13927

Szczegóły
Tytuł 13927
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13927 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13927 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13927 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bogna Wernichowska Maciej Kozłowski Duchy polskie Data wydania polskiego: 1983 Duchy polskie czyli krótki przewodnik po nawiedzonych zamkach, dworach i pałacach Pamięci Adama Amilkara hrabiego Kosińskiego naszego znakomitego poprzednika niestrudzonego w dziele tropienia polskich duchów i zjaw poświęcają autorzy Od Autorów Chyba w duchy wierzysz! Ten rozpowszechniony w młodzieżowej gwarze okrzyk, mający oznaczać najwyższy stopień nieprawdopodobieństwa, wydaje się świadczyć iż my, racjonalne pokolenie drugiej polowy XX wieku, daleko odeszliśmy od przesądów i zabobonów naszych przodków. A jednak w czasie naszych kilkuletnich wędrówek po Polsce raz po raz napotykaliśmy ludzi, opowiadających nam o różnych wydarzeniach, już to znanych z autopsji, już to zasłyszanych, które trudno byłoby rozpatrywać wyłącznie w kategoriach racjonalizmu. Byli wśród naszych rozmówców ludzie starsi, ludzie w średnim wieku i ludzie zupełnie młodzi. Prości i wykształceni, skłonni do dawania wiary wszelkim zasłyszanym opowieściom i chłodni sceptycy. Niektóre rozmowy były łatwe, interlokutorzy nasi sami pragnęli podzielić się swymi przeżyciami, inni po długich dopiero namowach godzili się na opowiadanie o zdarzeniach, których byli świadkami. Różny też był stosunek naszych rozmówców do owych tajemniczych spraw. Jedni o zjawiskach tych mówili z nieukrywanym lękiem, drudzy z chłodną rzeczowością, inni wreszcie z nadmierną swobodą i pewnością siebie, która jednak zdradzała tkwiące gdzieś głęboko ziarno wątpliwości. Nie to jednak było dla nas najważniejsze. W czasie rozmów o duchach, zjawach czy strachach, odżywała przekazywana przez tradycję z pokolenia na pokolenie pamięć o odległych wydarzeniach historycznych. Często przybrana w kostium legendy, upiększona, zmieniona, nierzadko ubarwiana, prowadziła nas jednak do znanych z dzieł historyków faktów. Raz jeszcze potwierdziła się znana historykom, etnografom, archeologom prawidłowość, że ustna tradycja to przebogate źródło wiedzy o naszej przeszłości. Oczywiście w podróżach naszych obok sukcesów zdarzały się też i porażki. Choć wkroczyliśmy na teren traktowany przez naukę lekceważąco, czy wręcz pogardliwie, w miarę naszych możliwości staraliśmy się przestrzegać reguł przyjętych w badaniach naukowych. Odrzucaliśmy więc wszelkie legendy, w których nie dało się doszukać ziarna historycznej prawdy, zasłyszane opowieści konfrontowaliśmy ze sobą, a do książki włączaliśmy tylko te duchy czy zjawy, które rzeczywiście istnieją - w świadomości osób, które miały szczęście czy nieszczęście z nimi się zetknąć. I to było pierwsze zasadnicze kryterium w doborze opisywanych miejsc. Stąd też książka ta nie jest bynajmniej przewodnikiem po wszystkich najciekawszych zamkach czy pałacach w Polsce. Kryterium drugim była “historyczność” opisywanego ducha czy zjawy. Gdy na początku lat siedemdziesiątych kolejne odcinki opowieści ukazywać się zaczęły na łamach “Przekroju”, otrzymaliśmy dziesiątki listów, informujących o różnych miejscach, gdzie straszy”. Wdzięczni jesteśmy naszym korespondentom, gdyż listy te pomogły nam bardzo w naszych dalszych pracach, świadomie jednak wybraliśmy te opowieści, które wiązały się z konkretnym historycznym miejscem czy wydarzeniem. Pominęliśmy więc wszystkie “nadprzyrodzone” zjawiska współczesne, bowiem naszym celem nie było opisanie zjawisk parapsychologicznych, lecz ukazanie bogactwa i niepowtarzalnej barwy naszych ojczystych dziejów. Na zakończenie powinniśmy być może odpowiedzieć na zadawane nam dziesiątki razy pytanie: czy my sann wierzymy w duchy? Jednak i tym razem uchylimy się od odpowiedzi. Opracowując dzieło o polskich duchach i zjawach trzymać się musieliśmy maksymy, która przyświecać winna wszystkim kronikarzom: “Ja nie chwalę ani nie ganię. Ja tylko opisuję...” Bogna Wernichowska Maciej Kozłowski Kraków 1973-1978 Więzień olsztyńskiego zamku Choć stolica Warmii i Mazur także posiada potężny zamek, ten Olsztyn leży w województwie częstochowskim, w odległości dwunastu zaledwie kilometrów od stolicy województwa. Niegdyś było to wcale spore miasto, dziś jest siedzibą Urzędu Gminy. Położony w ubogiej, piaszczystej okolicy, szczyci się częstochowski Olsztyn ruinami jednego z najpotężniejszych zamków na szlaku Orlich Gniazd - warowni wzniesionych przez Kazimierza Wielkiego, mających ubezpieczać od zachodu, od granicy ze Śląskiem, odbudowane przez jego ojca państwo. Wzniesiony w pierwszej połowie XIV wieku, rozbudowywany przez dwa następne stulecia, był Olsztyn jedną z większych twierdz królewskich. O budowie olsztyńskiego zamku wspominają Janko z Czarnkowa i Jan Długosz, a miejscowa legenda głosi, że kamień na jego mury znosili okoliczni mieszkańcy z odległości siedmiu mil, czyli czterdziestu dziewięciu kilometrów. Nazwa Olsztyn, jak utrzymują językoznawcy, to spolszczony niemiecki Holstein - czyli wydrążony kamień. W rzeczy samej, tak wielkiej liczby grot i jaskiń jak w okolicy Olsztyna nie spotyka się w Polsce nigdzie poza Ojcowem. Liczne podania mówią o ukrytych w nich skarbach. Dziś olsztyński zamek leży w ruinie, a jedyną w miarę dobrze zachowaną jego częścią jest potężna wieża, służąca oblężonym za ostatnie refugium. Oblegany był Olsztyn nierzadko. Siłą odbierać go musiał w roku 1396 Władysław Jagiełło z rąk Władysława Opolczyka, który otrzymał go jako lenno z rąk Ludwika Węgierskiego. W piętnastym wieku Olsztyn często bronił się przed najazdami książąt śląskich. Rozbudowany znacznie i umocniony w połowie wieku XVI, w kilkadziesiąt lat później, w roku 1587, wsławił się obroną przed ciągnącymi na Kraków wojskami Maksymiliana Habsburga, pragnącego po śmierci Stefana Batorego zdobyć polską koronę. Starostą olsztyńskim był w owym czasie niejaki Kacper Karliński, szlachcic rodu niewysokiego, ale dzielności wielkiej. Podanie głosi, iż miał on siedmiu synów. Sześciu utracił w czasie licznych wojen prowadzonych przez Batorego, jedynym spadkobiercą został ostatni, najmłodszy. I tego to właśnie chłopca, nadzieję rodu, ujęli podstępem Austriacy. Pewni swego wysłali na zamek posłów: - Oddaj nam zamek - zaproponowali staroście - a my oddamy ci syna. Starosta odprawił jednak posłów z niczym. Wówczas nastąpił szturm. Przystępując pod mury, nieśli przed sobą atakujący maleńkie, związane dziecko. Zawahali się puszkarze, wybiegła na mury zrozpaczona matka. Kacper Karliński wyrwał przerażonemu żołnierzowi lont z ręki i sam odpalił działo... Ostatni potomek Karlińskich zginął, Austriakom jednak nie udało się zdobyć zamku. Plan zdobycia dla Habsburgów polskiej korony upadł. Dziś główna ulica w miasteczku nosi imię Kacpra Karlińskiego, a starzy mieszkańcy Olsztyna godzinami snuć potrafią opowieści o dzielnym staroście. Ale opowiadają też o wypadkach znacznie, znacznie dawniejszych, za których przyczyną mało kto odważy się dziś wybrać nocą na zamkowe wzgórze. Gdy bowiem zmierzch zapadnie, z owej dobrze zachowanej wieży usłyszeć ponoć można jęki, szczęk łańcuchów, głośne zawodzenia. Przed laty widywano na koronie zamkowych murów, znacznie wówczas lepiej niż dziś zachowanych, postać barczystego mężczyzny. Wspominają o owym widmie stare kroniki, wspomina dziewiętnastowieczny znawca tajemnic polskich zamków Adam Amilkar Kosiński. By dojść do źródeł owych opowieści cofnąć się trzeba o lat sześćset z górą, do samych początków istnienia olsztyńskiej warowni. Był rok 1333. Na tronie krakowskim po śmierci ojca zasiadł młody król Kazimierz. Jeszcze nie było wiadomo, iż będzie to ostatni Piast na polskim tronie, ani że późniejsi historycy nadadzą mu zaszczytne miano Wielkiego. Na razie młody władca borykał się z tysięcznymi trudnościami. Od północy ziemiom polskim groził będący właśnie u szczytu potęgi zakon krzyżacki. Umacniający się na zachodzie Luksemburgowie nie wyrzekli się pretensji do polskiej korony. Co gorsza, w niedawno zjednoczonym państwie nie wszystkim odpowiadała silna władza królewska. Burzyły się zwłaszcza stare, potężne rody Wielkopolski. Szczególnie kłuł w oczy wielkopolskich wielmożów nowy, przez króla ustanowiony urząd starosty. Dawni, dożywotni urzędnicy - wojewodowie i kasztelanowie - utracili rzeczywistą władzę. Nic więc dziwnego, że na czele opozycji stanął wojewoda poznański Macko Borkowic herbu Napiwowie. Hardy pan, najstarszy syn wojewody Przybysława, który wiernie stał przy Kazimierzowym ojcu - Łokietku, nie chciał królowi wywdzięczyć się za doznane łaski. Zapomniał, iż za zasługi ojca w 1338 roku otrzymał od króla miasto Rozmiń wraz z 15 wsiami, że posiada wyjątkowy przywilej pozwalający mu, jako wojewodzie poznańskiemu, udzielić azylu każdemu ściganemu przez królewskie prawo przestępcy. Król politykował. Usunął dotychczasowego starostę i Maćkowi właśnie powierzył ten urząd. Nie na wiele się to jednak zdało. Wielkopolscy panowie otwarcie spiskować poczęli z wrogą Polsce marchią brandenburską. Król wkroczył zdecydowanie. Generalnym starostą wielkopolskim, o rozległych kompetencjach, został homo novus, Ślązak, Wierzbięta z Paniewic. Tego panom wielkopolskim było za wiele. 4 sierpnia 1352 roku odbył się zjazd 66 przedstawicieli możnych rodów, którzy postanowili zawiązać konfederację, formalnie - przeciw nowemu staroście, faktycznie przeciw królowi. Do konfederacji przystąpiły rody Awdańców, Wesenborków, Grzymalitów, Nałęczów. Na czele zbuntowanych stanął Macko Borkowic. Przy królu opowiedzieli się Niesobowie i Doliwowie. Po pewnym czasie król przeciągnął na swą stronę potężnych Pałuków i Zarębów. Wojna domowa wisiała w powietrzu. Gdy Macko Borkowic, Sędziwój z Czarnkowa i niejaki Skóra z Gaju Awdaniec zamordowali przywódcę zwolenników królewskich, kasztelana gnieźnieńskiego, Beniamina z Urazowa z rodu Zarębów, król nie mógł dłużej zwlekać. Tym bardziej, że zbuntowani weszli w otwarte porozumienie z Brandenburczykami. Sędziwój, na czele wojsk grafa de Wedel, próbował odbić nadany przez króla Pałukom Czarnków. Wówczas wierne królowi wojska wkroczyły do Wielkopolski. Konfederacja została rozbita. Skazany na banicję Macko uszedł na Śląsk. Upiekło się Sędziwojowi, który pozbawiony został jedynie kasztelanii nakielskiej. Król nie był bynajmniej srogi w stosunku do pokonanych. Starostą mianował Wielkopolanina Przecława z Gułtowych; także i Macko liczyć mógł na królewską łaskę. W rzeczy samej powrócił on z wygnania i 16 lutego 1358 roku złożył w Sieradzu przysięgę na wierność królowi. Dawne jego przewiny poszły w niepamięć, odzyskał swój urząd. Okazało się jednak, iż nie wrócił on ze Śląska by wiernie służyć swemu panu. Wkrótce po powrocie usiłował od nowa zmontować swe rozbite stronnictwo. Tym razem król był nieubłagany. Ujęty Macko, za złamanie przysięgi i zdradę stanu skazany został na śmierć głodową. 9 lutego 1360 roku zamknęła się nad nim klapa lochu w olsztyńskim zamku. Podanie głosi, że przez czterdzieści dni z wieży zamkowej dochodziły jęki i złorzeczenia dumnego magnata, który nie mógł zrozumieć dalekosiężnych celów Kazimierzowskiej polityki. I jego to właśnie postać - jak twierdzą - ukazuje się w zimowe noce na murach zrujnowanego zamczyska. Zamek olsztyński leży w odległości 12 kilometrów od Częstochowy, dojechać tu można bez trudu: już to autobusem PKS, już to odchodzącym z ulicy Świerczewskiego autobusem miejskim nr 8. W pogodne niedziele i dni świąteczne kursuje do Olsztyna autobus pospieszny C. Pod zamkiem znajduje się dogodne miejsce do biwakowania, w miasteczku na rynku - znakomita gospoda, gdzie zjeść można najlepszą bodaj w Polsce sztufadę. We wsi Olsztyn warto zwiedzić kościół, wzniesiony w 1726 roku z materiału wyłamanego w ruinach zamku. Komtur z Bytowa Niewiele można by znaleźć na Pomorzu równie malowniczych krajobrazowe regionów jak Pojezierze Bytowskie. Tą krainą jezior i podmokłych łąk, torfowisk, porosłych wrzosem wzgórz, sosnowych borów, głazów narzutowych o fantastycznych kształtach, władali niegdyś pomorscy książęta. Z początkiem XIV wieku ziemia bytowska przeszła w ręce margrabiów brandenburskich, do czasu gdy książę Warcislaw IV odebrał ją mieczem i oddał w dziedziczne władanie zasłużonej dla rodu pomorskich władców rodzinie Beerów. Ich potomkowie sprzeniewierzyli się rodowej tradycji i sprzedali posiadłości - dzierżone z książęcej łaski - zakonowi krzyżackiemu. Był rok 1390, kiedy w mieście Bytowie mnisi-rycerze budować zaczęli gotycki zamek - dziś najcenniejszy zabytek tej ziemi, uchodzący za jedną z największych budowli świeckich na Pomorzu Zachodnim. W zamku tym miał swą siedzibę prokurator Zakonu, podlegający bezpośrednio wielkiemu mistrzowi. Wzniesiony z czerwonej cegły gmach otaczały wysokie wały, przez fosę przerzucony był most zwodzony. Jednakże ani potężne mury, ani zadziwiające swym ogromem baszty nie obroniły krzyżackiej twierdzy przed atakiem polskich rycerzy, którzy po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem zdobyli Bytów. Po wojnie trzynastoletniej w największej z zamkowych sal odbyło się uroczyste oddanie Bytowa i przyległych ziem w lenno księciu słupskiemu Erykowi II, w podzięce za pomoc w walkach z Krzyżakami. Eryk i jego potomkowie uczynili bytowski zamek jedną z rezydencji rodu Gryfitów. Surowość murów krzyżackiej twierdzy złagodził wirydarz i założony na stoku zamkowego wzgórza ogród różany, kryte krużganki połączyły baszty z budynkiem zamkowym. Bogusław XIV wzniósł w obrębie murów dom, będący siedzibą wdów po pomorskich książętach; osamotnione księżne spędzały tu ostatek lat na modłach, czytaniu pobożnych ksiąg i haftowaniu ornatów dla bytowskich kościołów. W owych czasach zamek tętnił życiem, na dziedzińcu odbywały się turnieje i rycerskie gonitwy, a w amfiladzie sal - tańce i korowody z pochodniami. O ponurych dniach, gdy rycerze w białych płaszczach sprawowali okrutne sądy, a w podziemiach Wieży Straceń ogień rozżarzał żelazne kleszcze w izbie kata, przypominały tylko żyjące w pamięci mieszkańców zamku i bytowskich mieszczan stare opowieści i - widmo pokutującego rycerza w krzyżackiej opończy, które w księżycowe noce spotkać można było obok wieży lub na zamkowym dziedzińcu. Mijały lata. Skruszono herbową tarczę i złamano miecz nad trumną ostatniego z Gryfitów, drogami Pomorza maszerowały wojska szwedzkie, bytowski zamek zajął regiment nieprzyjacielskiej armii. Kiedy żołnierzom Karola Gustawa przyszło opuścić w 1656 roku Bytów, podpalili i częściowo wysadzili w powietrze siedzibę Gryfitów. W rok później, na mocy traktatu w Welawie, Jan Kazimierz oddał ziemię bytowską w lenno elektorowi brandenburskiemu. Po rozbiorach Polski zagarnęły ją Prusy. W połowie XIX wieku zamek został przebudowany przez Prusaków na więzienie. Ostatnia wojna nie oszczędziła Bytowa. Pociski artyleryjskie i pożar obróciły w perzynę sporą część zabytkowego miasteczka. Ucierpiał także i zamek. Przed kilkoma laty zapadła decyzja o jego renowacji i odbudowie. Obecnie w zrekonstruowanej budowli mieści się Muzeum Zachodnio-kaszubskie i Biblioteka Miejska. W salach muzeum, pod ścianami, ustawiono narzędzia rolnicze i przedmioty codziennego użytku z tego regionu, a w gablotach umieszczono dokumenty dotyczące działalności Związku Polaków w Niemczech i walki o przywrócenie Polsce tych ziem. Jak twierdzi kustosz muzeum, opowieść o okrutnym komturze pokutującym w obrębie zamkowych murów ma rzeczywiste związki z przeszłością Bytowa. Z kronik miasta wynika, że w czasach krzyżackich okrucieństw w Wieży Straceń zginęło wielu skazanych na śmierć poddanych Zakonu. Na dziedzińcu zaś odbywały się sądy boże, na które pozywano rycerzy. A komtur? Ponoć rzeczywiście pojawia się w księżycowe noce. W białej, powiewającej na wietrze opończy z czarnym krzyżem, narzuconej na zbroję, przechodzi przez kryty krużganek, schodzi na dziedziniec i znika u wejścia do Wieży Straceń. Do Bytowa dojechać można autobusem lub pociągiem z Koszalina, Słupska albo Gdańska. Nocleg - w hotelu “Zamek” przy ulicy Zamkowej 2, tel. 20-95, lub w Domu Wycieczkowym przy ulicy Mickiewicza 13, tel. 26-10. Wyżywienie w miejscowych restauracjach. W oczekiwaniu na zmierzch i pojawienie się upiornego rycerza radzimy zwiedzić Muzeum Zachodniokaszubskie i wzniesiony w 1685 r. kościół św. Jerzego, w którym odbywały się niegdyś nabożeństwa w dialekcie kaszubskim. Rycerz z Chojnika Najpiękniej położony z piastowskich zaników śląskich wznosi się na szczycie niedostępnej granitowej góry (627 m n.p.m.), w pobliżu wsi Sobieszów. Nazwę swą - Chojnik - wziął ponoć od strzelistych sosen, porastających i dziś zbocza góry. Według tradycji, książę z rodu Piastów świdnickich, Bolko I Surowy, kazał około roku 1292 na szczycie góry powalić prastare drzewa, a na porębie wznieść dwór myśliwski. W pół wieku później, około roku 1353, kronikarze śląscy wspominają już o zamku, wzniesionym z granitowych ciosów przez księcia świdnickiego Bolka II Małego. Po bezpotomnej śmierci Bolka II i jego żony Agnieszki, zamek przeszedł w roku 1393 w ręce ulubieńca książęcej pary, rycerza Gotsche Schofa. Był on protoplastą jednej z najmożniejszych później rodzin śląskich - Schaffgotschów. Jego potomkowie, nie szczędząc kosztów, zmienili Chojnik w potężną warownię, otoczoną podwójnym pierścieniem murów, z dwoma dziedzińcami i wyniosłymi wieżami. Pod zamkiem ciągnęły się głębokie lochy, w których nieraz kończyli swój żywot zalegający z daninami poddani surowych panów zamku, a także kupcy, mający nieszczęście wpaść w ręce rycerzy-rozbójników, bowiem niektórzy z Schaffgotschów parali się rozbojem. W roku 1675 nadszedł kres świetności potężnego zamczyska. 31 sierpnia, w samo południe, rozszalała się nad szczytami Karkonoszy straszliwa burza; piorun uderzył w zabudowania gospodarcze zamku, powodując pożar. Płomienie strawiły nie tylko stajnie i spichlerze, lecz i reprezentacyjne komnaty Schaffgotschów. Nie odbudowali oni już swej siedziby. Przenieśli się do pobliskiego Sobieszowa, a później do Cieplic. Osmalone płomieniem mury na zanikowej górze, widoczne z daleka, budziły grozę wśród mieszkańców okolicy. Krążyły opowieści o skarbach ukrytych w zamkowych lochach, o widmach nawiedzających nocami miejsca, w których tylu ludzi zginęło gwałtowną i okrutną śmiercią. W księżycowe noce na murach pojawiał się ponoć cień konnego rycerza, błędne ogniki tańczyły nad zarastającymi trawą dziedzińcami, stłumione jęki dochodziły z zasypanych gruzem wejść do lochów. W XIX wieku, w epoce romantyzmu, malownicze ruiny były celem wycieczek wielu kuracjuszy, przyjeżdżających do pobliskich cieplickich wód. I dziś nadal Chojnik przyciąga zwiedzających. W zamku czynne jest schronisko; w sali jadalnej wysłuchać można ciekawej opowieści o dziejach Chojnika i jego legendach. Jeśli natomiast zostanie się w zamku aż do zmierzchu, a noc będzie księżycowa, można usłyszeć stłumiony odgłos kopyt rumaka widmowego rycerza, który objeżdża wokół budowlę po blankach murów. Pracownicy schroniska opowiadają, że pewnej letniej nocy w lipcu albo w sierpniu, w czasie pełni księżyca wyszli na dziedziniec górnego zamku. Było jasno, tylko rosnące obok murów drzewa rzucały długie cienie. Naraz na dziedzińcu pociemniało: po blankach murów przesuwał się ciemny kształt, przypominający cień człowieka siedzącego na koniu. Była to dziwna postać, wyglądała jakby powstała z ciemnej mgły czy dymu. Zjawisko trwało chwilę, po czym jeździec i koń rozwiali się w powietrzu. Jeden z naszych rozmówców spotkał się z duchami Chojnika, kiedy pewnej letniej nocy wspiął się na szczyt wieży, by spojrzeć na Kotlinę Jeleniogórską w świetle księżyca. W głębokiej ciszy usłyszał, jak otwierają się ciężkie, dębowe drzwi baszty i szybkie kroki biegną po krętych schodach w górę. Oczekiwał, że ktoś pojawi się na górnym tarasie, a kiedy nikt nie nadchodził, oświetlił latarką ciemną czeluść klatki schodowej i zszedł na dół - nikogo nie było ani na schodach, ani na dziedzińcu... Jeśli szlak letnich wędrówek zaprowadzi Czytelników do Kotliny Jeleniogórskiej, z łatwością dotrzeć będą mogli do Sobieszowa, by na wiosnę oczy i uszy sprawdzić czy w ruinach starego zamczyska pojawia się jeszcze widmo konnego rycerza, a w baszcie zamkowej dźwięczą tajemnicze kroki. Spod dworca w Jeleniej Górze kursuje do Sobieszowa autobus miejski. Stamtąd pieszo na szczyt zamkowej góry (rezerwat przyrody): szlakiem czerwonym około półtorej godziny, szlakiem czarnym - około godziny. Korzystając z pobytu w Sobieszowie, warto zwiedzić to dawne miasto nad rzeką Kamienną, znajdujące się obecnie w granicach administracyjnych Jeleniej Góry, obejrzeć osiemnastowieczny pałac i dwa zabytkowe kościoły, odwiedzić Muzeum Karkonoskiego Parku Narodowego. Przenocować można w Sobieszowie, w hotelu “Nad Wrzosówką” przy ulicy Ciepickiej 79, tel. 36-27, a w lecie w schronisku na zamku Chojnik, tel. 34-35, gdzie znajduje się również restauracja i bufet - czynne przez cały rok, lub na campingu OSiR w Sobieszowie przy ulicy Łazienkowskiej, czynnym od czerwca do września. Tajemniczy rumak z Chęcin Każdy, kto przejeżdżał warszawską szosą, musiał kilkanaście kilometrów za Kielcami dostrzec wznoszące się nad okolicą ruiny: trzy potężne, widoczne z dala baszty, wieńczące szczyt Góry Zamkowej. Zamczysko w Chęcinach wzniesiono na przełomie XIII i XIV wieku na najwyższym z okolicznych wzgórz, gdzie niegdyś płonęły słowiańskie wici. Królewską warownię rozbudowywano dwukrotnie: w XV i XVII wieku. W ciągu kilku stuleci pełniła ona kolejno rolę twierdzy, skarbca (Władysław Łokietek ukrył w zamkowej kaplicy skarb koronny przewieziony z katedry gnieźnieńskiej) i więzienia stanu. Tu właśnie oczekiwali na wykup krzyżaccy komturowie, wzięci do niewoli w bitwie pod Grunwaldem, a w kilkadziesiąt lat później z zakratowanych okien królewskiej twierdzy patrzył smętnie na pejzaż Gór Świętokrzyskich niezwykle urodziwy dworzanin Władysława Jagiełły - Hińcza z Rogowa - więziony tu, ponieważ zbyt łaskawie spoglądała w jego stronę dwudziestoletnia żona siedemdziesięcioletniego władcy, Sonka. Był czas, gdy w Chęcinach zamieszkiwała królowa węgierska Elżbieta, siostra Kazimierza Wielkiego, a wdowa po Karolu Robercie. W 1607 roku pożar strawił zabudowania zamkowe. Odbudowano je wprawdzie, ale już w roku 1657 Jerzy II Rakoczy, książę siedmiogrodzki, złupiwszy Chęciny zdobył i zniszczył również zamek. Reszty dokonały wojska szwedzkie w 1707 roku. Zamek nie wrócił już nigdy do dawnej świetności. W ocalałych pomieszczeniach jednej z najpotężniejszych twierdz piastowskich mieściły się... sądy i kancelaria grodzka. Wypalone mury rozebrano częściowo w 1795 roku. Dziś są to już tylko ruiny, których malowniczość przyciąga rzesze turystów. Ocalały trzy baszty, część budynków i murów obwodowych. Do zamku można dojść dwiema drogami: jedną wygodną, szeroką, drugą - wąską i krętą, prowadzącą przez brzozowy zagajnik, a potem stromo wspinającą się na skały. Na tej właśnie ścieżce usłyszeć można tętent konia, pędzącego cwałem z Góry Zamkowej. Z tym niezwykłym zjawiskiem akustycznym spotkali się dwaj nasi informatorzy: pewien plastyk-amator z Warszawy i uczeń liceum z Gdańska. Pierwszy z nich, w połowie października 1972 roku odwiedzał podczas urlopu co bardziej malownicze zakątki kraju. Zatrzymał się na kilka dni w Chęcinach, szkicując ruiny i widok z Góry Zamkowej. Któregoś dnia, pod wieczór, schodził właśnie z góry, gdy naraz usłyszał odgłos przypominający tętent końskich kopyt. Obejrzał się - droga była pusta. Poszedł wiec dalej. Po chwili znów usłyszał tajemniczy odgłos. Pewien, że drogą biegnie koń, usunął się na bok. Czekał chwilę - na próżno. Tajemniczy rumak nie pojawił się, mimo że tętent powtórzył się jeszcze dwukrotnie - po raz drugi zupełnie blisko. Nasz rozmówca przyznaje, że nie było to zbyt przyjemne wrażenie, tym bardziej, że zaczynało się już zmierzchać, a wokół - ani żywej duszy. Licealista z Gdańska uczestniczył w 1973 roku w obozie wędrownym, którego trasa wiodła przez Chęciny. W przeddzień wyjścia z Chęcin wybrał się pod wieczór z dwoma kolegami do zamku. W drodze powrotnej, gdy schodzili już stromą ścieżką ze zbocza Góry Zamkowej, usłyszeli wszyscy trzej wyraźny tętent galopującego konia. Zjawisko to powtórzyło się kilkakrotnie. Było to tym dziwniejsze, że nigdzie: ani w ruinach zamku, ani na łąkach u podnóża góry nie widzieli pasących się koni. Wrażenie było wręcz niesamowite. Nie wiadomo jak powstają dźwięki przypominające uderzenia końskich kopyt. Może źródłem ich są kamienie, toczące się szczelinami lub wymytymi przez wodę korytarzami w głębi wzgórza, zbudowanego z wapienia? Rozwiązanie zagadki pozostawiamy naszym Czytelnikom. Chęciny leżą w odległości 16 kilometrów od Kielc, w pobliżu drogi E 7. Dojechać tu można z Kielc autobusami MPK i PKS. Nocleg w hotelu “Chęciny” kat. I, tel. 481-21; restauracje “Pod Zamkiem” i “Chęciny”, bar, kawiarnie; stacja benzynowa. Oprócz zamku warto zwiedzić stare miasto o zachowanym zabytkowym układzie urbanistycznym, bogate w zabytki architektury, z których najstarszym jest pofranciszkański zespół klasztorny fundacji Kazimierza Wielkiego. W okolicy Chęcin już w średniowieczu wydobywano rudy ołowiu i miedzi oraz piękny marmur; najcenniejszą jego odmianę, tzw. różankę zelejowską, wycinano z północnego stoku Zelejowej (obecnie - w rezerwacie przyrody nieożywionej “Góra Zelejowa” - dojście za znakami czerwonymi od zabudowań pofranciszkańskich). Czerwony upiór z Grodźca W odległości kilkunastu kilometrów na północny zachód od Złotoryi rozciąga się kraina łagodnych pagórków, zwana Pogórzem Kaczawskim. Na szczycie wysokiej góry bazaltowej (389 m n.p.m.), o zboczach porośniętych pięknym liściastym lasem, wzniesiono przed wiekami warowny gród. Historia Grodźca sięga głęboko w przeszłość. Istniał tu wczesnohistoryczny gród Bobrzan, a już w połowie XII wieku gród kasztelański; na przełomie XV i XVI wieku legniccy Piastowie wznieśli na miejscu grodu potężny, gotycki zamek, przebudowany w XVI wieku na renesansową rezydencję, według projektu Wendela Rosskopfa. Zniszczony podczas wojny trzydziestoletniej, odbudowany w początkach XX wieku, był on kolejno: siedzibą kasztelanów Bolesława Krzywoustego, gniazdem rycerzy rozbójników, grabiących bezlitośnie kupieckie karawany ciągnące na słynne śląskie targi do Wrocławia, renesansową rezydencją legnickich Piastów i posiadłością wzbogaconego berlińskiego kupca. Przed ostatnią wojną mieścił się w nim luksusowy hotel. Zamek spłonął wiosną 1945 roku i przez lat kilkanaście potężne, sczerniałe od ognia mury powoli niszczały, stając się siedliskiem puchaczy i nietoperzy. Dziś, dzięki wysiłkom długoletniego opiekuna i kustosza zamku pana Mieczysława Żołędzia, z zawodu plastyka, który starał się zainteresować losem pięknego zabytku władze wojewódzkie, restaurowany zamek powraca do dawnej świetności. W ciągu stuleci wielokrotnie zmieniali się panowie na Grodźcu, jeden tylko pozostał w tych murach na zawsze: widmowy rycerz, zwany Czerwonym Upiorem, którego spotkać można błądzącego nocami po zamkowych komnatach i wewnętrznym dziedzińcu. Kościotrup w zbroi i długiej, purpurowej opończy pojawiać się miał już w czasach legnickich Piastów. Upiór ten przestraszył podobno również budowniczych, którzy na rozkaz berlińskiego dorobkiewicza, Hansa Beneckiego, restaurowali zamek w początku XX wieku. W latach powojennych, wędrujący na zachód polscy osadnicy widzieli wyraźnie upiora, stojącego na szczycie najwyższej baszty; ogień rozpalonego na dziedzińcu ogniska zapalał migotliwe błyski na jego zbroi. Ostatnim, który zetknął się z widmem, w bardzo dziwnych zresztą okolicznościach, był wspomniany już kustosz zamku, który przed kilkoma laty urządził w komnacie rycerskiej wystawę swoich obrazów, sam zaś nocował obok, w małym sklepionym lamusie, służącym niegdyś za areszt. Trapiły go dziwne, niespokojne sny... Widział ciąg zamkowych komnat, przez które przesuwał się bezszelestnie jakiś wyniosły cień. Pewnej nocy ów cień zbliżył się i - przybrał postać rycerza w długim płaszczu barwy krwi, zarzuconym na zbroję. Zjawa weszła do komnaty rycerskiej, zbliżyła się do ściany, na której wisiał obraz przedstawiający pejzaż z zamkową górą, uniosła zakutą w żelazo prawicę i... obudził kustosza brzęk tłuczonego szkła. Zerwał się z posłania i otworzył drzwi do sali rycerskiej. Zanim jednak znalazł w ciemnościach kontakt upłynęła krótka chwila, w czasie której słyszał wyraźnie odgłos ciężkich kroków, oddalających się przez zamkową sień. Zapalił światło. Obraz widziany we śnie leżał na podłodze wśród odłamków rozbitego szkła, a ciężkie dębowe drzwi prowadzące do sieni były uchylone. Trudno dziś z całą pewnością stwierdzić, który z rycerzy Raubritterów, dzierżących niegdyś Grodziec, pokazuje się w zamkowych komnatach. Niejeden z nich poległ w czasie łupieskiej wyprawy, niejeden z wyroku książęcej sprawiedliwości położył głowę pod topór kata na rynku w pobliskim Lwówku Śląskim czy Legnicy. Z pojawieniem się Czerwonego Upiora wiąże się też piękne średniowieczne podanie o srogim kasztelanie imieniem Jan. Panu temu - bezlitośnie gnębiącemu swych poddanych - ukazał się w czasie uczty Czerwony Upiór, a kasztelan tak bardzo przeraził się widokiem niesamowitego gościa, że uwolnił wszystkich więźniów, rozdał swe skarby ubogim i resztę dni spędził na spełnianiu dobrych uczynków, postach i modłach. Gdy zmarł, rzeźbę przedstawiającą jego głowę wmurowano w ścianę komnaty rycerskiej. Minęły lata i na Grodźcu zasiadł wnuk i imiennik Jana, równie okrutny jak w młodości jego dziad. Pewnego dnia sprawował w komnacie rycerskiej sądy nad poddanymi, którzy nie zapłacili należnej mu daniny. Właśnie na jego rozkaz pachołkowie mieli wrzucić do głodowego lochu jakiegoś biedaka, gdy nagle z ust kamiennej głowy kasztelana Jana posypały się dukaty. Wydarzenie to wstrząsnęło chciwym panem tak bardzo, jak niegdyś pojawienie się Czerwonego Upiora jego dziadom. Uwolnił niewinnie skazanych i zezwolił swej córce Agnieszce na ślub z książęcym drużynnikiem, Janoszą. Dobra swe przekazał młodej parze wierząc, ze będą nimi rządzili lepiej i sprawiedliwiej. Trzy wczesnorenesansowe rzeźby głów: młodej kobiety, rycerza w hełmie i starszego mężczyzny z otwartymi ustami, przypominają dziś o tym niezwykłym wydarzeniu. Aby odwiedzić Grodziec - słynne z pięknego położenia i legend, prastare zamczysko na Dolnym Śląsku - należy wybrać się do Złotoryi w województwie legnickim; stamtąd autobusem w ciągu pól godziny dotrzeć można do stóp zamkowej góry. Kustosz oprowadza po zamku, pokazuje ciekawą kolekcję przedmiotów znalezionych w czasie prowadzenia prac remontowych i wykopaliskowych na terenie zamku i dziedzińca, a być może - zaprosi do sali rycerskiej, gdzie na scenie własnoręcznie zbudowanego teatrzyku lalkowego inscenizuje legendę o kasztelanie Janie, Czerwonym Upiorze, Janoszy i Agnieszce - będąc jednocześnie reżyserem, scenarzystą i animatorem, A wieczorem oczekujcie pojawienia się Czerwonego Upiora. Najczęściej zobaczyć go można na krużgankach i w sieni sali rycerskiej. W części pomieszczeń zamkowych mieści się obecnie schronisko Ośrodka Sportu, Turystyki i Wypoczynku. We wsi Grodziec - gospoda. Nocleg zamówić można w hotelu “Pod Basztą” w Złotoryi przy placu Reymonta 4, tel. 597. Zbrodnicza kasztelanka z Grodna Niewiele jest na Dolnym Śląsku - słynnym przecież z malowniczych krajobrazów - równie pięknych widoków jak ten, który roztacza się z góry Chojna - skalnego cypla nad rzeką Bystrzycą w Górach Sowich. W dole połyskuje tafla sztucznego jeziora, które powstało po spiętrzeniu wód Bystrzycy. Łagodne wzgórza porośnięte lasem zamykają horyzont. Do bramy zamku Grodno prowadzi droga, wijąca się wśród wysokich buków i dębów. Wejścia strzegą dwa stojące na tylnych łapach sgraffitowe lwy. Książę z rodu Piastów, Bolko II, pan na Świdnicy i Jaworze, w pierwszej połowie XIV wieku wzniósł na niedostępnej skale górny zamek z obronną wieżą. W murach zbudowanego z kamienia kasztelu osadził zbrojną załogę, która strzec miała bezpieczeństwa na trakcie prowadzącym doliną Bystrzycy. Po bezpotomnej śmierci księcia zamek zmieniał kilkakrotnie właścicieli, w wieku XV był nawet gniazdem rycerzy-rozbójników, i w końcu przeszedł w ręce możnej rodziny rycerskiej pochodzącej z Łagowa (w późniejszych wiekach ta zniemczona szlachta zaczęła używać nazwiska von Logau). Panowie z Łagowa przebudowali piastowski zamek w latach 1545-1587, w myśl zasad renesansowej architektury. Podwyższoną o trzy kondygnacje dawną wieżę strażniczą zwieńczył drewniany, obity blachą hełm; dobudowano dwa skrzydła boczne, wytyczono wewnętrzny dziedziniec. Dawne, kamienne izby rycerzy księcia Bolka zmieniły się w renesansowe komnaty o rzeźbionych odrzwiach i zdobnych polichromią ścianach. Kominki zwieńczyły marmurowe gzymsy, u sufitu zawisły rzeźbione świeczniki- meluzyny (jeden z nich i dziś oglądać można w sali na pierwszym piętrze). Tuż obok reprezentacyjnej części zamku znajduje się mała izdebka, wnęka raczej, o zakratowanym wejściu. Kiedy oczy przyzwyczają się do panującego tam półmroku, dostrzec można przykuty łańcuchami szkielet kobiety, siedzący w kącie celi. Opowieść głosi, że są to doczesne szczątki pięknej kasztelanki Małgorzaty, która przemocą wydana za starego i niemiłego jej sercu barona, postanowiła co rychlej zostać bogatą wdową. Toteż w kilka dni po hucznym weselu, nim jeszcze mąż uwiózł ją z Grodna do swych włości, wybrała się podziwiać z nim piękny widok z zamkowych murów. Kiedy nieszczęsny nowożeniec zapatrzony w dal stanął nad przepaścią, Małgorzata zepchnęła go w dół, po czym łamiąc ręce i wołając o pomoc pobiegła do zamku. Nie wiedziała, że zbrodniczy czyn widział z okna pan na Grodnie - jej rodzony ojciec. Ów surowy rycerz osądził córkę według ówczesnych praw: karą za mężobójstwo było zamurowanie w lochu na śmierć głodową. Kości zbrodniczej kasztelanki znaleziono w kilkaset lat później, gdy z początkiem naszego stulecia podczas remontu i częściowej odbudowy gmachu odkryto tajemną wnękę... Co prawda, sceptycy twierdzą, że cała historia jest wytworem fantazji ostatnich właścicieli Grodna - Zeidlitzów. Chcieli oni przyciągnąć rzesze zwiedzających i w ten sposób zwrócić sobie chociażby część sumy wydanej na odnowienie siedziby przodków. Dlatego umieścili we wnęce murów wykopany na starym cmentarzu szkielet, podając do gazet wieść o odkryciu grobu zbrodniczej prababki. Ale, jeśli przyjąć tę prozaiczną wersję, skąd wzięłaby się Biała Dama, która - co potwierdzić może kustosz zamku i inni pracownicy muzeum - pojawia się w jasne noce, kiedy zegar księżycowy umieszczony na zachodniej ścianie dolnego zamku wskazuje północ. Zjawa ta ukazuje się zwykle na najwyższej kondygnacji wieży. Wśród szumu wiatru obchodzi mury i rzuca się w przepaść. Biała Dama z Grodna stała się nawet bohaterką filmu telewizyjnego realizowanego w zamku. Dojazd koleją do Wałbrzycha, Świdnicy lub Dzierżoniowa, skąd kilka razy dziennie odchodzą autobusy do Zagórza Śląskiego. Od parkingu nad jeziorem do zamkowej bramy idzie się pieszo około 20-25 minut. W miesiącach letnich na zamku czynne jest schronisko PTTK i bufet. Zamek otwiera podwoje dla zwiedzających codziennie oprócz poniedziałków i dni poświątecznych. We wsi czynna jest również gospoda, a nad brzegiem jeziora od czerwca do września plaża strzeżona, wypożyczalnia sprzętu wodnego, bufet i restauracja. Myśliwy z Książa Największy zamek, jaki kiedykolwiek zbudowano na Śląsku, wznosi się w odległości ośmiu zaledwie kilometrów od przemysłowej dzielnicy Wałbrzycha. Usytuowany na wyniosłym wzgórzu, u stóp którego płynie zakolem rzeka Pełcznica, zamyka - zda się - rozległą dolinę, gdzie przed niespełna dwustu laty założono romantyczny park. Patrząc na wyniosłą sylwetkę budowli, trudno określić styl w jakim ją wzniesiono - tylokrotnie bowiem kolejni właściciele Książa zmieniali wygląd swej rezydencji. Obecnie kubatura gmachu wynosi aż 160 000 m3, a w jego murach znajduje się ponad 400 sal. Trudno wprost uwierzyć, że ten gigantyczny zamek był kiedyś romańską warownią, zbudowaną z kamiennych ciosów pod koniec XIII wieku przez Piasta z linii świdnicko- jaworskiej, Bolka I, który zapisał się w kronikach Śląska jako rządny gospodarz i mądry polityk. On to z pobliskich Czech sprowadził majstrów-murarzy, by wznieśli twierdzę zdolną odeprzeć ataki wroga, a nawet oprzeć się oblężniczym machinom. Z piastowskiej warowni pozostała kamienna, czworoboczna wieża obronna, gdzie ongiś Bolkowi rycerze pełnili straże. Dom mieszkalny i stajnie rozebrano około roku 1387, kiedy, po wygaśnięciu świdnicko- jaworskiej linii Piastów, Książ przeszedł w ręce rycerskiego rodu comesów de Wilcza. Zamek kilkakrotnie zmieniał właścicieli, by wreszcie stać się własnością książąt Hochberg- Pszczyńskich, w których posiadaniu pozostał do roku 1939. W połowie XVI wieku gotycką surowość murów Książa złagodziły renesansowe krużganki i kunsztownie rzeźbione framugi okien. Niewiele ocalało do dziś z tamtego zamku - tylko układ komnat i korytarzy w środkowej części gmachu, resztę zburzono, gdy w latach 1718-1734 Książ przebudowywano na wspaniałą barokową rezydencję. Przed frontem budowli wytyczono wielki dziedziniec, okolony kamiennymi balustradami - stanęły na nich zgodnie z modą epoki alegoryczne figury, rzeźbione w szarym piaskowcu. Na pierwszym piętrze gmachu powstała reprezentacyjna, pełna złoceń i sztukaterii sala balowa o mozaikowej posadzce i ścianach zdobnych lustrami, zwana od imienia jednego z książąt - Maksymilianowską. Odbywały się tu festyny i maskarady, w których tak lubował się wiek XVIII. Przedstawienia amatorskiego teatru z Książa porównywano do teatralnych zabaw francuskiej arystokracji w Wersalu i Petit Trianon. Książ słynął wówczas jako najpiękniejsza magnacka rezydencja na Dolnym Śląsku, a ówcześni właściciele - książęta Hochberg-Pszczyńscy - jako opiekunowie artystów i miłośnicy sztuki. Malowniczym położeniem zamku zachwycali się nie tylko książęcy goście, ale i odwiedzający pobliskie uzdrowiska kuracjusze z całej Europy. Wśród podziwiających uroki zamkowego ogrodu - założonego jeszcze w XVIII wieku na wzór francuskich barokowych parków, pełnych grot, fontann i strzyżonych szpalerów - był również francuski dziennikarz Emile de Charbois, który wrażenia z pobytu w pięknym zamku zawarł w ciekawej korespondencji, zamieszczonej na łamach Figura w 1875 roku. Paryżanin, nazywając Książ “dolnośląskim Wersalem”, szeroko rozwodził się nad pięknością zamkowych wnętrz, wiele miejsca poświęcił urokom krajobrazu, ale przede wszystkim dolnośląskim opowieściom, a wśród nich historii zamkowego widma. Otóż - jak opowiadali mu mieszkańcy zamku i pobliskich okolic - w najstarszej, wzniesionej jeszcze przez księcia Bolka I części zamku, a niekiedy i w parku nad brzegami rzeki, pojawia się, zwykle gdy księżyc zdąża do pełni - zjawa wysokiego, brodatego mężczyzny w zielonym myśliwskim stroju, noszonym w wiekach średnich. Odgłos jego kroków, a czasem jakby stłumiony dźwięk myśliwskiego rogu, słyszała niejednokrotnie zamkowa służba, a niektórzy książęcy goście, zażywający w parku wieczornej przechadzki, spotykali go w alejach schodzących ku rzece. Czasem widmowy myśliwy prowadził na smyczy parę wielkich psów, nie spotykanej już dziś rasy. Mijały lata. Z początkiem naszego stulecia książę Hochberg raz jeszcze kazał przebudować zamek w stylu neogotyckim. Założył też aleję fontann na jednym z zamkowych dziedzińców. Książ stał się przez to jeszcze wspanialszy, ale jakby nieprawdziwy: przypominał zamek z teatralnej dekoracji, czy ilustrowanej książki z baśniami. Ta baśniowa siedziba po wyjeździe Jana Henryka XVII - ostatniego właściciela Książa - do Anglii, została w czasie ostatniej wojny zarekwirowana przez hitlerowców. Miała się tu mieścić jedna z kwater Hitlera. Tysiące więźniów obozów koncentracyjnych przez kilka lat wykuwało w skałach pod zamkiem podziemne tunele. Hitlerowcy uciekając pozostawili wnętrza nieomal w stanie ruiny: rozbite sztukaterie i marmurowe gzymsy kominków, wyrwane mozaikowe posadzki; jedno ze skrzydeł zburzono. Odbudowa gigantycznego zamku, przeznaczonego na luksusowy hotel, trwała wiele lat. Obecnie przywrócono mu już prawie całkowicie poprzedni wygląd. W pięknie odnowionej Sali Maksymilianowskiej odbywają się koncerty i przedstawienia teatralne, a w zamkowych komnatach mieści się m.in. Muzeum Tkanin. Książ jest też jednym z zamków często “grywających” w filmach, nakręcono tam na przykład niektóre fragmenty Trędowatej. Warto odwiedzić “dolnośląski Wersal”, pospacerować po parku, czekając na upiornego myśliwego w cienistych alejach. Dojazd z Wałbrzycha autobusem miejskim. Przenocować można w Wałbrzychu, w Domu Turysty PTTK przy placu Tuwima 1, tel. 251-37; w Domu Wycieczkowym PTTK “Harcówka” w Parku Sobieskiego, tel. 249-48 lub w hotelu “Sudety” przy ulicy Parkowej 15, tel. 774-31. Miłośnikom koni przypominamy, że w Książu znajduje się Państwowe Stado Ogierów i odbywają się międzynarodowe aukcje koni. Rycerz z Melsztyna Na szczycie najwyższego z łagodnych wzgórz, schodzących nad brzeg Dunajca, wznosił się za czasów Łokietka niewielki warowny grodek - jedna z fortec strażniczych, broniących szlaku handlowego i wojennego, wiodącego doliną Dunajca. Kilkadziesiąt lat później, około roku 1340, kasztelan krakowski, Spycimir Leliwita, Spytkiem zwany, wybudował w tym miejscu ogromny zamek. Spycimir Leliwita, gorliwy stronnik Łokietka z czasów walk o zjednoczenie państwa polskiego, cieszył się życzliwością zarówno króla Władysława jak i jego syna, Kazimierza Wielkiego. Łokietek nadał mu godność wojewody i urząd kanclerza, Kazimierz - powierzył zarząd królewskiego skarbu. Syt zaszczytów i chwały Spytek zadbał o powiększenie swych dóbr. Kazał karczować lasy nad rzeką Białą i Dunajcem, a na wydartych puszczy ziemiach osiedlał poddanych. Na 10 lat przed wzniesieniem rodowej siedziby w Melsztynie, nadał prawa miejskie osadzie zwanej Tarnów, dając jej swój własny herb Leliwa: półksiężyc z gwiazdą na błękitnym polu. Syn przyjaciela dwóch królów - Jan - poszedł w ślady ojca Za czasów Kazimierza doszedł do najwyższej godności w Polsce - był kasztelanem krakowskim. Pomnożył też rodzinne dobra; umierając przekazał swemu synowi 3 miasta i 32 wsie. Trzeci z rodu, Spytko II Leliwita, miał sławą i znaczeniem przyćmić splendory ojca i dziada. Nie doszedł jeszcze do lat osiemnastu kiedy mianowano go wojewodą krakowskim. Za zasługi przy wprowadzeniu na tron Jadwigi otrzymał liczne włości na Śląsku i część Podola jako lenno. Jakby nie dość jeszcze było tych zaszczytów, poślubił najpiękniejszą i najbogatszą dworkę królowej - Elżbietę, córkę wielkorządcy Siedmiogrodu. Emeryka Laczkfi. Ten, ponoć szczęśliwy, związek trwał lat dwanaście. W roku 1399 Spytko zginął w bitwie z Tatarami pod Worsklą, a wdowa opłakawszy męża poślubiła śląskiego Piasta, księcia ziębickiego Jana. Dwie córki Spytka Elżbieta wydała za mąż równie świetnie. Obie sięgnęły po książęce mitry: Jadwiga została żoną Bernarda, księcia na Niemodlinie, a Katarzyna złączyła swoje losy z Januszem II Młodszym, władcą części Mazowsza. Melsztyn i okoliczne dobra przeszły na synów: noszącego rodowe imię Spytka IV i jego brata Jana, który w młodym jeszcze wieku poległ w walkach z Turkami pod Gołubcem. Spytko IV ożenił się z Beatryczą, córką wielkopolskiego magnata Dobrogosta z Szamotuł - jednego z pierwszych Polaków, którzy zostali wyznawcami Jana Husa. Młoda para przebudowała zamek w 1461 roku, nadając mu charakter wielkopańskiej rezydencji. Pod wpływem teścia i żony pan na Melsztynie skłaniać się zaczął ku nauce czeskiego reformatora, co wywołało niechęć wielu duchownych. Kiedy po śmierci Jagiełły na tron wstąpić miał syn jego, małoletni Władysław, a biskup Oleśnicki stanąć u jego boku jako pierwszy doradca, Spytko sprzeciwił się temu. Wszechwładny biskup zagroził rzuceniem nań klątwy z powodu wyznawania nauki Husa. Wrogość pomiędzy panem z Melsztyna a biskupem wzrosła i zakończyła się utworzeniem w 1439 roku konfederacji, zawiązanej w Nowym Mieście Korczynie, a mającej na celu “naprawić szkody wynikłe z winy młodego wieku króla Władysława i zgubnego wpływu jego złożonej z prałatów rady”. Wynikiem konfederacji była bitwa pod Grotnikami (1439 r.), w której Spytko i jego stronnicy ponieśli klęskę. Nad ciężko rannym rycerzem odprawiono sąd, ogłaszając go zdrajcą. Ciało nieszczęsnego, odarte ze zbroi i szat, leżało przez trzy dni na polu walki, zanim wdowie i dzieciom zezwolono je pogrzebać. Trzeba przyznać, że biskup Oleśnicki nie mścił się na żonie i potomkach swego adwersarza. Zwrócił im obłożone sekwestrem dobra, a gdy wdowa i synowie Spytka wyrzekli się “husyckich błędów”, zajął się ich losem. Młodzi Melsztyńscy gorliwie pokutować zaczęli za ojcowskie winy. Starszy, Jan, wybrał stan duchowny. Młodszy, Spytko V, chciał pójść w jego ślady, lecz uproszony przez matkę zrzucił suknię kleryka i poślubił, słynącą nie tyle z urody co cnót i pobożności, Katarzynę Giżycką. Był to ostatni okres świetności rodu. Spytko V gościł w Melsztynie ludzi nauki i sztuki. Pobożność nie przeszkadzała mu w gromadzeniu świeckich ksiąg i obrazów; przyjaźnił się z wieloma światłymi ludźmi z królewskiego dworu. Między innymi w Melsztynie przebywał przez rok kronikarz Jan Długosz, odsunięty w owym czasie od królewskich łask. Na Spytku V, a raczej na jego potomstwie, zakończyła się świetność rodu. Dwaj synowie zaprzepaścili ojcowską fortunę, a starszy z nich, Jan, sprzedał w 1511 roku zamek Melsztyn Jordanowi z Zakliczyna. Melsztyn przechodził później z rąk do rąk, w roku 1771 był fortecą konfederatów barskich, zdobyty i spalony przez wojska rosyjskie stał się ruiną zamieszkiwaną przez sowy, nietoperze i... zjawy. Dziś na szczycie