13927
Szczegóły |
Tytuł |
13927 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13927 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13927 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13927 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bogna Wernichowska Maciej Kozłowski
Duchy polskie
Data wydania polskiego: 1983
Duchy polskie
czyli krótki przewodnik po nawiedzonych zamkach, dworach i pałacach
Pamięci Adama Amilkara hrabiego Kosińskiego
naszego znakomitego poprzednika
niestrudzonego w dziele tropienia
polskich duchów i zjaw
poświęcają autorzy
Od Autorów
Chyba w duchy wierzysz!
Ten rozpowszechniony w młodzieżowej gwarze okrzyk, mający oznaczać najwyższy
stopień nieprawdopodobieństwa, wydaje się świadczyć iż my, racjonalne pokolenie
drugiej
polowy XX wieku, daleko odeszliśmy od przesądów i zabobonów naszych przodków. A
jednak
w czasie naszych kilkuletnich wędrówek po Polsce raz po raz napotykaliśmy ludzi,
opowiadających nam o różnych wydarzeniach, już to znanych z autopsji, już to
zasłyszanych,
które trudno byłoby rozpatrywać wyłącznie w kategoriach racjonalizmu.
Byli wśród naszych rozmówców ludzie starsi, ludzie w średnim wieku i ludzie
zupełnie
młodzi. Prości i wykształceni, skłonni do dawania wiary wszelkim zasłyszanym
opowieściom i
chłodni sceptycy.
Niektóre rozmowy były łatwe, interlokutorzy nasi sami pragnęli podzielić się
swymi
przeżyciami, inni po długich dopiero namowach godzili się na opowiadanie o
zdarzeniach,
których byli świadkami. Różny też był stosunek naszych rozmówców do owych
tajemniczych
spraw. Jedni o zjawiskach tych mówili z nieukrywanym lękiem, drudzy z chłodną
rzeczowością, inni wreszcie z nadmierną swobodą i pewnością siebie, która jednak
zdradzała
tkwiące gdzieś głęboko ziarno wątpliwości.
Nie to jednak było dla nas najważniejsze. W czasie rozmów o duchach, zjawach czy
strachach, odżywała przekazywana przez tradycję z pokolenia na pokolenie pamięć
o
odległych wydarzeniach historycznych. Często przybrana w kostium legendy,
upiększona,
zmieniona, nierzadko ubarwiana, prowadziła nas jednak do znanych z dzieł
historyków
faktów.
Raz jeszcze potwierdziła się znana historykom, etnografom, archeologom
prawidłowość, że ustna tradycja to przebogate źródło wiedzy o naszej
przeszłości.
Oczywiście w podróżach naszych obok sukcesów zdarzały się też i porażki. Choć
wkroczyliśmy na teren traktowany przez naukę lekceważąco, czy wręcz pogardliwie,
w miarę
naszych możliwości staraliśmy się przestrzegać reguł przyjętych w badaniach
naukowych.
Odrzucaliśmy więc wszelkie legendy, w których nie dało się doszukać ziarna
historycznej
prawdy, zasłyszane opowieści konfrontowaliśmy ze sobą, a do książki włączaliśmy
tylko te
duchy czy zjawy, które rzeczywiście istnieją - w świadomości osób, które miały
szczęście czy
nieszczęście z nimi się zetknąć. I to było pierwsze zasadnicze kryterium w
doborze
opisywanych miejsc. Stąd też książka ta nie jest bynajmniej przewodnikiem po
wszystkich
najciekawszych zamkach czy pałacach w Polsce.
Kryterium drugim była “historyczność” opisywanego ducha czy zjawy. Gdy na
początku lat siedemdziesiątych kolejne odcinki opowieści ukazywać się zaczęły na
łamach
“Przekroju”, otrzymaliśmy dziesiątki listów, informujących o różnych miejscach,
gdzie
straszy”. Wdzięczni jesteśmy naszym korespondentom, gdyż listy te pomogły nam
bardzo w
naszych dalszych pracach, świadomie jednak wybraliśmy te opowieści, które
wiązały się z
konkretnym historycznym miejscem czy wydarzeniem. Pominęliśmy więc wszystkie
“nadprzyrodzone” zjawiska współczesne, bowiem naszym celem nie było opisanie
zjawisk
parapsychologicznych, lecz ukazanie bogactwa i niepowtarzalnej barwy naszych
ojczystych
dziejów.
Na zakończenie powinniśmy być może odpowiedzieć na zadawane nam dziesiątki razy
pytanie: czy my sann wierzymy w duchy? Jednak i tym razem uchylimy się od
odpowiedzi.
Opracowując dzieło o polskich duchach i zjawach trzymać się musieliśmy maksymy,
która
przyświecać winna wszystkim kronikarzom: “Ja nie chwalę ani nie ganię. Ja tylko
opisuję...”
Bogna Wernichowska
Maciej Kozłowski
Kraków 1973-1978
Więzień olsztyńskiego zamku
Choć stolica Warmii i Mazur także posiada potężny zamek, ten Olsztyn leży w
województwie częstochowskim, w odległości dwunastu zaledwie kilometrów od
stolicy
województwa. Niegdyś było to wcale spore miasto, dziś jest siedzibą Urzędu
Gminy.
Położony w ubogiej, piaszczystej okolicy, szczyci się częstochowski Olsztyn
ruinami jednego
z najpotężniejszych zamków na szlaku Orlich Gniazd - warowni wzniesionych przez
Kazimierza Wielkiego, mających ubezpieczać od zachodu, od granicy ze Śląskiem,
odbudowane przez jego ojca państwo. Wzniesiony w pierwszej połowie XIV wieku,
rozbudowywany przez dwa następne stulecia, był Olsztyn jedną z większych twierdz
królewskich.
O budowie olsztyńskiego zamku wspominają Janko z Czarnkowa i Jan Długosz, a
miejscowa legenda głosi, że kamień na jego mury znosili okoliczni mieszkańcy z
odległości
siedmiu mil, czyli czterdziestu dziewięciu kilometrów. Nazwa Olsztyn, jak
utrzymują
językoznawcy, to spolszczony niemiecki Holstein - czyli wydrążony kamień. W
rzeczy samej,
tak wielkiej liczby grot i jaskiń jak w okolicy Olsztyna nie spotyka się w
Polsce nigdzie poza
Ojcowem. Liczne podania mówią o ukrytych w nich skarbach.
Dziś olsztyński zamek leży w ruinie, a jedyną w miarę dobrze zachowaną jego
częścią
jest potężna wieża, służąca oblężonym za ostatnie refugium. Oblegany był Olsztyn
nierzadko.
Siłą odbierać go musiał w roku 1396 Władysław Jagiełło z rąk Władysława
Opolczyka, który
otrzymał go jako lenno z rąk Ludwika Węgierskiego. W piętnastym wieku Olsztyn
często
bronił się przed najazdami książąt śląskich. Rozbudowany znacznie i umocniony w
połowie
wieku XVI, w kilkadziesiąt lat później, w roku 1587, wsławił się obroną przed
ciągnącymi na
Kraków wojskami Maksymiliana Habsburga, pragnącego po śmierci Stefana Batorego
zdobyć
polską koronę.
Starostą olsztyńskim był w owym czasie niejaki Kacper Karliński, szlachcic rodu
niewysokiego, ale dzielności wielkiej. Podanie głosi, iż miał on siedmiu synów.
Sześciu
utracił w czasie licznych wojen prowadzonych przez Batorego, jedynym
spadkobiercą został
ostatni, najmłodszy. I tego to właśnie chłopca, nadzieję rodu, ujęli podstępem
Austriacy.
Pewni swego wysłali na zamek posłów: - Oddaj nam zamek - zaproponowali staroście
- a my
oddamy ci syna. Starosta odprawił jednak posłów z niczym. Wówczas nastąpił
szturm.
Przystępując pod mury, nieśli przed sobą atakujący maleńkie, związane dziecko.
Zawahali się puszkarze, wybiegła na mury zrozpaczona matka. Kacper Karliński
wyrwał
przerażonemu żołnierzowi lont z ręki i sam odpalił działo...
Ostatni potomek Karlińskich zginął, Austriakom jednak nie udało się zdobyć
zamku.
Plan zdobycia dla Habsburgów polskiej korony upadł. Dziś główna ulica w
miasteczku nosi
imię Kacpra Karlińskiego, a starzy mieszkańcy Olsztyna godzinami snuć potrafią
opowieści o
dzielnym staroście.
Ale opowiadają też o wypadkach znacznie, znacznie dawniejszych, za których
przyczyną mało kto odważy się dziś wybrać nocą na zamkowe wzgórze. Gdy bowiem
zmierzch zapadnie, z owej dobrze zachowanej wieży usłyszeć ponoć można jęki,
szczęk
łańcuchów, głośne zawodzenia.
Przed laty widywano na koronie zamkowych murów, znacznie wówczas lepiej niż
dziś zachowanych, postać barczystego mężczyzny. Wspominają o owym widmie stare
kroniki, wspomina dziewiętnastowieczny znawca tajemnic polskich zamków Adam
Amilkar
Kosiński. By dojść do źródeł owych opowieści cofnąć się trzeba o lat sześćset z
górą, do
samych początków istnienia olsztyńskiej warowni.
Był rok 1333. Na tronie krakowskim po śmierci ojca zasiadł młody król Kazimierz.
Jeszcze nie było wiadomo, iż będzie to ostatni Piast na polskim tronie, ani że
późniejsi
historycy nadadzą mu zaszczytne miano Wielkiego. Na razie młody władca borykał
się z
tysięcznymi trudnościami. Od północy ziemiom polskim groził będący właśnie u
szczytu
potęgi zakon krzyżacki. Umacniający się na zachodzie Luksemburgowie nie wyrzekli
się
pretensji do polskiej korony. Co gorsza, w niedawno zjednoczonym państwie nie
wszystkim
odpowiadała silna władza królewska. Burzyły się zwłaszcza stare, potężne rody
Wielkopolski.
Szczególnie kłuł w oczy wielkopolskich wielmożów nowy, przez króla ustanowiony
urząd starosty. Dawni, dożywotni urzędnicy - wojewodowie i kasztelanowie -
utracili
rzeczywistą władzę. Nic więc dziwnego, że na czele opozycji stanął wojewoda
poznański
Macko Borkowic herbu Napiwowie.
Hardy pan, najstarszy syn wojewody Przybysława, który wiernie stał przy
Kazimierzowym ojcu - Łokietku, nie chciał królowi wywdzięczyć się za doznane
łaski.
Zapomniał, iż za zasługi ojca w 1338 roku otrzymał od króla miasto Rozmiń wraz z
15
wsiami, że posiada wyjątkowy przywilej pozwalający mu, jako wojewodzie
poznańskiemu,
udzielić azylu każdemu ściganemu przez królewskie prawo przestępcy.
Król politykował. Usunął dotychczasowego starostę i Maćkowi właśnie powierzył
ten
urząd. Nie na wiele się to jednak zdało. Wielkopolscy panowie otwarcie spiskować
poczęli z
wrogą Polsce marchią brandenburską.
Król wkroczył zdecydowanie. Generalnym starostą wielkopolskim, o rozległych
kompetencjach, został homo novus, Ślązak, Wierzbięta z Paniewic. Tego panom
wielkopolskim było za wiele. 4 sierpnia 1352 roku odbył się zjazd 66
przedstawicieli
możnych rodów, którzy postanowili zawiązać konfederację, formalnie - przeciw
nowemu
staroście, faktycznie przeciw królowi. Do konfederacji przystąpiły rody
Awdańców,
Wesenborków, Grzymalitów, Nałęczów. Na czele zbuntowanych stanął Macko Borkowic.
Przy królu opowiedzieli się Niesobowie i Doliwowie. Po pewnym czasie król
przeciągnął na
swą stronę potężnych Pałuków i Zarębów. Wojna domowa wisiała w powietrzu.
Gdy Macko Borkowic, Sędziwój z Czarnkowa i niejaki Skóra z Gaju Awdaniec
zamordowali przywódcę zwolenników królewskich, kasztelana gnieźnieńskiego,
Beniamina z
Urazowa z rodu Zarębów, król nie mógł dłużej zwlekać. Tym bardziej, że
zbuntowani weszli
w otwarte porozumienie z Brandenburczykami. Sędziwój, na czele wojsk grafa de
Wedel,
próbował odbić nadany przez króla Pałukom Czarnków. Wówczas wierne królowi
wojska
wkroczyły do Wielkopolski. Konfederacja została rozbita. Skazany na banicję
Macko uszedł
na Śląsk. Upiekło się Sędziwojowi, który pozbawiony został jedynie kasztelanii
nakielskiej.
Król nie był bynajmniej srogi w stosunku do pokonanych. Starostą mianował
Wielkopolanina Przecława z Gułtowych; także i Macko liczyć mógł na królewską
łaskę. W
rzeczy samej powrócił on z wygnania i 16 lutego 1358 roku złożył w Sieradzu
przysięgę na
wierność królowi. Dawne jego przewiny poszły w niepamięć, odzyskał swój urząd.
Okazało
się jednak, iż nie wrócił on ze Śląska by wiernie służyć swemu panu. Wkrótce po
powrocie
usiłował od nowa zmontować swe rozbite stronnictwo. Tym razem król był
nieubłagany.
Ujęty Macko, za złamanie przysięgi i zdradę stanu skazany został na śmierć
głodową. 9
lutego 1360 roku zamknęła się nad nim klapa lochu w olsztyńskim zamku.
Podanie głosi, że przez czterdzieści dni z wieży zamkowej dochodziły jęki i
złorzeczenia dumnego magnata, który nie mógł zrozumieć dalekosiężnych celów
Kazimierzowskiej polityki. I jego to właśnie postać - jak twierdzą - ukazuje się
w zimowe
noce na murach zrujnowanego zamczyska.
Zamek olsztyński leży w odległości 12 kilometrów od Częstochowy, dojechać tu
można
bez trudu: już to autobusem PKS, już to odchodzącym z ulicy Świerczewskiego
autobusem
miejskim nr 8. W pogodne niedziele i dni świąteczne kursuje do Olsztyna autobus
pospieszny
C. Pod zamkiem znajduje się dogodne miejsce do biwakowania, w miasteczku na
rynku -
znakomita gospoda, gdzie zjeść można najlepszą bodaj w Polsce sztufadę. We wsi
Olsztyn
warto zwiedzić kościół, wzniesiony w 1726 roku z materiału wyłamanego w ruinach
zamku.
Komtur z Bytowa
Niewiele można by znaleźć na Pomorzu równie malowniczych krajobrazowe
regionów jak Pojezierze Bytowskie. Tą krainą jezior i podmokłych łąk, torfowisk,
porosłych
wrzosem wzgórz, sosnowych borów, głazów narzutowych o fantastycznych kształtach,
władali niegdyś pomorscy książęta. Z początkiem XIV wieku ziemia bytowska
przeszła w
ręce margrabiów brandenburskich, do czasu gdy książę Warcislaw IV odebrał ją
mieczem i
oddał w dziedziczne władanie zasłużonej dla rodu pomorskich władców rodzinie
Beerów.
Ich potomkowie sprzeniewierzyli się rodowej tradycji i sprzedali posiadłości -
dzierżone z książęcej łaski - zakonowi krzyżackiemu. Był rok 1390, kiedy w
mieście Bytowie
mnisi-rycerze budować zaczęli gotycki zamek - dziś najcenniejszy zabytek tej
ziemi,
uchodzący za jedną z największych budowli świeckich na Pomorzu Zachodnim. W
zamku
tym miał swą siedzibę prokurator Zakonu, podlegający bezpośrednio wielkiemu
mistrzowi.
Wzniesiony z czerwonej cegły gmach otaczały wysokie wały, przez fosę przerzucony
był most zwodzony. Jednakże ani potężne mury, ani zadziwiające swym ogromem
baszty nie
obroniły krzyżackiej twierdzy przed atakiem polskich rycerzy, którzy po
zwycięskiej bitwie
pod Grunwaldem zdobyli Bytów.
Po wojnie trzynastoletniej w największej z zamkowych sal odbyło się uroczyste
oddanie Bytowa i przyległych ziem w lenno księciu słupskiemu Erykowi II, w
podzięce za
pomoc w walkach z Krzyżakami.
Eryk i jego potomkowie uczynili bytowski zamek jedną z rezydencji rodu Gryfitów.
Surowość murów krzyżackiej twierdzy złagodził wirydarz i założony na stoku
zamkowego
wzgórza ogród różany, kryte krużganki połączyły baszty z budynkiem zamkowym.
Bogusław
XIV wzniósł w obrębie murów dom, będący siedzibą wdów po pomorskich książętach;
osamotnione księżne spędzały tu ostatek lat na modłach, czytaniu pobożnych ksiąg
i
haftowaniu ornatów dla bytowskich kościołów.
W owych czasach zamek tętnił życiem, na dziedzińcu odbywały się turnieje i
rycerskie gonitwy, a w amfiladzie sal - tańce i korowody z pochodniami. O
ponurych dniach,
gdy rycerze w białych płaszczach sprawowali okrutne sądy, a w podziemiach Wieży
Straceń
ogień rozżarzał żelazne kleszcze w izbie kata, przypominały tylko żyjące w
pamięci
mieszkańców zamku i bytowskich mieszczan stare opowieści i - widmo pokutującego
rycerza
w krzyżackiej opończy, które w księżycowe noce spotkać można było obok wieży lub
na
zamkowym dziedzińcu.
Mijały lata. Skruszono herbową tarczę i złamano miecz nad trumną ostatniego z
Gryfitów, drogami Pomorza maszerowały wojska szwedzkie, bytowski zamek zajął
regiment
nieprzyjacielskiej armii. Kiedy żołnierzom Karola Gustawa przyszło opuścić w
1656 roku
Bytów, podpalili i częściowo wysadzili w powietrze siedzibę Gryfitów. W rok
później, na
mocy traktatu w Welawie, Jan Kazimierz oddał ziemię bytowską w lenno elektorowi
brandenburskiemu. Po rozbiorach Polski zagarnęły ją Prusy. W połowie XIX wieku
zamek
został przebudowany przez Prusaków na więzienie.
Ostatnia wojna nie oszczędziła Bytowa. Pociski artyleryjskie i pożar obróciły w
perzynę sporą część zabytkowego miasteczka. Ucierpiał także i zamek. Przed
kilkoma laty
zapadła decyzja o jego renowacji i odbudowie. Obecnie w zrekonstruowanej budowli
mieści
się Muzeum Zachodnio-kaszubskie i Biblioteka Miejska.
W salach muzeum, pod ścianami, ustawiono narzędzia rolnicze i przedmioty
codziennego użytku z tego regionu, a w gablotach umieszczono dokumenty dotyczące
działalności Związku Polaków w Niemczech i walki o przywrócenie Polsce tych
ziem.
Jak twierdzi kustosz muzeum, opowieść o okrutnym komturze pokutującym w obrębie
zamkowych murów ma rzeczywiste związki z przeszłością Bytowa. Z kronik miasta
wynika,
że w czasach krzyżackich okrucieństw w Wieży Straceń zginęło wielu skazanych na
śmierć
poddanych Zakonu. Na dziedzińcu zaś odbywały się sądy boże, na które pozywano
rycerzy.
A komtur? Ponoć rzeczywiście pojawia się w księżycowe noce. W białej,
powiewającej na wietrze opończy z czarnym krzyżem, narzuconej na zbroję,
przechodzi przez
kryty krużganek, schodzi na dziedziniec i znika u wejścia do Wieży Straceń.
Do Bytowa dojechać można autobusem lub pociągiem z Koszalina, Słupska albo
Gdańska. Nocleg - w hotelu “Zamek” przy ulicy Zamkowej 2, tel. 20-95, lub w Domu
Wycieczkowym przy ulicy Mickiewicza 13, tel. 26-10. Wyżywienie w miejscowych
restauracjach. W oczekiwaniu na zmierzch i pojawienie się upiornego rycerza
radzimy
zwiedzić Muzeum Zachodniokaszubskie i wzniesiony w 1685 r. kościół św. Jerzego,
w którym
odbywały się niegdyś nabożeństwa w dialekcie kaszubskim.
Rycerz z Chojnika
Najpiękniej położony z piastowskich zaników śląskich wznosi się na szczycie
niedostępnej granitowej góry (627 m n.p.m.), w pobliżu wsi Sobieszów. Nazwę swą
- Chojnik
- wziął ponoć od strzelistych sosen, porastających i dziś zbocza góry.
Według tradycji, książę z rodu Piastów świdnickich, Bolko I Surowy, kazał około
roku 1292 na szczycie góry powalić prastare drzewa, a na porębie wznieść dwór
myśliwski.
W pół wieku później, około roku 1353, kronikarze śląscy wspominają już o zamku,
wzniesionym z granitowych ciosów przez księcia świdnickiego Bolka II Małego.
Po bezpotomnej śmierci Bolka II i jego żony Agnieszki, zamek przeszedł w roku
1393
w ręce ulubieńca książęcej pary, rycerza Gotsche Schofa. Był on protoplastą
jednej z
najmożniejszych później rodzin śląskich - Schaffgotschów. Jego potomkowie, nie
szczędząc
kosztów, zmienili Chojnik w potężną warownię, otoczoną podwójnym pierścieniem
murów, z
dwoma dziedzińcami i wyniosłymi wieżami. Pod zamkiem ciągnęły się głębokie
lochy, w
których nieraz kończyli swój żywot zalegający z daninami poddani surowych panów
zamku, a
także kupcy, mający nieszczęście wpaść w ręce rycerzy-rozbójników, bowiem
niektórzy z
Schaffgotschów parali się rozbojem.
W roku 1675 nadszedł kres świetności potężnego zamczyska. 31 sierpnia, w samo
południe, rozszalała się nad szczytami Karkonoszy straszliwa burza; piorun
uderzył w
zabudowania gospodarcze zamku, powodując pożar. Płomienie strawiły nie tylko
stajnie i
spichlerze, lecz i reprezentacyjne komnaty Schaffgotschów. Nie odbudowali oni
już swej
siedziby. Przenieśli się do pobliskiego Sobieszowa, a później do Cieplic.
Osmalone
płomieniem mury na zanikowej górze, widoczne z daleka, budziły grozę wśród
mieszkańców
okolicy. Krążyły opowieści o skarbach ukrytych w zamkowych lochach, o widmach
nawiedzających nocami miejsca, w których tylu ludzi zginęło gwałtowną i okrutną
śmiercią.
W księżycowe noce na murach pojawiał się ponoć cień konnego rycerza, błędne
ogniki tańczyły nad zarastającymi trawą dziedzińcami, stłumione jęki dochodziły
z
zasypanych gruzem wejść do lochów.
W XIX wieku, w epoce romantyzmu, malownicze ruiny były celem wycieczek wielu
kuracjuszy, przyjeżdżających do pobliskich cieplickich wód. I dziś nadal Chojnik
przyciąga
zwiedzających. W zamku czynne jest schronisko; w sali jadalnej wysłuchać można
ciekawej
opowieści o dziejach Chojnika i jego legendach. Jeśli natomiast zostanie się w
zamku aż do
zmierzchu, a noc będzie księżycowa, można usłyszeć stłumiony odgłos kopyt rumaka
widmowego rycerza, który objeżdża wokół budowlę po blankach murów.
Pracownicy schroniska opowiadają, że pewnej letniej nocy w lipcu albo w
sierpniu, w
czasie pełni księżyca wyszli na dziedziniec górnego zamku. Było jasno, tylko
rosnące obok
murów drzewa rzucały długie cienie. Naraz na dziedzińcu pociemniało: po blankach
murów
przesuwał się ciemny kształt, przypominający cień człowieka siedzącego na koniu.
Była to
dziwna postać, wyglądała jakby powstała z ciemnej mgły czy dymu. Zjawisko trwało
chwilę,
po czym jeździec i koń rozwiali się w powietrzu.
Jeden z naszych rozmówców spotkał się z duchami Chojnika, kiedy pewnej letniej
nocy wspiął się na szczyt wieży, by spojrzeć na Kotlinę Jeleniogórską w świetle
księżyca. W
głębokiej ciszy usłyszał, jak otwierają się ciężkie, dębowe drzwi baszty i
szybkie kroki biegną
po krętych schodach w górę. Oczekiwał, że ktoś pojawi się na górnym tarasie, a
kiedy nikt nie
nadchodził, oświetlił latarką ciemną czeluść klatki schodowej i zszedł na dół -
nikogo nie było
ani na schodach, ani na dziedzińcu...
Jeśli szlak letnich wędrówek zaprowadzi Czytelników do Kotliny Jeleniogórskiej,
z
łatwością dotrzeć będą mogli do Sobieszowa, by na wiosnę oczy i uszy sprawdzić
czy w
ruinach starego zamczyska pojawia się jeszcze widmo konnego rycerza, a w baszcie
zamkowej
dźwięczą tajemnicze kroki.
Spod dworca w Jeleniej Górze kursuje do Sobieszowa autobus miejski. Stamtąd
pieszo
na szczyt zamkowej góry (rezerwat przyrody): szlakiem czerwonym około półtorej
godziny,
szlakiem czarnym - około godziny.
Korzystając z pobytu w Sobieszowie, warto zwiedzić to dawne miasto nad rzeką
Kamienną, znajdujące się obecnie w granicach administracyjnych Jeleniej Góry,
obejrzeć
osiemnastowieczny pałac i dwa zabytkowe kościoły, odwiedzić Muzeum Karkonoskiego
Parku
Narodowego.
Przenocować można w Sobieszowie, w hotelu “Nad Wrzosówką” przy ulicy Ciepickiej
79, tel. 36-27, a w lecie w schronisku na zamku Chojnik, tel. 34-35, gdzie
znajduje się również
restauracja i bufet - czynne przez cały rok, lub na campingu OSiR w Sobieszowie
przy ulicy
Łazienkowskiej, czynnym od czerwca do września.
Tajemniczy rumak z Chęcin
Każdy, kto przejeżdżał warszawską szosą, musiał kilkanaście kilometrów za
Kielcami
dostrzec wznoszące się nad okolicą ruiny: trzy potężne, widoczne z dala baszty,
wieńczące
szczyt Góry Zamkowej.
Zamczysko w Chęcinach wzniesiono na przełomie XIII i XIV wieku na najwyższym z
okolicznych wzgórz, gdzie niegdyś płonęły słowiańskie wici. Królewską warownię
rozbudowywano dwukrotnie: w XV i XVII wieku. W ciągu kilku stuleci pełniła ona
kolejno
rolę twierdzy, skarbca (Władysław Łokietek ukrył w zamkowej kaplicy skarb
koronny
przewieziony z katedry gnieźnieńskiej) i więzienia stanu.
Tu właśnie oczekiwali na wykup krzyżaccy komturowie, wzięci do niewoli w bitwie
pod Grunwaldem, a w kilkadziesiąt lat później z zakratowanych okien królewskiej
twierdzy
patrzył smętnie na pejzaż Gór Świętokrzyskich niezwykle urodziwy dworzanin
Władysława
Jagiełły - Hińcza z Rogowa - więziony tu, ponieważ zbyt łaskawie spoglądała w
jego stronę
dwudziestoletnia żona siedemdziesięcioletniego władcy, Sonka. Był czas, gdy w
Chęcinach
zamieszkiwała królowa węgierska Elżbieta, siostra Kazimierza Wielkiego, a wdowa
po
Karolu Robercie.
W 1607 roku pożar strawił zabudowania zamkowe. Odbudowano je wprawdzie, ale
już w roku 1657 Jerzy II Rakoczy, książę siedmiogrodzki, złupiwszy Chęciny
zdobył i
zniszczył również zamek. Reszty dokonały wojska szwedzkie w 1707 roku. Zamek nie
wrócił
już nigdy do dawnej świetności. W ocalałych pomieszczeniach jednej z
najpotężniejszych
twierdz piastowskich mieściły się... sądy i kancelaria grodzka. Wypalone mury
rozebrano
częściowo w 1795 roku.
Dziś są to już tylko ruiny, których malowniczość przyciąga rzesze turystów.
Ocalały
trzy baszty, część budynków i murów obwodowych.
Do zamku można dojść dwiema drogami: jedną wygodną, szeroką, drugą - wąską i
krętą, prowadzącą przez brzozowy zagajnik, a potem stromo wspinającą się na
skały. Na tej
właśnie ścieżce usłyszeć można tętent konia, pędzącego cwałem z Góry Zamkowej.
Z tym niezwykłym zjawiskiem akustycznym spotkali się dwaj nasi informatorzy:
pewien plastyk-amator z Warszawy i uczeń liceum z Gdańska. Pierwszy z nich, w
połowie
października 1972 roku odwiedzał podczas urlopu co bardziej malownicze zakątki
kraju.
Zatrzymał się na kilka dni w Chęcinach, szkicując ruiny i widok z Góry Zamkowej.
Któregoś
dnia, pod wieczór, schodził właśnie z góry, gdy naraz usłyszał odgłos
przypominający tętent
końskich kopyt. Obejrzał się - droga była pusta. Poszedł wiec dalej. Po chwili
znów usłyszał
tajemniczy odgłos. Pewien, że drogą biegnie koń, usunął się na bok. Czekał
chwilę - na
próżno. Tajemniczy rumak nie pojawił się, mimo że tętent powtórzył się jeszcze
dwukrotnie -
po raz drugi zupełnie blisko. Nasz rozmówca przyznaje, że nie było to zbyt
przyjemne
wrażenie, tym bardziej, że zaczynało się już zmierzchać, a wokół - ani żywej
duszy.
Licealista z Gdańska uczestniczył w 1973 roku w obozie wędrownym, którego trasa
wiodła przez Chęciny. W przeddzień wyjścia z Chęcin wybrał się pod wieczór z
dwoma
kolegami do zamku. W drodze powrotnej, gdy schodzili już stromą ścieżką ze
zbocza Góry
Zamkowej, usłyszeli wszyscy trzej wyraźny tętent galopującego konia. Zjawisko to
powtórzyło się kilkakrotnie. Było to tym dziwniejsze, że nigdzie: ani w ruinach
zamku, ani na
łąkach u podnóża góry nie widzieli pasących się koni. Wrażenie było wręcz
niesamowite.
Nie wiadomo jak powstają dźwięki przypominające uderzenia końskich kopyt. Może
źródłem ich są kamienie, toczące się szczelinami lub wymytymi przez wodę
korytarzami w
głębi wzgórza, zbudowanego z wapienia?
Rozwiązanie zagadki pozostawiamy naszym Czytelnikom.
Chęciny leżą w odległości 16 kilometrów od Kielc, w pobliżu drogi E 7. Dojechać
tu
można z Kielc autobusami MPK i PKS.
Nocleg w hotelu “Chęciny” kat. I, tel. 481-21; restauracje “Pod Zamkiem” i
“Chęciny”, bar, kawiarnie; stacja benzynowa.
Oprócz zamku warto zwiedzić stare miasto o zachowanym zabytkowym układzie
urbanistycznym, bogate w zabytki architektury, z których najstarszym jest
pofranciszkański
zespół klasztorny fundacji Kazimierza Wielkiego.
W okolicy Chęcin już w średniowieczu wydobywano rudy ołowiu i miedzi oraz piękny
marmur; najcenniejszą jego odmianę, tzw. różankę zelejowską, wycinano z
północnego stoku
Zelejowej (obecnie - w rezerwacie przyrody nieożywionej “Góra Zelejowa” -
dojście za
znakami czerwonymi od zabudowań pofranciszkańskich).
Czerwony upiór z Grodźca
W odległości kilkunastu kilometrów na północny zachód od Złotoryi rozciąga się
kraina łagodnych pagórków, zwana Pogórzem Kaczawskim. Na szczycie wysokiej góry
bazaltowej (389 m n.p.m.), o zboczach porośniętych pięknym liściastym lasem,
wzniesiono
przed wiekami warowny gród.
Historia Grodźca sięga głęboko w przeszłość. Istniał tu wczesnohistoryczny gród
Bobrzan, a już w połowie XII wieku gród kasztelański; na przełomie XV i XVI
wieku
legniccy Piastowie wznieśli na miejscu grodu potężny, gotycki zamek,
przebudowany w XVI
wieku na renesansową rezydencję, według projektu Wendela Rosskopfa.
Zniszczony podczas wojny trzydziestoletniej, odbudowany w początkach XX wieku,
był on kolejno: siedzibą kasztelanów Bolesława Krzywoustego, gniazdem rycerzy
rozbójników, grabiących bezlitośnie kupieckie karawany ciągnące na słynne
śląskie targi do
Wrocławia, renesansową rezydencją legnickich Piastów i posiadłością wzbogaconego
berlińskiego kupca. Przed ostatnią wojną mieścił się w nim luksusowy hotel.
Zamek spłonął
wiosną 1945 roku i przez lat kilkanaście potężne, sczerniałe od ognia mury
powoli niszczały,
stając się siedliskiem puchaczy i nietoperzy.
Dziś, dzięki wysiłkom długoletniego opiekuna i kustosza zamku pana Mieczysława
Żołędzia, z zawodu plastyka, który starał się zainteresować losem pięknego
zabytku władze
wojewódzkie, restaurowany zamek powraca do dawnej świetności.
W ciągu stuleci wielokrotnie zmieniali się panowie na Grodźcu, jeden tylko
pozostał
w tych murach na zawsze: widmowy rycerz, zwany Czerwonym Upiorem, którego
spotkać
można błądzącego nocami po zamkowych komnatach i wewnętrznym dziedzińcu.
Kościotrup w zbroi i długiej, purpurowej opończy pojawiać się miał już w czasach
legnickich Piastów. Upiór ten przestraszył podobno również budowniczych, którzy
na rozkaz
berlińskiego dorobkiewicza, Hansa Beneckiego, restaurowali zamek w początku XX
wieku.
W latach powojennych, wędrujący na zachód polscy osadnicy widzieli wyraźnie
upiora,
stojącego na szczycie najwyższej baszty; ogień rozpalonego na dziedzińcu ogniska
zapalał
migotliwe błyski na jego zbroi.
Ostatnim, który zetknął się z widmem, w bardzo dziwnych zresztą okolicznościach,
był wspomniany już kustosz zamku, który przed kilkoma laty urządził w komnacie
rycerskiej
wystawę swoich obrazów, sam zaś nocował obok, w małym sklepionym lamusie,
służącym
niegdyś za areszt.
Trapiły go dziwne, niespokojne sny... Widział ciąg zamkowych komnat, przez które
przesuwał się bezszelestnie jakiś wyniosły cień. Pewnej nocy ów cień zbliżył się
i - przybrał
postać rycerza w długim płaszczu barwy krwi, zarzuconym na zbroję. Zjawa weszła
do
komnaty rycerskiej, zbliżyła się do ściany, na której wisiał obraz
przedstawiający pejzaż z
zamkową górą, uniosła zakutą w żelazo prawicę i... obudził kustosza brzęk
tłuczonego szkła.
Zerwał się z posłania i otworzył drzwi do sali rycerskiej. Zanim jednak znalazł
w
ciemnościach kontakt upłynęła krótka chwila, w czasie której słyszał wyraźnie
odgłos
ciężkich kroków, oddalających się przez zamkową sień. Zapalił światło. Obraz
widziany we
śnie leżał na podłodze wśród odłamków rozbitego szkła, a ciężkie dębowe drzwi
prowadzące
do sieni były uchylone.
Trudno dziś z całą pewnością stwierdzić, który z rycerzy Raubritterów,
dzierżących
niegdyś Grodziec, pokazuje się w zamkowych komnatach. Niejeden z nich poległ w
czasie
łupieskiej wyprawy, niejeden z wyroku książęcej sprawiedliwości położył głowę
pod topór
kata na rynku w pobliskim Lwówku Śląskim czy Legnicy.
Z pojawieniem się Czerwonego Upiora wiąże się też piękne średniowieczne podanie
o
srogim kasztelanie imieniem Jan. Panu temu - bezlitośnie gnębiącemu swych
poddanych -
ukazał się w czasie uczty Czerwony Upiór, a kasztelan tak bardzo przeraził się
widokiem
niesamowitego gościa, że uwolnił wszystkich więźniów, rozdał swe skarby ubogim i
resztę
dni spędził na spełnianiu dobrych uczynków, postach i modłach. Gdy zmarł, rzeźbę
przedstawiającą jego głowę wmurowano w ścianę komnaty rycerskiej.
Minęły lata i na Grodźcu zasiadł wnuk i imiennik Jana, równie okrutny jak w
młodości jego dziad. Pewnego dnia sprawował w komnacie rycerskiej sądy nad
poddanymi,
którzy nie zapłacili należnej mu daniny. Właśnie na jego rozkaz pachołkowie
mieli wrzucić
do głodowego lochu jakiegoś biedaka, gdy nagle z ust kamiennej głowy kasztelana
Jana
posypały się dukaty. Wydarzenie to wstrząsnęło chciwym panem tak bardzo, jak
niegdyś
pojawienie się Czerwonego Upiora jego dziadom. Uwolnił niewinnie skazanych i
zezwolił
swej córce Agnieszce na ślub z książęcym drużynnikiem, Janoszą. Dobra swe
przekazał
młodej parze wierząc, ze będą nimi rządzili lepiej i sprawiedliwiej.
Trzy wczesnorenesansowe rzeźby głów: młodej kobiety, rycerza w hełmie i
starszego
mężczyzny z otwartymi ustami, przypominają dziś o tym niezwykłym wydarzeniu.
Aby odwiedzić Grodziec - słynne z pięknego położenia i legend, prastare
zamczysko na
Dolnym Śląsku - należy wybrać się do Złotoryi w województwie legnickim; stamtąd
autobusem w ciągu pól godziny dotrzeć można do stóp zamkowej góry. Kustosz
oprowadza po
zamku, pokazuje ciekawą kolekcję przedmiotów znalezionych w czasie prowadzenia
prac
remontowych i wykopaliskowych na terenie zamku i dziedzińca, a być może -
zaprosi do sali
rycerskiej, gdzie na scenie własnoręcznie zbudowanego teatrzyku lalkowego
inscenizuje
legendę o kasztelanie Janie, Czerwonym Upiorze, Janoszy i Agnieszce - będąc
jednocześnie
reżyserem, scenarzystą i animatorem,
A wieczorem oczekujcie pojawienia się Czerwonego Upiora. Najczęściej zobaczyć go
można na krużgankach i w sieni sali rycerskiej.
W części pomieszczeń zamkowych mieści się obecnie schronisko Ośrodka Sportu,
Turystyki i Wypoczynku. We wsi Grodziec - gospoda. Nocleg zamówić można w hotelu
“Pod
Basztą” w Złotoryi przy placu Reymonta 4, tel. 597.
Zbrodnicza kasztelanka z Grodna
Niewiele jest na Dolnym Śląsku - słynnym przecież z malowniczych krajobrazów -
równie pięknych widoków jak ten, który roztacza się z góry Chojna - skalnego
cypla nad
rzeką Bystrzycą w Górach Sowich. W dole połyskuje tafla sztucznego jeziora,
które powstało
po spiętrzeniu wód Bystrzycy. Łagodne wzgórza porośnięte lasem zamykają
horyzont.
Do bramy zamku Grodno prowadzi droga, wijąca się wśród wysokich buków i dębów.
Wejścia strzegą dwa stojące na tylnych łapach sgraffitowe lwy. Książę z rodu
Piastów, Bolko
II, pan na Świdnicy i Jaworze, w pierwszej połowie XIV wieku wzniósł na
niedostępnej skale
górny zamek z obronną wieżą. W murach zbudowanego z kamienia kasztelu osadził
zbrojną
załogę, która strzec miała bezpieczeństwa na trakcie prowadzącym doliną
Bystrzycy.
Po bezpotomnej śmierci księcia zamek zmieniał kilkakrotnie właścicieli, w wieku
XV
był nawet gniazdem rycerzy-rozbójników, i w końcu przeszedł w ręce możnej
rodziny
rycerskiej pochodzącej z Łagowa (w późniejszych wiekach ta zniemczona szlachta
zaczęła
używać nazwiska von Logau).
Panowie z Łagowa przebudowali piastowski zamek w latach 1545-1587, w myśl zasad
renesansowej architektury. Podwyższoną o trzy kondygnacje dawną wieżę strażniczą
zwieńczył drewniany, obity blachą hełm; dobudowano dwa skrzydła boczne,
wytyczono
wewnętrzny dziedziniec.
Dawne, kamienne izby rycerzy księcia Bolka zmieniły się w renesansowe komnaty o
rzeźbionych odrzwiach i zdobnych polichromią ścianach.
Kominki zwieńczyły marmurowe gzymsy, u sufitu zawisły rzeźbione świeczniki-
meluzyny (jeden z nich i dziś oglądać można w sali na pierwszym piętrze).
Tuż obok reprezentacyjnej części zamku znajduje się mała izdebka, wnęka raczej,
o
zakratowanym wejściu. Kiedy oczy przyzwyczają się do panującego tam półmroku,
dostrzec
można przykuty łańcuchami szkielet kobiety, siedzący w kącie celi.
Opowieść głosi, że są to doczesne szczątki pięknej kasztelanki Małgorzaty, która
przemocą wydana za starego i niemiłego jej sercu barona, postanowiła co rychlej
zostać
bogatą wdową. Toteż w kilka dni po hucznym weselu, nim jeszcze mąż uwiózł ją z
Grodna do
swych włości, wybrała się podziwiać z nim piękny widok z zamkowych murów. Kiedy
nieszczęsny nowożeniec zapatrzony w dal stanął nad przepaścią, Małgorzata
zepchnęła go w
dół, po czym łamiąc ręce i wołając o pomoc pobiegła do zamku.
Nie wiedziała, że zbrodniczy czyn widział z okna pan na Grodnie - jej rodzony
ojciec.
Ów surowy rycerz osądził córkę według ówczesnych praw: karą za mężobójstwo było
zamurowanie w lochu na śmierć głodową.
Kości zbrodniczej kasztelanki znaleziono w kilkaset lat później, gdy z
początkiem
naszego stulecia podczas remontu i częściowej odbudowy gmachu odkryto tajemną
wnękę...
Co prawda, sceptycy twierdzą, że cała historia jest wytworem fantazji ostatnich
właścicieli Grodna - Zeidlitzów. Chcieli oni przyciągnąć rzesze zwiedzających i
w ten sposób
zwrócić sobie chociażby część sumy wydanej na odnowienie siedziby przodków.
Dlatego
umieścili we wnęce murów wykopany na starym cmentarzu szkielet, podając do gazet
wieść o
odkryciu grobu zbrodniczej prababki.
Ale, jeśli przyjąć tę prozaiczną wersję, skąd wzięłaby się Biała Dama, która -
co
potwierdzić może kustosz zamku i inni pracownicy muzeum - pojawia się w jasne
noce, kiedy
zegar księżycowy umieszczony na zachodniej ścianie dolnego zamku wskazuje
północ. Zjawa
ta ukazuje się zwykle na najwyższej kondygnacji wieży. Wśród szumu wiatru
obchodzi mury
i rzuca się w przepaść.
Biała Dama z Grodna stała się nawet bohaterką filmu telewizyjnego realizowanego
w
zamku.
Dojazd koleją do Wałbrzycha, Świdnicy lub Dzierżoniowa, skąd kilka razy dziennie
odchodzą autobusy do Zagórza Śląskiego. Od parkingu nad jeziorem do zamkowej
bramy
idzie się pieszo około 20-25 minut.
W miesiącach letnich na zamku czynne jest schronisko PTTK i bufet. Zamek otwiera
podwoje dla zwiedzających codziennie oprócz poniedziałków i dni poświątecznych.
We wsi
czynna jest również gospoda, a nad brzegiem jeziora od czerwca do września plaża
strzeżona,
wypożyczalnia sprzętu wodnego, bufet i restauracja.
Myśliwy z Książa
Największy zamek, jaki kiedykolwiek zbudowano na Śląsku, wznosi się w odległości
ośmiu zaledwie kilometrów od przemysłowej dzielnicy Wałbrzycha. Usytuowany na
wyniosłym wzgórzu, u stóp którego płynie zakolem rzeka Pełcznica, zamyka - zda
się -
rozległą dolinę, gdzie przed niespełna dwustu laty założono romantyczny park.
Patrząc na wyniosłą sylwetkę budowli, trudno określić styl w jakim ją wzniesiono
-
tylokrotnie bowiem kolejni właściciele Książa zmieniali wygląd swej rezydencji.
Obecnie
kubatura gmachu wynosi aż 160 000 m3, a w jego murach znajduje się ponad 400
sal. Trudno
wprost uwierzyć, że ten gigantyczny zamek był kiedyś romańską warownią,
zbudowaną z
kamiennych ciosów pod koniec XIII wieku przez Piasta z linii świdnicko-
jaworskiej, Bolka I,
który zapisał się w kronikach Śląska jako rządny gospodarz i mądry polityk. On
to z
pobliskich Czech sprowadził majstrów-murarzy, by wznieśli twierdzę zdolną
odeprzeć ataki
wroga, a nawet oprzeć się oblężniczym machinom. Z piastowskiej warowni pozostała
kamienna, czworoboczna wieża obronna, gdzie ongiś Bolkowi rycerze pełnili
straże. Dom
mieszkalny i stajnie rozebrano około roku 1387, kiedy, po wygaśnięciu świdnicko-
jaworskiej
linii Piastów, Książ przeszedł w ręce rycerskiego rodu comesów de Wilcza. Zamek
kilkakrotnie zmieniał właścicieli, by wreszcie stać się własnością książąt
Hochberg-
Pszczyńskich, w których posiadaniu pozostał do roku 1939.
W połowie XVI wieku gotycką surowość murów Książa złagodziły renesansowe
krużganki i kunsztownie rzeźbione framugi okien. Niewiele ocalało do dziś z
tamtego zamku
- tylko układ komnat i korytarzy w środkowej części gmachu, resztę zburzono, gdy
w latach
1718-1734 Książ przebudowywano na wspaniałą barokową rezydencję.
Przed frontem budowli wytyczono wielki dziedziniec, okolony kamiennymi
balustradami - stanęły na nich zgodnie z modą epoki alegoryczne figury,
rzeźbione w szarym
piaskowcu.
Na pierwszym piętrze gmachu powstała reprezentacyjna, pełna złoceń i sztukaterii
sala balowa o mozaikowej posadzce i ścianach zdobnych lustrami, zwana od imienia
jednego
z książąt - Maksymilianowską. Odbywały się tu festyny i maskarady, w których tak
lubował
się wiek XVIII. Przedstawienia amatorskiego teatru z Książa porównywano do
teatralnych
zabaw francuskiej arystokracji w Wersalu i Petit Trianon.
Książ słynął wówczas jako najpiękniejsza magnacka rezydencja na Dolnym Śląsku, a
ówcześni właściciele - książęta Hochberg-Pszczyńscy - jako opiekunowie artystów
i
miłośnicy sztuki.
Malowniczym położeniem zamku zachwycali się nie tylko książęcy goście, ale i
odwiedzający pobliskie uzdrowiska kuracjusze z całej Europy. Wśród
podziwiających uroki
zamkowego ogrodu - założonego jeszcze w XVIII wieku na wzór francuskich
barokowych
parków, pełnych grot, fontann i strzyżonych szpalerów - był również francuski
dziennikarz
Emile de Charbois, który wrażenia z pobytu w pięknym zamku zawarł w ciekawej
korespondencji, zamieszczonej na łamach Figura w 1875 roku.
Paryżanin, nazywając Książ “dolnośląskim Wersalem”, szeroko rozwodził się nad
pięknością zamkowych wnętrz, wiele miejsca poświęcił urokom krajobrazu, ale
przede
wszystkim dolnośląskim opowieściom, a wśród nich historii zamkowego widma.
Otóż - jak opowiadali mu mieszkańcy zamku i pobliskich okolic - w najstarszej,
wzniesionej jeszcze przez księcia Bolka I części zamku, a niekiedy i w parku nad
brzegami
rzeki, pojawia się, zwykle gdy księżyc zdąża do pełni - zjawa wysokiego,
brodatego
mężczyzny w zielonym myśliwskim stroju, noszonym w wiekach średnich. Odgłos jego
kroków, a czasem jakby stłumiony dźwięk myśliwskiego rogu, słyszała
niejednokrotnie
zamkowa służba, a niektórzy książęcy goście, zażywający w parku wieczornej
przechadzki,
spotykali go w alejach schodzących ku rzece. Czasem widmowy myśliwy prowadził na
smyczy parę wielkich psów, nie spotykanej już dziś rasy.
Mijały lata. Z początkiem naszego stulecia książę Hochberg raz jeszcze kazał
przebudować zamek w stylu neogotyckim. Założył też aleję fontann na jednym z
zamkowych
dziedzińców. Książ stał się przez to jeszcze wspanialszy, ale jakby
nieprawdziwy:
przypominał zamek z teatralnej dekoracji, czy ilustrowanej książki z baśniami.
Ta baśniowa siedziba po wyjeździe Jana Henryka XVII - ostatniego właściciela
Książa - do Anglii, została w czasie ostatniej wojny zarekwirowana przez
hitlerowców. Miała
się tu mieścić jedna z kwater Hitlera. Tysiące więźniów obozów koncentracyjnych
przez kilka
lat wykuwało w skałach pod zamkiem podziemne tunele. Hitlerowcy uciekając
pozostawili
wnętrza nieomal w stanie ruiny: rozbite sztukaterie i marmurowe gzymsy kominków,
wyrwane mozaikowe posadzki; jedno ze skrzydeł zburzono. Odbudowa gigantycznego
zamku, przeznaczonego na luksusowy hotel, trwała wiele lat. Obecnie przywrócono
mu już
prawie całkowicie poprzedni wygląd. W pięknie odnowionej Sali Maksymilianowskiej
odbywają się koncerty i przedstawienia teatralne, a w zamkowych komnatach mieści
się m.in.
Muzeum Tkanin. Książ jest też jednym z zamków często “grywających” w filmach,
nakręcono tam na przykład niektóre fragmenty Trędowatej.
Warto odwiedzić “dolnośląski Wersal”, pospacerować po parku, czekając na
upiornego myśliwego w cienistych alejach. Dojazd z Wałbrzycha autobusem
miejskim.
Przenocować można w Wałbrzychu, w Domu Turysty PTTK przy placu Tuwima 1, tel.
251-37;
w Domu Wycieczkowym PTTK “Harcówka” w Parku Sobieskiego, tel. 249-48 lub w
hotelu
“Sudety” przy ulicy Parkowej 15, tel. 774-31. Miłośnikom koni przypominamy, że w
Książu
znajduje się Państwowe Stado Ogierów i odbywają się międzynarodowe aukcje koni.
Rycerz z Melsztyna
Na szczycie najwyższego z łagodnych wzgórz, schodzących nad brzeg Dunajca,
wznosił się za czasów Łokietka niewielki warowny grodek - jedna z fortec
strażniczych,
broniących szlaku handlowego i wojennego, wiodącego doliną Dunajca.
Kilkadziesiąt lat później, około roku 1340, kasztelan krakowski, Spycimir
Leliwita,
Spytkiem zwany, wybudował w tym miejscu ogromny zamek. Spycimir Leliwita,
gorliwy
stronnik Łokietka z czasów walk o zjednoczenie państwa polskiego, cieszył się
życzliwością
zarówno króla Władysława jak i jego syna, Kazimierza Wielkiego. Łokietek nadał
mu
godność wojewody i urząd kanclerza, Kazimierz - powierzył zarząd królewskiego
skarbu.
Syt zaszczytów i chwały Spytek zadbał o powiększenie swych dóbr. Kazał karczować
lasy nad rzeką Białą i Dunajcem, a na wydartych puszczy ziemiach osiedlał
poddanych. Na
10 lat przed wzniesieniem rodowej siedziby w Melsztynie, nadał prawa miejskie
osadzie
zwanej Tarnów, dając jej swój własny herb Leliwa: półksiężyc z gwiazdą na
błękitnym polu.
Syn przyjaciela dwóch królów - Jan - poszedł w ślady ojca Za czasów Kazimierza
doszedł do najwyższej godności w Polsce - był kasztelanem krakowskim. Pomnożył
też
rodzinne dobra; umierając przekazał swemu synowi 3 miasta i 32 wsie.
Trzeci z rodu, Spytko II Leliwita, miał sławą i znaczeniem przyćmić splendory
ojca i
dziada. Nie doszedł jeszcze do lat osiemnastu kiedy mianowano go wojewodą
krakowskim.
Za zasługi przy wprowadzeniu na tron Jadwigi otrzymał liczne włości na Śląsku i
część
Podola jako lenno. Jakby nie dość jeszcze było tych zaszczytów, poślubił
najpiękniejszą i
najbogatszą dworkę królowej - Elżbietę, córkę wielkorządcy Siedmiogrodu.
Emeryka Laczkfi. Ten, ponoć szczęśliwy, związek trwał lat dwanaście. W roku 1399
Spytko zginął w bitwie z Tatarami pod Worsklą, a wdowa opłakawszy męża poślubiła
śląskiego Piasta, księcia ziębickiego Jana. Dwie córki Spytka Elżbieta wydała za
mąż równie
świetnie. Obie sięgnęły po książęce mitry: Jadwiga została żoną Bernarda,
księcia na
Niemodlinie, a Katarzyna złączyła swoje losy z Januszem II Młodszym, władcą
części
Mazowsza.
Melsztyn i okoliczne dobra przeszły na synów: noszącego rodowe imię Spytka IV i
jego brata Jana, który w młodym jeszcze wieku poległ w walkach z Turkami pod
Gołubcem.
Spytko IV ożenił się z Beatryczą, córką wielkopolskiego magnata Dobrogosta z
Szamotuł -
jednego z pierwszych Polaków, którzy zostali wyznawcami Jana Husa.
Młoda para przebudowała zamek w 1461 roku, nadając mu charakter wielkopańskiej
rezydencji. Pod wpływem teścia i żony pan na Melsztynie skłaniać się zaczął ku
nauce
czeskiego reformatora, co wywołało niechęć wielu duchownych. Kiedy po śmierci
Jagiełły na
tron wstąpić miał syn jego, małoletni Władysław, a biskup Oleśnicki stanąć u
jego boku jako
pierwszy doradca, Spytko sprzeciwił się temu. Wszechwładny biskup zagroził
rzuceniem nań
klątwy z powodu wyznawania nauki Husa. Wrogość pomiędzy panem z Melsztyna a
biskupem wzrosła i zakończyła się utworzeniem w 1439 roku konfederacji,
zawiązanej w
Nowym Mieście Korczynie, a mającej na celu “naprawić szkody wynikłe z winy
młodego
wieku króla Władysława i zgubnego wpływu jego złożonej z prałatów rady”.
Wynikiem konfederacji była bitwa pod Grotnikami (1439 r.), w której Spytko i
jego
stronnicy ponieśli klęskę. Nad ciężko rannym rycerzem odprawiono sąd, ogłaszając
go
zdrajcą. Ciało nieszczęsnego, odarte ze zbroi i szat, leżało przez trzy dni na
polu walki, zanim
wdowie i dzieciom zezwolono je pogrzebać.
Trzeba przyznać, że biskup Oleśnicki nie mścił się na żonie i potomkach swego
adwersarza. Zwrócił im obłożone sekwestrem dobra, a gdy wdowa i synowie Spytka
wyrzekli
się “husyckich błędów”, zajął się ich losem.
Młodzi Melsztyńscy gorliwie pokutować zaczęli za ojcowskie winy. Starszy, Jan,
wybrał stan duchowny. Młodszy, Spytko V, chciał pójść w jego ślady, lecz
uproszony przez
matkę zrzucił suknię kleryka i poślubił, słynącą nie tyle z urody co cnót i
pobożności,
Katarzynę Giżycką. Był to ostatni okres świetności rodu. Spytko V gościł w
Melsztynie ludzi
nauki i sztuki. Pobożność nie przeszkadzała mu w gromadzeniu świeckich ksiąg i
obrazów;
przyjaźnił się z wieloma światłymi ludźmi z królewskiego dworu. Między innymi w
Melsztynie przebywał przez rok kronikarz Jan Długosz, odsunięty w owym czasie od
królewskich łask.
Na Spytku V, a raczej na jego potomstwie, zakończyła się świetność rodu. Dwaj
synowie zaprzepaścili ojcowską fortunę, a starszy z nich, Jan, sprzedał w 1511
roku zamek
Melsztyn Jordanowi z Zakliczyna. Melsztyn przechodził później z rąk do rąk, w
roku 1771
był fortecą konfederatów barskich, zdobyty i spalony przez wojska rosyjskie stał
się ruiną
zamieszkiwaną przez sowy, nietoperze i... zjawy.
Dziś na szczycie