Shepard Lucius - Ballada o Billu Pąklarzu

Szczegóły
Tytuł Shepard Lucius - Ballada o Billu Pąklarzu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Shepard Lucius - Ballada o Billu Pąklarzu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Shepard Lucius - Ballada o Billu Pąklarzu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Shepard Lucius - Ballada o Billu Pąklarzu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LUCIUS SHEPARD ballada o Billu Pąklarzu NAGRODY HUGO 1993 i LOCUS 1993 LUCIUS SHEPARD Ballada o Billu Pąklarzu (Barnacle Bill the Spacer) Przełożył Michał Jakuszewski GDY MOWA o wydarzeniach, nie o wielkich, historycznych wstrząsach, lecz o zwykłych sprawach, które czynią nas tym, kim jesteśmy, okrutnych przypadkach towarzyszących naszym narodzinom, prostych żądzach, które - przez czyjąś fantazję albo ranę zadaną dumie - przeradzają się w wielkie miłosne tragedie, o bezlitosnym działaniu zmian, szalonej słodyczy innych dusz, które przecinają orbitę naszego życia, podróżują przez jakiś czas tym samym kursem, a potem oddalają się od nas i nikną w niepamięci, nie pozostawiając niczego konkretnego, co moglibyśmy wspominać, żadnych łatwo dostrzegalnych regularności, które mogłyby nas oświecić... zastanawiam się często, dlaczego, gdy z takich materiałów powstają opowieści, ich autor na ogół daje się przekonać do zamaskowania nagiego smrodu życia zapachem perfum, zastąpienia krwawej utraty ględzeniem o szlachetnym poświęceniu, zredukowania żałoby do rzewnego smuteczku. Przypuszczam, że większość ludzi woli, gdy podaje im się prawdę przyprawioną odrobiną sentymentu. Przeraża ich niebezpieczna niepewność świata i wolą uniknąć czołowego zderzenia z nią. W ten sposób jednak wyrzekają się dogłębnego smutku, który może się zrodzić z kontemplacji ludzkiego ducha in extremis i oślepiają samych siebie na piękno. Mówię o tym pięknie, które jest twardym szkieletem naszego bytu, które wchodzi do środka przez rany, które szepcze nam do uszu na pogrzebach mroczne słowo, to słowo, które sprawia, że wyswobadzamy się ze zrodzonej z żałoby słabości i mówimy sobie: "Dość tego. Nigdy więcej". O pięknie, które skłania nas do gniewu, nie do żalu, prowokuje do walki, nie do jałowych zachwytów nad estetyką. Takie właśnie piękno kryje się, moim zdaniem, w sercu wszystkich historii, jakie warto opowiadać. To właśnie jest fundamentalny cel sztuki opowiadania: ukazywać owo piękno, głosić jego kluczowe znaczenie, uwalniać jego światło z nieuniknionej ruiny naszych nadziei i żałosnego dogasania naszego bytu. Oto więc najpiękniejsza opowieść, jaką znam. WSZYSTKO TO wydarzyło się nie tak dawno temu na stacji "Solitaire", poza orbitą Marsa, gdzie buduje się i wysyła w podróż światłowce, które znikają w długich na tysiąc mil szczelinach. Bohaterem tej historii jest człowiek o nazwisku William Stamey, znany też jako Bill Pąklarz. Chwileczkę, zauważy wielu z was, znam tę opowieść. Powtarzano ją już setki razy. Jaki sens robić to raz jeszcze? Tak, ale co właściwie słyszeliście? Pewnie to, że Bill był miłym, spokojnym chłopakiem. Że wiódł beztroskie życie, nosił w piersi specjalną złotą iskrę pochodzącą od Stwórcy, a w oczach miał coś nie z tego świata, i był przyjacielem wszystkich, którzy go znali. Że był nawiedzony, ale nie niedorozwinięty; szalony, lecz nie chory na duszy; że był ofiarą pecha, a nie przemocy, gwałtu i grzechu. Jeśli tak właśnie mają się sprawy, to lepiej mnie wysłuchajcie, w Billu żyli bowiem i mężczyzna, i chłopiec, a żaden z nich nie był w najmniejszej mierze beztroski, to zaś, co Bill uczynił i jak udało mu się tego dokonać, ma w ostatecznym rozrachunku mniejsze znaczenie od powodu, który go do tego skłonił i jak ów czyn i jego konsekwencje obnażają duchowe ubóstwo oraz beznadzieję naszego wieku. Podejrzewam, że o tym wszystkim nie słyszeliście prawie nic. W czasie, o którym opowiada moja opowieść, Bill miał trzydzieści dwa lata i był ociężałym, niechlujnym, cuchnącym facetem o przerzedzonych włosach i pucołowatej twarzy przygłupa, której poszczególne elementy - krótkowzroczne niebieskie oczy, usta wygięte w łuk Kupidyna i perkaty nos - wydawały się w porównaniu z nią za małe, wskutek czego przeważająca część tego wielkiego okrągłego placka pozostawała pusta. Dłonie zawsze miał brudne, a na stacyjnym kombinezonie roiło się od plam. Rzadko rozstawał się z niewielką płócienną torbą, w której nosił między innymi swoje skarby, czyli cukierki oraz pornograficzne wirtuokryształy. Właśnie jego upodobanie do słodyczy i pornografii było przyczyną naszych częstych spotkań, gdyż moja kobieta, Arlie Quires, prowadziła kantynę, w której Bill uzupełniał swoje zapasy, ja zaś pomagałem jej za ladą, gdy nie zatrzymywały mnie obowiązki w Sekcji Bezpieczeństwa. Bill zawsze wolał, żebym to ja go obsługiwał. Rozumiecie, wstydził się wszystkich, których spotykał, lecz ładnych kobiet w szczególności. Arlie, gibka, smagła i o urodziwej twarzy, była nie tylko ładna, lecz również wyszczekana, co odstraszało go jeszcze bardziej. Byłem świadkiem zdarzenia, które najlepiej zilustruje sytuację Billa i ułatwi wam zrozumienie późniejszych wydarzeń. Doszło do niego jakieś sześć miesięcy przed powrotem światłowca "Perseverance". Robotnicy właśnie zeszli ze zmiany na platformie montażowej i w kantynie roiło się od ludzi. Arlie gdzieś uciekła, zostawiając mi wszystko na głowie. Siedząc za ladą w przedpokoju, w którym ściany pokrywał holograficzny fotomural przedstawiający pogodny dzień w nieistniejącej już tundrze Alaski, a na metalowych krzesłach przy metalowych stolikach nikogo akurat nie było, widziałem kolorowe światła tańczące wewnątrz lokalu i słyszałem natarczywe rytmy grupy pulsowej. Bill - jak miał to w zwyczaju - zajrzał ostrożnie z korytarza, by się upewnić, że nie ma tu żadnego z jego wrogów, po czym wlazł ciężko do środka, zerkając na obie strony, pochylając głowę i garbiąc plecy. Z pewnością wyglądał jak człowiek, który przed chwilą coś przeskrobał. Podsunął mi swą skarbonkę - trzy światła migające zielonym blaskiem na smukłym metalowym cylindrze symbolizowały sumę kredytów, które oddaje kantynie - i chrapliwym, nosowym głosem zażądał, żebym dał mu "coś nowego". Chodziło oczywiście o wirtuokryształy. - Nie mam dla ciebie nic nowego - oznajmiłem mu. - Przyleciał statek. - Przeszył mnie wzrokiem pełnym nieskrywanej podejrzliwości. - Widziałem. Byłem na zewnątrz i widziałem go! Pokłóciliśmy się rano z Arlie. Poszło o drobiazg: o to, na kogo przyszła kolej skorzystania z priorytetowego połączenia, by porozmawiać z rodziną w Londynie. Spór przerodził się jednak w poważną awanturę i nie miałem nastroju do podobnych rozmów. - Nie chrzań głupot - burknąłem. - Dobrze wiesz, że jeszcze nie wyładowali towaru. Jego podejrzliwość osłabła nieco, lecz nie zniknęła do końca. - Wyładowali - upierał się. - Ślizgi zapychały wte i wewte. Jego oczy nabrały rozmarzonego wyrazu, a głowa zakołysała się lekko. W pierwszej chwili pomyślałem, że wyobraża sobie, iż wrócił na powłokę stacji i obserwuje ślizgi opróżniające ładownię statku, po chwili jednak zdałem sobie sprawę, że gapi się na fragment holograficznego muralu, na którym niedźwiedź brunatny wylazł właśnie z lasu i obwąchiwał stos gałązek i małych drzewek widoczny na brzegu strumienia. Mogła to być tama bobrów. Choć Bill nigdy w życiu nie widział żywych zwierząt, fascynowała go sama myśl o nich. Gdy nie przychodziło mu do głowy nic bardziej istotnego do powiedzenia, wymieniał liczne fakty dotyczące żyraf, słoni, kangurów, wielorybów i innych, jeszcze bardziej egzotycznych zwierząt, które wszystkie stały się już tylko legendą. - Niech cię szlag! - zawołałem. - Nawet jeśli wyładowali towar, trzeba go jeszcze rozpakować i zaksięgować. Minie co najmniej tydzień, nim cokolwiek od nich dostanę. Jeśli chcesz coś konkretnego, to złóż zamówienie, zamiast tu przyłazić i mówić: "Daj mi coś nowego" - dokończyłem, starając się przedrzeźniać jego głos. W tej samej chwili do środka weszło dwóch mężczyzn i kobieta, którzy stanęli w kolejce, trzymając się na dystans od Billa. Gdy tylko usłyszeli, że daję mu ochrzan, spojrzeli mi wszyscy w oczy i konfidencjonalnymi uśmieszkami dali do zrozumienia, że popierają moją ostrą reakcję. Poczułem się zawstydzony. - Posłuchaj... - zacząłem, wiedząc, że nie ma mowy, by poradził sobie z konkretnym zamówieniem. - Może ci coś wyszukam? Pewnie znajdę jeden albo dwa, których jeszcze nie miałeś. Zwiesił swój wielki łeb i kiwnął nim na znak zgody. Udało mi się go zastraszyć. Z mowy jego ciała mogłem wyczytać, że ma ochotę się odwrócić i sprawdzić, czy stojący za nim ludzie byli świadkami jego upokorzenia, ale boi się to zrobić. Drżał i dygotał, jakby kłuły go ich spojrzenia. Zaciskał dłonie na krawędzi lady, ugniatając palcami gładką powierzchnię. Nim wróciłem z magazynu, z korytarza napłynęli już kolejni ludzie. Grupka mężczyzn i kobiet zatrzymała się przy wejściu do baru, śmiejąc się i rozmawiając. Był wśród nich Braulio Menzies, być może najbardziej konsekwentny z dręczycieli Billa, potężny łysiejący mężczyzna o pożółkłej cerze, lśniących czarnych włosach, szerokich barach i masywnych przedramionach. Nosił mefistofelesową, upstrzoną pasemkami siwizny bródkę, która nadawała jego szerokiej twarzy zdecydowanie groźny wygląd. Zostawił w Sao Paulo matkę, żonę oraz siedmioro dzieci i zatrudnił się na stacji jako brygadzista kierujący pracą grupy metalowców. Większą część zarobków wysyłał rodzinie i na rozrywki zostawało mu niewiele. Nie ulegało wątpliwości, że jest pijany, a nie przychodziło mi do głowy nic, co mogłoby go skłonić do picia, pomijając wieści z domu. Ponieważ miał wyraźnie kiepski nastrój, informacje zapewne nie były dobre. Odór wrogości rozchodził się po pomieszczeniu niczym woń tanich perfum. Bill nadal stał ze zwieszoną głową, ściskając ladę, lecz nie utrzymywał już pasywnie tej pozycji. Zesztywniał cały, naprężył mięśnie szyi i ugniatał palcami plastik. Wiedział, że to w niego wymierzony jest każdy pogardliwy szept i szyderczy śmiech. Napięcie narastało w nim tak gwałtownie, że wydawało się, iż lada moment eksploduje. Braulio gapił się na niego z nieskrywaną nienawiścią. Postawiłem kryształy na ladzie. - Nigdy nie miał kobiety, prawdziwej kobiety, niestety, to on, Kosmiczny Bill Pąklarz - zanuciła chuda blondynka uczepiona ramienia Braulia. Wszyscy ryknęli śmiechem. Twarz Billa poczerwieniała, a z gardła wydobył mu się brzydki, urywany dźwięk. Dziewczyna, której niewielkie piersi prawie wyskakiwały ze skąpej sukni z jaskrawoniebieskiego plastiku, zaczęła śpiewać kolejną zwrotkę okrutnej piosenki. - Och, jakie to wspaniałe! - odezwałem się. - Nigdy nie przestaną mnie zadziwiać osiągnięcia twórczego umysłu. Mój sarkazm na nią nie podziałał. Podałem Billowi trzy wirtuokryształy i dwie garści landrynek, jego ulubionych cukierków. - Masz. - Starałem się mówić łagodnym tonem, lecz jednocześnie przekazać mu, że sytuacja jest niebezpieczna. - Lepiej się tu teraz nie kręć. Poderwał się nagle. Uniósł powieki i spojrzał mi w oczy. Jego płaska twarz zastygła w wyrazie gniewu. Zapewne potrzebował tego uczucia, by zachować choć odrobinę godności, ukryć się przed narastającym przerażeniem, a nie było tu nikogo poza mną, na kim odważyłby się je wyładować. - Nie! - zaprotestował, zgarniając landrynki. Spora ich część posypała się na podłogę. - Oszukałeś mnie! Chcę więcej! - Pokażę ci drogę, zasmarkańcu! - odezwał się jakiś czarnoskóry chudzielec, spoglądając Billowi przez ramię. - I zmiataj stąd! Pozostali wsparli go ochoczo, a ktoś popchnął Billa w stronę korytarza. - Oszukałeś mnie, musisz mi dać więcej! - zawołał, nadal patrząc mi w oczy. - Należy mi się więcej! - Jasne! - Zacząłem tracić cierpliwość. - Jestem bardzo nieuczciwym człowiekiem. Uwielbiam nabierać takich ćwoków jak ty. Dodałem do kupki jeszcze kilka landrynek i gestem kazałem mu znikać. Braulio podszedł do niego chwiejnym krokiem. Spojrzenie miał mętne. - Nie wyganiaj skurczybyka - zażądał głosem trzęsącym się z gniewu. - Chcę z nim pogadać. Wyszedłem zza lady i stanąłem między Brauliem a Billem. Nie dlatego, żebym szczególnie lubił przygłupa. Nie życzyłem mu źle, ale nie życzyłem mu też dobrze. Można powiedzieć, że widziałem w nim nie tyle człowieka, ile kłopotliwy problem. Po części kierowała mną złość, jaka pozostała mi jeszcze po kłótni z Arlie, a do tego byłem przecież funkcjonariuszem Sekcji Bezpieczeństwa i utrzymywanie porządku należało do moich obowiązków. Przypuszczam jednak, że stanąłem w jego obronie przede wszystkim z nudy. Na "Solitaire" wszyscy byli znudzeni. Znudzeni, źli i zdesperowani. Zżerała nas gorączka biorąca się z poczucia bezradności. - Dość tej zabawy - rzuciłem znużonym tonem do Braulia. - Spierdalać stąd! Wszyscy! - Nie chcę ci zrobić krzywdy, John. - Brazylijczyk spróbował skupić na mnie spojrzenie, chwiejąc się lekko na nogach. - Zejdź mi z drogi! Paru jego podwładnych stanęło za nim. Z ich ostrzyżonych na jeża głów sterczały zagłuszarki ze srebrnymi końcówkami, antenami odbiorników, które wyłapywały fale radiowe, energię słoneczną czy jakiekolwiek inne sygnały i przekazywały je do rozmaitych ośrodków mózgowych, wywołując euforyczną kinestezję. Z założenia byłem przeciwny zagłuszaniu, zapewne dlatego, że żyły we mnie jeszcze jakieś resztki chrześcijaństwa. Moja irytacja wzrosła. - Nastawiliście się na zły kanał, głąby - oznajmiłem. - Dzwonek was nie uratuje. Nie dzisiaj. Nie będzie happy endu. Głuszce uśmiechnęli się do siebie nawzajem. Jeden Bóg wie, jaki obłąkany jazgot wzbudził w nich takie zadowolenie. Ja również się uśmiechnąłem. Potem kopnąłem bliższego z nich w głowę. Celowałem w srebrną końcówkę, lecz, niestety, chybiłem. Jego kolesia załatwiłem zgrabnie wyprowadzonym uderzeniem na odlew. Obaj padli na podłogę, nie przestając się uśmiechać. Może zagłuszarki zamieniły ciosy w przechadzkę po parku, pomyślałem. Braulio cofnął się o krok i przyjął postawę obronną. Gapie odsunęli się od nas. Dobiegająca z baru rytmiczna muzyka zdawała się ilustracją powstałego w pomieszczeniu napięcia. Nadal czułem potrzebę, by się na kimś wyładować, nie miałem jednak ochoty zmierzyć się z Brauliem. Nawet po pijanemu byłby nader groźnym przeciwnikiem, a obowiązki nakazywały mi okazać umiarkowanie, choćbym nawet nie wiem jak bardzo miał ochotę komuś dokopać. - Przemoc - parodiowałem plebejski akcent w nadziei rozładowania sytuacji - to wino dla pierdolonej podklasy. Jak mawiał mój tatko: "Synu, kiedy odbiera ci rozum, a żonka wysączyła całą sherry, idź do najbliższego pubu i naszczaj komuś w gębę". Nie ma nic logiczniejszego niż cios łokciem w gardło, żaden argument nie przebije zmiażdżenia obcasem zębów przeciwnika. Trzask łamanych kości jest językiem filozofów. A jeśli naznaczysz komuś ryj ładną blizną, to ma potem o czym rozmyślać, patrząc w lustro. Arystoteles, Platon, Einstein, wszyscy wielcy myśliciele zaczynali od bijatyk w barach. Cios pięścią w krocze albo łokciem w gardło często staje się pierwszym krokiem ku wyrażeniu najbardziej wyrafinowanych matematycznych idei. Czeka nas fantastyczne doświadczenie intelektualne. Panie i panowie, osobiście czuję się podekscytowany. Gapiom wyraźnie zrzedły miny. Paru zachichotało. Braulio jednak nie spuszczał spojrzenia z Billa. - To śmieszne - spróbowałem go uspokoić. - Przyjacielu, bądź taki dobry i daj sobie spokój. Potrząsnął głową ospale i niezdarnie jak niedźwiedź atakowany przez pszczołę. - O co ci chodzi, kolego? - Wskazałem głową na Billa. - On chce tylko stąd zmiatać. Czemu mu na to nie pozwolisz? - Co ci tak, kurwa, zależy na tym głupolu? - krzyknęła piskliwym głosem blondynka. - Walisz się z nim czy co? - Nie dosłyszałem, jak masz na imię, kochanie - odparłem spokojnie. - Tarantula, tak? Powinieneś ją częściej karmić, Braulio. Jak dostanie dwie muchy dziennie, zrobi się potulniejsza. Zignorowałem jej przekleństwa, obserwując ramiona Braulia. Gdy opuścił nieco prawy bark, spróbowałem wyprowadzić kopnięcie, padł jednak na podłogę, przetoczył się i wstał, przyjmując chwiejną, swobodną postawę capoeiristy. Krążyliśmy wokół siebie, czekając na okazję. Tłum odsunął się, robiąc nam więcej miejsca. Nagle ktoś - chyba Bill - otarł się o mnie. Braulio odbił się od podłogi, by wykonać coś, co wyglądało na młynek, lecz w połowie ruchu zatrzymał się na jednej ręce, wyciągnął długą, lewą nogę i trafił mnie w skroń. Oszołomiony, zatoczyłem się do tyłu, otrzymałem drugi, silniejszy cios w bok szyi i grzmotnąłem o ladę. Gdyby był trzeźwy, z pewnością by mnie załatwił, okazał się jednak zbyt wolny i kiedy spróbował pójść za ciosem, kopnąłem go w wątrobę. Zgiął się wpół. Walnąłem go kolanem w twarz, a potem zbiłem z nóg. Padł ciężko na podłogę, a ja rzuciłem się na niego. Zapomniałem o technice. Okładałem go jak ulicznik, chcąc wyładować nagromadzone emocje. Ktoś przeorał mi pazurami szyję i twarz. Blondynka. - Nie, nie, przestań, zabijesz go - powtarzała, wrzeszcząc i łkając. Nagle ktoś inny złapał mnie od tyłu i wykręcił mi ręce za plecami. Ujrzałem, co narobiłem. Braulio miał złamaną kość policzkową i zamknięte od sinej opuchlizny oko, a z jego górnej wargi została miazga. - On jest w żałobie! - Blondynka opadła na kolana obok Brazylijczyka. - To dlatego! W żałobie po swoich maleństwach! Dotykała pospiesznie jego twarzy. Większość obecnych gapiła się na to milcząc zobojętniała nagle, jakby widok przemocy ugasił nagromadzoną w nich złość. Wyszarpnąłem się trzymającemu mnie mężczyźnie. - Jebany kutas z bezpieki! - skrzeczała blondynka. - To była tylko żałoba. - Guzik mnie to obchodzi. Nie ma takiego prawa... - przerwałem, by zaczerpnąć tchu - ...które mówi, że można sobie ulżyć w ten sposób. Mam rację? To pytanie było skierowane do gapiów. Choć niektórzy z nich nie chcieli spojrzeć mi w oczy, wielu pokiwało z niechęcią głowami. Nic ich nie obchodził los mój ani Braulia i byli gotowi zaakceptować każde rozstrzygnięcie. Ja jednak zrozumiałem, że coś się stało dzieciom Brazylijczyka i pojąłem też, dlaczego wybrał sobie Billa na kozła ofiarnego zamiast tych, którzy naprawdę ponosili winę. Moje serce przeszył nagły ból na myśl o tym, co zrobiłem. - Zabierzcie go do szpitala - poleciłem. - Ich też - dodałem, wskazując na głuszców, którzy nadal leżeli uśmiechnięci z zamkniętymi oczyma. Dotknąłem ręką karku. Za moim prawym uchem zmaterializował się już solidny, bolesny guz. Bill podszedł do mnie, ściskając w ręku torbę. Irytował mnie jego smród, nalana gęba i głupie zachowanie, każdy aspekt jego osobowości. Pewnie chciał coś powiedzieć, ja jednak nie miałem ochoty go słuchać. Nagle zobaczyłem w nim to, co z pewnością widział wcześniej Braulio: pokracznego przygłupa, nikomu niepotrzebnego niedorajdę. - Zjeżdżaj stąd! - warknąłem, zniesmaczony tym, że stanąłem w jego obronie. - Zmiataj do swojej cholernej dziury i nie waż się więcej z niej wyłazić. Skulił się, jakby oczekiwał ciosu, i ruszył do wyjścia, przepychając się przez zbiegowisko. Nim opuścił pomieszczenie, odwrócił się i spojrzał na mnie. Przypuszczam, że nadal pragnął mi coś powiedzieć, być może podziękować albo - co równie prawdopodobne - raz jeszcze podkreślić, że go oszukałem. Na twarzy Billa widać było ślady agresji i złości pomieszanej ze strachem, to jednak nic mi nie mówiło o jego intencjach. Zawsze miał taką minę. Pracował na nią trzydzieści dwa lata. Biorąc pod uwagę szczególną przeszłość tego typka, miał wszelkie powody do napastliwości i strachu. MATKA BILLA była technikiem medycznym. Na stację skierowała ją korporacja Seguin, z którą podpisała kontrakt na badania rozwojowe w ramach projektu budowy światłowców. Gdy badania prenatalne jej płodu wykazały cechy poważnego niedorozwoju umysłowego, wykorzystała swą pozycję, by zmienić zapis komputerowy i ukryć ten fakt. W takich przypadkach prawo stacji - czyli w praktyce prawo korporacji - nakazuje aborcję. Dlaczego postąpiła tak irracjonalnie, i dlaczego siedemnaście miesięcy po narodzinach Billa popełniła samobójstwo, pozostaje tajemnicą, aczkolwiek uważa się, że liczyła na to, iż ojciec Billa - kolonista podróżujący na światłowcu "Perseverance" - nigdy nie powróci. Gdy odkryto, że Bill jest niedorozwinięty, doszło do poważnej kontrowersji. Zdecydowana większość pracujących na stacji robotników domagała się egzekucji niemowlęcia z powodu niedostatku przestrzeni życiowej. Gdyby pozwolono żyć tak bezwartościowej istocie, byłoby to zniewagą dla wszystkich, którzy kosztem wielkich osobistych wyrzeczeń przybyli na "Solitaire". Grupa ta składała się głównie z ludzi, których życie ukształtował system limitów albo takich, do których obowiązków należało jego podtrzymywanie: bezdzietnych kobiet, administratorów oraz - i to była najliczniejsza część tej większości, a także całej populacji - takich jak Braulio, którzy dzięki pracy na stacji zdobyli szansę ucieczki od nędzy i przeludnienia panujących na Ziemi, lecz nie byli wystarczająco ważni, by pozwolono im zabrać ze sobą rodziny, w konsekwencji musieli je więc opuścić. Opozycję stanowiła hałaśliwa mniejszość składająca się z tych, którym religijne lub filozoficzne przekonania nie pozwalały na tak brutalny akt przemocy. Sądzę jednak, że awanturowali się wyłącznie dla zasady i wątpię, by wielu z nich odnosiło się z entuzjazmem do samego Billa. Było też sporo takich, którzy trzymali się na uboczu, zachowując neutralność, lecz jestem przekonany, że gdyby ich o to zapytano, przynajmniej połowa wyraziłaby niechęć wobec perspektywy dalszej egzystencji idioty. Pyskówki i bijatyki stały się czymś codziennym. Odbywały się zebrania, zgłaszano postulaty, wysyłano ultimata. Na koniec jednak sprawę rozstrzygnęła nie polityka, groźby użycia przemocy bądź apele do zdrowego rozsądku, ale decyzja kierownictwa korporacji. Seguin było ogromnym koncernem, w którego skład wchodziła między innymi kompania zajmująca się hodowlą specjalnie zaprojektowanych zwierząt na potrzeby prywatnych firm i agencji rządowych, które wykorzystywały je w warunkach uznawanych za zbyt trudne lub stresujące dla ludzkich robotników. Jednak nad takimi zwierzętami trudno było zachować kontrolę, co stanowiło nie lada problem. Nowe nanotechnologiczne systemy były zbyt kosztowne i uważano je za niegodne zaufania, natomiast komputerowe implanty, choć spełniały swoje zadanie, prędzej czy później się psuły. Nad ich udoskonaleniem pracowano w wielu laboratoriach i dlatego Seguin, widząc szansę na przeprowadzenie testu w polowych warunkach - nie wspominając już o poprawieniu swych notowań w oczach opinii publicznej poprzez okazanie głębokiego humanitaryzmu - zdecydowało się na lustrzane odbicie tradycyjnej metodologii i postanowiło wypróbować na Billu nowy implant, przeznaczony do sterowania zachowaniem szympansów, psów i innych zwierząt. Urządzenie było czarnym, metalowym dyskiem wielkości wafelka sojowego i zawierało osobowość mającą dostarczać gospodarzowi rozrywki, rozmawiać z nim i dbać o jego dobry nastrój. Wszczepiano je pod skórę tuż za uchem. Implant monitorował stan emocji, stymulując pożądaną aktywność za pomocą elektrycznych impulsów, które wywoływały przyjemność bądź ból. Zgodnie ze słowami Billa, wszczepiony mu implant zwał się panem C i był jego najlepszym przyjacielem, chociaż zadawał mu ból, gdy tylko Bill spóźniał się z wykonywaniem jego rozkazów. Zawsze byłem w stanie się zorientować, kiedy pan C przemawia do Billa. Twarz przygłupa traciła wtedy wszelki wyraz, a jego oczy poruszały się jak szalone, jakby próbowały wypatrzyć mówiącą osobę. Zaciskał też i rozluźniał pięści. Nie był to przyjemny widok, przypuszczam jednak, że pan C rzeczywiście był najlepszym przyjacielem Billa. Z pewnością poświęcał mu wiele uwagi i nigdy nie był zbyt zajęty, by z nim pogadać. Co ważniejsze, umożliwiał swemu gospodarzowi wykonywanie pomocniczych prac, jakie mu zlecano: woźnego, gońca, a po ukończeniu piętnastego roku życia również roboty, dzięki której otrzymał przydomek Billa Pąklarza. Wszystko to jednak nie złagodziło panującej na stacji niechęci wobec niego, która wzrosła jeszcze po incydencie z Brauliem. Dwóch synów Brazylijczyka zamordowała brygada śmierci, która omyłkowo wzięła ich za członków gangu. Po tej tragedii zaczęto mówić, jaka to wielka niesprawiedliwość, że Bill jest tak uprzywilejowany, podczas gdy inni, więcej warci od niego, są skazani na piekło, jakim jest Ziemia. Wkrótce potem ponownie podniesiono kwestię statusu Billa. Uczynił to Menckyn Samuelson, jeden z głównych bossów "Solitaire" i - ku mojemu zawstydzeniu, ponieważ był wyjątkową kanalią - londyńczyk, tak samo jak ja. Samuelson wyemigrował na stację jako fizyk niskich temperatur, lecz od tego czasu zdołał się wkręcić na wysokie stanowisko w administracji. Nie rozumiałem, co chce zyskać na prześladowaniu Billa, domyślałem się jednak, że ma w tym jakiś ukryty polityczny interes. Przy każdej okazji podjudzał przeciw nieszczęśnikowi każdego, kto zechciał go słuchać, i wkrótce obudził gwałtowne, negatywne uczucia wobec Billa. Opinie podzieliły się niemal równo. Jedni byli za egzekucją - oficjalną bądź nie - drudzy zaś za odesłaniem Billa do zakładu zamkniętego na Ziemi. Wszyscy wiedzieli, że byłaby to jedynie powolniejsza i bardziej kosztowna wersja pierwszej opcji. Bójka z Brauliem wywarła też niekorzystny wpływ na moje życie osobiste. Byłem teraz zmuszony spędzać mnóstwo czasu w towarzystwie Billa. Swej prawdziwości dowiodło stare chińskie przysłowie mówiące, że ten, kto ratuje drugiemu życie, staje się za niego odpowiedzialny. Być może Billowi nie groziła wówczas śmierć, z pewnością jednak ocaliłem go przed poważnymi obrażeniami. Toteż zaczął mnie uważać za swego opiekuna czy może adwokata, ja zaś... no cóż, początkowo nie miałem ochoty podejmować się żadnej z tych ról, ostatecznie jednak zostałem skazany na obie. Bill był przerażony. Gdziekolwiek się pojawił, przeklinano go, wymierzano mu kuksańce bądź też maltretowano go w jakiś inny sposób. Była to drastyczna eskalacja prześladowań, które zawsze musiał cierpieć. Była też piosenka blondynki, "Kosmiczny Bill Pąklarz". Niemal codziennie słyszałem nową zwrotkę. Pisali je wszyscy. Gdy tylko Bill pojawiał się na korytarzu albo wchodził do pomieszczenia, natychmiast zaczynano ją śpiewać. Piosenka ścigała go bezustannie. Słyszał ją, budząc się i zasypiając. Jeśli miał dotąd choć odrobinę szacunku dla siebie, wkrótce obróciła się w pył. Przyczepił się do mnie i zaczął za mną łazić, gdy tylko wychodziłem na patrol. Z początku próbowałem się go pozbyć, lecz bezskutecznie. Czułem się częściowo winny temu, że wzrosła niechęć wobec niego. Gdybym nie potraktował Braulia tak brutalnie, Bill mógłby uniknąć podobnego losu. Istniał też jednak inny, ważniejszy powód mojej tolerancji. Wyglądało na to, że pojawiło się u mnie sumienie. Tak przynajmniej postanowiłem zinterpretować swój narastający niepokój o Billa. Miałem powody, by się głowić, czy owe opiekuńcze instynkty, które nagle wychynęły z jakiegoś zakamarka mojego umysłu, nie są postacią zwykłej przewrotności, czy nie wykorzystuję Billa po to, by pokazać reszcie mieszkańców stacji, że mam więcej władzy niż większość z nich i mogę bez obaw iść pod prąd. Jestem jednak przekonany, że owo współczucie stanowiło efekt odrodzenia się ideałów, które poznałem w bezpiecznym domu rodzinnym w Chelsea, wiary w honor, zaufanie i odpowiedzialność. Do tej pory sądziłem, że te pojęcia zniknęły ze świata równie nieodwołalnie jak tygrysy i gołębie. Być może było to ostrzegawcze przeczucie, gdyż jestem skłonny teraz uważać, iż odrodzenie moich osobistych nadziei było zwiastunem szerszego odrodzenia. Niemniej jednak, biorąc pod uwagę, co się później stało i w jaki sposób moje nadzieje zostały spełnione, mam również powody, by wątpić we wszelkie nadzieje i każde odrodzenie, a także zadawać sobie pytanie, czy dla tak pogmatwanych, bezlitosnych i niezdyscyplinowanych istot jak my nadzieja w ogóle jest możliwa. Pewnego dnia, gdy wracałem z patrolu, a Bill jak zwykle wlókł się tuż za mną, zauważyłem wymalowany na jego drzwiach czarny półksiężyc z czerwoną gwiazdą na końcu dolnego rogu. Tym symbolem Niezwykła Wspaniałość, najsławniejsza z kwitnących na Ziemi gangsterskich religii, znakowała mieszkania swych przyszłych ofiar. Wątpię, by Bill zdawał sobie sprawę z jego znaczenia, wiedział jednak instynktownie, że to groźba i to nie ot, taka sobie zwykła. Uczepił się mojego ramienia, błagając, żebym z nim został, a kiedy mu powiedziałem, że nie mogę, dostał ataku histerii. Padł na podłogę, skomlał, zalewał się łzami, wrzeszczał, że stanie mu się coś złego. Zapewniłem go, że bez trudu ustalę, kto namalował symbol. Nie wierzyłem, by na "Solitaire" przebywała więcej niż garstka ludzi mających powiązania ze Wspaniałością. Jednak wcale się nie uspokoił. W końcu - choć wiedziałem, że pewnie okaże się to błędem - obiecałem, że pozwolę mu zostać na noc u mnie. - Ale tylko ten jeden raz - ostrzegłem. - I lepiej trzymaj gębę na kłódkę, bo inaczej wykopię cię na zbity pysk. Pokiwał głową i rozpromienił się radośnie. Przestępował z nogi na nogę; aż drżał ze szczęścia. Gdyby miał ogon, z pewnością by nim pomerdał. Nim jednak dotarliśmy do mnie, jego nastrój zdążyły już zmienić dziesiątki wrogich spojrzeń i przekleństw, jakimi go obrzucono. Usiadł na poduszce, kołysząc się i zawodząc przeraźliwie. Zupełnie nie zwracał uwagi na wystrój wnętrza, który omal nie zwalił mnie z nóg, gdy tylko otworzyłem drzwi. Arlie najwyraźniej również nie była w zbyt radosnym nastroju, gdyż włączyła hologram pełen ciemnych zieleni i brązów, z ciężkimi fotelami, kanapą i drewnianymi stołami rzeźbionymi w smocze głowy, pazurzaste łapy i tego typu rzeczy. Na ścianach wisiały mosiężne ozdoby w kształcie zwierzęcych masek o świecących ślepiach, a wnętrze pokoju przeobraziło się w perspektywę coraz mniejszych sześciennych elementów, czarnych i otoczonych białymi liniami. Wyglądało to jak tunel wiodący donikąd, żywiłem jednak nadzieję, że w rzeczywistości nadal można tamtędy dojść do czegoś przypominającego sypialnię. Panowała tu atmosfera chaosu, zagraconej nory czarodzieja z dziurą w tylnej ścianie prowadzącą do jakiegoś ujemnego wymiaru. Na ten widok zwątpiłem, by Arlie ucieszyła się z obecności Billa, gdy jednak pojawiła się na końcu tunelu - z kasztanowatymi włosami upiętymi wysoko, w białej szacie w greckim stylu, zmierzająca przez bezkresną czarną otchłań, w pierwszej chwili maleńka, lecz z każdym następnym segmentem większa o połowę - przywitała go zdawkowym skinieniem głowy i skupiła uwagę na mnie. - Jadłeś coś? - zapytała. Nim zdążyłem odpowiedzieć, poinformowała mnie, że nie jest głodna, ale mamy trochę kanapek albo mogę sobie zrobić na co tylko mam ochotę. Cały czas przemawiała wyjątkowo zgnębionym tonem. Jak już wspomniałem, była ładną kobietą o kociej sylwetce i smukłych, muskularnych kończynach. Jej twarz charakteryzowało zbyt wiele interesujących linii, by spełniała współczesne kryteria urody, z pewnością jednak była bardzo zmysłowa. W normalnej sytuacji seksualny potencjał otaczał ją niczym aura. Dzisiaj jednak twarz Arlie przypominała maskę bólu, a plecy miała przygarbione i w ogóle wyglądała nieciekawie. - Co się stało? - zapytałem. Potrząsnęła głową. - Nic. - Nic? - zdziwiłem się. - No jasne! Masz minę, jakby przed chwilą umarła królowa, a mieszkanie wygląda jak śmierć filozofii. Ale poza tym jest cudownie, tak? - Co ci do tego?! - warknęła. - To osobista sprawa! - Osobista? No cóż, wybacz. Nie chciałbym, by połączyło nas coś osobistego. Co się stało, do cholery? Dostałaś miesiączki? Przeszyła mnie jadowitym spojrzeniem. - Boziu, jesteś obrzydliwy! Co cię ugryzło? Nie rozwaliłeś dziś nikomu łba i chcesz się odegrać na mnie? - Już dobrze, dobrze - uspokajałem ją. - Przepraszam. - Nie! - zaprotestowała. - Gadaj se zdrów. Kurwa, kocham, kiedy odgrywasz prawdziwego pana! Naprawdę kocham! - Odwróciła się i ruszyła w głąb tunelu. - Zaczekam, aż raczysz do mnie przyjść, zgoda?! - zawołała przez ramię. - Wtedy mi powiesz, jak jeszcze mogę ci usłużyć! - Chryste! - jęknąłem, obserwując, jak jej tyłeczek porusza się pod białą szatą. Przemknęło mi przez głowę, że bez aktu szczerej skruchy Arlie nie pozwoli mi znowu położyć na nim ręki. Rzecz jasna, wiedziałem, dlaczego ją sprowokowałem - z tego samego powodu, który stał za jej depresją i za zdecydowaną większością anormalnych zachowań zdarzających się na stacji. Frustracja, gniew, rozpacz, wszystkie te uczucia - bez względu na ich bezpośrednie przyczyny - wypływały z faktu, że "Solitaire" okazała się tragiczną klęską. Z dwudziestu siedmiu statków, które tu zbudowano i wystrzelono, wróciły dotąd tylko trzy. Dwa z nich zameldowały, że nie odkryły żadnych nadających się do zasiedlenia miejsc, załoga trzeciego zaś nie mogła przekazać żadnych informacji. Wszyscy na statku zginęli; najwyraźniej wymordowali się nawzajem. Zbyt późno podjęliśmy kolonizację kosmosu. Nie istniały już szanse uratowania ojczystej planety i nie było też jasne, czy cienko przędące kolonie na Marsie, Europie i planetoidach umożliwią nam przetrwanie. Być może powinno to być jasne, być może należało zdać sobie sprawę, że mimo grozy i chaosu panujących na Ziemi, ciągłych wojen, upadających niemal co tydzień rządów, mimo tego, że z trudem zdołaliśmy opanować nowe technologie, a "Solitaire" poniosła klęskę, tak jak wszystko inne... być może powinno być więcej niż jasne, że wrodzona nieustępliwość naszego gatunku pozwoli mu przetrwać wszystko poza kataklizmem na zupełnie niewyobrażalną skalę i że nasze kolonie prędzej czy później rozkwitną. Nigdy jednak nie będą w stanie wchłonąć zdesperowanej populacji Ziemi, a świadomość, że nasi bracia, siostry i rodzice są skazani na egzystencję coraz bardziej pozbawioną nadziei, na głód, wojny i katastrofy przemysłowe, które prędzej czy później doprowadzą do zagłady miliardów, przyprawiała szczęśliwców, którym udało się uciec, o oszołomienie i zachwianie równowagi umysłowej. Zanadto ciążyło nam poczucie odpowiedzialności, byśmy byli w stanie spełniać moralne wymogi związane z naszym fortunnym losem. Nawet gdyby program budowy światłowców zakończył się powodzeniem, będzie można zabrać z Ziemi jedynie maleńki procent jej ludności. Nie wątpiłem, że łaski dostąpią ludzie pracujący dla Seguin oraz ci, których korporacja albo jakaś skorumpowana agencja rządowa uzna za tego godnych. Mimo to uważaliśmy się za ostatnią i najlepszą nadzieję szarych ludzi, a każde kolejne niepowodzenie wypełniało nasze serca fundamentalną trwogą. Dlatego rozwinął się w nas zdumiewający talent do samozniszczenia. Niczym neurotyczni prometejczycy wyżeraliśmy sobie wątroby, starając się splugawić każde szczęśliwe zdarzenie w naszym życiu. A gdy stawaliśmy się zbyt wyczerpani, by czynnie oddawać się samozniszczeniu, popadaliśmy w kliniczną depresję, tak jak Arlie w tej chwili. Przez długi czas rozmyślałem o podobnych sprawach, obserwując jednocześnie Billa, który kołysał się w przód i w tył, od czasu do czasu wsadzając sobie do ust landrynkę i mamrocząc coś pod nosem. Nie doszedłem do żadnych odkrywczych wniosków, chyba że uznać za takie dalsze pogłębienie się wstrętu, jaki czułem do korporacji, świata i całego uniwersum. W końcu znużyłem się błędnym kołem, w jakim krążyły moje myśli, i doszedłem do wniosku, że pora pogodzić się z Arlie. Wątpiłem, bym znalazł siły na dłuższe przeprosiny, miałem jednak nadzieję, że żarliwość wystarczy. - Możesz spać na kanapie - oznajmiłem Billowi. - Łazienka jest gdzieś tam - dodałem, wskazując w głąb korytarza. Pokiwał głową, lecz wzrok nadal wlepiał w podłogę, nie wiedziałem więc, czy to jest odpowiedź, czy tylko przypadkowy ruch. - Słyszałeś? - zapytałem. - Muszę coś zrobić - jęknął. - Łazienka jest tam. Ponownie wyciągnąłem rękę w kierunku korytarza. - Zabiją mnie, jeśli czegoś nie zrobię. Zrozumiałem, że nie ma na myśli potrzeby fizjologicznej. - O co ci chodzi? Zerknął na mnie, po czym natychmiast odwrócił wzrok. - Jeśli nie zrobię czegoś dobrego, naprawdę dobrego, to mnie zabiją. - Kto cię zabije? - Ludzie - odpowiedział. Ludzie, pomyślałem. Słodki Jezu! Zrobiło mi się go niewypowiedzianie żal. - Muszę coś wymyślić - mówił z narastającą emfazą. - Coś dobrego, żeby znowu mnie polubili. Wreszcie zrozumiałem. Przyszło mu do głowy, że jeśli dokona jakiegoś dobrego uczynku albo przysłuży się stacji, ludzie zmienią opinię o nim. - Nic na to nie poradzisz, Bill. Rób tylko to, co do ciebie należy, a wszystko z czasem przyschnie. Masz na to moje słowo. - Mmn-mn. - Potrząsnął gwałtownie głową niczym uparte dziecko. - Muszę wymyślić coś dobrego. - Posłuchaj - przekonywałem go. - Jeśli spróbujesz coś zrobić, na pewno będą komplikacje. Rozumiesz? Jeśli spieprzysz robotę, ludzie pogniewają się na ciebie jeszcze bardziej. Wsunął dolną wargę pod górną i przymrużył powieki, lecz nadal uparcie milczał. - A co na to pan C? - zapytałem. To najwyraźniej była nowa myśl. Bill zamrugał i z jego twarzy zniknęło napięcie. - Nie wiem. - No to go zapytaj. Po to właśnie go masz. Żeby ci pomagał. - Nie zawsze mi pomaga. Czasami po prostu nie wie. - Ale spróbuj. Spróbować nie zaszkodzi. Nie wydawał się zbytnio przekonany do tego pomysłu, po chwili jednak przebiegł dłonią po krótko ostrzyżonej czaszce, zacisnął powieki i zaczął powtarzać długie, mamrotliwe zdania, przerywając tylko dla zaczerpnięcia oddechu. Wyglądał jak dziecko odmawiające modlitwy najszybciej, jak tylko potrafi. Domyśliłem się, że opisuje panu C całą sytuację. Po jakiejś minucie jego twarz straciła wszelki wyraz, a czubek języka wysunął się z ust. Wyobraziłem sobie głos jak z filmu rysunkowego - słyszałem, że takim właśnie przemawiają implanty - powtarzający głupie rymowanki. Po krótkiej chwili otworzył oczy i uśmiechnął się radośnie. - Pan C mówi, że dobre uczynki zawsze są dobre - oznajmił z dumą, wyraźnie zadowolony z tego, że przyznano mu rację. Wetknął sobie do ust kolejną landrynkę. Przekląłem prostotę oprogramowania implantu i usiadłem obok Billa. Przez jakieś pół godziny usiłowałem go przekonać, że najlepiej będzie, jeśli nie zrobi absolutnie nic i postara się nie rzucać w oczy. Zapewniłem go, że jeśli tak postąpi, prędzej czy później sprawa przycichnie i wszystko wróci do normy. Kiwał głową i powtarzał "tak, tak, ehe", ale nie miałem pewności, czy moje słowa do niego docierają. Wiedziałem, że potrafi być bardzo odporny na logikę i wydawało się możliwe, że chce tylko sprawić mi przyjemność. Gdy jednak wstałem, by się z nim pożegnać, zrobił coś, co w pewnym stopniu przekonało mnie, że przejął się moimi słowami. Złapał mnie nagle za rękę. Trwało to najwyżej sekundę, lecz przez ten czas poczułem wszystkie ciosy, jakie spotkały go w życiu, słabe wibracje smętnych, pozbawionych miłości nocy i samotnych wytrysków. Puścił moją dłoń i odwrócił się, wyraźnie zażenowany. Ja również czułem wstyd. Wstyd i - muszę przyznać - odrobinę odrazy na myśl, że ten paskudny przygłup dał wyraz swej sympatii do mnie. Byłem jednak wzruszony. Znieruchomiałem na chwilę, uwięziony między dwoma przeciwstawnymi biegunami uczuć. Nie wiedziałem, co powiedzieć czy zrobić. Nie musiałem jednak wdawać się w dalsze wywody. Nim zdołałem cokolwiek z siebie wykrztusić, Bill znowu zaczął mamrotać, pogrążony w konwersacji z panem C. - Dobranoc, Bill - powiedziałem. Nie zareagował. Siedział na poduszce nieruchomo niczym Budda. Stałem tam jeszcze przez moment, nie tyle obserwując Billa, ile próbując się rozeznać we własnych emocjach. Zdumiewała mnie ich złożoność. Potem zostawiłem go z jego landrynkami, przerażeniem i wewnętrznymi głosami. PRZEPROSINY okazały się zadaniem łatwiejszym, niż się tego obawiałem. Arlie równie dobrze jak ja znała demony, które nas opętały. Wystarczyło symboliczne upokorzenie, by się udobruchała i zgodziła ze mną kochać. Była dziś wymagająca, dzika i głośna, a jej zęby zostawiły ślady na moim barku i szyi, lecz gdy leżeliśmy potem w ciemności obok siebie, a z głośników nad nami sączyła się jakaś cicha, trywialna muzyczka, Arlie stała się czuła i łagodna. Wydawała się też szczerze zainteresowana tym, co mnie dziś spotkało. - Boziu, zmiłuj się! - zawołała. - Naprawdę myślisz, że mamy tu Wspaniałość? - Chryste, nie! - uspokoiłem ją. - Jakiś żałosny ćwok zadziałał pod wpływem szalonego impulsu, to wszystko. Prawdopodobnie dlatego, że w dzieciństwie niania za mocno go waliła po tyłku. - Obyś miał rację. W domu często widziałam, co wyprawiają, i wolałabym już więcej na to nie patrzeć. - Nigdy mi nie mówiłaś, że miałaś jakieś kontakty ze Wspaniałością. - Nie nazwałabym tego kontaktami, ale w naszej okolicy było ich od groma. Na połowie cholernych domów namalowano jakieś świrnięte znaki. To była dla nich istna wylęgarnia. Nikt nie miał roboty, a chłopaki tylko włóczyli się po ulicach i kurzyli gandzię. Prawie co dzień łapsy zeskrobywali z chodnika jakiegoś zakapiora, któremu zrobiono z flaków krawat, a na czole wyrżnięto symbol jego zbrodni. Nocami słyszało się, jak śpiewają przy stadionie. Naprawdę okropne piosenki. Wszyscy mieli tanie, czarne atłasowe łachy i paskudne maski. Ale to się podobało. Wszyscy starzy, zesklerotyczniali chuligani wyciągali brzytwy i buciory z cholewami, licząc na to, że wrócą dobre czasy. A w pubach moczymordy powtarzali: "Tak, tak, Wspaniałość czasem zrobi coś złego, ale ma na sercu dobro ogółu". Czasem zrobi coś złego! Jezuniu! Widziałam zdania wypisane na chodniku ludzkimi kośćmi. Kolorowe dziewczyny z powyłamywanymi biodrami i nogami założonymi od tyłu na szyję. Jeszcze oddychały i gapiły się na człowieka pustymi oczami, jakby koniecznie chciały umrzeć. Miałeś farta, John, że mieszkałeś w Chelsea. - Pewnie masz rację - odparłem sztywno, nie chcąc podkreślać tej różnicy. Choć dawne brytyjskie wojny klas przycichły nieco na "Solitaire", nie należały bynajmniej do przeszłości, a między kochankami różnica pochodzenia mogła być drażliwą kwestią. - Ale Chelsea to też wcale nie Pola Elizejskie. - Bez obrazy, kochanie. Nie musisz mi tłumaczyć, że cały cholerny świat dawno już poszedł w diabły. Pamiętam, że jak tam mieszkałam, nawet najbardziej gówniane perspektywy wydawały mi się wspaniałą karierą. Sama teraz nie wiem, jak to wytrzymałam. Przytuliłem ją mocno i przez długą chwilę leżeliśmy bez słowa. - Wiesz co, to nawet fajnie, że go tu mamy - odezwała się wreszcie Arlie. - Billa? - Ehe, Billa. - Mam nadzieję, że nie zmienisz zdania, jeśli nie trafi do klopa - zaniepokoiłem się. Zachichotała. - Nie, poważnie. Czuję się, jakbym znowu miała rodzinę. Ktoś chrapie w sąsiednim pokoju. Tego właśnie nam tutaj brak. Żyjemy w cholernej izolacji. Troje to już tłum i tak dalej. Brakuje nam ciepła. - Pewnie masz rację. Dotknąłem jej piersi, przesunąłem dłonią po biodrze i wkrótce znowu wzięliśmy się do roboty, tym razem delikatniej niż poprzednio. Więcej dawaliśmy sobie nawzajem, jakby to, co powiedziała Arlie o rodzinie, wywarło jakiś wpływ na nasze ciała. Potem czułem się tak zmęczony, że wydawało mi się, iż ciemność wiruje powoli wokół nas, przeszywana słabiutkimi rozbłyskami aktynicznego światła, tak jak dżinn krąży po swej butelce, mroczny obłok ducha i magii. Ogarnął mnie spokój, lecz jednocześnie czułem się dziwnie podekscytowany. Również moje myśli były nietypowe, miękkie i bezkształtne, zupełnie jak w latach dzieciństwa, gdy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że wszystkie moje marzenia zostaną sprasowane i pocięte na kości do gry, by mogły znieść straszliwy nacisk pozbawionego marzeń świata. Arlie przysunęła się bliżej, odnalazła moją dłoń i uścisnęła ją mocno. - Ach, Johnny - szepnęła. - W takich chwilach wydaje mi się, że urodziłam się po to, żeby o tym wszystkim zapomnieć. NASTĘPNEGO DNIA udało mi się wytropić łobuza, który wymalował złowieszczy znak na drzwiach lokum Billa. Kamery na korytarzu uległy awarii, dzięki czemu ów akt wandalizmu pozostał niezauważony, co jednak nie było niespodzianką. Te cholerstwa ciągle się psuły, a zresztą nie było wielkim wyczynem unieszkodliwienie ich za pomocą elektromagnesu. Nie mając dowodu na taśmie, skoncentrowałem się na aktach osobistych. Tylko dziewięcioro ludzi na "Solitaire" miało choć minimalne udokumentowane kontakty z Niezwykłą Wspaniałością. Drogą eliminacji udało mi się ograniczyć liczbę podejrzanych do trzech. Pierwszy, którego przesłuchałem, Roger Thirwell, blady, bojaźliwy erudyta w wieku dwudziestu kilku lat, przybyły tu z Manchesteru zaledwie przed rokiem, przyznał się do winy, nim jeszcze zdążyłem się rozkręcić. - Chciałem tylko zrobić to, co mądre i sprawiedliwe - oznajmił, prostując ramiona i nadymając cherlawą pierś. - Samuelson ciągle nam powtarza, żebyśmy nie przyglądali się biernie wydarzeniom. Ludzie muszą usłyszeć nasz głos. "Solitaire" to nasz dom. Nasze zdanie powinno tu decydować. - I dlatego - stwierdziłem - gdy nadszedł czas, by wasz majestatyczny głos dał się słyszeć, najważniejszym tematem, na jaki uznaliście za stosowne się wypowiedzieć, był los przygłupa. - To nie takie proste i świetnie o tym wiesz. Jego przypadek to tylko ilustracja znacznie poważniejszego problemu. Samuelson mówi... - Mam cię w dupie - przerwałem mu. - I Samuelsona też. Niedobrze mi się robiło od jego widoku, od jego środkowoangielskiego akcentu, a już szczególnie od wzmianek o Samuelsonie. Zastanawiałem się, na co taki ćwok przydawał się Wspaniałości? To pewnie miało coś wspólnego z logistyką. Przewidywał strategię policji albo rozgryzał zabezpieczenia komputerowe. Sądząc z tego, co wiedziałem o wyznawcach tej religii, trudno mi było sobie wyobrazić, by byli oni skłonni tolerować podobnego matoła zbyt długo. Wykorzystają go do cna, a potem spotka go przykry wypadek. - Po kiego diabła namalowałeś mu na drzwiach ten znak? - zapytałem. - Nie wmówisz mi, że Samuelson ci kazał. Na jego twarzy błysnęło światełko nadziei. Mógłbym przysiąc, że zamierzał opowiedzieć mi jakąś bajeczkę o Samuelsonie, by zrzucić winę na potężniejsze barki. - Chciałem go nastraszyć - odparł jednak tylko. - Wystarczyłoby narysować cholernego ludzika. - Ehe, ale nikt poza nim by tego nie zrozumiał. Samuelson mówi, że nawet jeśli stawiamy sobie tylko ograniczone cele, musimy się starać wpłynąć na jak największą grupę ludzi. W ten sposób werbujemy ich do naszego dialogu. Zaczynałem się domyślać, jak mogą wyglądać plany Samuelsona, nie sądziłem jednak, by Thirwell mógł mi powiedzieć na ten temat coś więcej. - W ten sposób tylko ich wystraszyłeś - zauważyłem. - A może sądzisz, że są tu tacy, którzy ucieszyliby się z powstania u nas kapituły Wspaniałości? Spuścił wzrok i nie odpowiedział mi. - Jeśli tak się za nią stęskniłeś, to mogę ci załatwić bilet powrotny do M