13814
Szczegóły |
Tytuł |
13814 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13814 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13814 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13814 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARCIN WOLSKI
SZCZEPIONKA
Mój dom co najmniej z dwóch powodów był szczególnie często odwiedzany przez
rozmaitych domokrążców. Po pierwsze — stał na rogu ulicy, a po drugie — miał
wiecznie
niedomkniętą furtkę, przy której napis „Uwaga, zły pies!” brzmiał co najwyżej
kokieteryjnie.
Wszyscy w okolicy wiedzieli, że posiadamy ratlerka i to (o kaprysie natury!)
ratlerka
niemowę, o temperamencie leniwca.
A zatem, przynajmniej raz w tygodniu nachodziły nas a to Cyganki, a to
Świadkowie
Jehowy, a to pokątni sprzedawcy, nie wspominając o kominiarzu, który zamiast raz
na rok,
ostatnio wpadał z powinszowaniami co miesiąc.
Osobną kategorię gości stanowili usługodawcy — cykliniarze, glazurnicy, malarze
—
osobnicy ci zjawiali się przeważnie pod koniec miesiąca, proponowali usługę,
pobierali
zaliczkę, zostawiali jakiś sprzęt, na przykład starą czapkę i znikali raz na
zawsze. W ten
właśnie sposób, mimo woli stałem się posiadaczem maszyny cykliniarskiej,
kompletu
młotków do obijania drzwi blachą, wiadra z czymś obrzydliwym, diamentu do cięcia
szkła, a
także pewnej ilości garderoby luzem.
Owego dnia zajmowałem się polowaniem na muchy, które szczególnie się rozmnożyły,
nie
wiedzieć czy ze względu na wilgotne lato, czy przez knowania imperialistów.
Muchy łowiłem
za pomocą odkurzacza, a następnie, korzystając z czasowego ich ogłuszenia,
wpuszczałem
przez szparę w drzwiach do pokoju sublokatora, którego nie bez podstaw
podejrzewałem o
zbytnią poufałość wobec mojej żony.
Wessałem właśnie wyjątkowo dorodną osę, która zaplątała się w musze towarzystwo,
kiedy ozwał się dzwonek.
— Proszę wejść — powiedziałem, zatykając otwór ssawki poduszką, aby insekty nie
mogły wrócić na wolność.
Dzwoniący okazał się niedużym, pulchnym człowieczkiem, z czarną trójkątną
torebką,
jaką zwykli nosić lekarze. Lekarzem jednak nie był.
— Czego pan się boi? — spytał zamiast przywitania i nie czekając na moją
odpowiedź,
wyrecytował. — Niepewnej przyszłości, frustracji, zmór nocnych, żony,
gradobicia, bomby
neutronowej, bursy z piorunami? Tak, nie, w pewnym sensie, nie mam zdania,
niepotrzebne
skreślić.
— No, można chyba… — zastanawiałem się oszołomiony.
— Nie ma żadnego chyba! Boi się pan i już! — powiedział wesoło. — Ale poradzimy
sobie z tym.
Tu otworzył torbę pełną ampułek i jednorazowych strzykawek.
— Co to jest?
— Uniwersalne szczepionki — zawołał, sprawnie obnażając mi przedramię.
— Jednocześnie na gradobicie i bombę neutronową? — spytałem, próbując
bezskutecznie
wyszarpnąć rękę z jego uchwytu.
— Na strach, drogi kliencie, na bojaźń i trwogę! Mówiąc po prostu, mój preparat
uodparnia człowieka na reakcje negatywne, blokując wydzielanie adrenaliny.
Nabrał pełną strzykawkę błękitnej cieczy i z satysfakcją popatrzył na mgiełkę
wytryskującą ze szczytu igły. Zrobiło mi się nieprzyjemnie.
— Ma pan stracha? — zachichotał wynalazca. — Proszę, to pomoże opamiętać to
uczucie.
Już nigdy go pan nie zazna.
Kiedy ustało bolesne pieczenie i ustąpiły zawroty głowy, po domokrążcy nie było
nawet
śladu. Ulotnił się, pobierając, chyba w ramach gratyfikacji symboliczną kwotę,
którą żona
przechowywała w bieliźniarce. Nie przejąłem się tym. Byłem zgoła innym
człowiekiem.
Czułem, jak z każdą chwilą rośnie we mnie bezgraniczna odwaga. Jednym kopnięciem
wyrzuciłem przez okno ratlerka, potem wymówiłem niesolidnej gosposi i zerwałem z
żoną
(pomyśleć — tyle lat nie odważyłem się podnieść na nią głosu). Następnie w
nastroju euforii
zadzwoniłem do mojego szefa, wygarniając wszystko, co leżało mi na wątrobie i
skończyłem,
również telefonicznie, parę znajomości.
Od tego dnia minęło sporo czasu. Nie jest mi lekko. Od bardzo dawna nie wychodzę
z
domu. Świadomość mojej nadludzkiej odwagi paraliżuje mnie. Wiem, że wychodząc na
ulicę,
mogę stać się nieodpowiedzialny, że mógłbym zacząć wtrącać ludzi do rzeki po to
tylko, by
ich ratować, bądź podpalać domostwa celem wyniesienia z pożogi jakiegoś
niemowlęcia.
Czasami staję przed lustrem i bez obawy mówię, co myślę o sobie. Telefon
zniszczyłem,
żeby w nastroju heroicznym nie popełnić więcej głupstw. A ponieważ potrafię
odważnie
oceniać sytuację, ciągle czekam na dzień, w którym jakiś nowy domokrążca
odwiedzi mój
dom i zaproponuje szczepionkę „napędzającą strachu”. Bez cienia trwogi zdecyduję
się na ten
zabieg.