MARCIN WOLSKI SZCZEPIONKA Mój dom co najmniej z dwóch powodów był szczególnie często odwiedzany przez rozmaitych domokrążców. Po pierwsze — stał na rogu ulicy, a po drugie — miał wiecznie niedomkniętą furtkę, przy której napis „Uwaga, zły pies!” brzmiał co najwyżej kokieteryjnie. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że posiadamy ratlerka i to (o kaprysie natury!) ratlerka niemowę, o temperamencie leniwca. A zatem, przynajmniej raz w tygodniu nachodziły nas a to Cyganki, a to Świadkowie Jehowy, a to pokątni sprzedawcy, nie wspominając o kominiarzu, który zamiast raz na rok, ostatnio wpadał z powinszowaniami co miesiąc. Osobną kategorię gości stanowili usługodawcy — cykliniarze, glazurnicy, malarze — osobnicy ci zjawiali się przeważnie pod koniec miesiąca, proponowali usługę, pobierali zaliczkę, zostawiali jakiś sprzęt, na przykład starą czapkę i znikali raz na zawsze. W ten właśnie sposób, mimo woli stałem się posiadaczem maszyny cykliniarskiej, kompletu młotków do obijania drzwi blachą, wiadra z czymś obrzydliwym, diamentu do cięcia szkła, a także pewnej ilości garderoby luzem. Owego dnia zajmowałem się polowaniem na muchy, które szczególnie się rozmnożyły, nie wiedzieć czy ze względu na wilgotne lato, czy przez knowania imperialistów. Muchy łowiłem za pomocą odkurzacza, a następnie, korzystając z czasowego ich ogłuszenia, wpuszczałem przez szparę w drzwiach do pokoju sublokatora, którego nie bez podstaw podejrzewałem o zbytnią poufałość wobec mojej żony. Wessałem właśnie wyjątkowo dorodną osę, która zaplątała się w musze towarzystwo, kiedy ozwał się dzwonek. — Proszę wejść — powiedziałem, zatykając otwór ssawki poduszką, aby insekty nie mogły wrócić na wolność. Dzwoniący okazał się niedużym, pulchnym człowieczkiem, z czarną trójkątną torebką, jaką zwykli nosić lekarze. Lekarzem jednak nie był. — Czego pan się boi? — spytał zamiast przywitania i nie czekając na moją odpowiedź, wyrecytował. — Niepewnej przyszłości, frustracji, zmór nocnych, żony, gradobicia, bomby neutronowej, bursy z piorunami? Tak, nie, w pewnym sensie, nie mam zdania, niepotrzebne skreślić. — No, można chyba… — zastanawiałem się oszołomiony. — Nie ma żadnego chyba! Boi się pan i już! — powiedział wesoło. — Ale poradzimy sobie z tym. Tu otworzył torbę pełną ampułek i jednorazowych strzykawek. — Co to jest? — Uniwersalne szczepionki — zawołał, sprawnie obnażając mi przedramię. — Jednocześnie na gradobicie i bombę neutronową? — spytałem, próbując bezskutecznie wyszarpnąć rękę z jego uchwytu. — Na strach, drogi kliencie, na bojaźń i trwogę! Mówiąc po prostu, mój preparat uodparnia człowieka na reakcje negatywne, blokując wydzielanie adrenaliny. Nabrał pełną strzykawkę błękitnej cieczy i z satysfakcją popatrzył na mgiełkę wytryskującą ze szczytu igły. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. — Ma pan stracha? — zachichotał wynalazca. — Proszę, to pomoże opamiętać to uczucie. Już nigdy go pan nie zazna. Kiedy ustało bolesne pieczenie i ustąpiły zawroty głowy, po domokrążcy nie było nawet śladu. Ulotnił się, pobierając, chyba w ramach gratyfikacji symboliczną kwotę, którą żona przechowywała w bieliźniarce. Nie przejąłem się tym. Byłem zgoła innym człowiekiem. Czułem, jak z każdą chwilą rośnie we mnie bezgraniczna odwaga. Jednym kopnięciem wyrzuciłem przez okno ratlerka, potem wymówiłem niesolidnej gosposi i zerwałem z żoną (pomyśleć — tyle lat nie odważyłem się podnieść na nią głosu). Następnie w nastroju euforii zadzwoniłem do mojego szefa, wygarniając wszystko, co leżało mi na wątrobie i skończyłem, również telefonicznie, parę znajomości. Od tego dnia minęło sporo czasu. Nie jest mi lekko. Od bardzo dawna nie wychodzę z domu. Świadomość mojej nadludzkiej odwagi paraliżuje mnie. Wiem, że wychodząc na ulicę, mogę stać się nieodpowiedzialny, że mógłbym zacząć wtrącać ludzi do rzeki po to tylko, by ich ratować, bądź podpalać domostwa celem wyniesienia z pożogi jakiegoś niemowlęcia. Czasami staję przed lustrem i bez obawy mówię, co myślę o sobie. Telefon zniszczyłem, żeby w nastroju heroicznym nie popełnić więcej głupstw. A ponieważ potrafię odważnie oceniać sytuację, ciągle czekam na dzień, w którym jakiś nowy domokrążca odwiedzi mój dom i zaproponuje szczepionkę „napędzającą strachu”. Bez cienia trwogi zdecyduję się na ten zabieg.