Najwyżej trochę. A więc. jak będzie? Zaciśniesz zęby i wejdziesz do tego sklepu, w którym nie zamierzamy nic złego robić? Przecie/ zawsze byłaś dzielną dziewczynką! Marek ;>óz ze szkoły albo coś takiego. Będziemy mieli dwa tygodnie, no, może bezpieczniej - dziesięć dni tylko lla siebie! I co ty na to? („Kto ten dzielny, kto się fgłasza? Ja, zakrzyknął w głos koziołek".) Marek bucham i jestem posłuszna - Marta Fu: (froui Karta) Ele E dróż. Specjalnie sprowadziłem te kwiaty odrzutowcem z krain, gdzie teraz jest środek lata. Przecież lubisz lato? Powąchaj, jak pięknie pachną. - Wyglądają zupełnie jak prawdziwe! - zawołała zachwycona. - Przecież są prawdziwe. Dotknij nich, są jak najbardziej realne, a nawet pachną. Marta pochyliła się nad bukietem i poczuła odurzn jący zapach różanego olejku. Kwiaty, choć sztuczne, były naprawdę fantastyczne. - To prezent od Staną. Przerzucił się ostatnio z bi żuterii na produkcję takich właśnie kwiatów - wyjaśnił wreszcie Marek i pociągnął Martę na łóżko. - Oprzyj się wygodnie. Zapalił nastrojowe świece w starych, srebrnych [ich tarzach i przykucnął przy półeczce z kasetami. - Czego posłuchamy? - zapytał, wkładając kasetę do kieszeni magnetofonu. Ośrodek krytycyzmu w mózgu Marty ocknął się na krótką chwilę. Ten facet pyta, ale tak naprawdę nie oczekuje ode mnie odpowiedzi. On już wie, czego posłuchamy, i dokładnie wie, co zamierza zrobić. Mimo to odpowiem mu. I żadnego: „posłuchamy, czego tylko chcesz, kochanie". Ja chcę... No tak, sama nie wiem. 174 iupa Osjan? Naturalne instrumenty, orientalne naje? I do tego grzybki, świeczki i kadzidełka. Nie, lużo tego dobrego, czułabym się jak w kiczowatej wieści. A więc coś sprawdzonego... - Miles Davis? - Właśnie go włożyłem, myszko. Twoją ulubioną ka-:;tę z polskim głosem Marka Olko. Ośrodek krytycyzmu zasnął sobie spokojnie. To był llubiony utwór Marty, One Phone Cali/Street Scenes, n, w którym niespodziewanie odzywał się polski głos, później hiszpański. Ciekawa była, któż to właściwie ist ten Marek Olko, ale nikt jej tego nie potrafił wyja-iśnić. Marek usiadł na materacu obok niej, opierając się o poduszki. Podał jej kubek. - To nie cykuta, nie bój się - powiedział. - To będzie piękna podróż, wiem to na pewno. |k« Pili powoli, patrząc sobie prosto w oczy. H Potem Marek objął ją delikatnie. U - Boisz się? - zapytał. JF - Tak. Nie wiem, jak na to zareaguję. Tak naprawdę, to tylko parę razy w życiu zaciągnęłam się trawką, właściwie bez żadnego specjalnego efektu. Myślisz, że po tym rzeczywiście będziemy mieli jakieś halucynacje? Ze ścian wyłonią się ociekające krwią potwory, które będą gonić nas po całym mieszkaniu, aż wyskoczymy przez okno? - Naczytałaś się jakichś głupot, ale jak będziesz myśleć o takich rzeczach, to kto wie, co ci się przydarzy. 175 - Podobają ci się kwiaty? To specjalnie na twój przyjazd. - Marek zauważył wrażenie, jakie wywarł na Marcie bukiet. - Cudowny! Ale... jak to możliwe? W lutym? - Powiedziałem, że pojedziemy w egzotyczną podróż. Specjalnie sprowadziłem te kwiaty odrzutowcem z krain, gdzie teraz jest środek lata. Przecież lubisz lato? Powąchaj, jak pięknie pachną. - Wyglądają zupełnie jak prawdziwe! - zawołała zachwycona. - Przecież są prawdziwe. Dotknij nich, są jak najbardziej realne, a nawet pachną. Marta pochyliła się nad bukietem i poczuła odurzający zapach różanego olejku. Kwiaty, choć sztuczne, były naprawdę fantastyczne. - To prezent od Staną. Przerzucił się ostatnio z biżuterii na produkcję takich właśnie kwiatów - wyjaśnił wreszcie Marek i pociągnął Martę na łóżko. - Oprzyj się wygodnie. Zapalił nastrojowe świece w starych, srebrnych lichtarzach i przykucnął przy półeczce z kasetami. - Czego posłuchamy? - zapytał, wkładając kasetę do kieszeni magnetofonu. Ośrodek krytycyzmu w mózgu Marty ocknął się na krótką chwilę. Ten facet pyta, ale tak naprawdę nie oczekuje ode mnie odpowiedzi. On już wie, czego posłuchamy, i dokładnie wie, co zamierza zrobić. Mimo to odpowiem mu. I żadnego: „posłuchamy, czego tylko chcesz, kochanie". Ja chcę... No tak, sama nie wiem. Grupa Osjan? Naturalne instrumenty, orientalne nastroje? I do tego grzybki, świeczki i kadzidełka. Nie, za dużo tego dobrego, czułabym się jak w kiczowatej powieści. A więc coś sprawdzonego... - Miles Davis? - Właśnie go włożyłem, myszko. Twoją ulubioną kasetę z polskim głosem Marka Olko. Ośrodek krytycyzmu zasnął sobie spokojnie. To był ulubiony utwór Marty, One Phone Cali/Street Scenes, ten, w którym niespodziewanie odzywał się polski głos, a później hiszpański. Ciekawa była, któż to właściwie jest ten Marek Olko, ale nikt jej tego nie potrafił wyjaśnić. Marek usiadł na materacu obok niej, opierając się o poduszki. Podał jej kubek. - To nie cykuta, nie bój się - powiedział. - To będzie piękna podróż, wiem to na pewno. Pili powoli, patrząc sobie prosto w oczy. Potem Marek objął ją delikatnie. - Boisz się? - zapytał. - Tak. Nie wiem, jak na to zareaguję. Tak naprawdę, to tylko parę razy w życiu zaciągnęłam się trawką, właściwie bez żadnego specjalnego efektu. Myślisz, że po tym rzeczywiście będziemy mieli jakieś halucynacje? Ze ścian wyłonią się ociekające krwią potwory, które będą gonić nas po całym mieszkaniu, aż wyskoczymy przez okno? - Naczytałaś się jakichś głupot, ale jak będziesz myśleć o takich rzeczach, to kto wie, co ci się przydarzy. 174 175 Popatrz lepiej na te kwiaty i na mnie, posłuchaj muzyki, a wszystko będzie dobrze. - Kiedy to się zacznie? - To może potrwać około godziny, zanim środek dostanie się do krwiobiegu, a później do mózgu. - A potem? Ile to będzie trwało? - Kilka godzin. Podobno. Mówiąc szczerze, ja też nie mam zbyt wielu doświadczeń. Już dobrze, przyznam ci się. Grzybków próbowałem tylko raz. - I co? - Właściwie nic. Zwymiotowałem. Podobno dlatego, że w gruncie rzeczy wcale nie chciałem tego przeżyć. Bałem się, broniłem. Ale dziś chcę naprawdę sprawdzić, jak to jest. W tym momencie Marta poczuła podchodzącą do gardła falę mdłości. - Marek, niedobrze mi - poskarżyła się. - Niepotrzebnie ci o tym mówiłem. To może być tylko sugestia... - Nie. Naprawdę jest mi niedobrze. - Siądź wygodnie, oprzyj się o ścianę i oddychaj spokojnie. Za kilkanaście minut ci przejdzie. Marta posłuchała, ale czuła się coraz gorzej. Miała zawroty głowy i coraz bardziej się bała. Wydawało się jej, że trwa to całą wieczność, w końcu jednak poczuła się lepiej. Znowu usłyszała muzykę. Dlaczego ten Davis tak wolno gra i skąd się wziął ten dziwny pogłos? Tak jakby słuchali muzyki w jakiejś ogromnej hali, wielkiej jak cały wszechświat. 176 - Marek, słyszysz? - Tak, ale może nie to samo co ty. W każym razie to piękne. Kaseta wyłączyła się i szczęknął autorevers. Marta wzdrygnęła się przerażona. - Nie bój się. - Marek wziął ją za rękę. Rozluźniła się, by po chwili znowu zatonąć w muzyce pełnej soczystych, przejrzystych kolorów. Marek także zanurzył się w świecie własnych przeżyć. Stracili poczucie czasu. Rzadko odzywali się do siebie, częściej zaś ich dłonie, jak w transie, na chwilę odnajdywały się, by zaraz znów się rozłączyć. Marta czuła, że jej zmysły powoli się uspokajają. Za to umysł miała teraz przeraźliwie jasn^Zrozumiała, że nie cofnie się przed niczym, że właśnie z Markiem chce poznać po raz pierwszy, czym jest seks, ale także, że to nie Marek jest tu ważny, lecz ona. To jej potrzebne jest to doświadczenie, a to, czego dowie się dziś albo jutro, będzie istotne dla całego jej przyszłego życia. Jej życia, nie ich. Dlatego też nie ma żadnego znaczenia, że Marek jest jej kuzynem. Ważne, że jest wrażliwy, czuły i mądry. Że wszystko będzie tak, jak być powinno. Przyłapała jego spojrzenie. - Jak się czujesz? - zapytał. - Świetnie. Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy, że głos trąbki jest niebieski. Uśmiechnął się do niej czule. > .. 177 Popatrz lepiej na te kwiaty i na mnie, posłuchaj muzyki, a wszystko będzie dobrze. - Kiedy to się zacznie? - To może potrwać około godziny, zanim środek dostanie się do krwiobiegu, a później do mózgu. - A potem? Ile to będzie trwało? - Kilka godzin. Podobno. Mówiąc szczerze, ja też nie mam zbyt wielu doświadczeń. Już dobrze, przyznam ci się. Grzybków próbowałem tylko raz. - I co? - Właściwie nic. Zwymiotowałem. Podobno dlatego, że w gruncie rzeczy wcale nie chciałem tego przeżyć. Bałem się, broniłem. Ale dziś chcę naprawdę sprawdzić, jak to jest. W tym momencie Marta poczuła podchodzącą do gardła falę mdłości. - Marek, niedobrze mi - poskarżyła się. - Niepotrzebnie ci o tym mówiłem. To może być tylko sugestia... - Nie. Naprawdę jest mi niedobrze. - Siądź wygodnie, oprzyj się o ścianę i oddychaj spokojnie. Za kilkanaście minut ci przejdzie. Marta posłuchała, ale czuła się coraz gorzej. Miała zawroty głowy i coraz bardziej się bała. Wydawało się jej, że trwa to całą wieczność, w końcu jednak poczuła się lepiej. Znowu usłyszała muzykę. Dlaczego ten Davis tak wolno gra i skąd się wziął ten dziwny pogłos? Tak jakby słuchali muzyki w jakiejś ogromnej hali, wielkiej jak cały wszechświat. 176 - Marek, słyszysz? - Tak, ale może nie to samo co ty. W każym razie to piękne. Kaseta wyłączyła się i szczęknął autorevers. Marta wzdrygnęła się przerażona. - Nie bój się. - Marek wziął ją za rękę. Rozluźniła się, by po chwili znowu zatonąć w muzy- Ice pełnej soczystych, przejrzystych kolorów. Marek także zanurzył się w świecie własnych przeżyć. Stracili poczucie czasu. Rzadko odzywali się do sie-hie, częściej zaś ich dłonie, jak w transie, na chwilę odnajdywały się, by zaraz znów się rozłączyć. Marta czuła, że jej zmysły powoli się uspokajają. Za to umysł miała teraz przeraźliwie jasjay- Zrozumiała, że nie cofnie się przed niczym, że właśnie z Markiem chce poznać po raz pierwszy, czym jest seks, ale także, że to nie Marek jest tu ważny, lecz ona. To jej potrzebne jest to doświadczenie, a to, czego dowie się dziś albo jutro, będzie istotne dla całego jej przyszłego życia. Jej życia, nie ich. Dlatego też nie ma żadnego znaczenia, że Ma-I rek jest jej kuzynem. Ważne, że jest wrażliwy, czuły i mądry. Że wszystko będzie tak, jak być powinno. Przyłapała jego spojrzenie. - Jak się czujesz? - zapytał. - Świetnie. Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy, że głos trąbki jest niebieski. Uśmiechnął się do niej czule. :vi„ .ł.h 177 - A mnie się wydawało, że te kwiaty wydają takio dziwne świszczące dźwięki, jak zepsuta harmonijka ustna. Nie wiedziałem, że sztuczne kwiaty nie umieją grać na harmonijce. Co innego świeże... te zagrałyby | czysto. A potem... - zamilkł. - Czy poczułeś, że nagle zrozumiałeś coś bardzoj ważnego? - przynagliła go Marta. - Tak, ale nie wiem, jak ci to powiedzieć. Ja to już wiem, już wszystko zrozumiałam, chciała krzyknąć Marta. Ale co takiego wie, co z taką jasnością zrozumiała - tego nie była pewna. Pamiętała euforię, nagłą jasność, z jaką zobaczyła swoje uczucia, ale właściwie nie potrafiła już powiedzieć, czego takiego się dowiedziała. - Nie wiem, czy potrafię ci to przekazać - ciągnął Marek. - Nagle zobaczyłem na własne oczy Złotą Strunę, ostateczne równanie opisujące cały wszechświat. Gdybym od razu to sobie zapisał - rozmarzył się - byłbym najsłynniejszym fizykiem od czasów Einsteina... Ale teraz już nie pamiętam. - Czyli o mały włos zostałbyś Zweisteinem - zaśmiała się Marta. Marek pogładził ją po włosach. - Stale korzystam z pudełka na dyskietki, które mi dałaś. Wierzę, że przyniesie mi szczęście, i kto wie, kiedyś... Przyciągnął Martę do siebie. Delikatnie odsunęła go. - Mamy jeszcze dużo czasu, a teraz umieram z głodu. Zdaje się, że już ci o tym wspominałam, jakieś... - spojrzała na zegarek. - Co? Osiem godzin temu! Jest już jedenasta! - Wybaczysz mi? Tak się zająłem różnymi innymi przygotowaniami, że nie pomyślałem o żadnej sensownej wyżerce. W ostatniej chwili kupiłem jakieś bułki i masę owocowych jogurtów. Może gdzieś w domu jest jeszcze masło. I to wszystko. Myślisz, że ci to wystarczy, czy mam iść do nocnego sklepu? - Na Włókno? - Niekoniecznie. - Parsknął śmiechem. - Nigdzie nie idź. Dawaj natychmiast, co masz, bo za chwilę umrę z głodu! - Poczekaj, przyniosę wszystko tutaj. W końcu nie jest tego tak wiele. - I zrób herbatę! Tym razem prawdziwą! - zawołała za nim Marta. ^^ Wkrótce bułki zostały zjedzone, a Marek i Marta leżeli obok siebie na brzuchach i wylizywali kubeczki po jogurcie. Marta sięgnęła palcem do dna pojemniczka i podała go Markowi do oblizania. - Spróbuj. Owoce leśne. Oblizał jej palec. - Pyszne paluszki! - Chcesz spróbować mojego? Z morelą. - Zanurzył palec w pojemniku, a potem delikatnie wsunął Marcie do ust. Nie wypuszczając go, przewróciła się na plecy, a Marek pochylił się nad nią. - Chcesz, żebym zgasił światło? 178 179 - Nie. Chcę wszystko widzieć. Marek przyklęknął na materacu, rozpiął suwak dżinsów Marty i ściągnął je. Potem powoli zdjął jej skarpetki i figi. Uniosła się, a on pośpiesznie zdarł z niej sweter razem z podkoszulkiem. Była teraz całkiem naga, poza cieniutkim złotym łańcuszkiem z wisiorkiem w kształcie litery M, który miała na szyi. Marek, nie spuszczając z niej oczu, rozbierał się powoli. - A czy pomyślałeś... - Zawstydzona Marta nie wiedziała, jak ma go o to zapytać. - Tak. - Marek wyciągnął spod materaca paczkę prezerwatyw. - Poradzisz sobie? - Jeśli mi odrobinę pomożesz... Jeszcze nigdy tego nie robiłem... - Tak się cieszę! - Marta zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła do siebie. Marta nie chciała otwierać jeszcze oczu. Leżała zagrzebana wśród koców i poduszek, lekko obolała i nieprzytomnie szczęśliwa. Tak, to była ta noc, na którą czekała. I cokolwiek się wydarzy, nigdy nie będzie jej żałowała. Poszukała ręką Marka, ale łóżko było chyba puste. Lekko uniosła powieki. Martwą ciszę panującą w całym domu zakłóciło głośne trzaśniecie drzwi i hałas w korytarzu. O Boże, ktoś przyszedł, pomyśłała w panice i drżąc, szczelnie przykryła się kocem. 180 Szczęknęła klamka i w drzwiach stanął Marek, wciąż w kurtce i z torbą w ręku. Rano trzeba wstać, rano to jest Gdzieś koło pierwszej, bo wcześniej to nie... zaśpiewał, widząc, że Marta już nie śpi. - Budzikom śmierć! - odkrzyknęła i spojrzała na zegarek. - Ojej, naprawdę już po pierwszej. Trzeba wstawać. - A po co? - Marek postawił torbę na podłodze, rzucił kurtkę w kąt i już leżał przy Marcie. - Jaki jesteś zimny. - Przytuliła dłoń do jego twarzy. - Wcale nie, jest mi tak gorąco, że muszę się zaraz rozebrać. - Marta pomogła mu uwolnić się ze swetra. - No, teraz to co innego, godzina piętnasta, to jest właściwa pora na śniadanie. - Marek ocknął się z krótkiej drzemki i wstał, wkładając tylko podkoszulek. Marta nałożyła na siebie jego sweter, który sięgał jej prawie do kolan. Chwycił ją za rękę i okręcił kilka razy. - Pięknie wyglądasz. Powinnaś częściej chodzić w sukienkach, a szczególnie w mini - orzekł. - Ale dokąd się wybierasz w tym stroju? - Może na początek do łazienki? - Ale wracaj tu szybko, bo ja mam zamiar dzisiaj cały dzień spędzić w łóżku. Zaraz zrobię coś do jedzenia. - Bułeczki i jogurt? - Skąd wiedziałaś? - Nie wiem, chyba coś mi się śniło. To był bardzo piękny sen - dodała. 181 - A nie śniła ci się szynka i cudowny złocisty melon? - Nie. - To widocznie sen był niekompletny. Za oknami od wielu już godzin panowały zimowe ciemności, a po szynce i melonie dawno nie został nawet ślad. - Teraz to już chyba naprawdę chcę wstać - oświadczyła Marta. - To świetnie. Pójdziemy na wycieczkę. Czy chcesz przejść się ze mną najdłuższą ulicą na świecie? - Marek zaczął się ubierać. - Nie przesadzaj z tym entuzjazmem. - Nie lubisz pieszych wycieczek? - Lubię, pod warunkiem, że wiem, co to znaczy najdłuższa. - Siedem kilometrów. - To wcale nie taka długa. Mam nadzieję, że nie pod górkę? - Nie. - W takim razie idziemy. Marta dziarsko zerwała się z materaca i niebawem byli już gotowi. Obydwoje w ciepłych kurtkach, a Marek nawet z niewielkim plecakiem. Marcie, początkowo nieco sceptycznie nastawionej, pomysł długiego nocnego spaceru wydawał się teraz szalenie romantyczny. - Jeśli chcesz zaliczyć całą trasę, musimy naprawdę zacząć od początku, to znaczy od placu Wolności 182 - wyjaśnił Marek, kiedy skręcili w nieoczekiwanym kierunku. - A co będzie na końcu? - Plac Niepodległości. - Niepodległość i wolność? A czym to się właściwie różni? Biedni łodzianie! Pewno nigdy nie wiedzą, gdzie jest początek, a gdzie koniec ich ukochanej ulicy i w którą stronę idą - podkpiwała Marta. - Jakoś sobie radzimy. Patrz, to jest właśnie plac Wolności. Był późny wieczór, chwycił mróz i miasto powoli pustoszało. Minęli ogromny, brzydki kościół, przeszli przez oświetlony plac i stanęli u stóp pomnika Kościuszki. Marek zwinął dłonie w trąbkę: - Uwaga, uwaga! Wszyscy uczestnicy rajdu ulicą Piotrkowską proszeni są na start! - krzyknął. Jakiś spóźniony przechodzień obrzucił ich oburzonym spojrzeniem. Roześmiali się. Marek chwycił Martę za rękę i ruszyli biegiem. Kiedy zdyszani stanęli pod bramą, z której niedawno wyszli, powiedział: - Pierwszy etap rajdu, zwany „tam i z powrotem", mamy już za sobą. Teraz - w nieznane! Objęli się i wolnym krokiem ruszyli przed siebie. - Jakie fajne! - Marta zatrzymała się, żeby popatrzeć na kamienice po drugiej stronie ulicy. Secesyjne zdobienia, fikuśne balkoniki, inne okna na każdym piętrze, wykusze, zwieńczone kopułami wieżyczki - a wszystko nie tylko pokryte białymi tynkami i świeżym śniegiem, 183 ale jeszcze podświetlone od dołu ostrym jarzeniowym blaskiem. - To wygląda jak fragment miasta Królowej Śniegu. - Westchnęła z zachwytem. - Postój tu sobie i pozachwycaj się, a ja skoczę do delikatesów. - Marek zostawił ją i zniknął w sklepie. Kiedy wyszedł z niego, Marta dostrzegła, że jego pleca-czek wyraźnie przybrał na wadze. - Co kupiłeś? - zapytała. - Coś na rozgrzewkę - odparł enigmatycznie. - A teraz zrobimy małą pętelkę. - Znowu wcielił się w kierownika wycieczki. - Skręcimy w tę ulicę w lewo, potem kawałek przejdziemy równoległą do Piotrkowskiej ulicą Sienkiewicza i wrócimy na trasę przez ulicę Moniuszki. Tam są takie niesamowite pałacyki. - Muszę przyznać, że Łódź coraz bardziej mi się podoba - stwierdziła Marta, kiedy znów znaleźli się na Piotrkowskiej. Stali teraz pod bramą wielkiej kamienicy, w tłumku młodych ludzi. - To „Siódemki". Ze względu na adres: Piotrkowska 77. - powiedział Marek. - Taki pub, czasem z muzyką, moglibyśmy tam wpaść na piwo, gdyby nie to, że mamy inne plany. - Ciekawe jakie? - Marta tęsknie popatrzyła na wejście, obiecujące ciepłe, ciemne i zadymione wnętrze. - Pora na małą, ale prywatną rozgrzewkę. - Marek skręcił w pasaż obok, a Marta posłusznie ruszyła za nim. 184 Zeszli po kilku schodkach w dół i Marek zatrzymał się przy ławce. Odgarnął z niej śnieg i usiadł. Wkoło było zupełnie pusto. Tylko czysty śnieg i białe drzewa na tle czerwonawej łuny miejskiego nieba. Marek sięgnął do plecaka i wyjął z niego dwie puszki coca-coli. - To nie wygląda mi na dobry pomysł - powiedziała Marta. - Lubię zimną colę, ale nie w taki mróz. - Mogłabyś mieć do mnie więcej zaufania! - Marek otworzył puszkę i upił z niej duży łyk, a później jeszcze jeden i drugi. Potem wyciągnął z plecaka butelkę wódki i uzupełnił zawartość puszki. - Masz, to dla ciebie. Będzie zimne tylko na początku, a potem cię rozgrzeje. - Podał puszkę Marcie. - Ale z ciebie odlot. - Parsknęła śmiechem i przysiadła obok niego. - Powiem szczerze, że liczyłam raczej na szampana. - A jak myślisz, co na ratunek zmarzniętym wędrowcom niosą bernardyny w swoich beczułkach? Chyba nie szampana. Zalicz mi więc na razie bąbelki, a resztę dokupię ci jutro. - Szampana bez bąbelków? - Kocham cię, myszko, bo masz taki analityczny umysł. - Marek przyrządził dla siebie drugą porcję i stuknęli się puszkami. - Nasze zdrowie! -I Łodzi! ¦-:¦::¦;, , - I Piotrkowskiej! * - I grzybków! . - Wolności i niepodległości! 185 - W dowolnej kolejności! Marek wyrzucił puste puszki, nachylił się, zgarnął trochę śniegu, ulepił z niego pigułę i rzucił w Martę. - Ty świrze! Marta zerwała się z ławki i ruszyła do kontrataku. Po chwili naparzali się jak przedszkolaki, dopóki obydwoje nie zaczęli przypominać śnieżnych bałwanów. - Dosyć! - Marta, zanosząc się śmiechem, otrzepywała kurtkę. - Poddaję się. - Rozgrzałaś się? - Jeszcze jak! Oczywiście, nie licząc tego śniegu, który mam za kołnierzem i który właśnie zaczął spływać mi po plecach. - To może powtórzymy? - Marek wymownym gestem wskazał leżący na ławce plecak. - Na następnym postoju. Bo inaczej nigdy nie dojdziemy do celu. Marta skierowała się w stronę Piotrkowskiej. - A naszym celem jest niepodległość! - Albo wolność. Wszystko jedno. - A co to za paskuda? Przeszli śmierdzącym i pełnym graffiti podziemnym przejściem pod szeroką ulicą i znaleźli się na placu przed beznadziejnym sześcianem wielkiego domu towarowego. - Nie patrz na to, spójrz lepiej na drugą stronę. Widzisz te wieżowce? To Manhattan! - Zupełnie ci odbiło! - Nie, to się naprawdę tak nazywa. 186 Przyśpieszyli kroku. Zbliżała się północ, śnieg skrzypiał pod nogami, oznajmiając spadek temperatury. Jak okiem sięgnąć, nie widać było żywego ducha. - Szkoda, że w Tatrach nigdy nie jest aż tak pusto -westchnęła Marta. - Prawda? A tu mamy nawet jakiś wierch. Zobacz, jaki ma ostry szczyt. Marta uniosła głowę. - To katedra. Niezbyt piękny eklektyzm z początków wieku. - Marek podszedł do drzwi kościoła i nacisnął klamkę. - Zamknięte. Nikt nas tu nie chce. Zaczął prószyć śnieg i zrobiło się naprawdę zimno. ¦'¦¦ - Coś na rozgrzewkę? - spytał Marek. - Żadnej coca-coli! - Jak chcesz - powiedział i wyciągnął butelkę z wódką. Pociągnął spory łyk i pojjjał Marcie. - Zdrowie Stanisława Kostki, młodzieniaszka świętego w niebie! - Dlaczego właśnie jego? - spytała Marta, oddając mu butelkę i prychając z niesmakiem. Sama wódka jej nie smakowała, a poza tym to dobre dla starych, ona i jej znajomi woleli wino... - Bo jest patronem tego nieprzyjaznego miejsca. I na pewno chętnie by z nami wypił w taką pogodę -wyjaśnił Marek. Śnieg walił coraz gęściej, a silny wiatr wiał im prosto w twarz. - Wycofujemy się przed szczytem? - z nadzieją zapytała Marta. 187 - Nigdy. Na plac Niepodległości! Biegiem marsz! Z każdą chwilą robiło się coraz zimniej i nic już nie było widać, parli jednak do przodu z oślim uporem. Ciekawe, jak stamtąd wrócimy, zaczęła zastanawiać się Marta. O ile w ogóle tam dojdziemy. Plac Niepodległości okazał się dużą i nudną, pokrytą licznymi tramwajowymi rozjazdami przestrzenią. Parę rachitycznych drzew, wielki dom handlowy - i to wszystko. - Teraz już wiem, że nie można pomylić placu Wolności z placem Niepodległości - powiedziała Marta, przypominając sobie elegancki, okrągły plac z klasycy-stycznym ratuszem i wysoką kolumną pomnika, spod którego wyruszyli ponad dwie godziny temu. - Rozczarowana? - Dumna, ale okropnie zmęczona. Ja chcę do domu! - Już, kwiatuszku, trzeba tylko się odwrócić i naprzód marsz! - Chyba żartujesz. Jeszcze raz to samo? - Marta poczuła lekkie przerażenie. - Teraz będzie w dół - żartował Marek, ale Marcie wcale nie było do śmiechu. - No dobrze - powiedział, widząc, że opuszcza ją poczucie humoru — wrócimy nocnym autobusem. Szczęście im dopisało i kiedy tylko doszli do przystanku, podjechał pusty autobus, który, klucząc niemożliwie, zawiózł ich, skulonych i przytulonych do siebie na ostatnim siedzeniu, prawie pod sam dom. 188 - Zamieniłam się w sopel lodu - poskarżyła się Marta, kiedy znaleźli się już w środku. - W takim razie napijemy się góralskiej herbatki i do łóżeczka. Marek przygotował dwa wielkie kubki herbaty z cytryną i wódką, a potem siedzieli długo w kuchni, grzejąc dłonie i leniwie rozmawiając. W zlewie leżały jakieś brudne talerze, ale tylko dołożyli do nich następną partię. Jutro się zmyje. Było już nad ranem, kiedy przypomnieli sobie, jak bardzo są zmęczeni. Marta budziła się powoli i tak jak wczoraj usłyszała w przedpokoju szczęk drzwi. Marek pewno znowu wstał wcześniej i wybrał się na zakupy, pomyślała z rozczuleniem. Ale co to? Czyżby słyszała jeszcze jakiś dziecięcy głosik? Może to na podwórku. Przewrógjła się na bok i poczuła, że Marek leży koło niej, oddychając spokojnie przez sen. Odgłosy w korytarzu były zupełnie wyraźne. Mężczyzna i dziecko. Marta straciła głowę i z przerażenia nie była w stanie nawet drgnąć. Teraz odgłosy dochodziły już z kuchni. - A co to takiego! - dobiegł ją głośny okrzyk wuja Karola. Boże, zostawiliśmy wczoraj na stole nie dokończoną butelkę wódki i wciąż stoi tam pudełko z grzybkami! Zresztą, co tam grzybki i wódka, w porównaniu z tym, i:o za chwilę nieodwołalnie się wyda. Ktoś zbliżał się do drzwi i Marta poczuła, że umiera. Klamka poruszyła się, a potem kroki się oddaliły, 189 tak jakby wuj stał chwilę pod drzwiami, a potem się cofnął. To niemożliwe, to tylko zły sen, muszę się obudzić, powtarzała sobie. Przecież wyjechali na dwa tygodnie do Krynicy! Powinnam obudzić Marka, pomyślała, ale sparaliżowana strachem nie mogła się poruszyć, a wiel-j ka gula w gardle nie pozwalała jej wydobyć z siebie głosu. W mieszkaniu wciąż słychać było jakiś ruch. Trza-j skały drzwi łazienki, ktoś chodził po kuchni, wszedł dc któregoś pokoju po drugiej stronie korytarza. Dziecię cy głos z pewnością należał do Ewuni, ale poza nią i jej! dziadkiem chyba nikt więcej nie przyjechał. Marku, obudź się, zrób coś, błagała w duchu Marta, czując, jak oblewa się lepkim, zimnym potem. Z całych sił zacisnęła powieki. Nie otworzę ich już nigdy, przy-, rzekła sobie, będę udawała, że straciłam przytomność,| dopóki to wszystko się nie skończy. Ale jak ma się skoi>] czyć? Wyglądało na to, że jednak będzie musiała sta-j wić czoło nadchodzącym wydarzeniom. A może ubra<5 się szybko i udawać, że wpadła z wizytą? Schować siej do szafy? Wyskoczyć przez okno? To tylko pierwsze piętro. Przez chwilę wydawało się jej, że jest to dobnj pomysł. Ale przecież wuj musiał już zobaczyć dodatków^ kurtkę i buty w przedpokoju. Może nie zwrócił na ni« uwagi. Akurat! W domu Weberów panował kliniczny porządek i wszystko miało swoje miejsce. To nie korytarz u Szczerbów, gdzie można by w kącie zostawić wyrzutnię rakietową i pewno latami nikt by jej nie zauważył. Ale skąd wuj ma wiedzieć, że to moje rzeczy? Duża 190 puchowa kurtka i skórzane sportowe buty mogą przecież należeć do jakiegoś kolegi Marka... Poczuła, że oddycha z ulgą, a w jej głowie lęgnie się pewien plan. Po pierwsze, musi obudzić Marka. Marek ubierze się i wyjdzie do ojca. Powie mu, że jest u niego od rana kolega i uczą się. Chyba wujek nie wparuje tu natychmiast, żeby to sprawdzić? Wódka? Wczoraj było kilku kolegów i wypiliśmy po kieliszku. Grzybki? To tylko próbki na biologię. Bałagan w kuchni. Przepraszam, zaraz posprzątam. Miałem to zrobić rano, ale przyszedł kolega... A potem Marta jakoś się wymknie. Może wuj Karol gdzieś wyjdzie albo położy się, żeby odpocząć po podróży, albo chociaż pójdzie do ubikacji. Jemu musi się to przecież też czasami zdarzać. Plan wydawał się niezły, w każdym razie najlepszy z możliwych. - Marek... - Marta szarpnj|a śpiącego chłopaka za ramię. - Marek, obudź się. W tym momencie drzwi otworzyły się i stanął w nich Karol Weber we własnej osobie, a wyrwany ze snu Marek uniósł się na łokciach, spojrzał ojcu prosto w twarz i zbladł jak ściana. Twarz Karola, przeciwnie, powoli zaczęła przybierać kolor dojrzałego pomidora. - Co wy tu wyprawiacie? - wrzasnął. Marek usiadł na materacu i trzęsącymi się rękoma zaczął nakładać slipy. - Jak wam nie wstyd! - huknął znowu Karol. - A tobie? Ile razy ci mówiłem, żebyś pukał, zanim wejdziesz do mego pokoju! - Marek wyraźnie uznał, że najlepszą metodą jest atak. Nerwowo szukał stopą no- 191 gawki od spodni. Marta ukryła twarz w poduszce. -A co robimy? To, o co nas podejrzewałeś. Czemu więc się dziwisz? Przecież jeszcze niedawno mówiłeś mi, że jesteś pewny... - Markowi załamał się głos. - A teraz może byś wyszedł i pozwolił nam się ubrać! - krzyknął. - Potem spróbujemy porozmawiać - dodał już spokojniejszym i bardziej ugodowym tonem. Marta lekko przekręciła głowę i spojrzała na wuja. Jego wzrok powoli omiótł pokój i zatrzymał się na leżącej na podłodze zużytej prezerwatywie. To już nie był pomidor, tylko dobrze ugotowany burak! Podszedł i z obrzydzeniem trącił ją czubkiem buta. - I sprzątnij to świństwo, ty degeneracje! - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Do mnie mówisz? - Marek stanął naprzeciw niego z zaciśniętymi pięściami. - Niestety, do ciebie. Myślałem, że już dość wstydu najadłem się przez twoją siostrę, ale nie, ty postanowiłeś ją przebić. Nie ma co, udało ci się, tobie i tej małej dziwce, twojej kuzynce! Marek chwycił ojca za koszulę na piersi. - Przesadziłeś, ale uważaj! Karol oderwał jego ręce i pchnął go tak, że chłopak zatoczył się na ścianę. - Co? Z pięściami do ojca?! To ty uważaj, szczeniaku, bo jeszcze mogę przełożyć cię przez kolano i zwyczajnie przylać! - Wiem, że możesz. Niczego innego nie umiałeś przez całe życie! Coś nie tak? W dupę! A to, jak mó- 192 wisz, świństwo, to prezerwatywa. Gdybyś wiedział, jak się tego używa, miałbyś może mniej dzieci, za to więcej serca! Karol z całej siły wyrżnął syna w twarz. Marek rzucił się na ojca z pięściami, ale ten przytrzymał go za nadgarstki. Byli tego samego wzrostu, lecz Karol, dawny sportowiec, ważył dwa razy więcej od syna. - Za mały jeszcze jesteś, więc nie podskakuj. - Przyjdzie jeszcze czas, kiedy będę silniejszy - wycedził Marek przez zaciśnięte zęby. W oczach stanęły mu łzy. Wierzchem dłoni otarł płynącą z nosa krew. - Co się stało? - W drzwiach pojawiła się nagle Ewunia, w piżamce w kaczuszki, z buzią rozpaloną gorączką. - Nic, kwiatuszku, kładź się do łóżeczka, zaraz przyjdzie pani doktor - powiedział zaskakująco miękkim tonem Karol. Kwiatuszku? Niedawno Marek też tak mnie nazwał, nie wiadomo dlaczego przypomniała sobie nagle Marta. - O, Marta! - Mała podeszła do niej i bezceremonialnie wpakowała się na materac. - Leżysz w łóżku, bo jesteś chora? Ja też jestem chora i dlatego wróciliśmy. Bardzo długo jechaliśmy samochodem, od takiego rana, że jeszcze było całkiem ciemno - paplała. - A co się stało Markowi? - Potknąłem się i wpadłem nosem prosto na szafę. - Marek powiedział to prawie wesoło. - Jeśli szybko powędrujesz do łóżka, to potem do ciebie przyjdę i ci poczytam. 193 _ Słowo? wzrokiem , szła- po przya H za- ¦* p° sób a. Marta , twarz rbko- nie . Po rzec w korytarzu- _ Odpr cię- - P ki uv po tar: rzut żył. > - Nigdy n pocia.9 wtulona ^ spokojnie zbliża* si P° - Halo! Słucham. - Jacek? - Przy telefonie. - Mówi Karol. Weber. Dzwonię z Łodzi. - Czym ci mogę służyć? Mirki nie ma w domu. Czy coś się stało? - Owszem! Przed chwilą znalazłem twoją córkę z moim Markiem w łóżku! - O mój Boże! - Tylko tyle masz do powiedzenia? - Czy mogę z nią porozmawiać? - Musisz. Ale nie teraz. Kazałem jej natychmiast wracać do domu. I mam nadzieję, że z nią w końcu porozmawiasz. Ładnie wychowaliście córeczkę! - Rozumiem, że była z Markiem? - Co ty mi tu sugerujesz? Jesteś chyba mężczyzną, ięc wiesz, jak jest. Chłopakowi w tym wieku, za przeroszeniem, sperma zalewa oczy. Sam nie wie, co robi. dziewczyna powinna się pilnować. Żeby zaciągnąć o łóżka kuzyna, prawie brata! Ta mała jest kompletnie Dralizowana, nie odróżnia dobra od zła. I wy za to powiadacie, wasze idiotyczne liberalne koncepcje! ijpierw rozpieszczacie dzieciaki, pozwalacie im na ;zystko, a potem co? - Słuchaj, jesteś pewny, że... ' dzł~ Pewny? Więcej niż pewny. Pierwsza w południe, Ąkierniewic- Nl<łl poZwel goli w łóżku, a podłoga zasłanaprezerwatywami! iod kur |^ Uspokój się. Trzeba będzie... Sam nie wiem. Bied- 195 maja.c p\ecakier slęgnałP°^' ,—-crsr sunaj cie tu Wlarta 194 - Słowo? - Słowo harcerza! Mała jeszcze raz obrzuciła ich wszystkich podejrzliwym wzrokiem i wyszła. W innej sytuacji Marta zapewne nie powstrzymałaby się od śmiechu, widząc, jak zaraz po wejściu dziewczynki wuj Karol przydepnął nogą prezerwatywę i stał w miejscu jak przyklejony, teraz zaś ruszył do drzwi, znacząc za sobą mokre ślady. Odwró cił się i po raz pierwszy zwrócił się wprost do Marty: - Ubieraj się, pakuj manatki i wynoś się stąd natychmiast! Zaraz zadzwonię do twoich rodziców i powiem im, jak cię wychowali. A może wiedzą, że tu jesteś? Marta pokręciła głową. Karol wzruszył ramionami i z trzaskiem zamknął zaj sobą drzwi. Marta ubierała się szybko, nie mając odwagi spoj-^ rżeć Markowi w twarz. Po chwili stała już z plecakiem w korytarzu. - Odprowadzę cię. - Marek sięgnął po swoją kurtkę. - Nie! Zostaniesz. Jeszcze ze sobą nie skończyliśmy! - Tuż obok niego wyrosła postać Karola. Odsunął syna i otworzył Marcie drzwi. - Nigdy więcej nie chcę cię tu widzieć! Pociąg zbliżał się do Skierniewic. Marta siedziała wtulona w kąt, głowę schowała pod kurtką. Pozwalała łzom spokojnie płynąć po twarzy. 194 - Halo! Słucham. - Jacek? - Przy telefonie. - Mówi Karol. Weber. Dzwonię z Łodzi. - Czym ci mogę służyć? Mirki nie ma w domu. Czy coś się stało? - Owszem! Przed chwilą znalazłem twoją córkę z moim Markiem w łóżku! - O mój Boże! - Tylko tyle masz do powiedzenia? - Czy mogę z nią porozmawiać? - Musisz. Ale nie teraz. Kazałem jej natychmiast wracać do domu. I mam nadzieję, że z nią w końcu porozmawiasz. Ładnie wychowaliście córeczkę! - Rozumiem, że była z Markiem? - Co ty mi tu sugerujesz? Jesteą^hyba mężczyzną, więc wiesz, jak jest. Chłopakowi w tym wieku, za przeproszeniem, sperma zalewa oczy. Sam nie wie, co robi. A dziewczyna powinna się pilnować. Żeby zaciągnąć do łóżka kuzyna, prawie brata! Ta mała jest kompletnie zdemoralizowana, nie odróżnia dobra od zła. I wy za to odpowiadacie, wasze idiotyczne liberalne koncepcje! Najpierw rozpieszczacie dzieciaki, pozwalacie im na wszystko, a potem co? - Słuchaj, jesteś pewny, że... - Pewny? Więcej niż pewny. Pierwsza w południe, oni goli w łóżku, a podłoga zasłana prezerwatywami! - Uspokój się. Trzeba będzie... Sam nie wiem. Biedne dzieciaki. 195 i - Lekko to bierzesz. Może uważasz, że to normalne, żeby siostra z bratem...? Jasne, może facet z facetem, baba z babą, to i siostra z bratem! A ty ich jeszcze pobłogosławisz. Bawcie się dobrze, tylko dzieci nie róbcie, a jak zrobicie, to dziadziuś Jacuś zafunduje wam skrobankę! To wszystko wasza wina! - Posłuchaj, Karolu, uważam, że Marek z Martą bardzo źle postąpili, ale nie zamierzam też wpadać w taką histerię jak ty. - Łatwo ci mówić. To nie ty natknąłeś się na nich w łóżku... - Przyznaję, byłby to dla mnie szok... - ...a jeszcze w kuchni na stole prawie pusta butelka wódki... - Sam w czasie świąt częstowałeś Marka... - To co innego. Kieliszek to nie pół litra, a ojciec to nie siostra w łóżku! - Ale wódka to wódka. - Ty ich nie broń! Znalazłem jeszcze narkotyki! - W to nie uwierzę! Marta mogła się głupio zakochać, pić wódkę - w końcu nie urodziła się na Marsie, tylko w Polsce - ale narkotyki? Nigdy w to nie uwierzę. - Może przysłać ci do analizy? Grzybki, po których ma się halucynacje. Nie jestem idiotą i potrafię je rozpoznać. - Ufff... - A może sam jej dałeś? - Nie, ale już się bałem, że brali coś mocniejszego. - Od rzemyczka do koniczka. Dziś grzybki, jutro Marta będzie miała pokłute ręce, a pojutrze skończy w rynsz toku. A ty się będziesz zastanawiał, jak do tego doszło. Wszędzie, nawet w tej twojej „Wybiórczej", w kółko bębnią, że zaczyna się od lekkich narkotyków i szybko kończy na mocnych, ale ty, oczywiście, nie wierzysz! - Wierzę, ale od tego, że raz zażyli, jeszcze się nie uzależnią. - Jesteś taki pewny, że raz? O czym oni tak do siebie pisali przez cały rok? Może wymieniali doświadczenia. - Pisali do siebie przez cały rok? - Siedzisz jak baba w domu, a nie wiesz, co robi twoja własna córka. Ja od razu na to wpadłem. Zajrzałem raz i drugi do komputera, jak nie było Marka, hasło miał proste: Marta... Dopiero potem zmienił, ale i tak wszystkiego się domyślałem. - To może trzeba było nam wcześniej powiedzieć. - Anna pisała do Mirki. I co? Karol jak zwykle przesadza - odpisała twoja żona! - Nie wiedziałem. - Widzisz, nawet nie uznała za stosowne ci powiedzieć! Nikt mnie nie chciał słuchać, nawet Anna... To tylko dzieci! Ładne dzieci! Zboczeńcy i narkomani. A nie mówiłem... - Gdyby wszystko, o czym mówisz, było prawdą, żylibyśmy w piekle... - Gdybyś uważniej słuchał tego, co mówię, byłbyś może trochę mądrzejszy. A teraz co zamierzasz z tym zrobić? - Ubrać się, pojechać na dworzec, spotkać tam Martę, przytulić ją i zobaczyć, jak to wszystko przeżyła. Myślę, że potrzebuje wsparcia... 196 197 - Wiesz co? Ty już nigdy nie zmądrzejesz. Ja z Markiem porozmawiałem po męsku. - Wolę sobie tego nawet nie wyobrażać. - Skończmy lepiej tę rozmowę i niech Marta nie próbuje się więcej kontaktować z moim synem, bo może tego pożałować! - Masz rację. Chyba nic więcej nie mamy sobie do powiedzenia. - Panie Jacku! Panie Jacku! Proszę nie odkładać słuchawki. Nie, nie wydaje się panu! To ja. Miałem się już nie wtrącać, ale nie mogę wytrzymać! Nie spodziewałem się, że tak trudno zapanować nad własnymi bohaterami. Najpierw ostrzegałem pana, ale pan to, oczywiście, zlekceważył. Zwróciłem się więc do pana Karola. On przynajmniej potraktował sprawę poważnie, ale zachował się jak słoń w składzie porcelany! Młodzi też mi się wymknęli spod kontroli! A przecież wszystko było zaplanowane — mieli się spotkać, odbyć poważną rozmowę o moralnych powinnościach i rozstać. A oni co? Ledwo ich na chwilę spuściłem z oczu, napakowali się jakimiś grzybkami i hop do łóżka! Skaranie boskie z wami wszystkimi! Teraz znów pan jest wściekły na pana Karola. Właściwie dlaczego? Bo wcześniej od innych dostrzegł zło? Tak, tak, to stary dobry zwyczaj - skrócić o głowę posłańca, który przyniósł złe wieści. Przecież nie można winić pana Karola za to, że zobaczył to, co zobaczył. Pan oczywiście nie wszedłby nieproszony do pokoju syna i dalej byłby pan ciemny jak tabaka w rogu. Lubimy chować głowę w piasek. Proszę wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać panu Karolowi rację! Młodzież nie powinna rozpoczynać nieodpowiedzialnie współżycia. A trudno nazwać odpowiedzialnym zwią- 199 zek seksualny między ciotecznym rodzeństwem. Nie należy też pić alkoholu, przynajmniej w tak młodym wieku, ani tym bardziej zażywać narkotyków. A może uważa pan inaczej? Nic pan nie mówi? Nie dziwię się. W gruncie rzeczy zgadza się pan z panem Karolem, tylko zawsze musi pan podziwa-czyć, powykręcać kota ogonem... Przecież pan Karol tylko stoi na straży najprostszych, najbardziej oczywistych zasad, które tak naprawdę i pan wyznaje. Myśli pan, że wystarczy poowijać je w różne bibułki, slogany o zrozumieniu i tolerancji, a stracą swoje ostrze? Ma pan teraz swoją tolerancję! Wie pan, jak się nazywa to, co robili Marta z Markiem? KAZIRODZTWO! TABU Marta wjeżdżała ruchomymi schodami na Dworcu Centralnym i marzyła, by poruszały się wolniej. Niestety, każda chwila zbliżała ją do powrotu do domu, a czas, podobnie jak ruchome schody, wcale nie chciał się zatrzymać ani nawet zwolnić. A gdyby dało się go odwrócić? Gdyby można było cofnąć czas, to nasypałabym wujkowi arszeniku do świątecznego barszczu, pomyślała. Nie żałowała ani jednej chwili spędzonej z Markiem. Tylko co teraz z nimi będzie? Dalej będą ze sobą korespondować? A może powinni zamieszkać razem? Przecież Marta za miesiąc kończy osiemnaście lat, któż więc ich może powstrzymać? Marek dawałby korepetycje i studiował, a ona poszukałaby jakiejś pracy. Mogłaby zostać sekretarką albo kimś takim... Zamyślona potknęła się, kiedy schody wyrzuciły ją w podziemne przejścia dworca. W ostatniej chwili złapała równowagę i skręciła w stronę przystanku autobusów. Szła, ostrożnie stawiając nogi. Nagle tuż przy uchu usłyszała zmęczone sapnięcie, a na ramieniu poczuła czyjąś dłoń. Odwróciła się gwałtownie. 201 - Tata!? - Przegapiłem cię na peronie i już myślałem, że mi uciekniesz, ale na szczęście nie szłaś zbyt szybko. Jacek stał przed Martą, nie bardzo wiedząc, co ma teraz zrobić. Właściwie wcale nie wyglądała na załamaną. Nic też nie wskazywało na to, że zamierza rzucić mu się z płaczem na szyję, szepcząc: przepraszam, tato, przepraszam... Przeciwnie, patrzyła na niego zimnym, odpychającym wzrokiem. - Skąd się tu wziąłeś? - zapytała. - Czyli już wszystko wiecie? Wujek zadzwonił... Marta w gruncie rzeczy poczuła ulgę. A więc nie będzie musiała sama o wszystkim opowiadać. Zupa się wylała. - Martwiłem się o ciebie... - Niepotrzebnie - warknęła. - A teraz co, masz zamiar odeskortować mnie do domu, zamknąć na klucz i do końca życia strzec mojej cnoty? - Nie, myślałem, że powinniśmy porozmawiać. - Zawahał się. - Ze może będziesz chciała z kimś porozmawiać, że będziesz potrzebowała, aby ktoś był przy tobie... Pewnie, że potrzebuję, aby ktoś przy mnie był, pomyślała Marta, ale czy akurat ojciec albo mama? W tym momencie przypomniała sobie czerwoną z wściekłości twarz wuja Karola, dostrzegła zatroskane spojrzenie ojca i poczuła wyrzuty sumienia. Przecież on nic złego mi nie robi, tylko się o mnie niepokoi. Jednocześnie jednak poczuła wzbierającą złość: jakby nie dość miała problemów, to jeszcze będzie musiała się martwić, że rodzice się martwią. 202 Czy nie mogliby zostawić jej po prostu w spokoju? Z drugiej strony, w porównaniu z wujem Karolem ojciec jest naprawdę w porządku i chce jak najlepiej. Mogłabym to docenić. Znowu poczuła narastające poczucie winy. - Dzięki, tato - powiedziała niepewnie. Jacek wyraźnie się rozluźnił. - Zapraszam cię na obiad. Tu blisko jest taka mała wietnamska restauracja. Pewno majątam jakieś bambusy czy inne kaktusy dla wegetarian, a tobie mogę postawić nawet kurczaka w kokosach. - Próbował przybrać żartobliwy ton. - A później, oczywiście jeśli będziesz chciała, porozmawiamy. W drodze do restauracji nie odezwali się do siebie ani słowem. Marta miała w głowie kompletną pustkę, a Jacek bardzo intensywnie nad czymś się zastanawiał. Zajęli osłonięty stolik w samym rogu, pod papierowym smokiem. Zresztą i tak byli jedynymi nie-Wietnam-czykami na sali, mogli więc czuć się obco i swobodnie zarazem. Nie zastanawiając się zbyt długo, wybrali w końcu coś z karty i złożyli zamówienie. Czekali później na jedzenie, siedząc naprzeciwko siebie, lecz nie patrząc sobie w oczy. - Wiem, co czujesz - odezwał się wreszcie Jacek. - Mieliśmy porozmawiać po obiedzie. - Marta natychmiast przybrała pozycję obronną. - Po obiedzie możemy porozmawiać o twoich problemach, teraz jednak chciałem ci powiedzieć tylko tyle: rozumiem, że zamartwiając się o ciebie, właściwie powiększam tylko twoje kłopoty. 203 Marta zaskoczona spojrzała na ojca. - Skąd wiedziałeś? - Też miałem rodziców. Moja mama ciągle się o mnie martwiła, a ja wciąż miałem z tego powodu poczucie winy. Dotąd sobie z tym nie radzę. Zawsze obiecywałem sobie, że nigdy nie zrobię czegoś podobnego moim dzieciom, ale to nie jest takie łatwe. Nawet buntując się, często powtarzamy wyuczone w dzieciństwie scenariusze. Przepraszam, ale jestem tylko sobą, czyli dzieckiem moich rodziców. Teraz chciałem ci jedynie powiedzieć, że ważna jesteś ty i to, co się z tobą dzieje. Naprawdę możesz się przestać mną przejmować. Jeśli nawet się martwię, to umówmy się, że to jest mój problem, a nie twój. OK? - OK. - Marta uśmiechnęła się blado do ojca, myśląc jednocześnie, że to zbyt proste. Cóż jednak mógt więcej powiedzieć? Jesteśmy dziećmi naszych rodziców, a Marek jest synem wuja Karola, co też wymaga rozważenia. Ale na szczęście także Anny. Czy jednak rzeczywiście na szczęście? Kelnerka postawiła przed nimi parujące talerze i zabrali się do jedzenia. Czekając na banana w czekoladzie dla Marty, Jacek powoli dopijał piwo. Skinął na kelnerkę i poprosił ją o następną butelkę. - Czy mama już wie? - przerwała milczenie Marta. - Nie, wyjechała dziś służbowo poza Warszawę i wróci późno. - Jacek był zadowolony, że to ona zaczęła rozmowę. 204 - Powiesz jej? - Chyba tak. Chyba że wolisz sama to zrobić? - Nie. - A chcesz porozmawiać? - Zależy o czym. - Marta znowu się najeżyła. - Jest kilka spraw, ale pierwszą: alkohol, możemy skreślić z porządku obrad. Sam nie mam tu czystego sumienia. - To prawda. - A więc cię nie pouczam, tylko informuję, że należy z tym uważać. - Cieszę się, że to rozumiesz - kwaśno zauważyła Marta. - Skończ z tym aluzyjnym tonem. O moich problemach możemy porozmawiać kiedy indziej. - Na przykład na świętego Nigdy? - Mówi się „na święty nigdy". ^^ - Zmieniasz temat! - Marta!! - Sam teraz widzisz, jak to jest... A niech to, ta mała szybko się uczy. Swoją drogą, ma rację. Wciąż się powtarza, że rodzice powinni umieć rozmawiać z dziećmi o ich problemach. A o swoich? Najczęściej ukrywamy je przed dziećmi, pragnąc oszczędzić im przykrości albo, bardziej egoistycznie, chroniąc nasz własny obraz w ich oczach, aż wreszcie przychodzi taki moment... Nie, jeszcze nie dziś. Jacek odkładał wciąż właściwy temat, a może po prostu nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Bo jak właściwie ojciec ma rozmawiać z dorastającą córką, która 205 dopiero co stała się kobietą? Może zostawię to Mirce, pomyślał. Zresztą tutaj wcale nie chodzi o seks. - Chyba zdajesz sobie jednak sprawę, że narkotyki to poważniejsza sprawa? - A to niby dlaczego? - zaperzyła się Marta. - Taka sama używka, tylko od trawki człowiek się nie uzależnia, a od piwa tak. Chociaż to lekki alkohol. - Wiem, że to nie była trawka, albo przynajmniej nie tylko. No jasne, wujek dokładnie ich podkablował! Powinien pójść pracować do UOP-u! - To były tylko grzybki! - Pierwszy raz? - Powiedzmy, że pierwszy. - Ostatni? - Nie chcę nic obiecywać. Mogę ci tylko powiedzieć, że była to zupełnie wyjątkowa sytuacja. - A czy nie wolałabyś przeżyć tej, jak mówisz, zupełnie wyjątkowej sytuacji przytomnie? To ty wybrałaś i zdecydowałaś, czy naćpałaś się i samo się stało? - Tym razem Jacek nie powstrzymywał złości. - Nie wiesz, o czym mówisz. To było... niezwykłe! - To było zatrucie jakimiś substancjami. Niezwykłe byłoby, gdybyś, na przykład medytując, sama potrafiła osiągnąć jakiś inny stan świadomości. Rozumiem, że to może być ciekawe doświadczenie, ale to chyba żadna przyjemność tak chodzić na skróty. To tak jakby w górach wlecieć na szczyt helikopterem. To dobre dla leniuchów i mięczaków. 206 - Nie bierz mnie pod włos. Naprawdę sądzisz, że narkotyki to w tej chwili mój największy problem? Jacek westchnął ciężko. No tak, nie można już dłużej chować głowy w piasek. - Czy ty kochasz Marka? - zapytał. > - Przepraszam, ale to nie twoja sprawa. Powiedziałabym ci może, gdybym sama wiedziała, dodała w myślach. Pewno, że go cośtam do szaleństwa. Od wakacji bez przerwy o nim myślę, żyć bez niego nie mogę. Ale czy to jest właśnie miłość? To raczej jakaś choroba, z którą dotąd nie próbowałam tak naprawdę walczyć. I to jest najważniejsze pytanie. Czy chcę, czy powinnam z tym walczyć? Czy problem polega na tym, żeby z tym skończyć, czy też na tym, by znaleźć sposób, jak ułożyć sobie z Markiem życie? W każdym razie nie może być już tak jak dotąd. Dotąd basami. Gdzieś na internetowych łączach, w nierealnym świecie grzybowego transu, w pustym łódzkim mieszkaniu. Teraz już nie będą mogli tak łatwo ukryć się przed ciekawskim okiem rodziny, znajomych. Mogą albo się poddać, albo stawić czoło światu, ale to, co zrobią, w dużej mierze zależy od Marka. Za wszelką cenę muszę z nim porozmawiać, pomyślała Marta. - Dobrze, powiem wprost. Wasz związek nie ma prawa dłużej istnieć. - Co zamierzasz zrobić, żeby nam przeszkodzić? -rzuciła wyzywająco. - Ja? Poza mną jest jeszcze cały świat i jego porządek moralny. 207 - Chcesz powiedzieć, że to, co zrobiliśmy, jest niemoralne? - Tak! Nie. W pewnym sensie... - Jacek zdał sobie sprawę, że czeka go niełatwe zadanie. - Pamiętasz, Martuniu, kiedy byłaś mała, bardzo mała, i zbliżałaś się na przykład do półki z książkami, których nie wolno ci było ruszać, albo sięgałaś po szklankę z wrzątkiem, wtedy ja krzyczałem: „tabu!", a ty wiedziałaś, że robisz coś zakazanego. Te zabronione rejony jednocześnie cię przerażały i pociągały. Kusiło cię, żeby jeszcze raz spróbować, ale w końcu akceptowałaś nasze zakazy. Najchętniej krzyknąłbym w tej chwili tak, jak robiłem to piętnaście lat temu: „Marta, tabu!" Przyjmij to do wiadomości, uwierz, nigdy tego nie rób i nie pytaj o racje. Gdybym był wierzący, mógłbym ci powiedzieć po prostu: „Pan Bóg nie chce, abyś tak postępowała, a jeśli nie posłuchasz, pójdziesz do piekła". Niestety, jak rozumiem, to już na ciebie nie działa. - Nie. Ani tabu, ani żaden Pan Bóg. Chciałabym zrozumieć... - Czy ty naprawdę nie czujesz - Jacek zaakcentował słowo „czujesz" - że zrobiłaś coś złego? - Czuję, że powinnam się wstydzić, że postąpiłam wbrew temu, co inni uważają za słuszne. Ale nie, nie było to złe. - A ja czuję z ogromną pewnością. Tego nie wolno robić. - A dlaczego? - Postaram ci się to wytłumaczyć, choć ja, prywatnie, żadnych uzasadnień nie potrzebuję. 208 - A jeśli ja tego nie czuję? Myślisz, że możesz mnie jakimikolwiek argumentami przekonać do zmiany moich uczuć? - Chyba nie. Muszę po prostu uznać ten fakt: różnimy się i prawdopodobnie różnicy tej nie da się zlikwidować. Tylko jest mi trudno w to uwierzyć. Dotąd wydawało mi się, że wszyscy ludzie - no, może poza jakimiś dewiantami - w tej kwestii czują to samo. Dzieci z izraelskich kibuców nie zawierają między sobą małżeństw, bo wychowywały się razem i traktują się jak rodzeństwo. - To zrozumiałe - przyznała Marta. - Tylko że ja poznałam Marka dopiero w zeszłym roku. - Ale od początku wiedziałaś, że to twój cioteczny brat! Już zbyt długo siedzieli przy pustym stoliku, Jacek zamówił więc dla siebie tym razem kawę i sok pomarańczowy dla Marty. - Pomyśl przez chwilę jak przyszły antropolog. Dlaczego we wszystkich znanych kulturach obowiązuje zakaz kazirodztwa, zakaz zawierania małżeństw i stosunków seksualnych między osobami spokrewnionymi lub z jakichś powodów uznawanymi za krewnych? - O ile wiem, chodzi tu raczej o biologię. Małżeństwa takie, ze względu na podobieństwo genotypów, zwiększają szansę pojawienia się niekorzystnych genów, które inaczej pozostałyby ukryte. Po prostu spotykają się dwa niedobre recesywne geny i wyłażą na wierzch. Krótko mówiąc, można mieć upośledzone dzieci. Jacek patrzył na Martę nieco oszołomiony. 209 I - Przepraszam, dawno nie uczyłem się biologii, ale pewno masz rację. I to do ciebie nie przemawia? - Nie. Nie muszę mieć dzieci, a gdybym chciała, mogę sobie zaadoptować, dokonać sztucznego zapłodnienia, a może i sklonować się w przyszłości. Taki zakaz był może dobry w prymitywnych społeczeństwach, ale dziś, kiedy dysponujemy tak ogromną wiedzą, jest po prostu przestarzały. Marta wykładała swoje racje w podnieceniu, gestykulując rękoma tak gwałtownie, że o mało nie przewróciła szklanki z sokiem. Jacek uświadomił sobie, że miała to wszystko dobrze przemyślane. A może były to argumenty Marka? - Poza tym - kontynuowała - dzieci z defektami rodzą się nie tylko ze związków osób spokrewnionych. Pamiętasz, wujek Karol opowiadał w czasie wakacji o swoim znajomym, którego żona okazała się nosicielką hemofilii, a mimo to mają dziewięcioro dzieci, i to głównie synów. On był dla nich pełen podziwu, a ty mówiłeś, że to głupota... - Bo tak uważam. - Ale nie domagałeś się, aby takich małżeństw bezwzględnie zakazać? Albo przynajmniej zakazać im posiadania dzieci... - Bałem się Karola... Ale to chyba niegłupi pomysł. - Mówisz jak jakiś faszysta. Sądzisz, że wszystkim należałoby robić specjalne badania, a tym, którzy się nie nadają na rodziców, odmawiać zgody na ślub albo najlepiej od razu sterylizować? Świetny pomysł! Prosto z Orwella. - Trochę przesadzasz, moja panno! 210 - Przepraszam, ale to się naprawdę nie trzyma kupy. A zakaz kazirodztwa wcale nie był taki bezwyjątkowy. A faraonowie egipscy? Nie mówiąc o rodach arystokratycznych w Europie. - Faranowie byli bogami, a nie ludźmi, nie dotyczyły ich więc ludzkie prawa. A arystokracja? No cóż, zdarzały się małżeństwa między ciotecznym rodzeństwem, zresztą nie tylko wśród arystokracji, wymagały jednak dyspensy papieskiej. - To my sobie też taką załatwimy. I weźmiemy kościelny ślub. Wtedy będziesz zadowolony? - To byłoby nawet interesujące - roześmiał się Jacek. - Wyobrażam sobie minę Karola! Ale ja jeszcze nie skończyłem. Pytałem cię jako antropologa, a nie biologa. Co by było, gdyby bliscy krewni zawierali między sobą małżeństwa? «, - Nic. - Naprawdę tak myślisz? - Jacek podniósł wskazujący palec. - Po pierwsze, nie byłoby takiej rodziny, jaką znamy. Ojciec byłby jednocześnie mężem swojej córki i ojcem swoich wnucząt - według naszych kategorii. Ale tak naprawdę, rodzina z jej wyraźnym podziałem ról i funkcji w ogóle nie mogłaby powstać, czyli nie powstałby zaczątek społeczeństwa. Człowiek żyłby sobie w pro-miskuitycznych hordach, nie mając żadnych powodów, by szukać partnerów na zewnątrz własnej grupy. Marta nie mogła sobie przypomnieć, co oznacza słowo „promiskuityzm", i chciała o to zapytać, ale Jacek nie dawał sobie przerwać. 211 - Zakaz kazirodztwa - ciągnął - to, patrząc od drugiej strony, nakaz poszukiwania partnera w innej grupie. Dzięki temu grupy takie łączą się ze sobą. Jedna drugiej musi przekazać dary w zamian za kobiety, powstają zobowiązania i zwyczajna znajomość. W ten sposób właśnie małe grupki połączyły się ze sobą w większą strukturę zwaną społeczeństwem. Gdyby tak nie było, dziś nie bylibyśmy ludźmi... - zakończył wreszcie. - Może to i prawda, nawet wydaje mi się, że gdzieś o tym czytałam, ale znowu: to było kiedyś, a dziś możemy sobie to odpuścić. - Marta wciąż była sceptyczna. Aten facet, który o tym pisał, przypomniała sobie, nazywał się jakoś tak jak spodnie, chyba Levi-Strauss. - Ale to jest podstawa naszego społeczeństwa, a więc także naszego człowieczeństwa! - Była. - Dobrze, może dziś istotnie ten zakaz nie pełni już tak ważnych funkcji, ale istotne jest samo jego istnienie - fakt, że większość ludzi odczuwa podobny opór wobec takich zachowań i potępia tych, którzy postępują inaczej. To jest dziedzictwo naszej ludzkiej wspólnoty, a jeśli ktoś nie chce go uznać, sam stawia się poza nią. - Polowanie z nagonką na odmieńca? Tylko co to ma wspólnego z moralnością? - Moralność nie jest dla jednostki. Na bezludnej wyspie mogłabyś robić, co zechcesz. Moralność jest dla ludzi. Ty twierdzisz, że nie czujesz, że zrobiłaś coś złego, ale czy chciałabyś, by wszyscy mieli takie same prawa jak ty? 212 - Nie rozumiem. - Czy dajesz innym prawo do robienia tego samego? - Oczywiście! - Czyli zgadzasz się, żeby ojciec sypiał z własną córką, a syn z matką? - Nie! Ale my jesteśmy tylko ciotecznym rodzeństwem! I prawie w tym samym wieku. - No i co z tego? Trochę więcej czy trochę mniej wspólnych genów? I co ma do tego wiek? Chciałabyś zakazać związków, gdy różnica wieku jest większa niż dwadzieścia lat? A dlaczego nie dziesięć? - Ale my się kochamy! - Ojciec i córka też mogą się kochać miłością erotyczną. - Nie wierzę! To nie byłaby miło§L. - Tylko co, pomyślała w tej samej chwili. - A ja ci nie wierzę, że naprawdę możesz kochać ciotecznego brata. Wiara to słaby argument. Marta spojrzała znacząco na zegarek. - Strasznie się zasiedzieliśmy. Może byśmy już stąd wyszli? - Poczuła, że jest bardzo zmęczona, smutna i ani trochę mądrzejsza niż przed tą rozmową. Ojciec zawsze w końcu potrafił ją przegadać. I co z tego? - Dobrze, ale przemyśl to sobie jeszcze. Niechętnie skinęła głową. Bez Józinka, który wyjechał na obóz, dom wydawał się dziwnie pusty. Tylko stęskniony Belmondo powitał 213 ich głośnym miauczeniem. Jacek zniknął w sypialni i pewno zatonął w jakiejś książce, a Marta nie mogła znaleźć sobie miejsca. Kilka razy zbliżała się do komputera, ale nie miała odwagi go włączyć. Nie, nie ma żadnych szans, aby była tam jakaś wiadomość od Marka. A nawet jeśli jest, to czy taka, jaką miałaby ochotę odebrać? Tego zresztą też nie była pewna - na jaką właściwie wiadomość czeka? Zrobiła sobie herbatę, pogłaskała kota, próbowała oglądać telewizję, czytać książkę. Nic z tego. Położyła się na chwilę na tapczanie i ponuro zagapiła w sufit. Czeka ją jeszcze rozmowa z mamą. A może nie? Może mama postanowi przemilczeć całą sprawę? Ostatnio często tak postępowała. W końcu zapukała do sypialni rodziców. - Tato? - Chodź, proszę - zachęcił ją natychmiast. Leżał na tapczanie i czytał gazetę. Marta usiadła obok niego. - Nie mów mamie więcej, niż to jest konieczne -poprosiła. - Powiem jej tyle, żeby nie musiała się niczego dowiadywać od Karola, a nawet od Anny. Marta ze zrozumieniem pokiwała głową. Całej tej historii nie da się już ukryć i lepiej będzie, aby mama usłyszała ją od ojca, a nie, na przykład, od wuja. - Myślałam trochę o tym, co mi mówiłeś — odezwała się po chwili milczenia. - No i co? I - Wygląda na to, że co innego jest dobre dla mnie, a co innego dla społeczeństwa. - Każdemu zdarza się tak czuć. - Ale czy inni mają zawsze rację? - Nie. Masz prawo i obowiązek rozważyć, zanim się jej podporządkujesz. - A jeśli nie zechcę się podporządkować? - Tak postępują święci i zbrodniarze. - Wiesz, co mnie najbardziej wkurza? - Chętnie się dowiem. - Że tak zwane społeczeństwo, a tak naprawdę konkretni ludzie wtrącają się w moje prywatne sprawy. Gdybym wyszła na ulicę i kogoś zastrzeliła, wtedy to co innego. Zabrałabym komuś życie, które jest jego, a nie moją własnością. Skrzywdziłabym jego rodzinę. Inni ludzie mogliby się obawiać, że za chw.y.ę zacznę strzelać do nich... Ale my nic złego nikomu nie robimy. - Podważacie porządek, który jest wspólnąwłasnością. - Ty też go podważasz. Pozwalasz, żeby żona na ciebie zarabiała, nie jesz mięsa. Wielu ludziom to się nie podoba. - Robię to w imię lepszego porządku. Sądzę, że ludzie powinni wyrzec się mięsa, a mężczyzna i kobieta są równi. I nie zawsze musi być tak, że to ona siedzi w domu, a on na wszystko zarabia. Po prostu wyznaję takie zasady i chciałbym, aby stały się one prawem ogólnym. Rozmawialiśmy już o tym. Poza tym jestem tolerancyjny, to znaczy godzę się z tym, że inni ludzie mogą uznawać inne wartości. I nie zamierzam nikogo do niczego zmuszać. 214 215 - Chyba że dotyczy to mnie! - Ja ciebie tylko przekonuję i próbuję się dowiedzieć, jakie właściwie zasady wyznajesz. - Może taką, że miłość jest ważniejsza od wszelkich społecznych racji? - A jeśli to tylko hormony, fizyczne pożądanie i młodzieńcza idealizacja, która każe ci widzieć w tym coś więcej? Przecież nie powiesz mi, że jakieś głupie hormony są ważniejsze od moralności. - Ty sam jesteś głupi! Marta zerwała się z tapczanu, rzuciła ojcu wściekłe spojrzenie i wyszła, trzaskając z całej siły drzwiami. Jacek wyciągnął się na swoim legowisku, starał się oddychać regularnie i rozluźnić wszystkie mięśnie. - Teraz jesteś ze mnie zadowolony? - zapytał na głos nie wiadomo kogo. Nikt też mu nie odpowiedział. Marta pościeliła sobie łóżko, wsunęła się do chłodnej pościeli, a potem, leżąc na brzuchu, z całej siły zaczęła walić pięściami w poduszkę. - Nie chcę, nie chcę, żeby tak było! Wreszcie popłynęły łzy, które tym razem sprawiły jej prawdziwą ulgę. - Myślisz, że Marta już śpi? Mirka siedziała w kuchni naprzeciwko męża. Zdążyła już zdziwić się, zdenerwować, uspokoić i powtórnie wpaść w drżączkę, a potem znów odzyskać spokój. - Chyba tak, jutro z nią możesz porozmawiać. - A myślisz, że powinnam? ¦¦'' — Jak ty w ogóle możesz o to pytać? - Jacek był zły i zaskoczony. - Oczywiście, wiem, że masz dużo pracy, a ja obiecałem zająć się domem i dziećmi, ale na Boga, nie przestałaś być matką! Twoja córka wczoraj straciła cnotę z własnym bratem, no dobrze, ciotecznym, ale zawsze trochę głupio, a ty się pytasz, czy powinnaś z nią porozmawiać? - Uspokój się, kochanie! - Nienawidzę, kiedy mówisz do mnie: uspokój się! - Jacku, nie chodzi o to, że nie mam czasu albo że chcę to zwalić na ciebie. Nie mówię ci: bądź mężczyzną, ojcem, i zrób coś z tym. - Kiedyś mówiłaś - wypomniał jej Jacek. - Kiedy Marta była mała, a ja wracałem do dorrjy^ty wypadałaś na mnie z całym morzem skarg, a potem krzyczałaś: „jesteś ojcem, zrób coś z tym!" - Wiem. Po prostu wtedy sobie nie radziłam. Ale z Józinkiem już tak nie było. - To prawda, przepraszam. Nie wiem, dlaczego nagle to sobie przypomniałem. - Bo jesteś pamiętliwym potworem, ale to naprawdę nie ma dziś nic do rzeczy. Pomyślałam sobie, że może nie o wszystkim trzeba zaraz rozmawiać. Może powinna sama przez to przejść, bez naszych rad i wtrącania się. Mieliśmy prawie osiemnaście lat na jej wychowywanie, a teraz już jest za późno. Możemy co najwyżej obserwować efekty. 216 217 - Właśnie obserwujemy! - O co ci chodzi? - Jak ona mogła nam to zrobić! - wybuchnął rozżalonym tonem Jacek. - Ona nie zrobiła tego nam, tylko sobie, i na pewno nie jest jej łatwo - zauważyła spokojnie Mirka. - Wiem. Sam nie wiem, co ze mnie wylazło. - Dobrze wiesz. - Wiem. W każdym razie, może mogłabyś jej pomóc? - Jak? Ona w tej chwili, jak znam życie, chce tylko jednego - Marka. Myślisz, że mogę go jej dostarczyć obwiązanego czerwoną wstążeczką wprost do łóżka? - Głupie żarty! Ona jest zagubiona... - Każdy z nas jest zagubiony, ilekroć zaczyna zbyt poważnie o czymś myśleć. Oczywiście, chcę jej pomóc, ale może jakoś inaczej. Chciałabym, żeby poczuła, że i tak ją kochamy i akceptujemy. - Akceptujemy? - Może nie to, co zrobiła, ale ją. Przecież wiesz, że to w gruncie rzeczy dobra i wrażliwa dziewczynka. Mądra i odpowiedzialna. - Dziś zachowywała się tak, jakby uważała, że nic się nie stało, a ja się tylko niepotrzebnie wtrącam... - Chyba się mylisz. Broniła się. Daj jej trochę czasu. A ja porozmawiam z nią, jeśli tylko ona pierwsza zacznie taką rozmowę. Ferie ciągnęły się w nieskończoność. Marta kilkakrotnie zaglądała do komputerowej skrzynki poczto- 218 wej, ale żadnych listów od Marka nie było. Próbowała sama coś do niego napisać, ale ostatecznie zawsze kończyło się to klawiszem „delete". Któregoś dnia niespodziewanie dostała za to list od Patyka. „Mignęłaś mi chyba gdzieś na ulicy - pisał. - Czy to znaczy, że już wróciliśmy z Zakopanego? Pytam, bo podobno wyjechaliśmy razem, więc chciałbym wiedzieć, na czym stoję i gdzie teraz jestem". Nie odpisała mu, bo nie miało to już żadnego znaczenia. Wobec ogromu jej innych grzechów kłamstwo poszło w niepamięć. Rodzice byli mili i serdeczni, ale wszystko to trąciło sztucznością. Ojciec z nienaturalnym entuzjazmem zaganiał ją do pomocy w kuchni, a mama, kiedy tylko pojawiała się w domu, wciąż pytała, czy Marta napiłaby się herbaty. - Mamo, co ja mam robić? Ja już tak nie mogę! -jęknęła w końcu któregoś wieczora, kiedy zostały same w kuchni. - Rozumiem, że jest ci smutno i że się boisz - powiedziała Mirka i zamilkła wyczekująco. - Tak - cichutko przyznała Marta. - Nie wiem, co będzie. - Córeczko, ja też nie wiem. - Mirka pogładziła ją po ręku. - Ale możemy to sobie razem wyobrazić, jeśli chcesz... - Nie potrafię... - Pomogę ci. - Mirka wyciągnęła się w krześle i przymknęła oczy. - Wyobraź sobie, że minęły dwa lata. Dwa lata to nie tak dużo. Jesteś już po maturze i dostałaś się na studia. Uczysz się z przyjemnością tego, co cię inte- 219 resuje, zmienił się też twój tryb życia: nie musisz już wstawać o siódmej i często całymi dniami nie ma cię w domu. Poznałaś wielu nowych ludzi. Jeszcze z nikim się tak naprawdę nie zaprzyjaźniłaś, bo już taka jesteś, że zabiera ci to dużo czasu, ale musisz przyznać, że niektórzy z nich są całkiem fajni. Powiedzmy, że dodatkowo chodzisz jeszcze na monograficzny wykład, bo ja wiem? Powiedzmy, zsemiotyki kultury. Mało osób na to chodzi, ale ty raz poszłaś i zostałaś. Może ze względu na prowadzącego? To taki miły, młody asystent z czarną brodą. Ilekroć zadajesz jakieś pytanie, a masz ich niemało, patrzy na ciebie z aprobatą. Ale czy tylko z aprobatą? Pewnego zimowego dnia - ciągnęła, jakby opowiadając bajkę - wybierasz się do biblioteki, żeby wypożyczyć książkę potrzebną do pierwszego egzaminu. Co za pech! Spóźniłaś się i wszystkie egzemplarze są już wypożyczone. Wściekła wychodzisz z biblioteki i... wpadasz wprost na Czarnobrodego! - Widzę, że ma dziś pani zły dzień - mówi. Tłumaczysz, że właśnie zabrakło dla ciebie książki. - Nie ma sprawy - uśmiecha się do ciebie ciepło. - Proszę przyjść jutro do mnie do Zakładu, przyniosę pani z domu mojąwłasną. - Taka propozycja może znaczyć coś więcej niż tylko zwykłą życzliwość dla zdolnej studentki! Podśpiewując pod nosem idziesz Krakowskim Przedmieściem w stronę przystanku autobusowego. Nagle z kimś się zderzasz. - O, Marek! Dawnośmy się nie widzieli! - Musimy kiedyś się spotkać i pogadać — mówi Marek. - Może po sesji - odpowiadasz szybko. 220 Każde z was biegnie w swoją stronę i po chwili już nie pamiętasz, że w ogóle go spotkałaś. Pamiętasz za to, że Czarnobrody naprawdę ma na imię Jędrzej. Mirka wstała i nasypała do talerza kruchych ciasteczek. - No i jak? - zapytała. - Podoba ci się taki scenariusz? - Rozumiem, że zaplanowałaś dla mnie następne kłopoty? Tym razem romans z nauczycielem? - Marta po raz pierwszy od kilku dni roześmiała się. - A niech to! O tym nie pomyślałam. - Mirka była na siebie zła. Skąd mi właściwie przyszedł do głowy ten Czarnobrody? Może od razu powinnam opowiedzieć dziecku bajkę o Sinobrodym? - Możesz wymyślić sobie inny scenariusz - powiedziała. - W każdym razie pamiętaj, za dwa lata wszystko będzie wyglądało inaczej. Marta podparła się na łokciach i schowała twarz w dłoniach. Za dwa lata... To możliwe. Za dwa lata wpadnie na niego na Krakowskim Przedmieściu. - Marek! - Marta! Chodźmy gdzieś pogadać. - Zaszyją się w jakiejś małej kawiarence i Marek weźmie ją za rękę. - Nie potrafię o tobie zapomnieć - powie. - Byłem wtedy taki młody, stchórzyłem, ojciec robił awantury, mama wpadła w histerię... A potem wstydziłem się do ciebie odezwać. Ale wciąż o tobie myślę. Czy dasz mi jeszcze jedną szansę? - Tak, tak, tak! Marta poczuła ulgę. Mama ma rację, świat nie kończy się jutro i wszystko jeszcze może się ułożyć. Kiedyś, później... 221 - Mamo - zaczęła niepewnie - czy ty... Czy potrafiłabyś kiedykolwiek zaakceptować mój związek z Markiem? Mirka westchnęła. - Nie wiem. Chyba tak. Gdybym była pewna, że jesteście ze sobą szczęśliwi... - A co miała odpowiedzieć? Czy lepiej byłoby, gdyby Marta wyszła za tak zwanego odpowiedniego mężczyznę, który potem okazałby się nieodpowiedni? Kłóciliby się, krzywdzili, poniżali, a w końcu rozwiedli, procesując się latami o majątek i porywając sobie dzieci. Wcale nietrudno wyobrazić sobie coś gorszego niż życie na kocią łapę z ciotecznym bratem. - Ale proszę, żebyś nie sprowadzała go do tego domu - dodała natychmiast. Za dwa, trzy, cztery lata. Kiedyś... - A inni ludzie? Czy pogodziliby się z tym w końcu? - Tacy jak Karol - nigdy. Poza tym tutaj nie chodzi 0 ludzi, ale o społeczeństwo... - Znowu to społeczeństwo! - Złamaliście normy społeczne. - Nikt nie musiałby o tym wiedzieć. Przecież nazywamy się inaczej. - Możliwe, ale zawsze w końcu znajdzie się ktoś, kto wyciągnie to na światło dzienne. Opisał to sławny antropolog Bronisław Malinowski. Trobriandczykom, których badał, zdarzały się takie rzeczy jak kazirodztwo 1 często uchodziło im to na sucho, ale czasami ktoś w nocy wychodził na środek wioski i krzyczał głośno: Ten i ten człowiek sypia ze swoją siostrą! A wtedy nieszczęśnikowi nie pozostawało nic innego, jak wejść na pal- mę i popełnić samobójstwo, skacząc z niej. I wcale nie chodziło tutaj o rodzoną siostrę! - Dzisiaj ludzie mniej o sobie wiedzą i mniej interesują się innymi. - Tak, łatwiej się ukryć, ale jeśli zostalibyście naznaczeni, ktoś zacząłby o tym opowiadać, nie mielibyście łatwego życia. - To przenieślibyśmy się gdzie indziej... - No cóż, kontrola społeczna słabnie, mogłoby się wam udać, oczywiście kosztem zerwania kontaktów z rodziną, unikania zwierzeń... Marcie, przynajmniej w tej chwili, koszty te nie wydawały się zbyt wielkie. Tylko czy chciałaby całe życie być kimś w rodzaju przestępcy? - A może z czasem ludzie zmienią zdanie i uznają, że nie ma nic złego w takim związku? W końcu jeśli dwoje dorosłych ludzi chce być ze sobą, to nie jest to samo co ojciec, gwałcący swoją małą córeczkę! - To prawda. Mam nadzieję, że to, co wydarzyło się między wami, jeśli nawet nie było całkiem dobre, było przynajmniej piękne. I pewno są tacy ludzie, którzy nie mieliby nic przeciwko waszemu uczuciu. Ostatnio różne normy tak szybko się zmieniają... - Widzisz! - Poza tym zakaz kazirodztwa najsilniej działa w naszej kulturze wobec krewnych w linii prostej i rodzeństwa pierwszego stopnia. Wy, powiedzmy to sobie, znajdujecie się na granicy normy. Moglibyście próbować negocjować jej sens. - Mirka zaczęła zastanawiać się 222 223 na głos, tak jakby to nie dotyczyło jej własnej córki, tylko było po prostu teoretycznym problemem do rozważenia. Zawyczaj mocno trzymała się rzeczywistości i nie lubiła abstrakcyjnych rozważań, ale czasem i ją ponosił intelekt. - Z kim negocjować? Właśnie negocjuję z tobą. - Ze mną, a potem z innymi. Nam - mnie, Jackowi, Annie i Karolowi - jest szczególnie trudno zaakceptować wasz związek. Czujemy się rodziną. Pamiętam Marka w pieluchach i zawsze pozostanie dla mnie przede wszystkim siostrzeńcem. Rozumiem, że dla ciebie to cudowny chłopak, którego poznałaś nie tak dawno. Może moglibyście, tak jak geje czy lesbijki, założyć stowarzyszenie kochających się krewniaków, na początek w linii bocznej, i przekonywać społeczeństwo, że macie do tego prawo. Matko jedyna, co ja wygaduję, pomyślała Mirka. A jeśli oni to naprawdę zrobią? Ja przecież tylko tak sobie teoretyzuję. Marek, syn Karola i Anny, nigdy się na to nie zdobędzie, pocieszała się. Zawsze umiał dobrze kłamać - przypomniała sobie kłopoty, które siostra miewała z synem - no i brak mu cywilnej odwagi. Ale Marta? Mirka nie była zadowolona ani z siebie, ani z tego, co powiedziała Marcie. Nawet z tego, że Marta po tej rozmowie wyraźnie odzyskała humor. Tylko niepotrzebnie stworzyłam jej nadzieję, myślała. A chciałam tylko delikatnie przekazać jej moje doświadczenie, że to, co przeżywa się mając lat naście, mija i potem już nie wy- 224 daje się aż takie ważne. Może tego nie da się nikomu przekazać? Każdy musi sam przekonać się o tym na własnej skórze? I czy zawsze jest to prawda? Tego bała się najbardziej. Marta tak bardzo różniła się od niej. Mirka zaczęła zakochiwać się w różnych chłopakach, kiedy miała dwanaście lat, i co trzy miesiące znajdowała inny obiekt adoracji. Zawsze na początku wydawało się jej, że to jest największa, najważniejsza miłość w jej życiu, i były takie chwile, kiedy myślała, że za każdą z nich gotowa jest umrzeć. Następnie albo cierpiała, bo chłopak ją rzucił, albo zaczynała się nudzić i sama go rzucała, cierpiąc przy okazji katusze z powodu poczucia winy. A potem przychodziło następne, równie potężne zauroczenie... Ta idiotyczna huśtawka minęła jej dopiero na studiach, kiedy poznała Jacka. Wtedy zrozumiała, że to, co przeżywaj^wcześniej, to wcale nie były prawdziwe miłości. Marta była jednak całkiem inna. W podstawówce nie kochała się w aktorach ani w nauczycielach, później też wydawała się zupełnie obojętna. To chyba jest naprawdę jej pierwsze poważne uczucie, z lękiem pomyślała Mirka. Martuniu, jak widzisz, zostałem zdekomputeryzowany. (A czuję się prawie tak, jakbym został zdekapitowanyl) Zwlekałem z napisaniem tego listu, bo myślałem, że uda mi się skorzystać z komputera któregoś z kolesiów, ale wszyscy modemowcy gdzieś wybyli. W takiej sytuacji, jak widzisz, zdecydowałem się na pocztę ślimaczą. Ale czy widzisz? Ciekaw jestem, czy ten list do ciebie dotrze, bo na przykład mój ojciec, gdyby znalazł w skrzynce list od ciebie, albo chociaż trochę podejrzany o to, że może być od ciebie, zaraz by go zatrzymał, a pewno na dodatek przeczytał. Dlatego, jeśli chcesz do mnie napisać, podaję ci adres Szczerbów. Napisz, proszę! A ja na razie kończę, bo nie wiem, czy piszę do ciebie, czy może do twoich rodziców. Pa. Twój M. Marku! Tak się cieszę, że się odezwałeś. Już myślałam, że ojciec cię zabił albo przekonał. Ja sama przeszłam tu ciężkie pranie mózgu i wciąż myślę i myślę, co z nami będzie ? Napisz mi, jak ty sobie to wszystko wyobrażasz? Możesz pisać na mój domowy adres. Co prawda ojciec, kiedy mi oddawał twój list, popatrzył na mnie wilkiem, ale nie powiedział ani słowa. I na pewno nie posunąłby się do tego, żeby go przeczytać! Całuję tysiąc razy. Marta 226 Myszko Kochana! Pytasz, jak sobie to wszystko wyobrażam. Jak zwykle mnie przeceniasz, bo oczywiście nie wyobrażam sobie wszystkiego. Myślę, że na razie możemy korespondować, korzystając z uprzejmości Szczerbów, tylko pamiętaj, że u nich listy mogą ginąć! Bałagan! Ja będę się uczył do matury, czym się specjalnie nie przejmuję, ale także może zacznę się starać o jakieś zagraniczne stypendium. Czyli będę musiał poważnie przysiąść nad angielskim. Po maturze spróbuję wpaść na dzień do Warszawy i może porwę cię w jakiś plener? Wiem, że to dużo czasu, ale może jakoś wytrzymamy? Wtedy pomyślimy, jak wykombinować coś z wakacjami. Przecież rodzice nie będą trzymać nas przez dwa miesiące uwiązanych za nogę do kaloryfera. A jak już wyjedziemy - ja nad morze, a ty w góry, to zawsze możemy się spotkać przypadjkjpm nad jakimś jeziorem, prawda? Tymczasem postaram się uśpić czujność ojca i uspokoić zbolałe sumienie mamy. A potem, po wakacjach, zobaczymy. Jeśli uda mi się wyjechać z Polski, to postaram się zostać na stałe za granicą. Wtedy będziemy musieli zastanowić się nad naszym związkiem. Szczerze przyznam, że myślę o Stanach, bo tylko tam fizyk może zrobić prawdziwą karierę, a to cholernie daleko. Jeśli będę studiował w Warszawie, to będziemy mogli się spotykać. Jakoś to wszystko się ułoży, kwiatuszku. Całuję sama wiesz w co i bardzo tęsknię Marek 227 Nie, nie, nie! I jeszcze raz nie. Marku, jednego jestem pewna: ja nie zamierzam żyć nieustannie kłamiąc, a nawet przemilczając. Albo jesteśmy gotowi walczyć o to, żeby nasi rodzice, a potem inni ludzie, uznali nasz związek, albo skończmy z tym! Zastanów się. Wciąż jeszcze twoja Marta Marto, to ty się zastanów. W co ty chcesz nas wpakować? Jeśli jeszcze tego nie wiesz, to pora, żebyś zrozumiała, że najważniejszą rzeczą — rzeczą, a nie człowiekiem - w moim życiu jest fizyka i naprawdę szkoda mi energii na walkę z wiatrakami, szczególnie jeśli to samo można uzyskać w inny sposób. Chcę cię widywać, w przyszłości może nawet zamieszkamy razem gdzieś w Ameryce, gdzie ludzie się do niczego nie wtrącają, ale na razie potrzebny jest mi święty spokój, no i TY, ale nie za wszelką cenę. Poza tym nie jestem wcale pewny, czy taka ostentacja byłaby słuszna. Pod pewnymi względami zgadzam się z moim ojcem - ludziom potrzebne są silne zasady i porządek, jakikolwiek by był. Wcale nie zamierzam go kwestionować ani tym bardziej z nim walczyć, robiąc z siebie idiotę. To, co wydarzyło się i - mam nadzieję - trwa między nami, jest zupełnie wyjątkowe. Mamy też prawo do indywidualnego szczęścia, które nikomu nie będzie przeszkadzało, ale nie mamy prawa demoralizować swoim przykładem zwykłych ludzi. Dla ogólne- go dobra. Zrozum, Myszko, że tak będzie dla wszystkich najlepiej, a szczególnie dla nas. Całuję Marek Marku! Tak będzie najlepiej dla nas czy dla ciebie? Przyjmij do wiadomości, że na pewno nie dla mnie. Indywidualne szczęście? Nie mam nic przeciwko temu, ale tylko jeśli będę mogła każdemu spojrzeć w oczy i powiedzieć: jestem przekonana, że dobrze postępuję. Nawet jeżeli ludzie mieliby mnie potępiać, chciałabym móc się bronić, przekonywać ich, że nic złego nie robię. Nie mam zamiaru żyć jak przestępca, choćbym miała być najszczęśliwszą przestępczynią na świecie! Żegnaj więc, ty oślizły hipokryto! M. PS Jeśli zmienisz zdanie, zawsze możesz do mnie napisać. 228 NUMER JOZINKA Przełom maja i czerwca był w tym roku wyjątkowo dżdżysty i zimny, ale tego dnia ranek wstał czysty, a na bezchmurnym niebie jasno świeciło słońce. Po południu pewno znowu się zaciągnie, pomyślał Jacek, ale na razie - może by tak zainaugurować lato? Dziś biegamy w krótkich spodenkach! Wyjął z szafy szorty, włożył je i stanął przed lustrem w przedpokoju. Zbliżył się do niego, oddalił, stanął bokiem, wykonał kilka wymachów nogą. Całkiem nieźle! Okręcił się przed lustrem i dopiero w tym momencie zorientował się, że ktoś go obserwuje. Mirka musiała stać w drzwiach łazienki już od dłuższego czasu, zatykając usta ręką, bo wyglądała, jakby była bliska uduszenia się ze śmiechu. - Ślicznie, cudownie! Wszystkie pieski w parku, nie mówiąc o suczkach, padną z wrażenia na twój widok! - Co mnie podglądasz?! - Nie podglądam, tylko wychodziłam z łazienki i natknęłam się na to twoje jezioro łabędzie. Przecież nie 230 mogłam przegapić takiej okazji! Może teraz taniec z an-blami? - Ja ci dam taniec z szablami! Jacek chwycił żonę i uniósł do góry. - Nie puszczę cię, dopóki nie powiesz, że mam śliczne nogi. - Masz śliczne nogi! - Postawił ją na ziemi. - Tylko... - Mirka zgrabnie uskoczyła do tyłu, kiedy znów próbował ją chwycić. - Tylko jakieś takie białe. - Poczekaj, pobiegam tydzień w krótkich spodenkach i będę jak czekoladka. Oboje zaśmiewali się jak dzieci. - Czy wyście powariowali? - W drzwiach swego pokoju pojawiła się zaspana Marta. - A ty co? Czemu jeszcze nie w szkole? - Dzisiaj idziemy na drugą albo na trzecią, a może nawet na czwartą lekcję. To już prawie koniec roku i nikomu nic się nie chce. Nie zabrzmiało to szczególnie przekonywająco, ale w końcu Marta wie, co robi. Chyba dopiero po tej nieszczęsnej historii z Markiem zacząłem ją traktować naprawdę poważnie, pomyślał Jacek. Przez następne tygodnie po swojej łódzkiej eskapadzie Marta była spięta i nieprzewidywalna. Jednego dnia w euforii, a następnego smutna jak gradowa chmura. Wciąż miała o coś pretensję do Józia, opryskliwie odzywała się do rodziców, a na najmniejszą uwagę reagowała wybuchami złości. Mirka i Jacek po- 231 stanowili, że po prostu należy to przeczekać, choć nie było to łatwe. Jacek, do którego obowiązków należało codzienne sprawdzanie zawartości skrzynki pocztowej, zaciskając zęby, dostarczał jej kolejne listy od Marka. Nic jednak nie mówił. - Nie będziesz przecież cenzorem - tłumaczyła mu Mirka. - To chyba zrozumiałe, że muszą sobie pewne rzeczy wyjaśnić. A my możemy tylko czekać, co zdecydują. Potem właściwie było jeszcze gorzej. Jacek zauważył, że listy przestały przychodzić, a Marta ucichła. Przestała się odzywać i całymi dniami przesiadywała zamknięta w swoim pokoju. W nocy, kiedy wszyscy już się położyli, godzinami tłukła się po kuchni, a rano wstawała z podkrążonymi oczami i wlokła się do szkoły jak na katorgę. A potem były chrzciny Józinka. Nikt nie podtrzymał pomysłu, aby to Karol był ojcem chrzestnym. Zastąpił go stary przyjaciel Jacka. Anna jednak została matką chrzestną. Gdy się pojawiła, była po staremu ciepła i serdeczna, jakby nic się nie stało. Jednak po rodzinnym obiedzie, kiedy Marta jak zwykle natychmiast zniknęła w swoim pokoju, poszła do niej i dłuższy czas rozmawiały ze sobą. Wieczorem, kiedy Anna już wyjechała, Marta po raz pierwszy od miesięcy sama zaczęła rozmowę z ojcem. - Z tym grzechem i spowiedzią to właściwie niezły pomysł. Można zrobić każde świństwo, następnie pożałować, odbyć pokutę - i już człowiek jest jak nowy. - A co w tym złego? To chyba rozsądne. Żeby człowiek mógł się poprawić, musi mieć poczucie, że zawsze może zacząć od nowa. 232 - Może też grzeszyć całe życie, licząc na to, że przed śmiercią zdąży się oczyścić. - Ja na pewno zdążę. - Skąd wiesz? - Kiedy byłem mały, trochę starszy od Józia, zaliczyłem kilkanaście pierwszych piątków. A o ile dobrze pamiętam, już dziewięć wystarczy, żeby mieć gwarancję, że nie umrze się bez księdza czy coś w tym rodzaju. - Czekaj, czekaj! Nie rozumiem, o czym ty mówisz. - Nie wiem, jak jest teraz, ale kiedy ja chodziłem na religię, to nakłaniano nas do przystępowania do komunii w każdy pierwszy piątek miesiąca, dając w zamian właśnie taką obietnicę. - Ale czy to dotyczy niewierzących? - powątpiewała Marta. - Wtedy wierzyłem, i to jejgcze jak, a teraz żyję w grzechu, ale w godzinie śmierci... - To jesteś nieźle zabezpieczony - roześmiała się. - Prawda? Ale zgadzam się z tobą, że czasami jest w tym coś podejrzanego. Oczywiście, jeśli to wszystko traktuje się w taki formalistyczny, buchalteryjny sposób. - Jacek zaczerpnął głęboki oddech i postanowił zaryzykować. — A może powiedziałabyś, o co ci naprawdę chodzi, bo chyba nie chcesz dyskutować ze mną o teologii? - Domyśliliście się pewnie, że zerwałam z Markiem? - To słuszna decyzja. - Wiem, że tak uważasz, i pewno wyobrażasz sobie, że poskutkowały twoje argumenty. 233 - Mam taką nadzieję. - To powiem ci, że byłam gotowa być z nim, pomimo wszelkich obiekcji i przeszkód. - A więc to on się wycofał? - Nie, to ja z nim zerwałam, bo zaproponował mi, choć może nie tymi słowami, życie w grzechu. Dzisiaj tak to nazwała Anna. Nie chciał walczyć o to, abyście uznali nasze prawo do bycia razem, abyście uznali, że to jest dobre... On zapewne zgodziłby się z twoimi argumentami, tylko na boku powiedziałby: ale na razie ja, człowiek słaby i ułomny, trochę sobie pogrzeszę. Jak mi się znudzi, to się wyspowiadam i wezmę kościelny ślub z jakąś przyzwoitą katolicką panienką. A jak mi się nie znudzi, to zdążę jeszcze zawołać księdza przed śmiercią. - Jak to właściwie jest z Markiem? Czy on jest wierzący? - Sama nie wiem. Chodzi do kościoła, ale ma jednocześnie jakieś dziwne pojęcie Boga jako matematycznej prawdy. Nie użył określenia grzech, kiedy do mnie pisał, ale mam wrażenie, że o to mu chodziło. I jak ci powiedziałam, był gotów grzeszyć... - Jak rozumiem, nie ma wielkiej różnicy między tym, co Marek mógłby nazwać grzechem, a tym, co ja nazwałem niemoralnym zachowaniem? - Żadnej. Tylko my się nie mamy u kogo wyspowiadać. - A Anna? Rozumiem, że rozmawiałaś z nią o tym. Czym dla niej jest grzech? - Dla niej? Obrażeniem Pana Boga, nieposłuszeństwem, utratą kontaktu z Nim. Czymś takim, trudnym 234 dla mnie do pojęcia. Ale przecież nie można obrazić ani zasmucić wzoru matematycznego? - To może Marek nie jest wcale katolikiem? - Chcesz się założyć, że weźmie kiedyś kościelny ślub w łódzkiej katedrze, a jego dzieci na pewno będą chodziły na religię? - Chyba nie. Nie lubię przegrywać. - Ale zawiodłeś się na mnie? - zapytała Marta, trochę ni w pięć, ni w dziewięć, choć było to chyba właśnie to najważniejsze pytanie, z którym nosiła się od początku. - Nie. Cieszę się, że przynajmniej chciałaś postąpić uczciwie. - Pamiętasz, tato, kiedy byłam mała, wstydziłam się chodzić do sklepu. Mówiłeś wtedy, że należy wstydzić się tylko złych rzeczy. Nie chciałam się wstydzić mego związku z Markiem. Byłam gotowa«*A/ejść do tego sklepu, nawet jeśli miałoby mnie spotkać tam coś złego... Rozumiesz, co mam na myśli? - Tak - powiedział Jacek, a po cichu pomyślał: ale cieszę się, że tego nie zrobiłaś. Jakie to szczęście, że ten cały Marek okazał się takim palantem. To znaczy takim rozsądnym młodym człowiekiem, poprawił się natychmiast. Po tej rozmowie atmosfera w domu wyraźnie się poprawiła, ale tak naprawdę Marta odzyskała humor dopiero po Pierwszej Komunii Józia. Po tym strasznym numerze, który im wszystkim wyciął. - Masz u mnie pięć - powiedziała, kiedy już znaleźli się w domu. - A poza tym fantastyczną grę komputerową i wielkie lody! 235 To właśnie przez ten „numer Józinka" (odtąd zawsze będzie się to tak nazywało w ich prywatnym domowym języku) Jacek zmienił trasę swoich codziennych prze-bieżek. Najpierw jednak odbyły się chrzciny. W małej przykościelnej kaplicy ochrzcił Józia znajomy ksiądz jego szkolnej katechetki. Jacek najpierw długo wykpiwał ten „sakrament po znajomości i spod lady", jak to nazywał, ale w końcu musiał przyznać, że była to piękna uroczystość, która nawet jego zatwardziałą duszę przyprawiła o metafizyczne dreszcze. Józio był taki wzruszony i poważny! Rumiany, siwy ksiądz okazał się wyrozumiały dla niezbyt obytych w kościelnych procedurach rodziców. Wygłosił do garstki zebranych piękne kazanie o tym, że dziecko jest samoistną wartością i ma wolną wolę i że nikomu, kto sam prosi, nie można odmówić sakramentu. Jacek żałował, że nie mógł tego wysłuchać ich miejscowy proboszcz, który kategorycznie odmówił ochrzczenia dziecka rodziców nie mających ślubu kościelnego. Przy okazji zaś Jacek poznał słynną panią Zofię. Anna i Mirka były zaskoczone, gdy od razu szeroko uśmiechnęli się do siebie. - To pani? - To pan? - padły zdziwione okrzyki. - To państwo się znacie? - zdziwiła się Mirka. - Właściwie nie, ale ostrzegam, że pani mąż bardzo się ostatnio opuścił, przynajmniej od tygodnia nie widziałam go w parku! - Biegam, biegam, musieliśmy się minąć! - zapewniał ją Jacek. No tak, Zofia Pogorzelska, ukochana katechetka Józia o urodzie Pameli Anderson, okazała się znajomą- 236 -nieznajomą Jacka z Pola Mokotowskiego! I dlatego też po „numerze Józinka" Jacek zaczął biegać inną trasą. Po prostu nie miał ochoty jej spotkać. Jacek zawiązał adidasy i cmoknął w policzek Mirkę. - Idę biegać - oświadczył. - I mam nadzieję, że jak wrócę, już was tu nie będzie. Szybkim krokiem przeszedł ulicę, znalazł się w parku i nagle postanowił, że dziś pobiegnie zwykłą trasą. Co tam, nie dam się jakieś podrabianej Pameli wygryźć z moich ulubionych ścieżek! Musiał zresztą uczciwie przyznać, że to on sam się z nich wygryzł. Biegł równym truchtem, wybierając nasłonecznioną stronę ścieżki. Za parę dni Mirka nie będzie mogła już mu dokuczać, że ma nieopalone nogi! Mirka w pośpiechu robiła sobie śniadanie, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Kto to może być? Szybkim gestem podniosła słuchawkę. - To ja, Anna. Tak się cieszę, że jeszcze jesteś w domu! - dobiegł ją głos siostry. - Czy coś się stało? Mama? - Mirka przestraszyła się. Nawet w najbardziej dramatycznych momentach Anna nie nadużywała telefonu. Zapewne ze względu na rachunki. A może po prostu wolała spokojnie napisać list albo porozmawiać, patrząc drugiemu człowiekowi prosto w oczy. - Mama czuje się dobrze. Wczoraj wysłałam do ciebie list, ale jestem taka zdenerwowana, że musiałam 237 zadzwonić. Chociażby po to, żeby usłyszeć czyjś życzliwy głos... - Kłopoty z Markiem? - zgadywała dalej Mirka, widząc, że Annie trudno jest zacząć. - Nie. Siedzi w domu, uczy się, stara się o wyjazd do Stanów. Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie, ale też nie marzę wcale o tym, żeby tak daleko wyjeżdżał... - No więc, o co chodzi? - Mirka była trochę zniecierpliwiona, a właściwie już spóźniona. - Julia wraca - wydusiła z siebie wreszcie Anna. - To wspaniale! - Napisała, że od września chcą zamieszkać w Polsce. Zamierzają robić tu jakieś interesy... - Chcą? To znaczy, że przyjeżdża razem z mężem? - Nie z mężem, tylko... W każdym razie nie z tym mężem, którego nazwisko nosi. Z jakimś Douglasem, o którym właściwie nic nie wiem. - Daj spokój, wystarczy, że Julia wie. Może nareszcie pogodzi się z ojcem, będziesz miała ją gdzieś blisko. Czym ty się właściwie przejmujesz? - Zastanów się. Zawsze byłaś ode mnie bystrzejsza. A co z Ewunią? Jasne, jak mogłam o tym nie pomyśleć. Co będzie z córką Julii? - Julia napisała mi - ciągnęła Anna - że chce ją zabrać do siebie, kiedy tylko znajdą jakieś mieszkanie. - Będzie ci ciężko bez małej. Tobie i Karolowi... - Ty wciąż nic nie rozumiesz. Karol powiedział, że nigdy jej nie odda, choćby miał walczyć o nią w sądzie. 238 I zaczął opowiadać Ewie takie rzeczy o matce... - Anna rozpłakała się. - Aniu! Proszę cię, nie płacz! - Mirka nie wiedziała, co ma powiedzieć. - To jeszcze trzy miesiące, może uda ci się coś zrobić z Karolem - powiedziała bez przekonania. - Spróbuję przyjechać do was w któryś z najbliższych weekendów. - Nie wiem, czy to dobry pomysł. Wiesz, kiedy Karol cię zobaczy, znowu zacznie się gadanie o Marku i Marcie. - Niech się zacznie. Przynajmniej odczepi się od Ewy. Poza tym nie możemy unikać się do końca życia. Jeśli teraz nie przyjadę, to potem będzie coraz trudniej. - Jeśli masz odwagę, to przyjedź - zgodziła się w końcu Anna. - Jesteś mi bardzo potrzebna... To wszystko będzie bardzo trudn^Dla Anny, dla Ewy, dla Julii, nawet dla Karola, pomyślała Mirka, odkładając słuchawkę. Nie bardzo jednak wiedziała, jak mogłaby pomóc siostrze, a źle znosiła poczucie bezradności. Zawsze, kiedy coś się działo, próbowała natychmiast znaleźć na to jakieś lekarstwo, coś zaradzić. I trzeba przyznać, że potrafiła być bardzo pomysłowa! Nie ma sytuacji bez wyjścia, to była jej życiowa dewiza. Dopiero ostatnie przeżycia z Martą nauczyły ją pokory. Od początku rozumiała, że nie ma na podorędziu żadnego kojącego plasterka, który zmniejszyłby ból córki, ani cudownej różdżki, która odmieniłaby sytuację. Czuła też, że nie może już niczego Marcie zakazać, licząc na jej posłuszeństwo. Była po prostu bezradna, choć mogła 239 mieć nadzieję, że Marta przebrnie jakoś przez ten kryzys i wyjdzie z niego dojrzalsza i silniejsza. W wypadku Julii i Karola nie miała nadziei na optymistyczne rozwiązanie. Mogła co najwyżej pojechać do Łodzi i pobyć trochę z Anną. Ale w jaki sposób miałaby jej pomóc, co poradzić - nie wiedziała. Jacek okrążył staw i z ulgą pomyślał, że tym razem to Pamela spóźniła się lub zmieniła swoje zwyczaje, w każdym razie nigdzie na horyzoncie nie było jej widać. - Dzień dobry! - Ulga okazała się przedwczesna, usłyszał bowiem tuż przy uchu powitalny okrzyk. To była ona. - Może usiądziemy gdzieś na chwilę? - spytała dysząc lekko, po tym jak przebiegli już ramię w ramię niezły kawałek. Nie czekając na odpowiedź Jacka, skierowała się w stronę nieco odsuniętej od ścieżki ławki, skrytej w cieniu krzewów. Podążył za nią. Zresztą, czy miał jakiś wybór? Ostatecznie mógł jedynie pobiec dalej, zostawiając ją bez słowa, co byłoby po prostu niegrzeczne. Usiadł obok niej, wyciągając nogi, tak aby znalazły się na słońcu. - Bardzo chciałam pana spotkać - oświadczyła wprost. - Ale nie biegał pan tędy ostatnio. Czyżby mnie pan unikał? - Nie, skądże znowu! - zaprzeczył odruchowo. Wcale nie ciebie, tylko rozmowy z tobą, a to zupełnie coś innego, pomyślał. - To dobrze, bo chciałam tylko zapytać, czy nie gniewa się pan na Józia. 240 - A pani? Jak pani myśli, dlaczego on to zrobił? Jacek wciąż miał przed oczami tę scenę. Równy sznureczek chłopców w garniturkach, zbliżających się do ołtarza i przyklękających, aby przyjąć komunię. W końcu nadchodzi kolej Józia. Idzie ze złożonymi rączkami, tak jak wszyscy grzeczni chłopcy - ale co to? Nagle zatrzymuje się i sięga za pazuchę marynarki. Wyjmuje coś i nakłada sobie na głowę. Po chwili klęczy już na stopniach ołtarza w wianku z drobnych kwiatów, z którego spływa muślinowy, długi aż do ziemi welon, okrywając prawie całą jego drobną sylwetkę! Szmer zdziwienia przebiega przez kościół, ksiądz waha się przez chwilę, podaje jednak małemu opłatek. Co o nim i o jego rodzicach myśli, powie dopiero później, po mszy. Towarzyszyć temu będą syki i pokrzykiwania mamuś o rozpalonych złością twarzach. Popsuł całą uroczystość, szczeniak! W końgy Józio nie zostaje dopuszczony do wspólnego zdjęcia. Wciąż w welonie, odmawia odpowiedzi na wszelkie pytania. Mówi tylko: „Zrobiłem tak, bo tak chciałem", i spokojnym krokiem idzie w stronę domu. Czerwony ze wstydu Jacek, zamyślona Mirka i chichocząca w kułak Marta podążają za nim. - Jestem przekonana, że miał dobre intencje - pocieszająco powiedziała pani Zofia, dostrzegając zmieszanie Jacka. - Dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło - burknął w odpowiedzi. - A więc jednak jest pan zły? - Moje dzieci mają ostatnio talent do zaskakiwania mnie, a ja może już wcale nie chcę być zaskakiwany! 241 - Kiedy to właśnie w dzieciach jest piękne! - W jej głosie dał się słyszeć niekłamany entuzjazm, z którym gotowa była powitać każdą formę dziecinnej oryginalności. - Rozumiem, że pani nie ma dzieci? - rzucił cierpko Jacek. - Nie, ale chciałabym mieć takiego synka jak Józio. Myślę, że swoim - zgoda, niekonwencjonalnym - zachowaniem chciał nam powiedzieć coś ważnego. Chciał pokazać, że komunia jest dla niego czymś wyjątkowym, że pragnie uczcić ją na swój własny sposób. Że chce być piękny dla Boga, a nie dla ludzi. - I posiał zgorszenie. - Dla mnie zgorszeniem jest ten popis komunijnej mody. Prosiłam, namawiałam rodziców, żeby wszystkie dzieci poszły do komunii w takich samych prostych komżach, ale gdzie tam, prawie nikt się na to nie chciał zgodzić! - W jej głosie słychać było rozżalenie. - Zaskakuje mnie pani! - Ty biedna idealistko, pomyślał. - Czyżby naprawdę pani nie rozumiała, że ludzie potrzebują rytuału i święta? Życie teraz jest takie -jak by to powiedzieć? - zimne, racjonalne, przewidywalne. Ludzie pracują jak roboty, a potem tępo gapią się w telewizory. Nic więc dziwnego, że czasem potrzebują odmiany. Pięknych strojów, teatralnych dekoracji, spotkania z rodziną za zbyt wystawnym, bezsensownie wręcz pełnym stołem, upicia się, aby poczuć się inaczej. To też jest rodzaj sacrum. Ludzie w ten sposób na chwilę znajdują się w innej rzeczywistości. Opuszczają 242 czas codzienny, by znaleźć się w wyrwie bytu, czasie świętowania. Czy taka Pamela jest w stanie zrozumieć, co ja do niej mówię? Spojrzał na nią spod oka. - A czym się pani w ogóle zajmuje? - zapytał znienacka. - Oczywiście poza uczeniem dzieci w podstawówce. - Kończę pisać doktorat w Papieskiej Akademii Teologicznej. Zajmuję się, najkrócej mówiąc, fenomenologią eschatologii. Jacek poczuł się jak ostatni idiota. - Świetnie rozumiem, o czym pan mówi, i nie odmawiam ludziom prawa do tego wszystkiego, ale myślę, że wiara musi być też nonkonformizmem. Kościół ułatwia nam drogę do Boga, ale nie zwalnia nas to z osobistych poszukiwań. - Ale nie można w nich posunąć się za daleko! Wolność, jednak w ramach dogmatów! - W każdym razie krój stroju do pierwszej komunii nie jest ujęty w żadne dogmaty! A każdy człowiek ma własne sumienie... - A z sumieniem jest tak jak z wolnością. Ostatecznie musi się ono ograniczyć do wskazań Kościoła. - Pan zaś wierzy zapewne w autonomię jednostki? - Owszem. - Każdy jest sam swoim sędzią i prawodawcą? - Tak. Dobrze pani mówi: prawodawcą. A prawo to nie jest moja zachcianka, ale coś, co musi obowiązywać wszystkich. 243 - Imperatyw kategoryczny Immanuela Kanta? - No, właśnie. Postępuj tak, by zasada twego postępowania mogła się stać prawem ogólnym. - Świetnie. Zatem mnie ogranicza prawo boskie, a pana imperatyw kantowski, czyli też nie jest pan całkiem wolny. Zresztą według Kanta było to to samo. Ale przyjmijmy świecką interpretację. Oczywiście, ja panu nie mogę udowodnić, że Bóg istnieje, ale czy pan może mi udowodnić prawdziwość swego ukochanego imperatywu? - Powinien panią przekonać do tego własny rozum. - Tak się składa, że od rozumu wolę skandal wiary. Bo wiara jest intelektualnym skandalem. - Wiem, czytałem Kierkegaarda. - Nie wątpię. To, co zrobił Józinek, też było skandalem. Myślę, że znam go trochę, i dlatego jestem przekonana, że nie chodziło mu o to, żeby kogokolwiek obrazić, wygłupić się w kościele czy na złość wszystkim przebrać za dziewczynkę. On chciał powiedzieć wszem i wobec - wiara jest skandalem, a ja mam odwagę być skandalistą! - Pięknie to pani... A może mógłbym do pani mówić po imieniu? Z uśmiechem skinęła głową. - Pięknie to tłumaczysz, Zosiu, ale czy nie sądzisz, że warto też mieć trochę szacunku dla przekonań i przyzwyczajeń innych ludzi? - Przecież miał pod welonem garniturek. - Roześmiała się i Jacek zauważył, że ma naprawdę piękny uśmiech. 244 Spojrzała na zegarek. - Zaraz zaczynam lekcje, a muszę jeszcze się przebrać! Mam nadzieję, że to nie jest nasza ostatnia rozmowa. Ja też, pomyślał Jacek, obserwując ją, jak oddala się biegiem. Ta dziewczyna ma fantastyczną figurę. Ciekawe, czy skandal pociąga ją tylko w religii? A co by powiedziała na niewielki życiowy skandalik? Nawet o tym nie myśl, ty stary zbereźniku, zbeształ się w myślach. Musiał jednak przyznać, że zawsze pociągały go inteligentne kobiety, które się z nim nie zgadzały. Panie Jacku! Ależ z pana hipokryta! Jest pan pewien, że to, co pani Zofia ma z przodu, co tak ładnie podskakuje podczas biegu, to jest właśnie inteligencja? Milcz! M Jacek czasami naprawdę nienawidził swego Wewnętrznego Nadzorcy. Nigdy nie zostawiał go w spokoju, zawsze do wszystkiego musiał wtrącić swoje trzy grosze. Jacek tyle lat pracował nad sobą, nad swoimi zasadami, poglądami, a mimo to, ilekroć próbował coś powiedzieć lub napisać, Głos odzywał się w jego głowie. Dawniej mówił do niego głosem matki: „Jacuniu, tak nie wolno, co ty wyprawiasz!" Od pewnego czasu jednak przeszli na pan. Tak jakby Głos chciał mu uzmysłowić, że nie jest tylko pozostałością z dzieciństwa, z której w końcu wyrośnie. Najgorsze jednak było to, że Nadzorca często wcale się nie ujawniał, tylko działał z ukrycia. Jacek rozpoznawał go w swoich najskrytszych 245 myślach, odruchach. Tak naprawdę, to byli przecież jedną osobą! Teraz na przykład podpowiadał mu miłe zakończenie tej całej historii. Książka dla młodzieży musi przecież kończyć się happy endem! Biegnąc przez park, Jacek tym razem wybierał zacienione miejsca. Oczywiście, miło jest mieć opalone nogi, ale zrobiło się naprawdę gorąco. Zwolnił wreszcie i szedł spacerkiem. Starzeję się, pomyślał. Z zazdrością spojrzał na parę młodych ludzi, majaczącą przed nim w perspektywie parkowej alei. Podbiegł kawałek i wtedy ich rozpoznał. Tak, to była Marta, a obok pająkowaty facet z długą kitą. Ten sympatyczny wariat od komputerów. Jacek znowu zwolnił. Nie zamierzał na nich wpadać. Chłopak mówił coś do Marty z ożywieniem, a ona sceptycznie wzruszała ramionami. Pochylił się nad nią i próbował objąć, ale odtrąciła jego rękę. Spróbuj jeszcze raz, dopingował go w myślach Jacek. Patryk znów delikatnie otoczył ramieniem kibić Marty. Tym razem nie protestowała. Po chwili zniknęli Jackowi z oczu. Wszystkie książki oraz bezpłatny katalog Wydawnictwa W.A.B. można zamówić pod adresem: ul. Nowolipie 9/11 00-150 Warszawa fax: (22) 635 15 25 e-mail: wab@wab.com.pl http://www.wab.com.pl Marianie lubi tryli życiarflizofii swoich róiiców, ale nigdy by ich nie okłamała. Marę podziwia swojego ojca, choć okłamuje go na każdym kroku. Starcie dwóch skrajnie różnych rod działa jak żywa akcja w hollywoodzkim filmie. Wszystkie sceny są prosto z życia wzięte. Próbie z rodziną zdarzają się bowiem każdemu z nas. Jaki z tego morał? Dla rodziców coś w stylu: rozmawiajcie ze swymi dzieciakami na każdy temat! Dla dzieci: z rodzicami można się dogadać! licealista, lat 17 To książka o rozmowie, która się zwykle nie odbywa. 0 tym, o czym trzeba rozmawiać, o czym ja chciałabym rozmawiać ze swoimi rodzicami. Ale się boję i wiem, że oni albo też się boją, albo tego nie potrafią, studentka, lat 20 Kinga Dunin prowokuje do rozważań na temat dobra i zła, sensu i bezsensu trzymania się określonych zasad, szacunku dla tradycji, granic tolerancji; właściwych relacji pomiędzy rodzicami i dziećmi. Książkę tę polecam nie tylko nastolatkom, lecz także tym rodzicom i nauczycielom, którzy chcą zrozumieć punkt widzenia swych dziegUjiifjąćl jiimj:j||gśwe. o tym, co w życiu n;" Krystyna Starczewska SBN8 •021-4 2-3 lir """¦ 788387"021429