Bogna Wernichowska Maciej Kozłowski Duchy polskie Data wydania polskiego: 1983 Duchy polskie czyli krótki przewodnik po nawiedzonych zamkach, dworach i pałacach Pamięci Adama Amilkara hrabiego Kosińskiego naszego znakomitego poprzednika niestrudzonego w dziele tropienia polskich duchów i zjaw poświęcają autorzy Od Autorów Chyba w duchy wierzysz! Ten rozpowszechniony w młodzieżowej gwarze okrzyk, mający oznaczać najwyższy stopień nieprawdopodobieństwa, wydaje się świadczyć iż my, racjonalne pokolenie drugiej polowy XX wieku, daleko odeszliśmy od przesądów i zabobonów naszych przodków. A jednak w czasie naszych kilkuletnich wędrówek po Polsce raz po raz napotykaliśmy ludzi, opowiadających nam o różnych wydarzeniach, już to znanych z autopsji, już to zasłyszanych, które trudno byłoby rozpatrywać wyłącznie w kategoriach racjonalizmu. Byli wśród naszych rozmówców ludzie starsi, ludzie w średnim wieku i ludzie zupełnie młodzi. Prości i wykształceni, skłonni do dawania wiary wszelkim zasłyszanym opowieściom i chłodni sceptycy. Niektóre rozmowy były łatwe, interlokutorzy nasi sami pragnęli podzielić się swymi przeżyciami, inni po długich dopiero namowach godzili się na opowiadanie o zdarzeniach, których byli świadkami. Różny też był stosunek naszych rozmówców do owych tajemniczych spraw. Jedni o zjawiskach tych mówili z nieukrywanym lękiem, drudzy z chłodną rzeczowością, inni wreszcie z nadmierną swobodą i pewnością siebie, która jednak zdradzała tkwiące gdzieś głęboko ziarno wątpliwości. Nie to jednak było dla nas najważniejsze. W czasie rozmów o duchach, zjawach czy strachach, odżywała przekazywana przez tradycję z pokolenia na pokolenie pamięć o odległych wydarzeniach historycznych. Często przybrana w kostium legendy, upiększona, zmieniona, nierzadko ubarwiana, prowadziła nas jednak do znanych z dzieł historyków faktów. Raz jeszcze potwierdziła się znana historykom, etnografom, archeologom prawidłowość, że ustna tradycja to przebogate źródło wiedzy o naszej przeszłości. Oczywiście w podróżach naszych obok sukcesów zdarzały się też i porażki. Choć wkroczyliśmy na teren traktowany przez naukę lekceważąco, czy wręcz pogardliwie, w miarę naszych możliwości staraliśmy się przestrzegać reguł przyjętych w badaniach naukowych. Odrzucaliśmy więc wszelkie legendy, w których nie dało się doszukać ziarna historycznej prawdy, zasłyszane opowieści konfrontowaliśmy ze sobą, a do książki włączaliśmy tylko te duchy czy zjawy, które rzeczywiście istnieją - w świadomości osób, które miały szczęście czy nieszczęście z nimi się zetknąć. I to było pierwsze zasadnicze kryterium w doborze opisywanych miejsc. Stąd też książka ta nie jest bynajmniej przewodnikiem po wszystkich najciekawszych zamkach czy pałacach w Polsce. Kryterium drugim była “historyczność” opisywanego ducha czy zjawy. Gdy na początku lat siedemdziesiątych kolejne odcinki opowieści ukazywać się zaczęły na łamach “Przekroju”, otrzymaliśmy dziesiątki listów, informujących o różnych miejscach, gdzie straszy”. Wdzięczni jesteśmy naszym korespondentom, gdyż listy te pomogły nam bardzo w naszych dalszych pracach, świadomie jednak wybraliśmy te opowieści, które wiązały się z konkretnym historycznym miejscem czy wydarzeniem. Pominęliśmy więc wszystkie “nadprzyrodzone” zjawiska współczesne, bowiem naszym celem nie było opisanie zjawisk parapsychologicznych, lecz ukazanie bogactwa i niepowtarzalnej barwy naszych ojczystych dziejów. Na zakończenie powinniśmy być może odpowiedzieć na zadawane nam dziesiątki razy pytanie: czy my sann wierzymy w duchy? Jednak i tym razem uchylimy się od odpowiedzi. Opracowując dzieło o polskich duchach i zjawach trzymać się musieliśmy maksymy, która przyświecać winna wszystkim kronikarzom: “Ja nie chwalę ani nie ganię. Ja tylko opisuję...” Bogna Wernichowska Maciej Kozłowski Kraków 1973-1978 Więzień olsztyńskiego zamku Choć stolica Warmii i Mazur także posiada potężny zamek, ten Olsztyn leży w województwie częstochowskim, w odległości dwunastu zaledwie kilometrów od stolicy województwa. Niegdyś było to wcale spore miasto, dziś jest siedzibą Urzędu Gminy. Położony w ubogiej, piaszczystej okolicy, szczyci się częstochowski Olsztyn ruinami jednego z najpotężniejszych zamków na szlaku Orlich Gniazd - warowni wzniesionych przez Kazimierza Wielkiego, mających ubezpieczać od zachodu, od granicy ze Śląskiem, odbudowane przez jego ojca państwo. Wzniesiony w pierwszej połowie XIV wieku, rozbudowywany przez dwa następne stulecia, był Olsztyn jedną z większych twierdz królewskich. O budowie olsztyńskiego zamku wspominają Janko z Czarnkowa i Jan Długosz, a miejscowa legenda głosi, że kamień na jego mury znosili okoliczni mieszkańcy z odległości siedmiu mil, czyli czterdziestu dziewięciu kilometrów. Nazwa Olsztyn, jak utrzymują językoznawcy, to spolszczony niemiecki Holstein - czyli wydrążony kamień. W rzeczy samej, tak wielkiej liczby grot i jaskiń jak w okolicy Olsztyna nie spotyka się w Polsce nigdzie poza Ojcowem. Liczne podania mówią o ukrytych w nich skarbach. Dziś olsztyński zamek leży w ruinie, a jedyną w miarę dobrze zachowaną jego częścią jest potężna wieża, służąca oblężonym za ostatnie refugium. Oblegany był Olsztyn nierzadko. Siłą odbierać go musiał w roku 1396 Władysław Jagiełło z rąk Władysława Opolczyka, który otrzymał go jako lenno z rąk Ludwika Węgierskiego. W piętnastym wieku Olsztyn często bronił się przed najazdami książąt śląskich. Rozbudowany znacznie i umocniony w połowie wieku XVI, w kilkadziesiąt lat później, w roku 1587, wsławił się obroną przed ciągnącymi na Kraków wojskami Maksymiliana Habsburga, pragnącego po śmierci Stefana Batorego zdobyć polską koronę. Starostą olsztyńskim był w owym czasie niejaki Kacper Karliński, szlachcic rodu niewysokiego, ale dzielności wielkiej. Podanie głosi, iż miał on siedmiu synów. Sześciu utracił w czasie licznych wojen prowadzonych przez Batorego, jedynym spadkobiercą został ostatni, najmłodszy. I tego to właśnie chłopca, nadzieję rodu, ujęli podstępem Austriacy. Pewni swego wysłali na zamek posłów: - Oddaj nam zamek - zaproponowali staroście - a my oddamy ci syna. Starosta odprawił jednak posłów z niczym. Wówczas nastąpił szturm. Przystępując pod mury, nieśli przed sobą atakujący maleńkie, związane dziecko. Zawahali się puszkarze, wybiegła na mury zrozpaczona matka. Kacper Karliński wyrwał przerażonemu żołnierzowi lont z ręki i sam odpalił działo... Ostatni potomek Karlińskich zginął, Austriakom jednak nie udało się zdobyć zamku. Plan zdobycia dla Habsburgów polskiej korony upadł. Dziś główna ulica w miasteczku nosi imię Kacpra Karlińskiego, a starzy mieszkańcy Olsztyna godzinami snuć potrafią opowieści o dzielnym staroście. Ale opowiadają też o wypadkach znacznie, znacznie dawniejszych, za których przyczyną mało kto odważy się dziś wybrać nocą na zamkowe wzgórze. Gdy bowiem zmierzch zapadnie, z owej dobrze zachowanej wieży usłyszeć ponoć można jęki, szczęk łańcuchów, głośne zawodzenia. Przed laty widywano na koronie zamkowych murów, znacznie wówczas lepiej niż dziś zachowanych, postać barczystego mężczyzny. Wspominają o owym widmie stare kroniki, wspomina dziewiętnastowieczny znawca tajemnic polskich zamków Adam Amilkar Kosiński. By dojść do źródeł owych opowieści cofnąć się trzeba o lat sześćset z górą, do samych początków istnienia olsztyńskiej warowni. Był rok 1333. Na tronie krakowskim po śmierci ojca zasiadł młody król Kazimierz. Jeszcze nie było wiadomo, iż będzie to ostatni Piast na polskim tronie, ani że późniejsi historycy nadadzą mu zaszczytne miano Wielkiego. Na razie młody władca borykał się z tysięcznymi trudnościami. Od północy ziemiom polskim groził będący właśnie u szczytu potęgi zakon krzyżacki. Umacniający się na zachodzie Luksemburgowie nie wyrzekli się pretensji do polskiej korony. Co gorsza, w niedawno zjednoczonym państwie nie wszystkim odpowiadała silna władza królewska. Burzyły się zwłaszcza stare, potężne rody Wielkopolski. Szczególnie kłuł w oczy wielkopolskich wielmożów nowy, przez króla ustanowiony urząd starosty. Dawni, dożywotni urzędnicy - wojewodowie i kasztelanowie - utracili rzeczywistą władzę. Nic więc dziwnego, że na czele opozycji stanął wojewoda poznański Macko Borkowic herbu Napiwowie. Hardy pan, najstarszy syn wojewody Przybysława, który wiernie stał przy Kazimierzowym ojcu - Łokietku, nie chciał królowi wywdzięczyć się za doznane łaski. Zapomniał, iż za zasługi ojca w 1338 roku otrzymał od króla miasto Rozmiń wraz z 15 wsiami, że posiada wyjątkowy przywilej pozwalający mu, jako wojewodzie poznańskiemu, udzielić azylu każdemu ściganemu przez królewskie prawo przestępcy. Król politykował. Usunął dotychczasowego starostę i Maćkowi właśnie powierzył ten urząd. Nie na wiele się to jednak zdało. Wielkopolscy panowie otwarcie spiskować poczęli z wrogą Polsce marchią brandenburską. Król wkroczył zdecydowanie. Generalnym starostą wielkopolskim, o rozległych kompetencjach, został homo novus, Ślązak, Wierzbięta z Paniewic. Tego panom wielkopolskim było za wiele. 4 sierpnia 1352 roku odbył się zjazd 66 przedstawicieli możnych rodów, którzy postanowili zawiązać konfederację, formalnie - przeciw nowemu staroście, faktycznie przeciw królowi. Do konfederacji przystąpiły rody Awdańców, Wesenborków, Grzymalitów, Nałęczów. Na czele zbuntowanych stanął Macko Borkowic. Przy królu opowiedzieli się Niesobowie i Doliwowie. Po pewnym czasie król przeciągnął na swą stronę potężnych Pałuków i Zarębów. Wojna domowa wisiała w powietrzu. Gdy Macko Borkowic, Sędziwój z Czarnkowa i niejaki Skóra z Gaju Awdaniec zamordowali przywódcę zwolenników królewskich, kasztelana gnieźnieńskiego, Beniamina z Urazowa z rodu Zarębów, król nie mógł dłużej zwlekać. Tym bardziej, że zbuntowani weszli w otwarte porozumienie z Brandenburczykami. Sędziwój, na czele wojsk grafa de Wedel, próbował odbić nadany przez króla Pałukom Czarnków. Wówczas wierne królowi wojska wkroczyły do Wielkopolski. Konfederacja została rozbita. Skazany na banicję Macko uszedł na Śląsk. Upiekło się Sędziwojowi, który pozbawiony został jedynie kasztelanii nakielskiej. Król nie był bynajmniej srogi w stosunku do pokonanych. Starostą mianował Wielkopolanina Przecława z Gułtowych; także i Macko liczyć mógł na królewską łaskę. W rzeczy samej powrócił on z wygnania i 16 lutego 1358 roku złożył w Sieradzu przysięgę na wierność królowi. Dawne jego przewiny poszły w niepamięć, odzyskał swój urząd. Okazało się jednak, iż nie wrócił on ze Śląska by wiernie służyć swemu panu. Wkrótce po powrocie usiłował od nowa zmontować swe rozbite stronnictwo. Tym razem król był nieubłagany. Ujęty Macko, za złamanie przysięgi i zdradę stanu skazany został na śmierć głodową. 9 lutego 1360 roku zamknęła się nad nim klapa lochu w olsztyńskim zamku. Podanie głosi, że przez czterdzieści dni z wieży zamkowej dochodziły jęki i złorzeczenia dumnego magnata, który nie mógł zrozumieć dalekosiężnych celów Kazimierzowskiej polityki. I jego to właśnie postać - jak twierdzą - ukazuje się w zimowe noce na murach zrujnowanego zamczyska. Zamek olsztyński leży w odległości 12 kilometrów od Częstochowy, dojechać tu można bez trudu: już to autobusem PKS, już to odchodzącym z ulicy Świerczewskiego autobusem miejskim nr 8. W pogodne niedziele i dni świąteczne kursuje do Olsztyna autobus pospieszny C. Pod zamkiem znajduje się dogodne miejsce do biwakowania, w miasteczku na rynku - znakomita gospoda, gdzie zjeść można najlepszą bodaj w Polsce sztufadę. We wsi Olsztyn warto zwiedzić kościół, wzniesiony w 1726 roku z materiału wyłamanego w ruinach zamku. Komtur z Bytowa Niewiele można by znaleźć na Pomorzu równie malowniczych krajobrazowe regionów jak Pojezierze Bytowskie. Tą krainą jezior i podmokłych łąk, torfowisk, porosłych wrzosem wzgórz, sosnowych borów, głazów narzutowych o fantastycznych kształtach, władali niegdyś pomorscy książęta. Z początkiem XIV wieku ziemia bytowska przeszła w ręce margrabiów brandenburskich, do czasu gdy książę Warcislaw IV odebrał ją mieczem i oddał w dziedziczne władanie zasłużonej dla rodu pomorskich władców rodzinie Beerów. Ich potomkowie sprzeniewierzyli się rodowej tradycji i sprzedali posiadłości - dzierżone z książęcej łaski - zakonowi krzyżackiemu. Był rok 1390, kiedy w mieście Bytowie mnisi-rycerze budować zaczęli gotycki zamek - dziś najcenniejszy zabytek tej ziemi, uchodzący za jedną z największych budowli świeckich na Pomorzu Zachodnim. W zamku tym miał swą siedzibę prokurator Zakonu, podlegający bezpośrednio wielkiemu mistrzowi. Wzniesiony z czerwonej cegły gmach otaczały wysokie wały, przez fosę przerzucony był most zwodzony. Jednakże ani potężne mury, ani zadziwiające swym ogromem baszty nie obroniły krzyżackiej twierdzy przed atakiem polskich rycerzy, którzy po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem zdobyli Bytów. Po wojnie trzynastoletniej w największej z zamkowych sal odbyło się uroczyste oddanie Bytowa i przyległych ziem w lenno księciu słupskiemu Erykowi II, w podzięce za pomoc w walkach z Krzyżakami. Eryk i jego potomkowie uczynili bytowski zamek jedną z rezydencji rodu Gryfitów. Surowość murów krzyżackiej twierdzy złagodził wirydarz i założony na stoku zamkowego wzgórza ogród różany, kryte krużganki połączyły baszty z budynkiem zamkowym. Bogusław XIV wzniósł w obrębie murów dom, będący siedzibą wdów po pomorskich książętach; osamotnione księżne spędzały tu ostatek lat na modłach, czytaniu pobożnych ksiąg i haftowaniu ornatów dla bytowskich kościołów. W owych czasach zamek tętnił życiem, na dziedzińcu odbywały się turnieje i rycerskie gonitwy, a w amfiladzie sal - tańce i korowody z pochodniami. O ponurych dniach, gdy rycerze w białych płaszczach sprawowali okrutne sądy, a w podziemiach Wieży Straceń ogień rozżarzał żelazne kleszcze w izbie kata, przypominały tylko żyjące w pamięci mieszkańców zamku i bytowskich mieszczan stare opowieści i - widmo pokutującego rycerza w krzyżackiej opończy, które w księżycowe noce spotkać można było obok wieży lub na zamkowym dziedzińcu. Mijały lata. Skruszono herbową tarczę i złamano miecz nad trumną ostatniego z Gryfitów, drogami Pomorza maszerowały wojska szwedzkie, bytowski zamek zajął regiment nieprzyjacielskiej armii. Kiedy żołnierzom Karola Gustawa przyszło opuścić w 1656 roku Bytów, podpalili i częściowo wysadzili w powietrze siedzibę Gryfitów. W rok później, na mocy traktatu w Welawie, Jan Kazimierz oddał ziemię bytowską w lenno elektorowi brandenburskiemu. Po rozbiorach Polski zagarnęły ją Prusy. W połowie XIX wieku zamek został przebudowany przez Prusaków na więzienie. Ostatnia wojna nie oszczędziła Bytowa. Pociski artyleryjskie i pożar obróciły w perzynę sporą część zabytkowego miasteczka. Ucierpiał także i zamek. Przed kilkoma laty zapadła decyzja o jego renowacji i odbudowie. Obecnie w zrekonstruowanej budowli mieści się Muzeum Zachodnio-kaszubskie i Biblioteka Miejska. W salach muzeum, pod ścianami, ustawiono narzędzia rolnicze i przedmioty codziennego użytku z tego regionu, a w gablotach umieszczono dokumenty dotyczące działalności Związku Polaków w Niemczech i walki o przywrócenie Polsce tych ziem. Jak twierdzi kustosz muzeum, opowieść o okrutnym komturze pokutującym w obrębie zamkowych murów ma rzeczywiste związki z przeszłością Bytowa. Z kronik miasta wynika, że w czasach krzyżackich okrucieństw w Wieży Straceń zginęło wielu skazanych na śmierć poddanych Zakonu. Na dziedzińcu zaś odbywały się sądy boże, na które pozywano rycerzy. A komtur? Ponoć rzeczywiście pojawia się w księżycowe noce. W białej, powiewającej na wietrze opończy z czarnym krzyżem, narzuconej na zbroję, przechodzi przez kryty krużganek, schodzi na dziedziniec i znika u wejścia do Wieży Straceń. Do Bytowa dojechać można autobusem lub pociągiem z Koszalina, Słupska albo Gdańska. Nocleg - w hotelu “Zamek” przy ulicy Zamkowej 2, tel. 20-95, lub w Domu Wycieczkowym przy ulicy Mickiewicza 13, tel. 26-10. Wyżywienie w miejscowych restauracjach. W oczekiwaniu na zmierzch i pojawienie się upiornego rycerza radzimy zwiedzić Muzeum Zachodniokaszubskie i wzniesiony w 1685 r. kościół św. Jerzego, w którym odbywały się niegdyś nabożeństwa w dialekcie kaszubskim. Rycerz z Chojnika Najpiękniej położony z piastowskich zaników śląskich wznosi się na szczycie niedostępnej granitowej góry (627 m n.p.m.), w pobliżu wsi Sobieszów. Nazwę swą - Chojnik - wziął ponoć od strzelistych sosen, porastających i dziś zbocza góry. Według tradycji, książę z rodu Piastów świdnickich, Bolko I Surowy, kazał około roku 1292 na szczycie góry powalić prastare drzewa, a na porębie wznieść dwór myśliwski. W pół wieku później, około roku 1353, kronikarze śląscy wspominają już o zamku, wzniesionym z granitowych ciosów przez księcia świdnickiego Bolka II Małego. Po bezpotomnej śmierci Bolka II i jego żony Agnieszki, zamek przeszedł w roku 1393 w ręce ulubieńca książęcej pary, rycerza Gotsche Schofa. Był on protoplastą jednej z najmożniejszych później rodzin śląskich - Schaffgotschów. Jego potomkowie, nie szczędząc kosztów, zmienili Chojnik w potężną warownię, otoczoną podwójnym pierścieniem murów, z dwoma dziedzińcami i wyniosłymi wieżami. Pod zamkiem ciągnęły się głębokie lochy, w których nieraz kończyli swój żywot zalegający z daninami poddani surowych panów zamku, a także kupcy, mający nieszczęście wpaść w ręce rycerzy-rozbójników, bowiem niektórzy z Schaffgotschów parali się rozbojem. W roku 1675 nadszedł kres świetności potężnego zamczyska. 31 sierpnia, w samo południe, rozszalała się nad szczytami Karkonoszy straszliwa burza; piorun uderzył w zabudowania gospodarcze zamku, powodując pożar. Płomienie strawiły nie tylko stajnie i spichlerze, lecz i reprezentacyjne komnaty Schaffgotschów. Nie odbudowali oni już swej siedziby. Przenieśli się do pobliskiego Sobieszowa, a później do Cieplic. Osmalone płomieniem mury na zanikowej górze, widoczne z daleka, budziły grozę wśród mieszkańców okolicy. Krążyły opowieści o skarbach ukrytych w zamkowych lochach, o widmach nawiedzających nocami miejsca, w których tylu ludzi zginęło gwałtowną i okrutną śmiercią. W księżycowe noce na murach pojawiał się ponoć cień konnego rycerza, błędne ogniki tańczyły nad zarastającymi trawą dziedzińcami, stłumione jęki dochodziły z zasypanych gruzem wejść do lochów. W XIX wieku, w epoce romantyzmu, malownicze ruiny były celem wycieczek wielu kuracjuszy, przyjeżdżających do pobliskich cieplickich wód. I dziś nadal Chojnik przyciąga zwiedzających. W zamku czynne jest schronisko; w sali jadalnej wysłuchać można ciekawej opowieści o dziejach Chojnika i jego legendach. Jeśli natomiast zostanie się w zamku aż do zmierzchu, a noc będzie księżycowa, można usłyszeć stłumiony odgłos kopyt rumaka widmowego rycerza, który objeżdża wokół budowlę po blankach murów. Pracownicy schroniska opowiadają, że pewnej letniej nocy w lipcu albo w sierpniu, w czasie pełni księżyca wyszli na dziedziniec górnego zamku. Było jasno, tylko rosnące obok murów drzewa rzucały długie cienie. Naraz na dziedzińcu pociemniało: po blankach murów przesuwał się ciemny kształt, przypominający cień człowieka siedzącego na koniu. Była to dziwna postać, wyglądała jakby powstała z ciemnej mgły czy dymu. Zjawisko trwało chwilę, po czym jeździec i koń rozwiali się w powietrzu. Jeden z naszych rozmówców spotkał się z duchami Chojnika, kiedy pewnej letniej nocy wspiął się na szczyt wieży, by spojrzeć na Kotlinę Jeleniogórską w świetle księżyca. W głębokiej ciszy usłyszał, jak otwierają się ciężkie, dębowe drzwi baszty i szybkie kroki biegną po krętych schodach w górę. Oczekiwał, że ktoś pojawi się na górnym tarasie, a kiedy nikt nie nadchodził, oświetlił latarką ciemną czeluść klatki schodowej i zszedł na dół - nikogo nie było ani na schodach, ani na dziedzińcu... Jeśli szlak letnich wędrówek zaprowadzi Czytelników do Kotliny Jeleniogórskiej, z łatwością dotrzeć będą mogli do Sobieszowa, by na wiosnę oczy i uszy sprawdzić czy w ruinach starego zamczyska pojawia się jeszcze widmo konnego rycerza, a w baszcie zamkowej dźwięczą tajemnicze kroki. Spod dworca w Jeleniej Górze kursuje do Sobieszowa autobus miejski. Stamtąd pieszo na szczyt zamkowej góry (rezerwat przyrody): szlakiem czerwonym około półtorej godziny, szlakiem czarnym - około godziny. Korzystając z pobytu w Sobieszowie, warto zwiedzić to dawne miasto nad rzeką Kamienną, znajdujące się obecnie w granicach administracyjnych Jeleniej Góry, obejrzeć osiemnastowieczny pałac i dwa zabytkowe kościoły, odwiedzić Muzeum Karkonoskiego Parku Narodowego. Przenocować można w Sobieszowie, w hotelu “Nad Wrzosówką” przy ulicy Ciepickiej 79, tel. 36-27, a w lecie w schronisku na zamku Chojnik, tel. 34-35, gdzie znajduje się również restauracja i bufet - czynne przez cały rok, lub na campingu OSiR w Sobieszowie przy ulicy Łazienkowskiej, czynnym od czerwca do września. Tajemniczy rumak z Chęcin Każdy, kto przejeżdżał warszawską szosą, musiał kilkanaście kilometrów za Kielcami dostrzec wznoszące się nad okolicą ruiny: trzy potężne, widoczne z dala baszty, wieńczące szczyt Góry Zamkowej. Zamczysko w Chęcinach wzniesiono na przełomie XIII i XIV wieku na najwyższym z okolicznych wzgórz, gdzie niegdyś płonęły słowiańskie wici. Królewską warownię rozbudowywano dwukrotnie: w XV i XVII wieku. W ciągu kilku stuleci pełniła ona kolejno rolę twierdzy, skarbca (Władysław Łokietek ukrył w zamkowej kaplicy skarb koronny przewieziony z katedry gnieźnieńskiej) i więzienia stanu. Tu właśnie oczekiwali na wykup krzyżaccy komturowie, wzięci do niewoli w bitwie pod Grunwaldem, a w kilkadziesiąt lat później z zakratowanych okien królewskiej twierdzy patrzył smętnie na pejzaż Gór Świętokrzyskich niezwykle urodziwy dworzanin Władysława Jagiełły - Hińcza z Rogowa - więziony tu, ponieważ zbyt łaskawie spoglądała w jego stronę dwudziestoletnia żona siedemdziesięcioletniego władcy, Sonka. Był czas, gdy w Chęcinach zamieszkiwała królowa węgierska Elżbieta, siostra Kazimierza Wielkiego, a wdowa po Karolu Robercie. W 1607 roku pożar strawił zabudowania zamkowe. Odbudowano je wprawdzie, ale już w roku 1657 Jerzy II Rakoczy, książę siedmiogrodzki, złupiwszy Chęciny zdobył i zniszczył również zamek. Reszty dokonały wojska szwedzkie w 1707 roku. Zamek nie wrócił już nigdy do dawnej świetności. W ocalałych pomieszczeniach jednej z najpotężniejszych twierdz piastowskich mieściły się... sądy i kancelaria grodzka. Wypalone mury rozebrano częściowo w 1795 roku. Dziś są to już tylko ruiny, których malowniczość przyciąga rzesze turystów. Ocalały trzy baszty, część budynków i murów obwodowych. Do zamku można dojść dwiema drogami: jedną wygodną, szeroką, drugą - wąską i krętą, prowadzącą przez brzozowy zagajnik, a potem stromo wspinającą się na skały. Na tej właśnie ścieżce usłyszeć można tętent konia, pędzącego cwałem z Góry Zamkowej. Z tym niezwykłym zjawiskiem akustycznym spotkali się dwaj nasi informatorzy: pewien plastyk-amator z Warszawy i uczeń liceum z Gdańska. Pierwszy z nich, w połowie października 1972 roku odwiedzał podczas urlopu co bardziej malownicze zakątki kraju. Zatrzymał się na kilka dni w Chęcinach, szkicując ruiny i widok z Góry Zamkowej. Któregoś dnia, pod wieczór, schodził właśnie z góry, gdy naraz usłyszał odgłos przypominający tętent końskich kopyt. Obejrzał się - droga była pusta. Poszedł wiec dalej. Po chwili znów usłyszał tajemniczy odgłos. Pewien, że drogą biegnie koń, usunął się na bok. Czekał chwilę - na próżno. Tajemniczy rumak nie pojawił się, mimo że tętent powtórzył się jeszcze dwukrotnie - po raz drugi zupełnie blisko. Nasz rozmówca przyznaje, że nie było to zbyt przyjemne wrażenie, tym bardziej, że zaczynało się już zmierzchać, a wokół - ani żywej duszy. Licealista z Gdańska uczestniczył w 1973 roku w obozie wędrownym, którego trasa wiodła przez Chęciny. W przeddzień wyjścia z Chęcin wybrał się pod wieczór z dwoma kolegami do zamku. W drodze powrotnej, gdy schodzili już stromą ścieżką ze zbocza Góry Zamkowej, usłyszeli wszyscy trzej wyraźny tętent galopującego konia. Zjawisko to powtórzyło się kilkakrotnie. Było to tym dziwniejsze, że nigdzie: ani w ruinach zamku, ani na łąkach u podnóża góry nie widzieli pasących się koni. Wrażenie było wręcz niesamowite. Nie wiadomo jak powstają dźwięki przypominające uderzenia końskich kopyt. Może źródłem ich są kamienie, toczące się szczelinami lub wymytymi przez wodę korytarzami w głębi wzgórza, zbudowanego z wapienia? Rozwiązanie zagadki pozostawiamy naszym Czytelnikom. Chęciny leżą w odległości 16 kilometrów od Kielc, w pobliżu drogi E 7. Dojechać tu można z Kielc autobusami MPK i PKS. Nocleg w hotelu “Chęciny” kat. I, tel. 481-21; restauracje “Pod Zamkiem” i “Chęciny”, bar, kawiarnie; stacja benzynowa. Oprócz zamku warto zwiedzić stare miasto o zachowanym zabytkowym układzie urbanistycznym, bogate w zabytki architektury, z których najstarszym jest pofranciszkański zespół klasztorny fundacji Kazimierza Wielkiego. W okolicy Chęcin już w średniowieczu wydobywano rudy ołowiu i miedzi oraz piękny marmur; najcenniejszą jego odmianę, tzw. różankę zelejowską, wycinano z północnego stoku Zelejowej (obecnie - w rezerwacie przyrody nieożywionej “Góra Zelejowa” - dojście za znakami czerwonymi od zabudowań pofranciszkańskich). Czerwony upiór z Grodźca W odległości kilkunastu kilometrów na północny zachód od Złotoryi rozciąga się kraina łagodnych pagórków, zwana Pogórzem Kaczawskim. Na szczycie wysokiej góry bazaltowej (389 m n.p.m.), o zboczach porośniętych pięknym liściastym lasem, wzniesiono przed wiekami warowny gród. Historia Grodźca sięga głęboko w przeszłość. Istniał tu wczesnohistoryczny gród Bobrzan, a już w połowie XII wieku gród kasztelański; na przełomie XV i XVI wieku legniccy Piastowie wznieśli na miejscu grodu potężny, gotycki zamek, przebudowany w XVI wieku na renesansową rezydencję, według projektu Wendela Rosskopfa. Zniszczony podczas wojny trzydziestoletniej, odbudowany w początkach XX wieku, był on kolejno: siedzibą kasztelanów Bolesława Krzywoustego, gniazdem rycerzy rozbójników, grabiących bezlitośnie kupieckie karawany ciągnące na słynne śląskie targi do Wrocławia, renesansową rezydencją legnickich Piastów i posiadłością wzbogaconego berlińskiego kupca. Przed ostatnią wojną mieścił się w nim luksusowy hotel. Zamek spłonął wiosną 1945 roku i przez lat kilkanaście potężne, sczerniałe od ognia mury powoli niszczały, stając się siedliskiem puchaczy i nietoperzy. Dziś, dzięki wysiłkom długoletniego opiekuna i kustosza zamku pana Mieczysława Żołędzia, z zawodu plastyka, który starał się zainteresować losem pięknego zabytku władze wojewódzkie, restaurowany zamek powraca do dawnej świetności. W ciągu stuleci wielokrotnie zmieniali się panowie na Grodźcu, jeden tylko pozostał w tych murach na zawsze: widmowy rycerz, zwany Czerwonym Upiorem, którego spotkać można błądzącego nocami po zamkowych komnatach i wewnętrznym dziedzińcu. Kościotrup w zbroi i długiej, purpurowej opończy pojawiać się miał już w czasach legnickich Piastów. Upiór ten przestraszył podobno również budowniczych, którzy na rozkaz berlińskiego dorobkiewicza, Hansa Beneckiego, restaurowali zamek w początku XX wieku. W latach powojennych, wędrujący na zachód polscy osadnicy widzieli wyraźnie upiora, stojącego na szczycie najwyższej baszty; ogień rozpalonego na dziedzińcu ogniska zapalał migotliwe błyski na jego zbroi. Ostatnim, który zetknął się z widmem, w bardzo dziwnych zresztą okolicznościach, był wspomniany już kustosz zamku, który przed kilkoma laty urządził w komnacie rycerskiej wystawę swoich obrazów, sam zaś nocował obok, w małym sklepionym lamusie, służącym niegdyś za areszt. Trapiły go dziwne, niespokojne sny... Widział ciąg zamkowych komnat, przez które przesuwał się bezszelestnie jakiś wyniosły cień. Pewnej nocy ów cień zbliżył się i - przybrał postać rycerza w długim płaszczu barwy krwi, zarzuconym na zbroję. Zjawa weszła do komnaty rycerskiej, zbliżyła się do ściany, na której wisiał obraz przedstawiający pejzaż z zamkową górą, uniosła zakutą w żelazo prawicę i... obudził kustosza brzęk tłuczonego szkła. Zerwał się z posłania i otworzył drzwi do sali rycerskiej. Zanim jednak znalazł w ciemnościach kontakt upłynęła krótka chwila, w czasie której słyszał wyraźnie odgłos ciężkich kroków, oddalających się przez zamkową sień. Zapalił światło. Obraz widziany we śnie leżał na podłodze wśród odłamków rozbitego szkła, a ciężkie dębowe drzwi prowadzące do sieni były uchylone. Trudno dziś z całą pewnością stwierdzić, który z rycerzy Raubritterów, dzierżących niegdyś Grodziec, pokazuje się w zamkowych komnatach. Niejeden z nich poległ w czasie łupieskiej wyprawy, niejeden z wyroku książęcej sprawiedliwości położył głowę pod topór kata na rynku w pobliskim Lwówku Śląskim czy Legnicy. Z pojawieniem się Czerwonego Upiora wiąże się też piękne średniowieczne podanie o srogim kasztelanie imieniem Jan. Panu temu - bezlitośnie gnębiącemu swych poddanych - ukazał się w czasie uczty Czerwony Upiór, a kasztelan tak bardzo przeraził się widokiem niesamowitego gościa, że uwolnił wszystkich więźniów, rozdał swe skarby ubogim i resztę dni spędził na spełnianiu dobrych uczynków, postach i modłach. Gdy zmarł, rzeźbę przedstawiającą jego głowę wmurowano w ścianę komnaty rycerskiej. Minęły lata i na Grodźcu zasiadł wnuk i imiennik Jana, równie okrutny jak w młodości jego dziad. Pewnego dnia sprawował w komnacie rycerskiej sądy nad poddanymi, którzy nie zapłacili należnej mu daniny. Właśnie na jego rozkaz pachołkowie mieli wrzucić do głodowego lochu jakiegoś biedaka, gdy nagle z ust kamiennej głowy kasztelana Jana posypały się dukaty. Wydarzenie to wstrząsnęło chciwym panem tak bardzo, jak niegdyś pojawienie się Czerwonego Upiora jego dziadom. Uwolnił niewinnie skazanych i zezwolił swej córce Agnieszce na ślub z książęcym drużynnikiem, Janoszą. Dobra swe przekazał młodej parze wierząc, ze będą nimi rządzili lepiej i sprawiedliwiej. Trzy wczesnorenesansowe rzeźby głów: młodej kobiety, rycerza w hełmie i starszego mężczyzny z otwartymi ustami, przypominają dziś o tym niezwykłym wydarzeniu. Aby odwiedzić Grodziec - słynne z pięknego położenia i legend, prastare zamczysko na Dolnym Śląsku - należy wybrać się do Złotoryi w województwie legnickim; stamtąd autobusem w ciągu pól godziny dotrzeć można do stóp zamkowej góry. Kustosz oprowadza po zamku, pokazuje ciekawą kolekcję przedmiotów znalezionych w czasie prowadzenia prac remontowych i wykopaliskowych na terenie zamku i dziedzińca, a być może - zaprosi do sali rycerskiej, gdzie na scenie własnoręcznie zbudowanego teatrzyku lalkowego inscenizuje legendę o kasztelanie Janie, Czerwonym Upiorze, Janoszy i Agnieszce - będąc jednocześnie reżyserem, scenarzystą i animatorem, A wieczorem oczekujcie pojawienia się Czerwonego Upiora. Najczęściej zobaczyć go można na krużgankach i w sieni sali rycerskiej. W części pomieszczeń zamkowych mieści się obecnie schronisko Ośrodka Sportu, Turystyki i Wypoczynku. We wsi Grodziec - gospoda. Nocleg zamówić można w hotelu “Pod Basztą” w Złotoryi przy placu Reymonta 4, tel. 597. Zbrodnicza kasztelanka z Grodna Niewiele jest na Dolnym Śląsku - słynnym przecież z malowniczych krajobrazów - równie pięknych widoków jak ten, który roztacza się z góry Chojna - skalnego cypla nad rzeką Bystrzycą w Górach Sowich. W dole połyskuje tafla sztucznego jeziora, które powstało po spiętrzeniu wód Bystrzycy. Łagodne wzgórza porośnięte lasem zamykają horyzont. Do bramy zamku Grodno prowadzi droga, wijąca się wśród wysokich buków i dębów. Wejścia strzegą dwa stojące na tylnych łapach sgraffitowe lwy. Książę z rodu Piastów, Bolko II, pan na Świdnicy i Jaworze, w pierwszej połowie XIV wieku wzniósł na niedostępnej skale górny zamek z obronną wieżą. W murach zbudowanego z kamienia kasztelu osadził zbrojną załogę, która strzec miała bezpieczeństwa na trakcie prowadzącym doliną Bystrzycy. Po bezpotomnej śmierci księcia zamek zmieniał kilkakrotnie właścicieli, w wieku XV był nawet gniazdem rycerzy-rozbójników, i w końcu przeszedł w ręce możnej rodziny rycerskiej pochodzącej z Łagowa (w późniejszych wiekach ta zniemczona szlachta zaczęła używać nazwiska von Logau). Panowie z Łagowa przebudowali piastowski zamek w latach 1545-1587, w myśl zasad renesansowej architektury. Podwyższoną o trzy kondygnacje dawną wieżę strażniczą zwieńczył drewniany, obity blachą hełm; dobudowano dwa skrzydła boczne, wytyczono wewnętrzny dziedziniec. Dawne, kamienne izby rycerzy księcia Bolka zmieniły się w renesansowe komnaty o rzeźbionych odrzwiach i zdobnych polichromią ścianach. Kominki zwieńczyły marmurowe gzymsy, u sufitu zawisły rzeźbione świeczniki- meluzyny (jeden z nich i dziś oglądać można w sali na pierwszym piętrze). Tuż obok reprezentacyjnej części zamku znajduje się mała izdebka, wnęka raczej, o zakratowanym wejściu. Kiedy oczy przyzwyczają się do panującego tam półmroku, dostrzec można przykuty łańcuchami szkielet kobiety, siedzący w kącie celi. Opowieść głosi, że są to doczesne szczątki pięknej kasztelanki Małgorzaty, która przemocą wydana za starego i niemiłego jej sercu barona, postanowiła co rychlej zostać bogatą wdową. Toteż w kilka dni po hucznym weselu, nim jeszcze mąż uwiózł ją z Grodna do swych włości, wybrała się podziwiać z nim piękny widok z zamkowych murów. Kiedy nieszczęsny nowożeniec zapatrzony w dal stanął nad przepaścią, Małgorzata zepchnęła go w dół, po czym łamiąc ręce i wołając o pomoc pobiegła do zamku. Nie wiedziała, że zbrodniczy czyn widział z okna pan na Grodnie - jej rodzony ojciec. Ów surowy rycerz osądził córkę według ówczesnych praw: karą za mężobójstwo było zamurowanie w lochu na śmierć głodową. Kości zbrodniczej kasztelanki znaleziono w kilkaset lat później, gdy z początkiem naszego stulecia podczas remontu i częściowej odbudowy gmachu odkryto tajemną wnękę... Co prawda, sceptycy twierdzą, że cała historia jest wytworem fantazji ostatnich właścicieli Grodna - Zeidlitzów. Chcieli oni przyciągnąć rzesze zwiedzających i w ten sposób zwrócić sobie chociażby część sumy wydanej na odnowienie siedziby przodków. Dlatego umieścili we wnęce murów wykopany na starym cmentarzu szkielet, podając do gazet wieść o odkryciu grobu zbrodniczej prababki. Ale, jeśli przyjąć tę prozaiczną wersję, skąd wzięłaby się Biała Dama, która - co potwierdzić może kustosz zamku i inni pracownicy muzeum - pojawia się w jasne noce, kiedy zegar księżycowy umieszczony na zachodniej ścianie dolnego zamku wskazuje północ. Zjawa ta ukazuje się zwykle na najwyższej kondygnacji wieży. Wśród szumu wiatru obchodzi mury i rzuca się w przepaść. Biała Dama z Grodna stała się nawet bohaterką filmu telewizyjnego realizowanego w zamku. Dojazd koleją do Wałbrzycha, Świdnicy lub Dzierżoniowa, skąd kilka razy dziennie odchodzą autobusy do Zagórza Śląskiego. Od parkingu nad jeziorem do zamkowej bramy idzie się pieszo około 20-25 minut. W miesiącach letnich na zamku czynne jest schronisko PTTK i bufet. Zamek otwiera podwoje dla zwiedzających codziennie oprócz poniedziałków i dni poświątecznych. We wsi czynna jest również gospoda, a nad brzegiem jeziora od czerwca do września plaża strzeżona, wypożyczalnia sprzętu wodnego, bufet i restauracja. Myśliwy z Książa Największy zamek, jaki kiedykolwiek zbudowano na Śląsku, wznosi się w odległości ośmiu zaledwie kilometrów od przemysłowej dzielnicy Wałbrzycha. Usytuowany na wyniosłym wzgórzu, u stóp którego płynie zakolem rzeka Pełcznica, zamyka - zda się - rozległą dolinę, gdzie przed niespełna dwustu laty założono romantyczny park. Patrząc na wyniosłą sylwetkę budowli, trudno określić styl w jakim ją wzniesiono - tylokrotnie bowiem kolejni właściciele Książa zmieniali wygląd swej rezydencji. Obecnie kubatura gmachu wynosi aż 160 000 m3, a w jego murach znajduje się ponad 400 sal. Trudno wprost uwierzyć, że ten gigantyczny zamek był kiedyś romańską warownią, zbudowaną z kamiennych ciosów pod koniec XIII wieku przez Piasta z linii świdnicko- jaworskiej, Bolka I, który zapisał się w kronikach Śląska jako rządny gospodarz i mądry polityk. On to z pobliskich Czech sprowadził majstrów-murarzy, by wznieśli twierdzę zdolną odeprzeć ataki wroga, a nawet oprzeć się oblężniczym machinom. Z piastowskiej warowni pozostała kamienna, czworoboczna wieża obronna, gdzie ongiś Bolkowi rycerze pełnili straże. Dom mieszkalny i stajnie rozebrano około roku 1387, kiedy, po wygaśnięciu świdnicko- jaworskiej linii Piastów, Książ przeszedł w ręce rycerskiego rodu comesów de Wilcza. Zamek kilkakrotnie zmieniał właścicieli, by wreszcie stać się własnością książąt Hochberg- Pszczyńskich, w których posiadaniu pozostał do roku 1939. W połowie XVI wieku gotycką surowość murów Książa złagodziły renesansowe krużganki i kunsztownie rzeźbione framugi okien. Niewiele ocalało do dziś z tamtego zamku - tylko układ komnat i korytarzy w środkowej części gmachu, resztę zburzono, gdy w latach 1718-1734 Książ przebudowywano na wspaniałą barokową rezydencję. Przed frontem budowli wytyczono wielki dziedziniec, okolony kamiennymi balustradami - stanęły na nich zgodnie z modą epoki alegoryczne figury, rzeźbione w szarym piaskowcu. Na pierwszym piętrze gmachu powstała reprezentacyjna, pełna złoceń i sztukaterii sala balowa o mozaikowej posadzce i ścianach zdobnych lustrami, zwana od imienia jednego z książąt - Maksymilianowską. Odbywały się tu festyny i maskarady, w których tak lubował się wiek XVIII. Przedstawienia amatorskiego teatru z Książa porównywano do teatralnych zabaw francuskiej arystokracji w Wersalu i Petit Trianon. Książ słynął wówczas jako najpiękniejsza magnacka rezydencja na Dolnym Śląsku, a ówcześni właściciele - książęta Hochberg-Pszczyńscy - jako opiekunowie artystów i miłośnicy sztuki. Malowniczym położeniem zamku zachwycali się nie tylko książęcy goście, ale i odwiedzający pobliskie uzdrowiska kuracjusze z całej Europy. Wśród podziwiających uroki zamkowego ogrodu - założonego jeszcze w XVIII wieku na wzór francuskich barokowych parków, pełnych grot, fontann i strzyżonych szpalerów - był również francuski dziennikarz Emile de Charbois, który wrażenia z pobytu w pięknym zamku zawarł w ciekawej korespondencji, zamieszczonej na łamach Figura w 1875 roku. Paryżanin, nazywając Książ “dolnośląskim Wersalem”, szeroko rozwodził się nad pięknością zamkowych wnętrz, wiele miejsca poświęcił urokom krajobrazu, ale przede wszystkim dolnośląskim opowieściom, a wśród nich historii zamkowego widma. Otóż - jak opowiadali mu mieszkańcy zamku i pobliskich okolic - w najstarszej, wzniesionej jeszcze przez księcia Bolka I części zamku, a niekiedy i w parku nad brzegami rzeki, pojawia się, zwykle gdy księżyc zdąża do pełni - zjawa wysokiego, brodatego mężczyzny w zielonym myśliwskim stroju, noszonym w wiekach średnich. Odgłos jego kroków, a czasem jakby stłumiony dźwięk myśliwskiego rogu, słyszała niejednokrotnie zamkowa służba, a niektórzy książęcy goście, zażywający w parku wieczornej przechadzki, spotykali go w alejach schodzących ku rzece. Czasem widmowy myśliwy prowadził na smyczy parę wielkich psów, nie spotykanej już dziś rasy. Mijały lata. Z początkiem naszego stulecia książę Hochberg raz jeszcze kazał przebudować zamek w stylu neogotyckim. Założył też aleję fontann na jednym z zamkowych dziedzińców. Książ stał się przez to jeszcze wspanialszy, ale jakby nieprawdziwy: przypominał zamek z teatralnej dekoracji, czy ilustrowanej książki z baśniami. Ta baśniowa siedziba po wyjeździe Jana Henryka XVII - ostatniego właściciela Książa - do Anglii, została w czasie ostatniej wojny zarekwirowana przez hitlerowców. Miała się tu mieścić jedna z kwater Hitlera. Tysiące więźniów obozów koncentracyjnych przez kilka lat wykuwało w skałach pod zamkiem podziemne tunele. Hitlerowcy uciekając pozostawili wnętrza nieomal w stanie ruiny: rozbite sztukaterie i marmurowe gzymsy kominków, wyrwane mozaikowe posadzki; jedno ze skrzydeł zburzono. Odbudowa gigantycznego zamku, przeznaczonego na luksusowy hotel, trwała wiele lat. Obecnie przywrócono mu już prawie całkowicie poprzedni wygląd. W pięknie odnowionej Sali Maksymilianowskiej odbywają się koncerty i przedstawienia teatralne, a w zamkowych komnatach mieści się m.in. Muzeum Tkanin. Książ jest też jednym z zamków często “grywających” w filmach, nakręcono tam na przykład niektóre fragmenty Trędowatej. Warto odwiedzić “dolnośląski Wersal”, pospacerować po parku, czekając na upiornego myśliwego w cienistych alejach. Dojazd z Wałbrzycha autobusem miejskim. Przenocować można w Wałbrzychu, w Domu Turysty PTTK przy placu Tuwima 1, tel. 251-37; w Domu Wycieczkowym PTTK “Harcówka” w Parku Sobieskiego, tel. 249-48 lub w hotelu “Sudety” przy ulicy Parkowej 15, tel. 774-31. Miłośnikom koni przypominamy, że w Książu znajduje się Państwowe Stado Ogierów i odbywają się międzynarodowe aukcje koni. Rycerz z Melsztyna Na szczycie najwyższego z łagodnych wzgórz, schodzących nad brzeg Dunajca, wznosił się za czasów Łokietka niewielki warowny grodek - jedna z fortec strażniczych, broniących szlaku handlowego i wojennego, wiodącego doliną Dunajca. Kilkadziesiąt lat później, około roku 1340, kasztelan krakowski, Spycimir Leliwita, Spytkiem zwany, wybudował w tym miejscu ogromny zamek. Spycimir Leliwita, gorliwy stronnik Łokietka z czasów walk o zjednoczenie państwa polskiego, cieszył się życzliwością zarówno króla Władysława jak i jego syna, Kazimierza Wielkiego. Łokietek nadał mu godność wojewody i urząd kanclerza, Kazimierz - powierzył zarząd królewskiego skarbu. Syt zaszczytów i chwały Spytek zadbał o powiększenie swych dóbr. Kazał karczować lasy nad rzeką Białą i Dunajcem, a na wydartych puszczy ziemiach osiedlał poddanych. Na 10 lat przed wzniesieniem rodowej siedziby w Melsztynie, nadał prawa miejskie osadzie zwanej Tarnów, dając jej swój własny herb Leliwa: półksiężyc z gwiazdą na błękitnym polu. Syn przyjaciela dwóch królów - Jan - poszedł w ślady ojca Za czasów Kazimierza doszedł do najwyższej godności w Polsce - był kasztelanem krakowskim. Pomnożył też rodzinne dobra; umierając przekazał swemu synowi 3 miasta i 32 wsie. Trzeci z rodu, Spytko II Leliwita, miał sławą i znaczeniem przyćmić splendory ojca i dziada. Nie doszedł jeszcze do lat osiemnastu kiedy mianowano go wojewodą krakowskim. Za zasługi przy wprowadzeniu na tron Jadwigi otrzymał liczne włości na Śląsku i część Podola jako lenno. Jakby nie dość jeszcze było tych zaszczytów, poślubił najpiękniejszą i najbogatszą dworkę królowej - Elżbietę, córkę wielkorządcy Siedmiogrodu. Emeryka Laczkfi. Ten, ponoć szczęśliwy, związek trwał lat dwanaście. W roku 1399 Spytko zginął w bitwie z Tatarami pod Worsklą, a wdowa opłakawszy męża poślubiła śląskiego Piasta, księcia ziębickiego Jana. Dwie córki Spytka Elżbieta wydała za mąż równie świetnie. Obie sięgnęły po książęce mitry: Jadwiga została żoną Bernarda, księcia na Niemodlinie, a Katarzyna złączyła swoje losy z Januszem II Młodszym, władcą części Mazowsza. Melsztyn i okoliczne dobra przeszły na synów: noszącego rodowe imię Spytka IV i jego brata Jana, który w młodym jeszcze wieku poległ w walkach z Turkami pod Gołubcem. Spytko IV ożenił się z Beatryczą, córką wielkopolskiego magnata Dobrogosta z Szamotuł - jednego z pierwszych Polaków, którzy zostali wyznawcami Jana Husa. Młoda para przebudowała zamek w 1461 roku, nadając mu charakter wielkopańskiej rezydencji. Pod wpływem teścia i żony pan na Melsztynie skłaniać się zaczął ku nauce czeskiego reformatora, co wywołało niechęć wielu duchownych. Kiedy po śmierci Jagiełły na tron wstąpić miał syn jego, małoletni Władysław, a biskup Oleśnicki stanąć u jego boku jako pierwszy doradca, Spytko sprzeciwił się temu. Wszechwładny biskup zagroził rzuceniem nań klątwy z powodu wyznawania nauki Husa. Wrogość pomiędzy panem z Melsztyna a biskupem wzrosła i zakończyła się utworzeniem w 1439 roku konfederacji, zawiązanej w Nowym Mieście Korczynie, a mającej na celu “naprawić szkody wynikłe z winy młodego wieku króla Władysława i zgubnego wpływu jego złożonej z prałatów rady”. Wynikiem konfederacji była bitwa pod Grotnikami (1439 r.), w której Spytko i jego stronnicy ponieśli klęskę. Nad ciężko rannym rycerzem odprawiono sąd, ogłaszając go zdrajcą. Ciało nieszczęsnego, odarte ze zbroi i szat, leżało przez trzy dni na polu walki, zanim wdowie i dzieciom zezwolono je pogrzebać. Trzeba przyznać, że biskup Oleśnicki nie mścił się na żonie i potomkach swego adwersarza. Zwrócił im obłożone sekwestrem dobra, a gdy wdowa i synowie Spytka wyrzekli się “husyckich błędów”, zajął się ich losem. Młodzi Melsztyńscy gorliwie pokutować zaczęli za ojcowskie winy. Starszy, Jan, wybrał stan duchowny. Młodszy, Spytko V, chciał pójść w jego ślady, lecz uproszony przez matkę zrzucił suknię kleryka i poślubił, słynącą nie tyle z urody co cnót i pobożności, Katarzynę Giżycką. Był to ostatni okres świetności rodu. Spytko V gościł w Melsztynie ludzi nauki i sztuki. Pobożność nie przeszkadzała mu w gromadzeniu świeckich ksiąg i obrazów; przyjaźnił się z wieloma światłymi ludźmi z królewskiego dworu. Między innymi w Melsztynie przebywał przez rok kronikarz Jan Długosz, odsunięty w owym czasie od królewskich łask. Na Spytku V, a raczej na jego potomstwie, zakończyła się świetność rodu. Dwaj synowie zaprzepaścili ojcowską fortunę, a starszy z nich, Jan, sprzedał w 1511 roku zamek Melsztyn Jordanowi z Zakliczyna. Melsztyn przechodził później z rąk do rąk, w roku 1771 był fortecą konfederatów barskich, zdobyty i spalony przez wojska rosyjskie stał się ruiną zamieszkiwaną przez sowy, nietoperze i... zjawy. Dziś na szczycie góry pozostała tylko kamienna wieża, część murów zamku i wejście do lochów, prowadzących ponoć aż do Zakliczyna. Jak opowiadają, na wąskiej, kamienistej drodze, wijącej się zboczem góry, spotkać można wieczorami postać konnego rycerza w zbroi, jadącego z rozwianym proporcem w kierunku zamku. Czasem znów da się słyszeć przybliżający się tętent kopyt oddziału konnego, a na murach zamkowych pojawia się zjawa kobiety w bieli. Pani Joanna O. z Warszawy, spędzająca wakacje w pobliskim Zakliczynie, wybrała się pewnego dnia ze swymi synami do Melsztyna. Spędziwszy dzień u stóp zamkowej góry, postanowili - jako że wieczór był ciepły, a noc zapowiadała się jasna - obejrzeć wschód księżyca ze szczytu wzgórza. Kiedy schodzili zapadł już zmrok. Naraz do ich uszu doszedł odgłos kopyt. Przypuszczając, że to któryś z okolicznych rolników prowadzi konia, spokojnie schodzili w dół. Nagle tuż przed nimi pojawiła się wyniosła postać mężczyzny w rozwianym ciemnym płaszczu, pędzącego na karym koniu. Zaskoczeni cofnęli się na pobocze ścieżki. Jakież było ich zdumienie gdy postać - w ich oczach - jak gdyby rozwiała się w powietrzu. Podobną opowieść przekazał nam pan Tadeusz O. z Katowic. Wędrując w czasie wakacji wzdłuż Dunajca usłyszał wieczorem narastający tętent kopyt końskich, sprawiający wrażenie, że drogą na zamek pędzi jakiś konny oddział. Mimo że zaciekawiony turysta wpatrywał się bacznie, nie dostrzegł nic - droga pozostała pusta, tętent ucichł w oddali... Jeśli zainteresowały was opowieści o Melsztynie i chcielibyście obejrzeć dawne gniazdo Leliwitów, wybierzcie się do tej pięknej miejscowości. Dojazd autobusem PKS z Tarnowa, Zakliczyna lub z Brzeska. Wyżywienie w miejscowej gospodzie. Noclegi w kwaterach prywatnych w Melsztynie, bądź Tarnowie: w Domu Wycieczkowym PTTK przy ulicy Żydowskiej 16, tel. 22-00; na obozowisku campingowym PTTK przy ulicy Janka Krasickiego; w hotelu “Polonia” przy ulicy Wałowej 21, tel. 33-36 lub w hotelu “Tarnovia” kat. I przy ulicy Tadeusza Kościuszki 10, tel. 26- 71 i 20-68. Diabeł Wenecki A chłopi się żegnali mówiąc, że po świecie jeździ wenecki diabeł w niemieckiej karecie (A. Mickiewicz - Pan Tadeusz) Diabeł ów, o którym słyszano nawet na dalekiej Litwie, nic wspólnego nie ma z perłą Adriatyku. Polska Wenecja to wieś leżąca w samym sercu pałuckiej ziemi, na wąskim przesmyku między dwoma jeziorami: Weneckim i Biskupińskim, kędy biegł pradawny szlak, łączący Bydgoszcz i Gniezno. Tam to właśnie, na wąskim półwyspie malowniczo wcinającym się w Jezioro Biskupińskie, to samo nad którym położona jest słynna na cały świat osada prasłowiańska, wznosił się w średniowieczu potężny zamek. Jak się to stało, iż zamek i wieś noszą egzotyczne miano - trudno dziś dociec. Powiadają, że jeden z panów zamku wziął sobie za żonę pannę, marzącą o urokach Adriatyku. Gdy przywiózł ją do swej rodowej siedziby miał jej rzec: - Masz tu swoją Wenecję! - i tak już zostało. Tak czy inaczej nazwa poświadczona jest w najstarszych zapiskach, a miejscowość, choć dawno prawa miejskie utraciła i dziś jest już tylko skromną wioską, położeniem swym w samej rzeczy przypomina stolicę dożów. Wzniesiony tu na przełomie XIII i XIV stulecia zamek należał do potężnego, wielkopolskiego rodu Nałęczów. Pod koniec XIV stulecia, za czasów króla Jagiełły, panem zamku był ostatni przedstawiciel tego rodu, kasztelan nakielski, generalny sędzia województwa kaliskiego, dziedzic ogromnej fortuny, Mikołaj Nałęcz Chwało wic. Mówiono o nim różnie. Dla jednych był to pan gospodarny, mądry, sprawiedliwy, inni twierdzili, iż był wcieleniem wszelkiego zła, za życia zadawał się z szatanem i stąd też uzyskał ów straszliwy przydomek: Diabeł Wenecki. Tak też w swej kronice nazywa go Długosz. Legenda głosi, iż pewnej nocy, gdy na weneckim zamku ucztowano hucznie i wesoło, znienacka rozszalała się burza. W zamczysko uderzył piorun. Nikt z domowników ani z gości nie ocalał, zamek zamienił się w ruinę, grzebiąc pod zwałami murów ogromne skarby. Od tego czasu z zasypanych lochów słychać jęki, brzęk łańcuchów, zawodzenie. To Diabeł Wenecki, przykuty do swych skarbów, czeka na wyzwolenie. Powiadają, iż wyzwolenie nadeszło. Oto pewnej nocy w ruinach weneckiego zamku schroniła się cnotliwa dziewica, prześladowana zalotami starego i szpetnego starosty z pobliskiego Żnina. Jej to właśnie Diabeł Wenecki ukazał się w całej okazałości. Nie był to już jednak dawny możny pan, a błagający o wyzwolenie udręczony nieszczęśliwiec. - Szczęśliwie się tu zabłąkałaś niewinna istoto - rzekł - w twe ręce składam swój los. Masz tu trzy skrzynie złota: jedną daj na kościół, drugą rozdaj ubogim, trzecią możesz sobie zachować. Jeśli to uczynisz, uwolnisz mnie od dalszych mąk. Dziewica przyrzeczenia dotrzymała, złe moce nie opuściły jednak ruin weneckiego zamku. Po wielu latach bowiem, kiedy na miejscu gdzie stał niegdyś zamek, wznosił się jedynie porośnięty trawą wzgórek, wybrali się tam pastuszkowie by paść kozy. Jeden z nich bawił się, podrzucając do góry czapkę, która w pewnej chwili upadła na ziemię i zniknęła. Okazało się, iż wpadła do otworu prowadzącego do podziemnych lochów. Chłopcy znali opowieści krążące wokół tego miejsca, żaden tedy nie odważył się zejść do podziemi. Ten, który czapkę stracił, zaczął strasznie lamentować. I wtedy czapka, niczym z procy, wystrzeliła w powietrze... pełna złotych talarów! Wieść o tym wydarzeniu szybko rozeszła się po okolicy, kto żyw przybiegał by i swoją czapkę do lochów wrzucić. Skutek był jednak tylko taki, że przez czas jakiś mieszkańcy Wenecji chodzili z gołymi głowami. Wszystko to działo się dawno temu. W rzeczy samej tak dawno, iż w opowieściach tych trudno rozróżnić co jest prawdą, a co później dodanym zmyśleniem. Ale i w naszych już czasach miały miejsce na weneckim zamku zdarzenia, które doprawdy trudno uznać za zwyczajne. Wiele opowiadano w okolicy o zakładzie, który miał tu miejsce na kilka lat przed ostatnią wojną. Pewien śmiałek założył się przy kielichu z kolegami, iż nocą zejdzie do zamkowych lochów. Zakład stanął; że jednak wszyscy mieli nieco w czubie, wkrótce o całej sprawie zapomnieli. Po kilku dniach jednak okazało się, że ich odważny kolega zaginął. Zaczęto szukać go wszędzie. Bez skutku. Wyprawiono się wreszcie, za dnia oczywiście, do ruin. I tam to właśnie, w zamkowych piwnicach, odnaleziono nieszczęśnika. Był półprzytomny. Gdy wreszcie doszedł do siebie, za żadne skarby nie chciał nic o swych przeżyciach opowiedzieć, przeklinał tylko swoją głupotę i błagał, by nikt nie szedł w jego ślady... W latach czterdziestych znalazł się inny odważny. On także na własną rękę chciał zbadać podziemia. Gdy jednak zszedł do piwnic poczuł niewytłumaczalny lęk i jakąś fizyczną niemal siłę, która powstrzymywała go przed dalszą drogą. Zlany potem, co rychlej wyszedł na powierzchnię, również zaklinając się, że nigdy więcej do lochów zamkowych nie zejdzie. Zresztą, co tu daleko szukać. Wszak uważający się za trzeźwego racjonalistę miejscowy sołtys i jednocześnie społeczny opiekun ruin, przyznaje, iż jeśli kiedykolwiek zdarzy mu się znaleźć nocą w pobliżu zamku, także odczuwa dziwny niepokój, którego źródeł nie potrafi określić. Być może jednak już wkrótce wiele tajemnic weneckiego zamku doczeka się pełnego, ba, naukowego wyjaśnienia. Niedawno, na zlecenie wojewódzkiego konserwatora zabytków, rozpoczął tu prace wykopaliskowe młody archeolog z Bydgoszczy, pan Czesław Sikorski. Po wielu miesiącach prac odsłonięte znaczne partie murów; wiele zagadek zostało wyjaśnionych, ale pojawiło się wiele nowych znaków zapytania. Konstrukcja murów wskazuje, że budowniczym zamku musiał być niewątpliwie Polak. Zamek jest także znacznie starszy niż początkowo sądzono. Nie budował go zatem Mikołaj Nałęcz, ale jego ojciec Jakub, a może nawet dziad, w końcu wieku XIII. Po bezpotomnej śmierci Diabła Weneckiego zamek stał się własnością biskupów gnieźnieńskich. Jest w tym ironia losu, bowiem Mikołaj Nałęcz całe życie wojował z arcybiskupem gnieźnieńskim, Jakubem, pochodzącym z wrogiego Nałęczom rodu Grzymalitów. Być może, te właśnie walki sprawiły, iż wenecki pan znany jest dziś pod budzącym grozę mianem Diabła Weneckiego. Tak czy inaczej, w wieku XV dzierżyli Wenecję biskupi, urządzając tu więzienie dla skłaniających ucha ku husyckim nowinkom księży. Wykopaliska odsłoniły wyraźne zarysy cel w południowej części zamku. Nie wyjaśnione są dotychczas okoliczności, w jakich zamek popadł w ruinę. W jednej z warstw widoczne są wyraźne ślady spalenizny, świadczące iż szaleć tu musiał kiedyś groźny pożar. Są jednak także i ślady odbudowy po owym pożarze. Kto i kiedy zamek spalił, kto go odbudował - nic pewnego powiedzieć się na razie nie da. Dotychczas archeolodzy nie natrafili także - poza jednym groszem z czasów Jagiełły - na żadne skarby. Pamiętać jednak trzeba, że wykopaliska rozpoczęto niedawno, prace archeologiczne wciąż tutaj trwają... Wieś Wenecja leży w odległości 7,5 kilometra od Żnina, przez który przechodzi droga E83. Ruiny zamku położone są nad samym Jeziorem Biskupińskim, po drugiej stronie jeziora leży na półwyspie słynna, zrekonstruowana osada prasłowiańska (założona około 550 r. p.n.e.). Tuz obok ruin znajduje się godne zwiedzenia Muzeum Kolei Wąskotorowej. Dojazd autobusem PKS ze Żnina (w kierunku Gąsawy) około 5 kilometrów, dalsze dwa kilometry pieszo, aleją w stronę jeziora. Nie opodal ruin latem czynny jest camping. Schronisko Młodzieżowe, mieszczące się w szkole w Biskupinie, dysponuje 50 miejscami noclegowymi. Można również przenocować w Żninie, w Domu Wycieczkowym “Basztowy” przy ulicy 700- lecia 1, tel. 207 lub na obozowisku campingowym PTTK przy ulicy Szkolnej, tel. 76. Błazen z Bolkowa Nad malowniczym śląskim miasteczkiem Bolków, na urwistym wzgórzu, u którego podnóża toczy swe wartkie wody Nysa Szalona, wznosi się jeden z piękniej położonych zamków polskich. Zbudował go w XIII wieku Bolko I, książę świdnicko-jaworski, dobry gospodarz i przewidujący strateg, dbały o ufortyfikowanie swej ziemi pasem obronnych warowni. Odtąd - dopóki śląską ziemią władali Piastowie - w Bolkowie utrzymywano zbrojną załogę. W tej właśnie twierdzy, około połowy XIV wieku, wydarzyć się miał dramat, opisywany przez wielu kronikarzy zajmujących się dziejami Śląska. Kilkuletni syn i następca ówczesnego władcy księstwa - Bolka II zwanego Małym - zginąć miał tragicznie, uderzony przypadkowo kamieniem przez nadwornego błazna. Sprawcę śmierci następcy książęcego tronu ścięto obok miejskiej bramy, a w miejscu, w którym nieszczęsny błazen położył głowę pod katowski topór, postawiono kamienny krzyż. Tragicznie zmarły książę był jedynym dzieckiem Bolesława Małego i jego żony Agnieszki Austriackiej, toteż gdy Bolko II w lipcu 1368 roku zakończył życie, spory szmat śląskich ziem piastowskich przeszedł w 1392 roku, na mocy wcześniejszego układu, pod berło czeskich Luksemburgów. W roku 1540 kolejni właściciele Salzowie, kazali przebudować stara twierdzę według reguł renesansowej sztuki fortyfikacyjnej, a pracami budowlanymi kierował nie byle kto, bo sam sławny architekt Jakub Parr. W czasie wojny trzydziestoletniej zamek oblegali i zdobyli Szwedzi. Od roku 1703 aż do kasaty zakonu w 1810 roku, zamek należał do cystersów, później przeszedł na własność państwa. Mury piastowskiej twierdzy dziś jeszcze zdumiewają swym ogromem. W odremontowanym skrzydle zamku mieści się Oddział Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Podobno późnym wieczorem, gdy księżyc wypłynie na niebo, a sowy gnieżdżące się w basztach i strzelnicach zaczną pohukiwać, wzdłuż zamkowych murów przesuwa się bezszelestnie cień w rogatym, błazeńskim kołpaku. To - jak głosi legenda - duch błazna wraca na miejsce swej zbrodni. Przed dziesięcioma laty pewien mieszkaniec Szczecina odbywał praktykę studencką w Świdnicy. Pewnego dnia po południu wybrał się do Rolkowa. Miasteczko i zamek urzekły go do tego stopnia, że postanowił tu przenocować i dopiero rankiem powrócić do Świdnicy. Po pięknym dniu nadeszła ciepła, księżycowa noc. Spacerował czas jakiś uliczkami miasteczka, a potem postanowił wspiąć się na zanikową górę, by wąską ścieżką wzdłuż murów obejść warownię dokoła. W świetle księżyca widok rozpościerający się z zamkowej góry był niezwykły i urzekająco piękny. Stał więc chwilę patrząc, a potem zaczął iść w stronę zamkowego dziedzińca. Nagle wydało mu się, że chmura przesłoniła tarczę księżyca, podniósł więc głowę: niebo było jasne i pogodne, ale tu w dole zaczęło się jakby ściemniać. Zdawało się, że od zamkowej baszty oderwał się jakiś cień i przesuwa się wzdłuż murów. Jego kontur, podobny do mężczyzny w rogatej czapce, ostro odcinał się od oświetlonego księżycem dziedzińca. Cień rósł, czyniąc wrażenie, że przesłania jasno świecący księżyc. Student obserwował to zjawisko raczej z zaciekawieniem niż strachem, kładąc je na karb optycznego złudzenia, a nie działania sił nadprzyrodzonych. Zerwał się wiatr, drobne kamyki posypały się z zamkowych murów, jeden z nich uderzył go boleśnie w ramię, wtedy dopiero ogarnął go jakiś dziwny niepokój. Szybko wyszedł z zaniku i nie oglądając się za siebie zbiegł z zanikowej góry. Dojazd do Bolkowa pociągiem lub autobusem PKS z Wrocławia, Jeleniej Góry, względnie Świdnicy. W Bolkowie jest hotel “Turysta” przy ulicy Sienkiewicza 17, tel. 341, w którym znaleźć można nocleg, a wyżywienie - w kilku miejscowych zakładach gastronomicznych. Jest również stacja benzynowa i parking. Ponoć cień błazna pojawia się najczęściej w jasne, letnie noce, wybierzcie się więc późnym wieczorem na spacer na zamkową górę. Widma z Tuczna Niewiele jest w ziemi wałeckiej miejsc równie malowniczych jak okolice miasteczka Tuczno. Łagodne pagórki porastają brzozowe i sosnowe lasy, wiosną rozbrzmiewające śpiewem ptaków, jesienią fioletowe od wrzosów. W kotlinach błyszczą lustra jezior i jeziorek, których porosłe szuwarami brzegi zamieszkują chmary wodnego ptactwa. Od wiosny do jesieni można tu spotkać sunące majestatycznie po tafli wody łabędzie, stadka dzikich kaczek i gęsi. Niegdyś ziemie te należały do możnego, wiodącego się ponoć gdzieś aż ze Szlezwiku- Holsztyna rodu von Wedlów. Pod koniec XII wieku cesarz niemiecki nadał im posiadłości leżące na wschód od Drawy, na granicy tzw. Nowej Marchii z Polską. Ludwik von Wedel wybudował w 1338 roku, na wzniesieniu pomiędzy dwoma jeziorami zwanymi potem Tuczno i Zamkowe, obronny zamek. Kasztel założony na planie prawie regularnego czworoboku otaczał wysoki mur, przylegał do niego piętrowy dom mieszkalny. Wedlowie - potokowie cesarskich wasali, broniących granic cesarstwa na wschodzie - spolonizowali się w ciągu dwóch zaledwie pokoleń, przybierając od rodowej majętności nazwisko Tuczyńskich. W 1409 roku zamknięci w zamku przetrwali oblężenie krzyżackich wojsk, które zdobyły i spaliły miasteczko. Ród Wedlów-Tuczyńskich wydał wielu sławnych w Rzeczypospolitej mężów. Jan - poseł i ulubiony dworzanin Kazimierza Jagiellończyka, słynął z talentów dyplomatycznych i oratorskich, które nawet na cesarskim dworze budziły podziw; Krzysztof - kasztelan santocko-poznański, żonaty z Anną Firlejówną, wojewodzianką krakowską, uchodził za człowieka “nieposzlakowanej uczciwości, mądrości i sprawiedliwości wielkiej”; Stanisław był hetmanem polnym, brał udział w wyprawie przeciw Turkom; Jan - towarzysz husarski, walczył u boku Stefana Czarnieckiego; Stanisław Krzysztof wreszcie, kasztelan gnieźnieński, tak dzielnie stawał w bitwie pod Chocimiem (1673 r.), że król Jan Sobieski nagrodził go nadaniami ziemskimi. W miarę jak ród Tuczyńskich rósł w siłę i znaczenie, zmieniała swoją postać rodowa siedziba. Wspomniany już hetman Stanisław przebudował zamek, wznosząc na miejscu średniowiecznego domu mieszkalnego rezydencję szlachecką, składającą, się z piętrowego renesansowego palazzo i dziedzińca otoczonego wysokim murem obronnym z czterema basztami na narożnikach. Zewnętrzne ściany zamku pokryto sgraffitem. Potomek Stanisława - Krzysztof, dobudował skrzydła południowe i zachodnie, a w miejscu dawnych wałów i fos obronnych kazał założyć niewielki ogród z tarasami i sadzawką. W XVIII wieku przebudowano raz jeszcze gmach, czyniąc zeń trój skrzydłową rezydencję barokową, otwartą od strony wjazdu. Ostatni z rodu Wedlów-Tuczyńskich, Jan Paweł zmarł bezpotomnie w 1718 roku. Odtąd zamek przeglądający się w dwóch jeziorach wielokrotnie zmieniał właścicieli. Pod koniec XVIII wieku władał nim starosta Gabriel Moszczeński, później należał do wzbogaconego mieszczanina, bankiera Kluga z Poznania, od 1846 roku właścicielami Tuczna byli hrabiowie Sumińscy, w dwadzieścia lat później Niemiec - graf Teodor Stolberg Wernigerode. Ten ostatni umierając zapisał zamek charytatywnej instytucji na dom opieki. W 1945 roku, podczas działań wojennych, dawna rezydencja Tuczyńskich spłonęła. Odbudowano ją w dwadzieścia lat później, przywracając wygląd z początków XVIII wieku. Dziś w Tucznie mieści się dom pracy twórczej SARP-u. Opowieści o zamkowych zjawach, przytaczane między innymi przez zbieracza podań gen. Amilkara Kosińskiego, pochodzą z czasów gdy von Wedlowie od niedawna dopiero zaczęli używać nazwiska Tuczyńskich. Gdzieś na początku XIV wieku jeden z nich ożenił się z bardzo ponoć piękną panną, należącą do “świetnego wielkopolskiego rodu”, którego nazwisko generał Kosiński przemilcza ze względu “na żyjących jeszcze potomków owej rodziny”. Być może panna ta została panią Tuczyńską z woli surowych rodziców - nie własnej - bo między małżonkami rychło zaczęły się niesnaski, a kiedy pan zaniku pociągnął na królewskie wezwanie do Krakowa, pani nawiązała tajemny romans z młodym sokolnikiem. Kochankowie spotykali się w komnacie we wschodniej wieży, gdzie pani dla niepoznaki kazała ustawić swe krosna i kołowrotek. Po kilku miesiącach powrócił mąż, a że właśnie nadeszła wiosna, czas polowań, na wodne ptactwo, lasy i brzegi jezior wokół Tuczna rozbrzmiewać zaczęły szczekaniem psów i okrzykami myśliwych. Pewnego dnia, kiedy tuczyński dwór wyjechał na łowy, zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Pani zamku, strzelając z kuszy do skrytego w szuwarach stadka cyranek, trafiła sokolnika. Młodzieniec zmarł jeszcze tegoż wieczora. Rozpacz młodej kasztelanowej była niezmierna. Zamknęła się w swej komnacie na wieży, nie dopuszczając nikogo oprócz starej piastunki, przybyłej z nią jeszcze z domu rodziców. W jakiś czas potem znaleziono ją leżącą w łożu - była martwa. Służba szeptała, że pani sama zadała sobie śmierć, wypijając trujący napój. Pochowano ją jednak z należną pompą w rodzinnym grobowcu, a wówczas w zamku dziać się zaczęły dziwne rzeczy: zza zamkniętych głucho drzwi komnaty na wieży dochodził turkot kołowrotka. Strażnicy obchodzący nocą zamkowe mury widzieli w oknie wieży migocące światło. Byli też tacy, którzy opowiadali, że w szpalerach wirydarza spotkali o zmierzchu postać zmarłej pani, otuloną białą opończą-całunem. Sokolnicy zauważyli, że niekiedy wieczorem sokół, którego układał niegdyś do polowania tragicznie zmarły sokolnik, zaczyna trzepotać niespokojnie skrzydłami i wydawać głos, jakim ongi witał opiekującego się nim młodzieńca. Minęły lata - wdowiec ożenił się po raz drugi, smutne wydarzenia być może zatarłyby się w ludzkiej pamięci, gdyby nie zjawy: giermka z sokołem, ubranego w zielony myśliwski strój i młodej kobiety w bieli. Pojawiały się one jeszcze w XIX wieku, o czym przerażona hrabina Sumińska donosiła w liście przyjaciółce. Po ostatniej wojnie, gdy zamek był poczerniałą od płomieni ruiną, widywano migocące wśród murów światełko. W czasach gdy trwały prace nad przywróceniem budowli dawnej świetności, jeden z architektów, idąc po schodach do pokoju we wschodniej baszcie, usłyszał odgłos przypominający turkot kołowrotka. Kiedy z nagła otworzył drzwi - w komnacie nie było nikogo. Choćby zjawy opuściły odbudowany zamek i tak warto odwiedzić piękne miasteczko, malowniczo położone między dwoma jeziorami, wśród pokrytych lasem wzgórz. Prócz zamku na zwiedzenie zasługuje późnogotycki, wielokrotnie przebudowywany kościół, w którym zachowały się portrety trumienne Tuczyńskich. Do Tuczna dotrzeć można pociągiem lub autobusem PKS z Wałcza, Piły lub Szczecina. Wyżywienie w miejscowej gospodzie, noclegi (poza sezonem) można załatwić w zamku. Kochankowie z Dębna Przed laty głośno było o tej sprawie w całej okolicy. No bo jak to, w posterunku Milicji Obywatelskiej pojawiły się duchy! Jeden z funkcjonariuszy wystrzelał cały magazynek pepeszy i uciekł opowiadając, że zobaczył zjawę; inni zapytani o te zjawiska zmieniali temat rozmowy. Wreszcie posterunek został przeniesiony... Za głęboką fosą pobłyskują spoza gęstwiny drzew mury z czerwonej cegły. Na drzewach tysiące gawronich gniazd. Czarne ptaki całą okolicę napełniają głośnym krakaniem. Sam zameczek to prawdziwe cacko architektury. Zachwycają się nim historycy sztuki - rzadki to w Polsce przykład w całości zachowanej późnogotyckiej budowli obronnej. Misterne maswerki, wykusze, kamienne dekoracje rzeźbiarskie dodają całości nieopisanego uroku. Zamek w Dębnie wzniósł u schyłku XV stulecia, w latach 1470-1480, kasztelan krakowski, Jakub Dębińśki herbu Odrowąż. W ręku Dębińskich pozostawał zamek przez trzy pokolenia, do roku 1583, kiedy to zubożały Hieronim Dębińśki sprzedał rodową posiadłość pewnemu Włochowi nazwiskiem Vesselini. Ten zlecił mistrzowi krakowskiemu Janowi de Simon przebudowę zamku w stylu renesansowym. Z tego to właśnie okresu pochodzą do dziś zachowane piękne renesansowe portale i dekoracje sgraffitowe. Po śmierci Włocha Dębno przeszło w ręce możnego rodu Tarłów. Ich to herb, Topór, widnieje nad główną bramą zamku. Tarłowie władali zamkiem przez pięć pokoleń. Po słynnej chłopskiej rabacji w 1846 roku, zamek sprzedany został Jastrzębskim, którzy mieszkali tu do wybuchu ostatniej wojny, kiedy to zamek zajęli na kwatery dla wojska okupanci. Niemcy obrabowali zamek doszczętnie, wywożąc wszystkie sprzęty i cenną bibliotekę. Po ich ucieczce zostały gołe mury. Tuż po wojnie mieścił się tu posterunek miejscowej milicji, potem zamek stał pustką. Zainteresowała się nim krakowska Akademia Sztuk Pięknych. Za sprawą tej uczelni przeprowadzono gruntowny remont, wnętrzom przywrócono dawną świetność. Zamek przeznaczono na cele kulturalne. Mieści się w nim Oddział Muzeum Okręgowego w Tarnowie, odbywają się sympozja naukowe, spotkania literackie, koncerty. Tak pokrótce przedstawia się zapisana w dokumentach historia zamku. Wśród okolicznej ludności krąży jednak, przekazywana z pokolenia na pokolenie, opowieść o wydarzeniach, które rozegrały się w średniowieczu, a których echa powracają w relacjach o dziwnych wypadkach z lat czterdziestych naszego stulecia. Działo się to dawno, może kilkaset lat temu. Córka jednego z Tarłów, właścicieli zamku, już jako dziecko w kolebce zaręczona została z przyszłym dziedzicem odległego o 18 kilometrów Melsztyna - Spytkiem. Gdy jednak dobiegła lat piętnastu, bez pamięci zakochała się w jednym z pokojowców swego ojca. Trzykrotnie w zamkowej kaplicy (która już nie istnieje, obejrzeć jednak można zrekonstruowany w betonie zarys jej fragmentów) poprzysięgła wierność kochankowi, zapewniając, że prędzej zginie z własnej ręki niż wyjdzie za mąż za innego. Termin ślubu zbliżał się jednak nieuchronnie. Zrozpaczona dziewczyna postanowiła wyznać wszystko ojcu. Zawiodła się jednak srodze, szukając u niego zrozumienia i pomocy. Dumny pan na wieść o zhańbieniu rodu wpadł w straszny gniew. Nieszczęsny kochanek stracony został w mękach, dziewczynę zaś, w ślubnej szacie, z całym ogromnym posagiem zamurowano w południowo-zachodniej baszcie zamku. Wkrótce po tych wydarzeniach ród Tarłów wygasł i cała historia popadłaby w zapomnienie, gdyby nie lud wiejski, z pokolenia na pokolenie przekazujący ją sobie z ust do ust. Wielu także myślało o odnalezieniu skarbów, z którymi nieszczęsna panna została zamurowana. Skarbów tych poszukiwali w czasie okupacji Niemcy. Niszczyli przy tym wnętrza, zrywali tynki; nie mieli jednak dokładnych informacji i nie tam szukali gdzie należało. Bo oto, gdy podczas remontu zdejmowano tynk w komnacie przyległej do baszty północno- zachodniej, pod grubą warstwą zaprawy ukazała się tajemnicza wnęka dwumetrowej średnicy. Umieszczona była dokładnie na poziomie dawnej podłogi. Przebadano ją szczegółowo - była pusta. Po odkryciu tym jednak przypomniano sobie wydarzenia sprzed kilkunastu lat. Rok 1946. Czasy niespokojne. Na zamku mieścił się posterunek Milicji Obywatelskiej. Coraz szerzej jednak rozchodziły się słuchy, że nocami na zaniku straszy. Mimo zamkniętych drzwi, w komnatach wyje przeraźliwy wicher, szuflady biurek otwierają się same, rozlegają się dziwne jęki, pokrzykiwania. I oto pewnej nocy, pełniący samotnie służbę szeregowiec bez żadnej widocznej przyczyny wystrzelał w przeciwległe drzwi cały magazynek pepeszy. Indagowany przez przełożonych opowiadał, że zobaczył zjawę... Dziś ów były szeregowiec mieszka i pracuje na Śląsku. Pod żadnym pozorem nie chce wracać wspomnieniami do owej krytycznej nocy... Nieco więcej o tajemniczych zjawach dowiedzieć się można od jego kolegi z tamtych lat, mieszkającego w sąsiedztwie zamku. Nie zaprzecza on, iż sam był świadkiem zjawisk, których do dzisiaj nie potrafi wytłumaczyć. Słyszał wiec ów świszczący mimo zamkniętych drzwi wiatr, widział na własne oczy otwierającą się szufladę biurka. Co więcej, widział także samą zjawę: był to niewielkiego wzrostu mężczyzna, w stroju, który - jak to określił narrator - zobaczyć dziś można tylko w telewizji. Wolno przeszedł przez pokój i znikł. Działo się to wszystko tak szybko, że nie zdążył zareagować. Nie wyklucza, że gdyby zjawisko to trwało dłużej, zachować by się mógł tak samo jak wyśmiany przez kolegów szeregowiec. Czyżby wiec widmo nieszczęsnego kochanka pojawiało się nawet tym, którzy w duchy nie wierzą? Zamek leży na równinie, o niecałe 700 metrów od drogi E 22 (na odcinku Kraków- Tarnów), zasłonięty drzewami. Naprzeciw zamku przystanek PKS Dębno, gdzie zatrzymują się też autobusy pospieszne. W przyszłości w samym zamku mieścić się będzie kilka pokoi gościnnych. Nie opodal zamku, połączony z nim ponoć podziemnym lochem, wznosi się wart zwiedzenia gotycki kościół z 1500 roku. Niedawno archeolodzy odkryli tu stare lochy, będące, być może, początkiem owego podziemnego korytarza. Dojazd autobusami PKS z Tarnowa lub Krakowa (przystanek Dębno). Przenocować można w Tarnowie, w Domu Wycieczkowym PTTK “Pod Murami” kat. III, przy ulicy Żydowskiej 16, tel. 22-20 lub w hotelach: “Polonia” kat. II, przy ulicy Wałowej 21, tel. 33-36 i 58-41 oraz “Tarnovia” kat. I, przy ulicy Kościuszki 10, tel. 26-71. Fantomy z Pieskowej Skały Pieskowa Skała to jeden z najpiękniejszych i najbardziej malowniczo położonych zamków polskich. Zbudowany na stromej wapiennej skale, bronił niegdyś od północy wejścia do Doliny Ojcowskiej. Opisywany w listach, pamiętnikach, wymieniany w dawnych bedekerach, ulubiony temat malarzy. Zachwycał się nim siedemnastowieczny poeta Wespazjan Kochowski, w kunsztownych rymach opiewał Franciszek Karpiński, “zachwycającym oko” znalazła go Klementyna z Tańskich Hoffmanowa. Ta renesansowa rezydencja, o której niegdyś mawiano, że “z Wawelem Zygmuntów równać się może”, mieści w swych murach muzeum, tłumnie odwiedzane przez turystów niemal z całego świata. Ale - gdyby ktoś pozostał na zamku w noc ciemną, gdy ciężka żelazna brama zamknie się już za ostatnim zwiedzającym, miałby sposobność przeżycia silnych wrażeń: podobno bowiem od niepamiętnych czasów w dawnej siedzibie Szafrańców mają miejsce niezwykłe zjawiska. Chętnie opowiadają o nich mieszkańcy okolicznych wsi, dodając, że i dziś jeszcze niewielu śmiałków odważyłoby się po zapadnięciu nocy wejść na zamkowy dziedziniec. O zjawach nawiedzających zamek w Pieskowej Skale wspomina także Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, pisząc: W legendzie która osnuła te wyniośle mury trwają nadal dni świetności i chwały... Ponoć nocami zobaczyć można, jak na zamkową górę wjeżdżają zakute w żelazo hufce. Tętni zwodzony most... zda się wjechali już w bramę. Obudzona hałasem służba wybiega na dziedziniec... Ale nie widać nic - wokół cisza - noc - rycerze rozwiali się we mgle (...)* [przyp.: Klementyna z Tańskich Hoffmanowa: Pamiętnik, t. l, s. 89. Paryż 1848] Można by tę historię złożyć na karb wyobraźni sławnej pisarki, gorliwej czytelniczki modnych w jej epoce powieści gotyckich. Ale sięgnijmy dalej. Na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku Pieskową Skałę, będącą wówczas własnością rodziny Mieroszewskich, odwiedził Johann Caspar von Friedrichsberg, profesor nauk przyrodniczych uniwersytetu w Getyndze, żywo interesujący się magnetyzmem, hipnozą i - jak napisał w przedmowie do swej książki Świat zjawisk nadzmysłowych: (...) niewytłumaczalnymi zjawiskami wzrokowymi i akustycznymi nazywanymi przez ignorantów siłą nieczystą, upiorami czy duchami* [przyp.: Johann Caspar von Friedrichsberg: Świat zjawisk nadzmysłowych, s. 8. Lipsk 1878]. Pobyt w Piaskowej Skale dostarczyć miał mu nowych obserwacji - tym ciekawszych, że dokonywanych osobiście. Któregoś wieczoru, przed udaniem się na spoczynek, profesor Friedrichsberg przechadzał się po zewnętrznym dziedzińcu. Do północy brakowało jeszcze dwóch godzin: Naraz (...) spostrzegłem, że od strony murów nadchodzi wysoka postać, odziana jakby w fałdzistą, czarną opończę z kapturem (dziś nikt już nie nosi takich strojów) - i szybkim krokiem zmierza w kierunku głównej bramy. Zaciekawiony poszedłem za dziwnym przybyszem, który wyprzedzał mnie zaledwie o kilka kroków. Nagle postać zniknęła - nad bramą widniały dwie latarnie, księżyc świecił jasno i niemożliwym było, aby ktoś niepostrzeżenie wyszedł z zamku czy ukrył się w załomach muru. Na drugi dzień opowiedziałem grafowi Mieroszewskiemu o nocnym spotkaniu - nie był specjalnie zdziwiony i twierdził, że tajemniczym nieznajomym mógł być jeden z dawnych właścicieli zamku, który przed laty wyrokiem królewskim położył głowę pod topór kata. Odtąd widywano go często w zamkowych salach czy na dziedzińcu (...)** [przyp.: ** Tamże: s. 49]. W pierwszych latach XX wieku niszczejący zamek nabyła spółka akcyjna, urządzając tam pensjonat. Do czasów pierwszej wojny światowej Pieskowa Skała była modnym letniskiem. Ci, którzy spędzali wakacje w zamku, wspominają piękne spacery w malowniczych wąwozach, smaczną kuchnię i... tajemnicze hałasy zakłócające niejednokrotnie nocną ciszę... Sędziwa mieszkanka Warszawy, która mieszkała w Pieskowej Skale 1912 roku wspomina, że niejednokrotnie budziły ją dziwne odgłosy - tak jakby ktoś z wielką siłą kuł kilofem ścianę, czasem znowu słychać było kroki w sąsiednich pomieszczeniach. Pamięta, że którejś nocy hałasy do- chodzące zza ściany: bieganie, przesuwanie mebli, stukoty i tym podobne, nie pozwoliły zasnąć całej rodzinie. Wreszcie około północy zdecydowała się zapukać do drzwi sąsiedniego pokoju. Po dłuższe) chwili na progu stanęła zaspana sąsiadka - okazało się, że od dwóch godzin spała, nie słysząc żadnych niepokojących odgłosów. Tego rodzaju przeżycia były udziałem wielu pensjonariuszy. Opowiadano, że późnym wieczorem spotkać można było na dziedzińcu mężczyznę w opończy, znikającego nagle i bez śladu. O niezwykłych zjawiskach mówią też współcześni mieszkańcy zamku - pracownicy Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu. Twierdzą co prawda, że większość tajemniczych hałasów ma swoje źródło w zdumiewającej wprost akustyce tej budowli: grube mury powtarzają zwielokrotnionym echem wszystkie dźwięki. Raz tylko przeżyli coś, co nazwać by można “historią z duchem”. Było to zimą 1972 roku, późnym popołudniem, zapadał już zmierzch. Jedna z pracownic siedziała wówczas z mężem, córką i zięciem w biurze muzeum (pierwsze piętro, obok sali akustycznej - przyp. aut.). Naraz usłyszeli, że ktoś ciężkim krokiem idzie przez dziedziniec, brzęcząc kluczami otwiera wewnętrzną bramę i kieruje się do komnat. Natychmiast zadzwonili do portierni. Portier twierdził, że z całą pewnością nikt nie wchodził do zamku... przeszukali więc we czwórkę wewnętrzny dziedziniec, sień i korytarze. Pomimo że zakładane na noc plomby na drzwiach muzeum były nienaruszone, kazali je zerwać i dla pewności obeszli sale muzealne, zaglądając we wszystkie kąty. Ku swemu zdumieniu nie spotkali nikogo. O swoich przeżyciach, związanych z niewytłumaczalnymi zjawiskami mającymi miejsce w zamku, opowiedział nam też inny pracownik muzeum. Zdarzyło się to pewnej lipcowej nocy. Pełnił wówczas nocny dyżur przy bramie. Zbierało się na burzę, więc postanowił sprawdzić czy wszystkie okna zamku są zamknięte. Schodząc z pierwszego piętra ujrzał niespodzianie w sieni akustycznej klęczącą twarzą do ściany skuloną postać, okrytą jakby długim, ciemnym płaszczem czy welonem. Widział ją wyraźnie, bo sień i korytarze oświetlone były światłem elektrycznym. Chciał podejść bliżej, ale wówczas ogarnął go lęk i szybko wrócił do portierni. W jakiś czas potem nocował w pokoju gościnnym, mieszczącym się wówczas na pierwszym piętrze. Tak się złożyło, że miał przy sobie wilczura o imieniu Irma - psa bardzo ostrego i odważnego. Około godziny 23 położył się i zgasił światło. Już usypiał, kiedy usłyszał skowyt psa. Zapalił lampę: Irma ze zjeżoną sierścią czołgała się w kierunku tapczanu. Wyciągnął rękę aby ją uspokoić i wtedy rozległ się łoskot tak straszny, jakby runęły belkowane dębowe stropy. Odruchowo schylił głowę i zamknął oczy. Kiedy minął pierwszy szok stwierdził, że wszystko w pokoju jest w najzupełniejszym porządku, z sufitu nie spadł nawet kawałek tynku. Wszędzie było cicho i ciemno. Po chwili łoskot powtórzył się, ale jakby w sąsiednim pokoju. Źródła opowieści o tych dziwnych zjawiskach można by szukać w historii zamku i jego mieszkańców. Wiadomo, że od roku 1377 Pieskowa Skała należała do rodziny Szafrańców, która dzięki łaskawości czterech władców Polski: Ludwika Węgierskiego, Władysława Jagiełły, Kazimierza Jagiellończyka i Zygmunta Starego, doszła do wielkiego znaczenia i ogromnego majątku. Jeden z Szafrańców, Hieronim, ożeniony z Katarzyną Telniczanką, długoletnią faworytą Zygmunta Starego, rozbudował dawny kasztel, zamieniając go w jedną z najpiękniejszych renesansowych rezydencji w środkowej Europie. Prace, mające na celu uczynienie z Pieskowej Skały zamku “równającego się z Wawelem Zygmuntów”, trwały długo i zakończył je dopiero w 1587 roku Stanisław Szafraniec - będący jedną z wybitniejszych postaci doby polskiego renesansu. Człowiek światły, wychowanek zagranicznych uniwersytetów, skłaniał się ku ideologii reformacji: popierał działalność Arian, otaczał opieką pisarzy i ludzi nauki, łożył na nowo powstałe szkoły ariańskie i kalwińskie zbory. W zamku w Pieskowej Skale posiadał bogaty - jak na polskie warunki - zbiór dziel sztuki włoskiej i niderlandzkiej. Założył też w swej posiadłości piękny renesansowy wirydarz, w którym rosły sprowadzone z południa rośliny i krzewy ozdobne. Aż trudno uwierzyć, że bliskim krewnym tego wytwornego mecenasa nauki i sztuki był Krzysztof Szafraniec - warchol i pieniacz, występujący przeciwko królewskiej władzy, który w roku 1580 został ścięty na Rynku krakowskim z wyroku Stefana Batorego. Pomimo że pochodził z jednego z najmożniejszych polskich rodów, pochowano go - co odnotował skrupulatnie kronikarz - jeszcze tego samego dnia wieczorem, bez śpiewów żałobnych, pochodni i orszaku mnichów, w prostej trumnie, w podziemiach kościoła Dominikanów, niedaleko miejsca kaźni. O nim to właśnie mówią zamkowe opowieści, że jako upiór powraca nocami do swej posiadłości. Mijały lata. Pieskowa Skała zmieniała wielokrotnie właścicieli. Po Szafrańcach zamkiem władali Zebrzydowscy. Jeden z nich - Michał - w przededniu szwedzkiego najazdu ufortyfikował siedzibę według zasad ówczesnej architektury obronnej. Dzięki temu zamek odpierał długo ataki wojsk szwedzkich, zdobyto go dopiero w roku 1655. W czasie powstania styczniowego w Pieskowej Skałę kwaterował oddział powstańczy dowodzony przez Mariana Langiewicza. Zaskoczeni przez wojska rosyjskie Polacy wycofali się w kierunku miasteczka Skała, gdzie ponieśli klęskę w starciu z liczniejszym i lepiej uzbrojonym nieprzyjacielem. Wśród poległych po stronie polskiej był Rosjanin, kapitan Andrzej Potiebnia, przeciwnik caratu, który na wieść o wybuchu powstania przyłączył się do walczących o wolność. Spoczywa on - wraz z 64 towarzyszami poległymi w walkach w dolinie Prądnika - w mogile u stóp zamkowej góry. Wkrótce po upadku powstania zamek spłonął; odbudowany pod koniec XIX wieku, na początku XX wieku przeszedł na własność Spółki Akcyjnej “Pieskowa Skała” i do wybuchu ostatniej wojny pełnił funkcję hotelu-pensjonatu. Pod koniec lat pięćdziesiątych odrestaurowano go ponownie, czyniąc Pieskową Skałę siedzibą Oddziału Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu. W muzealnych salach czynna jest stała ekspozycja wnętrz mieszkalnych od XIV do połowy XIX wieku, bogata galeria malarstwa angielskiego oraz wystawa poświęcona historii zamku i czasom powstania styczniowego. Muzeum czynne jest codziennie oprócz poniedziałków i dni poświątecznych. Polecamy gorąco Pieskową Skałę miłośnikom starych zamków, pięknych krajobrazów i mocnych wrażeń. Z Pieskową Skałą łączą Kraków i Katowice linie autobusowe PKS. W zamku znajduje się również kawiarnia i restauracja specjalizująca się w daniach kuchni polskiej - radzimy zamówić lokalne przysmaki: płonącego pstrąga, zrazy po polsku, a na deser delicje Szafrańca. Bardzo chwalą sobie kuchnię w Pieskowej Skale biesiadnicy w czasie renesansowych uczt, które odbywają się na zamku co dwa tygodnie (organizowane przez krakowski Wawel - Tourist). Jeśli chcielibyście połączyć zwiedzanie zamku z wzięciem udziału w tej pięknej imprezie, radzimy skontaktować się z Wawel-Touristem na kilka tygodni przed datą uczty (odbywają się one zwykle w drugi i czwarty piątek miesiąca w godzinach wieczornych), gdyż biesiady na zamku cieszą się wielkim powodzeniem i prawie zawsze jest więcej chętnych niż miejsc przy stylowych, dębowych stołach. Nocleg można znaleźć w oddalonym o 3 kilometry od Pieskowej Skały Ojcowie, w schronisku młodzieżowym, mieszczącym się w szkole podstawowej, tel. 17, lub w Domu Wycieczkowym “Zosia” przy ulicy Złota Góra 4, tel. 8. Czarna Księżniczka z Szamotuł Stare wielkopolskie miasteczko Szamotuły słynie z trzech rzeczy. Tutaj napisany został pierwszy, zachowany do dziś, list miłosny po polsku. Z początkiem XV stulecia nieznany nadawca pisał do swej miłej: (...) Wiedz moja najmilsza panno, iże, akolisiem ja od ciebie daleko, a wszakoż nie byla ani nie będzie nad cie jina miła, jeno ty sama panno milejsza ma (...). Koło kolegiaty rosną trzy, najokazalsze bodaj w Polsce, wiązy o siedmiometrowym obwodzie: Wiąz Marysieńki, Sobieskiego i Roku 1683. W miejscowym parku wreszcie, przy ulicy Świerczewskiego, wznosi się ceglana wieża, zwana Basztą Czarnej Księżniczki lub Basztą Halszki, jedyna pozostałość potężnego niegdyś zamku Nałęczów-Szamotulskich. W roku 1513 zamek jako wiano Katarzyny Szamotulskiej przechodzi na własność Łukasza Górki i on to właśnie w roku 1518 wznieść każe ową budowlę, stanowiącą obronna wieżą mieszkalną. Właśnie nie opodal tej baszty nocami pojawia się widmo młodej kobiety w czerni. Relację ze spotkania z Czarną Księżniczką usłyszeliśmy od jednego z najstarszych mieszkańców Szamotuł, pana Piotra B., który wkrótce po zakończeniu działań wojennych wyprawił się do Poznania i około jedenastej wieczór wracał do domu. Droga wypadła mu koło baszty. Świecił księżyc i w jego świetle wyraźnie ujrzał postać kobiecą, w czarnej, żałobnej sukni, idącą powoli w stronę sadzawki. Zdziwiło go to, bo nie były to czasy, kiedy kobiety same przechadzały się po parku, tym bardziej, że owa pani wyglądała na osobę młodą i wyraźnie nie spieszyła się nigdzie. Zainteresowany przystanął, ale w tym momencie księżyc zaszedł za chmurę, a gdy znów się wynurzył nie było już widać nikogo. Gdy wrócił do domu opowiedział o tym zdarzeniu żonie, która wcale się nie zdziwiła, tylko pełna emocji powiedziała, że to musiała być owa słynna Halszka, o której w dzieciństwie słyszała. Matka i babka małżonki pana Piotra wielokrotnie widywały zjawę, najczęściej właśnie jesienią, krążącą wokół baszty. Opowiadały także o dobiegających z baszty westchnieniach i jękach. W Szamotułach można usłyszeć różne wersje opowieści o Czarnej Księżniczce. Powiadają, iż była to młoda dziewczyna, która pokochała pazia. Rozgniewany ojciec kazał zakryć jej twarz żelazną maską i zamknąć w zachowanej do dziś wieży, gdzie po czternastu latach dokonała żywota. Inni mówią, iż nie była to panna lecz niewierna żona i okrutna kara spotkała ją za zdradę małżeńską. W każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. W opowieściach o Czarnej Księżniczce nie jest to nawet ziarno, lecz cały korzec. Historia Halszki z Ostroga - takie bowiem nazwisko nosiła owa nieszczęsna dama, której widmo ukazuje się nocami wokół baszty - obfituje w tak niezwykłe wydarzenia, tak pełna jest tragicznych, niesamowitych wypadków, iż legendy nie mogą się z nią równać. Spróbujmy ją tu zrelacjonować, opierając się na zachowanych źródłach historycznych, przede wszystkim na nieocenionych Dziejach w koronie polskiej Łukasza Górnickiego i Bezkrólewia ksiąg ośmiorga Świętosława Orzelskiego. W końcu listopada roku 1539 księżna Beata (Bieta) Kościelecka-Ostrogska, nota bene naturalna córka króla Zygmunta Starego, powiła na zamku w Ostrogu dziecię płci żeńskiej, któremu na chrzcie dano imiona Elżbieta Katarzyna, a zwano je Halszką. Po śmierci ojca, księcia Ilji Ostrogskiego, opiekę nad dziewczynką objął jej wuj, książę Wasyl Konstanty Sanguszko. Jedynaczka była dziedziczką bajecznych dóbr, rozległej szych niż niejedno udzielne księstwo w ościennych krajach, natura nie poskąpiła jej urody, nic więc dziwnego, że o jej rękę ubiegały się całe zastępy konkurentów. Był wśród nich także bratanek opiekuna panny, młody Dymitr Sanguszko. Podobno panna i jej matka dały mu obietnicę, z której później chciały się wycofać. Młody kniaź nie zamierzał jednak rezygnować. Wraz ze swym stryjem, formalnym opiekunem sieroty, na czele osiemdziesięciu Kozaków najechał zamek w Ostrogu i po krótkiej potyczce stanął przed swą narzeczoną. Zawezwany naprędce ksiądz związał młodym ręce stułą. Świadkiem był książę Wasyl. Działo się to 6 września 1553 roku. Księżna Beata nie zamierzała jednak pogodzić się z faktem dokonanym. Zaniosła skargę przed króla, a ten za raptus puellae skazał Dymitra na śmierć i infamię. Młodzi uszli do Czech. Jednak inny konkurent do ręki Halszki - Marcin Zborowski - dopadł ich tam na czele swych ludzi. Dymitr zginął, Halszkę, mającą wówczas czternaście lat, przywieziono do Polski. Zborowski ujęty jednak został przez ludzi cesarskich - pogwałcił bowiem suwerenność państwa Habsburgów - i osadzony w więzieniu. Gdy po osobistej interwencji króla wrócił na koniec do Polski, było już za późno. Król sam postanowił rozporządzić ręką młodziutkiej wdowy. Przeznaczył ją za żonę wojewodzie poznańskiemu, panu na Szamotułach, Łukaszowi Górce. Na warszawskim zamku odbyło się huczne wesele. Matka i córka były zrozpaczone. Pan młody starszy od żony o lat kilkadziesiąt, szpetny, zdawał się bardziej dbać o dobra na Ukrainie niż o młodą żonę. Małżeństwo jednak zostało zawarte. Halszka i jej matka za wstawiennictwem królowej Bony uzyskały to jedynie, iż pod pretekstem braku doświadczenia małżeńskiego, młodziutka małżonka przez rok jeszcze pozostać miała na dworze królowej. Był to jednak sprytny wybieg. Gdy tylko Łukasz Górka powrócił do swych Szamotuł, matka i córka opuściły dwór królowej i uszły do Lwowa, by tam skryć się w jednym z klasztorów. Gdy umówiony termin minął, wojewoda począł dopominać się o przyjazd małżonki. Interweniował nawet u króla. Ale obie zamknięte w klasztorze kobiety pozostały nieczułe nawet na słowa monarchy. Rozgniewany król rozkazał oddać żonę mężowi, choćby siłą. Rozkaz wykonać miał starosta lwowski, Piotr Barży. Halszka i jej matka zdecydowane były bronić się do ostatka. Doszło do oblężenia klasztoru. Chcąc uniknąć rozlewu krwi starosta posłużył się fortelem - odciął oblężonym dopływ wody. Ale księżna Beata także nie próżnowała. Porozumiała się z Symeonem Olelkowiczem, księciem słuckim, który w przebraniu, w stroju żebraka przedostał się do klasztoru. Pod pretekstem, że małżeństwo Halszki z Łukaszem Górką nie zostało skonsumowane, ksiądz szybko udzielił młodym ślubu... Działo się to w roku 1559, a zatem niespełna dwudziestoletnia Halszka po raz trzeci zawarła związek małżeński. Ponieważ jednak całą sprawą interesował się król, afera nabrała charakteru politycznego. Nie były to jeszcze czasy, gdy pan Łaszcz, podszywać sobie mógł delię wyrokami królewskich trybunałów. Książę Symeon został zabity, Halszka pod eskortą przewieziona do zamku w Szamotułach. I tu rozpoczyna się najsmutniejsza część historii. Mściwy, zazdrosny mąż postanowił zamknąć młodziutką żonę na resztę jej życia samotnie w baszcie zaniku. Podobno za karę założył jej także na twarz żelazną maskę. Czternaście lat, do czasu śmierci starego męża, spędziła Halszka samotnie w zachowanej do dziś potężnej, gotyckiej baszcie z czerwonej cegły. Raz dziennie tylko, podziemnym korytarzem, chodzić mogła do pobliskiej kolegiaty, by klęcząc w małej, zamkniętej kratą niszy, wysłuchać mszy świętej. Z więzienia wyzwoliła ją dopiero śmierć męża. Przeżyte nieszczęścia i czternastoletnia niewola sprawiły, iż opuściła basztę wpółobłąkana. Zmarła w niewiele lat później i pochowana została w rodzinnym Ostrogu. Cień jej jednak pojawia się podobno tam, gdzie w zamknięciu spędziła długich czternaście lat. Szamotuły leżą w województwie poznańskim, przy linii kolejowej Poznań - Szczecin, w odległości 35 kilometrów od stolicy województwa. Łączy je również z Poznaniem linia autobusowa PKS. W Szamotułach czeka na przyjezdnych hotel “Śródmiejski” przy ulicy Dworcowej 7, tel. 209-61; schronisko młodzieżowe czynne od maja do września; kilka restauracji. Basztę, w której mieści się obecnie Muzeum Ziemi Szamotulskiej, otacza piękny, rozległy park. Z dawnego zespołu zamkowego prócz baszty zachował się późnogotycki budynek na Podzamczu oraz osiemnastowieczna oficyna, w których mieści się obecnie Technikum Rolnicze. Warto również zwiedzić samo miasto: rynek z empirową kamieniczką, barokowy kościół i klasztor Reformatów z XVI w. W gotyckiej farze z XV wieku zachowała się część renesansowego wyposażenia: obrazy “Hołd Trzech Króli", “Zdjęcie z krzyża" i “Św. Anna Samotrzecia”, ołtarz główny oraz nagrobek podskarbiego koronnego Jakuba Rokosowskiego, a także późnogotyckie stalle, gotycki krucyfiks na belce tęczowej oraz portrety trumienne i epitafia; liczne cenne dzielą sztuki wywieźli hitlerowcy. Rycerz w płomieniach Ze szczytu potężnej wieży lagowskiego zamku roztacza się widok niezwykłej doprawdy urody: otoczone ciemnym lasem wody jezior Lagowskiego i Trześniowskiego, a między nimi czerwone dachy i stare bramy rozsiadłej u stóp zamku osady. Piękno krajobrazu, spokój sennego miasteczka, wydają się tak przemożne, że myśl iż spokój ten cokolwiek mogłoby zakłócić zdaje się wręcz nieprawdopodobna. Jednak stare dokumenty z początków ubiegłego stulecia brzmią jednoznacznie. Jednoznaczne są także relacje starych mieszkańców Łagowa. We wzniesionym na przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami zamku miały miejsce zdarzenia niezwykłe i budzące grozę. Zanim jednak o tym opowiemy, cofnijmy się w przeszłość. Od czasów bitwy pod Cedynią, przez trzysta lat broniła Polska swej zachodniej granicy na Odrze. Nadeszły jednak czasy dzielnicowego rozbicia. Na książęcym stolcu w Legnicy zasiadł najstarszy syn Henryka Pobożnego - Bolesław, zwany Łysym, albo Rogatką. Ponura to postać. Niesyty uciech, wiarołomny, prowadzący bezustanne wojny ze swym bratem Henrykiem, dokonał Rogatka posunięcia, które na 700 lat kładzie się cieniem na dziejach naszego kraju. Oto w 1250 roku odsprzedał Ziemię Lubuską margrabiom brandenburskim. W tym czasie w Łagowie istniały już urządzenia obronne, gdyż dokument z roku 1299 wspomina Castrum Lagove. Dzieje jednak zamku, wzniesionego na przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami, rozpoczynają się w roku 1347, kiedy to Ludwik Brandenburski sprzedał Dom Łagowski wraz z rozległymi dobrami rycerskiemu zakonowi joannitów za sumę 400 srebrnych marek. Były to czasy, gdy głównym ośrodkiem zakonu, który powstał, podobnie jak i inne tego rodzaju bractwa rycerskie, w okresie wojen krzyżowych, była wyspa Rodos. Później dopiero, po otrzymaniu od cesarza Karola V Malty, joannici przybrali nazwę kawalerów maltańskich. Zgodnie z umową, zakonnicy zbudowali w Łagowie potężny zamek, który pod koniec XIV stulecia stał się siedzibą komandorii zakonu. Joannici władali Łagowem do 1812 roku, czyli do chwili kasacji zakonu. Zamek przebudowywano dwukrotnie: w XVII i XIX wieku. Po kasacji dobra przeszły na rzecz państwa pruskiego. Zapewne właśnie z ramienia władz państwowych, odwiedził Łagów dnia 16 marca 1820 roku starszy radca finansowy, prezydent Izby Skarbowej w Poznaniu, niejaki von Harlem. Nie była to jednak dla pana radcy szczęśliwa wyprawa. Nocując na zamku z 16 na 17 marca, a będąc w pełni przytomnym, ujrzał przy łożu zakonnego rycerza, stojącego w blasku czerwonych płomieni. Urzędnicy pruscy w ogóle, a już urzędnicy skarbowi w szczególności, nie należeli do ludzi skłonnych do fantazjowania. Jednak wrażenie musiało być tak przemożne, że już nazajutrz pan radca pisze na temat swej nocnej przygody obszerny raport i składa go na ręce dowódcy twierdzy Kostrzyn - generała Chrystiana von Massenbach. Pisze on w tym raporcie, że zjawa, którą ujrzał, do złudzenia przypominała postać rycerza wykutego na kamieniu nagrobnym, znajdującym się w zakrystii stojącego tuż obok zamku kościoła. Rycerz ów, to zmarły 9 lipca 1568 roku komandor łagowskiego zgromadzenia - Andrzej von Schlieben. O przygodzie inspektora von Harlema różne krążyły opowieści. Być może popadłaby ona w zapomnienie, gdyby nie fakt, iż w kilka lat po tych wydarzeniach gościł w Łagowie inny urzędnik pruski, inspektor Erdmann ze Słońska, i on także spotkał nocą niezwykłą zjawę. Po wyzwoleniu i powrocie do Macierzy zamek w Łagowie przechodził różne koleje losu. Wreszcie w 1963 roku rozpoczął się generalny remont. W 1972 roku zamek na nowo otworzył swe podwoje jako hotel. Gotycka, 35-metrowa wieża udostępniona została zwiedzającym. - Było to w połowie lipca 1976 roku - opowiada opiekujący się basztą pan Piotr J. - Nad Łagów nadciągnęła gwałtowna burza. Pracownica, która pełni dyżury na szczycie baszty, uciekła. Zostałem zupełnie sam. W pewnej chwili usłyszałem z góry baszty jakiś jękliwy głos. Ktoś żalił się w nieznanym mi języku, ale chyba było to po grecku. Poszedłem na górę. Przed żelaznymi drzwiami, tam gdzie przechodzi się z nowej klatki schodowej do wnętrza baszty, ujrzałem ogromną czarną postać, a wokół płomyki ognia. Nie mogłem się jej bliżej przyjrzeć, było bowiem bardzo ciemno. Burza tego wieczoru była wyjątkowo gwałtowna, wyraźnie jednak słyszałem ten jękliwy głos, który jak gdyby prosił o coś. Próbowałem się porozumieć po niemiecku, francusku, bez skutku. Z uderzeniem pioruna postać nagle znikła. I wtedy właśnie przypomniałem sobie o zachowanych dokumentach z ubiegłego stulecia, o których opowiadała mi żona, od lat działająca w Towarzystwie Przyjaciół Łagowa i zbierająca wszystko, co dotyczy dziejów zamku i miasteczka. Warto tu dodać, że o pojawiającej się w zamku zjawie rycerza opowiadali recepcjonistkom hotelu niektórzy goście; one jednak nie brały tych opowieści poważnie, nie wiedziały bowiem o wydarzeniach z ubiegłego stulecia. Co jednak ciekawe - łagowski Rycerz w Płomieniach pojawia się tylko wiosną i latem, a ukazuje się wyłącznie mężczyznom. Żadna kobieta, jak dotychczas, nie przeżyła na łagowskim zamku spotkania z pokutującym joannitą. Łagów dla poszukiwaczy duchów jest miejscem wyjątkowo dogodnym, ponieważ noc spędzić można w samym zamku, zaadaptowanym na hotel. Przepiękne położenie, lasy i jeziora, zachęcić powinny do przyjazdu nie tylko turystów żądnych sensacji, ale i tych, którzy chcieliby po prostu odpocząć lub uprawiać sporty wodne. W zamku mieści się 28 miejsc noclegowych w 14 pokojach (wśród nich sześć luksusowych apartamentów). Na miejscu kawiarnia, restauracja, w podziemiach zaś nocny barek. Adres: ulica Kościuszki 3. Gdyby miejsc w zamku zabrakło, przedsiębiorstwo “Lubtour” dysponuje także znakomitym ośrodkiem campingowym “Promyk”, gdzie rozbić można namiot, zamieszkać w hotelowym pawilonie bądź w domkach campingowych. Na miejscu kąpielisko oraz wypożyczalnia kajaków i łodzi. Adres: ulica Łazienkowa, tel. 30. Nocleg znaleźć można również w obozowisku campingowym PTTK, tel. 81, dysponującym 50 miejscami w domkach campingowych. W miasteczku są wreszcie liczne kwatery prywatne. W czerwcu Łagów obejmują w posiadanie filmowcy. Co roku organizowana jest tutaj impreza pod nazwą Lubuskie Lato Filmowe, będąca spotkaniem filmowców z całej Polski, połączonym z prezentacją najnowszych dzieł polskiej kinematografii. Do Łagowa dojechać można pociągiem z Poznania (z przesiadką w Toporowie), bądź autobusem PKS ze Świebodzina lub Zielonej Góry. Dla zmotoryzowanych na miejscu stacja benzynowa. Bielica z Krasiczyna Przepięknie nad Sanem położony, broniony czterema potężnymi basztami: Boską, Papieską, Królewską i Rycerską, otoczony rozłożystymi drzewami starego parku, zamek w Krasiczynie zwany bywa trzecią - obok Wawelu i Baranowa - perłą polskiej architektury renesansowej. Początek rodowej siedziby Krasickich to wzniesione przez Jakuba Krasickiego w połowie XV wieku obronne fortalitium. Budowę murowanego zamku, a właściwie pałacu, rozpoczął około roku 1580 kasztelan przeworski, Stanisław z Siecina Krasicki, według planów włoskiego architekta Galeazzo Appiani, a dokończył jego syn Marcin w latach 1606- 1614. Magnat całą gębą, chlubiący się otrzymanym właśnie od cesarza Fryderyka II hrabiowskim tytułem, przyozdobił Krasiczyn tak wspaniale, że przepychem przewyższył on rezydencje monarchów. To wówczas powstały wspaniałe, do dziś zachowane attyki, a także przepiękna sgraffitowa dekoracja elewacji wokół dziedzińca. O wyposażeniu zamkowych wnętrz opowiadano cuda. Oglądali je liczni goście, wśród nich koronowane głowy. Krasiczyn odwiedził Zygmunt III Waza, Władysław IV, Jan Kazimierz. W 1689 roku przeszedł Krasiczyn w ręce rodziny Tarłów, a w początku XVIII wieku splądrowany został i poważnie zniszczony przez wojska rosyjskie. W 1852 roku zamek, należący wówczas do Sapiehów, zniszczył ogromny pożar. Sapiehowie przywrócili mu dawną świetność, choć dokonane tu - zwłaszcza w okresie międzywojennym - przeróbki, z konserwatorskiego punktu widzenia nie były najszczęśliwsze. W rękach Sapiehów pozostał Krasiczyn do roku 1945. Właśnie wśród sapieżyńskie czasy pamiętających mieszkańców pobliskich wsi krążą opowieści o pojawiającej się na zamkowym dziedzińcu tajemniczej zjawie, którą zwą tu powszechnie Bielicą. Na własne oczy widział ją ponoć, mieszkający dziś w Oświęcimiu, dawny lokaj księcia. Pojawiała się ona w upalne noce lipcowe, w północno- zachodniej części dziedzińca, tuż u stóp wieży zwanej Zegarową. Podanie głosi, iż niegdyś z wieży tej skoczyć miała młoda dziewczyna, wolała bowiem wybrać śmierć niż ślub z niekochanym. W historycznych przekazach nie udało nam się natrafić na ślad owego wydarzenia, jednak pamiętać trzeba, że wiele dokumentów rodu Sapiehów spłonęło w czasie wielkiego pożaru krasiczyńskiego zamku, który wybuchnął w dniu ślubu Adama Sapiehy z Jadwigą z Sanguszków, 3 marca 1852 roku. Bielica nie pojawia się w Krasiczynie często. Są nawet ludzie, np. mieszkający dziś w Korytnikach za Sanem dawny koniuszy księcia Sapiehy, którzy wręcz wątpią w jej istnienie. Jednakże... Było to latem 1945 roku. Krasiczyński zamek znów jak za dawnych czasów pełnił funkcję warowni. W okolicy grasowały bandy UPA i okoliczna ludność uciekała z dobytkiem do Krasiczyna, by tu za grubymi, warownymi murami szukać schronienia. Stłoczeni ludzie koczowali w komnatach, po kilka rodzin w każdej. Murów strzegła zorganizowana naprędce ludowa milicja. Trzykrotnie ukraińscy nacjonaliści atakowali zamek i trzykrotnie ataki odparto. Banda spaliła jedynie pobliski browar, zamku jednak nie zdobyła. I wówczas to właśnie, wkrótce po zakończeniu jednego ze szturmów, u stóp Wieży Zegarowej na dziedzińcu zamkowym ukazała się Bielica. Widziało ją zbyt wiele osób jednocześnie, by w grę wchodzić tu mogło złudzenie czy halucynacja. Postać w bieli klęczała na schodach wiodących do wieży, wyraźnie widoczna w świetle księżyca. Gdy jednak kilku śmiałków chciało się do niej zbliżyć, zniknęła. Od tego też czasu nie pojawiła się nigdy. Miał ją wprawdzie widywać jeszcze dozorca zamku, jednak nie są to wiadomości pewne. Może wypłoszyła zjawę młodzież z mieszczącego się tu po wojnie Liceum Leśnego? Przed kilkunastu laty Liceum z zamku przeniesiono. Rozpoczęto prace konserwatorskie, których końca jednak nie widać. Być może, gdy prace zostaną zakończone, u stóp odnowionej wieży znów pokazywać się zacznie Bielica? Dawniej miasteczko, dziś wieś Krasiczyn leży w pobliżu Przemyśla. Dojazd dobrą drogą (od centrum miasta około 9 km); wyjazd z miasta ulicą Manifestu Lipcowego, potem Sanocką, w kierunku Birczy. Kursują tu autobusy PKS relacji Przemyśl-Sanok, a także autobus miejski z Przemyśla. Na miejscu sklep GS, restauracja “Turystyczna”, poczta; w lecie czynny ośrodek campingowy GS nad Sanem. Kursujący tutaj przez San prom pozwala na przeprawienie się (także samochodem) na drugi brzeg, do szosy łączącej Przemyśl z Dubieckiem. Zamek otacza piękny, założony w XIX wieku park o powierzchni 20 ha, w którym rosną m.in. tulipanowce, miłorzęby i magnolie. We wsi - kościół z 1760 roku fundowany przez Ludwikę z Mniszchów Potocką, o wnętrzu zniszczonym podczas ostatniej wojny. Smutna wdowa z Leska Lesko, pięknie położone na grzbiecie wzgórza u którego stóp wije się San, posiada kilka interesujących zabytków, wśród których najciekawszy chyba jest zamek. Zbudował go w pierwszej połowie XVI wieku na wysokim brzegu rzeki Piotr Kmita, wojewoda krakowski i marszałek wielki koronny, ówczesny właściciel tych ziem. Zamek i dobra przeszły w 1553 roku w ręce Stadnickich, a następnie Ossolińskich, Mniszchów i Krasickich. Kolejni właściciele przebudowywali obronny, gotycki zamek, nadając mu charakter rezydencji magnackiej. Podczas najazdu szwedzkiego w XVIII wieku zamek został spalony, popadł w ruinę i odbudowali go dopiero w latach 1835-1838 Krasiccy, w stylu klasycy stycznym, według projektów poety - Wincentego Pola. Zamek, zniszczony w czasie obu wojen światowych, odbudowany został przed kilkunastoma laty i dziś jest miejscem wypoczynku śląskich górników. W tej dawnej siedzibie magnackich rodów zjawia się ponoć od czasów Kmitów widmo młodej kobiety w czarnych szatach. Jest wysoka i szczupła, głowę ma okrytą wdowim welonem. Ciemna zasłona przesłania jej twarz. Widywano ją często wówczas, gdy zamek był własnością prywatną. Spotykała ją dworska służba w korytarzach gmachu i obok wznoszących się na stromej skarpie w pobliżu zamku ruin tak zwanej Czarnej Baszty, która nie została odbudowana po wielkim pożarze w 1704 roku. Według zapisków Anny Ponimirskiej, małopolskiej szlachcianki żyjącej na przełomie XVII i XVIII wieku, Czarna Pani zjawiła się w wieczór Trzech Króli 1702 roku, kiedy w zamku odbywał się bal. Postać w czerni przesunęła się przez rozbrzmiewające muzyką komnaty i weszła do sali, w której rozbawione towarzystwo ustawiało się właśnie do poloneza. Zdumieni goście rozstąpili się przed nią, orkiestra przestała grać, a choć wszystkie okna z powodu trzaskającego mrozu były zamknięte - zerwał się zimny wiatr i świece w kandelabrach pogasły. Dama we wdowich kirach przeszła przez salę i zniknęła w przeciwległych drzwiach. Wtedy obecnych ogarnęło przerażenie. Damy zaczęły mdleć, rozległy się wołania o pomoc. Nie stracił głowy tylko gospodarz, który krzyknął na odźwiernych, aby natychmiast zamknęli wejściową bramę i razem z kilkoma odważnymi ochotnikami spośród gości przeszukał dokładnie wszystkie korytarze i komnaty - nikogo nie było. Wyszli na dziedziniec - świeżo spadły śnieg nie tknięty był ludzką stopą... Nauczyciel geografii w miejscowym liceum, znawca historii tych ziem, twierdzi, że wprawdzie wielokrotnie słyszał o zjawie, pojawiającej się w komnatach leskiego zamku, sam jednak nigdy się z nią nie spotkał. Opowiadał mu natomiast mieszkaniec Leska - z zawodu ślusarz - że przed wojną, gdy zamek należał do rodziny Krasickich, wezwano go żeby naprawił jakieś zepsute zamki w pokojach na pierwszym piętrze. Zajęty swoją pracą nie odwrócił się na odgłos skrzypienia otwieranych drzwi. Dopiero gdy ktoś podszedł i stanął za jego plecami, podniósł głowę. Zobaczył wysoką kobietę w długiej czarnej sukni; twarzy nie widział, bo była przesłonięta jakby czarną woalką. W pierwszej chwili wziął ją za kogoś z gości właścicieli zamku, dopiero kiedy nagle zniknęła, jakby rozwiewając się w powietrzu, zrozumiał że widział zamkową zjawę. Kim jest Czarna Pani? Legenda mówi, że błądziła po zamku już w czasach Kmitów. Podobno była żoną jednego z nich, a po przedwczesnej śmierci ukochanego męża, poległego w wojennej potrzebie, ślubowała dożywotnie wdowieństwo i ciężką żałobę. Smutna ta pani mieszkała co prawda w innej rezydencji Kmitów - w odległym o kilka kilometrów od Leska zamku Sobień, który łączyły ponoć z leskim kościołem i zamkiem podziemne przejścia. Kiedy w roku 1474 wojska Macieja Korwina, króla Węgier, pustoszyły tę połać kraju, zamek Sobień spłonął. W pożarze zginęła też nieszczęsna wdowa. Od tego czasu zaczęto ją widywać, snującą się po osmalonych płomieniem murach. Kiedy ród Kmitów przeniósł swą siedzibę do zamku w Lesku, Czarna Pani, czując się widocznie związana na wieczność z rodziną męża, zaczęła nawiedzać nową rezydencję rodu... Radzimy odwiedzić Lesko. Może uda się Warn spotkać tę najwierniejszą z żon. Pojawia się zwykle późnym wieczorem obok ruin Czarnej Baszty lub w salach na I piętrze W oczekiwaniu na nadejście nocy pospacerujcie po malowniczych i czystych uliczkach Leska, zwiedźcie zabytkowy kościół fundowany w 1539 roku przez Piotra Kmitę, przebudowany w 1760 roku, dawną synagogę z XVII wieku (obecnie Dom Kultury), obejrzyjcie stary dąb - pomnik przyrody (7 metrów obwodu1) przy ulicy Ossolińskich, przespacerujcie się po kirkucie (cmentarz żydowski), gdzie pod wiekowymi dębami szesnastowieczne nagrobki znaczą miejsce wiecznego spoczynku słynnych rabinów, uchodźców przed hiszpańską inkwizycją Popatrzcie na malowniczą okolicę z wysokiego brzegu Sanu. Do Leska dojechać można koleją lub autobusem PKS z Przemyśla, a nawet z tak odległych miast jak Kraków czy Warszawa. Istnieje tez stale połączenie autobusowe z pobliskim Sanokiem. W mieście czynny jest przez cały rok hotel “Domont” przy ulicy Bieszczadzkiej 4, tel. 80-81, a od maja do września - camping PT “Bieszczady” w Parku Miejskim, tel. 689 Jest tez kilka zakładów gastronomicznych, są dwie stacje benzynowe i parking strzeżony Mała Pani z Odrzykonia Wśród łagodnie falujących, lesistych wzgórz Pogórza Dynowskiego, na odnodze Królewskich Gór, nad wsią Odrzykoń wznoszą się ruiny jednej z najstarszych podkarpackich warowni - zaniku zwanego Kamieniec. Władysław Jagiełło podarował ten potężny, wzniesiony w połowie XIV wieku kasztel swojemu ulubionemu dworzaninowi Klemensowi z Moskorzewa Pilawicie, którego potomkowie przybrali potem nazwisko Kamienieccy. W XV i XVI wieku zamek był rozbudowywany, po śmierci ostatniego z Kamienieckich przeszedł w ręce Bonerów, a od XVI wieku stanowił wspólną własność trzech magnackich rodów: Bonerów, Firlejów i Skotnickich. W XVII wieku dwa rody wiodły zacięte spory o mur graniczny, zakończone szczęśliwie małżeństwem latorośli zwaśnionych stron (pozwy - echa tych wydarzeń - zachowane w archiwach sądowych, zainspirowały Aleksandra Fredrę do napisania Zemsty, a dzieje zamku są tematem Ducha zamczyska Seweryna Goszczyńskiego). Po kilkudziesięciu latach od dnia, w którym zamek rozbrzmiewał wrzawą weselnych gości i wiwatami na cześć młodej pary, czarna śmierć pustosząca kraj wyludniła Kamieniec. Żałobna chorągiew powiewająca na szczycie baszty nakazywała podróżnym omijać nawiedzony morem zamek. Odtąd Kamieniec podupadł, a kiedy huragan szalejący w 1796 roku zerwał dach, stał się ruiną. Zamkowe dziedzińce porosła trawa, a wśród rozsypujących się murów ukazywać się poczęła o zachodzie słońca drobna postać w długiej, zielonej sukni renesansowego kroju... Jak głosi legenda, to zjawa karliczki Kasi - dworki ostatniej wojewodziny Kamienieckiej - odwiedza te ruiny. Kustosz muzeum w Krośnie, znawca przeszłości tych ziem, który niegdyś prowadził przez lat kilka wykopaliska na terenie zamku, twierdził, że pomagający mu robotnicy często opowiadali, jakoby na murach i dziedzińcu dawnego górnego zamku pojawiała się Mała Pani, czasem słyszano też jej śmiech. Wielu mieszkańców Odrzykonia opowiada o tej zjawie. Niektórzy podobno widzieli ją sami. Widmo zjawiające się na murach płoszyło konie pasące się na łąkach pod zamkiem. Historia Małej Pani sięga czasów królowej Bony. Wówczas to we fraucymerze wojewodziny Barbary Kamienieckiej wychowywała się karliczka imieniem Katarzyna, podobno córka szlachcica z ziemi krośnieńskiej. Chociaż bardzo mała, odznaczała się “urodziwym obliczem i bystrym umysłem”, toteż wojewodzina często zabierała ją ze sobą, udając się na dwór królewski do Krakowa. Tam maleńka panna zwróciła uwagę królowej Bony. Na jej prośbę wojewodzina, która była opiekunką Kasi po śmierci jej rodziców, pozwoliła karliczce zostać na dworze. Po kilku latach Kasia poślubiła z woli królowej równie małego jak ona sama karła Kornelka. Tę miniaturową parkę królowa podarowała cesarzowi Hiszpanii Karolowi V, który z całej Europy sprowadzał na swój dwór maleńkich dworzan. Chociaż dobrze działo się Kasi na zamku w Granadzie, tęskniła bardzo za Polską i Odrzykoniem. Po kilku latach zmarła, zobowiązując męża, że - gdyby kiedyś wracał do kraju - zabierze trumnę z jej ciałem, aby pochować je w polskiej ziemi. Podobno wojewodzina Kamieniecka, z rzadka otrzymująca wieści z Hiszpanii, nie wiedziała o śmierci swej wychowanki. Pewnego wieczoru zobaczyła Kasię siedzącą na swym dawnym miejscu przed kominkiem w komnacie. Zdziwiona postąpiła ku niej kilka kroków, a wówczas zjawa zniknęła. Zamek w Odrzykoniu nawiedzają inne jeszcze widma. Otóż w czasach pierwszej wojny światowej w okolicach tych toczyły się zacięte walki. Zamkowe wzgórze przechodziło kilkakrotnie z rąk do rąk. Cofający się rosyjski pułk pochował na dziedzińcu swoich poległych. Po wojnie ich szczątki przewieziono na cmentarz wojskowy, ale wśród okolicznej ludności krążyć poczęły wieści o widywanych często postaciach żołnierzy, przechadzających się po murach zamku. Widma pojawiają się podobno na dziedzińcu górnego zamku, lub w pobliżu murów, zwykle zaraz po zachodzie słońca. Do Odrzykonia dojechać można z odległego o 20 km Krosna autobusem PKS. Niedaleko wsi znajdują się malownicze, porosłe lasem wzgórza i rezerwat skał o fantastycznych kształtach (ostańce) - “Prządki” - można go zwiedzić w drodze do Kamieńca. W Odrzykoniu nie ma możliwości noclegu - chyba że u miejscowych rolników; nie ma też zakładu gastronomicznego, dlatego radzimy przenocować w Krośnie, gdzie czynne są dwa hotele: “Polonia” przy ulicy Nowotki 18, tel. 205-79 i “Śródmiejski” przy Rynku 20, tel. 214- 30 oraz motel “Beskid” przy ulicy Lwowskiej 54, tel. 219-60. Upiorna beczka Słynąca z piwa i pięknych zabytków, dawna stolica żywieckiego państwa ma również swojego upiora. Jest nim urodzony imć pan Skrzyński herbu Łabędź, którego duch od pięciuset łat bez mała toczy dębową beczkę w podziemnym korytarzu, łączącym miejsce w którym stał ongiś zamek “Na Grójcu” z istniejącym dotychczas renesansowym zamkiem w Żywcu. Huk toczącej się w podziemiach beczki straszył nieraz w pochmurne jesienne noce spóźnionych przechodniów, idących starymi uliczkami Żywca. Wśród osób, które słyszały ów niewytłumaczalny, przejmujący lękiem odgłos, był pewien mieszkaniec Katowic. W listopadzie 1970 roku przechodził późnym wieczorem obok zamkowego parku. Naraz usłyszał odgłos, który przypominał daleki turkot. Początkowo wydawało mu się, że gdzieś w oddali toczy się po bruku wóz naładowany pustymi beczkami. Hałas narastał, przybliżał się, ale - co było bardzo dziwne - ulicą nie przejeżdżał w tym momencie żaden pojazd. Turysta przystanął i zaczął nasłuchiwać; łoskot zdawał się teraz dochodzić spod powierzchni ziemi, tuż pod jego stopami. Potem przycichł i słychać go było gdzieś z daleka, jakby spod zamku. Byłażby to więc owa beczka, do której przed laty z królewskiego rozkazu wsadzono pana Skrzyńskiego rycerza-rozbójnika? Urządzał on ze swego zamku na górze Grójec łupieskie wyprawy, grabiąc ciągnące do Czech i na Węgry karawany bogatych kupców, a nawet pańskie orszaki. Skargi na rozbój dotarły do króla. I pewnego dnia do Żywca przybył oddział zbrojny z rozkazem zburzenia i zrównania z ziemią zbójeckiego gniazda. Oblężenie trwało kilka tygodni, wreszcie Skrzyński i jego załoga poddali się. Herszta - po odczytaniu wyroku śmierci - wsadzono do nabijanej wewnątrz gwoździami beczki i zepchnięto z zamkowych murów. Taki był okrutny koniec rycerza-rozbójnika. Miasto Żywiec wraz z okolicą otrzymali w 1467 roku w wieczyste użytkowanie Komorowscy. Był to ród niezmiernie bogaty, posiadający większość swych majątków na Węgrzech. Dopiero gdy król Maciej Korwin zajął ich węgierskie włości, panowie Komorowscy uczynili Żywiec stolicą swych dóbr. W roku 1477 wznieśli tu zamek. Kilkadziesiąt lat później - około połowy XVI wieku - przebudowali gotycką warownię na piękną renesansową rezydencję. Pierwszym jej właścicielem był Jan Spytko Komorowski. Miał on czterech synów, pomiędzy których podzielił swe dobra. Żywiec otrzymał najmniej chyba udany z potomków tego uczonego humanisty - Mikołaj, który zapisał się w pamięci współczesnych jako wielki rozpustnik, utracjusz, pieniacz i hulaka. W ciągu czterdziestu lat panowania na Żywcu Mikołaj obciążył swoje dobra hipoteką, sięgającą zawrotnej sumy 600 tysięcy złotych polskich, tyle bowiem pochłonęły wystawne uczty, hulanki i pijatyki, codziennie nieomal odbywające się na zamku, a także - prywatne wojny, które niezadowolony z wyroków sądowych pan Mikołaj prowadził z własnym bratem Aleksandrem oraz z Mikołajem Zebrzydowskim, posiadaczem sąsiednich dóbr. Oblegany przez wierzycieli, wobec skandalu publicznej licytacji, Mikołaj Komorowski znalazł godne siebie wyjście: sprowadził do Żywca fałszerzy monet, by w podziemiach zamku podrabiali z pozłacanego mosiądzu talary i dukaty. Przestępstwo jednak rychło się wydało: jeden z domowników starosty-fałszerza przedłożył sądowi sakiewkę pełną fałszywych pieniędzy. Komorowskiemu groził sąd i straszna kara (według ówczesnych praw fałszerzy monet gotowano żywcem, zanurzając stopniowo we wrzącym oleju). Jednak i przed taką ewentualnością Komorowski potrafił się uchronić: przebrany za mnicha dotarł do sadowego skarbca, otworzył go wytrychem i w miejsce fałszywych talarów podłożył sakiewkę pełną pieniędzy ze stemplem królewskiej mennicy. Uratowało go to od procesu o fałszerstwo - ale nie od pretensji wierzycieli. Aby zaspokoić ich żądania Komorowski oddał swe dobra żonie Zygmunta III Wazy, królowej Konstancji, która zobowiązała się w zamian spłacić długi rozrzutnego magnata. Żywiecki zamek przechodził później różne koleje, kilkakrotnie zmieniając posiadaczy. Przebudowany w 1721 roku, przez pewien czas należał do Wielopolskich. W XIX wieku objęli go w swoje posiadanie Habsburgowie. Obecnie w gmachu tym mieszczą się instytucje kulturalne Żywca. W pobliżu zamku stoi klasycystyczny pałac z XIX wieku, otoczony pięknym parkiem. Warto również zwiedzić kościół parafialny z XV wieku, fundowany przez Komorowskich, pierwotnie gotycki, wielokrotnie przebudowywany, o barokowym wystroju wnętrza. Dojazd do Żywca autobusami PKS, względnie pociągami z Katowic, Krakowa lub Bielska-Białej. Nocleg można zamówić w Domu Wycieczkowym “Polonia” przy ul. Kościuszki 42. Wy żywienie w którejś z miejscowych restauracji lub kawiarni. Dla zmotoryzowanych turystów czynne są trzy stacje benzynowe i dwa parkingi strzeżone. Opowieści z Rydzyny Nie chcąc być poddanym luksemburskiej dynastii, władającej z początkiem XV wieku Śląskiem, komes Jan z Czernicy, wywodzący się z możnej rodziny Werbenów, przeniósł swą siedzibę do niedalekiej, lecz leżącej już w granicach Wielkopolski Rydzyny. Dobra te otrzymał prawdopodobnie z nadania króla Władysława Jagiełły, którego był ulubieńcem i wiernym poplecznikiem. Joannes de Ridzyna - nasz drogi i wierny - jak określały go królewskie przywileje, wzniósł na kępie wśród mokradeł warowny rycerski zamek. Przez prawie dwieście lat budowla ta pozostawała we władaniu Rydzyńskich, lecz około roku 1650, gdy niezmiernie rozdrobnione dziedzictwo po przyjacielu Jagiełły nie pozwalało jego potomkom na utrzymanie wielkiego zamczyska, kupił je Rafał Leszczyński, wojewoda poznański i przedstawiciel najmożniejszego magnackiego rodu w Wielkopolsce. Początkowo Rydzyna pełniła rolę letniej rezydencji, ale gdy w roku 1656 w wielkim pożarze zgorzał zamek Leszczyńskich w pobliskim Lesznie, tu przeniesiono rodową siedzibę. Pamiętający Jagiełłowe czasy gmach gruntownie przebudowano w latach 1685-1695 w stylu barokowym, według projektu sławnego architekta Józefa Szymona Belottiego. W kilka lat potem, sprowadzony aż z Rzymu Pompeo Ferrari, wziąwszy honorarium w wysokości tysiąca złotych polskich, wzniósł wspaniałą nową bramę i zaprojektował park widokowy. Następny po Leszczyńskich właściciel Rydzyny, niezmiernie bogaty książę Aleksander Józef Sułkowski (rzekomo naturalny syn Augusta II), minister pełnomocny króla saskiego, uczyniwszy pałac i miasteczko centrum swych ogromnych latyfundiów, dobudował doń boczne oficyny dla licznej rzeszy oficjalistów i służby, kazał powiększyć park i wytyczyć okazały dziedziniec honorowy. Wielokrotnie rozbudowywana rezydencja magnacka pozostawała w rękach potomków ministra-krezusa aż do roku 1909, kiedy to - po bezpotomnej śmierci ostatniego ordynata - została wraz z majątkiem przekazana władzom oświatowym na cele kształcenia niezamożnej młodzieży męskiej. W latach międzywojennych mieściło się tu męskie gimnazjum, słynne w całej Polsce z’ nowoczesnych metod pedagogicznych i wysokiego poziomu nauczania. W czasie II wojny światowej pałac podzielił los wielu polskich zabytków: spalony w początku 1945 roku, przez lat kilka straszył pustymi oczodołami okien i poczerniałymi murami. Od roku 1950 do 1965 trwała odbudowa, a w 1969 roku przejęło go Stowarzyszenie Inżynierów i Mechaników Polskich; w roku 1972 rozpoczęto prace nad rekonstrukcją wnętrz tej wspaniałej rezydencji, gdzie w przeszłości mieścić się będzie Ośrodek Szkoleniowy i Dom Pracy Twórczej Stowarzyszenia. Posługując się dawnymi litografiami, rycinami i opisami zamkowych wnętrz, poddając pieczołowitym zabiegom konserwatorskim ocalałe detale, budowniczowie i dekoratorzy przywracają Rydzynie dawną świetność. Odbudowane według dawnych wzorów sale i komnaty będą oczywiście przystosowane do wymogów nowoczesnego ośrodka pracy twórczej. W odtworzonych w barokowym i rokokowym stylu wnętrzach, instaluje się bezprzewodowe urządzenia umożliwiające jednoczesne tłumaczenie na cztery języki, kabiny projekcyjne, kamery telewizyjne itp. Zespół urządzeń rekreacyjnych i piękny park sprawią, że Rydzyna będzie również uroczym miejscem wypoczynku. A nocami, być może, do odnowionej siedziby Rydzyńskich, Leszczyńskich i Sułkowskich, zawita znów Biała Dama, o której opowieści trafiły nawet na karty dziewiętnastowiecznych bedekerów. Autor przewodnika po polskich zabytkach, napoleoński żołnierz i literat, Amilkar Kosiński, pisze o widmowej mieszkance pałacu: W zamku książąt Sułkowskich w Rydzynie, raz do roku w noc z pierwszego na drugiego listopada pojawia się zjawa młodej kobiety w bieli. Cicho przesuwa się przez ciemne korytarze i uśpione komnaty i wchodzi do zamkowej kaplicy. Jakoż daje się słyszeć dźwięk dzwoneczka i z przeciwległych drzwi wychodzi kościotrup w żałobnym ornacie, przy nim dwóch ministrantów w ciemnych pelerynkach. Ksiądz-upiór w asyście równie straszliwych ministrantów odprawia mszę, której słucha klęcząca dama. Gdy odchodzi od ołtarza, dama zrywa się z klęczek i podbiega do niego wyciągając błagalnie ręce, a on odtrąca ją mówiąc, że czas jej pokuty jeszcze się nie skończył. Wybija na zamkowym zegarze godzina pierwsza i wszystko znika. A inny, współczesny mu autor pamiętników - Kajetan Koźmian wspominał, że w zamku rydzyńskim jest pokój, w którym nikt nie odważy się spędzić nocy, gdyż (...) słychać jakby daleki brzęk łańcuchów, jęki jakieś i żałosne westchnienia. Zofia Starowieyska-Morstinowa, w ciekawym felietonie poświęconym Rydzynie i jej właścicielom Sułkowskim, tak oto pisała o zamkowym duchu: Wielu widziało ją (białą damę) na własne oczy, spacerującą po korytarzach pałacu. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa takich, którzy białą damę spotykali, znałam i takich, którzy na jej widok przez okno pałacu w noc ciemną uciekali (...) W latach powojennych, gdy pałac stał w ruinie, nikt nie widywał jego widmowej mieszkanki - może dlatego, że nocą nie odwiedzano opuszczonego gmachu. A swoją drogą ciekawe, czy rydzyńskie widmo ukaże się kiedyś zdumionym oczom ludzi tak trzeźwo patrzących na świat, jak członkowie Stowarzyszenia Inżynierów i Mechaników Polskich? Warto wybrać się do Rydzyny wiosną, gdy zamkowy park przystroi się w zieleń i kwiaty. Dodatkową atrakcją dla zwiedzających zamek jest muzeum, w którym zgromadzono wiele eksponatów i pamiątek związanych z przeszłością zamku i osobami jego kolejnych posiadaczy. Warto również zwiedzić samo miasto o starej, zabytkowej zabudowie z okresu późnego baroku: rynek z ratuszem z 1752 roku, domkami z połowy XVIII wieku i kamienną figurą z 1760 roku; kościół parafialny oraz kościół poewangelicki z XVIII wieku. Rydzyna leży przy linii kolejowej prowadzącej z Wrocławia do Poznania. Dojechać tam również można autobusem PKS z Poznania i Wrocławia. W Rydzynie znajduje się kilka zakładów gastronomicznych. Nocleg natomiast znaleźć można w odległym o kilka kilometrów Lesznie, gdzie są trzy hotele: “Leszno” przy ulicy Słowiańskiej 11, tel. 20-22-17 i 18, “Centralny” przy ulicy Słowiańskiej 30, tel. 20-21-00 i 20-40-70 oraz “Dworcowy” przy ulicy Słowiańskiej 50, tel. 20-22-15. Zjawy z Baranowa Na pięćdziesiątym szóstym kilometrze szosy Dębica-Sandomierz, w wielkoprzemysłowym pejzażu, na którym piętno wycisnęła odkryta tu po ostatniej wojnie siarka, w pobliżu niewielkiego, dwa tysiące mieszkańców liczącego miasteczka Baranów Sandomierski, wznosi się znakomicie zachowany zamek, strzegący niegdyś brodu na Wiśle. Długa jest lista osób, które wyrażały swe nad nim zachwyty. Szymon Starowolski w siedemnastym stuleciu nazwał go elegantissima - najwytworniejszym wśród godnych uwagi zamków województwa sandomierskiego. Dziś powszechnie mówi się o nim “perła renesansu”, “drugi Wawel”, jako że jest to jeden z najcenniejszych zabytków architektury renesansowej na naszych ziemiach. W swej obecnej postaci powstał zamek w latach 1591-1606, ale już wcześniej istniał na tym miejscu obronny dwór rycerski, o którym wspomina Długosz. W owym czasie Baranów należał do rodziny Baranowskich, a pod koniec wieku XV przeszedł w ręce Kurozwęckich herbu Poraj. Przez jakiś czas władali nim słynni Górkowie wielkopolscy. W roku 1579 Stanisław Górka sprzedał dobra baranowskie staroście radziejowskiemu Rafałowi z Leszna Leszczyńskiemu herbu Wieniawa. Syn Rafała Leszczyńskiego - wojewoda brzesko- kujawski, Jędrzej - dokonał przebudowy zamku, nadając mu obecną postać. Przebudową kierował ponoć Santi Gucci, rzeźbiarz i architekt królewski. Przez sto lat władali Leszczyńscy Baranowem, by w roku 1677, w którym na świat przyszedł mały Stanisław, późniejszy król polski i książę lotaryński, odsprzedać dobra wraz z zamkiem hetmanowi wielkiemu koronnemu, wojewodzie bełskiemu, księciu Dymitrowi Wiśniowieckiemu. Po jego śmierci z wdową ożenił się książę Józef Karol Lubomirski, który przeprowadził w roku 1695 następną przebudowę zamku, angażując najsłynniejszego z działających wówczas na ziemiach polskich architektów, budowniczego Pałacu Rzeczpospolitej w Warszawie i kościoła św. Anny w Krakowie - Tylmana z Gameren. On to nadał baranowskim wnętrzom styl barokowy. Po Lubomirskich przechodzi Baranów w ręce Sanguszków, Potockich, by w końcu osiemnastego stulecia stać się własnością Krasickich. Dzięki nim właśnie zamek baranowski powrócił do dawnej świetności. Krasiccy zgromadzili tu bezcenne zbiory sztuki, rzadkie meble, obrazy, okazałą bibliotekę. Wszystko to spłonęło w czasie wielkiego pożaru zamku, 24 września 1849 roku. Po klęsce tej siedziba Krasickich podupadła i pod koniec w roku 1867 wystawione na licytację dobra i zamek odkupił Feliks Dolański z Grębowa. - Ot, dorobkiewicz - mawia o nim jeden z najstarszych mieszkańców miasteczka, od pięćdziesięciu lat prowadzący ciekawą “Kronikę osady Baranów”. Od niego to właśnie dowiedzieć się można o pewnych tajemniczych zdarzeniach i wypadkach, związanych z dawną magnacką siedzibą. Powiadają tedy ludzie, iż ów wielki pożar, o którym pamięć wciąż jest tu żywa, nie wybuchł bynajmniej z przyczyn naturalnych. Oto jedna ze służących poszła wieszać bieliznę na strychu. Lokaj, o którym mówiono różnie, a który się do niej zalecał, poszedł tam za nią. - I tu cię diabli przynieśli! - odezwała się rozzłoszczona dziewczyna. W tym momencie lokaj klasną) w dłonie i cały zamek stanął w płomieniach. Inni ludzie wspominają karego konia, który pojawiać się miał w okolicach zamku przed wieczorem. Często próbowano go schwytać - bezskutecznie. Po raz ostatni konia owego widziano przed kilkunastoma laty, w czasie gdy istniejąca w Baranowie Spółdzielnia Produkcyjna miała swe magazyny w części pomieszczeń zamkowych. Wówczas to koń pojawił się tuż koło bramy zamkowej. Sam przewodniczący spółdzielni usiłował go wówczas schwytać, ale - rzecz oczywista - nie udało mu się. Koń w pewnej chwili zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Wówczas nikt ze świadków wydarzenia nie miał wątpliwości, iż nie mogło to być zjawisko naturalne. Jednak najwięcej o baranowskich duchach i zjawach opowiedzieć może mieszkający w zamku od lat 58 dawny lokaj ostatnich właścicieli, a obecnie pracownik Muzeum Siarki, pan Jan S. Oto streszczenie jego opowieści. Było to przed laty, wiosną, w opustoszałym zamku nie było jeszcze wówczas muzeum. Pilnujący obiektu pan Jan wyszedł na obchód, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Przypadkowo spojrzał na zegarek. Była dokładnie godzina 22.13. Przechodząc przez dziedziniec spostrzegł w północno-wschodnim narożniku jakąś postać, a właściwie w czerń spowitą zjawę, u której nie sposób było wyróżnić głowy, rąk czy nóg. Zjawa przesunęła się przez cały dziedziniec, by po kilku minutach zniknąć na krużgankach. Strażnik, nie wierząc własnym oczom, przeszukał sumiennie cały zamek. Nie zdecydował się tylko na wejście do jednego pomieszczenia - baszty północno-wschodniej. Dziś, wspominając wydarzenia owej nocy twierdzi, że czuł “jakąś siłę”, która wzbraniała mu tam wejść. Znał historię owej baszty. Gdy w końcu wieku XVIII po Leszczyńskich, Wiśniowieckich, Lubomirskich i Sanguszkach zamek baranowski przeszedł w ręce Krasickich, w baszcie urządzono podręczny skład broni. I tam właśnie, zdjętym ze ściany pistoletem, dwaj bracia Krasiccy popełnili ponoć wspólnie samobójstwo. Do czasu remontu na jednej ze ścian baszty widniała niezmiennie wilgotna plama... Dziś baszta owa wchodzi w skład części muzealnej zamku. W miejscu gdzie widniała plama zawieszono jeden z arrasów, przedstawiający bitwę Rzymian z Kartagińczykami. Rzecz oczywista, próbowaliśmy odnaleźć w źródłach jakakolwiek wzmiankę, która pomogłaby trafić na trop wydarzeń, wyjaśniających pojawienie się karego konia i czarnego widma. Niestety bezskutecznie. Nie można jednak wykluczyć, iż członkowie potężnego rodu zadbali o to, by wszelkie wzmianki o owych wydarzeniach nie ujrzały światła dziennego. Ponadto nie można zapominać, iż archiwa rodzinne i wszelkie dokumenty spłonęły podczas wielkiego pożaru w 1849 roku. Być może jednak, uda się kiedyś na ślad taki natrafić. Obecnie zamek baranowski pozostaje we władaniu resortu przemysłu chemicznego. Część komnat to sale recepcyjne ministerstwa, w pozostałych istnieje stała, udostępniona zwiedzającym ekspozycja zabytkowych wnętrz. W podziemiach natomiast mieści się jedyne w Polsce, ciekawe Muzeum Siarki. Muzeum czynne jest codziennie z wyjątkiem poniedziałków i dni poświątecznych, od godziny 9 do 15, w niedziele i święta od 10 do 16. Zamek pełni też rolę ośrodka kultury. Odbywają się tu Spotkania Muzyczne, w których uczestniczą artyści i muzykolodzy z kraju i zagranicy. W dawnej kaplicy zamkowej odbywają się projekcje filmów, w salach kawiarni spotkania, a nawet bale miejscowej młodzieży. Prócz zamku warto również zwiedzić kościół parafialny św. Jana, wzniesiony w początku XVII wieku. Baranów oferuje wszelkie wygody poszukiwaczom duchów: tuż obok zamku zbudowano hotel na 70 miejsc, w samym zamku czynna jest stołówka i kawiarnia. Dojazd autobusami PKS z Mielca bądź z Tarnobrzegu. Zmory z Szydłowca Na sztucznie podwyższonej wysepce, wznoszącej się nad bagnistym rozlewiskiem rzeczki Korzeniówki, w miejscu gdzie niegdyś stał drewniany kasztel Odrowążów, w pierwszych dziesiątkach lat XVI wieku Mikołaj Szydłowiecki herbu Odrowąż zaczaj budować renesansowy zamek, godny świetności rosnącego w zaszczyty i bogactwa rodu. Zamek miał trzy kondygnacje; najwyższą zajmowała sala reprezentacyjna, w której dumny magnat przyjmował liczne rzesze swych gości. Szydłowiecki nie żałował dukatów na przyozdobienie swej siedziby. Miały więc zamkowe komnaty pięknie rzeźbione stropy, wzdłuż ścian ciągnęły się malowane, barwne fryzy, włoscy kamieniarze wykuli w piaskowcu i marmurze kominki. Aż z Niderlandów sprowadzono ozdobne kafle, a Stanisław Samostrzelnik, zakonnik z klasztoru cystersów w Mogile, malował freski, na których powtarzał się motyw herbowej tarczy Odrowążów Szydłowieckich. Leniwie płynące wody rzeczki napełniły głęboką fosę otaczającą zamek, a po przeciwległej stronie fosy Szydłowiecki kazał założyć zwierzyniec, gdzie sarny, daniele i bażanty trzymane były ku rozrywce zamkowych gości. I stałby się może Szydłowiec najpiękniejszą rezydencją magnacką w okolicy, gdyby nie nagła i bezpotomna śmierć fundatora. Umierając w 1532 roku Mikołaj zapisał testamentem swoje dobra ukochanej bratanicy, córce kanclerza wielkiego koronnego Krzysztofa Szydłowieckiego - Elżbiecie Annie. Posag, a ponoć i uroda panny kanclerzanki przyciągały zalotników z najpierwszych rodów Korony i Litwy, spośród których, zgodnie z wolą rodziny, osiemnastoletnia Elżbieta wybrała znacznie od siebie starszego Mikołaja Radziwiłła, zwanego Czarnym, pana na Ołyce i Nieświerzu (przez małżeństwo to stała się w kilka lat później powinowatą samego króla Zygmunta Augusta, gdy ten poślubił siostrę Mikołaja, Barbarę Radziwiłłównę). Po ślubie Elżbieta wyjechała na Litwę i rzadko odwiedzała posagowe dobra. Kiedy dorósł syn jedynak, sławny podróżnik i pisarz, Mikołaj Krzysztof Radziwiłł zwany Sierotką, matka podarowała mu zamek wraz z okolicą. Jednakże Sierotkę zbyt pociągały zamorskie peregrynacje, aby miał chęć odwiedzać swojski Szydłowiec. I tak, zaniedbywany przez właścicieli, gmach powoli niszczał. W XIX wieku przeszedł na własność Sapiehów, a potem zamieniono go na... browar. Dziś, w pięknie odrestaurowanych zamkowych salach mieści się Dom Kultury i jedyne w kraju Muzeum Ludowych Instrumentów Muzycznych, podlegające Muzeum Okręgowemu w Radomiu. Pani kustosz, która oprowadzała nas po muzealnych salach pokazując gęśle, kobzy i trombity, zadaliśmy pytanie: - Czy piękny Szydłowiec ma swojego ducha? - Odpowiedziała, że w ciągu kilku lat swej pracy na zaniku (organizowała od podstaw muzeum) nasłuchała się różnych historii o zamkowych fantomach. Zdarzało się, że robotnicy remontujący budynek pytali ją, czy nie boi się tutaj mieszkać... Pamięta, że kiedy odbudowa zamku zbliżała się ku końcowi, a termin naglił, proponowała im aby nocowali w salach na drugim piętrze i wcześniej rozpoczynali pracę. Kategorycznie odmawiali - woleli wstawać o świcie niż nocą zostać w zamku. Jej samej przydarzyło się również coś dziwnego: siedząc pod wieczór w biurze muzeum nagle usłyszała dochodzące z górnego piętra ciężkie, miarowe kroki; ktoś z wolna przechadzał się po pokojach. Poszła sprawdzić - drzwi były zamknięte, kroki ucichły, nikogo nie było... W 1972 roku kilku studentów historii sztuki, odbywających praktykę w zamku, mieszkało w tych właśnie pokojach. Odjeżdżając twierdzili, że chociaż nie są przesądni, kilkakrotnie przeżyli coś, co trudno wytłumaczyć. Otóż wszystkich bez wyjątku trapiły takie same, powtarzające się, upiorne sny: widzieli w nich salę, w której w rzeczywistości się znajdowali. Jakaś zjawa, nie mająca określonej postaci, jakby obłok gęstej mgły czy wydłużona chmura, zbliżała się do nich, ogarniała, przenikała, dusiła... Wtedy budzili się z uczuciem przerażenia, zmęczenia i duszności. Koszmary te dręczyły ich tylko wówczas, kiedy nocowali w salach na najwyższym piętrze zamku. Trudno by zidentyfikować “ducha z Szydłowca” - dawni właściciele zamku zostawili po sobie pamięć dobrych patriotów i światłych ludzi. Imienia żadnego z Szydłowieckich nie wiąże się z jakąś ponurą zbrodnią, zamek - według historycznych przekazów - nigdy nie był widownią strasznych, czy dramatycznych wydarzeń. Niemniej duchy z Szydłowca ponoć istnieją i we władaniu “gości z zaświatów” znajduje się najwyższe piętro zamku. Radzimy także gorąco zwiedzić muzeum. Jego zbiory zainteresować mogą nie tylko muzyków czy melomanów. Samo miasto również posiada zabytki, które warto poznać: późnorenesansowy ratusz z początku XVII wieku, restaurowany w latach 1949-1958 oraz późnogotycki kościół z przełomu XV i XVI wieku, o bogatym, renesansowym i barokowym wystroju oraz wyposażeniu wnętrza. W pobliżu Szydłowca znajduje się stary cmentarz żydowski (kirkut) z interesującymi nagrobkami z XVIII i XIX wieku. Szydlowiec leży przy linii kolejowej Kraków-Kielce-Warszawa. Z Radomia i Kielc dojechać można doń również autobusem PKS. W mieście czynny jest Dom Wycieczkowy “Pod Dębem” przy placu Świerczewskiego 5, tel. 164, zakłady gastronomiczne oraz stacja benzynowa. Alchemik z Nowosądeckiego rynku Pośród wielu opowieści i legend o zjawach, duchach i wszelkich niezwykłościach, jakie usłyszeć można w mieście nad Dunajcem, jedną z najciekawszych jest chyba historia o Sędziwoju, przesławnym alchemiku, goszczonym na niejednym królewskim dworze. Michał Sędziwój (1566-1646), znany w całej siedemnastowiecznej Europie jako Sendivogius Polonus, lub też pod pięknie brzmiącym mianem “księcia alchemików”, był postacią niezwykłą i godną pamięci. Pochodził z okolic Nowego Sącza i w mieście tym pobierał ponoć pierwsze nauki, a odznaczał się tak niezwykłymi zdolnościami, że dzieckiem nieledwie wstąpił na uniwersytet krakowski. Nie nęciła go jednak ani kariera duchowna, ani sędziowska toga, ani nawet doktorski biret, choć początkowo zamierzał poświęcić się medycynie. Ambitny młodzieniec chciał zgłębić tajemnice natury - posiąść sekret kamienia filozoficznego, znaleźć sposób zamieniania metali nieszlachetnych w najczystsze, dukatowe złoto. Odziedziczywszy po ojcu znaczny majątek, wyruszył w podróż po Europie. Odwiedzał najznakomitszych ówczesnych alchemików, skupywał pożółkłe rękopisy, przeprowadzał coraz to nowe doświadczenia. W czasie tej podróży wydarzyła mu się przygoda, która wywarła wpływ na jego dalsze życie. Przejeżdżając przez Saksonię, uwolnił z więzienia włoskiego alchemika Sethona, wtrąconego tam za to, że chciwemu księciu Christianowi nie chciał zdradzić tajemnicy zamieniania ołowiu w złoto. Z wdzięczności Sethon obdarował polskiego alchemika uncją proszku, który jakoby miał zdolność przemieniania kilograma ołowiu w kilogram złota. Wkrótce Sethon - wyczerpany torturami, których nie szczędzili mu książęcy oprawcy - zmarł, pozostawiając Sędziwojowi w spadku wszystkie swe księgi, tygle i retorty, a przede wszystkim ów proszek oraz... swą młodą jeszcze żonę Weronikę. Sędziwój szybko poślubił wdowę po sławnym alchemiku i wyjechał z nią do Czech, dokąd wezwał go cesarz Rudolf II, parający się alchemią, magią i astrologią. W jednej z sal zaniku na Hradczanach, w obecności cesarza i jego dworu, Sendivogius wrzuciwszy do tygla kawałek ołowiu wsypał doń szczyptę proszku Sethona, zmieszał i - z roztopionego metalu wyciągnął sztabkę złota. Uszczęśliwiony cesarz kazał inskrypcję o tym wydarzeniu umieścić na sklepieniu, a syt chwały i zaszczytów Sędziwój wyjechał do Wirtembergii. Ówczesny władca tego państwa, Fryderyk III, lubił otaczać się alchemikami, wierząc, że w ten sposób napełni swój pusty wiecznie skarbiec workami dukatów. Sędziwój z dużym powodzeniem demonstrował swe doświadczenia na książęcym dworze. Spotkała go tu jednak bardzo niemiła przygoda. Przebywający tam wówczas alchemik Mühlenfels, dotychczasowy faworyt władcy, zazdrosny o splendory spływające na Sendivogiusa, pojmał go razem ze swymi sługami, potłukł alchemiczne retorty, a co najgorsze - zabrał prawie wszystek cudowny proszek, dar Sethona. Na szczęście Sędziwój zdołał przy pomocy wiernego pomocnika Jana Badowskiego wydostać się z lochu, dokąd wtrącił go Mühlenfels. Sprawcę całego zajścia surowo ukarano, a Fryderyk III, chcąc złagodzić przykre wspomnienia Sendivogiusa z Wirtembergii, nadał mu tytuł barona Serübau i dobra Leiningen, które alchemik szybko zresztą sprzedał, by mieć pieniądze na dalsze podróże i doświadczenia. Znękany i przygnębiony wirtemberską przygodą Sędziwój przyjechał na pewien czas do Nowego Sącza - miasta swej młodości. Stamtąd udał się do Warszawy na dwór Zygmunta III Wazy, ale gdy alchemiczne próby nie dały upragnionego efektu (Sędziwojowi udało się zaledwie powlec kilka srebrnych monet cieniutką warstwą złota), starzejący się już książę alchemików kupił na Śląsku majątek zwany Krawarz i tam spędził ostatnie lata życia, pisząc dzieła naukowe, które nie zawierały co prawda formuły zamiany ołowiu w złoto ani uzyskania kamienia filozoficznego, lecz wiele cennych i do dziś uznawanych odkryć w dziedzinie chemii. Zmarł w roku 1646 i odtąd zaczęto spotykać go znów w Nowym Sączu - kroczył w uniwersyteckiej todze, z podniesioną głową, rynkiem rodzinnego miasta, rozrzucając wokół złote monety. Lśniące krążki bezdźwięcznie padały na ziemię, a sama postać alchemika - nawet w czasie pełni i księżyca - nie rzucała cienia... O zjawie tej opowiedziała nam jedna z mieszkanek Nowego Sącza, dodając, że Sędziwój zwykł się najczęściej pojawiać w noc sylwestrową, kiedy do rana okna wielu domów jaśnieją światłem, a zewsząd dobiegają dźwięki tanecznej muzyki. Powiadają, że temu kto natknie się na ducha słynnego alchemika, towarzyszy przez cały rok szczęście i materialna pomyślność. Tak więc, jeśli ostatnią noc starego roku spędzać będziecie w Nowym Sączu, kiedy zegary wybiją północ i przebrzmią noworoczne toasty, obejdźcie dookoła sądecki rynek - może z podcieni którejś z kamieniczek wynurzy się postać “księcia alchemików” i sypnie wam pod nogi garścią widmowych dukatów - na szczęście w Nowym Roku. Duch Sędziwoja nie jest jedyną atrakcją Nowego Sącza. Urocze miasto z secesyjnymi kamienicami, z podwórkami o drewnianych galeryjkach i schodach, z pięknym rynkiem, na którym stare drzewa okalają secesyjny ratusz zbudowany u schyłku XIX wieku, z gotyckimi kościołami i zrekonstruowanymi fragmentami zamku, wysadzonego w powietrze w 1945 roku, z osiemnastowieczną synagogą - zasługuje na bliższe poznanie. W dzielnicy Pałkowa znajduje się park etnograficzny - miejsce wydarzeń, o których mowa w opowieści Złowróżbne malowidła i nawiedzony dom. Do Nowego Sącza dojechać można z Krakowa pociągiem lub autobusem PKS. Nocleg znaleźć można w luksusowym hotelu “Orbis-Beskid” kat. I, przy ulicy Limanowskiego l, tel. 207-70; Domu Wycieczkowym “Panorama”, przy ulicy Romanowskiego 4a, tel. 218-78; Domu Wycieczkowym PTTK, przy ulicy Jamnickiej 2, tel. 230-12; w kwaterach prywatnych, którymi dysponuje Miejskie Biuro Zakwaterowania BORT PTTK, Rynek 6, tel. 203-07 oraz w PT “Poprad”, ulica Długosza 21, tel. 211-07 i OST “Gromada”, Rynek 18, tel. 212- 01. Są tu liczne restauracje i kawiarnie, kilka parkingów strzeżonych, dwie stacje benzynowe: przy ulicy Nawojowskiej 99, tel. 214-19 (czynna cala dobę) i przy ulicy Tarnowskiej, tel. 207-43. Duchy golubskiego zamku Na wysokiej górze, broniąc przeprawy na granicznej rzece Drwęcy, dzielącej krzyżacki Golub od polskiego Dobrzynia, w okresie największego rozkwitu zakonnego państwa, komtur Konrad von Sack wzniósł w latach 1302-1306 obronny zamek. Była to potężna warownia o murach dochodzących do dwóch metrów grubości, z głębokimi lochami w których więziono ludność podbijanych ziem, pełna - ówczesnym zwyczajem - tajemnych przejść, ukrytych korytarzy, zakamarków. W czasie wojny 1410 roku zamek - siedziba komtura - zdobyty został przez polskie wojska Jagiełły. Po pokoju toruńskim w 1411 roku powrócił w posiadanie Krzyżaków. Pod murami Golubia Polacy pojawili się ponownie w roku 1422. Wówczas to, jak pisze Jan Długosz: (...) król obiegł zamek nad miastem na wysokim wzgórzu leżący i począł bić do niego z dział wielkich (...), ale choć polskie pociski nadwątliły mury tak, że Krzyżacy odbudować musieli warownię - Polakom tym razem jeszcze nie udało się przekroczyć Drwęcy. Dopiero za syna Władysława Jagiełły, Kazimierza Jagiellończyka, Związek Pruski poddał zamek bez walki, a po drugim pokoju toruńskim w 1466 roku Golub wrócił w granice Rzeczypospolitej jako siedziba starostwa. W latach 1616-1623 golubski zamek przebudowany został na wspaniałą renesansową rezydencję i oddany we władanie siostrze Zygmunta III Wazy, córce Jana III szwedzkiego i Katarzyny Jagiellonki - Annie Wazównie. Mądra to była i energiczna pani. Król oddalić ją musiał jednak ze swego dworu, jako że była protestantką, a przełom XVI i XVII wieku to okres zwycięskiej kontrreformacji. Zamek golubski stał się rychło skupiskiem dysydentów, ludzi mądrych i światłych. Królewna, która interesowała się botaniką, założyła w Golubiu ogród botaniczny (tu po raz pierwszy w Polsce wyhodowany został tytoń). Po śmierci królewny w 1625 roku zamek podupadł; zniszczyły go ostatecznie wojska szwedzkie w XVII wieku, w czasie “potopu”. Po upadku niepodległości, gdy Drwęca znów stała się rzeką graniczną, między zaborem pruskim a rosyjskim, z zamku pozostała jedynie okazała ruina. Ponawiały się propozycje rozebrania nikomu niepotrzebnych murów na budulec. Na szczęście jednak nie doszło do tego i dziś zamek częściowo odrestaurowany (skrzydła wschodnie i zachodnie zabezpieczono jako trwałą ruinę) znów przeżywa okres, świetności. Opiekunem i użytkownikiem golubskiego zamku jest obecnie PTTK, a na organizowane przez nie turnieje rycerskie i bale zjeżdżają się goście z całego kraju i zagranicy. Kustosz zamku, pan Zygmunt Kwiatkowski twierdzi, że niemała w tym zasługa rezydujących w zamku duchów i zjaw. Że w golubskim zamku straszy, wiadomo od dawna. Sale na parterze (w których mieszczą się biura PTTK) to dawne krzyżackie izby tortur. Do dziś zachowały się w stropie jednej z sal żelazne haki, do których przywiązywano torturowanych nieszczęśliwców. Jeszcze przed ostatnią wojną tkwiła tu także misa ze szczeliną, używana przez Krzyżaków do najstraszliwszej ze stosowanych tutaj kaźni - tortury kropli wody. Na głowę skazańca kropla po kropli sączyła się woda. Po kilku godzinach torturowany odczuwał każde uderzenie niczym cios maczugi, po kilku dniach - umierał. Od dawnych pracowników zamku dowiedzieć się można o dobywających się stąd nocną porą jękach i tajemniczych odgłosach. Żadna ze sprzątaczek za żadne skarby nie odważy się na pozostanie po dziesiątej wieczór w tych salach, gdzie “złe kusi”. Jednak najczęściej widywany duch golubskiego zamku to duch dobry, ludziom życzliwy. Na krużgankach i murach pojawia się bowiem nie kto inny tylko sama Anna Wazówna w białej szacie, w królewskim diademie, doglądająca nocami swego starostwa. Ponoć to strach przed Białą Panią powstrzymał ludność okoliczną od rozbiórki zamku. Z ostatnich relacji na jej temat, zebranych przez pana Kwiatkowskiego wynika, że ostatnią osobą, której ukazała się Anna Wazówna, był nieżyjący już dziś dawny dozorca zamku, pan Marcin Pucka. Pewnej nocy ujrzał on Białą Panią, idącą wolno krużgankiem w stronę zamkowej kaplicy. Widywać ją mieli także odwiedzający zamek turyści, jednak relacje ich nie zasługują w pełni na wiarę. Golubska Biała Pani to jedyny spośród polskich duchów materializujący się w postać z krwi i kości. Zobaczyć może ją każdy, kto wybierze się na któryś ze słynnych już dziś w całej Polsce (a także szeroko poza jej granicami) balów kostiumowych, organizowanych w Golubiu co rok, w ostatnią sobotę karnawału. Otóż o północy w dawnej sypialni królewny otwierają się ukryte w murze drzwi, prowadzące do tajnego przejścia na wyższe kondygnacje i ukazuje się w nich Biała Dama. Spełnia puchar wręczany jej przez gospodarza zamku i do rana bawi się z gośćmi. Wiele jeszcze tajemnic kryje golubski zamek. A to - ukrytą przy kaplicy celę pokutną, gdzie zakonnicy cierpieć musieli za swe winy i gdzie - jak głosi legenda - każdy wchodzący dostąpić może odpuszczenia grzechów. A to - niszę w sypialni królewny, do której wystarczy wejść i wypowiedzieć w myśli jakieś życzenie, by na pewno się spełniło (przyjeżdżali tu nawet ministrowie - zapewnia pan Kwiatkowski). Są tu też zaklęte schody, którymi niegdyś rycerze konno wjeżdżali do sal na pierwszym piętrze; gdy ktoś nimi przejdzie, przyjdzie mu pewnego dnia zarżeć niczym koń. Zdarzyło się to ponoć pewnemu młodzieńcowi na ślubnym kobiercu, ze skutkiem opłakanym. Słowem - dla każdego, kogo interesują zjawiska niezwykłe, wizyta na golubskim zamku to istny rarytas. Prócz słynnych balów odbywają się tu koncerty, spotkania przy świecach, konkursy krasomówcze przewodników. W zamku mieści się także skromne Muzeum Regionalne ze zbiorami archeologicznymi i etnograficznymi. W jednym ze skrzydeł zamku urządzono hotel turystyczny o pięćdziesięciu łóżkach. W podziemiach - stylową kawiarnią rycerską. Golub-Dobrzyń jest miastem bogatym w zabytki. U stóp zamku znajduje się klasycystyczna karczma, przy rynku - kamieniczki z przełomu XVIII i XIX wieku; gotycki kościół z XIV wieku posiada interesujące barokowe wyposażenie, drugi kościół zbudowano w stylu klasycystycznym w 1. połowie XIX wieku. Ocalały również fragmenty murów miejskich, które w XIV wieku otaczały Golub. Dojazd pociągiem lub autobusem PKS z odległego o 40 km Torunia. W miasteczku znajdują się dwa hotele: “Kaprys” kat. III przy ulicy Kilińskiego 7, tel. 724 i 447 oraz “Centralny” kat. IV przy placu 1 Maja 17, tel. 357. W zamku mieści się Dom Wycieczkowy PTTK, kat. II, tel. 455. Kroki w biskupim pałacu Kielce poszczycić się mogą posiadaniem jednego z najpiękniejszych w kraju zabytków architektury z epoki Wazów - wczesnobarokowego Pałacu Biskupiego, zbudowanego w latach 1637-1641 przez biskupa krakowskiego Jakuba Zadzika - słynnego dyplomatę i doradcę dwóch królów: Zygmunta III i Władysława IV. Za panowania tego ostatniego władcy, niezastąpiony dotąd w rokowaniach i dyplomatycznych misjach kanclerz został odsunięty od rządów na skutek dworskich intryg i mianowany biskupem krakowskim. Tęskniąc za Warszawą i pałacem ujazdowskim, w którym zamieszkiwał w latach swojej potęgi, zbudować kazał na górującym nad Kielcami wzniesieniu pałac, przypominający tamtą budowlę. Dwaj Włosi - architekt Giovanni Trevano i budowniczy Tommaso Poncino - użyli całego swego kunsztu aby gmach uczynić jak najwspanialszym. Na plafonach pałacowych komnat mistrz Tomasz Dolabella “Włoch z urodzenia krakowianin z wyboru” i jego uczniowie przedstawili polityczne misje dyplomaty w biskupich fioletach. Ściany reprezentacyjnych sal wybito drogocennym kurdybanem wytłaczanym w złociste wzory, zawieszono flamandzkie gobeliny ze scenami z Biblii i greckiej mitologii. Najzdolniejsi kamieniarze wykuli w kolorowym marmurze portale i kominki. Zaledwie rok cieszył się biskup-dyplomata swoją rezydencją. Po jego śmierci pałac przechodził różne koleje: do czasów rozbiorów rezydowali tam biskupi krakowscy, w latach 1816-1826 Stanisław Staszic umieścił w północnym skrzydle Szkołę Akademiczno- Górniczą. Służył też pałac jako szpital, siedziba Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, wreszcie dawną rezydencję biskupią zajęło Muzeum Narodowe. Jak na szacowną budowlę przystało, ma i Pałac Biskupi swe duchy i zjawy. Tutejsze duchy pojawiają się jednak dość rzadko i nieregularnie, zdarza się czasem pod wieczór nie tyle je zobaczyć, co usłyszeć. Niekiedy w komnatach na pierwszym piętrze wyraźnie słychać ciężkie, miarowe kroki, choć nie widać nikogo. Na parterze biskupiego pałacu, w salach mieszczących stałą wystawę malarstwa, znajduje się stary portret, uważany przez znawców za dzieło osiemnastowiecznej szkoły włoskiej. Przedstawia on starszą damę o wyrazistych rysach i niezwykle przejmującym, przykuwającym wzrok spojrzeniu. Pani ta, odziana w czarne koronki (być może jest to strój wdowi), pisze coś w grubej księdze, obok niej widnieje posążek Merkurego. Jeden ze starszych pracowników muzeum, nieżyjący już dziś pan Władysław K., twierdził, że zdarzyło mu się spotkać Czarną Damę w półmroku muzealnej sali. Gdy zapalił światło widziadło znikło - dama wróciła na płótno. W północnym skrzydle, gdzie niegdyś elewi założonej przez Staszica Akademii zgłębiali tajniki górnictwa i geologii, widywano postać młodego człowieka ubranego w granatowy surdut ze złotymi guzikami i białe obcisłe spodnie (takie właśnie mundury nosili studenci). Młodzieniec ten nawet w świetle lamp przechadzał się po pokojach. Podobno w zapiskach dotyczących Akademii Staszica znaleziono informację, że w tym właśnie miejscu wydarzył się niegdyś tragiczny wypadek: któryś ze studentów nazbyt zbliżył się do płonącego kominka; zapaliło się na nim ubranie i na skutek poparzeń, a może i przestrachu, chłopiec zmarł... Może i naszym czytelnikom uda się zobaczyć którąś ze zjaw, jeśli odwiedzi dawną siedzibę biskupów przy placu Zamkowym w Kielcach. A warto zadać sobie ten trud, ze względu na bardzo ciekawą ekspozycję wnętrz XVII i XVIII wieku, plafony pędzla Dolabelli, flamandzkie gobeliny, barokowe i rokokowe meble z cennych gatunków drewna. Warto również zwiedzić galerię malarstwa polskiego z największym w Polsce zbiorem płócien Józefa Szermentowskiego, Olgi Boznańskiej, Jacka Malczewskiego, Witkacego. Muzeum otwarte jest codziennie prócz poniedziałków i dni poświątecznych. Kielce mają dwa hotele: “Centralny” kat. I przy ulicy Sienkiewicza 78, lei. 625- 11 i “Bristol” kat. I przy ulicy Sienkiewicza 21, tel. 630-65 oraz dwa domy wycieczkowe: przy ulicy Husarskiej 34, tel. 479-66 i przy ulicy Turystycznej 5, tel. 484-37, a także schronisko młodzieżowe przy ulicy Szymanotoskiego 5, tel. 415-63. W pobliskim Słowiku znajduje się motel “Słowik”, tel. Kielce 514-39. Restauracji i kawiarni jest w Kielcach wiele, każdy turysta może wybrać odpowiednią dla siebie. Zjawy z Wiśnicza Tonące w zieleni ogrodów i sadów miasteczko Nowy Wiśnicz otaczają wyniosłe wzgórza. Na jednym z nich Kmitowie, ród który za czasów Jagiellonów doszedł do wielkiego znaczenia, wznieśli drewniany grodek, a w XIV wieku przebudowali go na gotycki zamek, który rychło przekształcił się we wspaniałą rezydencję magnacką, w której często gościł nawet król z rodziną i całym dworem. Ostatni z rodu - Piotr Kmita III, najpotężniejszy magnat polskiego renesansu, wojewoda krakowski, marszałek wielki koronny, był ulubieńcem Zygmunta Starego i Bony, która chętnie odwiedzała gościnnego pana na Wiśniczu, a nawet - jak chce tradycja - miała na górnej galeryjce zamkowej wieży zażywać przejażdżki na osiołku (baszta ta nosi do dziś nazwę Wieży Królowej Bony). W owych czasach na zamku odbywały się wspaniałe turnieje i uczty, po których hojny gospodarz obdarowywał gości wielce cenną zastawą stołową, roboty włoskich złotników. Kiedy wojewoda zmarł bezpotomnie, a zwłoki jego spoczęły w wawelskiej katedrze, całą ogromną fortunę odziedziczyła siostra Piotra Kmity - Anna, żona przedstawiciela magnackiego rodu Barzów herbu Korczak. Ród ten władał wiśnickim zanikiem przez lat bez mała trzydzieści, rzadko jednak ktoś z właścicieli pojawiał się tutaj, woleli rodzinną siedzibę w Książu Wielkim. W roku 1593 Stanisław Barzy sprzedał wiśnickie dobra Sebastianowi Lubomirskiemu za 85 tysięcy złotych polskich. Lubomirscy, wzbogaceni na dzierżawach żup solnych, wkrótce stali się potężną familią, a wiśnicki zamek świadczyć miał o ich bogactwie i potędze. Nie wystarczała im już nieco podupadła budowla z czasów Kmitów. Syn Sebastiana Lubomirskiego, Stanisław, rozpoczął rządy w Wiśniczu od gruntownego przebudowania zamku w stylu barokowym, według projektu włoskiego architekta Macieja Trapoli. Było to w latach 1615-1621. Korpus podniesiono o jedno piętro, a do czterech baszt dodano piątą - przy ścianie północnej. Zamek otoczył taras znacznie wyższy od poziomu dziedzińca, ozdobiony fontanną. Wewnętrzny zamkowy dziedziniec okalały renesansowe galerie. Głównym projektantem zamkowych wnętrz był Włoch Giovanni Battista Falconi. Jak chce tradycja, siedziba Lubomirskich miała przeszło sto sal, a we wszystkich - framugi drzwi, obramienia okien i kominków rzeźbione były z marmuru, drzwi - z drogocennych gatunków drewna. Stanisław Lubomirski nie szczędził dukatów: większość sal miała w oknach barwne witraże, posadzki ułożono z różnobarwnego drewna, meble wykonali rzemieślnicy- artyści. Pałacowa galeria obrazów, w której wisiały dzieła Rafaela, Tycjana, Veronese’a i Durera, była ponoć wspanialsza od królewskiej. Urządzając swe rodowe gniazdo, Lubomirski myślał nie tylko o tym, aby wiśnicki zamek uczynić reprezentacyjną rezydencją, ale również potężną twierdzą. Ufortyfikował więc budowlę, stosując siedemnastowieczny bastionowy system obwarowań. Wyniosłe zamkowe mury widziały triumfalny powrót zwycięzcy spod Chocimia - Stanisława Lubomirskiego, kiedy to za rycerskim hufcem szły zastępy jeńców tureckich, i - klęskę Wiśnicza, oddanego wrogom w czasie wojen szwedzkich bez jednego wystrzału. Szwedzi splądrowali bogaty gmach, wywożąc z Wiśnicza setkami ładownych wozów nie tylko obrazy z galerii Lubomirskich, meble i szkatuły z klejnotami, lecz nawet... wyrwane z okien witraże i rzeźbione odrzwia. Zamek nigdy nie powrócił do dawnej świetności, choć kolejni właściciele przebudowywali go wielokrotnie. W 1831 roku pożar, który pochłonął drewniane miasteczko, nie oszczędził też zamku. O niegdysiejszej potędze i bogactwie przypominają tylko potężne wieże, dziedziniec z arkadową galerią, resztki zachowanych sztukaterii i malowideł ściennych, piękna brama wjazdowa, a także legendy. A z wiśnickim zamkiem wiąże się ich niemało. Mówią one o skarbach ukrytych przez Lubomirskich w zamkowych podziemiach, o białym koniu, który co noc wybiega z podziemnych stajen, okrąża dwukrotnie zamek i zapada znów w ciemną czeluść podziemi, o Białej Damie, która niekiedy w burzliwe noce przechadza się po wałach dawnej twierdzy Lubomirskich, o trzech jeńcach tureckich z XVII wieku, którzy tęskniąc za daleką ojczyzną postanowili uciec z Wiśnicza na sklejonych własnoręcznie skrzydłach; lot ich, podobnie jak lot mitycznego Ikara, zakończył się tragicznie: przelecieli zaledwie kilka kilometrów, a w miejscach gdzie zginęli spadłszy na ziemię - we wsi Kopaliny i w Bochni - postawiono istniejące do dziś kolumny z piaskowca. Wiśnicki zamek, odbudowany i odremontowany, będzie oddziałem Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu. Zamek ten co roku odwiedza wielu turystów. Latem harcerze z Liceum Plastycznego prowadzą tu punkt informacji turystycznej. Prócz zamku zwiedzić warto miasteczko; przy rynku stoi barokowy ratusz z 1620 roku i zbudowany przez Macieja Trapolę kościół o pięknym, barokowym wyposażeniu. Na wzgórzu wznoszą się zabudowania poklasztorne dawnego klasztoru Karmelitów z XVII wieku, zmienionego w 1780 roku na ciężkie więzienie. W Nowym Wiśniczu znajduje się dom noclegowy. Do miasteczka dojechać można autobusem PKS z Bochni, leżącej przy linii kolejowej Kraków-Przemyśl, względnie dojść pieszo, gdyż Wiśnicz oddalony jest od Bochni zaledwie o 6 kilometrów. Wyżywienie - w trzech miejscowych gospodach. Czarny Pies z Ogrodzieńca W pobliżu miasteczka Ogrodzieniec, na szczycie Góry Zamkowej (504 m n.p.m.), w fantastycznej scenerii poszarpanych i przedziwne kształty przybierających skał wapiennych, wznoszą się największe w Polsce, a drugie bodaj co do wielkości w Europie, ruiny starego, gotycko-renesansowego zamczyska. Była to niegdyś gotycka warownia, wzniesiona w XIII- XIV wieku, rozbudowana w stylu renesansowym w wieku XVI przez Bonerów. Ocalały z niej ruiny trójskrzydłowego kompleksu mieszkalnego, trzy baszty, brama wjazdowa i fragmenty muru obronnego. Po drugiej wojnie światowej zabezpieczono zespół zamkowy jako trwałą ruinę. Malownicze to miejsce. Mury tak zespoliły się tutaj ze skałą, że z dala nie rozpoznasz co jest tu tworem natury, co dziełem ręki ludzkiej. Malownicze, ale i straszne. O ruinach tych wiele bowiem opowiedzieć mogą mieszkańcy dochodzącej niemal pod same zamkowe mury osady Podzamcze. Owo Podzamcze, od czasów reformy administracyjnej dzielnica miasta Ogrodzieniec, to 46 zagród, restauracja “Pod Zamkiem”, Dom Wycieczkowy PTTK, kapliczka i - na tym koniec. W nocy jednak Podzamcze staje się widownią dziwnych wydarzeń, których bohaterem jest ogromny, czarny pies. Pies ten, znacznie większy od jakiegokolwiek zwykłego wilczura czy nawet bernardyna, ciągnie zawsze za sobą długi na trzy metry, brzęczący na wybojach łańcuch i niezmiennie zmierza ku zamkowym murom. Że nie jest to zwykłe zwierzę świadczy fakt, że opowieści o owym psie przekazywane są w Podzamczu z pokolenia na pokolenie. Widywali owo tajemnicze stworzenie ojcowie i dziadkowie obecnych gospodarzy, przed pierwszą, a nawet przed rosyjsko-japońską wojną. Widywali go dzisiejsi staruszkowie, gdy jako chłopcy jeszcze chodzili nocami pasać konie na dworskiej koniczynie. Wspominali oni, że nocą żaden koń nie ośmielił się przejść zamkowej bramy, choć rozciągający się za nią zewnętrzny dziedziniec to kilka morgów znakomitej, soczystej trawy. Relację o ogrodzienieckim Czarnym Psie przekazał nam jeden z miejscowych rolników. - Było to chyba w roku 1963, w sobotę 25 lipca, bośmy się następnego dnia na odpust do Giebła wybierali. Chcieliśmy wspólnie z sąsiadem wygnać krowy na pastwisko już nocą, żeby z samego rana móc pójść na odpust. Była już chyba jedenasta wieczorem, może nawet później, tyle że jasno było, bo księżyc wyraźnie świecił. Najpierw poszliśmy do mojej obory (moja chałupa bliżej zamku stoi) i wówczas, nim weszliśmy we wrota, zobaczyłem ogromnego czarnego psa. Strachliwy nie jestem i psów się nie boję, ale jak zobaczyłem, że ten diabeł ciągnie za sobą łańcuch i biegnie do zaniku, to zaraz zacząłem uciekać. Sąsiad też uciekał. Tej nocy jużeśmy tam nie wrócili i krów na pastwisko nie wygnali. Odszukaliśmy drugiego świadka owych wydarzeń, który w całej rozciągłości potwierdził opowieść, z tą różnicą, że jego zdaniem było wtedy później, prawie dochodziła północ (opowiada, że gdy znalazł się w domu było dobrze po północy), a także, że pies ukazał się gdy już otworzyli drzwi obory i że najpierw zatrzymał się, a dopiero potem pobiegł uliczką w górę. Obaj nasi rozmówcy nie kontaktowali się ze sobą przed naszą indagacją, a więc wykluczyć można jakiekolwiek celowe zmyślanie. Zresztą o Czarnym Psie mówią także i inni mieszkańcy Podzamcza. Wspominają oni wydarzenie, które na wszystkich wywarło niemałe wrażenie. Otóż pewnej nocy do ogrodzienieckiego zamku przyjechało “taksówką” (czyli samochodem osobowym) jakieś towarzystwo z miasta - dwóch panów i jedna pani. O dwunastej w nocy ludzie mieszkający najbliżej murów usłyszeli dobiegający z tamtej strony krzyk kobiecy, po czym ujrzano, jak mężczyźni wynosili do samochodu zemdloną swą towarzyszkę. Od tej pory nikt na zamek nocą się nie zapuszczał. Zreasumujmy tedy suche fakty: Czarnego Psa ogrodzienieckiego widziało zbyt wiele osób, by można tu mówić o jakiejkolwiek próbie świadomego wprowadzenia rozmówców w błąd. Pies ten, w nie zmienionej postaci, pojawia się od co najmniej kilkudziesięciu lat (taki w każdym razie okres obejmują pewne relacje), a zatem - zważywszy, że psy żyją najwyżej kilkanaście lat - nie może tu wchodzić w grę błąkanie się w tej okolicy jakiegoś bezpańskiego zwierzęcia. Symptomatyczne są ponadto relacje o zachowaniu się koni wypasanych na dworskiej koniczynie (historię o nocnych odwiedzinach zamku pomijamy tu, jako nie w pełni sprawdzoną, nie udało nam się bowiem odszukać uczestników owej wyprawy). Słowem, wyjaśnienia tajemniczego zjawiska poszukiwać trzeba w historii ogrodzienieckiego zamczyska, a także w literaturze poświęconej manifestacjom sił nadprzyrodzonych. Pierwsi znani historii posiadacze Ogrodzieńca to potężny w średniowiecznej Polsce ród Włodków. W 1414 roku Baltazar Włodek piszący się już z Ogrodzieńca posłował w imieniu Jagiełły do Krzyżaków. Inny Włodek ogrodzieniecki poległ w bitwie pod Chojnicami. W 1470 roku ród ten podupadł i za sumę ośmiu tysięcy florenów auri puri Ogrodzieniec wraz z dwoma miastami i kilkoma wsiami sprzedany został bogatym mieszczanom krakowskim, Ibramowi i Piotrowi Salomonowiczom, a potomkowie ich w roku 1523 sprzedali zamek jednemu z najbogatszych ludzi ówczesnej Polski, świeżo uszlachconemu bankierowi królewskiemu, burgrabiemu zamku wawelskiego, Janowi Bonerowi. Jego synowiec, piszący się już Seweryn Boner na Ogrodzieńcu i Kamieńcu pan i dziedzic, wzniósł tu wspaniałą renesansową rezydencję, która przepychem zaćmić miała wszystko, co do tej pory w Polsce zbudowano i w ten sposób dodać blasku nie pokrytemu jeszcze patyną wieków klejnotowi rodowemu. Ruiny tego właśnie pałacu oglądać dziś możemy wśród skalnych ostańców. Rezydencja Bonerów nie była zamkiem warownym. Liczne mury, bramy i baszty pełniły jedynie funkcję dekoracyjną w okresie, gdy na polach bitew coraz większego znaczenia nabierały muszkiety i artyleria. Tak czy inaczej, ogrodzieniecka rezydencja Bonerów wzbudzała powszechny podziw. Cesarz Ferdynand I nadał właścicielom państewka ogrodzieniecko-zamienieckiego nieznany wówczas w Polsce tytuł barona. Nowy baron Seweryn Boner, nie miał jednak męskiego potomka, któremu mógłby przekazać tytuł i dobra. Jako wiano jedynej jego córki Zofii, Ogrodzieniec przeszedł w ręce wojewody lubelskiego Jana Firleja herbu Lewart. W ręku Firlejów pozostawał Ogrodzieniec przez lat ponad sto. W roku 1669 Mikołaj Firlej odstąpił Ogrodzieniec wraz z kilkoma wsiami i górami srebrnymi Olkuszowi przyległymi, za 267 tysięcy złotych polskich, kasztelanowi krakowskiemu Stanisławowi Warszyckiemu. Zatrzymajmy się chwilę nad tą postacią. W siedemnastowiecznych źródłach historycznych Stanisław Warszycki wymieniany jest często. Pan ogromnej fortuny, pierwszy dostojnik Rzeczypospolitej, nigdy nie poddał się Szwedom, od początku do końca “potopu” stojąc wiernie u boku Jana Kazimierza. Wraz z księdzem Kordeckim bronił Częstochowy, a jego rodowe gniazdo Danków, to jeden z niewielu skrawków Polski, na którym nigdy nie stanęła noga żołnierza Karola Gustawa. Ponadto słynął Warszycki jako zapobiegliwy gospodarz, sprowadzający do swych włości cudzoziemskich rzemieślników, dbający wielce o rozwój rzemiosła i rękodzieła Słowem, gdyby zawierzyć oficjalnej historiografii - postać świetlana A jednak, tu i ówdzie współcześni wspominają, że charakteru był nielekkiego, a dla poddanych nie był bynajmniej ojcem. W okolicy Dankowa, jego rodowej siedziby, z uporem krąży legenda, że ów obronny dwór, którego zdobyć nie mogli Szwedzi, wzniesiony został z potu i krwi poddanych. Również krew i łzy skraplały każdy talar legendarnych bogactw, które później jako wiano córki Warszyckiego, Barbary, dostały się w ręce hrabiego Męcińskiego i zdeponowane zostały właśnie w Ogrodzieńcu. O skarbach tych przez wiele lat krążyły niezwykłe wręcz legendy, jednak większość ich, jak się wydaje, przewieziona została w końcu XVIII stulecia do klasztoru na Jasnej Górze. Na zewnętrznym dziedzińcu ogrodzienieckiego zamku zachowała się grota zwana “męczarnią Warszyckiego”. To w tej właśnie grocie pan kasztelan osobiście nadzorował torturowanie opornych poddanych. Sprzeciwu zresztą nie znosił z żadnej strony i pewnego dnia kazał na oczach całej służby wychłostać na dziedzińcu zamkowym swą żonę. Sam z lubością ponoć wsłuchiwał się w jęki nieszczęśliwej. Uporczywa jest także szeroko rozpowszechniona zarówno w okolicach Dankowa jak i Ogrodzieńca legenda, że Warszycki nie umarł śmiercią naturalną, lecz za życia porwany został przez diabły do piekieł. Zastanówmy się zatem, czy fakty te - zestawione ze sobą - nie stanowią ciągu przyczynowo-skutkowego? Znany z wybuchowego charakteru i wsławiony okrucieństwami wobec poddanych pan i czarny, ciągnący za sobą długi łańcuch pies? Grasse w swej Bibliotheca Magica et Pneumathica (Leipzig 1843) stwierdza, że na terenie Szwaba i Turyngii znane były wypadki, kiedy to osoby słynące za życia z okrucieństwa, po śmierci przemieniały się w zwierzęta, najczęściej właśnie w psy. Czyżby zatem zagadka Czarnego Psa z Ogrodzieńca w ten sposób mogła być wytłumaczona? Po bodaj dziesięć lat trwających pracach konserwatorskich, ruiny zamku w Ogrodzieńcu zostały w roku 1973 uroczyście udostępnione zwiedzającym, w postaci tzw. trwałej ruiny. Działacze PTTK z Zawiercia planują stworzenie w zamku małego muzeum. Być może Czarny Pies, który wypłoszony pracami budowlanymi przez ostatnie lata nie pojawiał się tutaj, znów w najbliższym czasie rozpocznie swoje conocne wędrówki. Zainteresowanych informujemy, że podobno pojawiał się na polach przyległych do murów zamku między godziną 22.30 a 24. W Podzamczu warto obejrzeć zabytkowe chaty i barokową kaplicę, w Ogrodzieńcu - barokowy kościół z 1787 roku o rokokowym wystroju wnętrza oraz obmurowane źródła Czarnej Przemszy. Zamek wznosi się na słynnym szlaku “Orlich Gniazd”, czyli w pasie pochodzących z XIV wieku warowni, ciągnących się od Krakowa do Częstochowy poprzez wzgórza Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Dojazd autobusem PKS (przystanek Podzamcze), skąd do ruin kilka już tylko kroków. Na miejscu restauracja “Pod Zamkiem”. Nieszczęsna starościanka z Gołańczy W ziemi pałuckiej, na rozległej równinie ciągnącej się aż ku Kcyni, leży niewielkie, trzy tysiące mieszkańców zaledwie liczące miasteczko Gołańcz. Rodowe gniazdo Pałuków- Gołanieckich, prawami miejskimi szczyci się od roku 1399. W tym to też okresie, pod koniec XIV stulecia, nad brzegiem przylegającego do miasteczka jeziora Smolary, wzniesiony został niewielki zameczek obronny. Rozbudowany znacznie w pierwszej połowie XV wieku, służył gołaniecki zamek Rzeczypospolitej do roku 1655, kiedy to zburzony przez Szwedów nie podniósł się już z ruiny. Do dziś zachowała się czworokątna mieszkalna wieża i resztki murów obronnych, przeglądających się w wodach coraz to bardziej zarastającego szuwarami i liliami wodnymi jeziora. Popękane mury, puste okienne wnęki, szum szuwarów nad jeziorem, wszystko to wywołuje nastrój grozy, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie krążące po okolicy opowieści o ukazującej się nad wodami jeziora zjawie nieszczęsnej starościanki. W okalającym zamek jeziorze (tylko w wigilię świętego Jana) Każdy niewiastę zobaczyć może W pieniącej wody szatę odzianą. Córka starosty gołanieckiego Wolała skoczyć w wód owych wnękę Niż stać się z musu żoną obcego. Długo się zatem mścił Szwed ponury, Że go dziewica, Polka nie chciała. Z zamku zostały jedynie mury, Po niej legenda tylko została. Ową legendę (i różne inne) Od mojej matki słyszałam. Notując wszystko w główce swej zwinnej Dzięki niej też ją tu opisałam. Zacytowane powyżej strofy to odpowiedź, którą nadesłała mieszkająca dziś za granicą jedna z najstarszych mieszkanek Gołańczy, na pytanie, co wie o nieszczęsnej starościance. Inni okoliczni mieszkańcy uzupełniają ten obraz. Podobno co roku, 23 czerwca, w noc świętojańską, z wód jeziora u stóp baszty wynurza się postać dziewicy w bieli. We włosy wplecione ma lilie wodne, w ręku trzyma bukiet tych wspaniałych kwiatów. Przez czas jakiś smętnie patrzy na ruiny murów zamkowych, by z wybiciem północy znów zapaść się w toń jeziora. Dziewica owa (jedni powiadają że na imię miała Barbara, inni - że Anna) żyła w Gołańczy w drugiej połowie XVII stulecia, w dobie “potopu” szwedzkiego. Nie godząc się na ślub ze szwedzkim oficerem, czy też bojąc się hańby, gdyby Szwedom udało się zamek zdobyć (tu istnieją różne wersje opowieści), rzuciła się z murów zamku w otchłań jeziora Rozwścieczeni Szwedzi mszcząc się zburzyli zamek i wymordowali wszystkich jego mieszkańców. Historia gołanieckiej starościanki wkrótce stała się głośna, a za sprawą próbującego swych sił na niwie literackiej dawnego właściciela dóbr gołanieckich, hr. Karola Czarneckiego, przeszła do literatury. Romantyczny hrabia-poeta pisał: (...) Dziewica wbiega na murów złom Ponad jeziorem, opodal bram. Piękna urodą, pełna wzburzenia Wstrzymuje Szwedów siłą natchnienia. Nas nie shańbicie, wolimy zgon Ja pierwsza znajdę w jeziorze schron (...) Słowem zjawa mająca szczęście do poezji. Jak jednak wygląda prawda historyczna o wypadkach, w wyniku których z wód jeziora otaczającego zamek w Gołańczy wynurza się co rok przystrojona liliami wodnymi zjawa? Najpełniejszy choć stronniczy opis wypadków odnaleźć można u współczesnego owym zdarzeniom szwedzkiego historyka Samuela Pufendorfa, w dziele zatytułowanym De Rebus a Carolo Gustavo Gestis, którego odnosm fragment w polskim tłumaczeniu brzmi: Gdy król ruszył na Toruń, ks. Adolf Jan obrócił się ku Żninowi (...) Ciągnącemu na Mogilno księciu doniesiono, że w pobliskim zamku gołanieckim właściciel jego z pewną ilością szlachty i 200 chłopami knuje coś przeciw Szwedom. Wysiał tam więc oddział konny aby ich poskromić. Wezwani do poddania się, zamknąwszy się w zamku zaraz zaczęli strzelać i kilku (Szwedów) ranili. Sprowadzono więc natychmiast cztery działa, które rozbiły bramę, a Szwedzi pospiesznie wpadli i przeszkodzili wysadzić most (?). Rozwaliwszy palisadę Szwedzi spuścili most zwodzony, wpadli na zamek i co było pod bronią wycięli. Kobiety wziął w opiekę generał Bulow by me zostały znieważone i odprowadziwszy do obozu wypuścił na wolność (...) Tyle historyk szwedzki o szturmie Gołańczy. Pominąwszy już pewne niejasności dotyczące owego mostu, rycerski postępek Szwedów w stosunku do kobiet wydaje się mało prawdopodobny, zwłaszcza w świetle innego przekazu, bardziej wiarygodnego, bo sporządzonego przez naocznego świadka owych wydarzeń. Otóż w miejscowym kościele, w księgach parafialnych dochował się następujący zapisek: Roku Pańskiego 1658. Po zdobyciu Zamku Gołanieckiego czcigodny Jan Stolicki proboszcz kościoła Gołanieckiego z wielebnym Świerkowskim i wielebnym Albertem Wołkowiczem zginęli z okrutnych rąk wojska szwedzkiego wraz z 425 osobami z ludu, za których westchnij kto czytasz. Przeze mnie, Wawrzyńca Zabiłdowskiego, proboszcza Gołańczy ta notatka ochrzczonych spisana. A zatem wypadki, które rozegrały się w Gołańczy, wyglądać musiały zgoła inaczej niż opisuje to Szwed. Tym bardziej, że w innych zapiskach historycznych zachowała się wzmianka o dziewczynie, która rzuciła się z murów w tym samym pamiętnym roku 1655. Nazwiska jej jednak ani imienia nie udało się ustalić. Liczące dziś 2700 mieszkańców miasto Gołańcz leży w województwie pilskim. Dojechać doń można z Wągrowca autobusem PKS (około 20 km), bądź pociągiem. Pociągi kursują rzadko, zaledwie trzy razy dziennie; w niedziele i święta - bezpośredni pociąg z Poznania. Prócz ruin zamku wart jest zwiedzenia barokowy kościół i klasztor OO. Franciszkanów, wzniesiony na przełomie XV i XVI w., przebudowany w latach 1695- 1700. Nieopodal klasztoru, przy ulicy Klasztornej 12, latem czynne jest Schronisko Młodzieżowe, tel. 27. Restauracja “Zamkowa” w Rynku poleca wyjątkowej smakowitości kotlet schabowy po parysku. Noclegi znaleźć można również w Wągrowcu, w Domu Wycieczkowym “Turystyczny” przy ulicy Kościuszki 47, tel. 204-23 lub Domu Wycieczkowym “Metropol” przy placu Puszkowa 13, tel. 208-01, a także na campingu OSiR przy ulicy Kościuszki 65, tel. 211-06, czynnym od maja do września. Husarz na zamkowych murach Mała, leżąca na Kielecczyźnie wieś Ujazd może się poszczycić największymi w naszym kraju ruinami zamczyska. To Krzyżtopór, niegdyś manierystyczna rezydencja magnackiej rodziny Ossolińskich herbu Topór. Ród ten - zdaniem heraldyków - był równie starożytny jak dynastia Piastów, a i bogactwem przewyższał niejedną możnowładczą rodzinę. Żyjący w XVII wieku wojewoda Krzysztof Ossoliński różnił się znacznie od współczesnych mu potomków znakomitych familii: mógł poszczycić się nie tylko sławnym imieniem i ogromną fortuną, odziedziczoną po przodkach, lecz i wysoką edukacją. Młodość upłynęła mu na dalekich podróżach, studiował na niemieckich i włoskich uniwersytetach, odwiedzał świetne zachodnie dwory. Gdy wróci) do kraju, król powierzył mu wysokie urzędy (od roku 1638 był Ossoliński wojewodą sandomierskim) - zrzekł się ich jednak, być może dlatego, że chciał oddać się wyłącznie swoim księgom, pracy literackiej, a przede wszystkim budowie wspaniałej rezydencji. Wzniósł ją w latach 1631-1644, wśród opatowskich piasków, szwajcarski architekt Wawrzyniec Senes (Laurentius de Sent). Zgodnie z gustem epoki, lubującej się w symbolach i kabalistycznych metaforach, i zgodnie z życzeniem wojewody, zamek miał wysoką wieżę oznaczającą rok, tyle skrzydeł ile kwartałów, wielkich sal - ile miesięcy, komnat - co tygodni i 365 okien symbolizujących dni. Po obu stronach bramy wykuto w czarnym marmurze herbowy znak wojewody: topór, a obok krzyż, gdyż Krzysztof Ossoliński - w przeciwieństwie do swych krewnych dysydentów - był gorliwym katolikiem. Poniżej, zgodnie z życzeniem parającego się magią i astrologią właściciela, umieszczono hieroglif przypominający stylizowaną literę W - znak wiecznego trwania. Symbol ten, wzięty z aramejskiej księgi kabały Zohar, miał strzec zamku przed zniszczeniem i zagładą. Siedemnastowieczni kronikarze rozpływali się w zachwytach nad wspaniałością z jaką Ossoliński urządził swoją siedzibę, wyliczając sumiennie ilość kryształowych szyb, weneckich zwierciadeł, perskich kobierców, kurdybanów, adamaszków i marmurów zgromadzonych w Krzyżtoporze. Szczytem przepychu była komnata wojewody ze szklanym sufitem, będącym jednocześnie dnem olbrzymiego akwarium, w którym pływały egzotyczne, kolorowe ryby. Sławne były też stajnie, gdzie każdy z arabskich rumaków miał własny marmurowy żłób, a nad nim weneckie zwierciadło. Ossoliński nie cieszył się długo swym dziełem - zmarł w 1645 roku, zaledwie w 11 miesięcy po zamieszkaniu w Krzyżtoporze. W dziesięć lat później, w czasie szwedzkiego najazdu, zamek został zdobyty i ograbiony. Nigdy już nie odzyskał dawnej świetności. Na przekór symbolowi wiecznego trwania chylił się ku upadkowi. W XVIII wieku opuścili gmach ostatni właściciele. Od tego czasu Krzyżtopór stał się schronieniem dla sów i nietoperzy, a na potężnych murach opasujących zamek zaczęto widywać nocami postać rycerza w husarskiej zbroi, objeżdżającego konno ruiny. Pan Jarosław S. z Wałbrzycha wybrał się z żoną na samochodową wycieczkę, której trasa wiodła przez wieś Ujazd. Postanowili wiec zobaczyć Krzyżtopór. Kiedy dotarli do wsi zapadał zmrok. Chcieli przenocować w wozie, a rankiem zwiedzić zamek. Wieczór był ciepły, księżyc wzeszedł, wybrali się przed snem na spacer w kierunku ruin. Mogła być godzina 22 albo 23, kiedy stanęli pod murami. W świetle księżyca Krzyżtopór sprawiał wrażenie wręcz niesamowite. Patrzyli chwilę, gdy naraz uwagę ich zwrócił ciemny, poruszający się cień. W blasku jasno świecącego księżyca cień ten przybrał kształt człowieka na koniu. Z ramion jeźdźca wyrastały husarskie skrzydła. Było to raczej niezwykłe niż straszne. Zjawisko trwało kilka chwil, aż zniknęło w ciemnościach. O zjawie jeźdźca pojawiającego się na murach słyszał również niejednokrotnie mieszkaniec Ujazdu, długoletni opiekun zamkowych ruin. Istnieje jeszcze drugie widmo w zamku Krzyżtopór. Śmiałek, odwiedzający zamek gdy ciemność zapadnie, spotkać się może z Białą Damą, błądzącą po porosłym trawą dziedzińcu. Opowieść ta - spisana wierszem - zawarta jest w kronice Krzyżtoporu. Dlaczego właśnie w takiej postaci zwykły pojawiać się duchy wspaniałego niegdyś zaniku? Spróbujmy zapoznać się bliżej z ludźmi, którzy tu kiedyś mieszkali. Po śmierci pierwszego właściciela - wojewody Krzysztofa Ossolińskiego - Krzyżtopór przeszedł na jedynego spadkobiercę - wojewodzica Krzysztofa Baldwina. Jednakże i ten niedługo zamieszkiwał w jego murach. W cztery lata po śmierci ojca, syn - towarzysz husarski - padł rażony tatarską strzałą w bitwie pod Zborowem na Podolu. Krzysztof Baldwin żonaty był dwukrotnie, po raz pierwszy ojciec wyswatał go w bardzo młodym wieku z szesnastoletnią Anną Zebrzydowską, pochodzącą również ze słynnej magnackiej rodziny. Zmarła ona w kilka lat po ślubie, jeszcze przed ukończeniem budowy zamku. Młody wdowiec poślubił po jakimś czasie Teresę Tarłównę która, jeśli wierzyć inskrypcjom zachowanym na ścianach dziedzińca zamkowego, gdzie Ossoliński kazał wymalować konterfekty bliskich sercu krewnych i przyjaciół, stała się dla męża i teścia ukochaną żoną i synową najmilszą. Niedługo też przeżyła swego młodego męża. Być może to właśnie młodzi państwo Ossolińscy wędrują nocami wśród ruin zamku, którego posiadaniem cieszyli się tak krótko za życia. Aby dostać się do Krzyżtoporu należy dojechać autobusem do miejscowości Iwaniska, a stamtąd lokalną linią PKS lub pieszo do wsi Ujazd. Uwaga zmotoryzowani turyści, jadący przez Opatów i Iwaniska - ostatni odcinek drogi do zamku radzimy przebyć pieszo, z racji lokalnej drogi o wyboistej nawierzchni. We wsi nie ma gospody - natomiast w dni powszednie czynny jest sklep spożywczy. Najbliższy nocleg znaleźć można w Opatowie, w Domu Wycieczkowym PTTK przy ulicy 1 Maja 4, tel. 314. Jeździec bez głowy z Dankowa Położona w dawnej ziemi kłobuckiej niewielka miejscowość Danków, która dziś liczy kilkadziesiąt zaledwie domów, ma długą i bogatą historię. W średniowieczu prowadził tędy trakt z Krakowa do Wrocławia, a biskupi odbywali swoje synody. Był czas gdy Danków, należący wówczas do dóbr książęcych i biskupich, posiadał prawa miejskie. Dzierżył go potem słynny z urody Hińcza z Rogowa, ten sam, który podejrzany o romans z żoną Władysława Jagiełły, królową Sonką, przesiedział lat kilka w wieży zamku w Chęcinach. W dankowskim dworze składał kunsztowne łacińskie rymy renesansowy poeta - gorliwy arianin - Krzysztof Kobylański. Skromny, gotycki zamek, wzniesiony w XV wieku wśród łąk nad Liswartą, rozbudował w pierwszej połowie XVII wieku w potężną warowną rezydencję, godną niedawno wzbogaconego rodu Warszyckich, kasztelan krakowski Stanisław Warszycki. Zamek ufortyfikowany został według wszelkich zasad wojennej sztuki, oblewały go sztucznie spiętrzone wody rzeki Liswarty, dach miał kryty miedzianą blachą, a - jak chce tradycja - w oknach lśniły szyby z kryształu. Kasztelana Warszyckiego nie zadowalało to jednak - zamierzał wznieść w odległych od Dankowa o kilka kilometrów Rębielicach Królewskich jeszcze wspanialszą rezydencję. Aby zapewnić nowemu dworzyszczu obronność, postanowił skierować w tamtą stronę wody Liswarty. Spędzono więc z rozległych dóbr bogatego kasztelana setki chłopów, którzy kopać mieli w piaszczystym gruncie nowe koryto rzeki. Sam Warszycki osobiście doglądał robót, nie żałując kańczuga. Budowa ta nigdy nie zastała zakończona. Przyszły lata szwedzkiego “potopu” i Warszycki nie mógł już myśleć o budowie nowego zamku - zamknięty w Dankowie starał się odeprzeć atak najeźdźców. Po śmierci okrutnego kasztelana ród Warszyckich stracił na znaczeniu. W sto lat potem, w połowie XVIII wieku, którejś burzliwej letniej nocy piorun uderzył w zamkowe zabudowania - w pożarze spłonęło główne skrzydło budowli. W pierwszej połowie XIX wieku zamek popadł ostatecznie w ruinę. Dziś w Dankowie oglądać można już tylko resztki potężnych murów, dwie bramy połączone niegdyś ze zwodzonym mostem, ślady fos... Liswarta zmieniła się znów w niezbyt szeroką, malowniczą rzeczkę. Na drugim jej brzegu, na wydmach porośniętych sosnowym lasem, gdzie ongi pracowali poddani Warszyckiego, podobno spotkać czasami można - w samo południe - jeźdźca w futrzanej szubie i wysokich rajtarskich butach, jadącego na pięknym, narowistym koniu. To kasztelan Warszycki - zmarły prawie przed trzema setkami lat - objeżdża swe dawne włości. Pewnego letniego dnia, w samo południe, obok drogi do Rębielic dwie mieszkanki Dankowa zbierały szyszki. W dankowskim kościele właśnie zaczęto dzwonić na Anioł Pański, kiedy kobiety zobaczyły, że drogą przez las jedzie mężczyzna na pięknym kasztanowatym koniu. Nikt we wsi takiego nie miał. Zdziwiło je, że choć upał dawał się we znaki, mężczyzna ubrany był w futrzane okrycie, wysokie buty i rękawice. Twarz miał chudą, śniadą i włosy czarne, dłuższe niż wtedy noszono. Przejechał obok nich i skręcił w las - gdy obejrzały się za nim zdumione spostrzegły, że ani jedna gałąź nie zadrżała, a na piaszczystej drodze nie było widać śladu kopyt. Dopiero wtedy zdjął je strach, bo przypomniały sobie opowiadania ludzi mających łąki pod lasem: ponoć kasztelan Warszycki, który za okrucieństwa, jakich dopuszczał się za życia, nie zaznał w grobie spokoju, pokutował od setek lat, ukazując się potomkom swych poddanych w lasku, na lewym brzegu Liswarty. Tajemniczego jeźdźca widywało wielu mieszkańców wsi, pojawiał się zwykle w biały dzień - czasem w bardziej jeszcze przerażającej postaci: bez głowy. Galopował na koniu, któremu spod kopyt sypały się skry. Przez długie lata wierzono, że wały nad Liswartą to “złe miejsca”. Nikt z mieszkańców tych okolic nie poszedłby tam wieczorem dobrowolnie. Opowiadano, że nocami dochodził stamtąd turkot, jakby jechały ciężkie wozy, a jakieś światła pojawiały się i gasły. Ruiny zamku także nie miały dobrej sławy; powiadano, że z rozkazu Warszyckiego, który w swych dobrach utrzymywał prywatnego kata, zginęło w lochach zamkowych wielu ludzi. Wśród ofiar kasztelana-okrutnika znaleźć się miała podobno także trzecia jego żona - Jadwiga, córka wojewody bełżyckiego. Nieoceniony zbieracz podań i legend związanych z polskimi zamkami - Adam Amilkar Kosiński - pisze, że trzecia pani Warszycka, młodsza od swego małżonka o lat prawie czterdzieści, była wcześniej potajemnie zaręczona z młodym księciem Ottonem Schaffgotschem. Rodzice nie zezwolili na ten związek. W rok po ślubie z Warszyckim w zamku niedobranego wiekiem małżeństwa zjawił się w przebraniu Schaffgotsch i namawiać począł piękną kasztelanową, aby uciekła z nim od starego męża. Zausznicy kasztelana podsłuchali rozmowę, a rozgniewany Warszycki ukarał zakochanych, wysadzając w powietrze skrzydło zamku, w którym znajdowali się Schaffgotsch i kasztelanowa. Oboje oczywiście zginęli. Wieczorem i nocą, w pobliżu zamku i plebani, na placu obok szesnastowiecznego, a przebudowanego za czasów Warszyckiego kościoła, wielu mieszkańców wsi widywało zjawę szlachcica w kontuszu, z szablą u boku... Do Dankowa dojechać można autobusem PKS z Częstochowy lub Kłobucka. Jeżeli chcecie przenocować w dawnych dobrach okrutnego kasztelana - weźcie ze sobą namiot, bowiem najbliższe hotele znajdują się w Częstochowie: “Mały” przy ulicy Katedralnej 18, tel. 433-91; “Dworcowy” przy ulicy Świerczewskiego 3, tel. 421-80; “Centralny” przy ulicy Świerczewskiego 9, tel. 440-67. Można również przenocować w motelu PZM przy ulicy PPR 181 lub w domu wycieczkowym przy ulicy Pułaskiego 4/6, tel. 445-36. W Dankowie nie ma również żadnego zakładu gastronomicznego, trzeba więc zabrać ze sobą suchy prowiant. Tajemniczy obelisk z Kruszyny W pół drogi pomiędzy wsiami Kruszyna i Borowno, w odległości kilkunastu metrów od drogi, wznosi się w polu wysoki obelisk z szarego piaskowca. Kiedyś stała na nim figurka jakiegoś świętego, dziś ani ślad po niej nie pozostał, a i sam postument mocno nadgryziony został zębem czasu. Przejezdny może nie zwrócić nań uwagi, nikt jednak z ludzi miejscowych nie minie tego miejsca nie przeżegnawszy się. Stojący bowiem samotnie w polu monument upamiętnia wydarzenia smutne i tragiczne. Zanim jednak o nich opowiemy, przenieśmy się na chwilę do samej Kruszyny, gdzie w rozległym, dziesięciohektarowym parku - niegdyś wspaniałym, a dziś zapuszczonym - wznosi się okazały, barokowy pałac, który zaliczono do najświetniejszych rezydencji magnackich. We wnętrzu zachowały się ślady dawnej świetności: wspaniałe drewniane stropy, kunsztownie rzeźbione odrzwia i boazerie, piękne kominki i jeszcze piękniejsze piece - wszystko to czeka na troskliwego konserwatora. W 1977 roku pałacem zaopiekowała się Huta im. Bolesława Bieruta z Częstochowy; trwają prace remontowe, po ich ukończeniu ostatnia siedziba rodu książąt Lubomirskich wróci do dawnej świetności.. Lubomirscy władali Kruszyną do czasów ostatniej wojny. Osiedli tu jednak dopiero pod koniec ubiegłego stulecia. Uprzednio pałac i okoliczne dobra należały do Wasilewskich, Muszyńskich, Potockich, jednak pierwszymi właścicielami Kruszyny byli Denhoffowie, ród wygasły już od ponad 200 lat. Była w Polsce epoka - pisze kronikarz - w której rząd swobodny, porządek we wszystkim należyty, nie tyle prawem wymuszony ile z obyczajów i moralności ludu wypływający, zabezpieczał osoby i majątki, uprzyjemniał życie. Takowy stan wabił do kraju cudzoziemców, którzy osiadając przyjmowali prawa i zwyczaje polskie (...) Taką właśnie rodziną Polaków z wyboru byli Denhoffowie. Wywodzili się z Westfalii, przez dwa wieki zamieszkiwali Kurlandię, by w XVI wieku przenieść się do Rzeczpospolitej. Tu niektórzy z nich doszli do wysokich zaszczytów i godności, a zwłaszcza zaufany obu Wazów - Kacper, piszący się jeszcze Doenhoff i pieczętujący herbem, na którym w srebrnym polu wyobrażona była głowa dzika. On to właśnie, po ślubie z panną Koniecpolską, wystawił w 1630 roku pałac w Kruszynie. Syn Kacpra, Otton, przeszedł na katolicyzm i przyjął imię Józef. I z nim to zapewne łączy się opowieść, z pokolenia na pokolenie przekazywana wśród mieszkańców Kruszyny. Było to w czasach Sobieskiego. W Borownie, tam gdzie dziś wznosi się obelisk, stał ubogi szlachecki dworek. Mieszkała w nim piękna dziewczyna o imieniu Zofia. W niej właśnie zakochał się młody Denhoff. Ojciec jednak nie chciał o tym słyszeć. Wszak sama królowa Marysieńka swatała młodego dziedzica z jedną ze swych dworek. Chcąc raz na zawsze skończyć z amorami syna, ojciec powziął straszliwy plan. Spoiwszy kilku parobków gorzałką, kazał im pójść nocą do Borowna, oblać dworek smołą i podpalić. Młody Denhoff zobaczył łunę nad Borownem. Porwawszy krócicę skoczył na konia i pognał do pożaru. Z dopalających się zgliszcz wyciągnął zwłoki ukochanej. Oszalały z rozpaczy zastrzelił się w wikowskich lasach. Teraz dopiero ojciec zrozumiał co uczynił. Nie chcąc nikogo widywać, w najdalszym zakątku parku wymurować kazał pustelnię i tam przez kilkanaście lat odprawiał pokutę. Wreszcie udał się pieszo do Rzymu po rozgrzeszenie. Jedni powiadają, że z podróży już nie powrócił, inni, że nie otrzymawszy rozgrzeszenia wrócił do Kruszyny i znów zamknął się w pustelni, a gdy w Stolicy Piotrowej zasiadł nowy papież raz jeszcze wyruszył w podróż i oczyszczony z grzechów spokojnie dokonał żywota. Przed śmiercią kazał na miejscu gdzie stał spalony dworek wystawić ów obelisk. Pustelnię w parku obejrzeć można jeszcze dziś, choć gęsto zarosła zielskiem i krzewami. W pobliżu tej pustelni właśnie widywano wieczorami postać milczącego starca. Inną opowieść przekazał nam mieszkający nadal w Kruszynie były stangret książąt Lubomirskich. Po wojnie w pałacu mieścił się Państwowy Dom Dziecka. Jesienią 1949 roku nasz rozmówca, wciąż pełniący obowiązki woźnicy, wyjechał na stację kolejową do Kłomnic po nową higienistkę. Pociąg przychodził tuż przed dwunastą w nocy. Minęła już więc północ, kiedy wraz ze swą pasażerką przejeżdżał koło samotnego obelisku. Nigdy nie lubił tędy jeździć, zwłaszcza nocami; konie bywały tu dziwnie niespokojne. Tak było i tej nocy. W pewnej chwili pasażerka krzyknęła by stanął, bo wyraźnie słyszy czyjś płacz, w tym momencie konie szarpnęły i poniosły, zaś pasażerka zemdlała. Od tego czasu higienistka nigdy nie zapuszczała się w tamte strony, wkrótce zresztą wyjechała z Kruszyny. Także w pobliskich lasach wikowskich widywano postać dziwnego jeźdźca w rozwianym płaszczu, na siwym koniu... Wieś Kruszyna leży w odległości około 30 kilometrów od Częstochowy. Dojechać tu można skręcając w prawo z drogi szybkiego ruchu Katowice - Warszawa, około 12 kilometrów za Częstochową; niestety, jak dotychczas zjazd ten nie jest oznaczony. Z Częstochowy kursuje tutaj kilkanaście autobusów PKS dziennie, raz dziennie przyjeżdża także do Kruszyny autobus z Radomska. Na miejscu jest gospoda GS. Nocleg załatwić można w kwaterach prywatnych przez sołtysa. Będąc w Kruszynie warto zwiedzić miejscowy barokowy kościół z nagrobkami i portretami Denhoffów, a także nagrobkiem Anny Czarnieckiej, matki sławnego hetmana. Sroga pani suskiego zamku Niewielkie miasteczko Sucha Beskidzka, położone u stóp lesistych gór Beskidu Średniego, poszczycić się może cennymi zabytkami. Jednym z nich jest renesansowy zamek, zbudowany w roku 1614 dla starosty oświęcimskiego Piotra Komorowskiego herbu Korczak. Ten potężny magnat, władający tak zwanym “państwem suskim”, sięgającym południowej granicy Polski, kazał nadwornemu architektowi Zebrzydowskich - Niderlandczykowi Paulowi Baudarthowi - wznieść budowlę, która byłaby najwspanialszą siedzibą magnacką w Małopolsce. Baudarth po mistrzowsku wywiązał się z powierzonego mu zadania. Do istniejącego w tym miejscu renesansowego dworu, wzniesionego przed kilkudziesięciu laty (około 1554 r.) przez pierwszego właściciela Suchej, Kaspra Castiglione, nobilitowanego złotnika królowej Bony, dobudował dwa skrzydła, dziedziniec otoczył wspartymi na kolumnach krużgankami, budowlę zwieńczył wyniosłą wieżą. Zgodnie z modą epoki, architekt nie zapomniał o tajnych przejściach, łączących poszczególne sale i korytarze, a nawet - według tradycji - o zapadni ukrytej w Wieży Zegarowej. W połowie XVII wieku ród Komorowskich wymarł po mieczu. Ostatnią jego przedstawicielką była Konstancja Krystyna Komorowska, która w roku 1665 poślubiła Jana Wielopolskiego, wnosząc mu w posagu ogromne dobra. Niedługo jednakże cieszył się Jan Wielopolski swą piękną i bogatą żoną. W cztery lata po ślubie Konstancja Krystyna zmarła na zamku w Bieczu na “zgniłą gorączkę”, zapisując “państwo suskie” jedynemu synowi, Janowi Kazimierzowi, wówczas małemu chłopcu. Ów Jan Kazimierz wyrósł na młodzieńca wątłego zdrowia, rozmiłowanego w księgach - marzył nawet o karierze duchownej. I byłby prawdopodobnie został dostojnikiem kościoła, gdyby w czasie familijnego zjazdu nie poznał swej dalekiej krewnej, Anny Konstancji Lubomirskiej. Panna ta musiała chyba mocno zawrócić w głowie skromnemu kuzynowi, skoro zrzucił suknie kleryka i poślubił ją latem 1689 roku. Niestety, Jan Kazimierz - podobnie jak matka - żył krótko. W wieku lat dwudziestu sześciu zmarł nagle, pozostawiając młodą wdowę z synem, Janem Dominikiem. Choć tak wcześnie owdowiała, Anna Konstancja nie straciła głowy Energiczna niewiasta rychło stała się - jak wówczas mówiono - “rządziochą zawołaną”. Raz jeszcze wyszła za mąż, za Stanisława Małachowskiego, a gdy i ten odumarł ją w dwa lata po ślubie, zrezygnowawszy z małżeńskiego stanu oddała się pomnażaniu i tak już wielkiej fortuny oraz administrowaniu rozległymi dobrami. Mieszkając najchętniej w Suchej, jeszcze raz przebudować kazała dawne gniazdo Komorowskich, wznieść dwie wieże, otoczyć pałac pięknym parkiem w stylu barokowym. W ciągu długich lat żelazną ręką zarządzała suskim państwem, ustanowiła kodeks praw dla poddanych, w Wieży Zegarowej sama sprawowała sądy. Nie była łagodną ani pobłażliwą. Wyroki jej nawet za drobne przewinienia orzekały karę chłosty i wtrącenia do zamkowych lochów. Anna Konstancja, ubrana po męsku, wyruszała na czele swych hajduków na wyprawy przeciwko bandom zbójników, kryjących się w gąszczach karpackiej puszczy. Schwytanych skazywano na śmierć. Jedna z takich egzekucji odbyła się w niedalekim Krzeszowie, a Anna Konstancja osobiście dozorowała tracenia nieszczęśników. Sroga pani suskiego zamku dożyła sędziwego wieku i rozstała się z tym światem w latach dwudziestych XVIII stulecia. Pochowano ją z wielką pompą w krypcie miejscowego kościoła. Poddani i służba dworska odetchnęli. Ale nie na długo: jeszcze nie wypaliły się gromnice nad mogiłą, nie zdjęto żałobnych szat, nie odprawiono wszystkich mszy, kiedy na przykościelnym cmentarzu i w zamkowych krużgankach pojawiać się zaczęło widmo Anny Konstancji. Zjawa w bieli przesuwała się przez zamkowe korytarze, niewidzialna ręka otwierała kolejno drzwi w całej amflladzie komnat, zimny podmuch gasił świece i pochodnie. Czasem przerażonym oczom mieszkańców zamku ukazywała się Anna Konstancja w innej postaci - tak, jak ją niedawno widziano leżącą w bogato rzeźbionej trumnie, ozdobionej herbami Wielopolskich i Lubomirskich: w czarnej krynolinie z podwójnym robronem, we wdowim welonie. Zamek zmieniał wielokrotnie właścicieli, należał do Wielopolskich, Branickich, Tarnowskich. Choć od śmierci Anny Konstancji minęło wiele lat, widmo jej ukazywało się tak często, że jeszcze w latach międzywojennych ostatni właściciele Suchej, hrabiowie Tarnowscy, uprzedzali co bardziej wrażliwych gości o możliwości spotkania z widmem prababki. Domownicy zdążyli się już do niej przyzwyczaić i traktowali ją jak rezydentkę. Istniała wówczas w mieście straż obywatelska. Zmieniający się co noc wartownicy obchodzili miasteczko. Musieli przechodzić także obok zamku i starego kościoła. Zdarzało się, że przerażeni wpadali na wartownię: trudno było zachować zimną krew w spotkaniu z widmem... Także w czasie okupacji Anna Konstancja - ku radości mieszkańców Suchej - wystraszyła niemieckie posterunki w zamku. Kiedy w pierwszych miesiącach okupacji hitlerowcy palili na dziedzińcu książki z zamkowej biblioteki, przez krużganki przesunęła się wyniosła postać kobieca w długiej sukni, nieczuła na kule niemieckich żołnierzy. Jeszcze w kilka lat po wojnie oglądać można było na ścianie ślady kuł, które ogarnięci paniką niemieccy żołnierze wystrzelili w kierunku zjawy. Jeżeli sroga, a wyrastająca ponad przeciętność białogłowa wzbudziła wasze zainteresowanie, odwiedźcie ją. Dojazd z Krakowa pociągiem lub autobusem PKS. Przed wybraniem się na zamek radzimy zwiedzić zabytkowy kościół z początku XVII wieku, obejrzeć budynek plebani, zbudowany w 1630 roku i pokrzepić siły w słynnej karczmie “Rzym”, mieszczącej się to zabytkowym budynku z przełomu XVIII i XIX wieku, gdzie spróbować można regionalnych przysmaków beskidzkich (bardzo smaczny jest np. żurek stryszawski). Dla zmotoryzowanych turystów w pobliżu karczmy czynny jest parking strzeżony i stacja benzynowa. W miasteczku są dwa hotele: “Turystyczny” przy ulicy Mickiewicza 27, tel. 27-31 oraz “Podhalański” przy Rynku 20, tel. 20-19. Istnieje również możliwość znalezienia noclegu w kwaterach prywatnych (recepcja w hotelu “Turystycznym”). Upiorny Kardynał z Nieborowa W odległości 80 kilometrów od Warszawy, a 9 od Łowicza, na starym piastowskim szlaku łączącym niegdyś Poznań z Mazowszem, leży wieś Nieborów. W ostatnich latach XVII wieku kardynał prymas Michał Radziejowski wybudować tu kazał piękny barokowy pałac, według projektu sławnego w owych czasach architekta - Tylmana z Gameren. Dziś w pałacu mieści się Oddział Muzeum Narodowego w Warszawie. Nieborowskie muzeum i idylliczny park francuski w Arkadii, założony przed dwustu niemalże laty przez słynną elegantkę i intelektualistkę doby stanisławowskiej, Helenę z Przeździeckich Radziwiłłową, odwiedza co roku wiele tysięcy gości - jednakże tylko nieliczni spośród nich wiedzą, że w miejscu tym można nocami spotkać duchy. Na pierwszym piętrze mieści się pałacowa biblioteka. Niewiele się tam zmieniło od czasów, gdy kardynał-bibliofil spędzał nad książkami długie godziny. Te same meble z ciemnego drewna, purpurowe obicia naśladujące siedemnastowieczne kurdybany. Naprzeciwko drzwi wisi nadnaturalnej wielkości portret prymasa, który w roku 1698 kazał malować się włoskiemu artyście Giovanniemu Palloni. Kardynał siedzi na tle biblioteki w głębokim fotelu, jedną rękę oparł na rzeźbionej poręczy, drugą sięga po srebrny dzwonek stojący na stole. Kurator nieborowskich zbiorów opowiadał nam, że dźwięk tego dzwonka słyszeli niejednokrotnie pracownicy muzeum i osoby, którym przyszło wieczorami przesiadywać w pałacowej bibliotece. Pewnego wieczoru, przebywający w Nieborowie profesor Stanisław Lorentz, dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, pisał artykuł, korzystając z nieborowskiego księgozbioru. Zatopiony w pracy nie spostrzegł, że zbliża się północ... Naraz usłyszał dźwięk dzwonka - najpierw z sąsiedniego pokoju, potem całkiem blisko... Jednocześnie jakaś niewidzialna ręka rozkołysała ciężki kryształowy żyrandol, wiszący nad jego głową. Sławny uczony uznał, że... najwyższy czas udać się na spoczynek. Jeszcze bardziej zdumiewająca historia wydarzyła się w Nieborowie pewnej lipcowej nocy 1973 roku. W muzeum zamknięto już wszystkie okna, na drzwiach założono plomby. Przy wejściu usiadł dyżurny strażnik... Wszędzie było cicho i ciemno. Dochodziła już chyba godzina pierwsza po północy, gdy naraz pałacem wstrząsnął straszliwy huk dochodzący z biblioteki. Strażnik szybko otworzył drzwi i zapalił światła. Na podłodze leżało roztrzaskane zwieńczenie wielkiego, stojącego zegara, a z portretu zniknęła wyniosła postać kardynała... Przerażony tym strażnik szybko zbiegł na dół, wołając kolegę. Obudzono kustosza i wszyscy trzej pospieszyli na pierwsze piętro. Jeden ze strażników był blady, ręce mu drżały, mówił coś szybko i bezładnie, nie chciał przekroczyć progu biblioteki. Kustosz wszedł więc tam z drugim strażnikiem; wszystkie meble stały na swoich miejscach, kardynał Radziejowski spoglądał z portretu, ale... masywne, ważące ponad 80 kilogramów zwieńczenie angielskiego zegara, rzucone jakąś tajemniczą siłą, leżało na posadzce. Rano przeprowadzono wizję lokalną - zegar przymocowany był do ściany metalowymi zaczepami, dla bezpieczeństwa zaklinowanymi. Zwieńczenie ważyło ponad 80 kg i - aby je zdjąć - trzeba by dwu silnych mężczyzn. Strażnik, zabrany do szpitala w stanie nerwowego szoku, twierdził, że widział w kącie biblioteki wysokiego mężczyznę w purpurowych szatach i w piusce na głowie... Innego ducha nieborowskiego pałacu spotkał pewnego zimowego wieczoru 1966 roku, pracujący od wielu lat w muzeum, pan Jan B. Miała się wówczas odbyć w Nieborowie jakaś konferencja czy zjazd i nasz rozmówca otrzymał polecenie napalenia w przeddzień w piecach. Dokładał właśnie do pieca, gdy naraz spostrzegł, że w korytarzu pojawił się nie wiadomo skąd mały, dziwacznie ostrzyżony piesek. Pan Jan zdziwił się, ponieważ do pałacu psów wprowadzać nie wolno, ale wyciągnął doń rękę i zaczął wabić psa do siebie. Wtem otworzyły się drzwi do Czerwonego Salonu i w progu stanęła kobieta. Piesek podbiegł do niej, a ona - wysoka, w szerokiej, ciemnej krynolinie - sunęła bezszelestnie w kierunku przerażonego człowieka, który rzucił się ku schodom i bez tchu zbiegł na dół. - Poznałem ją od razu - twierdził pan Jan - pracuję przecież w pałacu od pięćdziesięciu lat. To była Anna Orzelska, której portret wisi w Salonie Czerwonym. Słyszałem, jak jeszcze za czasów Radziwiłłów opowiadano, że można ją czasem ujrzeć na drugim piętrze, ale sam spotkałem się z mą po raz pierwszy. Prawdziwość tych opowieści sprawdzić trudno, ponieważ nieborowskie duchy pojawiają się wieczorem lub nocą, gdy pałac - obecnie Oddział Muzeum Narodowego w Warszawie - jest już zamknięty dla zwiedzających. Anusia Orzelska, słynna piękność doby baroku, naturalna a ukochana córka Augusta II Mocnego i winiarki ze Starego Miasta, Hennetty Duval, spaceruje ponoć po korytarzach drugiego piętra. Kardynał pojawia się w bibliotece. Warto jednak odwiedzić Muzeum w Nieborowie i Arkadii Najpiękniej jest w Nieborowie wiosną, na przełomie maja i czerwca, gdy przed pałacem rozkwitają hodowane w cieplarni drzewa pomarańczowe. Muzeum otwiera swe podwoje dla zwiedzających od 2 maja do 31 października codziennie, prócz poniedziałków, dni poświątecznych i 22 lipca, od godziny 10 do 15.30. Arkadia - przepiękny park, odległy od Nieborowa o 4 kilometry, założony w XVIII wieku przez Helenę z Przeździeckich Radziwiłłową, otwarty jest dla turystów codziennie, od godziny 10 do zmierzchu. Nocleg znaleźć można w Łowiczu, w hotelu “Turystycznym” przy alei Sienkiewicza l, tel. 29-60 Latem czynne jest Schronisko Młodzieżowe PTSM w Nieborowie, w Szkole Podstawowej, tel. 36-94 Od czerwca do września turyści korzystać mogą z noclegów w obozowisku campingowym PTTK w Nieborowie, tel. 106-92, dysponującym 80 miejscami w domkach campingowych i 100 miejscami na polu namiotowym. Obiad zjeść można w regionalnej gospodzie “Jagna”, która otrzymała nagrodę Srebrnej Patelni. Biała Dama z niedzickiego zamku Przytoczona tu opowieść to wiernie z taśmy magnetofonowej spisane opowiadanie pana Franciszka S., opiekuna niedzickiego zamku i miejscowego przewodnika. - Było to latem 1949 roku. Pan inżynier przeprowadzał wtedy na zamku pomiary, a ja, młody wówczas chłopak, pomagałem mu. Pewnego dnia pracowaliśmy na górnym zamku do późnego wieczora. Była już chyba dziesiąta gdy skończyliśmy robotę i zeszliśmy na dziedziniec. Pamiętam, że zawsze schodząc zamykałem ciężką bramę górnego zamku, przetykając przez skoble gruby, drewniany kołek. Tak też zrobiłem i tym razem. Gdy znaleźliśmy się na dziedzińcu, inżynier przypomniał sobie, ze miał jeszcze wymierzyć małe, podwójne okienko w jednej z sal średniego zamku. Prosił mnie żebym mu poświecił. Zapaliłem naftową lampę - elektryczności wówczas jeszcze w zamku nie było - i stałem świecąc, a inżynier robił swoje pomiary. Trwało to dość długo i chyba dochodziła już północ. Nagle poczułem podmuch silnego wiatru. Zbiera się na burzę - powiedziałem do inżyniera, wyjrzałem tez oknem, ale zobaczyłem, że na bezchmurnym niebie świecą gwiazdy. I w tejże chwili tuż nad głową przeleciał mi drąg, którym zatknąłem bramę górnego zamku. Spojrzałem w tamtą stronę. Oba skrzydła bramy były otwarte, na progu zaś stała postać w bieli. Postać jak gdyby rosła, z każdą chwilą stawała się coraz wyższa. Krzyknąłem cos do inżyniera. On też ją zobaczył. Przestraszony rzuciłem lampę i obaj uciekliśmy z zamku do wsi. Na dole ochłonęliśmy nieco, zebraliśmy się na odwagę i postanowiliśmy wracać, żeby sprawdzić co to było. Dodając sobie nawzajem otuchy wróciliśmy na zamek. Sprawdziliśmy, że brama górnego zaniku została otwarta, zaś w sali nr 5, gdzie prowadziliśmy badania, leżał ów drąg, którym ją zamykałem. Było to zjawisko zupełnie niewytłumaczalne - od bramy do owej sali jest kilkanaście metrów. Lęk nas ogarnął i szybko opuściliśmy zamek. Gdy wróciłem do domu i opowiedziałem o tym zdarzeniu matce, nie była wcale zdziwiona. Powiedziała, że gdy przed wojną pracowała wiele lat na zamku jako pokojówka u hrabiów Salomonów, wielokrotnie słyszała o pojawianiu się owej damy, najczęściej w tym właśnie miejscu, w którym i myśmy ją dostrzegli... Mimo dużej wiarygodności opowieści, znając skłonność przewodników do fantazjowania - postanowiliśmy ją zweryfikować. Odszukaliśmy więc w Krakowie owego inżyniera, który miał być drugim świadkiem opisanego wydarzenia. Sprawdziwszy, iż nie porozumiewał się z panem Franciszkiem, zapytaliśmy go o wydarzenie sprzed lat. I oto opowieść, którą usłyszeliśmy, w całości, ba, we wszystkich niemal szczegółach pokrywała się z zanotowaną na taśmie relacją. Inżynier wspomniał także, że wielokrotnie zastanawiał się nad tą niezwykłą historią, próbował znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Sporządził nawet w tym celu szereg szkiców sytuacyjnych - na próżno. Żadna z logicznych, naturalnych wersji zdarzeń nie wytrzymała próby krytyki. Zważywszy, że o nadnaturalnych zjawiskach, zachodzących na niedzickim zamku, usłyszeć można od wielu osób znających to miejsce, warto klucza do owej zagadki poszukać w przeszłości wznoszącej się nad Dunajcem warowni. A przeszłość ta, w rzeczy samej, obfituje w zdarzenia doprawdy niezwykłe, przy czym najbardziej fantastyczne jest to, iż są to zdarzenia od początku do końca prawdziwe, poświadczone do dziś istniejącymi dokumentami, a ich epilog (czy prolog do epilogu?) rozegrał się już za naszych czasów, na oczach wielu, do dziś żyjących świadków. Ale na razie cofnijmy się wstecz. Wykopaliska archeologiczne prowadzone przez docenta Żakiego wykazują, że na wysokiej skale, na miejscu obecnego zamku, już w wieku X istniało wczesnośredniowieczne grodzisko. Pierwszy, kamienny warowny zamek wzniósł tu w 1330 roku Rudolf z możnego węgierskiego rodu Berzevicych. W owym czasie zamek nosił nazwę Dunajecz i jako taki wzmiankowany jest w kronikach od roku 1330 jako novum Castrum de Dunajecz. To właśnie tu, u stóp tego zamku, posłowie Jagiełły złożyli 37 tysięcy kóp groszy praskich jako zastaw pod 13 miast spiskich. W XVI stuleciu zamek był własnością Zapoly’ów, następnie na kilka lat przeszedł w ręce Hieronima Łaskiego. W 1589 roku na sumę i tysięcy guldenów nabyli go Horvathowie z Palocsy. To właśnie Jerzy Horvath z Palocsy rozbudował zamek i przekształcił go w świetną renesansową rezydencję, którą oglądać możemy dzisiaj. Jednak ród pierwszych posiadaczy zamku - Berzevicych - bynajmniej nie wyginął po opuszczeniu rodzinnego gniazda. Przenieśli się na Wołyń, gdzie nabyli dobra i z czasem spolonizowali się. I oto w połowie wieku XVIII potomek dawnych panów na Dunajcu, Sebastian Berzevicy, opuścił kraj i wyruszył do Ameryki Południowej w poszukiwaniu przygód i zapewne majątku. Po wielu latach i po wielu burzliwych przejściach osiadł na koniec w Peru i tam pojął za żonę Indiankę ze szlachetnego rodu, w której żyłach płynęła krew dawnych władców państwa Inków. Z małżeństwa tego zrodziła się córka imieniem Umina. Płynęły lata, Umina doszła do lat dojrzałych i poślubiła młodzieńca z królewskiego rodu imieniem Tupac Amaru. Był rok 1779. W Peru wybuchło powstanie przeciwko Hiszpanom, na czele którego stanął stryj męża Uminy - Jose Gabriel Tupac Amaru. Po dwu latach walk Hiszpanie zajęli Cusco. W 1781 roku Jose Gabriel zginął, okrutnie stracony. Sebastian Berzevicy i jego zięć, jeśli nawet sami nie brali udziału w walkach, na pewno sprzyjali powstańcom. Toteż po klęsce, uchodzić musieli wraz z grupą emigrantów indiańskich do Europy. Zabrali ze sobą część legendarnego królewskiego skarbu Inków. Początkowo osiedli we Włoszech, jednak i tutaj dopadła ich zemsta Hiszpanów. W 1788 roku młody Tupac Amaru zginął, zasztyletowany skrytobójczo w zaułkach Wenecji. Na krótko przed śmiercią męża Umina powiła chłopca, który także - zgodnie z tradycją - nosił imię Tupac Amaru. Stary Sebastian, obawiając się o życie córki i wnuka, postanowił ich ukryć, a szukając bezpiecznego schronienia wybrał dawną siedzibę swego rodu - zamek niedzicki. Ale i tutaj, w odstąpionej emigrantom przez Palocsayów rezydencji, dopadła ich zemsta konkwistadorów. Umina zginęła zasztyletowana na dziedzińcu zamkowym, przed wejściem do kaplicy. Wierna służba uratowała jej synka - jedynego już potomka dawnych władców Peru. Sebastian de Berzevicy, obawiając się o życie wnuka postanowił, po tylu tragicznych doświadczeniach, działać inaczej. Wezwał na niedzicki zamek swego kuzyna Wacława Benesza de Berzevicy, zamieszkałego podówczas w Krumlowie na Morawach, i dnia 21 czerwca, w obecności indiańskich emigrantów, spisano akt adopcji jednorocznego syna Uminy i Tupac Amaru przez Wacława i Annę Beneszów. W następnym roku chłopiec zapisany został w księgach parafialnych Krumlowa jako Antoni syn Wacława i Anny Benesz. Sam Sebastian wyjechał do Krakowa, gdzie wkrótce zmarł w klasztorze oo. Augustianów. Tymczasem Antoni dorósł i pojął za żonę Polkę, pannę Rubinowską, która urodziła mu dwóch synów: Ernesta i Wilhelma. Im to na łożu śmierci, w 1877 roku, przekazał Antoni rodowe dokumenty, zaklinając jednak, by nie zajmowali się nimi, w przeciwnym bowiem razie spotka ich zły los. Złamał ten zakaz dopiero prawnuk Antoniego, mieszkający podówczas w Bochni, młody student prawa p. Andrzej Benesz. Odnalazł on w archiwach kościoła Św. Krzyża w Krakowie oryginalny akt adopcji swego pradziada przez rodzinę Beneszów. W akcie tym jest również adnotacja - przyrzeczenie Wacława, iż po dojściu Antoniego do pełnoletności odkryje mu tajemnicę jego pochodzenia, a także dane dotyczące skarbu Inków. Co więcej, w punkcie czwartym owego dokumentu zobowiązuje się on do ukrycia testamentu Inków pod stopniami prowadzącymi do bramy górnego zamku. I oto z odpisem tego dokumentu młody Andrzej Benesz pojawił się 31 lipca 1946 roku w Niedzicy. Nie chcąc w niczym uchybić formalnościom, udał się na zamek z urzędową komisją. Uczestniczyli w niej: sołtys Pukasiński, dowódca miejscowej jednostki Milicji Obywatelskiej kpt. Dąbrowski, kilku żołnierzy z jednostki WOP, gajowy Kasprzyk i leśniczy Szlachta. Po podważeniu głazu progowego, na głębokości około 30 cm ukazała się oczom komisji ołowiana tuba o długości 18, a średnicy 3,5 cm, zamknięta z obu końców. Po jej komisyjnym otworzeniu wszyscy zebrani spostrzegli ku swemu zdumieniu jedynie trzy skórzane rzemienie z węzełkami. Nie ulegało wątpliwości, że rzemienie owe stanowiły dokument, sporządzony w używanym przez peruwiańskich Indian węzełkowym piśmie - kipu. Ze sporządzonego tegoż samego dnia protokołu dowiedzieć się można, że każdy z rzemieni posiadał złotą blaszkę. Na jednej z nich widniał napis Vigo, na drugiej Titicaca, na trzeciej zaś Dunajecz. Z dużą dozą prawdopodobieństwa sądzić można, że zapis ten dotyczył trzech miejsc, w których ukryto podzielony skarb Inków. Podobno skórzane rzemienie przesłane zostały do Peru w celu dalszego zbadania. Tak w każdym razie mówi dokument, pozostawiony u konserwatora wojewódzkiego w Krakowie. Na współczesny epilog niezwykłych zdarzeń, których widownią był przed dwustu laty niedzicki zamek, trzeba jeszcze poczekać. Historię Sebastiana de Berzevicy i jego córki Uminy przytoczyliśmy tutaj przede wszystkim dlatego, że być może pozwoli nam ona wyjaśnić genezę dziwnych zjawisk mających miejsce w dunajeckim zamczysku. Zjawa kobiety w jasnych szatach, tak wyraźnie widziana przez naszych rozmówców, pojawiła się im ponoć dokładnie w tym samym miejscu, skąd o trzy lata wcześniej (w roku 1946) wydobyto tajemniczy, pismem kipu spisany “testament Inków”. Tuż obok tego miejsca wznosi się kaplica, przed którą zamordowana została Umina. Czyż zatem zbyt śmiałe będzie przypuszczenie, że pojawiająca się w letnie noce, w szumie wichru, postać w bieli, to nie kto inny lecz Umina, nieszczęsna żona i matka która tu, daleko od swych stron rodzinnych, nad wzburzonymi wodami Dunajca znalazła śmierć z ręki mściwego wroga i być może nadal czuwa nad ukrytymi w dunajeckim zamczysku królewskimi skarbami Inków. Mimo szczegółowych badań archeologicznych, prowadzonych tutaj po wojnie, nie natrafiono ani na grób Uminy, pochowanej podobno w srebrnej trumnie przepięknej roboty, ani na owe legendarne skarby. Zamek niedzicki, zachowany wyjątkowo dobrze i pieczołowicie konserwowany, mieści dziś Muzeum Regionalne Ziemi Spiskiej, ze szczególnie interesującą, przebogatą kolekcją ludowych zegarów, a także Dom Pracy Twórczej Stowarzyszenia Historyków Sztuki. Według posiadanych przez nas informacji, Biała Dama ukazuje się w letnie noce, między godziną 23 a 24, na dziedzińcu średniego zamku. Z zamkowego wzgórza widać ruiny Czorsztyna, strzegącego od polskiej strony przejścia przez dolinę Dunajca. Wkrótce krajobraz wokół niedzickiego zamku całkowicie się zmieni. Właśnie u jego stóp trwa budowa potężnej zapory, która przegrodzi nurt Dunajca, a niedzickie wieże i mury przeglądać się będą w wodach wielkiego, sięgającego aż ku Dębnu, jeziora. Wygodny dojazd autobusami PKS bezpośrednio z Krakowa (jeden kurs dziennie, w sezonie turystycznym dwa) oraz lokalnymi z Nowego Targu i ze Szczawnicy- Krościenka. We wsi Czorsztyn, tuż przy przystanku PKS znajduje się schronisko turystyczne. Pobliskie obozowisko campingowe PTTK kat. III, tel. 331, posiada 57 miejsc w domkach campingowych oraz pole namiotowe. Camping KS “Pieniny” czynny jest od maja do września, tel. 259 Spływ przez pieniński przełom Dunajca rozpoczyna się obecnie w położonych o kilka kilometrów niżej Sromowcach, gdzie powstała nowa, wygodna przystań. Karzeł z Dubiecka O miejsce słodkie gdzie się urodziłem W tobie los zrządził pierwszy wątek życia. Wyszedłem na świat, co zdarza użyłem, A czas długiego wśród ludzi przebycia To zdziałał: gdyby można było się odrodzić, Lepiej by było z ciebie me wychodzić. Tak o swym rodzinnym Dubiecku pisał “książę poetów”, biskup Ignacy Krasicki, który - pomimo iż osiadł na dalekiej Warmii - strony rodzinne odwiedzał często i chętnie. Trudno mu się dziwić. Leżące nad Sanem malownicze miasteczko na każdego, kto je odwiedzi, wywiera urok nieprzeparty. Darowane w 1401 roku przez Władysława Jagiełłę kasztelanowi lubelskiemu, a późniejszemu wojewodzie sandomierskiemu i krakowskiemu, Piotrowi Kmicie, w sześć lat później otrzymało prawa miejskie, stając się ośrodkiem rozległych dóbr rodu Kmitów w ziemi sanockiej. Po Kmitach władali Dubieckiem - także pieczętujący się Szreniawą - Stadniccy. W początkach XVI wieku Stanisław Mateusz Stadnicki wzniósł tu murowane castellum, którego fragmenty, w postaci sklepionych gotyckich piwnic, zachowały się do dzisiaj w północno- wschodniej części zamku. W 1551 roku w Dubiecku właśnie przyszedł na świat słynny Stanisław Stadnicki zwany Diabłem Łańcuckim, o którego wyczynach - za życia i po śmierci - piszemy obszerniej w innej opowieści. Wiadomo, że w latach 1573-1575 rezydował on właśnie w Dubiecku i w tutejszych lochach osadzał swych więźniów, którym - jak głosi legenda - rzucał do piwnic ochłapy, a oni mu - przekleństwa. W roku 1580, po działach rodzinnych “Diabeł” osiadł w Łańcucie, Dubiecko zaś przypadło jego bratu Andrzejowi, który w osiem lat później dobra dubieckie sprzedał oboźnemu koronnemu, Stanisławowi Krasickiemu, prapradziadowi poety-biskupa. Budowę nowego zamku, rozpoczętą przez Stanisława, kontynuował po jego śmierci syn, starosta doliński Jerzy Krasicki. Dbał on o godny wystrój nowej siedziby rodu, zamawiając na przykład: szyb wielkich okrągłych, przezroczystych jako najcudniejszych 10300 według formy podanej, a także liczne prace snycerskie. W roku 1735 w zamku tym urodził się Ignacy Krasicki. Kształt zbliżony do dzisiejszego nadała dubieckiej rezydencji gruntowna przebudowa, przeprowadzona w latach 1770-1790 przez Antoniego Krasickiego. Żona jego, Róża z Charczewskich, założyła wspaniały park krajobrazowy, który przetrwał do dziś w kształcie prawie nie zmienionym. Ostatniej przebudowy, w czasie której wzniesiono charakterystyczną neogotycką basztę, dokonał około roku 1900 ostatni dziedzic Dubiecka, Stanisław Konarski. W miasteczku spotkać jeszcze można ludzi pamiętających jego czasy. Oni to właśnie opowiadają o pojawiającym się w samym zamku, a także w rozległym parku, tajemniczym, zgarbionym karle. Opowieściom tym bynajmniej nie przeczy pewien młody, wywodzący się z tych stron historyk. On to właśnie opowiedział nam o swej osobliwej przygodzie sprzed kilku lat. Było to zimą. Zapadał wczesny zmierzch. Nasz rozmówca szedł przez park w towarzystwie mieszkającej w zamku pani G. Naraz ujrzał, iż przez poryty cienką warstwą lodu staw przesuwa się jakaś niewyraźna, pochylona postać. Chcieli krzyknąć, ostrzec tego człowieka, że to niebezpieczne, że lód jest cienki, ale nim zdołali to uczynić, dziwna postać zniknęła. Zaintrygowani podeszli nad brzeg stawu. Lód załamał się przy pierwszej próbie postawienia na nim nogi. Ani na powierzchni stawu, ani też na brzegu nie widać było żadnych śladów... Opowieść młodego naukowca, nastawionego zresztą do zjawisk nadprzyrodzonych nad wyraz sceptycznie, uzupełniła pani K. - pracująca tu jako ogrodniczka w czasach, gdy zamek był jeszcze własnością prywatną. Wedle jej relacji nieraz w zamku słychać było tajemnicze kroki, a spłoszone konie rżały, choć w pobliżu nie było nikogo. Starzy służący mawiali wówczas, iż to znów ów złośliwy karzeł, którego nikt wprawdzie wyraźnie nie widział, ale o którym wiadomo było, że pojawia się w Dubiecku. Inną zjawą Dubiecka jest Stadnicki - Diabeł Łańcucki, który także i tutaj pokazuje się od czasu do czasu, a ostatnio ponoć w 1954 roku, w biały dzień. Wyprawę do Dubiecka polecamy nie tylko z uwagi na zjawy. Miasteczko położone jest wyjątkowo pięknie. Zamek otacza park, schodzący do samej rzeki, pełen rzadkich okazów drzew. Obok kilkusetletnich dębów rosną tu amerykańskie tulipanowce, japońskie miłorzęby, klonoliste platany. Drzewa otaczają pomnik Ignacego Krasickiego, wzniesiony w 1935 roku. W zamku mieści się skromne, ale także warte odwiedzenia Muzeum Biograficzne Ignacego Krasickiego. W samym miasteczku obejrzeć można zabytkowy drewniany młyn, stary kościół, a także kilka drewnianych domów mających ponad 200 lat. Najwygodniej dojechać tutaj z Przemyśla (32 km) autobusem PKS kursującym co godzinę. Na miejscu stacja benzynowa, nowa restauracja, kawiarnia i bar. Nocleg ‘w kwaterach prywatnych lub w Przemyślu, w hotelach: “Jaworcowym” przy ulicy Dworskiego 4, tel. 40-32; “Bieszczady” przy ulicy Mickiewicza 42, tel. 38-49; “Nauczycielskim” przy ulicy Chopina l, tel. 27-68; w Domu Wycieczkowym PTTK przy ulicy Waygarta 3, tel. 53-74. Czarna Dama z Łanowca W lipcu 1975 roku, w ruinach wzniesionego na skarpie wiślanej potężnego zamczyska, odbyła się niezwykła doprawdy uroczystość. Oto, sterany wiekiem, ostatni w Rzeczypospolitej pan na zamku oddawał swe włości i ruiny na własność ludowemu państwu. Władający janowieckim zamkiem od 1927 roku, to jest od czasów parcelacji majątku Ćwirko-Godyckich, Leon Kozłowski miał wielu możnych i potężnych poprzedników. Budowę zamku rozpoczął w latach 1526-1537 jeden z najpotężniejszych panów polskich Złotego Wieku, wojewoda ruski. Piotr Firlej z Dąbrowicy. Dzieło ojca kontynuował syn Andrzej, znany mecenas sztuki, przyjaciel często goszczącego w Janowcu Jana Kochanowskiego. To właśnie Andrzej Firlej sprowadził do Janowca słynnego włoskiego rzeźbiarza i architekta Santi Gucci, tego samego, który pozostawiwszy w Polsce wiele wspaniałych dzieł, zginął w tajemniczych okolicznościach, zasztyletowany na Rynku krakowskim. Po Firlejach władali zamkiem Tarłowie. Jako wiano Barbary Tarłówny Janowiec przeszedł w XVII wieku w ręce Jerzego Sebastiana Lubomirskiego i w posiadaniu tej rodziny pozostawał przez sto lat bez mała, do chwili kiedy to Marcin Lubomirski przegrał go w jedną noc w karty na rzecz niejakiego Piaskowskiego. Lubomirscy odbudowali zamek po zniszczeniach szwedzkich, a odbudową kierował Tylman z Gameren. W dziewiętnastym wieku, przechodzący raz po raz z rąk do rąk, zdewastowany przez wojska austriackie i rosyjskie zamek popadł w ostateczną ruinę. I w tych właśnie malowniczych ruinach Cocami, a podobno nawet w biały dzień, zobaczyć można przechadzającą się wolno tajemniczą, przecudnej urody dziewczynę, w czarnej balowej sukni. O ukazującej się na zamku Czarnej Damie wiedzą tutaj wszyscy. Mieszkająca od 1941 roku w zamku pani Bronisława, jako mała jeszcze dziewczynka, słyszała opowieść o Czarnej Damie od swej matki. Było to w drugiej połowie XVIII wieku, w czasach gdy Janowcem władali Lubomirscy. Córka właściciela zamku, Helena, zakochała się w jednym z poddanych swego ojca. W przypływie szczerości wyznała swą tajemnicę matce. Srogo za to zapłaciła. Zamknięta w jednej z komnat wschodniego skrzydła (nota bene komnata ta zachowała się do dzisiaj) - przez pół roku odmawiała wyrzeczenia się zgubnej miłości. Gdy jednak spostrzegła, że nie przekona rodziców, snujących coraz to nowe plany zamążpójścia dla swej córki, postanowiła rozstać się z życiem, rzucając się z okna komnaty na dziedziniec. Zabalsamowane zwłoki ubrane w czarną balową sukienkę złożono w szklanej trumnie i wywieziono pospiesznie do Kazimierza. Co noc jednak duch nieszczęsnej Heleny powracał i błąkał się po zamkowych pokojach. Nie mogąc tego znieść, po sześciu tygodniach rodzice w tajemnicy przywieźli ciało swej córki z powrotem do Janowca i złożyli w podziemiach miejscowego kościoła. Czy zwłoki Heleny spoczywają tam do dziś nie wiadomo, nikt bowiem nie zbadał dotychczas kościelnych krypt. Miejscowy proboszcz od dawna czynił w tym kierunku starania, jak dotąd jednak bezskutecznie... Prócz Czarnej Damy, w okolicach zamku widywano nocami tajemniczego, czarnego barana. Widziało go zbyt wielu ludzi, by można mówić tu o przywidzeniu. Na własne oczy zobaczył go pewnej nocy dozorca ruin, wracający do domu przez most nad fosą. Zaintrygowany zaczął dopytywać się w okolicy i dowiedział się, że nie on jeden miał taką przygodę. A przecież nikt ani w Janowcu, ani w sąsiednich Obłasach nigdy czarnych owiec nie hodował... Czyżby wiec janowiecki zamek krył inne jeszcze tajemnice? Mimo szperania w źródłach nie udało nam się natrafić na historyczne ślady nieszczęśliwej Heleny. Nie jest to jednak dowodem, że zachowane w legendzie wydarzenia nigdy nie miały miejsca. W owych czasach starannie zacierano ślady mogące rzucić cień na świetność rodu. Niezbitym faktem jest jednak, że wkrótce po tajemniczym zgonie córki Lubomirscy utracili na zawsze zamek i dobra janowieckie... Ruiny zamku są obecnie zamknięte dla zwiedzających, gdyż trwają tu prace konserwatorskie. W myśl planów opiekującego się zamkiem muzeum w Kazimierzu, południowe skrzydło zamku ma zostać odbudowane, w zachowanych komnatach skrzydła wschodniego mieścić się będzie muzeum, pozostała zaś część zamku poddana zostanie pracom zabezpieczającym i zachowana, jako tak zwana trwała ruina. W samym Janowcu zwiedzie warto piękny, renesansowy kościół z XVI wieku, przebudowany w wieku XVII, ze wspaniałym, szesnastowiecznym nagrobkiem Andrzeja Firleja i jego żony Barbary ze Śremskich, dziełem słynnego Gucci Santi. Zdaniem miejscowego proboszcza, barokowe ołtarze w kościele zaprojektowane zostały przez Tylmana z Gameren Janowiec leży na skarpie wiślanej, nieomal naprzeciw słynnego Kazimierza nad Wisłą. Dojechać tu można autobusem PKS z Puław (około 13 kilometrów - autobusy odchodzą z dworca w Puławach mniej więcej co godzinę); z Radomia (dwa autobusy dziennie) bądź też - i tę drogę polecamy szczególnie - można przeprawie się łodzią spod “Kamieniołomów” w Kazimierzu. Na miejscu bar “Syrokomla”, który - choć niepozorny z zewnątrz - oferuje jedzenie znakomite, a co ważniejsze podane na śnieżnobiałych czystych obrusach, jakie spotkać można bodaj tylko w restauracjach najwyższej klasy Nocleg znaleźć można w Janowcu tylko w kwaterach prywatnych Można jednak przenocować w Kazimierzu, w Domach Wycieczkowych PTTK “Spichlerz” i “Murka” kat. I przy ulicy Krakowskiej 59, tel. 36 lub w obozowisku campingowym PTTK (adres i telefon ten sam) - w domkach campingowych lub na polu namiotowym Można również zatrzymać się na noc w Puławach, gdzie znajdują się dwa Domy Wycieczkowe PTTK kat. I - przy ulicy Rybackiej 7, tel. 30-48 i kat III - przy ulicy 4 Pułku Piechoty nr 6 oraz hotel PTM kat. II przy ulicy Zwycięstwa 15, tel. 42-01, a także luksusowy hotel “Izabella” kat. I przy ulicy Dzierżynskiego 1, tel. 30-41. Zjawy z Łańcuta Warowny zamek Stanisława Lubomirskiego, wzniesiony w latach 1629-1641 według projektu Macieja Trapoli, ponad sto lat później został przebudowany z rozkazu ówczesnej właścicielki łańcuckiego klucza - Izabelli z Czartoryskich Lubomirskiej, żony marszałka wielkiego koronnego, księcia Stanisława Lubomirskiego, na barokową rezydencję magnacką. Późniejsze przebudowy (m.in. w 1800 roku oraz na przełomie XIX i XX wieku) nie zmieniły charakteru budowli. Jest to wspaniała rezydencja magnacka, mieszcząca obecnie Muzeum Wnętrz, z cennymi zbiorami zabytkowych mebli, gobelinów, malarstwa, rzeźby, porcelany. W dawnej powozowni mieści się Muzeum Powozów (ponad 50 eksponatów z XVIII-XIX wieku), w oficynie pałacowej - hotel i restauracja. Zespół pałacowy otacza park krajobrazowy o powierzchni 31 ha, założony w XVII, a rozszerzony w XVIII wieku, z alejami lipowymi, starymi dębami i krzewami magnolii, z ogrodem włoskim i różanym. Łańcucki pałac zamieszkują zjawy, których wypłoszyć nie zdołały nawet liczne rzesze turystów, przewijających się przez komnaty i korytarze przez cały rok. Pewnego dnia kustosz muzeum wszedł nagle do galerii rzeźby i w perspektywie długiego korytarza, na tle okna, obok posągu Amora długa Canovy, zobaczył stojącą postać kobiecą w błękitnej sukni. Była to zjawa księżnej marszałkowej, ubranej tak, jak na portrecie pędzla Lampiego: w błękitnej krynolinie i wysokiej, pudrowanej peruce. Kiedy zdziwiony zaczął iść w tym kierunku, ku jego zaskoczeniu postać ta zaczęła jakby blednąc i rozwiała się w powietrzu. Podobne zdarzenie przytrafiło się pewnej pani, która odwiedziła Łańcut w czasie gdy kręcono tu film. Spotkała ona w Tureckim Apartamencie na pierwszym piętrze (niegdyś buduarze księżnej marszałkowej) nieznajomą, spoczywającą na osiemnastowiecznej sofie. Przypuszczając, że jest to aktorka ubrana w stylowy kostium, chciała ją zagadnąć, a wówczas ku swemu przerażeniu zorientowała się, że jest w pokoju sama. Pracownik muzeum, od lat blisko czterdziestu związany z łańcuckim pałacem, spotkał się z Błękitną Damą na korytarzu drugiego piętra. Tam również widzieli ją przed laty pracownicy objazdowego kina, nocujący w pokojach gościnnych. W okresie międzywojennym, kiedy Łańcut był własnością prywatną, wśród służby pałacowej krążyły również opowieści o innej zjawie: w Chińskim Apartamencie, na pierwszym piętrze, widywano czasami młodą kobietę w bieli piszącą coś przy rokokowym sekretarzyku. Mówiono, że była to nie żyjąca od z górą stu lat Julia Potocka, córka księżnej marszałkowej. Ostatni właściciel Łańcuta, Alfred Potocki, wspomina w wydanym w roku 1959 w Londynie pamiętniku o innym jeszcze zamkowym duchu. Widziała go w latach dwudziestych żona amerykańskiego dyplomaty, przebywająca z wizytą w Łańcucie. Widmo w stroju polskiego szlachcica weszło do jej pokoju. Na drugi dzień Amerykanka rozpoznała tajemniczego gościa na portrecie, wiszącym w galerii obrazów. Konterfekt ten przedstawiać miał ponoć Stanisława Stadnickiego, zwanego Diabłem Łańcuckim. Jak twierdzą mieszkańcy miasta, Diabła Łańcuckiego zobaczyć można nie tylko w pałacu. W burzliwe ciemne noce, najczęściej jesienią, pojawia się na drodze prowadzącej od dworca kolejowego, galopując w rozwianej opończy, na czarnym koniu. Widzieli go podobno liczni spóźnieni przechodnie. Warto przedstawić bliżej łańcuckie zjawy: Stanisław Stadnicki - starosta zygwulski, żył na przełomie XVI i XVII wieku. Okrutnik, warchoł i banita, drwił sobie z królewskich wyroków sądowych. Zginął w czasie prywatnej wojny, toczonej z rodziną Opalińskich. Błękitna Dama - księżna marszałkowa Izabella z Czartoryskich Lubomirska - była jedną z najwytworniejszych pań polskiego rokoka, sawantką i miłośniczką sztuki. Ona to właśnie urządziła w stylu epoki pałac łańcucki, założyła francuski park i oranżerię. Zakochana bez wzajemności w swoim kuzynie, królu Stanisławie Auguście Poniatowskim, pocieszała się, snując gorliwie polityczne intrygi, kolekcjonując dzieła sztuki i hołdując francuskiej modzie. Najmłodszą z jej córek była Julia, odznaczająca się wyjątkową urodą i wdziękiem. Mając lat osiemnaście poślubiła Jana Potockiego, sławnego podróżnika, erudytę i dziwaka. Był to związek nieszczęśliwy. Potocki wciąż podróżował, osamotniona Julia - w przeciwieństwie do swej franko-filskiej matki gorąca patriotka - przystąpiła do kręgu konspiratorów przygotowujących powstanie kościuszkowskie. Wśród nich właśnie poznała i pokochała Eustachego Sanguszkę, oficera wojsk rosyjskich, później towarzysza Tadeusza Kościuszki. Kiedy w 1792 roku wybuchła wojna z Rosją, Julia przyjechała do Łańcuta, Sanguszko wyruszył na front Właśnie z pałacu swej matki Julia Potocka słała do ukochanego list za listem. Wkrótce potem zmarła w Krakowie, przeżywszy niespełna trzydzieści lat... Muzeum otwarte jest codziennie oprócz poniedziałków i dni poświątecznych. Pałacowe duchy spotkać można podobno na korytarzach drugiego piętra, w galerii rzeźby na pierwszym piętrze, w Tureckim i Chińskim Apartamencie. Prócz zespołu pałacowego warto zobaczyć w Łańcucie starą plebanię z 1835 roku, obok której rośnie sześćsetletnia lipa, synagogę zbudowaną w 1761 roku, kościół i klasztor podominikański z XVI wieku. Do Łańcuta dostać się można z Rzeszowa autobusem PKS lub pociągiem. Z dworca kolejowego do pałacu - około 15 minut drogi. Nocleg znaleźć można w Domu Wycieczkowym PTTK przy ulicy Jana z Łańcuta, tel. 25-12, lub w hotelu “Zamkowym” przy ulicy Zamkowej 1, tel. 26-71, mieszczącym się w bocznym skrzydle pałacu. Wyżywienie w miejscowych restauracjach. Biała Dama z Kórnika Wśród licznego pocztu polskich duchów, kórnicka Biała Dama zajmuje miejsce szczególne. O zjawie tej wie niemal każdy. Była tematem wielu filmów, reportaży telewizyjnych, ba, wyobrażona jest nawet na neonie zachęcającym do zwiedzenia kórnickiego pałacu. Słowem znają ją wszyscy i - jak to zwykle w takich wypadkach bywa - dotarcie do prawdy, oddzielenie ziarna wiarygodnych relacji od legend i wydumanych opowieści, to dla badacza zadanie niełatwe. Spróbujmy jednak podjąć ten niewdzięczny trud. Kórnicki pałac. Majestatyczna, otoczona fosą budowla, przeglądająca się w wodach pobliskiego jeziora. Wokół pałacu rozległy park, jeden z najpiękniejszych w Polsce. Dziś, po licznych przeróbkach i przebudowach, zwłaszcza dokonanych w ubiegłym stuleciu, za czasów Tytusa Działyńskiego, pałac nosi cechy stylu neogotyckiego, kryje w sobie jednak znacznie starsze partie, mury pamiętające pierwszych właścicieli tych włości - Górków. To właśnie Mikołaj Górka w 1425 roku wzniósł tu pierwszy zamek. Jego wnuk, wojewoda poznański Stanisław, w trzeciej ćwierci XVI wieku przebudował rodowe gniazdo na wspaniałą, renesansową rezydencję. W tym to właśnie renesansowym pałacu gościł zdążającego do Krakowa na koronację przyszłego króla, Henryka Walezjusza. Stanisław był ostatnim męskim potomkiem rodu Górków. Po jego śmierci Kórnik kilkakrotnie zmieniał właścicieli, by na koniec w 1676 roku przejść w ręce rodziny Działyńskich, którzy rezydowali tu do końca XIX stulecia. Po bezpotomnej śmierci Jana Działyńskiego dobra kórnickie przeszły na własność generała Władysława Zamoyskiego, który przekazał w roku 1925 pałac wraz ze wspaniałą biblioteką i bezcennymi, zgromadzonymi przez dwóch ostatnich Działyńskich zbiorami narodowi, tworząc tak zwaną Fundację Kórnicką. Dziś zamkiem, biblioteką i zbiorami zawiaduje Polska Akademia Nauk. Księgozbiór służy uczonym, wspaniałe wnętrza i zbiory udostępniono zwiedzającym. Kórnickie muzeum posiada ciekawy zestaw zabytkowych mebli, cenne okazy dawnej broni i zbroi, trofea myśliwskie, zbiory archeologiczne i etnograficzne, a także wspaniałą galerię portretów z XVII, XVIII i XIX stulecia. Wśród tych portretów wyróżnia się zwłaszcza jeden: strojna w wyszukanego kroju białą suknię dama pochyla się w dworskim ukłonie. Podpis pod obrazem głosi: A. Pesne - Teofila z Działyńskich Szołdrska-Potulicka. O tym właśnie portrecie krążą szeroko rozpowszechnione legendy. Ale czy tylko legendy? Jeden z najstarszych pracowników muzeum, doskonale pamiętający jeszcze czasy Fundacji, opowiada, że jego ojciec pracował w pałacu u pana Zamoyskiego i od niego to właśnie po raz pierwszy usłyszał o Białej Damie. Ojciec wziął go kiedyś do zamku, pokazał portret i opowiedział, że zdarza się, iż nocą, tuż przed godziną dwunastą, dama na portrecie ożywa. Wychodzi z ciężkich, złoconych ram i podtrzymując dłonią suknię udaje się do parku. Tam już czeka na nią rycerz na karym koniu. Proponuje jej przejażdżkę. Oboje krążą po parkowych alejach, by z pianiem pierwszego kura rozstać się. Rycerz znika, dama powraca na portret do Sali Herbowej. Rozmówca nasz nie należy do ludzi lekce sobie ważących jakiekolwiek przekazy o manifestacji sił nadprzyrodzonych. Sam miał niejednokrotnie do czynienia ze zjawiskami, których natury, mimo najlepszych chęci, nie udało mu się wytłumaczyć w kategoriach chłodnego racjonalizmu, toteż przekonany jest, iż w opowieściach o kórnickiej Białej Damie tkwić musi ziarno prawdy. Niewątpliwie opowieść o czekającym w parku rycerzu to już upiększająca legenda, niemniej fakt, iż z portretem pani Teofili z Sali Herbowej łączą się jakieś tajemnicze, a niewytłumaczalne historie, zdaje się być nie do podważenia. Skądże bowiem wzięłaby się owa tradycja, przekazywana jeszcze przez poprzedników jego ojca na stanowisku zarządcy zamku, panów Frąckowiaka i Richtera? Tradycja za czasów jego młodości tak żywa, iż nikt nie odważyłby się pozostać po zmroku sam na sam z Białą Damą? Czym wytłumaczyć liczne przekazy o tajemniczych, dochodzących z Sali Rycerskiej krokach i trzaskach? Jakże wreszcie wyjaśnić fakt, iż za każdym razem, gdy tylko postanowił pozostać nocą w Sali Rycerskiej by do końca wyjaśnić zagadkę, jakaś nieznana siła powstrzymywała go przed tym zamiarem? Być może klucz do rozwiązania zagadki uda się odnaleźć, przyjrzawszy się bliżej wyobrażonej na portrecie damie? Z zachowanych przekazów wynika, iż Teofila z Działyńskich primo voto Szołdrska secundo voto Potulicka była pod każdym względem osobą nieprzeciętną. Niezwykle jak na owe czasy wykształcona, co tydzień sprowadzała z Paryża nowości wydawnicze, posyłając tam w zamian brudną bieliznę do prania. Urodzona w 1714 roku, przeżyła dwóch mężów, z którymi pożycie nie układało się jej najlepiej, toteż całą energię poświęciła na działalność gospodarczą w swych dobrach, a także na przebudowę i upiększanie zaniku. Jej właśnie zawdzięczamy wspaniały, do dziś zachowany park. Należała do osób nie znoszących sprzeciwu, a jako “literatka” - tak ją potocznie nazywano - sprzyjała miejscowym dysydentom, za co niejednokrotnie spotykały ją ostre wymówki ze strony miejscowego proboszcza. Zmarła 26 listopada 1790 roku, przeżywszy lat siedemdziesiąt i sześć. Cały swój majątek, w tym także dobra kórnickie, zapisała swemu jedynakowi z pierwszego małżeństwa, podkomorzemu Feliksowi Szołdrskiemu. Po jego bezpotomnej śmierci klucz kórnicki, po długim i głośnym w całej Polsce procesie, przeszedł ponownie we władanie rodu Działyńskich. Tak oto w skrócie wyglądałaby historia Białej Damy. Jak dotychczas nie natrafiliśmy na nic, co mogło być przyczyną, iż hrabina Teofila nie może po śmierci zaznać spokoju. Wszak trudno za powód taki uważać nadstawianie ucha płynącym z Paryża nowinkom, co gorszyć mogło prowincjonalnego proboszcza, ale w owych czasach, tuż przed Wielką Rewolucją, było w Polsce zjawiskiem dość powszechnym. Archiwa kórnickie pełne są wiadomości o gospodarczej działalności hr. Teofili. Między innymi odnaleźć tu można notatkę, że po groźnym pożarze, który do szczętu nieomal zniszczył miasteczko Kórnik, pani Potulicka rozkazała rozebrać wznoszące się nad jeziorem ruiny dawnego zameczku myśliwskiego Górków i uzyskaną z rozbiórki cegłę rozdać mieszkańcom na budowę zabezpieczających na przyszłość przed pożarem kominów. Wzmianka, zdawałoby się niewiele mówiąca, ot, godna pochwały działalność filantropijna pani na Kórniku, gdy jednak zestawimy ją z tym, co wiadomo na temat myśliwskiego zameczku Górków, okaże się, iż nie jest ona bez znaczenia. Otóż w ubiegłym stuleciu, wydawane było w Lesznie pismo Przyjaciel Ludu czyli tygodnik potrzebnych i pożytecznych wiadomości. W tym to właśnie tygodniku, w numerze 28 z 14 listopada 1835 roku, wyczytać można historię, o której dziś jeszcze wspominają co starsi mieszkańcy Kórnika czy Bnina. Otóż niegdyś władali Kórnikiem Górkowie - ród nie tylko potężny, ale i bajecznie bogaty. Podobno nagromadzone ogromne skarby ukrywali właśnie w owym myśliwskim zameczku; tam też po śmierci Stanisława Górki strzec ich miały złe duchy. Zameczek z czasem legł w ruinie, nic dziwnego więc, że ludzie chcieli dobrać się do owych skarbów. Złe duchy jednak skutecznie broniły dostępu. Moc diabelska złamana być mogła jedynie wówczas, gdy na owo miejsce uda się ksiądz z procesją. Próbować może trzykrotnie, jednak w żadnym wypadku nie wolno mu zapomnieć niczego z przepisanych liturgią obrzędów. Trzykrotnie wyprawiał się bniński proboszcz do ruin, trzykrotnie jednak okazywało się, iż czegoś zapomniał: to stuły, to kropielnicy, to kropidła. Moc diabelska nie została zniszczona, skarby głęboko zapadły się pod ziemię, a miejsce to otaczać zaczęła jeszcze gorsza sława. I oto hr. Teofila, jak gdyby nigdy nic, każe ruiny rozebrać na budulec! Nie wiedziała, czy też nie chciała wiedzieć o strzegących tego miejsca ciemnych mocach? Trudno dziś dociec, jedno jest pewne: była to z jej strony lekkomyślność. Trudno tu oczywiście o niezbite dowody, ale czy nie ten fakt właśnie sprawił, iż do dziś Biała Dama nie może zaznać spokoju, krążąc po salach pałacu i po alejkach kórnickiego parku? Liczące około 6 tysięcy mieszkańców, miasteczko Kórnik odległe jest od Poznania o 20 kilometrów, a leży przy trasie Poznań-Śrem. Dojechać tu można autobusem PKS z Poznania (odjazdy z dworca autobusowego co 15-20 minut). Park i paląc w Kórniku odwiedzają rzesze turystów. Szczególną sławą cieszy się Biblioteka Kórnicka, w której zgromadzono 150 tysięcy woluminów, wśród nich wiele bezcennych rękopisów i starodruków. To właśnie w Kórniku przechowywane są rękopisy “Dziadów” Adama Mickiewicza, “Beniowskiego” Juliusza Słowackiego, a także jedyny w zbiorach polskich rękopis Napoleona - opis kampanii włoskiej z lat 1793-1795. Wśród inkunabułów uwagę zwracają najstarsze druki krakowskie z XV wieku, a wśród starodruków z XVI wieku - unikalne wydania Kochanowskiego, Reja, Bielskiego. Niezwykle ciekawe jest kórnickie muzeum. Stanowi w zasadzie ekspozycję wnętrz dziewiętnastowiecznej wielkopańskiej siedziby, jednak dzięki kolekcjonerskim pasjom Działyńskich i Zamoyskich obejrzeć tu można wiele bezcennych historycznych i narodowych pamiątek Muzeum otwarte jest codziennie z wyjątkiem poniedziałków i dni poświątecznych. Portret Białej Damy znajduje się na parterze w dawnej jadalni zamkowej, zwanej Salą Herbową lub Rycerską. Zamek otacza park geometryczny założony w XVIII wieku i dziewiętnastowieczny park krajobrazowy Obejrzeć tu można park dendrologiczny z wieloma okazami rzadkich drzew i krzewów. Tu właśnie znajduje się Muzeum Dendrologiczne, ogrody doświadczalne i Arboretum Zakładu Dendrologii Polskiej Akademii Nauk. Warte zwiedzenia jest także samo miasteczko Kórnik, a zwłaszcza gotycka kolegiata z XV wieku, przebudowana w 1838 roku, w której obejrzeć można piękne, renesansowe nagrobki dawnych właścicieli Kornika – Górkow. Po zapoznaniu się z Białą Damą zażyć można wypoczynku nad jeziorem, wokół którego usytuowano liczne plaże i kąpieliska. Obozowisko campingowe PTTK w Kórniku-Błomu, czynne od czerwca do września, dysponuje 32 miejscami na polu namiotowym. Blada Pani z Bobolic Wśród kazimierzowskich warowni, rozrzuconych w jurajskim krajobrazie na dawnej granicy Polski i cesarskiego Śląska, które jakże pięknie nazwano Orlimi Gniazdami, ruiny dwu zamków szczególnie na tę właśnie nazwę zasłużyły. Uczepione wierzchołków stromych wapiennych skał, odległe od siebie o niecałe półtora kilometra, niby klamrą spięte ostrym, skalistym grzbietem, tworzą widok doprawdy niezapomniany. Zamek w Bobolicach wzniósł król Kazimierz Wielki, zamek w Mirowie był rycerską stanicą rodu Lisów z pobliskich Koziegłów. Odmiennie też potoczyły się ich dalsze losy. Następca Kazimierza, Ludwik Węgierski, oddał Bobolice swemu siostrzeńcowi i sojusznikowi Władysławowi Opolczykowi, od którego zbrojnie w 13% roku odbierać zamek musiał Władysław Jagiełło. Od tego czasu zamek bobolicki pozostawał w ręku królewskim i zarządzali nim mianowani przez władcę starostowie. Zniszczony przez Szwedów w 1657 roku, od początku XVIII wieku stojący pustką, popadł ostatecznie w ruinę. Zamek mirowski natomiast, który w połowie wieku XV sprzedany został Piotrowi z Bnina, w roku 1489 przeszedł w ręce możnego rodu Myszkowskich. Myszkowscy rozbudowali zamek, zmieniając go w renesansową rezydencję. Później zamek przechodził kolejno w ręce Korycińskich, Męcińskich, wreszcie w roku 1787 został opuszczony i popadł w ruinę. Przez wieki jednak w obu zamkach toczyło się życie. W jednym rezydowali królewscy starostowie, w drugim możnowładcy. Wiele krąży w okolicy opowieści i legend o swarach, kłótniach, a nawet krwawych walkach między panami obu zamków, ale bywały też okresy, gdy oba “orle gniazda” łączyły nici braterskiej wręcz przyjaźni. Uporczywie powraca też legenda o podziemnym przejściu łączącym obie warownie. Dotychczas jednak na ślad takiego przejścia nie natrafiono. Niezwykła jest także opowieść, którą dziś jeszcze, choć w ubarwionej legendą wersji, usłyszeć można od co starszych mieszkańców okolicznych wiosek. Przytoczył ją w całości nasz znakomity poprzednik - tropiący w połowie ubiegłego stulecia dziwy i zjawy polskich zamków - Adam Amilkar Kosiński. Nie ma powodu by mu nie wierzyć. Władający nie gorzej piórem niż szablą hrabia Adam Amilkar pisał: (...) Jak każda ruina zamkowa i ruiny Bobolic i Mirowa mają swoje zaklęte skarby i duchy, skarbów nikt nie widział, lecz duchy raczą się pokazywać od czasu do czasu. W Bobolicach widmo miejscowe występuje w postaci niewiasty młodej i pięknej, lecz bladej i biało ubranej, dlatego też wieśniacy okoliczni dali jej nazwisko “bladej kobiety” i co noc słyszeć mają jej skargi, jęki i płacze. Nie żadna przecież zbrodnia jest przyczyną tego pośmiertnego tułactwa niewiasty, znajdziesz dotąd w okolicy starców pamiętających jej byt ziemski, wszyscy jednogłośnie przyznają że była dobrą, cnotliwą i pobożną (...) W rzeczy samej, doczesne dzieje ukazującej się w widmowej postaci pani bobolickiego zamku układały się nad wyraz nieszczęśliwie. Jako osiemnastoletnia panienka, wbrew swej woli wydana została za mąż za człowieka lat ponad sześćdziesięciu, złamanego, jak pisze Adam Amilkar: (...) więcej jeszcze niż wiekiem wypadkami burzliwie spędzonej młodości. Rozczarowany do świata zamknął się wraz z młodziutką żoną w chylącym się już ku ruinie zanikowi. Młoda hrabina znalazła jednak pociechę w macierzyństwie. Wkrótce przyszedł na świat pierworodny syn, który otrzymał imię Ludwik; w ciągu trzech lat na świat przychodzi jeszcze dwoje dzieci. Po pięciu latach małżeństwa stary hrabia umarł zostawiając testament, którym majątek zapisał dzieciom, gdyby jednak umarły, całą sukcesję dziedziczyć miała wdowa. Uroda, a także majątek młodej hrabiny przyciągać zaczęły licznych konkurentów do jej ręki, ona jednak wszystkich grzecznie acz stanowczo odprawiała, poświęcając się całkowicie wychowaniu dzieci. Niestety, dotknęło ją wielkie nieszczęście - śmierć zabrała dwoje młodszych. Cios ten sprawił, iż z jeszcze większą troską czuwała nad ukochanym pierworodnym Ludwikiem, posuwając swą miłość macierzyńską do granic niemalże namiętności. Ale i tutaj czekał ją straszliwy cios. Oto krewni jej męża oskarżyli ją w sądzie o świadome przyczynienie się do śmierci dwojga młodszych dzieci, a twierdząc, że podobny los spotkać może najstarszego, zażądali oddania go sobie pod opiekę. Wyobrazić sobie można, czym oskarżenie takie było dla matki, która całe swe życie poświęciła dziecku. Nie próbowała się jednak bronić. Duma nie pozwalała jej na to. Jak pisze Amilkar Kosiński: (..J Cierpkie, straszne było przecież odtąd jej życie, zamknąwszy się w swym starożytnym zamku opuścić go ara na krok, z nikim nie chciała się widzieć, dni jej upływały we łzach, noce w bezsenności, jedną rozkoszą było przebywanie w izbie zamieszkałej niegdyś przez pierworodnego, bawienie się pozostałemi po nim sprzętami, poglądame na jego portret. W innych chwilach przechadzała się po obszernych komnatach gmachu, lub stojąc w oknie, piękne, zalane łzami oczy zwracała na drogę ku Krakowi wiodącą, którą uwięziono jej syna... Z czasem jednak rozdzielona ze swym najdroższym dzieckiem matka zdradzać zaczęła niezwykły dar. Oto potrafiła ona odgadywać co dzieje się z jej synem, ba widziała go przy nauce, zabawie lub w chorobie. Ale ten właśnie cudowny dar jasnowidzenia stał się przyczyną jej śmierci. Zobaczyła bowiem rzecz straszną. Jej ukochany Ludwik, pozostawiony przez niedbałego lokaja bez opieki, utonął w głębokim stawie. W tejże samej chwili matka straciła przytomność, której już nigdy nie odzyskała. Umęczone serce me wytrzymało strasznego bólu (...) Od tego czasu duch bladej kobiety pokazuje się w zamkowych ruinach. Nie jest to jednak duch straszny. W myśl powszechnego przekonania przynosi on szczęście temu, kto go ujrzy. Taki właśnie niezwykły przypadek podaje w swej relacji Amiklar Kosiński: (...) W nieszczęsnym 1831 roku, w czasie panującej cholery, przyszła do miejscowej karczemki jakaś ciężarna żebraczka, osłabiona wyraźnie nie tylko podróżą lecz i cierpieniem. Że przesąd ludu obwiniał szczególniej tułających się po kraju żebraków o roznoszenie zajadłej choroby, nie zważając na prośby o przytułek chorej, gospodarz karczmy wydalił ją z domu. Nieszczęśliwa, w podobny sposób odpychana z każdej chaty, zaszła w ruiny zamku. Co się tam z mą działo, Bóg jeden wie; w parę dopiero tygodni jakiś chłopak późno w nocy przechodząc koło ruiny, usłyszał kwilenie dziecka, zdziwiony, coby to znaczyło, wdrapał się na górę lecz prędko zbiegł z niej z niesłychaną a dziwną wiadomość przyniósł do wioski. Widział bladą kobietę, jak ta w jednej z ruderowanych komnat tuliła drobne dziecię i podawała mu piersi. Nazajutrz, co było mieszkańców we wsi, zeszli do ruin i rzeczywiście gdy nie znaleźli ducha, to małe, tygodniowe mniej więcej dziecko, żałośnie kwilące, a spoczywające na trupie żebraczki, przed kilkunastu dniami widzianej w karczmie. Ta zaś niewiasta, po trupie miarkując, już od dni kilku musiała rozstać się z życiem. Czymże po jej zgonie żywiło się dziecko? A znaleziono jeśli nie zupełnie hoże to zdrowe! Zaiste, są rzeczy o których ani się śniło filozofom naszym i takie, których żaden z nich zrozumieć, odgadnąć i wytłumaczyć, mimo swego rozumu i nauki nie potrafi (...) Ruiny bobolickiego zamku wznoszą się na szlaku Orlich Gniazd, w województwie częstochowskim. W okolicy warto obejrzeć niezwykle formy skalnych ostańców, same zaś zamki to najbardziej bodaj malownicze ruiny, jakie obejrzeć można w całej Polsce. Dojechać tam można z Zawiercia autobusem PKS, a wysiadłszy we wsi Zdów przejść trzy kilometry pieszo. Z Myszkowa dojazd do wsi Niegowa, skąd także niedługi spacer. Nocleg znaleźć można u miejscowych gospodarzy lub zatrzymać się na noc w Zawierciu, w Domu Wycieczkowym przy ulicy Moniuszki 10, tel. 224-30 albo w hotelu “Victoria” kat. III przy ulicy Kościuszki 1, tel. 224-00. Mnich z Zagórza Na krańcach Zagórza - niegdyś kolejarskiej osady, dziś przedmieścia Sanoka - wznosi się wysokie urwiste wzgórze, oblane z trzech stron malowniczo wijącą się rzeką Osławą. Ongiś Wiślanie zbudowali tam warowną strażnice, a w XVII wieku karmelici bosi wznieśli obronny kościół i klasztor. Położone na niedostępnym wzgórzu, mogły pełnić rolę twierdzy, toteż w końcu XVII wieku starosta Piotr Stadnicki otoczył je murami, a jego następca, wojewoda wołyński Adam Stadnicki, osadził w klasztorze wojskową załogę. Dziś z dawnej warowni zostały tylko wypalone mury, wśród których spotkać można podobno widmo wysokiego mnicha w brunatnym habicie. Widziano go klęczącego w ruinach kościoła lub przechadzającego się po dawnym dziedzińcu. Czasem trzyma w ręku zapaloną pochodnię, kiedy indziej ma ręce spętane łańcuchem. Jedną z osób, które spotkały się twarzą w twarz z upiornym zakonnikiem, jest pan Paweł F., mieszkaniec Łańcuta, przewodnik PTTK. Zgodził się on opowiedzieć nam historię niesamowitego spotkania. Było to w czerwcu 1973 roku, późnym popołudniem. Pan Paweł wybrał się na klasztorne wzgórze wraz ze swym przyjacielem, który chciał zrobić kilka zdjęć ruin. Przyjaciel zaczął fotografować, pan Paweł stał na dziedzińcu, zwrócony twarzą w kierunku kościoła. Naraz zauważył, że z kościelnych lochów wyszedł zakonnik w kapturze narzuconym na głowę i ciemnym habicie. Choć był odeń oddalony ledwie o kilkadziesiąt kroków, a dzień był pogodny, widział go jakby za mgłą. Postać skierowała się w kierunku wejścia do kościoła i zniknęła za ruinami barokowego portalu. Nasz rozmówca twierdzi, że obserwując zjawę był raczej zdziwiony i zaskoczony niż przestraszony. Gdy nadszedł jego przyjaciel weszli obaj do kościoła - nie było tam nikogo. W powrotnej drodze przyjaciel pana Pawła opowiedział, że kiedy chciał sfotografować portal, wydało mu się, że jakaś ciemna postać przesunęła się przed obiektywem. Opowiedzieli o tym wydarzeniu swoim znajomym, pochodzącym z Sanoka Prawie wszyscy twierdzili, że niejednokrotnie słyszeli opowieści o widmie mnicha, pojawiającym się wśród ruin zagórskiego klasztoru. Podobno, jeśli ktoś odwiedzi ruiny w dniu świąt kościelnych, usłyszeć może stłumione dźwięki organów, chór śpiewający pobożne pieśni i bicie dalekich dzwonów. Okolicznych mieszkańców nie dziwią bynajmniej te zjawiska - żywa jest jeszcze pamięć tragicznego końca, jaki spotkał potężny niegdyś klasztor. Pod koniec XVIII wieku tuż za murami klasztoru zbudowano dom rekolekcyjny. Przyjeżdżali tam dla pobożnych rozmyślań i odprawienia pokuty możni panowie z całej diecezji. Być może, obecność tych wysoko urodzonych, a nie zawsze skruszonych grzeszników wpłynęła na rozluźnienie surowej reguły klasztoru. Coraz częściej w klasztornych murach gościli ludzie świeccy. Refektarz rozbrzmiewał gwarem hucznych biesiad i dźwiękiem kielichów. W dzień Bożego Ciała 1822 roku mnisi podejmowali przybyłych na uroczystość kolatorów zakonu. Wystawny obiad dobiegał końca, gdy do refektarza wpadł przerażony służka klasztorny wołając, że palą się zabudowania przyklasztorne. (...) Dzień ten najnieszczęśliwszy z nieszczęśliwych -16 czerwiec anno Domini 1822, godzina 2 z południa - podobało się Bogu, aby ogień strawił klasztor i dom rekolekcyjny (...) zanotował w metrykalnej księdze kościoła w Zagórzu któryś z ocalałych mnichów. Istnieją dwa różne wyjaśnienia przyczyny zagłady wspaniałej i bogatej siedziby karmelitów bosych: jedno mówi, że klasztor podpalił ówczesny przeor zakonu, dawny żołnierz napoleoński Grzegorz Nieczuja. Bolał on bardzo nad upadkiem obyczajów i gromił zakonników za zbyt swobodne życie, lecz nikt nie słuchał jego przestróg. Zdesperowany rzucił płonącą pochodnię do klasztornego spichrza, sam zginął w płomieniach, a ciało jego - zgodnie z ostatnią wolą - złożono na wieczny spoczynek pod posadzką spalonego kościoła. Według innych przekazów ogień w klasztorze podłożył austriacki żołnierz. Rząd zaborczy chciał bowiem doprowadzić do likwidacji zakonu, ponieważ wśród mnichów ukrywali się polityczni emisariusze i zbiegli z wojska dezerterzy. Zginęło wówczas kilku zakonników, a wśród nich przeor. Spalony klasztor nigdy nie został odbudowany... Od tego czasu, wiosną lub latem, późnym popołudniem lub przed zachodem słońca ukazuje się na klasztornym wzgórzu widmo mnicha. Jeśli historia zagórskich ruin zainteresowała naszych czytelników i na własne oczy chcieliby przekonać się o prawdziwości niezwykłych zjawisk, z łatwością mogą to uczynić. Wystarczy przyjechać do Sanoka, skąd do Zagórza kursują autobusy. Oczekiwanie na zjawę umila piękny widok, roztaczający się z klasztornego wzgórza na płynącą w dole Osiowe i porośnięte lasem wzgórza. Przenocować można w Sanoku, w Domu Turysty PTTK kat. I przy ulicy Mickiewicza 29, tel. 314-39, lub w Domu Wycieczkowym “Bieszczady” przy ulicy Świerczewskiego 16, tel. 321-02. Obok Domu Turysty i w kilku innych punktach miasta urządzono parkingi, czynna jest także stacja benzynowa oraz kilkanaście zakładów gastronomicznych różnego typu i kategorii. Opowieści z Wilanowa Ta pałacowa rezydencja, zwana perłą polskiego baroku, liczy sobie z górą lat trzysta. W latach 1677-1679 król Jan III Sobieski wzniósł tu - z myślą o wiejskich wywczasach - parterowy dwór z czterema narożnymi alkierzami, kryty wysokim dachem. Taka siedziba zadowalała lubiącego szlachecki styl życia króla, lecz nie jego ambitną żonę, Marysieńkę. Ona to właśnie skłoniła małżonka do rozbudowania i upiększenia podmiejskiej rezydencji. Otrzymał wiec parterowy budynek półpiętro, otwarte ogrodowe galerie połączyły go z czworobocznymi wieżami. Fasadę pałacu ozdobiły pilastry i półkolumny, na szczycie wypełnionego dekoracją rzeźbiarską frontonu ustawiono posąg Minerwy. Posągi muz i innych alegorycznych postaci stanęły w niszach na zewnątrz pałacu. W latach 1684-1696 zbudowano skrzydła boczne. Ściany komnat pokryły bogate sztukaterie i złocenia. Najznakomitsi artyści malowali plafony. Ormiańscy kupcy przywozili ze Wschodu do Wilanowa kurdybany i adamaszki do obicia ścian, z Francji sprowadzano meble, z Włoch obrazy, z Niderlandów fajansowe kafle. Podjazd zmienił się w tak zwany dziedziniec honorowy, geometryczny ogród włoski schodził dwoma tarasami ku jezioru. Król Jan zadbał również o otoczenie swej sielskiej rezydencji. Wybudowano stajnie, spichrze, budynki ogrodowe, zabudowania folwarczne, karczmę. We wsi stanęły domy dla rzemieślników. Zamysły królewskiej pary, by Wilanów uczynić równie pięknym jak Wersal, przerwała śmierć Jana III i wyjazd królowej-wdowy za granicę. Król w testamencie zapisał pałac swym synom, z których średni - Aleksander kontynuował dzieło ojca, w czym bardzo pomagał mu utalentowany malarz Jerzy Eleuter Szymonowicz-Siemiginowski. Kiedy nadszedł kres krótkiego żywota królewicza, dobra wilanowskie dostały się najmłodszemu z Sobieskich - Konstantemu. Były to już czasy upadku rodu - Konstanty, wciąż zadłużony, zaspokajał wierzycieli sprzedając dawne królewskie włości. Wilanów kupiła Elżbieta z Lubomirskich Sieniawska, sawantka i miłośniczka sztuki, zwana z racji swej niezwykłej urody “nimfą Śreniawitów”. Podwarszawska rezydencja znów otworzyła swe podwoje dla rzeszy artystów, którzy przywrócili jej dawną świetność. W latach 1723-1730 dobudowane zostały boczne skrzydła pałacu według projektu Giovanniego Spazzia. Mijały lata, po miłującej piękno Elżbiecie odziedziczyła Wilanów jej córka - Zofia Czartoryska. Król August II Mocny, od dawna pragnący nabyć pałac i dobra wilanowskie, wymógł na Zofii dożywotnią dzierżawę posiadłości. Kiedy Zofia wydawała za mąż swą jedynaczkę Izabellę (poślubiła ona marszałka wielkiego koronnego, Stanisława Lubomirskiego) wśród posagowych włości najbogatszej panny w Polsce znalazł się i wilanowski pałac. Izabella z zapałem oddała się przebudowie otoczenia rezydencji - z jej rozkazu na miejscu starych sta jen wzniesiono klasycystyczną łazienkę, a także oficynę kuchenną i kordegardę, według projektów Szymona Bogumiła Zuga. Dawny warzywnik zmieniono w rokokowy ogród, pełen strzyżonych grabowych i lipowych szpalerów, altanek, basenów i rzeźb. Na terenie dawnego folwarku powstał park angielski. W tym właśnie pięknym parku, w latach siedemdziesiątych XVIII wieku, odbył się festyn ogrodowy na cześć nowozaślubionej pary: Stanisława Kostki Potockiego i Aleksandry Lubomirskiej. Pan młody, wielki miłośnik sztuk i nauk, a przy tym znany liberał i demokrata, brać miał w przyszłości udział w redagowaniu Konstytucji 3 Maja, a za czasów Księstwa Warszawskiego stanąć na czek rządu. Z Aleksandrą przeżył w Wilanowie wiele szczęśliwych lat. Sprowadzał do pałacu dzieła sztuki, gromadził pamiątki po Janie III, założył archiwum i bibliotekę zawierające bezcenne zbiory, był mecenasem artystów i uczonych. W roku 1805 uczynił rzecz nie mającą wówczas precedensu w Europie - udostępnił wilanowskie zbiory do publicznego zwiedzania, a potomkom swym nakazał w testamencie szanowanie tej woli. Stanisław Kostka Potocki, interesujący się również sztuką ogrodową, powiększył i przebudował ogród wilanowski, przede wszystkim od strony północnej, wzdłuż jeziora. W utworzonym przezeń krajobrazowym parku angielskim powstały liczne pawilony i budowle parkowe. Wnuk Stanisława Kostki - August Potocki - kontynuował od roku 1845 prace nad rozbudową i przebudową pałacu i parku, według projektów Franciszka Marii Lanciego, Henryka Marconiego i Bolesława Podczaszyńskiego. Po śmierci Augusta, która nastąpiła w 1867 roku, rozpoczęte prace kontynuowała wdowa - Aleksandra Potocka. Po śmierci Aleksandry Potockiej Wilanów przeszedł w ręce spokrewnionych z Potockimi Branickich. W latach 1893-1906 i 1918-1929 przeprowadzono w pałacu prace restauracyjne i konserwatorskie, które nie dały jednak trwałych rezultatów. Nadeszły lata II wojny światowej. Okupanci zdewastowali park, wywieźli z pałacu cenne zbiory, a sam pałac zamierzali przebudować na kasyno oficerskie. Po wyzwoleniu zespół pałacowo-ogrodowy przeszedł na własność państwa i poddany został gruntownym pracom remontowo-konserwatorskim. Dziś jest jednym z najczęściej odwiedzanych oddziałów Muzeum Narodowego w Warszawie. Stylowe wnętrza mieszkalne i jedyną w kraju stałą Galerię Polskiego Portretu z lat 1600-1900, ogląda co roku prawie 300 tysięcy osób. Otaczający pałac park zachwyca wszystkich i jeśli choć raz odwiedziło się Wilanów ma się ochotę tu powrócić. A powracają nie tylko miłośnicy sztuki. Jak twierdzą pracownicy muzeum i dawni mieszkańcy pałacu, od stu lat z górą, w księżycowe noce spotkać można przechadzającego się po tarasie mężczyznę w ciemnym płaszczu i wysokim cylindrze, podobnego z rysów twarzy do Stanisława Kostki Potockiego z portretu, znajdującego się w pałacowych zbiorach. Wszedłszy wieczorem znienacka do którejś z sal na parterze, można zobaczyć siedzącą w fotelu damę w czerni. Konserwatorzy z pałacowej pracowni, zostający niekiedy w Wilanowie do późnych godzin nocnych, niejednokrotnie słyszeli odgłos kroków i jak gdyby szelest krynoliny, dochodzący z apartamentów zajmowanych niegdyś przez księżnę marszałkową Izabellę Lubomirską. Wieczorem muzeum oczywiście zamyka swoje podwoje - oprócz dni kiedy w pałacu i w parku odbywają się imprezy światło i dźwięk (scenariusz widowiska napisali Ernest Bryll i Piotr Wojciechowski) oraz koncerty muzyki barokowej na tarasie. Więc jeśli weźmiecie udział w którejś z tych imprez, może wśród iluminowanych fontann wilanowskiego parku mignie wam sylwetka dawnego pana tego pięknego pałacu. Do Wilanowa dojechać można ze śródmieścia Warszawy miejskimi autobusami. Muzeum otwarte jest we wszystkie dni oprócz poniedziałków i dni poświątecznych. Radzimy skorzystać również z imprez, które kilkakrotnie w ciągu miesiąca odbywają się w pałacu, zwiedzić jedyne w Polsce Muzeum Plakatu oraz stalą ekspozycję pn. Wilanowskie Zbiory Artystyczne, mieszczącą się w zabytkowej oranżerii. Obok wejścia do rezydencji znajduje się parking. W Wilanowie czynna jest również słynna z doskonalej kuchni restauracja, mieszcząca się w Starej Kuźni, “Zajazd pod Dębami” i kawiarnia “Hetmańska”. Skarby i zjawy z Toszka (...) O zgorzałym, niegdyś wspaniałym zamku toszeckim wspominają starzy ludzie, że tu tyle okien było, ile rok liczy dni. W studni tamtejszej ma być kaczyca złota na złotych jajach posadzona. Jak ta będzie znaleziona, ma zaś wtedy zamek z gruzów swoich powstać i w dawnej wspaniałości swojej się pokazać (...). Tak przed stu pięćdziesięciu laty pisał w swych Podaniach ludu śląskiego Józef Lompa. Współcześnie natomiast młody archeolog pan Maciej K., pełniący funkcję kierownika zamku w Toszku, opowiada: - Było to w 1972 roku, w niedzielę wielkanocną, 15 kwietnia. Późnym wieczorem, a właściwie nocą, bo już po obejrzeniu programu telewizyjnego, jak zwykle obszedłem cały zamek. W baszcie, gdzie mieszczą się pokoje gościnne, w jednym z okien ujrzałem światełko. Zdziwiło mnie to, bo przecież nikogo tam nie meldowałem, ale poszedłem rzecz sprawdzić. Otworzyłem drzwi, wszedłem do środka. Nic. Pusto, ciemno. Przywidziało mi się - pomyślałem i wyszedłem na dziedziniec, ale tknięty jakimś przeczuciem znów się obejrzałem. I znów w oknie paliło się światło, a co więcej, na szczycie baszty, tam gdzie umieszczony jest metalowy orzełek, ujrzałem postać w bieli. Miałem ze sobą latarkę, natychmiast zaświeciłem i w tym momencie postać znikła. Znikło także światełko w oknie. Spojrzałem na zegarek - była północ. Mocno zaniepokojony wróciłem do siebie i nikomu dotychczas o tym zdarzeniu nie opowiadałem, bo nie wiem - przywidzenie to było czy prawda... Opowieść o złotej kaczce, zjawa kobiety w bieli. Jakie to tajemnice kryje w sobie przeszłość toszeckiego zamku? Sięgnijmy do historii. Leżące o kilkanaście kilometrów na północny zachód od Gliwic, przy szosie Katowice-Wrocław, dziś niespełna cztery tysiące mieszkańców liczące miasteczko Toszek, kiedyś odgrywało na Śląsku znaczną rolę. Już na początku XIII wieku stał tu murowany kościół; pamiętający czasy Mieszka I gród posiadał rangę kasztelani!. Znamy nawet imiona kasztelanów z owych czasów: Jakub, Jaxa, Zwigor... W wieku XIV Toszek stał się centrum administracyjnym niewielkiego księstewka toszeckiego, później przeszedł we władanie Piastów opolskich. Jeden z książąt tej linii, Przemysław IV, przeprowadził w XV wieku gruntowną przebudowę zamku po wojnach husyckich. W rękach książąt opolskich pozostawał Toszek do roku 1532, kiedy to zmarł ostatni władca z tej linii - Jan. Nowy okres w dziejach Toszka rozpoczął się w początkach wieku XVII, gdy zamek i okoliczne dobra stały się własnością Kaspra hrabiego Colonna. Barwna i ciekawa to była postać. Urodzony w Czechach, był przeciwnikiem cesarza i uczestnikiem bitwy pod Białą Górą. Skazany na banicję wyjechał na Śląsk, gdzie ożenił się z dziedziczką bajecznych dóbr, Anną Sidonią hrabianką Liebsteinsky-Kolowrat. Ona to właśnie wniosła mu w posagu dobra toszeckie. W kilka miesięcy po ślubie cesarz Ferdynand III przywrócił hrabiego do łask, ten jednak związał się już ze Śląskiem i tu pozostał. Bliskie więzy łączyły go z królami polskimi: Zygmuntem III, Władysławem IV, Janem Kazimierzem. Otrzymał godność podkomorzego na polskim dworze, zarządzał leżącymi na Śląsku dobrami królewskimi. Mimo licznych obowiązków z zapałem poświęcał się przebudowie zamku w Toszku, który przy współpracy włoskich budowniczych i artystów zmienił we wspaniałą, barokową rezydencję, godną udzielnego księcia. Jeszcze w sto lat po śmierci Kaspra, zwiedzający zamek podróżni i goście ówczesnych właścicieli, hrabiów Posadowskich, nie znajdowali słów uznania dla bogactwa i przepychu tej wielkopańskiej siedziby. Kres świetności troszeckiego zaniku nastąpił na początku wieku XIX. W tym czasie Toszek był własnością hrabiów von Gaschin. Z owymi “Gaszynami”, jak potocznie zwie ich tutejsza ludność, sprawa miała się ponoć tak, iż kiedyś nazywali się po prostu Gaszyńskimi, chcąc jednak przypodobać się Niemcom zmienili nazwisko. I za to - jak chce tradycja - spotkała ich kara. 29 marca 1811 roku, w pierwszy dzień Wielkiej Nocy, w lewym skrzydle zamku wybuchł wielki pożar. W owym czasie zamkiem włada) hrabia Leopold von Gaschin, a jego małżonką była księżniczka Gisela, córka dziedzica zamku w Kotlinowicach, odległego o kilka kilometrów od Toszka. Ponoć w dniu ślubu małżonek ofiarował jej najcenniejszą pamiątkę rodzinną - złotą kaczuszkę siedzącą w srebrnym gnieździe na 11 złotych, wypełnionych dukatami jajach. Owa kaczka - największy skarb rodzinny - przekazywana była z pokolenia na pokolenie w rodzie Gaschinów-Gaszyńskich. Pożar wybuchł w tym właśnie skrzydle zamku, gdzie znajdowała się sypialnia hrabiny. Gdy obudziła się, na ratunek było już za późno - klatka schodowa ogarnięta była płomieniami. Hrabina przypomniała sobie jednak o ukrytym przejściu, wiodącym do podziemi. Schwyciła zatem swój skarb - złotą kaczkę - i tak jak stała zbiegła do lochów. Hrabinę odnaleziono następnego dnia rano w miejscu odległym o kilka kilometrów od zamku. Była nieprzytomna i nie odzyskawszy zmysłów zmarła. Skarb rodzinny - złota kaczka siedząca na jedenastu złotych jajach - pozostał w podziemiach i wciąż czeka na śmiałka, który się po niego wyprawi. Legenda ludowa odpowiednio ubarwiła historyczne fakty zanotowane w kronice rodu von Gaschin. Powiadają tedy, iż złotą kaczkę odnaleźć może ten tylko, kto urodził się w niedzielę, do lochów zejdzie w dzień Wielkiej Nocy i zna przy tym wszystkie rytuałem przepisane zaklęcia. Opowieść tę można między bajki włożyć, że jednak nie wszystko, co dotyczy ukrytych skarbów toszeckiego zamku, da się wytłumaczyć w sposób logiczny i racjonalny, świadczy ponoć fakt następujący. Otóż w czasie remontu zamku, pod koniec lat pięćdziesiątych, w Toszku pojawiła się ekipa speleologów z Wrocławia, chcących raz wreszcie zbadać słynne tutejsze lochy. Wejście do podziemi znaleziono, po pierwszej jednak próbie, kiedy dalszą drogę zagrodził zasypany gruzem korytarz, speleolodzy nie zdradzając zbytniego entuzjazmu do dalszych poszukiwań i zbywając pytających ich natrętów, szybko z Troszka wyjechali. Dlaczego? Co przeszkodziło im w dalszych poszukiwaniach? Nocny stróż zamku ma na ten temat własną teorię. O złotej kaczce i innych skarbach w podziemiach nic pewnego powiedzieć nie potrafi, jest jednak przekonany, że po zamku błąka się duch hrabiny Gizeli. Ową białą zjawę pewien młody archeolog ujrzał podobno na szczycie baszty. Legenda głosi, że w dniu w którym złota kaczka zostanie odnaleziona, toszecki zamek powróci do dawnej świetności. Wprawdzie skarb - jeśli istnieje - nadal ukryty jest w lochach, dla zamku jednak nadeszły czasy zdecydowanie lepsze. Po kilkanaście lat trwających pracach konserwatorskich i częściowej odbudowie, toszecki zamek ponownie udostępniono turystom. W odrestaurowanych salach budynku bramnego mieści się małe, lecz ciekawe Muzeum Regionalne i biblioteka, w pomieszczeniach zamkowych znajduje się również kino “Zameczek” i młodzieżowa kawiarnia. W baszcie, na której szczycie pojawia się zjawa w bieli, urządzono kilka pokoi gościnnych dla turystów. Miasteczko Toszek, odległe o 9 kilometrów od Gliwic, posiada dobre połączenia komunikacyjne z tym miastem. Toszek leży przy międzynarodowej trasie E 22, szosa omija jednak samo miasteczko, więc chcąc je zwiedzić trzeba nieco z głównej trasy zboczyć. Warto to uczynić nie tylko ze względu na zamek i damę w bieli. Na zwiedzenie zasługuje również zabytkowy kościół, wzniesiony w połowie XV wieku, przebudowany w, latach 1713- 1715, o interesującym, późnobarokowym wystroju. W miasteczku czynna jest restauracja, kawiarnia, a także stacja benzynowa. W Toszku brak hotelu, ale nocleg znaleźć można w Gliwicach, w hotelach: “Myśliwskim”, przy ulicy Zwycięstwa 30, tel. 312-244, lub “Relaks”, przy ulicy Katowickiej 26, tel. 310- 591. Można również rozbić namiot na polu biwakowym w Gliwicach-Czechowicach. Błędne ogniki w Reszlu Potężne baszty z czerwonej cegły. Grube mury z gankami strażniczymi i machikułami. Ostro sklepiona brama. Gotycki zamek biskupów warmińskich w Reszlu zachował się nad podziw dobrze. Wznieśli go, na przełomie czternastego i piętnastego stulecia, Krzyżacy, by pełnił rolę warownej zapory przeciw zagonom pogańskich Litwinów. Nim jednak zamek ukończono, Litwa została ochrzczona i to nie mieczem, a dzięki unii z Polską. Wkrótce także ziemia warmińska przeszła we władanie Korony. Reszelski zamek stał się siedzibą biskupów warmińskich. Po pierwszym rozbiorze Polski, w 1772 roku, władze pruskie zmieniły warownię na więzienie. Szczególnie złą sławą cieszy się po dziś dzień komnata w zachodniej baszcie. To właśnie tam, 20 sierpnia 1811 roku, spędziła swą ostatnią noc nieszczęsna mieszkanka Reszla, Barbara Zdunk, ostatnia bodaj kobieta w Europie oskarżona o czary. Tragiczna jej historia związana jest z pożarem, który strawił zamek i miasto w 1807 roku. Podobno wzniecili go zbuntowani więźniowie polityczni, którzy po obezwładnieniu załogi przeszli do organizujących się polskich oddziałów generałów Dąbrowskiego i Zajączka. Do takiej jednak wersji wydarzeń władze pruskie nie chciały się przyznać. Wyszukano kozła ofiarnego w postaci owej nieszczęsnej kobiety. 22 czerwca roku 1811 zapadł wyrok - śmierć przez spalenie na stosie. Ta straszliwa kara wzbudziła przerażenie. Zaczęto apelować, podobno sprawa oparła się nawet o króla, jednak sąd apelacyjny był nieubłagany. Wyrok zatwierdzono. 21 sierpnia 1811 roku, za murami miasta, na tak zwanej Szubienicznej Górze, przy drodze prowadzącej na Korsze, zapłonął jeden z ostatnich stosów w Europie. Minęło od tego wydarzenia wiele lat, obecnie reszelskim zamkiem opiekuje się Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne “Pojezierze”, a zawiadują artyści plastycy z Olsztyna - państwo Marshallowie. Zapewniają oni, że prócz krzyków puchaczy, które gnieżdżą się w rozpadlinach zamkowych murów, żadne tajemnicze odgłosy nie zakłócają im nocnego spoczynku. Nic w tym dziwnego, niepokojące bowiem i niewytłumaczalne zjawiska, o których usłyszeć można od dawnych mieszkańców Reszla, nie w zamku mają miejsce, lecz za murami miasta, nad rzeczką Sajna, kędy biegnie droga ku Biskupcowi. Minąć trzeba widoczny jeszcze zarys miejskich murów, koło starej kuźni skręcić w lewo, w aleję Wojska Polskiego, pozostawić za sobą Miejską Gazownię, Technikum Rolnicze i wreszcie ulicę l Maja, by dojść do podmokłych łęgów nadrzecznych. To właśnie gdzieś tutaj, wśród gęstych krzewów i zarośli znajduje się wejście do tajemniczego lochu, prowadzącego do zamku. Loch ten, odkryty w początkach naszego stulecia, nie cieszył się dobrą sławą: kto się weń zapuścił - nie powracał już nigdy. W 1914 roku Reszel okupowały przez czas pewien wojska carskie. Paru rosyjskich żołnierzy zapuściło się w tajemnicze podziemia. Nie odnaleziono ich nigdy. Władze wojskowe, obawiając się dalszych tego typu wypadków, kazały loch zamurować, a wejście zasypać. Uczyniono to tak skutecznie, że dziś nikt nie potrafi nawet wskazać miejsca, gdzie wejście się znajdowało. Być może, zagadkę wyświetlą archeolodzy, którzy w związku z pracami konserwatorsko-rewaloryzacyjnymi prowadzą w zamku badania i którzy ponoć znaleźli w jednej z baszt zejście do jakichś nieznanych podziemi. Może więc zagadka tajemniczego lochu zostanie wkrótce wyjaśniona. Czy jednak wyjaśnione zostanie jednocześnie zjawisko, o którym opowiedziała nam jedna z dawnych mieszkanek Reszla? W okolicach czternastowiecznego, gotyckiego mostu nad Sajna wielokrotnie widywano nocami błędne ognie, słyszano jęki i zawodzenia. Doszło do tego, że mało kto odważył się chodzić tamtędy nocą. Zwłaszcza, że niejednego spotkało na owym moście nieszczęście. Mijały lata, wielu dawnych mieszkańców Reszla wyjechało, na ich miejsce napłynęli nowi. Przekazywane z ust do ust podanie o nawiedzanym przez złowrogie moce miejscu nad Sajna powoli popadło w zapomnienie. I oto pewnej nocy na samym moście zdarzył się tragiczny wypadek. Jeden z mieszkańców Reszla, wracający z dzieckiem motocyklem, poniósł tam śmierć na miejscu. Przyczyn wypadku nie udało się ustalić. Kierowca był trzeźwy, motor sprawny, nawierzchnia szosy sucha. Wtedy odżyły dawne złowrogie opowieści. Miejsce to znów zaczęło budzić wśród mieszkańców lęk. Odżyła także opowieść o nieszczęsnej Barbarze Zdunk, która poniosła śmierć w płomieniach nie opodal, na Szubienicznej Górze. Są wśród mieszkańców Reszla osoby skłonne łączyć te fakty ze sobą. Jak jest naprawdę, trudno wyrokować. Miasteczko Reszel leży w województwie olsztyńskim. Dojechać tu można z Olsztyna bądź pociągiem (z przesiadką w Sątopach), bądź autobusem PKS (trzy połączenia dziennie). Lepsze połączenie ma Reszel z odległym o 21 kilometrów Kętrzynem (w odległości 9 km od Kętrzyna, w Gierloży znajdują się zwaliska słynnego “Wilczego Szańca” - dawnej kwatery Hitlera). Na miejscu w Reszlu czeka na podróżnych hotel przy placu gen. Świerczewskiego, tel. 85; po ukończeniu prac konserwatorskich w samym zamku urządzone zostaną pokoje gościnne. Zamek bowiem pełnić będzie rolę Domu Pracy Twórczej olsztyńskich artystów. Obecnie w zamku znalazły pomieszczenie: Izba Pamiątek Regionalnych, Galeria Sztuki Współczesnej Warmii i Mazur oraz Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne “Pojezierze”. Samo miasto szczyci się licznymi zabytkami architektury. Warto je zwiedzić, obejrzeć resztki murów obronnych z XIV-XV wieku, dwa czternastowieczne, gotyckie mosty, kościół parafialny z drugiej połowy XIV wieku, przebudowany w XV i XIX wieku, gotycką piętnastowieczną plebanię, rynek z klasycy stycznym ratuszem, okolony dziewiętnastowiecznymi kamieniczkami, spichrze z przełomu XVIII i XIX wieku, kościół i kolegium pojezuickie z XVIII wieku oraz zabudowania klasztorne ss. katarzynek z początku XVII wieku, przebudowane w XVIII i XIX wieku. Wyżywienie (bardzo dobre) poleca uczestnicząca w konkursie o Srebrną Patelnię restauracja “Zamkowa” przy placu gen. Świerczewskiego. Przenocować można w pokojach gościnnych WPT “Mazur-Tourist”, którego biuro zakwaterowań mieści się przy ulicy Warmińskiej 21. Złowróżbne malowidła i nawiedzony dom Nowy Sącz poszczycić się może posiadaniem jednego z najciekawszych parków etnograficznych w naszym kraju. Na przedmieściu miasta, na stokach porosłych lasem wzgórz, stanęła... autentyczna dziewiętnastowieczna wioska z białym dworkiem, kapliczką przydrożną, kuźnią i kilkudziesięcioma chatami. Z czterech regionów ziemi sądeckiej przeniesiono tu najstarsze i najbardziej charakterystyczne dla ludowej architektury z tamtych stron budowle. Wyposażono je w oryginalne sprzęty, w dawne narzędzia rolnicze i zapomniane już przedmioty gospodarstwa domowego, którymi posługiwały się prababki. Dbający o autentyzm etnografowie urządzili poszczególne zagrody w najrozmaitszy sposób: jest więc uboga chata komornika, jest dom wiejskiego szewca, pochylona chałupka babki-zielarki z ogródkiem, W którym rosną lecznicze rośliny; jest kuźnia, spichrze, są wreszcie zabudowania bogatych gospodarzy z jasnymi izbami, gdzie pękate pierzyny piętrzą się aż po belkowane stropy, rząd świętych obrazów podpiera powałę, a malowane skrzynie wypełniają wyprawne, ręcznie tkane ubiory i bele bielonego na słońcu lnianego płótna. O każdej z chat przeniesionych do skansenu etnografowie starali się zebrać jak najwięcej wiadomości, przeprowadzając wywiady ze starymi mieszkańcami wsi, w których je zbudowano. W taki właśnie sposób dwie pracownice parku trafiły do Wierchomli Wielkiej koło Piwnicznej, skąd przeniesiono do Nowego Sącza bogatą łemkowską zagrodę, zbudowaną w połowie ubiegłego stulecia. Obejście to otaczała w okolicy ponura sława miejsca nawiedzonego. Podobno przed wieloma laty, być może jeszcze w ubiegłym wieku, któryś z właścicieli zginął tragicznie, czy popełnił samobójstwo. Odtąd w chacie słychać było dziwne stukoty i trzaski, czasem dźwięczały szyby, a sprzęty przesuwały się przez izby... Zagrodę rozebrano i przewieziono do Nowego Sącza. Na podstawie dokładnego wywiadu starano się odtworzyć jak najwierniej wyposażenie łemkowskiej zagrody. Kiedy w izbach stanęło już wszystko na swoim miejscu, chatę zamknięto na klucz. Gdy po kilku dniach pracownicy parku weszli do urządzonego z taką pieczołowitością wnętrza, zobaczyli, że większość mebli jest odsunięta od ścian, a niektóre drobne przedmioty leżą porozrzucane w nieładzie na podłodze. Czyżby wierchomlański duch przybył tu razem ze swoją chatą i “poprawiał” teraz etnografów? W jakiś czas potem stróż nocny parku, człowiek wcale nie skory do jakichkolwiek przywidzeń, obchodząc zabytkową wioskę zobaczył na kamiennych schodkach przed tą właśnie chatą skulony ciemny kształt, przypominający zgarbionego człowieka, siedzącego z twarzą ukrytą w dłoniach. Gdy podszedł bliżej usłyszał jakby stłumiony płacz. Zjawa nie odpowiedziała na jego pytania, tylko zniknęła... Z siedemnastowiecznym modrzewiowym dworkiem szlacheckim, przeniesionym do parku etnograficznego ze wsi Rdzawa koło Bochni, wiąże się również ciekawa i niesamowita opowieść. Dwór ten pierwotnie należał do dóbr klasztornych - dzierżyli go kanonicy regularni, a największa z komnat służyła im za domową kaplicę. Ściany jej pokrywały wówczas freski namalowane w stylu późnego baroku, a przedstawiające sceny z Nowego Testamentu i żywotów świętych. Kiedy za czasów cesarza Józefa II zakon rozwiązano i posiadłość przeszła w ręce świeckie, freski zniknęły pod warstwą tynku, a dawna kaplica stała się salonem. Po stu latach z górą, z początkiem naszego stulecia, w czasie remontu dworu zapomniane freski wyjrzały spod nawarstwień kolejnych przemalowań i zachwyciły ówczesną właścicielkę Rdzawy. Chcąc obejrzeć malowidła w całej okazałości kazała delikatnie zdjąć warstwę tynku. I wtedy właśnie w załomie muru znaleziono deszczułkę z wyblakłym napisem: Te malowidła przynoszą nieszczęście. Już po niedługim czasie posiadacze dworu skłonni byli uwierzyć, że napis mówił prawdę: dla szczęśliwej dotychczas rodziny nadszedł czas wielkich zmartwień. Być może właśnie dlatego, w kilka lat później freski znów zniknęły pod białą farbą. Zainteresowano się nimi dopiero w latach sześćdziesiątych, kiedy zaczęto restaurować zabytkowy dwór. Być może był to zbieg okoliczności, ale niedługo po przeprowadzeniu prac konserwatorskich w dawnej kaplicy kanoników, profesor czuwający nad renowacją zginął tragicznie. Czyżby fakt ten można było wiązać z ponownym odkryciem złowróżbnych malowideł na ścianach rdzawskiego dworu? Sądecki park etnograficzny z każdym rokiem stawać się będzie ciekawszy - niedawno do zabytkowej wioski przeniesiono stary kościółek, który dotychczas stał w Cerkwi koło Bochni i równie wiekową cerkiewkę z okolic Sącza. Warto więc odwiedzić Nowy Sącz, aby poznać dawne budownictwo drewniane z tych okolic, zanikające już zwyczaje regionalne związane z różnymi porami roku i wydarzeniami z życia wsi: poszczególne chaty w skansenie ustrojono tak, jak ongi przybierano je w dzień Wigilii, zapustnych zabaw, wesel, chrzcin, a nawet pogrzebu. Zwiedzając park zwróćcie uwagę na złowróżbne freski w salonie dworku i nawiedzaną łemkowską chatę. Do parku etnograficznego dojechać można z centrum miasta autobusem miejskim nr 14 spod dworca PKP. Informacje dotyczące Nowego Sącza znajdą czytelnicy w opowieści “Alchemik z nowosądeckiego rynku”. Czarna Dama z krakowskiego magistratu W mieście stołecznym Krakowie, przy placu Wiosny Ludów (dawniej plac Wszystkich Świętych), cofnięty nieco od ulicy, dotykając jednym bokiem krużganków starego klasztoru oo. franciszkanów, wznosi się potężny, zwieńczony ozdobną attyką gmach. Dziś mieszczą się tu biura Urzędu Miasta, kiedyś jednak była to wielkopańska rezydencja. Pierwszymi jej właścicielami byli Tęczyńscy herbu Topór. Po wygaśnięciu tego rodu, z początkiem wieku XVII, pałac naprzeciw kościoła Wszystkich Świętych nabyli margrabiowie Gonzaga-Wielopolscy i poddali go gruntownej przebudowie. W połowie lipca 1850 roku szalał w Krakowie straszliwy pożar. Największych spustoszeń dokonał właśnie na placu Wszystkich Świętych. Wówczas to spłonęło całe wnętrze kościoła Dominikanów, a także pałac Wielopolskich, z którego pozostały tylko gołe mury. Wypalony budynek zakupiło w 1850 roku miasto, a w roku 1867 pod kierunkiem Pawła Barańskiego dokonano gruntownej odbudowy, przeznaczając pałac na reprezentacyjną siedzibę władz miejskich. Gmach ten nie cieszy się dobrą sławą. Paląc Wielopolskich zapisał sobie f a dnu s szkaradne - pisze w swych Miscellaneach biskup Łętowski - Tu Samuel Zborowski zabił Wapowskiego, a później i sam został na Zamku ścięty. Z tego też pałacu Andrzej Tęczyński kasztelan wojnicki, uchodząc przed wzburzonym pospólstwem, doścignięty u Franciszkanów, tam w okrutny sposób na schodach przy zakrystii został zamordowany, a w ślad za tym mordercy śmiercią ukarani byli (...) Ale to nic w porównaniu z tym, czego o Pałacu Wielopolskich dowiedzieć się można od starych pracowników magistrackich. Otóż wieczorami, gdy ostatni urzędnicy i petenci opuszczą pokoje, po korytarzach pałacu krąży ubrana w czerń młoda, przecudnej urody kobieta. Zbyt wielu ludzi ją widziało, by w grę wchodzić tu mogło złudzenie, czy wręcz próba świadomego fantazjowania. Niektórzy, zmyleni czarnym strojem, nazywali ją zakonnicą, ale - jeśli wierzyć przytoczonej dalej opowieści - jej bohaterka nigdy szat zakonnych nie oblekła. Oto, co opowiedział nam, pracujący w Pałacu Wielopolskich od przedwojennych jeszcze czasów, stary woźny magistracki. - W 1952 roku odbywała się w Krakowie, w Pałacu Wielopolskich, wystawa sztuki chińskiej. Cenne eksponaty zgromadzono na drugim piętrze, a że nie ma tu żadnego zabezpieczenia, ktoś z nas pilnować musiał wystawy przez całą noc. Któreś nocy, a było to w lipcu, ja zostałem na służbie. Pełniłem dyżur razem z nocnym portierem. Do północy siedzieliśmy razem w dyżurce i grali w karty. Potem on poszedł na obchód, a ja zostałem sam. Byłem zmęczony, położyłem się na ławce, przykryłem zielonym suknem, przygotowanym do nakrycia stołu na jakąś uroczystość, i pomyślałem, że zdrzemnę się chwilkę, dopóki portier nie wróci. Ledwo jednak zamknąłem oczy usłyszałem, że ktoś wchodzi do pokoju. Była to wysoka, czarnowłosa, młoda kobieta. W pierwszej chwili pomyślałem, że to córka portiera przynosi mu kolację, ale gdy przyjrzałem się jej bliżej zobaczyłem, że jest do niej zupełnie nie podobna. Była bardzo blada, a co zdziwiło mnie najbardziej - ubrana w czarny płaszcz, mimo że było to przecież lato. Postać ta była tak realna, że zupełnie nie poczułem strachu. Chciałem się odezwać, ale w tym momencie postać zniknęła. Dopiero wtedy zacząłem się bać - zrozumiałem, że musiała to być owa Czarna Dama, o której czasami wspominali starzy pracownicy. Podobno była to córka margrabiego Wielopolskiego, którą tu kiedyś miano zamordować i zamurować w piwnicy... O spotkaniach z Czarną Damą opowiadają także inni pracownicy magistratu. Najpewniej właśnie spotkanie z nią było przyczyną wydarzenia, o którym głośno było przed wojną w Krakowie. Otóż na drugim piętrze, tam gdzie obecnie mieści się gabinet prezydenta miasta, niegdyś mieściła się kasa miejska. Kasy tej dzień i noc pilnował wartownik z - policji. I oto pewnej nocy, bez żadnego powodu, wartownik wystrzelił cały magazynek pistoletu w drzwi i uciekł z posterunku. Odnaleziony, nie potrafił nic powiedzieć o swoim dziwnym zachowaniu i w końcu znalazł się w szpitalu dla obłąkanych. Tkwiące we framudze drzwi kule do niedawna, do czasów ostatniego remontu, oglądać można było w jednej z sal drugiego piętra... A zatem nie ulega wątpliwości - w Pałacu Wielopolskich straszy. I to nie bez powodu. Zachowane przekazy i źródła wskazują dowodnie, że opowieści o zamordowaniu panny Wielopolskiej nie są bynajmniej wyssane z palca. Pałac Wielopolskich był widownią straszliwej zbrodni. Oto co przeczytać można w wydanej w roku 1896 we Lwowie anonimowej rozprawie, zatytułowanej Panowie Wielopolscy w Krakowie: (...) Lat temu do pięćdziesięciu z górą żył staruszek misjonarz przy kościele Najśw. Panny Marii i taką rzecz opowiadał. Młodym kapłanem zawołany był pod noc z wijatykiem, a powóz czekał nań pod kościołem. Wziąwszy co potrzeba, usadzony był do karety, w której siedział ktoś drugi, a że noc była ciemna, nie widzieli siebie. Kareta jeździła długo z nimi po mieście i za miastem, to tu, to tam, stanęła w końcu na podwórcu, przed jakimś domem wysokim. Obydwóch wprowadzono bez światła po wschodach do obszernej izby, w której leżało rozciągnione czerwone sukno. Po chwili drzwiami bocznymi wszedł staruszek poważny, a za nim dziewica w bieli. Postawiono stołek na suknie, a staruszek rzecze: krze miły! (krze miało znaczyć księże) spowiadajcie pannę. Panna uklękła i uczyniła spowiedź, poczerń przyjęła wijatyk... Teraz wasza rzecz, powie staruszek do mistrza, co stał, przywieziony z księdzem... Mistrz wyciągnął miecz z pod płaszcza i ściął pannę, a ciało zawinięto w owe czerwone sukno. Staruszek po chwili dał znak, a hajduk przyniósł na tacy butelkę wina i dwa kieliszki. No! powie staruszek, po pracy dobry posiłek i naleje wina. Kat wypił, a księdza ratowała laska Boża, gdy od strachu (podejrzywając) wylał on trunek na obojczyk. Kareta znowu zaszła, usiedli ksiądz i mistrz i wożono ich znowu długo (księdzu znowu zawiązano oczy). Kat wysiadł pierwszy, a księdza wysadzono przed mieszkaniem jego. Gdy ochłonął nieco po strachu, a zabierał się na spoczynek, uczuł palenie po ciele; a to było owe wino wylane za obojczyk, co okropało mu piersi od brody po żywot (snadź i księdza chciał otruć ów poważny staruszek). W lat czterdzieści dobrze, zawołany z Panem Jezusem, wszedł na dziedziniec Pałacu Wielopolskich, a prowadzony po wschodach na górę poznał, iż to był ten sam dom w którym spowiadał ową pannę ściętą. Państwa w nim nie było, jeno czeladź. Oto narata tego staruszka misjonarza (...) Opowieść ta me jest bynajmniej jedynym źródłem informacji o tajemniczej zbrodni. Otóż człowiek znany w całej Polsce z licznych cnót i prawości charakteru, senator, wojewoda, prezes słynnego sądu sejmowego w 1827 roku - Piotr Bieliński - potwierdził opowiadanie staruszka. Był on bowiem, jako młody chłopiec, gościem w pałacu margrabiów, w tym właśnie czasie, gdy wypadki opisane powyżej miały miejsce. Potwierdziła rzecz całą także hrabina Wielopolska z Żywca, wyznając, iż od czasu owej zbrodni na rodzie Wielopolskich ciąży ponura klątwa. Losy słynnego margrabiego Aleksandra zdają się to potwierdzać. Wszystkie te dowody jednak bledną w porównaniu z tym, co opowiedział, około osiemdziesięciu lat liczący, były archiwista magistracki. Otóż gdy w roku 1903 w gmachu magistratu zakładano centralne ogrzewanie, w jednej z piwnic przy przebijaniu ścian odkryto zamurowane kości młodej kobiety! O odkryciu tym jednak zabroniono komukolwiek wspominać, kości wywieziono gdzieś nocą, a całą piwnicę powtórnie zamurowano. Słowem, zbrodnia zawsze wyjdzie na jaw, i nie tylko ukazująca się nocami Czarna Dama przypomina o ponurych wypadkach, które rozegrały się w pałacu przy placu Wiosny Ludów przed przeszło dwustoma laty. Paląc Wielopolskich w Krakowie przy placu Wiosny Ludów pod numerem 3/4 jest obecnie siedzibą Urzędu Miasta Krakowa. Dojazd od dworca PKP tramwajem linii 2, zalecilibyśmy jednak piętnastominutowy spacer Plantami. Przed pałacem pomnik pierwszego prezydenta miasta Józefa Dietla, dłuta Xawerego Dunikowskiego. W samym pałacu warto obejrzeć galerię portretów wszystkich prezydentów miasta Krakowa, od roku 1867 do 1969 oraz salę portretową z pocztem królów polskich. Baron-hazardzista z Ryczowa Pewnego letniego wieczoru, tuż przed zachodem słońca, dwaj gospodarze ze wsi Ryczów wracali do domu furmanką z jarmarku w Zatorze. Gdy obok dworskiego parku skręcili w boczną drogę, jeden z nich obejrzał się nagle i... zamarł. O niecałe sto metrów od siebie ujrzał jeźdźca na karym koniu. Jeździec ów, wysoki, postawny mężczyzna w sile wieku, ubrany był w ciemne bryczesy i długi ciemny surdut. Przerażony gospodarz pokazał zjawę sąsiadowi. Tamten nie zdążył się nawet przeżegnać. Zaciął konie i w panicznym strachu, nie oglądając się za siebie, pomknął w stronę wsi. Obaj bowiem nie mieli wątpliwości. Jeźdźcem, którego ujrzeli nie opodal dworskiego parku był nie kto inny, tylko dawny dziedzic, baron Błażewski. A przecież każdy we wsi wiedział, że baron od wielu już lat spoczywa w grobie. Obaj gospodarze opowiedzieli o swej przygodzie sąsiadom. I wówczas rozwiązały się języki. Okazało się, że nie oni pierwsi widzieli zjawę barona. Inni jednak nie opowiadali o tych spotkaniach, nie chcąc narażać się na drwiny czy śmiech. Teraz zaczęto sobie przypominać dawne wydarzenia. Starzy ludzie ze zgrozą wspominali pogrzeb dziedzica. Nie było orszaku księży, śpiewów, przemówień nad trumną. Pogrzeb odbył się po cichu, w tajemnicy, bowiem baron sam targnął się na życie. Co było powodem owego desperackiego kroku? Czas zatarł już nieco te wydarzenia w ludzkiej pamięci, mówiło się jednak, że barona zgubiła namiętność do hazardu. Był to koniec ubiegłego stulecia. Belle epoąue - czas kankana, złotej waluty, świata, który czuł iż jakaś epoka się kończy. Przy zielonych stolikach w Monte Carlo co noc ogromne fortuny przechodziły z rąk do rąk. Baron Błażewski herbu Korczak bywał tam częstym gościem. Nie tylko zresztą w Monte Carlo, Baden-Baden, Bayonne, Karlsbadzie. Wszędzie tam, gdzie spotykało się międzynarodowe towarzystwo hazardzistów, spotkać też można było dziedzica z Ryczowa. Nie miał jednak szczęśliwej ręki ani przy bakaracie, ani przy ruletce. Coraz więcej długów ciążało na ryczowskiej hipotece. Wkrótce do pierwszej namiętności dołączyła się druga - alkohol. Bywało, baron na całe dnie zamykał się sam w pokoju, każąc podawać sobie jedynie skrzynki z wódką. Gospodarka podupadała. By ratować interesy baron wyprzedawać zaczął ziemię. Nie na wiele to się jednak zdało. Na koniec doszło do tego, że jedynymi gośćmi w ryczowskim dworze byli coraz natarczywsi wierzyciele. I oto któregoś dnia, zamknięty w swym gabinecie baron sięgnął po pistolet. - Pamiętam ten pokój. - wspomina dawna pokojówka z ryczowskiego dworu - nigdy nie otwierano prowadzących doń drzwi, bo pani baronowa nie pozwalała. Pewnego jednak razu, gdy byliśmy sami w całym pałacu, stary lokaj zabrał mnie tam i pokazał ów pokój. Mimo iż było to już wiele lat po śmierci barona, na podłodze i na ścianach widać było ślady krwi. Czym prędzej stamtąd uciekłam... Stary baron umierając pozostawił żonę brzemienną, wkrótce powiła chłopca, który wdał się w ojca. Wcześnie zaczął zdradzać skłonności do alkoholu i jako młody człowiek, w bezżennym stanie, bezpotomny, życie zakończył. Majątek zlicytowano. Nabył go dowódca Ósmego Pułku Ułanów Krakowskich, późniejszy dowódca Armii Kraków, generał Piasecki. Z jego to polecenia stary, wzniesiony w drugiej połowie XIX wieku dwór przebudowano. Splamiony krwią, zawsze zamknięty pokój zniknął. Dziś w ryczowskim dworze mieszczą się biura i sklepy gminnej spółdzielni Samopomoc Chłopska. W parku wytyczono alejki i ustawiono ławeczki. Coraz mniej jest już ludzi pamiętających dramatyczne wydarzenia z ostatnich lat ubiegłego stulecia, gdy jednak ktoś dostrzeże postać mężczyzny na koniu wie, iż to trapiony przez duchy wierzycieli baron- hazardzista objeżdża swe zlicytowane włości. Wieś Ryczów leży na skraju Pogórza Karpackiego i Kotliny Oświęcimskiej, w województwie bielskim. Dojechać tu można pociągiem ze stacji Kraków-Piaszów (linia do Oświęcimia), lub autobusem PKS z Wadowic. Nocleg znaleźć można w Wadowicach, w hotelu “Beskid” przy ulicy 1 Maja 14, tel. 41-27, lub w jednym z licznych hoteli w Krakowie. Dama z Uniejowa Tam, gdzie dolina Warty rozszerza się, w kotlinie, na lewym brzegu rzeki, naprzeciw miasteczka Uniejów wznosi się nad okolicą ogromny zamek, uchodzący za jeden z najbardziej interesujących obiektów średniowiecznej architektury w Wielkopolsce. Zbudował go na początku drugiej połowy XIV wieku ówczesny pan tych ziem, arcybiskup gnieźnieński Jarosław Bogoria Skotnicki. A że czasy były niespokojne, kazał wznieść budowlę w taki sposób, by mogła stać się nie tylko letnią rezydencją kolejnych purpuratów, lecz i twierdzą na wypadek wojny czy zamieszek. W murach uniejowskiego zamku znajdował się przecież arcybiskupi skarbiec, archiwa diecezjalne i bogata biblioteka. W czasie zjazdów duchowieństwa i synodów zamkowe sale zdolne były pomieścić tłumy gości. Odbywały się tu także uroczystości świeckie - do Uniejowa zdążali wielkopolscy wielmoże na turnieje i rycerskie gonitwy. Okres świetności Uniejowa trwał lat prawie dwieście, później prymasi przenieśli swą siedzibę z Gniezna do Łowicza. Poza tym w czasach gdy wchodziła w użycie broń palna i armaty, mury - zbudowane z myślą o kuszach i oblężniczych wieżach - nie mogły już pełnić swej roli. W siedemnastym wieku, staraniem dwóch kolejnych arcybiskupów: Jana Wężyka i Macieja Łubieńskiego, dawna twierdza przebudowana została na renesansową rezydencję z okazałym portalem i prostokątnym dziedzińcem. Reprezentacyjne komnaty na pierwszym i drugim piętrze otrzymały modrzewiowe polichromowane stropy, ściany obito wytłaczanym kurdybanem. U sufitów zawisły rzeźbione świeczniki, ozdobnie kute kraty wprawiono w pomniejsze okienka. Niedługo jednak nazywano uniejowski zamek najpiękniejszą budowlą Wielkopolski, bo spustoszony został w roku 1654, podczas wojen szwedzkich. Pożar strawił wtedy drewniane części budowli. Zamek był już ruiną, gdy po upadku powstania listopadowego Uniejów i okoliczne ziemie przypadły carskiemu generałowi nazwiskiem Toll. Generał odbudował zamek w stylu klasycy stycznym, a jego żona założyła wokół nowej rezydencji piękny park krajobrazowy w guście epoki, zajmujący prawie 40 hektarów. Z zagranicznych ogrodów botanicznych, ze słynnych firm ogrodniczych, sprowadzała do Uniejowa sadzonki egzotycznych drzew i krzewów. Niewiele polskich parków poszczycić się może równie pięknymi okazami drzew i roślin ozdobnych jak te, które ocieniają lewy brzeg Warty w Uniejowie. Szumią więc w parkowych alejach kaukaskie dęby, czarne sosny, srebrzyste klony, platany i górskie wiązy. Można tu zobaczyć piękny i niezwykle rzadki okaz ozdobnego drzewa, pochodzącego z Ameryki, zwanego klęk kanadyjski i nieczęsto spotkane w polskich ogrodach krzewy tureckiej leszczyny. A wieczorami, gdy pogasną światła w zamku i leżącym na przeciwległym brzegu Warty miasteczku, po zarosłych trawą ścieżkach, pod szumiącym sklepieniem drzew przechadza się smukła dama w powłóczystej sukni i dużym kapeluszu z woalką. Jak chce zamkowa opowieść jest to generałowa, która jeszcze i teraz, sto lat z górą po śmierci, wraca do swego wspaniałego parku. Ze zjawą miłującej ogrodnictwo damy spotkał się pewien mieszkaniec Łodzi. Było to wiosną, na początku maja, około godziny 11 wieczorem. Szedł aleją parkową od strony zamku. Wieczór był pogodny, księżyc już wzeszedł, a jego światło przesączało się przez gałęzie drzew. W alei panował półmrok. Naraz zobaczył idącą naprzeciw postać szczupłej, wysokiej kobiety, ubranej raczej niezwykle - w powłóczystą suknię i szerokoskrzydły kapelusz. Kiedy podeszła bliżej, stwierdził, że twarz jej zasłania spływająca z ronda kapelusza woalką. Przeszła obok. Zdziwiło go, że nie słyszał odgłosu jej kroków. Obejrzał się - była już prawie na zakręcie ścieżki i naraz zdumiony zobaczył, że jak gdyby rozwiewa się w powietrz. Było to tak nieoczekiwane, że nawet nie wywołało uczucia przestrachu, raczej - jak wspomina - zdziwienia. Po powrocie do Łodzi opowiedział o niezwykłym spotkaniu jednemu ze swych znajomych, pochodzącemu z tamtych stron. Ów przypomniał sobie zasłyszane w dzieciństwie opowieści, głoszące, że w zanikowym parku spotkać można czasem zjawę jego dawnej właścicielki. Obecnie w zamku w Uniejowie mieści się Wojewódzki Ośrodek Turystyki i Wypoczynku. W jednej z sal urządzono restaurację, a na parterze stylową kawiarnię “Legenda”. W odległości około 500 metrów od zamku znajduje się Dom Wycieczkowy “Zbyszko”, tel. 180, w którym można zatrzymać się na nocleg. Obok - pole biwakowe. W miasteczku oprócz zamku zwiedzić można czternastowieczny gotycki kościół, przebudowany w XVI wieku. Do Uniejowa dojechać można autobusem PKS z Łodzi, Łęczycy lub Poznania, ewentualnie pociągiem - do stacji - kolejowej Kłudna, leżącej na linii Herby Nowe - Gdynia, a stamtąd pieszo bądź autobusem do odległego o 10 kilometrów miasteczka. Latem nad Wartą czynne jest kąpielisko i przystań kajakowa. Kareta z Lipowca Od wsi Babice wąska, kamienista droga prowadzi przez piękny, bukowy las do obronnego zamku na wzgórzu górującym nad okolicą W dzień jeżdżą nią wozy z pobliskich gospodarstw, nocami - spotkać można karetę zaprzężoną w szóstkę karych koni, jadącą w kierunku zamku. Wśród mieszkańców okolicznych wsi od niepamiętnych czasów krążyły opowieści o tym tajemniczym pojeździe Ostatnio widzieli go w roku 1972 młodzi turyści z Wrocławia Wędrując autostopem, rozbili swój namiot na łące, w pobliżu bukowego lasu Lipcowa noc była ciepła, pogodna, księżyc w pełni Postanowili więc me czekając ranka zobaczyć zamek w świetle księżyca Szli drogą wśród lasu, ale nawet i tu nie było ciemno, księżycowy blask przesączał się przez liście Byli już prawie na szczycie wzgórza, kiedy zerwał się wiatr, las zaszumiał, a na drodze - chyba ze sto metrów za nimi - pojawił się jakiś ciemny kształt, który zbliżał się szybko. Po chwili już można było poznać, ze jest to jakby duża bryczka, ciągnięta przez trzy pary koni To spotkanie późnym wieczorem z niezwykłym zaprzęgiem, w miejscu przecież odludnym, było tak nieoczekiwane, ze w pierwszej chwili ogarnęło ich zdumienie Zeszli na pobocze drogi, a wtedy obok nich przesunęła się czarna kareta. Jechała szybko, może nawet zbyt szybko jak na stromą i wyboistą drogę Nie zauważyli, czy ktoś siedział na kozie Najbardziej zdumiał ich fakt, ze nie słychać było turkotu kół po kamieniach i tętentu końskich kopyt Wtedy dopiero ogarnięci strachem biegiem wrócili do namiotu. O widmowej karecie wspomina tez Tomasz Jurasz, autor interesującej książki Zamki i ich tajemnice: (...) Jeszcze do dziś trwa w okolicy legenda, ze kiedy w pobliskich wsiach pieją kury (...) i zajeżdża na zamek kareta zaprzężona w sześć wronych koni, wysiada z niej biskup w purpurze i dostojnym krokiem udaje się do wnętrza (...). W historii zamku zwanego Lipowiec, sięgającej XIII wieku, wiele było wydarzeń mogących tłumaczyć pojawianie się widmowego pojazdu. Kasztel zbudował biskup Jan Prandota i od tego czasu warownia należała do dóbr kościelnych Od XV wieku służyła za więzienie dla kacerzy, trzymanych w celach wieży więziennej Pod wieżą znajdował się loch, do którego przez otwór w sklepieniu spuszczano więźniów skazanych na śmierć głodową W czasach reformacji pokutował tu za swe poglądy Włoch z Mantui, Franciszek Stankar Według tradycji, był to jedyny więzień, któremu udało się zbiec z Lipowca Podobno ucieczkę ułatwiła zakochana w urodziwym Włochu córka dozorcy. W XVIII wieku, kiedy spory doby reformacji wygasły, inni więźniowie zapełnili ciasne cele Już me religijne poglądy przywiodły ich tu, ale sprzeniewierzenie się regułom duchownego stanu. Któryś z nich namalował na ścianie celi postać mnicha, a obok dwa złączone serca (wyblakłe to malowidło można było oglądać jeszcze na początku naszego stulecia) Kary były już wówczas zresztą nie tak surowe Zwykle po odprawieniu rekolekcji i kilkumiesięcznej pokuty romansowi mnisi i księża opuszczali Lipowiec. Zamek w Lipowcu spotkał los wielu polskich kaszteli zdobyty i spalony w czasie szwedzkiego najazdu, popadł stopniowo w ruinę Obecnie trwają w zamku prace konserwatorskie. Radzimy wybrać się do Lipowca latem lub wczesną jesienią, gdy czerwienieją bukowe liście, a noce bywają jeszcze ciepłe Wieczorem wybierzcie się na spacer i zatrzymajcie na poboczu kamienistej ścieżki wiodącej do zamku Kareta zwykła przejeżdżać tędy między godziną dziesiątą a północą Zbliżanie się jej zwiastuje nagły podmuch chłodnego wiatru. Do wsi Babice dojechać można autobusem PKS z Krakowa lub Chrzanowa We wsi jest gospoda, noclegi znaleźć można u miejscowych gospodarzy, lub tez - jeśli pogoda i pora roku temu sprzyja - nocować w namiocie W Babicach warto zwiedzie szesnastowieczny kościół, przebudowany w XVIII wieku i około 1900 roku W lezącej u stop zamku Lipowiec wsi Wygiełzow znajduje się park etnograficzny, również godny zwiedzenia Żółta Dama Tam, gdzie wśród płaskich pól i lasów rzeka Liwiec toczy swe wody, stanowiąc naturalną granicę między Mazowszem a Podlasiem, w początkach XII wieku zbudowano gród, który bronić miał przeprawy przez Liwiec. Kasztel stanął na sztucznie usypanym pagórku, otoczyły go ogromne wały. Ponad 200 lat później książęta mazowieccy kazali wznieść w tym samym miejscu murowany zamek. W kronikach księstwa zachowało się nazwisko mistrza-muratora, kierującego budową: był nim niejaki Nikłoś, prawdopodobnie rodem z Czech. Ukończył on prace około 1429 roku. Zamek, założony na planie kwadratu, składał się z dwu budynków mieszkalnych, a otaczał go blankowany mur z gankiem dla straży. Wjazd prowadził przez wieżę bramną zwieńczoną blankami, mającymi tę samą wysokość co mury obwodowe. W XVI wieku, już za czasów ostatniego z Jagiellonów, podwyższono mury i wieżę o dwie kondygnacje, a dom mieszkalny o jedno piętro. W drewnianym spichlerzu przechowywano znaczne zapasy żywności na wypadek oblężenia. Do murów przylegały drewniane zabudowania mieszkalne i gospodarcze. Gdzieś za czasów Jana III Sobieskiego - a może nieco później, bo rok, w którym miały miejsce te ponure wydarzenia, nie jest znany, choć sama historia do dziś pozostała żywa w pamięci ludzkiej - liwski zamek stał się widownią krwawej tragedii. W owym czasie dzierżył Liw kasztelan, Marcin Kuczyński, posesjonat i dygnitarz mazowiecki, do którego należało wiele majętności w okolicy Kałuszyna i Węgrowa. Szlachcic ów pojął za żonę Ludwikę - panią wywodzącą się z wielkiego, choć już podupadłego rodu kniaziów Szujskich. Sądząc z zachowanego portretu, dama ta nie odznaczała się szczególną urodą, nie była też już pierwszej młodości kiedy mąż - “mazowiecki Otello” - skazał ją na śmierć. Jako żona bogatego szlachcica, posiadała Ludwika szkatułę pełną pięknych klejnotów, otrzymanych od męża. Był wśród nich pierścień z brylantem znacznej wartości, który na życzenie męża nosiła często, by drogocenny kamień błyszczący na palcu żony, świadczył o bogactwie rodu. Pewnego dnia pierścień zniknął. Przeszukano komnaty pani, zajrzano w każdy kąt - daremnie, klejnot nie odnalazł się już. Zmartwiona kasztelanowa powiedziała o zgubie mężowi, ten złajał ją surowo, ale przy okazji podróży do stolicy kupił w złotniczym kramie pierścień równie cenny. Nie minęło kilka miesięcy, kiedy i ten klejnot przepadł bez wieści. Tym razem gniew kasztelana był wielki: wyrzucał małżonce, że potajemnie sprzedała podarunek męża, a dukatami obdarowała któregoś z młodych dworzan, cieszącego się jej względami. Długo musiała nieszczęsna Ludwika przekonywać rozsierdzonego męża o swej niewinności, w końcu udało się jej przebłagać go i udobruchany na pozór kasztelan rzekł, że skłonny jest raz jeszcze ofiarować jej podobny pierścień, lecz jeśli i tym razem straci go - zemsta jego będzie straszna. Przez kilka tygodni sygnet z soliterem błyszczał na palcu kasztelanowej i zgoda wróciła pod dach kasztelana. Jednak pewnego ranka, gdy pani sięgnęła do stojącej przed zwierciadłem szkatuły, gdzie poprzedniego wieczoru włożyła swój pierścień, ze zgrozą zauważyła jego brak. Nie było rady - musiała wyznać mężowi, co się stało. Kasztelan był nieubłagany - oskarżył małżonkę o cudzołóstwo i kazał wtrącić do wieży, by tam oczekiwała na wyrok. W przededniu sądu obok baszty przechodził przyjaciel kasztelana, sędzia ziemi liwskiej. Usłyszawszy jęki i płacz Ludwiki, postanowił - ulitowawszy się jej doli - dać jej jeszcze jedną szansę. Kasztelanowa miała zostać poddana sądowi bożemu szczególnego rodzaju: wieczorem przyniesiono jej gotycką cegłę oznajmiając, że jeśli do rana przewierci ją na wylot palcem, udowodni w ten sposób, że zarzuty męża nie były słuszne, że dotrzymała mu wiary małżeńskiej. Ale gdy nadszedł ranek i otwarto drzwi do komnaty w wieży, na progu stanęła Ludwika, trzymając w ręku nienaruszoną cegłę... Nie okazano nieszczęsnej zmiłowania - zapadł wyrok i jeszcze tego samego dnia ścięto ją na wielkim głazie, leżącym na zamkowym dziedzińcu A w kilka dni później, gdy strącano z drzew otaczających zamek wronie gniazda, w jednej z dziupli błysnęło coś tęczowo. Pacholik sięgnął w głąb i - wyciągnął garść błyskotek, a wśród nich... trzy brylantowe pierścienie! Jak się okazało, oswojona sroka ochmistrzyni zrobiła sobie tam skarbczyk. Rozpacz kasztelana była wielka. Kazał pochować żonę z wszelkimi honorami, odprawić uroczyste egzekwie. Nie upłynęło dni wiele, a znaleziono go, leżącego u stóp baszty z roztrzaskaną głową - nocą, gdy wszyscy spali, rzucił się ze szczytu, sam sobie śmierć zadając. Niektórzy twierdzili, że uczynił ten desperacki krok, gnębiony wyrzutami sumienia. Inni mawiali, że o śmierć przyprawiło go widmo niewinnie zamordowane) żony, pojawiające się nawet w dzień biały w zamkowych korytarzach i na dziedzińcu. Ścigany przez nie kasztelan wypadł z okna. Minęły lata, liwski zamek dwukrotnie niszczyli Szwedzi, wreszcie czas obrócił go w ruinę, a nieszczęsna kasztelanowa wciąż nawiedza swą siedzibę. W brunatnej sukni, otulona żółtym woalem, w czepcu tejże barwy, przesuwa się bezszelestnie przez komnaty i korytarze. Byli tacy, którzy słyszeli jej płacz, kroki w pustych pokojach, skrzypienie schodów, czasem - jakby przesuwanie ciężkich mebli i opukiwanie ścian. Czyżby kasztelanowa szukała swych pierścieni? Nawet i dziś, kiedy odbudowany zamek mieści największe w województwie siedleckim muzeum, ze zbiorem starej broni i galerią portretu sarmackiego, zjawa kasztelanowej pojawia się dość często. Niekiedy spotkać ją można idącą przez dziedziniec w kierunku baszty, w której spędziła ostatnie dni swego życia, i przed którą ją ścięto. Liwski zamek słynie obecnie nie tylko ze swych zbiorów, odbywają się tu koncerty i inne imprezy kulturalne, a latem widowiska typu “światło i dźwięk”. Do Liwa dojechać można autobusem PKS z Warszawy, podróż trwa około dwu godzin. Najbliższy hotel znajduje się w Węgrowie, a restauracja w Liwiu. Po zwiedzeniu zamku warto udać się do pobliskiego Kasowa Łąckiego, gdzie znajduje się Izba Pamięci doktora Janusza Korczaka. Jeśli trasa wyprawy wieść będzie przez Węgrów, zajrzeć należy do gotycko- barokowego kościoła parafialnego, gdzie w zakrystii obejrzeć można zwierciadło, należące niegdyś ponoć do mistrza Twardowskiego.