LUCIUS SHEPARD ballada o Billu Pąklarzu NAGRODY HUGO 1993 i LOCUS 1993 LUCIUS SHEPARD Ballada o Billu Pąklarzu (Barnacle Bill the Spacer) Przełożył Michał Jakuszewski GDY MOWA o wydarzeniach, nie o wielkich, historycznych wstrząsach, lecz o zwykłych sprawach, które czynią nas tym, kim jesteśmy, okrutnych przypadkach towarzyszących naszym narodzinom, prostych żądzach, które - przez czyjąś fantazję albo ranę zadaną dumie - przeradzają się w wielkie miłosne tragedie, o bezlitosnym działaniu zmian, szalonej słodyczy innych dusz, które przecinają orbitę naszego życia, podróżują przez jakiś czas tym samym kursem, a potem oddalają się od nas i nikną w niepamięci, nie pozostawiając niczego konkretnego, co moglibyśmy wspominać, żadnych łatwo dostrzegalnych regularności, które mogłyby nas oświecić... zastanawiam się często, dlaczego, gdy z takich materiałów powstają opowieści, ich autor na ogół daje się przekonać do zamaskowania nagiego smrodu życia zapachem perfum, zastąpienia krwawej utraty ględzeniem o szlachetnym poświęceniu, zredukowania żałoby do rzewnego smuteczku. Przypuszczam, że większość ludzi woli, gdy podaje im się prawdę przyprawioną odrobiną sentymentu. Przeraża ich niebezpieczna niepewność świata i wolą uniknąć czołowego zderzenia z nią. W ten sposób jednak wyrzekają się dogłębnego smutku, który może się zrodzić z kontemplacji ludzkiego ducha in extremis i oślepiają samych siebie na piękno. Mówię o tym pięknie, które jest twardym szkieletem naszego bytu, które wchodzi do środka przez rany, które szepcze nam do uszu na pogrzebach mroczne słowo, to słowo, które sprawia, że wyswobadzamy się ze zrodzonej z żałoby słabości i mówimy sobie: "Dość tego. Nigdy więcej". O pięknie, które skłania nas do gniewu, nie do żalu, prowokuje do walki, nie do jałowych zachwytów nad estetyką. Takie właśnie piękno kryje się, moim zdaniem, w sercu wszystkich historii, jakie warto opowiadać. To właśnie jest fundamentalny cel sztuki opowiadania: ukazywać owo piękno, głosić jego kluczowe znaczenie, uwalniać jego światło z nieuniknionej ruiny naszych nadziei i żałosnego dogasania naszego bytu. Oto więc najpiękniejsza opowieść, jaką znam. WSZYSTKO TO wydarzyło się nie tak dawno temu na stacji "Solitaire", poza orbitą Marsa, gdzie buduje się i wysyła w podróż światłowce, które znikają w długich na tysiąc mil szczelinach. Bohaterem tej historii jest człowiek o nazwisku William Stamey, znany też jako Bill Pąklarz. Chwileczkę, zauważy wielu z was, znam tę opowieść. Powtarzano ją już setki razy. Jaki sens robić to raz jeszcze? Tak, ale co właściwie słyszeliście? Pewnie to, że Bill był miłym, spokojnym chłopakiem. Że wiódł beztroskie życie, nosił w piersi specjalną złotą iskrę pochodzącą od Stwórcy, a w oczach miał coś nie z tego świata, i był przyjacielem wszystkich, którzy go znali. Że był nawiedzony, ale nie niedorozwinięty; szalony, lecz nie chory na duszy; że był ofiarą pecha, a nie przemocy, gwałtu i grzechu. Jeśli tak właśnie mają się sprawy, to lepiej mnie wysłuchajcie, w Billu żyli bowiem i mężczyzna, i chłopiec, a żaden z nich nie był w najmniejszej mierze beztroski, to zaś, co Bill uczynił i jak udało mu się tego dokonać, ma w ostatecznym rozrachunku mniejsze znaczenie od powodu, który go do tego skłonił i jak ów czyn i jego konsekwencje obnażają duchowe ubóstwo oraz beznadzieję naszego wieku. Podejrzewam, że o tym wszystkim nie słyszeliście prawie nic. W czasie, o którym opowiada moja opowieść, Bill miał trzydzieści dwa lata i był ociężałym, niechlujnym, cuchnącym facetem o przerzedzonych włosach i pucołowatej twarzy przygłupa, której poszczególne elementy - krótkowzroczne niebieskie oczy, usta wygięte w łuk Kupidyna i perkaty nos - wydawały się w porównaniu z nią za małe, wskutek czego przeważająca część tego wielkiego okrągłego placka pozostawała pusta. Dłonie zawsze miał brudne, a na stacyjnym kombinezonie roiło się od plam. Rzadko rozstawał się z niewielką płócienną torbą, w której nosił między innymi swoje skarby, czyli cukierki oraz pornograficzne wirtuokryształy. Właśnie jego upodobanie do słodyczy i pornografii było przyczyną naszych częstych spotkań, gdyż moja kobieta, Arlie Quires, prowadziła kantynę, w której Bill uzupełniał swoje zapasy, ja zaś pomagałem jej za ladą, gdy nie zatrzymywały mnie obowiązki w Sekcji Bezpieczeństwa. Bill zawsze wolał, żebym to ja go obsługiwał. Rozumiecie, wstydził się wszystkich, których spotykał, lecz ładnych kobiet w szczególności. Arlie, gibka, smagła i o urodziwej twarzy, była nie tylko ładna, lecz również wyszczekana, co odstraszało go jeszcze bardziej. Byłem świadkiem zdarzenia, które najlepiej zilustruje sytuację Billa i ułatwi wam zrozumienie późniejszych wydarzeń. Doszło do niego jakieś sześć miesięcy przed powrotem światłowca "Perseverance". Robotnicy właśnie zeszli ze zmiany na platformie montażowej i w kantynie roiło się od ludzi. Arlie gdzieś uciekła, zostawiając mi wszystko na głowie. Siedząc za ladą w przedpokoju, w którym ściany pokrywał holograficzny fotomural przedstawiający pogodny dzień w nieistniejącej już tundrze Alaski, a na metalowych krzesłach przy metalowych stolikach nikogo akurat nie było, widziałem kolorowe światła tańczące wewnątrz lokalu i słyszałem natarczywe rytmy grupy pulsowej. Bill - jak miał to w zwyczaju - zajrzał ostrożnie z korytarza, by się upewnić, że nie ma tu żadnego z jego wrogów, po czym wlazł ciężko do środka, zerkając na obie strony, pochylając głowę i garbiąc plecy. Z pewnością wyglądał jak człowiek, który przed chwilą coś przeskrobał. Podsunął mi swą skarbonkę - trzy światła migające zielonym blaskiem na smukłym metalowym cylindrze symbolizowały sumę kredytów, które oddaje kantynie - i chrapliwym, nosowym głosem zażądał, żebym dał mu "coś nowego". Chodziło oczywiście o wirtuokryształy. - Nie mam dla ciebie nic nowego - oznajmiłem mu. - Przyleciał statek. - Przeszył mnie wzrokiem pełnym nieskrywanej podejrzliwości. - Widziałem. Byłem na zewnątrz i widziałem go! Pokłóciliśmy się rano z Arlie. Poszło o drobiazg: o to, na kogo przyszła kolej skorzystania z priorytetowego połączenia, by porozmawiać z rodziną w Londynie. Spór przerodził się jednak w poważną awanturę i nie miałem nastroju do podobnych rozmów. - Nie chrzań głupot - burknąłem. - Dobrze wiesz, że jeszcze nie wyładowali towaru. Jego podejrzliwość osłabła nieco, lecz nie zniknęła do końca. - Wyładowali - upierał się. - Ślizgi zapychały wte i wewte. Jego oczy nabrały rozmarzonego wyrazu, a głowa zakołysała się lekko. W pierwszej chwili pomyślałem, że wyobraża sobie, iż wrócił na powłokę stacji i obserwuje ślizgi opróżniające ładownię statku, po chwili jednak zdałem sobie sprawę, że gapi się na fragment holograficznego muralu, na którym niedźwiedź brunatny wylazł właśnie z lasu i obwąchiwał stos gałązek i małych drzewek widoczny na brzegu strumienia. Mogła to być tama bobrów. Choć Bill nigdy w życiu nie widział żywych zwierząt, fascynowała go sama myśl o nich. Gdy nie przychodziło mu do głowy nic bardziej istotnego do powiedzenia, wymieniał liczne fakty dotyczące żyraf, słoni, kangurów, wielorybów i innych, jeszcze bardziej egzotycznych zwierząt, które wszystkie stały się już tylko legendą. - Niech cię szlag! - zawołałem. - Nawet jeśli wyładowali towar, trzeba go jeszcze rozpakować i zaksięgować. Minie co najmniej tydzień, nim cokolwiek od nich dostanę. Jeśli chcesz coś konkretnego, to złóż zamówienie, zamiast tu przyłazić i mówić: "Daj mi coś nowego" - dokończyłem, starając się przedrzeźniać jego głos. W tej samej chwili do środka weszło dwóch mężczyzn i kobieta, którzy stanęli w kolejce, trzymając się na dystans od Billa. Gdy tylko usłyszeli, że daję mu ochrzan, spojrzeli mi wszyscy w oczy i konfidencjonalnymi uśmieszkami dali do zrozumienia, że popierają moją ostrą reakcję. Poczułem się zawstydzony. - Posłuchaj... - zacząłem, wiedząc, że nie ma mowy, by poradził sobie z konkretnym zamówieniem. - Może ci coś wyszukam? Pewnie znajdę jeden albo dwa, których jeszcze nie miałeś. Zwiesił swój wielki łeb i kiwnął nim na znak zgody. Udało mi się go zastraszyć. Z mowy jego ciała mogłem wyczytać, że ma ochotę się odwrócić i sprawdzić, czy stojący za nim ludzie byli świadkami jego upokorzenia, ale boi się to zrobić. Drżał i dygotał, jakby kłuły go ich spojrzenia. Zaciskał dłonie na krawędzi lady, ugniatając palcami gładką powierzchnię. Nim wróciłem z magazynu, z korytarza napłynęli już kolejni ludzie. Grupka mężczyzn i kobiet zatrzymała się przy wejściu do baru, śmiejąc się i rozmawiając. Był wśród nich Braulio Menzies, być może najbardziej konsekwentny z dręczycieli Billa, potężny łysiejący mężczyzna o pożółkłej cerze, lśniących czarnych włosach, szerokich barach i masywnych przedramionach. Nosił mefistofelesową, upstrzoną pasemkami siwizny bródkę, która nadawała jego szerokiej twarzy zdecydowanie groźny wygląd. Zostawił w Sao Paulo matkę, żonę oraz siedmioro dzieci i zatrudnił się na stacji jako brygadzista kierujący pracą grupy metalowców. Większą część zarobków wysyłał rodzinie i na rozrywki zostawało mu niewiele. Nie ulegało wątpliwości, że jest pijany, a nie przychodziło mi do głowy nic, co mogłoby go skłonić do picia, pomijając wieści z domu. Ponieważ miał wyraźnie kiepski nastrój, informacje zapewne nie były dobre. Odór wrogości rozchodził się po pomieszczeniu niczym woń tanich perfum. Bill nadal stał ze zwieszoną głową, ściskając ladę, lecz nie utrzymywał już pasywnie tej pozycji. Zesztywniał cały, naprężył mięśnie szyi i ugniatał palcami plastik. Wiedział, że to w niego wymierzony jest każdy pogardliwy szept i szyderczy śmiech. Napięcie narastało w nim tak gwałtownie, że wydawało się, iż lada moment eksploduje. Braulio gapił się na niego z nieskrywaną nienawiścią. Postawiłem kryształy na ladzie. - Nigdy nie miał kobiety, prawdziwej kobiety, niestety, to on, Kosmiczny Bill Pąklarz - zanuciła chuda blondynka uczepiona ramienia Braulia. Wszyscy ryknęli śmiechem. Twarz Billa poczerwieniała, a z gardła wydobył mu się brzydki, urywany dźwięk. Dziewczyna, której niewielkie piersi prawie wyskakiwały ze skąpej sukni z jaskrawoniebieskiego plastiku, zaczęła śpiewać kolejną zwrotkę okrutnej piosenki. - Och, jakie to wspaniałe! - odezwałem się. - Nigdy nie przestaną mnie zadziwiać osiągnięcia twórczego umysłu. Mój sarkazm na nią nie podziałał. Podałem Billowi trzy wirtuokryształy i dwie garści landrynek, jego ulubionych cukierków. - Masz. - Starałem się mówić łagodnym tonem, lecz jednocześnie przekazać mu, że sytuacja jest niebezpieczna. - Lepiej się tu teraz nie kręć. Poderwał się nagle. Uniósł powieki i spojrzał mi w oczy. Jego płaska twarz zastygła w wyrazie gniewu. Zapewne potrzebował tego uczucia, by zachować choć odrobinę godności, ukryć się przed narastającym przerażeniem, a nie było tu nikogo poza mną, na kim odważyłby się je wyładować. - Nie! - zaprotestował, zgarniając landrynki. Spora ich część posypała się na podłogę. - Oszukałeś mnie! Chcę więcej! - Pokażę ci drogę, zasmarkańcu! - odezwał się jakiś czarnoskóry chudzielec, spoglądając Billowi przez ramię. - I zmiataj stąd! Pozostali wsparli go ochoczo, a ktoś popchnął Billa w stronę korytarza. - Oszukałeś mnie, musisz mi dać więcej! - zawołał, nadal patrząc mi w oczy. - Należy mi się więcej! - Jasne! - Zacząłem tracić cierpliwość. - Jestem bardzo nieuczciwym człowiekiem. Uwielbiam nabierać takich ćwoków jak ty. Dodałem do kupki jeszcze kilka landrynek i gestem kazałem mu znikać. Braulio podszedł do niego chwiejnym krokiem. Spojrzenie miał mętne. - Nie wyganiaj skurczybyka - zażądał głosem trzęsącym się z gniewu. - Chcę z nim pogadać. Wyszedłem zza lady i stanąłem między Brauliem a Billem. Nie dlatego, żebym szczególnie lubił przygłupa. Nie życzyłem mu źle, ale nie życzyłem mu też dobrze. Można powiedzieć, że widziałem w nim nie tyle człowieka, ile kłopotliwy problem. Po części kierowała mną złość, jaka pozostała mi jeszcze po kłótni z Arlie, a do tego byłem przecież funkcjonariuszem Sekcji Bezpieczeństwa i utrzymywanie porządku należało do moich obowiązków. Przypuszczam jednak, że stanąłem w jego obronie przede wszystkim z nudy. Na "Solitaire" wszyscy byli znudzeni. Znudzeni, źli i zdesperowani. Zżerała nas gorączka biorąca się z poczucia bezradności. - Dość tej zabawy - rzuciłem znużonym tonem do Braulia. - Spierdalać stąd! Wszyscy! - Nie chcę ci zrobić krzywdy, John. - Brazylijczyk spróbował skupić na mnie spojrzenie, chwiejąc się lekko na nogach. - Zejdź mi z drogi! Paru jego podwładnych stanęło za nim. Z ich ostrzyżonych na jeża głów sterczały zagłuszarki ze srebrnymi końcówkami, antenami odbiorników, które wyłapywały fale radiowe, energię słoneczną czy jakiekolwiek inne sygnały i przekazywały je do rozmaitych ośrodków mózgowych, wywołując euforyczną kinestezję. Z założenia byłem przeciwny zagłuszaniu, zapewne dlatego, że żyły we mnie jeszcze jakieś resztki chrześcijaństwa. Moja irytacja wzrosła. - Nastawiliście się na zły kanał, głąby - oznajmiłem. - Dzwonek was nie uratuje. Nie dzisiaj. Nie będzie happy endu. Głuszce uśmiechnęli się do siebie nawzajem. Jeden Bóg wie, jaki obłąkany jazgot wzbudził w nich takie zadowolenie. Ja również się uśmiechnąłem. Potem kopnąłem bliższego z nich w głowę. Celowałem w srebrną końcówkę, lecz, niestety, chybiłem. Jego kolesia załatwiłem zgrabnie wyprowadzonym uderzeniem na odlew. Obaj padli na podłogę, nie przestając się uśmiechać. Może zagłuszarki zamieniły ciosy w przechadzkę po parku, pomyślałem. Braulio cofnął się o krok i przyjął postawę obronną. Gapie odsunęli się od nas. Dobiegająca z baru rytmiczna muzyka zdawała się ilustracją powstałego w pomieszczeniu napięcia. Nadal czułem potrzebę, by się na kimś wyładować, nie miałem jednak ochoty zmierzyć się z Brauliem. Nawet po pijanemu byłby nader groźnym przeciwnikiem, a obowiązki nakazywały mi okazać umiarkowanie, choćbym nawet nie wiem jak bardzo miał ochotę komuś dokopać. - Przemoc - parodiowałem plebejski akcent w nadziei rozładowania sytuacji - to wino dla pierdolonej podklasy. Jak mawiał mój tatko: "Synu, kiedy odbiera ci rozum, a żonka wysączyła całą sherry, idź do najbliższego pubu i naszczaj komuś w gębę". Nie ma nic logiczniejszego niż cios łokciem w gardło, żaden argument nie przebije zmiażdżenia obcasem zębów przeciwnika. Trzask łamanych kości jest językiem filozofów. A jeśli naznaczysz komuś ryj ładną blizną, to ma potem o czym rozmyślać, patrząc w lustro. Arystoteles, Platon, Einstein, wszyscy wielcy myśliciele zaczynali od bijatyk w barach. Cios pięścią w krocze albo łokciem w gardło często staje się pierwszym krokiem ku wyrażeniu najbardziej wyrafinowanych matematycznych idei. Czeka nas fantastyczne doświadczenie intelektualne. Panie i panowie, osobiście czuję się podekscytowany. Gapiom wyraźnie zrzedły miny. Paru zachichotało. Braulio jednak nie spuszczał spojrzenia z Billa. - To śmieszne - spróbowałem go uspokoić. - Przyjacielu, bądź taki dobry i daj sobie spokój. Potrząsnął głową ospale i niezdarnie jak niedźwiedź atakowany przez pszczołę. - O co ci chodzi, kolego? - Wskazałem głową na Billa. - On chce tylko stąd zmiatać. Czemu mu na to nie pozwolisz? - Co ci tak, kurwa, zależy na tym głupolu? - krzyknęła piskliwym głosem blondynka. - Walisz się z nim czy co? - Nie dosłyszałem, jak masz na imię, kochanie - odparłem spokojnie. - Tarantula, tak? Powinieneś ją częściej karmić, Braulio. Jak dostanie dwie muchy dziennie, zrobi się potulniejsza. Zignorowałem jej przekleństwa, obserwując ramiona Braulia. Gdy opuścił nieco prawy bark, spróbowałem wyprowadzić kopnięcie, padł jednak na podłogę, przetoczył się i wstał, przyjmując chwiejną, swobodną postawę capoeiristy. Krążyliśmy wokół siebie, czekając na okazję. Tłum odsunął się, robiąc nam więcej miejsca. Nagle ktoś - chyba Bill - otarł się o mnie. Braulio odbił się od podłogi, by wykonać coś, co wyglądało na młynek, lecz w połowie ruchu zatrzymał się na jednej ręce, wyciągnął długą, lewą nogę i trafił mnie w skroń. Oszołomiony, zatoczyłem się do tyłu, otrzymałem drugi, silniejszy cios w bok szyi i grzmotnąłem o ladę. Gdyby był trzeźwy, z pewnością by mnie załatwił, okazał się jednak zbyt wolny i kiedy spróbował pójść za ciosem, kopnąłem go w wątrobę. Zgiął się wpół. Walnąłem go kolanem w twarz, a potem zbiłem z nóg. Padł ciężko na podłogę, a ja rzuciłem się na niego. Zapomniałem o technice. Okładałem go jak ulicznik, chcąc wyładować nagromadzone emocje. Ktoś przeorał mi pazurami szyję i twarz. Blondynka. - Nie, nie, przestań, zabijesz go - powtarzała, wrzeszcząc i łkając. Nagle ktoś inny złapał mnie od tyłu i wykręcił mi ręce za plecami. Ujrzałem, co narobiłem. Braulio miał złamaną kość policzkową i zamknięte od sinej opuchlizny oko, a z jego górnej wargi została miazga. - On jest w żałobie! - Blondynka opadła na kolana obok Brazylijczyka. - To dlatego! W żałobie po swoich maleństwach! Dotykała pospiesznie jego twarzy. Większość obecnych gapiła się na to milcząc zobojętniała nagle, jakby widok przemocy ugasił nagromadzoną w nich złość. Wyszarpnąłem się trzymającemu mnie mężczyźnie. - Jebany kutas z bezpieki! - skrzeczała blondynka. - To była tylko żałoba. - Guzik mnie to obchodzi. Nie ma takiego prawa... - przerwałem, by zaczerpnąć tchu - ...które mówi, że można sobie ulżyć w ten sposób. Mam rację? To pytanie było skierowane do gapiów. Choć niektórzy z nich nie chcieli spojrzeć mi w oczy, wielu pokiwało z niechęcią głowami. Nic ich nie obchodził los mój ani Braulia i byli gotowi zaakceptować każde rozstrzygnięcie. Ja jednak zrozumiałem, że coś się stało dzieciom Brazylijczyka i pojąłem też, dlaczego wybrał sobie Billa na kozła ofiarnego zamiast tych, którzy naprawdę ponosili winę. Moje serce przeszył nagły ból na myśl o tym, co zrobiłem. - Zabierzcie go do szpitala - poleciłem. - Ich też - dodałem, wskazując na głuszców, którzy nadal leżeli uśmiechnięci z zamkniętymi oczyma. Dotknąłem ręką karku. Za moim prawym uchem zmaterializował się już solidny, bolesny guz. Bill podszedł do mnie, ściskając w ręku torbę. Irytował mnie jego smród, nalana gęba i głupie zachowanie, każdy aspekt jego osobowości. Pewnie chciał coś powiedzieć, ja jednak nie miałem ochoty go słuchać. Nagle zobaczyłem w nim to, co z pewnością widział wcześniej Braulio: pokracznego przygłupa, nikomu niepotrzebnego niedorajdę. - Zjeżdżaj stąd! - warknąłem, zniesmaczony tym, że stanąłem w jego obronie. - Zmiataj do swojej cholernej dziury i nie waż się więcej z niej wyłazić. Skulił się, jakby oczekiwał ciosu, i ruszył do wyjścia, przepychając się przez zbiegowisko. Nim opuścił pomieszczenie, odwrócił się i spojrzał na mnie. Przypuszczam, że nadal pragnął mi coś powiedzieć, być może podziękować albo - co równie prawdopodobne - raz jeszcze podkreślić, że go oszukałem. Na twarzy Billa widać było ślady agresji i złości pomieszanej ze strachem, to jednak nic mi nie mówiło o jego intencjach. Zawsze miał taką minę. Pracował na nią trzydzieści dwa lata. Biorąc pod uwagę szczególną przeszłość tego typka, miał wszelkie powody do napastliwości i strachu. MATKA BILLA była technikiem medycznym. Na stację skierowała ją korporacja Seguin, z którą podpisała kontrakt na badania rozwojowe w ramach projektu budowy światłowców. Gdy badania prenatalne jej płodu wykazały cechy poważnego niedorozwoju umysłowego, wykorzystała swą pozycję, by zmienić zapis komputerowy i ukryć ten fakt. W takich przypadkach prawo stacji - czyli w praktyce prawo korporacji - nakazuje aborcję. Dlaczego postąpiła tak irracjonalnie, i dlaczego siedemnaście miesięcy po narodzinach Billa popełniła samobójstwo, pozostaje tajemnicą, aczkolwiek uważa się, że liczyła na to, iż ojciec Billa - kolonista podróżujący na światłowcu "Perseverance" - nigdy nie powróci. Gdy odkryto, że Bill jest niedorozwinięty, doszło do poważnej kontrowersji. Zdecydowana większość pracujących na stacji robotników domagała się egzekucji niemowlęcia z powodu niedostatku przestrzeni życiowej. Gdyby pozwolono żyć tak bezwartościowej istocie, byłoby to zniewagą dla wszystkich, którzy kosztem wielkich osobistych wyrzeczeń przybyli na "Solitaire". Grupa ta składała się głównie z ludzi, których życie ukształtował system limitów albo takich, do których obowiązków należało jego podtrzymywanie: bezdzietnych kobiet, administratorów oraz - i to była najliczniejsza część tej większości, a także całej populacji - takich jak Braulio, którzy dzięki pracy na stacji zdobyli szansę ucieczki od nędzy i przeludnienia panujących na Ziemi, lecz nie byli wystarczająco ważni, by pozwolono im zabrać ze sobą rodziny, w konsekwencji musieli je więc opuścić. Opozycję stanowiła hałaśliwa mniejszość składająca się z tych, którym religijne lub filozoficzne przekonania nie pozwalały na tak brutalny akt przemocy. Sądzę jednak, że awanturowali się wyłącznie dla zasady i wątpię, by wielu z nich odnosiło się z entuzjazmem do samego Billa. Było też sporo takich, którzy trzymali się na uboczu, zachowując neutralność, lecz jestem przekonany, że gdyby ich o to zapytano, przynajmniej połowa wyraziłaby niechęć wobec perspektywy dalszej egzystencji idioty. Pyskówki i bijatyki stały się czymś codziennym. Odbywały się zebrania, zgłaszano postulaty, wysyłano ultimata. Na koniec jednak sprawę rozstrzygnęła nie polityka, groźby użycia przemocy bądź apele do zdrowego rozsądku, ale decyzja kierownictwa korporacji. Seguin było ogromnym koncernem, w którego skład wchodziła między innymi kompania zajmująca się hodowlą specjalnie zaprojektowanych zwierząt na potrzeby prywatnych firm i agencji rządowych, które wykorzystywały je w warunkach uznawanych za zbyt trudne lub stresujące dla ludzkich robotników. Jednak nad takimi zwierzętami trudno było zachować kontrolę, co stanowiło nie lada problem. Nowe nanotechnologiczne systemy były zbyt kosztowne i uważano je za niegodne zaufania, natomiast komputerowe implanty, choć spełniały swoje zadanie, prędzej czy później się psuły. Nad ich udoskonaleniem pracowano w wielu laboratoriach i dlatego Seguin, widząc szansę na przeprowadzenie testu w polowych warunkach - nie wspominając już o poprawieniu swych notowań w oczach opinii publicznej poprzez okazanie głębokiego humanitaryzmu - zdecydowało się na lustrzane odbicie tradycyjnej metodologii i postanowiło wypróbować na Billu nowy implant, przeznaczony do sterowania zachowaniem szympansów, psów i innych zwierząt. Urządzenie było czarnym, metalowym dyskiem wielkości wafelka sojowego i zawierało osobowość mającą dostarczać gospodarzowi rozrywki, rozmawiać z nim i dbać o jego dobry nastrój. Wszczepiano je pod skórę tuż za uchem. Implant monitorował stan emocji, stymulując pożądaną aktywność za pomocą elektrycznych impulsów, które wywoływały przyjemność bądź ból. Zgodnie ze słowami Billa, wszczepiony mu implant zwał się panem C i był jego najlepszym przyjacielem, chociaż zadawał mu ból, gdy tylko Bill spóźniał się z wykonywaniem jego rozkazów. Zawsze byłem w stanie się zorientować, kiedy pan C przemawia do Billa. Twarz przygłupa traciła wtedy wszelki wyraz, a jego oczy poruszały się jak szalone, jakby próbowały wypatrzyć mówiącą osobę. Zaciskał też i rozluźniał pięści. Nie był to przyjemny widok, przypuszczam jednak, że pan C rzeczywiście był najlepszym przyjacielem Billa. Z pewnością poświęcał mu wiele uwagi i nigdy nie był zbyt zajęty, by z nim pogadać. Co ważniejsze, umożliwiał swemu gospodarzowi wykonywanie pomocniczych prac, jakie mu zlecano: woźnego, gońca, a po ukończeniu piętnastego roku życia również roboty, dzięki której otrzymał przydomek Billa Pąklarza. Wszystko to jednak nie złagodziło panującej na stacji niechęci wobec niego, która wzrosła jeszcze po incydencie z Brauliem. Dwóch synów Brazylijczyka zamordowała brygada śmierci, która omyłkowo wzięła ich za członków gangu. Po tej tragedii zaczęto mówić, jaka to wielka niesprawiedliwość, że Bill jest tak uprzywilejowany, podczas gdy inni, więcej warci od niego, są skazani na piekło, jakim jest Ziemia. Wkrótce potem ponownie podniesiono kwestię statusu Billa. Uczynił to Menckyn Samuelson, jeden z głównych bossów "Solitaire" i - ku mojemu zawstydzeniu, ponieważ był wyjątkową kanalią - londyńczyk, tak samo jak ja. Samuelson wyemigrował na stację jako fizyk niskich temperatur, lecz od tego czasu zdołał się wkręcić na wysokie stanowisko w administracji. Nie rozumiałem, co chce zyskać na prześladowaniu Billa, domyślałem się jednak, że ma w tym jakiś ukryty polityczny interes. Przy każdej okazji podjudzał przeciw nieszczęśnikowi każdego, kto zechciał go słuchać, i wkrótce obudził gwałtowne, negatywne uczucia wobec Billa. Opinie podzieliły się niemal równo. Jedni byli za egzekucją - oficjalną bądź nie - drudzy zaś za odesłaniem Billa do zakładu zamkniętego na Ziemi. Wszyscy wiedzieli, że byłaby to jedynie powolniejsza i bardziej kosztowna wersja pierwszej opcji. Bójka z Brauliem wywarła też niekorzystny wpływ na moje życie osobiste. Byłem teraz zmuszony spędzać mnóstwo czasu w towarzystwie Billa. Swej prawdziwości dowiodło stare chińskie przysłowie mówiące, że ten, kto ratuje drugiemu życie, staje się za niego odpowiedzialny. Być może Billowi nie groziła wówczas śmierć, z pewnością jednak ocaliłem go przed poważnymi obrażeniami. Toteż zaczął mnie uważać za swego opiekuna czy może adwokata, ja zaś... no cóż, początkowo nie miałem ochoty podejmować się żadnej z tych ról, ostatecznie jednak zostałem skazany na obie. Bill był przerażony. Gdziekolwiek się pojawił, przeklinano go, wymierzano mu kuksańce bądź też maltretowano go w jakiś inny sposób. Była to drastyczna eskalacja prześladowań, które zawsze musiał cierpieć. Była też piosenka blondynki, "Kosmiczny Bill Pąklarz". Niemal codziennie słyszałem nową zwrotkę. Pisali je wszyscy. Gdy tylko Bill pojawiał się na korytarzu albo wchodził do pomieszczenia, natychmiast zaczynano ją śpiewać. Piosenka ścigała go bezustannie. Słyszał ją, budząc się i zasypiając. Jeśli miał dotąd choć odrobinę szacunku dla siebie, wkrótce obróciła się w pył. Przyczepił się do mnie i zaczął za mną łazić, gdy tylko wychodziłem na patrol. Z początku próbowałem się go pozbyć, lecz bezskutecznie. Czułem się częściowo winny temu, że wzrosła niechęć wobec niego. Gdybym nie potraktował Braulia tak brutalnie, Bill mógłby uniknąć podobnego losu. Istniał też jednak inny, ważniejszy powód mojej tolerancji. Wyglądało na to, że pojawiło się u mnie sumienie. Tak przynajmniej postanowiłem zinterpretować swój narastający niepokój o Billa. Miałem powody, by się głowić, czy owe opiekuńcze instynkty, które nagle wychynęły z jakiegoś zakamarka mojego umysłu, nie są postacią zwykłej przewrotności, czy nie wykorzystuję Billa po to, by pokazać reszcie mieszkańców stacji, że mam więcej władzy niż większość z nich i mogę bez obaw iść pod prąd. Jestem jednak przekonany, że owo współczucie stanowiło efekt odrodzenia się ideałów, które poznałem w bezpiecznym domu rodzinnym w Chelsea, wiary w honor, zaufanie i odpowiedzialność. Do tej pory sądziłem, że te pojęcia zniknęły ze świata równie nieodwołalnie jak tygrysy i gołębie. Być może było to ostrzegawcze przeczucie, gdyż jestem skłonny teraz uważać, iż odrodzenie moich osobistych nadziei było zwiastunem szerszego odrodzenia. Niemniej jednak, biorąc pod uwagę, co się później stało i w jaki sposób moje nadzieje zostały spełnione, mam również powody, by wątpić we wszelkie nadzieje i każde odrodzenie, a także zadawać sobie pytanie, czy dla tak pogmatwanych, bezlitosnych i niezdyscyplinowanych istot jak my nadzieja w ogóle jest możliwa. Pewnego dnia, gdy wracałem z patrolu, a Bill jak zwykle wlókł się tuż za mną, zauważyłem wymalowany na jego drzwiach czarny półksiężyc z czerwoną gwiazdą na końcu dolnego rogu. Tym symbolem Niezwykła Wspaniałość, najsławniejsza z kwitnących na Ziemi gangsterskich religii, znakowała mieszkania swych przyszłych ofiar. Wątpię, by Bill zdawał sobie sprawę z jego znaczenia, wiedział jednak instynktownie, że to groźba i to nie ot, taka sobie zwykła. Uczepił się mojego ramienia, błagając, żebym z nim został, a kiedy mu powiedziałem, że nie mogę, dostał ataku histerii. Padł na podłogę, skomlał, zalewał się łzami, wrzeszczał, że stanie mu się coś złego. Zapewniłem go, że bez trudu ustalę, kto namalował symbol. Nie wierzyłem, by na "Solitaire" przebywała więcej niż garstka ludzi mających powiązania ze Wspaniałością. Jednak wcale się nie uspokoił. W końcu - choć wiedziałem, że pewnie okaże się to błędem - obiecałem, że pozwolę mu zostać na noc u mnie. - Ale tylko ten jeden raz - ostrzegłem. - I lepiej trzymaj gębę na kłódkę, bo inaczej wykopię cię na zbity pysk. Pokiwał głową i rozpromienił się radośnie. Przestępował z nogi na nogę; aż drżał ze szczęścia. Gdyby miał ogon, z pewnością by nim pomerdał. Nim jednak dotarliśmy do mnie, jego nastrój zdążyły już zmienić dziesiątki wrogich spojrzeń i przekleństw, jakimi go obrzucono. Usiadł na poduszce, kołysząc się i zawodząc przeraźliwie. Zupełnie nie zwracał uwagi na wystrój wnętrza, który omal nie zwalił mnie z nóg, gdy tylko otworzyłem drzwi. Arlie najwyraźniej również nie była w zbyt radosnym nastroju, gdyż włączyła hologram pełen ciemnych zieleni i brązów, z ciężkimi fotelami, kanapą i drewnianymi stołami rzeźbionymi w smocze głowy, pazurzaste łapy i tego typu rzeczy. Na ścianach wisiały mosiężne ozdoby w kształcie zwierzęcych masek o świecących ślepiach, a wnętrze pokoju przeobraziło się w perspektywę coraz mniejszych sześciennych elementów, czarnych i otoczonych białymi liniami. Wyglądało to jak tunel wiodący donikąd, żywiłem jednak nadzieję, że w rzeczywistości nadal można tamtędy dojść do czegoś przypominającego sypialnię. Panowała tu atmosfera chaosu, zagraconej nory czarodzieja z dziurą w tylnej ścianie prowadzącą do jakiegoś ujemnego wymiaru. Na ten widok zwątpiłem, by Arlie ucieszyła się z obecności Billa, gdy jednak pojawiła się na końcu tunelu - z kasztanowatymi włosami upiętymi wysoko, w białej szacie w greckim stylu, zmierzająca przez bezkresną czarną otchłań, w pierwszej chwili maleńka, lecz z każdym następnym segmentem większa o połowę - przywitała go zdawkowym skinieniem głowy i skupiła uwagę na mnie. - Jadłeś coś? - zapytała. Nim zdążyłem odpowiedzieć, poinformowała mnie, że nie jest głodna, ale mamy trochę kanapek albo mogę sobie zrobić na co tylko mam ochotę. Cały czas przemawiała wyjątkowo zgnębionym tonem. Jak już wspomniałem, była ładną kobietą o kociej sylwetce i smukłych, muskularnych kończynach. Jej twarz charakteryzowało zbyt wiele interesujących linii, by spełniała współczesne kryteria urody, z pewnością jednak była bardzo zmysłowa. W normalnej sytuacji seksualny potencjał otaczał ją niczym aura. Dzisiaj jednak twarz Arlie przypominała maskę bólu, a plecy miała przygarbione i w ogóle wyglądała nieciekawie. - Co się stało? - zapytałem. Potrząsnęła głową. - Nic. - Nic? - zdziwiłem się. - No jasne! Masz minę, jakby przed chwilą umarła królowa, a mieszkanie wygląda jak śmierć filozofii. Ale poza tym jest cudownie, tak? - Co ci do tego?! - warknęła. - To osobista sprawa! - Osobista? No cóż, wybacz. Nie chciałbym, by połączyło nas coś osobistego. Co się stało, do cholery? Dostałaś miesiączki? Przeszyła mnie jadowitym spojrzeniem. - Boziu, jesteś obrzydliwy! Co cię ugryzło? Nie rozwaliłeś dziś nikomu łba i chcesz się odegrać na mnie? - Już dobrze, dobrze - uspokajałem ją. - Przepraszam. - Nie! - zaprotestowała. - Gadaj se zdrów. Kurwa, kocham, kiedy odgrywasz prawdziwego pana! Naprawdę kocham! - Odwróciła się i ruszyła w głąb tunelu. - Zaczekam, aż raczysz do mnie przyjść, zgoda?! - zawołała przez ramię. - Wtedy mi powiesz, jak jeszcze mogę ci usłużyć! - Chryste! - jęknąłem, obserwując, jak jej tyłeczek porusza się pod białą szatą. Przemknęło mi przez głowę, że bez aktu szczerej skruchy Arlie nie pozwoli mi znowu położyć na nim ręki. Rzecz jasna, wiedziałem, dlaczego ją sprowokowałem - z tego samego powodu, który stał za jej depresją i za zdecydowaną większością anormalnych zachowań zdarzających się na stacji. Frustracja, gniew, rozpacz, wszystkie te uczucia - bez względu na ich bezpośrednie przyczyny - wypływały z faktu, że "Solitaire" okazała się tragiczną klęską. Z dwudziestu siedmiu statków, które tu zbudowano i wystrzelono, wróciły dotąd tylko trzy. Dwa z nich zameldowały, że nie odkryły żadnych nadających się do zasiedlenia miejsc, załoga trzeciego zaś nie mogła przekazać żadnych informacji. Wszyscy na statku zginęli; najwyraźniej wymordowali się nawzajem. Zbyt późno podjęliśmy kolonizację kosmosu. Nie istniały już szanse uratowania ojczystej planety i nie było też jasne, czy cienko przędące kolonie na Marsie, Europie i planetoidach umożliwią nam przetrwanie. Być może powinno to być jasne, być może należało zdać sobie sprawę, że mimo grozy i chaosu panujących na Ziemi, ciągłych wojen, upadających niemal co tydzień rządów, mimo tego, że z trudem zdołaliśmy opanować nowe technologie, a "Solitaire" poniosła klęskę, tak jak wszystko inne... być może powinno być więcej niż jasne, że wrodzona nieustępliwość naszego gatunku pozwoli mu przetrwać wszystko poza kataklizmem na zupełnie niewyobrażalną skalę i że nasze kolonie prędzej czy później rozkwitną. Nigdy jednak nie będą w stanie wchłonąć zdesperowanej populacji Ziemi, a świadomość, że nasi bracia, siostry i rodzice są skazani na egzystencję coraz bardziej pozbawioną nadziei, na głód, wojny i katastrofy przemysłowe, które prędzej czy później doprowadzą do zagłady miliardów, przyprawiała szczęśliwców, którym udało się uciec, o oszołomienie i zachwianie równowagi umysłowej. Zanadto ciążyło nam poczucie odpowiedzialności, byśmy byli w stanie spełniać moralne wymogi związane z naszym fortunnym losem. Nawet gdyby program budowy światłowców zakończył się powodzeniem, będzie można zabrać z Ziemi jedynie maleńki procent jej ludności. Nie wątpiłem, że łaski dostąpią ludzie pracujący dla Seguin oraz ci, których korporacja albo jakaś skorumpowana agencja rządowa uzna za tego godnych. Mimo to uważaliśmy się za ostatnią i najlepszą nadzieję szarych ludzi, a każde kolejne niepowodzenie wypełniało nasze serca fundamentalną trwogą. Dlatego rozwinął się w nas zdumiewający talent do samozniszczenia. Niczym neurotyczni prometejczycy wyżeraliśmy sobie wątroby, starając się splugawić każde szczęśliwe zdarzenie w naszym życiu. A gdy stawaliśmy się zbyt wyczerpani, by czynnie oddawać się samozniszczeniu, popadaliśmy w kliniczną depresję, tak jak Arlie w tej chwili. Przez długi czas rozmyślałem o podobnych sprawach, obserwując jednocześnie Billa, który kołysał się w przód i w tył, od czasu do czasu wsadzając sobie do ust landrynkę i mamrocząc coś pod nosem. Nie doszedłem do żadnych odkrywczych wniosków, chyba że uznać za takie dalsze pogłębienie się wstrętu, jaki czułem do korporacji, świata i całego uniwersum. W końcu znużyłem się błędnym kołem, w jakim krążyły moje myśli, i doszedłem do wniosku, że pora pogodzić się z Arlie. Wątpiłem, bym znalazł siły na dłuższe przeprosiny, miałem jednak nadzieję, że żarliwość wystarczy. - Możesz spać na kanapie - oznajmiłem Billowi. - Łazienka jest gdzieś tam - dodałem, wskazując w głąb korytarza. Pokiwał głową, lecz wzrok nadal wlepiał w podłogę, nie wiedziałem więc, czy to jest odpowiedź, czy tylko przypadkowy ruch. - Słyszałeś? - zapytałem. - Muszę coś zrobić - jęknął. - Łazienka jest tam. Ponownie wyciągnąłem rękę w kierunku korytarza. - Zabiją mnie, jeśli czegoś nie zrobię. Zrozumiałem, że nie ma na myśli potrzeby fizjologicznej. - O co ci chodzi? Zerknął na mnie, po czym natychmiast odwrócił wzrok. - Jeśli nie zrobię czegoś dobrego, naprawdę dobrego, to mnie zabiją. - Kto cię zabije? - Ludzie - odpowiedział. Ludzie, pomyślałem. Słodki Jezu! Zrobiło mi się go niewypowiedzianie żal. - Muszę coś wymyślić - mówił z narastającą emfazą. - Coś dobrego, żeby znowu mnie polubili. Wreszcie zrozumiałem. Przyszło mu do głowy, że jeśli dokona jakiegoś dobrego uczynku albo przysłuży się stacji, ludzie zmienią opinię o nim. - Nic na to nie poradzisz, Bill. Rób tylko to, co do ciebie należy, a wszystko z czasem przyschnie. Masz na to moje słowo. - Mmn-mn. - Potrząsnął gwałtownie głową niczym uparte dziecko. - Muszę wymyślić coś dobrego. - Posłuchaj - przekonywałem go. - Jeśli spróbujesz coś zrobić, na pewno będą komplikacje. Rozumiesz? Jeśli spieprzysz robotę, ludzie pogniewają się na ciebie jeszcze bardziej. Wsunął dolną wargę pod górną i przymrużył powieki, lecz nadal uparcie milczał. - A co na to pan C? - zapytałem. To najwyraźniej była nowa myśl. Bill zamrugał i z jego twarzy zniknęło napięcie. - Nie wiem. - No to go zapytaj. Po to właśnie go masz. Żeby ci pomagał. - Nie zawsze mi pomaga. Czasami po prostu nie wie. - Ale spróbuj. Spróbować nie zaszkodzi. Nie wydawał się zbytnio przekonany do tego pomysłu, po chwili jednak przebiegł dłonią po krótko ostrzyżonej czaszce, zacisnął powieki i zaczął powtarzać długie, mamrotliwe zdania, przerywając tylko dla zaczerpnięcia oddechu. Wyglądał jak dziecko odmawiające modlitwy najszybciej, jak tylko potrafi. Domyśliłem się, że opisuje panu C całą sytuację. Po jakiejś minucie jego twarz straciła wszelki wyraz, a czubek języka wysunął się z ust. Wyobraziłem sobie głos jak z filmu rysunkowego - słyszałem, że takim właśnie przemawiają implanty - powtarzający głupie rymowanki. Po krótkiej chwili otworzył oczy i uśmiechnął się radośnie. - Pan C mówi, że dobre uczynki zawsze są dobre - oznajmił z dumą, wyraźnie zadowolony z tego, że przyznano mu rację. Wetknął sobie do ust kolejną landrynkę. Przekląłem prostotę oprogramowania implantu i usiadłem obok Billa. Przez jakieś pół godziny usiłowałem go przekonać, że najlepiej będzie, jeśli nie zrobi absolutnie nic i postara się nie rzucać w oczy. Zapewniłem go, że jeśli tak postąpi, prędzej czy później sprawa przycichnie i wszystko wróci do normy. Kiwał głową i powtarzał "tak, tak, ehe", ale nie miałem pewności, czy moje słowa do niego docierają. Wiedziałem, że potrafi być bardzo odporny na logikę i wydawało się możliwe, że chce tylko sprawić mi przyjemność. Gdy jednak wstałem, by się z nim pożegnać, zrobił coś, co w pewnym stopniu przekonało mnie, że przejął się moimi słowami. Złapał mnie nagle za rękę. Trwało to najwyżej sekundę, lecz przez ten czas poczułem wszystkie ciosy, jakie spotkały go w życiu, słabe wibracje smętnych, pozbawionych miłości nocy i samotnych wytrysków. Puścił moją dłoń i odwrócił się, wyraźnie zażenowany. Ja również czułem wstyd. Wstyd i - muszę przyznać - odrobinę odrazy na myśl, że ten paskudny przygłup dał wyraz swej sympatii do mnie. Byłem jednak wzruszony. Znieruchomiałem na chwilę, uwięziony między dwoma przeciwstawnymi biegunami uczuć. Nie wiedziałem, co powiedzieć czy zrobić. Nie musiałem jednak wdawać się w dalsze wywody. Nim zdołałem cokolwiek z siebie wykrztusić, Bill znowu zaczął mamrotać, pogrążony w konwersacji z panem C. - Dobranoc, Bill - powiedziałem. Nie zareagował. Siedział na poduszce nieruchomo niczym Budda. Stałem tam jeszcze przez moment, nie tyle obserwując Billa, ile próbując się rozeznać we własnych emocjach. Zdumiewała mnie ich złożoność. Potem zostawiłem go z jego landrynkami, przerażeniem i wewnętrznymi głosami. PRZEPROSINY okazały się zadaniem łatwiejszym, niż się tego obawiałem. Arlie równie dobrze jak ja znała demony, które nas opętały. Wystarczyło symboliczne upokorzenie, by się udobruchała i zgodziła ze mną kochać. Była dziś wymagająca, dzika i głośna, a jej zęby zostawiły ślady na moim barku i szyi, lecz gdy leżeliśmy potem w ciemności obok siebie, a z głośników nad nami sączyła się jakaś cicha, trywialna muzyczka, Arlie stała się czuła i łagodna. Wydawała się też szczerze zainteresowana tym, co mnie dziś spotkało. - Boziu, zmiłuj się! - zawołała. - Naprawdę myślisz, że mamy tu Wspaniałość? - Chryste, nie! - uspokoiłem ją. - Jakiś żałosny ćwok zadziałał pod wpływem szalonego impulsu, to wszystko. Prawdopodobnie dlatego, że w dzieciństwie niania za mocno go waliła po tyłku. - Obyś miał rację. W domu często widziałam, co wyprawiają, i wolałabym już więcej na to nie patrzeć. - Nigdy mi nie mówiłaś, że miałaś jakieś kontakty ze Wspaniałością. - Nie nazwałabym tego kontaktami, ale w naszej okolicy było ich od groma. Na połowie cholernych domów namalowano jakieś świrnięte znaki. To była dla nich istna wylęgarnia. Nikt nie miał roboty, a chłopaki tylko włóczyli się po ulicach i kurzyli gandzię. Prawie co dzień łapsy zeskrobywali z chodnika jakiegoś zakapiora, któremu zrobiono z flaków krawat, a na czole wyrżnięto symbol jego zbrodni. Nocami słyszało się, jak śpiewają przy stadionie. Naprawdę okropne piosenki. Wszyscy mieli tanie, czarne atłasowe łachy i paskudne maski. Ale to się podobało. Wszyscy starzy, zesklerotyczniali chuligani wyciągali brzytwy i buciory z cholewami, licząc na to, że wrócą dobre czasy. A w pubach moczymordy powtarzali: "Tak, tak, Wspaniałość czasem zrobi coś złego, ale ma na sercu dobro ogółu". Czasem zrobi coś złego! Jezuniu! Widziałam zdania wypisane na chodniku ludzkimi kośćmi. Kolorowe dziewczyny z powyłamywanymi biodrami i nogami założonymi od tyłu na szyję. Jeszcze oddychały i gapiły się na człowieka pustymi oczami, jakby koniecznie chciały umrzeć. Miałeś farta, John, że mieszkałeś w Chelsea. - Pewnie masz rację - odparłem sztywno, nie chcąc podkreślać tej różnicy. Choć dawne brytyjskie wojny klas przycichły nieco na "Solitaire", nie należały bynajmniej do przeszłości, a między kochankami różnica pochodzenia mogła być drażliwą kwestią. - Ale Chelsea to też wcale nie Pola Elizejskie. - Bez obrazy, kochanie. Nie musisz mi tłumaczyć, że cały cholerny świat dawno już poszedł w diabły. Pamiętam, że jak tam mieszkałam, nawet najbardziej gówniane perspektywy wydawały mi się wspaniałą karierą. Sama teraz nie wiem, jak to wytrzymałam. Przytuliłem ją mocno i przez długą chwilę leżeliśmy bez słowa. - Wiesz co, to nawet fajnie, że go tu mamy - odezwała się wreszcie Arlie. - Billa? - Ehe, Billa. - Mam nadzieję, że nie zmienisz zdania, jeśli nie trafi do klopa - zaniepokoiłem się. Zachichotała. - Nie, poważnie. Czuję się, jakbym znowu miała rodzinę. Ktoś chrapie w sąsiednim pokoju. Tego właśnie nam tutaj brak. Żyjemy w cholernej izolacji. Troje to już tłum i tak dalej. Brakuje nam ciepła. - Pewnie masz rację. Dotknąłem jej piersi, przesunąłem dłonią po biodrze i wkrótce znowu wzięliśmy się do roboty, tym razem delikatniej niż poprzednio. Więcej dawaliśmy sobie nawzajem, jakby to, co powiedziała Arlie o rodzinie, wywarło jakiś wpływ na nasze ciała. Potem czułem się tak zmęczony, że wydawało mi się, iż ciemność wiruje powoli wokół nas, przeszywana słabiutkimi rozbłyskami aktynicznego światła, tak jak dżinn krąży po swej butelce, mroczny obłok ducha i magii. Ogarnął mnie spokój, lecz jednocześnie czułem się dziwnie podekscytowany. Również moje myśli były nietypowe, miękkie i bezkształtne, zupełnie jak w latach dzieciństwa, gdy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że wszystkie moje marzenia zostaną sprasowane i pocięte na kości do gry, by mogły znieść straszliwy nacisk pozbawionego marzeń świata. Arlie przysunęła się bliżej, odnalazła moją dłoń i uścisnęła ją mocno. - Ach, Johnny - szepnęła. - W takich chwilach wydaje mi się, że urodziłam się po to, żeby o tym wszystkim zapomnieć. NASTĘPNEGO DNIA udało mi się wytropić łobuza, który wymalował złowieszczy znak na drzwiach lokum Billa. Kamery na korytarzu uległy awarii, dzięki czemu ów akt wandalizmu pozostał niezauważony, co jednak nie było niespodzianką. Te cholerstwa ciągle się psuły, a zresztą nie było wielkim wyczynem unieszkodliwienie ich za pomocą elektromagnesu. Nie mając dowodu na taśmie, skoncentrowałem się na aktach osobistych. Tylko dziewięcioro ludzi na "Solitaire" miało choć minimalne udokumentowane kontakty z Niezwykłą Wspaniałością. Drogą eliminacji udało mi się ograniczyć liczbę podejrzanych do trzech. Pierwszy, którego przesłuchałem, Roger Thirwell, blady, bojaźliwy erudyta w wieku dwudziestu kilku lat, przybyły tu z Manchesteru zaledwie przed rokiem, przyznał się do winy, nim jeszcze zdążyłem się rozkręcić. - Chciałem tylko zrobić to, co mądre i sprawiedliwe - oznajmił, prostując ramiona i nadymając cherlawą pierś. - Samuelson ciągle nam powtarza, żebyśmy nie przyglądali się biernie wydarzeniom. Ludzie muszą usłyszeć nasz głos. "Solitaire" to nasz dom. Nasze zdanie powinno tu decydować. - I dlatego - stwierdziłem - gdy nadszedł czas, by wasz majestatyczny głos dał się słyszeć, najważniejszym tematem, na jaki uznaliście za stosowne się wypowiedzieć, był los przygłupa. - To nie takie proste i świetnie o tym wiesz. Jego przypadek to tylko ilustracja znacznie poważniejszego problemu. Samuelson mówi... - Mam cię w dupie - przerwałem mu. - I Samuelsona też. Niedobrze mi się robiło od jego widoku, od jego środkowoangielskiego akcentu, a już szczególnie od wzmianek o Samuelsonie. Zastanawiałem się, na co taki ćwok przydawał się Wspaniałości? To pewnie miało coś wspólnego z logistyką. Przewidywał strategię policji albo rozgryzał zabezpieczenia komputerowe. Sądząc z tego, co wiedziałem o wyznawcach tej religii, trudno mi było sobie wyobrazić, by byli oni skłonni tolerować podobnego matoła zbyt długo. Wykorzystają go do cna, a potem spotka go przykry wypadek. - Po kiego diabła namalowałeś mu na drzwiach ten znak? - zapytałem. - Nie wmówisz mi, że Samuelson ci kazał. Na jego twarzy błysnęło światełko nadziei. Mógłbym przysiąc, że zamierzał opowiedzieć mi jakąś bajeczkę o Samuelsonie, by zrzucić winę na potężniejsze barki. - Chciałem go nastraszyć - odparł jednak tylko. - Wystarczyłoby narysować cholernego ludzika. - Ehe, ale nikt poza nim by tego nie zrozumiał. Samuelson mówi, że nawet jeśli stawiamy sobie tylko ograniczone cele, musimy się starać wpłynąć na jak największą grupę ludzi. W ten sposób werbujemy ich do naszego dialogu. Zaczynałem się domyślać, jak mogą wyglądać plany Samuelsona, nie sądziłem jednak, by Thirwell mógł mi powiedzieć na ten temat coś więcej. - W ten sposób tylko ich wystraszyłeś - zauważyłem. - A może sądzisz, że są tu tacy, którzy ucieszyliby się z powstania u nas kapituły Wspaniałości? Spuścił wzrok i nie odpowiedział mi. - Jeśli tak się za nią stęskniłeś, to mogę ci załatwić bilet powrotny do Manchesteru. Thirwell zasypał mnie błaganiami i obietnicami. Zrozumiałem, że nic już z niego nie wyduszę. Ostrzegłem, że jeśli jeszcze raz zaczepi Billa, bez wahania zrealizuję swą groźbę, po czym zwolniłem go i udałem się z wizytą do Menckyna Samuelsona. JEGO APARTAMENT, podobnie jak mieszkania większości bonzów korporacji, znajdował się w wielkim module przylegającym do drugiego, jeszcze większego, w którym znajdowały się systemy kierujące napędem stacji. W apartamencie pełno było antyków i obrazów, za które na Ziemi można by otrzymać niezłą cenę, tutaj zaś były po prostu bezcenne. Stanowiły nie tyle dowód bogactwa, ile wyraz wiary... tej, którą wszystkich nas nauczono podzielać, wiary w to, że pewnego dnia życie znowu stanie się takie jak przedtem i nieść będzie wiele wspaniałych perspektyw oraz możliwości. Problem z mieszkankiem Samuelsona polegał jednak na tym, że jego właściciel miał koszmarnie zły gust. Zgromadził nieprawdopodobną zbieraninę eksponatów: kufry Guilforda i jasne fińskie krzesła, rogową szafkę we wczesnoamerykańskim stylu i awangardowe wideorzeźby, wiktoriański kredens i żyrandol z włókien światłowodowych. Czułem się tak, jakbym trafił do lombardu dla milionerów. Być może nie udało mi się do końca ukryć rozbawienia na widok tego przerażającego zestawu, gdyż choć Samuelson uśmiechnął się do mnie i wyciągnął rękę na przywitanie, wyczułem w jego zachowaniu pewną sztywność. Był jednak urodzonym politykiem i jakoś przebrnął przez ten kłopotliwy moment. Zaraz też zasypał mnie potokiem słów, nalał mi whisky, wskazał krzesło, usiadł na drugim, westchnął głośno i oznajmił: - Strasznie się cieszę, że mnie odwiedziłeś, John. No wiesz, od dawna miałem ochotę zaprosić cię na kielicha, żeby trochę powspominać. Dwóch starych londyńczyków, takich jak my, na pewno znajdzie jakieś wspólne tematy. Uniósł głowę i uśmiechnął się beznamiętnie z półprzymkniętymi powiekami, jakby spodziewał się, że za chwilę spotka go coś przyjemnego. Było to tanie aktorstwo, imitacja zachowania wyższych klas, z tak daleka cuchnąca zadzieraniem nosa, że znowu musiałem tłumić śmiech. Wszystko w nim pobrzmiewało z lekka fałszywą nutą. Był szczupłym mężczyzną w średnim wieku, odzianym w luźną bawełnianą koszulę i spodnie z mechatej bawełny, ożywionym i niemal przystojnym, lecz jego nos był odrobinę zbyt ostry, oczy osadzone nieco za blisko, kości policzkowe niedostatecznie uwydatnione, podbródek ociupinę za słaby, czoło zanadto wysokie, a włosy zbyt rzadkie. W ogólnych zarysach przypominał człowieka z towarzystwa, lecz brakowało mu budzących sympatię szczegółów. Przywodził na myśl nadliczbowe szczenię, odrzucone z rodowodowego miotu. - Tak - zgodziłem się. - Musimy to kiedyś zrobić. Dzisiaj jednak przyszedłem w sprawach służbowych. - Rozumiem. - Oparł się wygodnie, skrzyżował nogi i położył na kolanach ręce, w których ściskał szklaneczkę whisky. - Ale jak się z tym uporamy, to może chwilkę pogadamy, hę? - Niewykluczone. - Pociągnąłem łyk whisky, delektując się jej smakiem. - Chciałbym z tobą porozmawiać o Williamie Stameyu. - Ach, tak. Billu Pąklarzu. - Samuelson uniósł brwi i na jego czole uwydatniła się pojedyncza bruzda, jaką w komiksach przedstawia się lekko falujące morze. - To kłopotliwa sprawa. - Byłaby znacznie mniej kłopotliwa, gdybyś przestał się do niej wtrącać. Nie zdołałem skruszyć jego maski. Uśmiechnął się tylko i potrząsnął głową. - Uczyniłbym to z wielką chęcią, stary druhu. Obawiam się jednak, że patrzysz na sytuację zbyt jednostronnie. Kwestia, którą musimy rozstrzygnąć, nie dotyczy Billa per se, lecz ogólnych zasad. Musimy ustalić jasne kryteria... - Daj sobie siana! - przerwałem mu. - Nie jestem jednym z tych kmiotków, którym odbija palma na myśl, że naruszono ich prawa! Ich prawa! Jezu Chryste! Biednych baranów wyruchano w dupę więcej razy niż kurwę z Sydney, a im wciąż się wydaje, że to świetna zabawa. Nawet byś palcem nie kiwnął w tej sprawie, gdyby to była kwestia zasad. Chcę wiedzieć, o co ci naprawdę chodzi. - O mój Boże! - mruknął oszołomiony Samuelson. - Ciebie nie będzie tak łatwo wyruchać, co? - Nie tobie, kochanie. Zachowam cnotę do chwili, gdy spotkam prawdziwą miłość. - Ciekawe, któż nią się okaże. - Zakręcił whisky w szklaneczce. - A jak ci się zdaje, o co mi chodzi? - O władzę. Od czego w końcu ci staje? Odkaszlnął. - To uproszczenie. Przyznaję, że jest w tym trochę prawdy, ale to uproszczenie. - Przyszedłem tu zdobyć wiedzę, a nie ją szerzyć. - Może i ją otrzymasz - obiecał Samuelson. - Kto wie. Ale pozwól, bym najpierw cię o coś zapytał. Jaki masz w tym interes? - Pilnuję interesów Billa. Znowu uniósł brwi. - Z pewnością kryje się za tym coś więcej. - To w zasadzie wszystko. Pomijając, rzecz jasna, głęboko zakorzeniony motyw psychologiczny. - Oczywiście. - Uśmiech Samuelsona mógłby ciąć cebulę na plasterki. Kiedy zniknął, jego policzki stały się zapadnięte. - Przypuszczam, że jest w tym element noblesse oblige. - Możesz to nazywać, jak chcesz. Fakt pozostaje faktem. Zajmuję się tą sprawą. - Chwilowo. Takie rzeczy często się zmieniają. - To ma być groźba? Nie marnuj czasu. Jestem najstarszym cwaniakiem na stacji, Samuelson. Wiem, gdzie się tu robi największe numery i jeśli coś się stanie mnie albo moim bliskim, to twoi przełożeni podniosą głośne larum. Będą z ciebie bardzo niezadowoleni. - Nic na mnie nie masz. Odnosiłem wrażenie, że pewność w jego głosie jest nieco wymuszona. - To prawda - przyznałem. - Ale bez obaw, pracuję nad tym. Samuelson dopił whisky, wstał, podszedł do barku i nalał sobie drugą porcję. Uniósł butelkę i obrzucił mnie pytającym spojrzeniem. - Czemu nie? - Podsunąłem mu swoją szklaneczkę, a potem uniosłem ją w toaście. - Za Anglię. Niech morza ją zaleją i wymyją do czysta. Prychnął rozbawiony. - Za Anglię - powtórzył. Wypił do dna i usiadł z powrotem. - Jesteś zdumiewającym facetem, John. Opowiadano mi o tym, ale teraz, gdy spotkałem cię osobiście, jestem przekonany, że moi informatorzy cię nie doceniali. - Skubnął fałdę na nogawce spodni. - Pozwól, że ci coś powiem. Nie traktuj tego jako groźby, lecz jako temat do dyskusji. Zdajesz sobie oczywiście sprawę, że ochrona, jaką sobie zapewniłeś, nie jest niezawodna? - Z całą pewnością. W ostatecznym rozrachunku wszystko sprowadza się do tego, kto ma lepszą broń i jest skłonny jej użyć. Rzecz jasna, ja jestem przygotowany. - Nie wątpię w to. Ale nie chcesz wojny, prawda? Wypiłem połowę whisky i oparłem szklaneczkę o udo. - Posłuchaj, nie mam nic przeciwko temu, żeby żyć z tobą w pokoju. Do niedawna w ogóle nie wchodziłeś mi w paradę. Ale teraz ta zadyma z Billem, a potem ten twój Thirwell i jego pistolet do malowania... nie mogę tolerować takich rzeczy. Zbyt wielu ludzi tutaj, i Angole, i Jankesi, robi w gacie, gdy tylko zwęszy woń Wspaniałości. Nic mnie nie obchodzi, że chcesz zdobyć władzę. Bo tylko o to ci chodzi, przyjacielu. Podjudzasz kmiotków, rzucasz psom parę ochłapów, żeby polubiły brzmienie twojego głosu. Chcesz sobie podporządkować administrację i doszedłeś do wniosku, że zamiast wspinać się po drabinie sukcesu, prościej będzie spróbować szturmu na zamkowe mury. Może to będzie bezkrwawy zamach stanu, a może przelejesz kapkę krwi, żeby zaspokoić najgwałtowniejsze apetyty. Nie ma sprawy. Gówno mnie obchodzi, kto zasiada w największym fotelu czy jak się tam dostał, pod warunkiem, że status quo będzie zachowane. Nie mogę ci jednak pozwolić na straszenie ludzi. - Ludzie zawsze się czegoś boją. Bez względu na to, czy mają powód, czy nie. Nie mam zamiaru straszyć ich dodatkowo. - Może i nie masz, ale Billa wystraszyłeś do nieprzytomności, a kiedy włączyłeś do gry Wspaniałość, mnóstwo ludzi przeraziło się razem z nim. - Nie odpowiadam za Thirwella. - Nie chrzań głupot! Ten facet to chodząca Księga Samuelsona. Co drugie zdanie zaczyna od "Samuelson mówi". Jak tylko się do niego ładnie uśmiechniesz, będziesz miał nogojebka na całe życie. - Nogojebka? - zdziwił się Samuelson. - Takiego małego pieska - wyjaśniłem. - No wiesz. Z tych, co to ciągle są niewyżyte. Wskakują na człowieka i robią sobie miesiąc miodowy z jego łydką. - Nigdy nie słyszałem takiego określenia. Nie jest brytyjskie, prawda? - Chyba amerykańskie. Gdzieś je słyszałem. Nie pamiętam gdzie. - Świetnie oddaje istotę rzeczy. Muszę to zapamiętać. - To zapamiętaj sobie coś jeszcze. Starałem się nadać mojej tyradzie impetu. - Obciążę cię odpowiedzialnością za wszystkie pogłoski na temat Wspaniałości, które dotrą do moich uszu. Przed tą naszą szczerą rozmową byłem skłonny uwierzyć, że nie miałeś nic wspólnego z postępkiem Thirwella. Teraz nie jestem już taki pewien. Sądzę, że jesteś zdolny wykorzystać strach do manipulacji ludźmi. Podejrzewam, że mogłeś coś wiedzieć o przeszłości Thirwella i skłonić go do tego kroku. - Nawet gdyby rzeczywiście tak było, nie rozumiem gwałtowności twojej reakcji - stwierdził. - Jesteśmy bardzo daleko od Wspaniałości. Odrobina farby nikomu nie zaszkodzi. Szczęka mi lekko opadła. - Nie możesz być z Londynu. Nie powiedziałbyś czegoś takiego. - Och, jestem z Londynu - zapewnił mnie chłodno. - Nie jestem też dziewicą, jeśli chodzi o Wspaniałość. Pewnego ranka załatwili mi brata na King's Road, a na chodniku pod ciałem wypisali jego krwią Równanie Wiecznej Miłości. Genitalia wysłali pocztą żonie w plastikowym pudełeczku. Ale to już zamierzchłe czasy. Bałbym się Wspaniałości, gdyby działała tutaj. Ale tu jej nie ma i niech mnie szlag trafi, jeśli dam się zastraszyć dlatego, że jakiś smętny niedojda, który ma za dużo mózgu, a za to w kontaktach z ludźmi jest kompletną dupą wołową, namalował komuś na drzwiach Magelantyczny Egzorcyzm. W tych słowach pobrzmiewała nuta prawdy, ale zapisałem je sobie w pamięci, żeby sprawdzić, jak to było z tym jego bratem. - Znakomicie - stwierdziłem. - Cieszę się, że potrafiłeś zapomnieć o przeszłości. Niemniej jednak nie wszyscy tu wyzbyli się dawnych obaw równie skutecznie jak ty. - Może to i prawda, ale... - przerwał i cmoknął językiem o zęby. - W porządku. Rozumiem twój punkt widzenia. - Postukał palcami w poręcz fotela. - Zobaczymy, czy uda się nam osiągnąć porozumienie. W obecnej chwili przerwanie kampanii przeciw Billowi nie leży w moim interesie, ale... - uniósł dłoń, żebym mu nie przerywał - ...przyznaję, że tak naprawdę jest mi zupełnie obojętny. Wykorzystuję go tylko do swoich celów. Oto co zrobię. Nie pozwolę, żeby go odesłano na Ziemię, a w odpowiednim momencie uciszę nagonkę przeciwko niemu. Być może nawet przeproszę go publicznie. To powinno mu pomóc odzyskać sympatię ogółu. Zrobię, co będę mógł, by zapobiec dalszym incydentom powiązanym ze Wspaniałością. Szczerze mówiąc, bardzo wątpię, by zdarzyły się jeszcze jakieś kłopoty. A nawet gdyby do nich doszło, na pewno nie będzie w tym mojej winy. - Pięknie. To z pewnością wielka wspaniałomyślność. Ale same obietnice nie zagwarantują Billowi bezpieczeństwa w okresie przejściowym. - Ty będziesz musiał to zrobić. Ja się postaram, żeby nastroje na stacji nie przekroczyły punktu krytycznego. Reszta zależy od ciebie. - Ode mnie? Nie wykręcisz się od odpowiedzialności w ten sposób. Zrobię co w mojej mocy, żeby go osłaniać, ale jeśli coś mu się stanie, zapłacisz ty. To akurat mogę zagwarantować z całą pewnością. - W takim razie miejmy nadzieję, że nic mu się nie stanie. W naszym obopólnym interesie. - Uśmiechnął się półgębkiem, rozciągając usta z takim wysiłkiem, jakby rozbolały go dziąsła. - Dziwna rzecz, ale nie mogę zdecydować, czy właśnie ustaliliśmy zasady współpracy, czy wypowiedzieliśmy sobie wojnę. - Myślę, że to nie ma znaczenia. - Pewnie masz rację. - Wstał, poprawił spodnie i ponownie spojrzał na mnie z tą swoją rozanieloną miną. - Nie będę cię już dłużej zatrzymywał. Wpadnij, jak sprawa już przyschnie, pogadamy sobie. - O Londynie. - Tak jest. Ruszył w stronę drzwi. - Nie sądzę, bym miał zbyt wiele do powiedzenia na ten temat. Naprawdę nie ma czego wspominać. - Czyżby? - zdziwił się, wyprowadzając mnie na korytarz. - Przyznaję, że halki staruszki zbroczyła nieco krew. Dzieją się tam naprawdę okropne rzeczy. Myśliwskie balangi, roje systemowe, tańce noży. I oczywiście Wspaniałość. Jestem jednak przekonany, że tutaj... - poklepał się po piersi - ...w sercu, przetrwało jeszcze coś dobrego. A może po prostu jestem sentymentalny. Jak mówi piosenka, "czyś szatanem, czy też kurwą, dla mnie zawsze będziesz matką". W PRZECIWIEŃSTWIE do Samuelsona nie kojarzyłem już Londynu z matką, domem rodzinnym ani z niczym, co można by uznać za zdrowe. Nawet słowo "szatan" byłoby tu eufemizmem. Londyn stanowił dla mnie chaos zapamiętanych nocą obrazów: widoczna w oknie płonącego budynku sylwetka człowieka, który nie machał rękami ani nie próbował się wychylać, ale spokojnie czekał, aż pochłoną go płomienie; mężczyźni i kobiety, którzy biegli ze śpiewem po ulicach w obcisłych strojach z czarnego atłasu i białych jedwabnych maskach wyrażających drapieżny triumf; blask księżyca zamieniający fale Tamizy w świetlisty jedwab, plusk wody o kamienne nabrzeże, w którego cieniu pływał zastrzelony przeze mnie przed chwilą człowiek: prawie dwustukilogramowy dusiciel, gwałciciel i kanibal powalony przez kulę ważącą nie więcej niż jeden z jego zębów; strzał z dubeltówki rozbłyskujący w cieniu za węgłem niczym błyskawica; trujące światło spływające po ostrzu okrwawionego makronoża, przed chwilą wyjętego z ciała drugiego policjanta; postawiona na stalowym stole torba na śmieci mieszcząca wprawnie poćwiartowane szczątki siedmiu niemowląt; fasada Katedry Świętego Pawła zamieniona w poorany rowkami chaos barwy cynobru, zieleni i fioletu przez niszczące kamień bakterie, które wypuściła tam artystka Miralda Hate; szafa pełna ubrań z ludzkiej skóry wyszywanych złotą nicią w cytaty z Williama Blake'a, którą znaleźliśmy w opuszczonym mieszkaniu w Brixton; ślepiec, który co wieczór żebrał na St. Martin's Lane i pająki miotające się w pustych kulkach jego szklanych oczu; plaga świętych, mężczyzn i kobiet uzależnionych od narkotyku, który tworzył w nich sztuczne osobowości niektórych postaci z Biblii i skłaniał podczas pewnych faz księżyca do szukania męczeńskiej śmierci; oczy zdziczałych psów w Hyde Parku, lśniące w świetle mojej latarki niczym płaskie dyski reflektorów; to wszystko i tysiąc innych, równie okropnych wspomnień składało się na mój Londyn. Koszmar, żal i bezustanna gorączka. To "Solitaire" była dla mnie domem i matką. Dlatego traktowałem ją z należnym szacunkiem. Choć byłem oficerem dochodzeniowym, nie strażnikiem sektora, niemal codziennie patrolowałem różne części stacji, wypatrując nie tyle zbrodni, ile oznak Londynu, objawów zakażenia, które mogłoby doprowadzić do podobnych skutków. "Solitaire" nie była jednolitą całością, lecz składała się z wielu rozmaitych elementów. Sto czterdzieści trzy moduły, niektóre z nich przerastające rozmiarami największą z ziemskich stacji orbitalnych, łączyły otoczone hermetyczną powłoką korytarze. Można je było oddzielić od siebie za pośrednictwem Centrali Kontroli Napędu i - ponieważ każdy moduł był wyposażony we własne silniki - przesunąć na inną pozycję w kompleksie albo nawet wprowadzić na nową orbitę. Gdyby Centrala Kontroli Napędu (CKN) została zniszczona bądź poważnie uszkodzona, proces ten nastąpiłby automatycznie i moduły weszłyby na z góry ustalone orbity. Podczas tych nieoficjalnych patroli rzadko zawracałem sobie głowę miejscami takimi jak laboratoria, farmy hydroponiczne, szpitale, ośrodki zarządzania danymi, reaktory termojądrowe i tak dalej. Nie zajmowałem się też powłoką stacji, ogniwami słonecznymi, promiennikami ciepła ani sprzętem łącznościowym i radiolokacyjnym. Wszystkie te obszary były dobrze zabezpieczone i nie potrzebowały strażnika. Na ogół ograniczałem się do modułów mieszkalnych i rekreacyjnych, takich jak East Louie, gdzie znajdowały się mieszkania Billa i moje, osobliwych okolic udekorowanych holograficznymi scenariuszami tak starymi, że gdzieniegdzie już wygasły i można było dostrzec sekwencję kodową lub wręcz kawałek nagiego metalu zakłócający ciągłość holograficznego muralu czy czegoś w tym rodzaju. Od czasu do czasu zaglądałem również do tych części stacji, które rzadko odwiedzano i monitorowano tylko kilka razy dziennie za pośrednictwem nagrań wideo: magazynów, hangarów transportowców i CKN (umieszczone tam kamery powinny automatycznie podnosić alarm, gdy tylko ktoś wejdzie do środka, lecz system alarmowy bardzo często trafiał szlag, a z uwagi na brak ludzi i materiałów naprawy wlokły się w nieskończoność). CKN była ogromnym, białym, pozbawionym bulajów pomieszczeniem. Jak już mówiłem, mieściła się w module sąsiadującym z tym, w którym mieszkał Samuelson i inni przedstawiciele korporacji. Plastikowe ścianki dzieliły pomieszczenie na stanowiska robocze, w których umieszczono terminale i tablice rozdzielcze. Nic tam nie interesowało mnie zbytnio, gdy jednak Bill zapoznał się z jej funkcjonowaniem, zafascynowała go myśl, że jego świat może podzielić się na dziesiątki mniejszych światów, które następnie umkną w pustkę. Gdy tylko tam przychodziliśmy, zawsze siadał za główną tablicą rozdzielczą i zadawał mi niezliczone pytania na temat zasad działania CKN. Nigdy nie było tam nikogo poza nami i nie widziałem nic złego w udzielaniu mu wyjaśnień. Bill miał za mało inteligencji, by choć zrozumieć pojęcie kodów startowych, nie mówiąc już o odpowiednim zaprogramowaniu komputera. Poza "Solitaire" w swoim życiu nie zobaczy innego świata i pragnął dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Dlatego starałem się rozbudzić jego ciekawość i pokazałem mu, jak może ściągać interesujące go informacje do własnego komputera. Dzięki przychylnej reakcji Arlie Bill prawie co noc sypiał w naszym frontowym pokoju, a w dodatku towarzyszył mi podczas patroli, nie sposób więc było uniknąć rozwinięcia się pewnej zażyłości między nami, choć nie jest to termin, którego używałbym w tym kontekście z zadowoleniem. Wystarczy, że powiem, iż stał się nieco mniej oporny i drażliwy, trochę bardziej otwarty i w konsekwencji wymagał ode mnie więcej uwagi. Ponieważ jego zachowanie do pewnego stopnia się zmieniło, łatwiej mi było tolerować te wymagania. Uczepił się myśli, że aby się uratować, musi wyświadczyć ogółowi jakąś cenną przysługę, nigdy jednak nie żądał, bym mu w tym pomógł. Wydawało się, że wystarcza mu, iż może dotrzymywać mi towarzystwa. Przekonałem się z zaskoczeniem, że ja również lubię niekiedy mu towarzyszyć. Szczególną przyjemność sprawiało mi wychodzenie z nim na zewnątrz, na jego patrole, i przyglądanie się, jak usuwa pąkle z anten i innych delikatnych mechanizmów. Pąkla Sautera nie jest, rzecz jasna, prawdziwą pąklą, ale przypomina swą imienniczkę pod wieloma względami. Najcharakterystyczniejszym z nich jest twardy szkielet zewnętrzny, podzielony na płyty, które umożliwiają poruszanie się. Stworzenia te przypominają nieco pąki kwiatów, największe z nich osiągają rozmiary pięści mężczyzny i mają najrozmaitsze kolory. Niektóre z nich charakteryzują się metalicznym poblaskiem, czerwonym, zielonym, złotym bądź srebrnym (ich ubarwienie w znacznym stopniu zależy od natury podłoża i źródeł pożywienia), jeśli więc spogląda się z oddali na kolonię rosnącą na powierzchni modułu - a każdy moduł pokrywały setki tysięcy sztuk - wyglądają jak połyskliwe kępy mchów albo porostów. Nie wiedziałem o nich niemal nic poza tym, że żywią się pyłem i są wrażliwe na zmiany oświetlenia, nie występują bliżej Słońca niż orbita Marsa i że na każdą stację kosmiczną "zlatują się jak muchy do gówna", wedle określenia mojego bezpośredniego przełożonego, szefa Sekcji Bezpieczeństwa Geralda Sessionsa. Gdy tylko dowiedziano się, że nie wyrządzają żadnej szkody, a nawet ich wydzieliny wzmacniają powłokę modułów, zainteresowanie nimi szybko spadło. Mam wrażenie, że prowadzono jakieś badania nad ich cechami fizycznymi, nie stały one jednak wysoko w hierarchii priorytetów. Wyjątkiem był Bill. Dla niego pąkle były celem i sensem życia, najważniejszymi istotami w jego wszechświecie, pomijając pana C. Zajmował się nimi z obsesyjną starannością. Gdy przyglądałem się, jak lezie po powłoce stacji wielki i niezgrabny w swym skafandrze - monstrualna postać, której niesamowitość podkreślał jeszcze blask padający na nią od czasu do czasu z któregoś z bulajów - i atakuje niepożądane kolonie strumieniami tlenu z unoszącego się obok zbiornika, by strącić je ze stacji, przywodził mi na myśl nie człowieka wykonującego pogardzane zajęcie, lecz ogrodnika pielęgnującego wystawowe róże, czy może - lepiej - pasterza doglądającego trzody. Choć, zgodnie z naszą wiedzą, pąkle były bezmyślnymi stworzeniami, zdolnymi jedynie do najbardziej podstawowych impulsów zaspokajania głodu i rozmnażania, wydawało się, że reagują na jego obecność. Nawet po oderwaniu od podłoża unosiły się wokół niego jak jakieś niezwykłe zwierzątka domowe, obijały się o szybę jego hełmu, a niekiedy nawet przysiadały na moment na skafandrze, odcinając się jaskrawo od białego materiału. Wydawało się wówczas, że Bill ma na plecach i ramionach rozety z klejnotów. (Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że są to niezdolne do samodzielnego ruchu samice, które pod wpływem kontaktu z tlenem odłączyły się od podłoża i nie potrafiły wrócić do kolonii). Dzięki przykładowi Billa przestałem uważać pąkle za coś niegodnego uwagi i zacząłem w wolnych chwilach studiować dane na ich temat. Dowiedziałem się, że szkielet zewnętrzny pąkli jest organiczno-nieorganiczną strukturą złożoną ze związków węgla oraz krzemianowych minerałów, głównie oliwinu, piroksenu i magnetytu, substancji często występujących w meteorach. Zmiany w natężeniu światła były rejestrowane przez opalizujące fotofory, których plamki pokrywały powłokę tych stworzeń. Nawet najdrobniejszy obłok pyłu przesuwający się między pąklą a źródłem światła wywoływał neurologiczną aktywność prowadzącą do rozchylenia się szczelin, przez które wydostawało się na zewnątrz to, co Jacob Sauter (Linneusz pąkli, biolog-amator) nazwał "językiem", organ służący zarówno do żerowania, jak i do przekazywania nasienia od samca do samicy. Wyczytałem też, że jedynie samce mogą się swobodnie poruszać po kolonii. Robią to w ten sposób, że najpierw przytwierdzają się do podłoża pokrytymi lepką substancją językami, potem odłączają górne segmenty pancerza i na koniec ponownie przywierają do kolonii za pomocą serdelkowatych, segmentowanych łodyżek wyrastających z dolnych płytek muszli. Sauter napisał: "Wygląda to tak, jakby kręciły młynki". Moje najważniejsze odkrycie nie miało jednak nic wspólnego z pąklami - a przynajmniej bardzo niewiele. Było to właściwie przypomnienie czegoś, co już kiedyś znałem, przypomnienie zachwytu nad otaczającym nas posępnym majestatem; nad zimnym, diamentowym chaosem gwiazd lśniących tak jasno, jakby stworzono je dopiero dzisiaj; nad Słońcem, dawnym bogiem, który był tu tak mały, że można było nań bezpiecznie spoglądać nieosłoniętym okiem; nad surrealistyczną jaskrawością i solidnością, jakich nabierały nawet najbardziej prozaiczne przedmioty na tle czarnej, niezmiennej dali; nad samą ciemnością, która z jakiegoś powodu wydawała się jednocześnie złowieszcza i pogodna, pusta i pełna, twarda jak metal i miękka niczym iluzja, jakby była fałdą w sędziowskiej szacie Boga; nad stacją, co ze swymi pająkowatymi kompleksami krzyżujących się korytarzy oraz modułów, jaskrawymi, tęczowymi plamami kolonii pąkli oraz snopami światła bijącymi od niej na wszystkie strony przypominała szaloną, wesołą, rozklekotaną zabawkę, na której widok spodziewałem się usłyszeć muzykę organów parowych; nad ziemskimi transportowcami, które cumowały w geometrycznych pajęczynach doków, szare i masywne niczym wieloryby; nad odległymi, białymi wyspami platform montażowych i jeszcze dalszą, widoczną tylko wtedy, gdy nastawiło się szybę skafandra na maksymalne powiększenie, maleńką srebrną igłą, którą mieliśmy wkrótce cisnąć w nieznany stóg siana. To była wspaniała panorama. Tworzyła dającą się ogarnąć mapę wszystkich naszych poczynań i dzięki niej zdałem sobie sprawę, że nie wszystko spieprzyliśmy. Jeszcze nie. Wszystko to już kiedyś widziałem, lecz miłość Billa do pąkli na nowo rozjarzyła węgielki mojej duszy, ponownie uświadomiła mi skalę naszej przygody. Gdy patrzyłem na stację, odnosiłem wrażenie, że czuję w głowie wirowanie całego wszechświata, przepływ cząstek z biliona słońc, trzeszczące konwersacje naelektryzowanych chmur, kierujących swą nostalgię ku zamarzniętym morzom amoniaku, nad którymi się unosiły; bezkresny upadek materii przez mniej niż nicość czystej anomalii, białą, niewyraźną twarz Chrystusa widoczną w płonącej ogniem o barwie szronu głowie komety, kwazary, które nie skrzepły jeszcze w smoki i ich centurie, bezbłędną uporczywość meteorów, które przez niezliczone tysiąclecia wędrują przez pustkę po to, by spłonąć na niebie i znaleźć się na płytkach naświetleniowych spokojnych astronomów oraz w legendach o nocy letniej, a potem spaść jako popioły na nawiedzane szczyty Karakorum, skąd wiatry zaniosą je na ganki domów ludzi, którzy nigdy nie spoglądają na niebo, a także do marzeń dzieci. Ogarniało mnie grabieżcze poczucie przeznaczenia i wyobrażałem sobie, że mknę przez gęsty eter z prędkością myśli albo życzenia, gromadząc pęd, który sam w sobie kazał mi pozostawać w ruchu, patrzeć, zdobywać. Czułem się tak ożywiony, że przez chwilę byłem przekonany, iż - niczym wracający z wojny bohater - mogę pobłogosławić uniesieniem ręki wszystkich witających mnie, pozwalając im w ten sposób zobaczyć i poczuć to, co sam widziałem i czułem, zrozumieć, tak jak ja rozumiałem, że mimo wszystko jesteśmy bliżej nieba niż kiedykolwiek dotąd. Po takich wycieczkach trudno mi było wracać do normalnego życia, lecz po odlocie światłowca "Sojourner", które to wydarzenie obserwowałem z Billem z pomostu nad zestawem baterii słonecznych w East Louie, uświadomiono mi dobitnie, że pora przestać bujać w obłokach i wrócić do rzeczywistości. Coraz więcej przesłanek wskazywało na to, że Niezwykła Wspaniałość zdołała jednak ustanowić przyczółek na "Solitaire". W pewnym magazynie znaleziono skrawki czarnego atłasu przywiązane do skrzyń. W jednej z nich były narkotyki. Zaczęły się pojawiać egzemplarze "Księgi niewyczerpanego szaleństwa", a pewnego dnia, podczas wspólnego patrolu z Billem, odkryłem w laboratorium magnetycznym schowek z pakietowymi ładunkami wybuchowymi. Każdy z nich był wielkości spłaszczonej piłki nożnej i wystarczyłby do zniszczenia całego modułu. Ja i Gerald Sessions podzieliliśmy je między siebie i ukryli we własnych mieszkaniach. Nie ufaliśmy naszym podwładnym na tyle, by powiedzieć komukolwiek o ich istnieniu. Być może najbardziej niepokojący był jednak fakt, że w każdej części stacji spierano się o zasadniczą kwestię, czy Wspaniałość ma na sercu dobro wspólne. Te spory rodziły się wyłącznie ze strachu i prowadziły do krwawych bójek, a także wzrostu napięć na tle rasowym oraz perwersji wszelkiego rodzaju. Widzicie, siła Niezwykłej Wspaniałości leży w wywrotowym nihilizmie jej doktryny, która opiera się na założeniu, że człowiek ma obowiązek uzewnętrzniać wszystkie swe popędy, choćby najbardziej mroczne i gwałtowne, i że z powszechnego wyegzorcyzmowania owych złowrogich sekretów zrodzi się w końcu czysty konsens, ogromne uśrednienie wszelkich możliwych zachowań, które z kolei odsłoni prawdziwą naturę Boga oraz objawione przeznaczenie naszego gatunku. Dlatego przywódcy Wspaniałości nie uważają za sprzeczność finansowania grupy mieszkańców, na przykład, Yorku, domagającej się wygnania z Wielkiej Brytanii wszystkich Pakistańczyków wszelkimi metodami, jakie okażą się konieczne, a jednocześnie popierania kultu sufich. Nic nie przysparzało im moralnych ani filozoficznych problemów, ponieważ według nich ostateczna moralność dopiero się kształtowała. Ich traktaty były czystym bełkotem, pseudointelektualnymi wypocinami spisanymi w gęstej od przymiotników, gotyckiej prozie, którą ongiś stosowano po to, by dodawać wagi opowieściom o duchach i odwiecznym złu. Ich hymny były jeszcze marniejsze, niemniej jednak styl odpowiadał produktowi, który łatwo było sprzedać ludziom wyzutym z praw, desperatom i szaleńcom. Niemal każdy z żyjących - a już z pewnością wszyscy mieszkańcy "Solitaire" - w pewnym stopniu pasował do którejś z tych kategorii. Zgodnie ze swą zapowiedzią, gdy tylko pojawiły się te objawy, złożyłem Samuelsonowi kolejną wizytę, wydawał się jednak równie zaniepokojony jak ja, i choć nie byłem pewien, czy wierzę w jego pozę, obowiązki, oficjalne i nieoficjalne - to znaczy ochrona Billa, który był obiektem coraz częstszych napaści - nie zostawiały mi wiele czasu na zajmowanie się nim. A potem nadszedł dzień startu. Rzecz jasna, wyglądało to pięknie. Najpierw maleńki strumyk ognia, jak rysa na pomalowanej na czarno ścianie, odsłaniająca biały podkład. Stawała się coraz mniejsza, aż w końcu zniknęła, lecz kilka sekund później na tle czerni pojawiła się opalizująca szczelina, sięgająca od punktu, w którym "Sojourner" przeszedł w nadświetlną, do miejsca jego startu. Wkrótce osiągnęła szerokość palca, a potem dłoni i więcej - mieniący się wszystkimi barwami fragment błyskawicy, zastygły w wielki zygzakowaty miecz rozcinający pustkę - a gdy zwróciła się w naszą stronę, nie przestając się poszerzać, zdawało mi się, że dostrzegam w niej sugestię twarzy, postaci i napisów, tak jak spoglądając na pociągniętą pokostem deskę można czasem dopatrzyć się na niej schematu obwodów elektronicznych bądź regularności widywanych na skórze zwierząt. Te ujrzane w przelocie twarze i cała reszta, nie do końca zrozumiała, ale znajoma w ten sam sposób, w jaki niebo zasnute gęstymi chmurami, przez które w różnych miejscach przebijają się w dół snopy słonecznego blasku, wydaje się stanowić odbicie znajomej chwały... ów widok wywołał we mnie poczucie niestabilności, drżące poczucie własnej błahości, które - choć wstrząsnęło mną do głębi, nie pozwalając mi go odrzucić - wprawiło mnie też w dziwne uniesienie, aż zapragnąłem, by ów miecz przeciął mnie, uniósł ze sobą ku straszliwej genezie, w której mógłbym odnaleźć spełnienie, a potem, gdy już zanikł, pozostawiając mnie w smutku i dezorientacji po rozproszeniu tak wielkiego skupienia, miałem wrażenie, że byłem świadkiem nie cudu zaawansowanej techniki, lecz prostej magicznej sztuczki, podobnej do tych, których używa się, by przywołać demony z otchłani piekieł lub obudzić białego ducha w głębinach podziemnego jeziora. Zwróciłem się w stronę Billa. W szybie jego skafandra odbijał się jaskrawy blask, a twarz skąpana była w niesamowitym zielonym blasku ukrytych pod hełmem wskaźników. Usta miał rozdziawione, a oczy szeroko wybałuszone. Powiedziałem coś do niego, nie pamiętam co, chcąc się z nim podzielić zachwytem nad niezwykłym widokiem, który przed chwilą ujrzeliśmy. - Coś tu nie gra - stwierdził. Zdałem sobie sprawę, że spogląda w innym kierunku, i jeśli nawet widział odlot "Sojournera", to tylko kącikiem oka. Skupił uwagę na jednym z modułów - chyba było to laboratorium awioniczne - od którego oddzieliła się wielka liczba pąkli. Wszystkie oddalały się powoli w przestrzeń. - Czemu to robią? - zapytał. - Dlaczego odlatują? - Pewnie mają już dość stacji - odpowiedziałem, poirytowany podobnym brakiem wrażliwości. - Tak jak my wszyscy. - Nie - sprzeciwił się. - Na pewno coś tu nie gra. Nie odlatywałyby, gdyby wszystko było w porządku. - Niech ci będzie - zgodziłem się. - Coś tu nie gra. Wracamy do środka. Z niechęcią wszedł za mną do śluzy. Gdy już zdjęliśmy skafandry, przez całą drogę do mojego mieszkania mówił tylko o pąklach. Upierał się, że z pewnością nie opuściłyby stacji, gdyby nie działo się na niej nic złego. - Podoba im się tu - powtarzał. - Mnóstwo pyłu i prawie nikt ich nie rusza. I... - Chryste! - zawołałem. - Jeśli rzeczywiście coś tu nie gra, sprawdź co i zawiadom mnie, zamiast tak głupio gadać! - Nie mogę. - Spuścił wzrok i zaczął wymachiwać z przesadną ekspresją rękami, jakby miał zamiar podskoczyć. - Nie potrafię tego sprawdzić. - Poproś o pomoc pana C. Dotarliśmy do drzwi i wpisałem kod. - Jego to nie obchodzi. - Bill nasunął dolną wargę na górną i poruszał głową w przód i w tył, nie tyle nią potrząsając, ile zataczając powoli wielkie łuki. - Myśli, że to głupie. - Że co jest głupie? Drzwi otworzyły się. We frontowym pokoju było zupełnie ciemno. - Pąkle - wyjaśnił Bill. - Wszystko, co lubię. Pąkle, CKN i... W tej samej chwili usłyszałem krzyk Arlie. Ktoś wybiegł z ciemności, przewracając mnie na krzesło, a potem na podłogę. W padającym z korytarza świetle dostrzegłem Arlie, która podniosła się już, zasłaniając piersi ramionami. Podarta na strzępy bluzka zwisała wokół jej pasa. Dżinsy miała ściągnięte do ud, a usta zakrwawione. Spróbowała coś powiedzieć, lecz zdołała z siebie wydobyć tylko łkanie. Przerażony i rozwścieczony tym widokiem, wybiegłem na korytarz. Odziany w czerń mężczyzna skrył się w jednym z pokojów rekreacyjnych. Pobiegłem za nim. Z każdym krokiem mój gniew narastał. Gdy wpadłem do pokoju, który był wirtualną wersją pubu, z tarczami do gry w strzałki, zakurzonym ciemnym drewnem oraz kilkoma fałszywymi rumianymi staruszkami, siedzącymi za stolikami ustawionymi w kątach, w moim sercu gorzała żądza mordu. Wrzasnąłem do przesiadujących tam ludzi, żeby wezwali bezpieczeństwo, po czym wbiegłem do następnego korytarza. Mężczyzna w czerni przepadł bez śladu. Było tam około dwudziestu drzwi. Nad większością z nich paliły się niebieskie światła, sygnalizujące, że nikogo nie ma w domu. Miałem już sprawdzić jedno z mieszkań, w których ktoś przebywał, gdy zauważyłem, że światełko obok włazu śluzy mruga czerwono. Podszedłem do włazu i włączyłem kamerę użytkową. Na ekranie pojawił się ziarnisty, czarno-biały obraz wnętrza śluzy. Ścigany przeze mnie mężczyzna spacerował po niej w kółko, nucąc coś niemelodyjnie pod nosem. Był blady, młody i miał tiki, a sugerujący niedożywienie wygląd i kości, które wydawały się kruche jak u ptaka, świadczyły, że jest produktem jakiejś burdelowej madonny i jej alfonsowatego króla, niedoboru jarzyn i nadmiaru papierosów, a także stuleci ignorancji tak typowo brytyjskiej, jak ręcznie przystrzygane trawniki rodzinnych posiadłości. Poznałem go natychmiast. Roger Thirwell. Poznałem też jego ubranie. Obcisłe czarne, atłasowe spodnie i koszula Niezwykłej Wspaniałości, upstrzone naszywkami symbolizującymi stopień duchowego zaawansowania bądź uczestnictwo w rozmaitych uroczystościach. - Cześć, Roger! - zawołałem przez interkom. - Piękny dzień na gwałt, co, ty śmierdzący skurwysynu? Rozejrzał się wokół, po czym podniósł wzrok ku monitorowi. Na jego twarzy błysnął strach, lecz szybko ustąpił miejsca wrogości, którą z kolei zastąpiło coś w rodzaju szyderczej radości. - Wyślesz mnie do Manchesteru, co?! - zawołał. - Do cholernego Manchesteru! Nie sądzę! Może teraz zrozumiesz, że nie jestem facetem, któremu można bezkarnie grozić. - Jasne, jesteś pierdolonym bohaterem! To może byś tak stamtąd wyszedł i pokazał, jaki z ciebie facet? Miał roztargnioną minę, jakby mnie nie słyszał. Zacząłem podejrzewać, że jest naćpany, nie przestałem jednak go nienawidzić. - Wyłaź! - zażądałem. - Przysięgam na Boga, że potraktuję cię łagodnie. - Pokażę ci - zapowiedział. - Chcesz zobaczyć, jaki ze mnie facet, to ci pokażę. Nie ruszył się jednak z miejsca. - Przeleciałem ją w usta - oświadczył cicho. - Ma bardzo piękne usta. Nie uwierzyłem mu, lecz jego słowa nie pozostały na mnie bez wpływu. Walnąłem pięścią we właz. - Wyłaź, ty ślepawa gnido! Wyłaź, niech cię szlag! Za moimi plecami rozległy się podekscytowane głosy. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. - Ja się tym zajmę, John - odezwał się starannie wymawiający słowa baryton. To był Gerald Sessions, mój zwierzchnik, szczupły czarnowłosy mężczyzna o przystojnej otwartej twarzy i jasnej, piegowatej cerze. Miał długie chude ramiona, lecz wiedziałem, że jest nieproporcjonalnie silny. Był cichym, zamkniętym w sobie człowiekiem, nieskłonnym do demonstracji uczuć ani jakiejkolwiek przesady. Otaczała go ponura aura kogoś, kto uważa, że jest stale przez wszystkich nabierany. Pracowaliśmy już jednak ze sobą od wielu lat i polubiłem go, a choć nikomu nie ufałem bez zastrzeżeń, był jednym z niewielu ludzi, którym pozwoliłbym strzec moich pleców. U jego boku stało czterech strażników, w tym również jego ochroniarz i kochanek, Ernesto Carbajal, niewysoki facecik, którego gęste czarne włosy były wysmarowane brylantyną, lecz zadbane, a twarz zastygła w grymasie niesmaku. Za nimi, w bezpiecznej odległości, zatrzymał się Menckyn Samuelson. Miał poważną minę i był elegancko ubrany w smoking i białe spodnie. Najwyraźniej odwołano go z jakiegoś przyjęcia. - Dziękuję - odpowiedziałem Geraldowi. - Chcę dokopać sukinsynowi. Wyślij kogoś, żeby przypilnował Arlie, dobra? - Już się zająłem tą sprawą. - Przyglądał mi się przez chwilę. - No dobra. Tylko go nie zabij. Gdy odwróciłem się plecami do ekranu, Thirwell, który podszedł do zewnętrznego włazu i wpatrywał się w pulpit operatora, zaczął nagle śpiewać: Nocy, moja siostro, spowij mnie, Przynieś królestwo gwałtowności I z pomocą pokus ducha Zniszcz przekleństwo niewinności, Och, zmysłowe córki zmierzchu, Gdy poznamy wszelką rozkosz, Bóg nareszcie wyjdzie z cienia W blasku Niezwykłej Wspaniałości... Przerwał i zachichotał słabo. Jego zachowanie tak mnie zdumiało, że mój gniew przygasł, ustępując miejsca wrażliwości detektywa. - Podaj mi swoje kontakty na "Solitaire" - zażądałem. - Jeśli będziesz mówił, może poprawisz swoją sytuację. Nadal wpatrywał się w pulpit, jakby był nim zahipnotyzowany. - Poddaj się, Roger - mówiłem. - Opowiedz nam o Wspaniałości. Przysięgam, że jeśli będziesz współpracował, potrafimy ci się odwdzięczyć. Spojrzał na sufit. - Boże! - wyszeptał załamany, bliskim łez tonem. - Może się mylę, ale nie sądzę, by miał ci odpowiedzieć. Lepiej zbierz się na odwagę i zacznij mówić. - Ja nic nie wiem - zapewnił. - Jasne, że wiesz. Wiesz. To twój mózg wpakował cię w tę kabałę. Lepiej zrób z niego teraz użytek. Zastanów się. Musisz znaleźć najlepsze wyjście dla siebie. - Trudno mi było obiecywać łagodny wymiar kary temu małemu dupkowi, który podniósł brudne łapska na Arlie, wskazówką postępowania były jednak dla mnie zasady moralne obowiązujące w moim zawodzie. - Posłuchaj, nie potrafię przewidzieć, co się stanie, mogę jednak obiecać ci jedno. Powiesz mi wszystko, co wiesz, punkt po punkcie, a ja się za tobą ujmę. Znajdziemy okoliczności łagodzące. Wpływ narkotyków. Zastraszenie. Szantaż. Zgadza się, Roger? Czy ktoś cię do tego nakłonił? Ehe, tak myślałem. Okoliczności łagodzące. W tej sytuacji jest szansa, że korporacja potraktuje cię wyrozumiale. A jedno mogę ci obiecać na sto procent. Obronimy cię przed Wspaniałością. Thirwell zwrócił się w stronę monitora. Poruszał ustami i strzelał oczami na boki. Z pewnością był bliski załamania. - No, chłopcze, wyłaź stamtąd. - Wspaniałość. - Rozejrzał się wokół, jakby chciał sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. - Powiedzieli mi, że... hmm... - Przełknął z wysiłkiem ślinę i spojrzał na kamerę, jakby chciał sprawdzić, co kryje się po drugiej stronie obiektywu. - Boję się - oznajmił konspiracyjnym szeptem. - Wszyscy się boimy, Roger. To właśnie taki syf jak Wspaniałość jest przyczyną naszego strachu. Nie sądzisz, że już pora przestać się bać? Może to jest jedyny sposób. Po prostu zrób to. Powiedz sobie, niech to szlag! Nie będę... - Może zamienię z nim słówko - zaproponował Samuelson, spoglądając mi przez ramię. - Mówiłeś, że chłopak uważa mnie za autorytet. Może... Pchnąłem go na ścianę. Kiedy się od niej odbił, Gerald złapał go i odciągnął w głąb korytarza, unosząc palec do ust na znak, że Samuelson powinien być teraz bardzo cicho. Było już jednak za późno. Thirwell ponownie zwrócił się ku pulpitowi operatora i wpisywał kod, który miał usunąć blokadę z zewnętrznego włazu. - Nie bądź głupi! - zawołałem. - W ten sposób nikomu nie pomożesz. Uniósł dłonie znad klawiatury i wbił wzrok w przycisk otwierający śluzę. Nad wewnętrznym włazem zamrugały światła alarmowe, a komputerowy głos zaczął powtarzać: "Uwaga, uwaga. Zewnętrzny właz został odblokowany, a śluzy nie rozhermetyzowano. Uwaga. Uwaga..." - Nie rób tego, Roger! - Muszę - odparł. - Teraz to zrozumiałem. Byłem zbity z tropu, ale już odzyskałem równowagę. Mogę to zrobić. - Nikt nie chce takiego rozwiązania, Roger. - Ja chcę. - Wysłuchaj mnie! Thirwell sięgnął drżącą dłonią do przełącznika. - Panie wylotów zaułków - zaintonował. - Panie karabinów, Panie rozjątrzonych, Ty, który dopuściłeś się wszelkiej podłości... - Chryste, człowieku! - zawołałem. - Nikt nie zrobi ci krzywdy. Ani Wspaniałość, ani nikt inny. Zagwarantuję ci bezpieczeństwo. - ...wszystkich grzechów i każdego aktu przemocy, stań teraz u mego boku i pomóż mi uczynić z tej śmierci akt nieśmiertelnej miłości... Ściszył głos tak bardzo, że przestałem go słyszeć. - Thirwell, do cholery! Ty głupi skurwysynu! Przestań wygadywać te bzdury! Nie poddawaj się. Nie wierz w to, co wbili ci do głowy! To wszystko brednie! Thirwell popatrzył na kamerę, na mnie. Jego twarz wykrzywiła się na chwilę w grymasie przerażenia, potem jednak uspokoił się. Zachichotał. - On ma rację - stwierdził. - Ma świętą rację. Nigdy nie zrozumiesz. - Kto ma rację? Czego nie zrozumiem? - Patrz - ciągnął radosnym tonem Thirwell. - Patrz na moją twarz. Milczałem, gorączkowo szukając odpowiednich słów, czegoś, co powstrzymałoby jego szalony impuls. - Patrzysz? - Chcę to zrozumieć - powiedziałem. - Wytłumacz mi to. Wytłumaczysz mi to, Roger? Opowiesz mi o Wspaniałości? - Nie mogę. Nie mogę ci tego wytłumaczyć. - Zaczerpnął głęboko tchu i wypuścił powoli powietrze z płuc. - Ale pokażę ci. Uśmiechnął się błogo do kamery i nacisnął przełącznik. Gwałtowna dekompresja, nawet oglądana na czarno-białym ekranie, nie prezentuje się apetycznie. Odwróciłem wzrok. Mimo woli skierowałem spojrzenie na Samuelsona. Stał w odległości około pięciu metrów, trzymając ręce za plecami, a jego twarz nic nie wyrażała. Wyglądał jak duchowny skupiający się przed wygłoszeniem kazania, lecz w jego szczupłej, obojętnej twarzy wyczytałem również coś innego, coś ukrytego pod powierzchnią, jakąś skrywaną żarłoczność, która przekonała mnie ponad wszelką wątpliwość, że w najmniejszym stopniu nie przejął się tą śmiercią, a nawet był z niej zadowolony. Przyszło mi na myśl, że człowiek o jego pozycji nie mógłby być tak naiwny, by przerwać funkcjonariuszowi bezpieczeństwa rozmawiającemu z potencjalnym samobójcą. I że jeżeli to, co powiedział Thirwellowi, było ledwie skrywaną groźbą, jeżeli miał tak wielką władzę, wówczas równie dobrze mógł być odpowiedzialny za to, co Thirwell zrobił Arlie. Podszedłem do niego. Śledził wzrokiem moje ruchy. Zatrzymałem się w odległości około metra i obejrzałem go od stóp do głów, szukając oznak winy, śladów przeszłości związanej z czarnym atłasem, pochodniami, krwią i zbiorowymi pieśniami. W jego twarzy wykryłem słabość; czy jednak wywodziła się ona z perwersji i brutalności, czy też po prostu ze strachu? Doszedłem do wniosku, że ze względu na Arlie i na Thirwella muszę przyjąć założenie, że prawdą jest to najgorsze. - Wiesz, co teraz zrobię? - zapytałem go. Nim zdążył odpowiedzieć, kopnąłem go w dołek, aż zgiął się wpół. Potem uderzyłem go kantem lewej dłoni w szczękę, aż głowa odwróciła mu się o dziewięćdziesiąt stopni. Dwóch strażników ruszyło w moją stronę, powstrzymałem ich jednak słowem ostrzeżenia. Carbajal przeszył mnie pełnym dezaprobaty spojrzeniem. - Zrobiłeś coś cholernie głupiego - stwierdził Gerald, który podszedł do mnie niespiesznie i spojrzał z góry na leżącego na podłodze jęczącego Samuelsona. - Zasłużył na więcej - odparłem. - Thirwell za chwilę by się poddał. Jestem tego pewien. I wtedy ten sukinsyn go zastraszył. - Ehe. - Gerald oparł się o ścianę, krzyżując nogi. - A jak twoim zdaniem to zrobił? - Czemu go nie zapytasz? Ciekawe, co powie. Gerald roześmiał się z ironią. - Jest altruistą. Chciał nam pomóc. - Potarł jedną z kostek dłoni. - Tak naprawdę to chciałbym się dowiedzieć, jak głęboko jest zamieszany w sprawę. Czy rzeczywiście ma kontakty ze Wspaniałością, czy tylko próbuje wszystkich o tym przekonać. Muszę to wiedzieć, by podjąć właściwą decyzję. Nie podobał mi się jego chłodny ton. - A jakaż to będzie decyzja? Wyglądający zza jego ramienia Carbajal uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. - On już przedtem cię nie lubił, John - mówił Gerald. - Sam mi o tym powiedział. - Teraz zażąda twojej głowy na półmisku, a ja będę musiał zdecydować, czy mu ją dać. - Naprawdę? - Wdepnęliśmy w niezłe gówno, kolego. Jeśli sprzeciwię się Samuelsonowi, sytuacja stanie się piekielnie kłopotliwa. Bezpieczeństwo przeciw administracji. Samuelson spróbował usiąść. Szczękę miał siną i opuchniętą. Miałem nadzieję, że jest złamana. - Niewykluczone, że mówimy o wojnie - ciągnął Gerald. - Chyba przesadzasz - skontrowałem. - A nawet gdyby, wojna domowa nie byłaby najgorszym wyjściem, pod warunkiem że zwycięży właściwa strona. Na stacji jest trochę dupków, którzy świetnie się nadają na ofiary działań wojennych. - Bez komentarzy - mruknął Gerald. Samuelson zdołał wesprzeć się na łokciu. - Żądam, by go aresztowano - zwrócił się do Geralda. Popatrzyłem na przełożonego. - Czy mogę z nim zamienić kilka słów, zanim podejmiesz decyzję? Spoglądał mi w oczy przez kilka sekund, po czym potrząsnął zatrwożony głową. - Ech, mam to w dupie - warknął. - Dziękuję, przyjacielu. - Ciebie też mam w dupie - dodał. Oddalił się o kilka kroków i odwrócił wzrok. Carbajal podszedł do niego, wyszeptał mu coś do ucha i zaczął masować jego ramiona. - Słyszałeś, co ci powiedziałem? - Samuelson zdołał usiąść, ściskając szczękę w dłoniach. - Aresztuj go. Natychmiast! - Daj, pomogę ci wstać. - Złapałem go za smoking, podniosłem na nogi i grzmotnąłem nim mocno o ścianę. - Tak lepiej, prawda? Samuelson spoglądał rozpaczliwie na boki, szukając sojuszników. Walnąłem jego głową o ścianę, by przyciągnąć jego uwagę. Spróbował mi się wyrwać. - Cóż za tragedia - oznajmiłem swym najlepszym arystokratycznym akcentem. - Mówię o śmierci młodego Thirwella - uściśliłem. Opuściła go wola walki. Patrzył mi prosto w oczy. - Od lat nie widziałem bardziej oczywistego przykładu morderstwa z premedytacją - oznajmiłem mu. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz! - Och, masz. Przekonałem go już do poddania się, ale wtedy ty się wtrąciłeś i przypomniałeś mu o konsekwencjach, jakie grożą za zdradę Wspaniałości. Jeden Bóg wie, jak zdaniem Thirwella mogłeś go ukarać. - Nie zrobiłem nic w tym rodzaju! Ja tylko... Wbiłem palce lewej dłoni w jego gardło. Mógłbym je zacisnąć tak mocno, że kciuk zetknąłby się z pozostałymi palcami, zadowoliłem się jednak tym, że usłyszałem jego pisk. - Zamknij jadaczkę! Jeszcze nie skończyłem! - Rozluźniłem uścisk, by mógł zaczerpnąć odrobinę powietrza. - Jesteś gównem, Samuelson. Jesteś mikrobem, z powodu którego wszyscy tu bledną. Nie wiem, jak udało ci się przedostać przez bariery, ale to nie ma znaczenia. Prędzej czy później zjem twoje jaja na śniadanie. A kiedy już wymyję talerz, wyekspediuję to, co z ciebie zostało, w to samo miejsce, w które wysłałeś Thirwella. Oczywiście, mógłbyś mi podać nazwiska wszystkich ludzi na "Solitaire", którzy mają kontakty ze Wspaniałością. To mogłoby osłabić moją determinację. Tylko się pospiesz, bo mam kurewską ochotę się do ciebie dobrać. Nie mogę się doczekać chwili, gdy wejdziesz mi w drogę. Ślina cieknie mi obficie na myśl o chwilach, które moglibyśmy spędzić razem. - Potrząsnąłem nim, aż z gardła wyrwał mu się bulgot. - Wiem, kim jesteś, i wiem, czego chcesz. Marzy ci się coś, prawda? Wielkie, wspaniałe marzenie o ludziach w czarnym atłasie kolonizujących kosmos. Nowe planety do zbrukania. No cóż, to się nie spełni. Gdyby kiedyś wrócił statek z dobrymi wieściami, ty nim nie odlecisz, kolego. Ani nikt z twojego plemienia. Będziesz sobie mknął przez pustkę w czarnych objęciach Jezusa. Otoczą cię obłoczki zamarzniętej krwi, a serce podejdzie ci do pierdolonej gęby. - Puściłem go i mrugnąłem do niego radośnie. - No dobra. Gadaj. Słucham. Samuelson odsunął się pospiesznie wzdłuż ściany, ściskając obolałe gardło. - Jesteś szalony! - Zerknął na Geralda. - Obaj jesteście szaleni! Gerald wzruszył ramionami, rozpościerając dłonie. - Tego wymaga nasz zawód. - Jak rozumiem, nie zamierzasz w tej chwili zeznawać? - zapytałem Samuelsona. Obaj zauważyliśmy grupki ludzi, którzy wychodzili z pokojów rekreacyjnych, by zobaczyć, co się dzieje. - Powiem ci, co zamierzam - oznajmił. Wyprostował się, chcąc wyglądać imponująco. - Zamierzam złożyć szczegółowy raport w sprawie ataku na przedstawiciela władzy oraz nadużycia uprawnień. - Spokojnie - odezwał się Gerald. - Tylko bez gróźb. Bo w przeciwnym razie ktoś... - jego głos przeszedł w krzyk - ...ktoś może stracić cierpliwość! Wsparł swe słowa uderzeniem otwartą dłonią o ścianę. Przerażony Samuelson cofnął się jeszcze o metr. Kilku gapiów wybuchnęło głośnym śmiechem. - Radzę ci, przyznaj się - mówiłem. - Wybierz właściwą drogę. Słyszałem, że kiedy człowiek zacznie już z siebie wyrzucać wszystkie straszliwe sekrety, to okazuje się nawet lepsze niż seks. - Jeśli to ci ułatwi zadanie, pozwolimy ci najpierw ubrać się w czarny atłas - dodał Gerald. - Dotyk gładkiego materiału pozwala przychylniej spojrzeć na świat. - Wiesz co, Gerald - wtrąciłem. - Może te zboki mają trochę racji. Może Wspaniałość faktycznie ma mnóstwo do zaoferowania. - Zawsze interesują mnie nowe przyjemności - zgodził się. - Może tak byś nam coś polecił, Samuelson? - Ehe - poparłem go. - Na przykład opowiedz nam, jak fajnie jest urywać ręce dziewicom. Ludzie śmiali się coraz głośniej, zainspirowani wyrazem ogłupiałej bezsiły na twarzy Samuelsona. - Nie wiecie, z kim macie do czynienia - warknął. - Ale zapewniam was, że się dowiecie. Tu cię mam, pomyślałem. To jest przyznanie się do winy. Może dla sądu to za mało, ale mnie wystarczyło, że wyczytałem w twarzy Samuelsona całą chorą arogancję i zepsutą namiętność jego plemienia. - Założę się, że jesteś we Wspaniałości ważną szychą - ciągnął Gerald. - Pewnie nawet masz tytuł. - Minister Świrów i Szumowin - zasugerowałem. - To mi się podoba - poparł mnie Gerald. - A może Sekretarz Stanu Upojenia? - Wielka Salamandra - wtrącił z chichotem Carbajal. - Mistrz Ekskrementalista. - Przestańcie - zaprotestował Samuelson, zaciskając pięści. Wydawało się, że za chwilę zacznie tupać nóżką i szlochać. Tłum gapiów zaproponował kilka innych tytułów. - Królowa Gównolizów - rzucił na koniec Gerald. - Ostrzegam was - warknął Samuelson. - Ostrzegam was! - powtórzył krzycząc. Dygotał i był czerwony na twarzy. Odsłoniło się jego miękkie wnętrze. Fajnie było mu przywalić, teraz jednak chciałem rozdeptać go jak robaka. - Zmiataj stąd! - wrzasnął Gerald. - Wracaj do domku! Tu już nic więcej nie zwojujesz. Samuelson obrzucił go niepewnym spojrzeniem, jakby nie wierzył własnym uszom. Gerald zbył go machnięciem ręki. - Niedługo porozmawiamy. - Tak - zgodził się Samuelson. Poprawił smoking, starając się zachować choć odrobinę godności. - Z całą pewnością porozmawiamy. Przeszył nas spojrzeniem, które zapewne uważał za miażdżące, i oddalił się dumnym krokiem. - Oto dupek z poczuciem misji - zauważył Gerald, śledząc wzrokiem znikającego za zakrętem mężczyznę. - Nie mam najmniejszych wątpliwości - zgodziłem się. - Wdepnęliśmy w kłopoty. - Gerald zaszurał piętą po stalowej podłodze i popatrzył na nią, jakby spodziewał się, że zostawił na niej ślad. - Możesz mi wierzyć, ten facet oznacza kłopoty. - My też. - Ehe. W jego głosie nie słyszało się jednak przekonania. Wymieniliśmy szybkie spojrzenia. Wiele obaj przeszliśmy i z jego przechylonej głowy i wykrzywionych w grymasie ust wyczytałem, że jest bardzo zaniepokojony. Chciałem coś powiedzieć, by podnieść go na duchu, lecz nagle przypomniałem sobie o czymś znacznie pilniejszym. - Chryste! - zawołałem. - Arlie! Muszę wracać. - Zapomniałeś o niej, hę? - Pokiwał głową z ponurą miną, jakby już od dawna krytykował mnie za krótką pamięć. - Zdajesz sobie sprawę, że jesteś dupkiem, prawda? Że nie zasługujesz na miłość kobiety ani na przyjaźń mężczyzny. - Zdaję, zdaję - mruknąłem. - Dasz tu sobie radę sam? Odesłał mnie skinieniem dłoni i przygnębiony, ponownie skinął głową. - Chciałem tylko, żebyś się o tym dowiedział. NA "SOLITAIRE" nie było pór roku, nagłego nadejścia chłodów i mroku ani eksplozji kwiatów i zieleni. Mimo to wydawało się, że po samobójstwie Thirwella na stacji nastała jesień, która zamiast żółtych liści i spadku temperatury przyniosła ze sobą czarne atłasowe wstążki i złowrogie pogłoski, stopniowy rozkład ducha, dławiącą atmosferę posępnej nieufności, powolny zanik wszystkiego, co wnosiło radość w nasze życie, spadek frekwencji w barach oraz pustkę w pokojach rekreacyjnych. Wszystkie te objawy schyłku przypominały mi wytrwały opór angielskich dębów przeciw nieuchronnej zmianie, ich bujną, poważną zieleń kapitulującą krok po kroku przed nieubłaganą zimą, tak jak wola silnego człowieka ustępuje stopniowo przed żałobą. Wbrew przewidywaniom Geralda wojna nie nadeszła natychmiast, nadal jednak dochodziło do sporadycznych aktów przemocy. Trwały też spory na temat prawdziwej natury i intencji Niezwykłej Wspaniałości. Nikt z nas jednak nie wątpił, że prędzej czy później nie da się uniknąć wojny albo czegoś bardzo do niej podobnego. Wszyscy w ponurych nastrojach wrócili do swoich obowiązków. Wszyscy oprócz Billa, który był tak zaabsorbowany własnymi kłopotami, że wątpię, czy zauważył, co się dzieje. Choć agresja nie skupiała się już na nim - stała się powszechna - był coraz bardziej podekscytowany. Ciągle bredził, że musi "coś zrobić" i - to był nowy akord w jego prostej symfonii - że dzieje się tu coś bardzo niedobrego, gdyż pąkle opuszczają stację. I tak rzeczywiście było. Z każdą godziną odłączały się od niej kolejne tysiące. Wielkie powierzchnie były teraz nagie. No, może niezupełnie. Nadal pokrywała je warstwa produkowanej przez samice zielonkawosrebrzystej substancji. Mimo to widok ogołoconej stacji był dla mnie szokiem. Nie wierzyłem do końca ostrzeżeniom Billa, lecz nie lekceważyłem ich też całkowicie. Dlatego, po części po to, by go uspokoić, pokazać mu, że próbuję zbadać sprawę, wróciłem do notatek Jacoba Sautera, by się dowiedzieć, czy takie migracje są czymś normalnym. Według Sautera niedojrzałe pąkle - nazywane przez niego "larwami" - unoszą się swobodnie w przestrzeni, otoczone rurowatymi osłonami, których końce łączą się ze sobą tworząc pierścień. Podobnie jak u dorosłych osobników, zewnętrzną powierzchnię pierścienia pokrywają wrażliwe na światło fotofory i gdy tylko pąkle znajdą miejsce, do którego mogłyby się przytwierdzić, pierścieniowa kolonia potrafi zmienić kierunek, wykorzystując odrzut wytryskujących przez pory osłony wydalin - metodę podobną do tej, której używają statki orbitalne w celu do korekty pozycji przed wejściem w atmosferę. Nawet najdrobniejsza zmiana kierunku powoduje aktywność wydzielniczą w tej części kolonii, która ma się przyczepić do podłoża. Gdy kolonia uderza o swój nowy dom, samice wydzielają kwasową substancję, łączącą je z metalem. Pąkle są obojnakami i po pierwszej metamorfozie zawsze stają się samicami. Kiedy gęstość żeńskiej kolonii rośnie, niektóre z samic przeobrażają się w samce. W pewnym momencie dochodzi do masowej reprodukcji. Rurowate osłony larw niekiedy krzyżują się ze sobą, co prowadzi do powstawania splecionych kolonii pierścieniowych, zapewniających różnorodność puli genowej. To było wszystko, co udało mi się znaleźć na temat migracji. Jeśli wierzyć Sauterowi, opuszczając stację, pąkle de facto powierzyły swój los Bogu, licząc na to, że trafią w jakiś obiekt i że zetknięcie potrwa wystarczająco długo, by zdołały do niego przywrzeć, a biorąc pod uwagę ogrom przestrzeni i brak wydzielin u dorosłych osobników pierścieniowych, ich szanse były bardzo niewielkie. Według ludzkich kryteriów musiały być śmiertelnie przerażone. W przeciwnym razie zostałyby na miejscu. Osądzanie ich według naszych standardów wydawało mi się jednak okrutnym nadużyciem logiki. Nie miałem pojęcia, co mogło spowodować ten exodus. Zapoznawszy się z notatkami Sautera, przekonałem Geralda, żeby wybrał się ze mną na powierzchnię "Solitaire". Pomyślałem sobie, że jeśli zobaczy migrację na własne oczy, może to wpłynąć na niego silniej niż obraz na ekranie i podobnie jak ja zacznie podejrzewać, że - choć wydawało się to nieprawdopodobne - Bill faktycznie na coś wpadł. Gerald nie dał się jednak przekonać. - Kurde, nie wiem - mruknął, gdy staliśmy na powierzchni East Louie, spoglądając w kierunku CKN i modułu administracji. Wokół nas było jeszcze kilka kolonii pąkli, które z jakiegoś powodu - czy to ograniczonej wrażliwości, czy wrodzonego im krzemianowego uporu - nie opuściły dotąd stacji. Od czasu do czasu kilka z nich oddalało się ku połyskliwym obłokom swych pobratymców, które rysowały się na tle czerni niby okruchy miki w antracycie. - Co my właściwie wiemy o tych cholerstwach? Z nimi wszystko jest możliwe. Może zabrakło im żarcia i dlatego się przenoszą? Niech to szlag! Za bardzo wierzysz temu idiocie! On ma swoje powody, by chcieć, żeby to coś znaczyło. Nie mogłem zaprzeczyć. Zgodnie ze swoim charakterem Bill mógłby uznać migrację za element osobistej apokalipsy. Powód jego narastającego podekscytowania wydawał się dość prosty - widział, że znany mu świat zmierza ku zagładzie, co redukuje jego, Billa, użyteczność i czyni jego egzystencję jeszcze bardziej niepewną. - Tak czy inaczej to dziwne - upierałem się. - Dziwne to dla mnie za mało. Niesamowite to już byłoby coś. Szalone. Obłąkane. Takie rzeczy przyciągają moją uwagę. Z dziwnymi rzeczami potrafię się pogodzić. Nie mogę ci zabronić się tym przejmować. Mam jednak na głowie ważniejsze sprawy. I ty też. - Nie bój się, robię, co do mnie należy. - Dobra. Opowiedz mi o tym. Odbijające się od szyby jego skafandra światło przesłaniało całą twarz poza oczami i czołem, nie mogłem więc wywnioskować, w jakim jest nastroju. - Nie ma wiele do opowiadania. Samuelson wygląda na zupełnie czystego. Jego dossier cechuje się szczególnym brakiem głębi. W raportach śledczych jest kilka śladów, które wiodą donikąd. Informatorzy, którzy nagle zmarli. Pracodawcy, którzy zniknęli bez śladu. Tego typu rzeczy. Wydaje mi się to podejrzane, ale nie mam nic, co mogłoby przekonać korporację. Wygląda też na to, że jego starszego brata faktycznie zamordowała Wspaniałość, co potwierdza przynajmniej jedną z jego referencji. - Jeśli Samuelson jest członkiem Wspaniałości, to... - W dupę sobie wsadź "jeśli". Świetnie wiesz, że nim jest. - Chciałem powiedzieć, że zamordowanie jego brata to typowa metoda, jakiej używają, by odwrócić podejrzenia od swoich ludzi. Do diabła, może go nienawidził. - A może go kochał i pragnął bólu. Gerald chrząknął. - Znalazłem czternaście innych osób, których dossier jest podobnie fragmentaryczne jak w przypadku Samuelsona - ciągnąłem. - Oczywiście to niczego nie dowodzi. Większość z nich pracuje w administracji i dopiero niedawno przybyła na "Solitaire". Ale zaledwie paru to jego bliscy znajomi. - To tylko zwiększa prawdopodobieństwo, że wszyscy siedzą w tym gównie. Oni nie uznają towarzyskich spotkań. - Usłyszałem w słuchawkach szum świadczący, że Gerald westchnął ciężko. - Problem, cholera, w tym, że Samuelson może wcale nie być głównym bossem. Ten, kto kieruje całą operacją, może na razie kryć się w cieniu. - Nie ma mowy - sprzeciwiłem się. - Samuelson za pięknie pasuje do tej roli. Z laboratorium fizyki zerowej wynurzył się ślizg konstrukcyjny - pudełkowate ustrojstwo złożone ze srebrzystych ram, napędzane przez człowieka z rakietowym plecakiem - który pomknął w stronę jednej z platform montażowych. Do ram były przytroczone najrozmaitsze przedmioty. Niektóre z nich - głównie narzędzia, spawarki próżniowe i temu podobne - ciągnęły się z tyłu, nadając ślizgowi wygląd starego cygańskiego wozu. - Te materiały wybuchowe, które ukryłeś... - odezwał się Gerald, odprowadzając ślizg wzrokiem. - Są bezpieczne. - Mam nadzieję. Gdybyśmy ich nie przejęli, mogliby już przystąpić do działania. Wziąć zakładników. Albo po prostu coś wysadzić. Jestem praktycznie pewien, że na stację nie dostarczono nic więcej, lepiej więc miej to gówno na oku. To nasz as w rękawie. - Nie podoba mi się, że czekamy, aż oni zrobią pierwszy ruch. - Wiem. Gdyby to zależało od ciebie, kładlibyśmy obywateli trupem na prawo i lewo, a dopiero potem zastanawiali się, czy byli winni, czy nie. Dlatego to ty masz zęby, a ja trzymam smycz. Choć nie widziałem jego twarzy, wiedziałem, że się nie uśmiecha. - Twój sposób nie zawsze jest najlepszy, Gerald - skontrowałem. - Czasami moja metoda bywa bezpieczniejsza i bardziej efektywna. - Może i tak. Ale nie w tym przypadku. Cała ta sprawa to jeden wielki syf. Jest w to zamieszanych zbyt wielu wysoko postawionych ludzi. Jeśli zgarniemy kogoś nieodpowiedniego, mogą nas stąd w mgnieniu oka wypierdolić na zbity pysk. Nie chcesz chyba wylądować z powrotem na Ziemi? Ja na pewno nie chcę. - Lepsze to, niż żeby mi wyssało płuca przez usta, tak jak Thirwellowi. - Na pewno? Ja nie jestem do końca przekonany. Pragnę od życia czegoś więcej niż ogryzanie kości, John. Taka zabawa to już nie dla mnie. A sądzę, że i nie dla ciebie. Przez jakąś minutę staliśmy bez słowa. Zbliżała się pora zmiany i od pokrytej plamami powłoki stacji odrywało się mnóstwo srebrzystych punkcików, które zlatywały się ku jasnym snopom światła bijącym z doków transportowców. Poruszały się szybko i chaotycznie niczym pyłki kurzu w słonecznym blasku. - Ostatnio za dużo myślisz, kolego - stwierdził Gerald. - Zapomniałeś o węszeniu i nie czujesz nic tutaj. Poklepał się nad brzuchem, powoli i niezgrabnie. - Nie chrzań głupot! - Nie wierzysz mi? To posłuchaj. "Życie ma sens, ale nie ma tematu. Nie możemy mu przypisać żadnej prawdy, która nie umniejszałaby pod jakimś względem jasnego płomienia bytu, będącego jego podstawowym tworzywem. Nie możemy przyswoić sobie żadnej lekcji, która nie byłaby błędną interpretacją naszych gwiazd. W tej ciemności nie ma morału". Naprawdę niezły syf. Bardzo głęboki. Ale człowiek, który to napisał, nie wypatruje już w wodzie rekinów. Za dużo czasu poświęca na myślenie. - Bardzo się cieszę, że znowu udało ci się wejść do mojego komputera - odpowiedziałem. - Wiem, że sprawia ci to dziecinną radość. Jestem też pewien, że Ernesto był zachwycony, jak pozwoliłeś mu popatrzeć. - Praktyka czyni mistrza. - Czy wyciągnąłeś jeszcze jakieś inne wnioski z grzebania w moich osobistych plikach? - Masz cholerną wyobraźnię, kolego. Albo może ta Arlie to jakaś pół kobieta, pół bestia. Co ci pozwala pisać takie seksowne kawałki? - Lubieżność - wyjaśniłem. - Cholera! Nie mam pojęcia, czemu tego wszystkiego wysłuchuję. - Ale ja mam. Rozumiesz, jestem najfartowniejszym szefem bezpieczeństwa w całym układzie, bo mam wielkiego złego psa, który jest bystry, wierny i... - Uniósł jeden palec, by podkreślić, że dotarł do najważniejszego punktu. - ...nie pragnie mojego stanowiska. - Nie bądź taki pewien. - Nie, kolego, nie chcesz tej roboty. To znaczy, przyjąłbyś ją, gdyby ci ją oferowano, ale jesteś zadowolony z obecnego stanu rzeczy. Z tego, że ty zawsze przeginasz pałę, a ja chronię twoją dupę. - Mam nadzieję, że nie sugerujesz, iż jestem nieodpowiedzialny. - Jesteś odpowiedzialny. Ale nie chciałbyś mojej odpowiedzialności. To nie harmonizowałoby z twoim stylem. Teraz łazisz sobie po stacji, opowiadasz ludziom pierdoły i wszystko jest ślicznie, aż tu nagle robisz: bach-bach! i zwalasz kogoś z nóg, a chwilę później gadasz o Degasie czy innym takim syfie i nagle: bach! i ktoś leży na podłodze. Potem mówisz: "O kurde, znowu zawaliłem sprawę, proszę o wybaczenie, a czy opowiadałem wam o wiośnie w Paryżu, kiedy wszyscy poeci zmieniają się w kwiaty wiśni?" I znowu bach! To jest, kurwa, piękne, kolego. Połowa ludzi tak się ciebie boi, że chowają się pod cholerny dywan, kiedy tylko cię widzą, druga połowa kocha cię do szaleństwa, a wszyscy przysięgliby, że jesteś kimś w rodzaju Robin Hooda. Bijesz ich, bo ich kochasz i to twój obowiązek, a poza tym używasz siły tylko w obronie dobra i prawdy. Nie rozumieją cię tak dobrze jak ja. Nie zdają sobie sprawy, że jesteś po prostu niebezpiecznym, amoralnym sukinsynem. - Czy takie właśnie bzdury napisałeś w mojej opinii? - Bynajmniej. Przedstawiłem cię w niej jako prawdziwego obywatela. Wzór prawości, odwagi i zaradności. - Dziękuję - powiedziałem zimno. - Tylko się nie zmieniaj, kolego, tylko się nie zmieniaj. Wszystkie ślizgi, które wystartowały ze stacji, zdążyły już zniknąć, lecz z ciemności wyłoniły się inne, maleńkie, jarzące się srebrnym blaskiem punkty, które wracały z platform montażowych. Wydawały się równie ulotne jak obłoki pąkli. - Czeka na mnie robota - odezwał się po chwili Gerald. Wskazał ręką na pąkle. - Nie zawracaj sobie głowy tym syfem, dobra? Jak już sytuacja się uspokoi, może się nim zajmiemy. Teraz to tylko kurewska strata czasu. Oddalił się po zakrzywionej powierzchni modułu, kierując się ku śluzie. Śledziłem go wzrokiem. Po jego obcesowej reakcji i analizie mojej osoby czułem się odrobinę nieswojo. Bardzo go ceniłem jako zawodowca, ale wysłuchawszy wręcz klinicznej oceny moich talentów, zwątpiłem, czy jego szacunek do mnie jest równie głęboki. Wtem z boku mojego hełmu rozległ się cichy trzask. Wyciągnąłem rękę i zdjąłem stamtąd pąklę. Leżała na mojej rękawicy z zamkniętą skorupą, której oliwkową powierzchnię przeszywały złote i karmazynowe nitki. Wydawała się czymś tajemniczym, magicznym, niezwykłym, czymś, czego trzeba szukać przez połowę życia, zabytkiem pochowanym razem z królem-czarodziejem, spoczywającym w jego klatce piersiowej zamiast serca. Przesunąłem się nieco, by w padającym z umieszczonego za moimi plecami bulaja blasku rzucać cień na powierzchnię stacji. Neurologiczna reakcja spowodowana zmianą intensywności światła sprawiła, że część pąkli, które znalazły się w cieniu, rozchyliła płytki skorup i zaczęła sondować próżnię serdelkowatymi, szarymi "językami" w poszukiwaniu pokarmu. Wyglądało to niesamowicie. Sztywne, szarpane ruchy "języków" przywodziły na myśl kiepski film animowany. Pąkle wyglądały jak stworzenia z wystawy dziwolągów, zrodzonej w halucynacjach Hawthorne'a albo Baudelaire'a. Stojąc między nimi, ze wszystkich stron otoczony technologicznym galimatiasem stacji, czułem się tak, jakbym znalazł się na wysepce prymitywnej epoki i zaglądał z niej w przyszłość. Zdałem sobie sprawę, że jest to wrażenie podobne do tego, które nawiedzało mnie w Londynie, gdy tylko myślałem o rozsianych po układzie koloniach kosmicznych. Ogryzanie kości. Metafora Geralda była "fortunnie dobrana", jak by powiedział mój stary nauczyciel łaciny. Gdy znalazłem już czas, żeby się nad tym zastanowić, doszedłem do wniosku, że Gerald miał rację: po tylu latach spędzonych na "Solitaire" nie nadawałem się już do życia w Londynie. Opuściły mnie dawne instynkty i nie potrafiłbym się przystosować do obłąkanej intensywności miasta. Nie sądziłem jednak, by postępował słusznie, czekając, aż Samuelson wystąpi przeciw nam. Gdy Wspaniałość wytyczy już sobie cel, nie zwykła ograniczać się do półśrodków. Byłem zbyt zdyscyplinowany, by nie wykonać polecenia Geralda, nic jednak nie mogło mi przeszkodzić w przygotowaniach do dnia sądu. Powiedziałem sobie, że Samuelson może nas wykończyć, ale nie dopuszczę do tego, by nas przeżył. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że dzień sądu jest już bardzo blisko. BYĆ MOŻE to właśnie dzięki tym trudnym chwilom zbliżyliśmy się z Arlie do siebie, ponownie odkryliśmy słodycz naszych ciał i ostry metal naszych dusz, wszystko to, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Niewykluczone też, że miało to coś wspólnego z Billem. Choć był on wyjątkowo żałosnym przedstawicielem rodzaju ludzkiego, możliwe, że - jak sugerowała Arlie - jego obecność dała nam jakiś brakujący element ciepła czy może serca. Tak czy inaczej, były to dla nas wspaniałe chwile i znowu ujrzałem w niej nie tylko kogoś, kto mógł uleczyć rany albo pozwolić mi na chwilę przestać myśleć, lecz wcielenie moich nadziei. Po wszystkim, czego byłem świadkiem, wszystkich żałosnych, krwawych dowodach małostkowości i chciwości naszego rodzaju, które mi przedstawiono, nadal mogłem czuć coś tak czystego do innej istoty ludzkiej... Chryste, byłem zdumiony! A skoro mogło się zdarzyć coś takiego, czemu nie miałyby się spełnić również moje inne, bardziej nieprawdopodobne nadzieje? Na przykład przypuśćmy, że wróci statek, który przyniesie wiadomości o nadającym się do zamieszkania świecie. Wyobraziłem sobie, jak oboje wchodzimy na pokład i odlatujemy, a potem lądujemy i znajdujemy oczyszczenie w twardym, prostym życiu. To głupota, powtarzałem sobie. Ciemnota i szaleństwo. Mimo to gdy tylko kładłem się do łóżka z Arlie - choć otaczający nas mrok zawsze zdawał się zawierać cień czarnego atłasu, chorą patynę Niezwykłej Wspaniałości - czułem, że kiedy jej dotykam, startuję, a gdy w nią wchodzę, ląduję na jakiejś nieskazitelnej, niebieskozielonej kuli. Nadeszła jednak noc, gdy takie myśli wydawałyby się nie tylko szaleństwem, lecz również szczytem egoizmu. Było już prawie wpół do jedenastej. Siedzieliśmy we troje w salonie z Arlie i Billem, a ściany wyświetlały holograficzny scenariusz przedstawiający pokryte białymi bałwanami morze, cumulusy wyniosłe jak Alpy, wyskakujące w powietrze wieloryby oraz płynący wzdłuż brzegu trójmasztowy szkuner, który znikał, gdy tylko dotarł do kąta, po czym pojawiał się ponownie na następnej ścianie. Bill i Arlie siedzieli na kanapie. Opowiadała mu o Ziemi, wymyślała kłamstwa o cudownych zwierzętach, które tam żyły, próbując oderwać jego uwagę od nieustannego gadania o pąklach. Przed chwilą wyjąłem kilka pakietowych ładunków wybuchowych, które przejęliśmy, ja i Gerald, i wziąłem się do przerabiania ich na mniejsze. Ta praca zajęła mi już kilka wieczorów. Do tej pory Bill sprawiał wrażenie, że boi się ładunków, i nie wspominał o nich ani słowem. Dziś jednak popatrzył na nie i zapytał: - Wybuchowe? - Bardzo dobrze - pochwaliłem go. - Te, które razem znaleźliśmy. Te same, nad którymi pracowaliśmy wczoraj. Pamiętasz? - Ehe. Kiedy ponownie zamontowałem zapalnik zegarowy w jednym z ładunków, zapytał mnie, co robię. - Prezenty - odpowiedziałem. - Na urodziny? - Raczej na Dzień Guya Fawkesa. Nie miał pojęcia, kim był Guy Fawkes, lecz mimo to pokiwał głową z mądrą miną, jakby świetnie mnie rozumiał. - Czy któryś jest dla Geralda? - Można powiedzieć, że wszystkie są dla niego. Przyglądał mi się uważnie przez chwilę. - Dlaczego to są prezenty? Czy wybuchy nie są złe? - On tylko żartuje - wyjaśniła Arlie. Bill siedział cicho przez minutę czy dwie, śledząc wzrokiem ruchy moich palców. - Czemu nie porozmawiasz z Geraldem o pąklach? - zapytał wreszcie. - Powinieneś mu powiedzieć, że to ważne. - Daj sobie z tym spokój, Billy - poradziła Arlie, klepiąc go po ramieniu. - A co twoim zdaniem powinien zrobić Gerald? - Spojrzałem na Billa. - Nawet gdyby zgodził się z tobą, nie mógłby nic na to poradzić. - Uciec - odpowiedział. - Jak pąkle. - Cóż za wspaniały pomysł! Po prostu spakujemy się i pójdziemy sobie stąd. - Nie! - wrzasnął piskliwie. - CKN! CKN! - Posłuchaj - odezwała się Arlie. - Nie ma mowy, żeby korporacja pozwoliła na użycie CKN w takim celu. Zapomnij o tym, kochanie, co? - Nie potrzebujemy korporacji - zaskomlał Bill. - Ma w głowie tylko CKN - zauważyłem. - Codziennie, jak tam zaglądam, widzę, że siedzi za komputerem. Arlie uciszyła mnie. - Co chciałeś powiedzieć, Bill? - zapytała. Zacisnął usta i oparł się o ścianę. Jego głowa stała się mroczną, złowrogą przeszkodą na drodze szkunera. Nagle rozbiła się o niego fala, tryskając w górę białymi bryzgami. - Masz nam coś do powiedzenia, kochanie? - Ciesz się ciszą - poradziłem jej. Po kilku sekundach Bill nagle się rozpłakał, zawodząc głośno, że to niesprawiedliwe, że wszyscy go nienawidzą. Robiliśmy co tylko w naszej mocy, żeby go uspokoić, ale nic to nie dało. Wstał i zaczął się okładać pięściami po udach, podskakując i wrzeszcząc na pełen regulator. Twarz mu poczerwieniała jak u płaczącego niemowlęcia. Nagle ścisnął dłońmi skronie. Nogi mu zesztywniały, a na szyi wystąpiły żyły. Osunął się z powrotem na kanapę. Krzyczał, targały nim drgawki i próbował wyrwać sobie z głowy wypukłość, którą miał za uchem. Pan C zainterweniował i ukarał go elektrowstrząsami. Wyglądało to obrzydliwie: wielkiego mężczyznę o niemowlęcej twarzy przeszywały wewnętrzne błyskawice, po podbródku ściekały mu strumyki śliny, z jego twarzy zniknęło ożywienie, a sprzeciwy stawały się coraz cichsze, aż na koniec wpatrzył się bez wyrazu w pustkę niczym brzydka, przerośnięta lalka w brudnym białym kombinezonie. Arlie podeszła do niego i wytarła mu twarz chusteczką. Zacisnęła usta, a bruzdy w ich kącikach pogłębiły się. - Boziu, ale z niego paskudny brzydal - mruknęła. - Nie mam pojęcia, czemu tak mnie wzrusza. - Może przypomina ci wujka. - Wiem, że przeżywasz ciężkie chwile, kochanie - kontynuowała, nie przestając wycierać twarzy Billa - ale czy naprawdę musisz traktować mnie z takim sarkazmem, jakbym była jednym z twoich zatrzymanych? - Przepraszam. Wzruszyła niemal niedostrzegalnie ramionami. Jej twarz zmieniła nagle wyraz, jakby opadła z niej nieprzejrzysta maska, odsłaniając ukrytą pod spodem wrażliwość. - Jak myślisz, co się z nim stanie? - Pewnie to samo co z nami. Wygląda na to, że nasze losy splotły się ze sobą. - Wziąłem w rękę kolejny ładunek. - Zresztą, co się przejmujesz biednym matołem? Jego najlepszy kumpel to mała czarna fasolka, która razi go prądem, gdy tylko odbije mu palma. Wszyscy nim gardzą, a jego ulubiona rozrywka polega na włączeniu kryształu i trzepaniu kapucyna przez całą noc. Moim zdaniem nic gorszego już go raczej nie spotka. Cmoknęła językiem o zęby. - A może to nas mi przypomina. - Nas dwoje? Nie chrzań głupot. - Nie, nas wszystkich. Nie wydaje ci się czasem, że jesteśmy bezradni jak on? Wielkie postrzelone zwierzaki, które nie mają o niczym pojęcia. - Ja tak na to nie patrzę. Na twarzy Arlie pojawił się grymas niezadowolenia, lecz nim zdążyła odpowiedzieć, w sypialni odezwał się głośny brzęczyk - prywatne urządzenie alarmowe Geralda. Robił z niego użytek tylko wtedy, gdy nie mógł skomunikować się ze mną otwarcie. Zerwałem się z kanapy i wyciągnąłem ręczny laser z szuflady stolika ustawionego obok. - Nie otwieraj nikomu - poleciłem Arlie. - Pod żadnym pozorem. Skinęła głową i uściskała mnie mocno. - Wracaj szybko. Na korytarzach East Louie panował tłok. Setki ludzi kłębiły się przy wejściach do kantyn i pokojów rekreacyjnych. Czułem zapach haszyszu, perfum i feromonowych aerozoli. Gnany desperackim niepokojem, przepychałem się przez tłum w stronę mieszkania Geralda, które znajdowało się na drugim końcu modułu. Gdy dotarłem na miejsce, drzwi były lekko uchylone i wyglądała z nich śniada, zatroskana twarz Ernesto Carbajala. Wciągnął mnie do przedpokoju. W pomieszczeniu za nim było ciemno. Z uchylonych na jakąś stopę drzwi sypialni padał na dywan snop światła, nie mogłem jednak zajrzeć do jej wnętrza. - Gdzie Gerald? - zapytałem. Carbajal poruszał lekko rękami w powietrzu, jakby próbował bezpiecznie uchwycić jakiś przedmiot o mnóstwie ostrych krawędzi. - Nie wiedziałem co robić - powtarzał. - Nie wiedziałem. Nie... Obserwowałem uważnie jego popisy. Był mężczyzną Geralda, który zapewniał, że można mu ufać. Osobiście nie wyrobiłem sobie dotąd zdania na jego temat, w owej chwili nie dostrzegłem jednak nic, co by mnie przekonało, że mogę się bezpiecznie odwrócić do niego plecami. - To ty uruchomiłeś alarm? - spytałem. - Tak. Nie chciałem, żeby ktoś usłyszał... interkom. No, wiesz, to... nie... - Tak, tak, wiem. Uspokój się. - Pchnąłem go pod ścianę, opierając płasko dłoń o jego pierś. - Gdzie Gerald? Spojrzał w stronę sypialni. Przez chwilę wydawało się, że jego twarz straciła wszelką spoistość, jakby mięso spływało z kości. - Tam. - Jęknął. - Tam. O Boże! W tej właśnie chwili zrozumiałem, że Gerald nie żyje, ale nie pozwoliłem, by ta świadomość na mnie wpłynęła. Czułem przez skórę, że reakcja Carbajala - choć nieźle odegrana - była zbyt egzaltowana jak na profesjonalistę. Nawet biorąc poprawkę na łączący go z Geraldem związek, powinien być w stanie zachować chłodną fasadę. - No to chodźmy się mu przyjrzeć, dobra? - Nie, nie chcę tam iść! - W porządku. Zaczekaj tutaj. Ruszyłem do sypialni, wytężając słuch, by usłyszeć wszelki ruch za moimi plecami. Przełknąłem ślinę i wstrzymałem oddech. Drzwi wydawały się gorące w dotyku, a kiedy je szerzej uchyliłem, przez głowę przemknęła mi myśl, że ten żar z pewnością jest realny, że pokrywająca ściany gorejąca czerwień nasyciła sobą metal. Gerald leżał na łóżku, wielka szkarłatna dziura jego piersi i brzucha była pusta, niewiarygodnie pusta, pusta jak jaskinia, a przy jego głowie, dłoniach i stopach leżały przedmioty przypominające mięsiste, połyskliwie czerwone owoce. Nie dopuszczałem tego widoku do świadomości, trzymałem się od niego na dystans. Usłyszałem z tyłu kroki, odwróciłem się i uniosłem ręce, by zasłonić się przed Carbajalem, który rzucił się na mnie z nożem w dłoni, wykrzywiając wściekle twarz. Złapałem go za rękę, w której trzymał nóż, i uderzyłem jego łokciem o drzwi. Rozległ się krzyk i trzask pękającej kości. Wepchnąłem go z powrotem do salonu. Zatoczył się, ale nie upadł. Wyprostował się i zaczął krążyć wokół mnie, uginając nogi w kolanach. Złamany łokieć wysuwał w moją stronę, gotów zaakceptować nawet większy ból, byle tylko osłonić lewą, zdrową rękę. Nawet ranny, był bardzo szybki i mógł wyprowadzać groźne kopnięcia, wiedziałem jednak, że mam go pod warunkiem, że zachowam ostrożność. Postanowiłem trochę się z nim pobawić, zamiast zakończyć sprawę laserem. Pomyślałem, że im mocniej mu dokopię, tym mniej oporny będzie podczas przesłuchania. Wyprowadziłem symulowany atak, a gdy odskoczył do tyłu, skrzywił się z bólu. Jego twarz pobielała niczym kreda. Każdy ruch był dla niego cierpieniem. - Równie dobrze możesz postawić wszystko na jedną kartę, Ernesto - poradziłem mu. - Jeśli tego nie zrobisz, to pewnie zemdlejesz, nim zdążę cię załatwić. Nie przestawał krążyć wokół mnie i nie zamierzał tracić energii na odpowiedź. Jego oczy pociemniały, pełne skupienia i wściekłości. Gdy przeciął padający z sypialni snop światła, wydawało się, że wręcz płonie z furii - mały, szczupły diabeł ze złamaną ręką. - To nie karate cię zawiodło, Ernesto, tylko to śmieszne, teatralne aktorstwo. Coś okropnego! Myślałem, że zaraz zaczniesz okładać się pięściami po piersi i wzywać pomocy Jezusa. Oczywiście, to słaby punkt wszystkich zbirów ze Wspaniałości. Cholerni aroganci, wydaje się wam, że najprymitywniejsze podstępy pozwolą wam oszukać każdego. Ciekawe, skąd się to bierze. Ale mniejsza. Za chwilę sam mi o wszystkim opowiesz. Stworzyłem mu szansę na atak. Jestem pewien, że wiedział, iż to pułapka, ale cierpiał straszliwy ból i pragnął położyć mu kres, jego ciało zareagowało więc, nim umysł zdążył je powstrzymać. Zatoczył łuk prawą nogą, wyprowadzając groźne kopnięcie. Uchyliłem się i rzuciłem go przez biodro, a gdy przelatywał obok mnie, szybkim ruchem wyrwałem mu z barku zdrową kończynę. Krzyknął głośno, lecz zdołał się wyszarpnąć i stanąć na nogi. Obie jego ręce zwisały bezużytecznie. Szybkim kopniakiem roztrzaskałem mu prawą rzepkę. Gdy już przestał krzyczeć, usiadłem na stoliku do kawy i pokazałem mu laser. - Teraz możemy pogawędzić bez przeszkód - oznajmiłem radosnym tonem. - Mam nadzieję, że jesteś gotowy mówić, bo w przeciwnym razie... Zaklął po hiszpańsku i splunął w moją stronę. - Widzę, że cię nie oszukam, Ernesto. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że po tym, co zrobiłeś, nie wyjdziesz stąd żywy. Został ci jednak jeszcze wybór, co może mieć dla ciebie pewne znaczenie. Szybko... - pokazałem mu laser - ...albo powoli. Jak zdecydujesz? Leżał nieruchomo, dysząc ciężko, mrugał od czasu do czasu powiekami, ale jego twarz nic nie wyrażała. Być może zastanawiał się, czy mógłby powiedzieć mi coś, co podniosłoby stawkę. Jego oddech stał się świszczący, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Moje myśli ciągle wracały do czerwonego pokoju i po chwili nie mogłem się już dłużej opierać ich zewowi. Tym razem zobaczyłem wszystko dokładnie. Serce leżące na poduszce obok głowy Geralda; inne narządy ułożone równo obok dłoni i stóp; ciemnoszkarłatną jamę i jej blade poły. Napisy krwią na ścianach. Na ten widok ogarnęło mnie znużenie, które potęgowała jeszcze świadomość, że jestem zupełnie odrętwiały i nie czuję prawie nic. Wiedziałem, że będę się musiał wyrwać z tej apatii i załatwić Samuelsona. Nie znajdę nikogo, kto pomógłby mi poprowadzić przeciw niemu kampanię i najlepszą - być może jedyną - szansą był dla mnie błyskawiczny odwet. Wspaniałość miała wiele słabych stron, takich jak arogancja, prostacka taktyka czy infrastruktura pozwalająca zdobyć władzę niezrównoważonym osobnikom. Szczerze mówiąc, jej największą siłą były strach i ignorancja ofiar. Najpoważniejszy błąd Wspaniałości polegał jednak na tym, że podwładni mieli w niej za mało autonomii. Niewykluczone, że po wyeliminowaniu Samuelsona cała reszta pochowa się po dziurach. Nagle zdałem sobie sprawę, że mogę jeszcze zrobić coś, żeby się upewnić. - Ernesto - oznajmiłem - po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że właściwie nie ma nic, czego chciałbym się od ciebie dowiedzieć. - Nie! - zawołał. - Nie! Mam coś. Proszę! Wzruszyłem ramionami. - No dobra. Gadaj. - Szefowie. Wiem, kim są. - Mówisz o Wspaniałości? Ci szefowie? Skinął głową. - Administracja. Oni wszyscy tam siedzą. - Są tam w tej chwili? Coś na pewno go nagle zabolało, gdyż skrzywił się i wyszeptał: - Dios! Tak... Czekają... Ból ponownie uciszył go na chwilę. - Aż rewolucja będzie wygrana? - zasugerowałem. - Tak. - A o ilu szefach mówimy? - Dwudziestu. Prawie dwudziestu. Tak myślę. Chryste, przemknęło mi przez głowę, prawie połowa administracji przeszła na stronę czarnego atłasu i koszmarów. Wstałem i schowałem laser do kieszeni. - Co... - zaczął Ernesto. Nagle przełknął ślinę, a jego bladość zwiększyła się jeszcze. Zdałem sobie sprawę, że zaczyna się wstrząs. Nie spuszczał ze mnie spojrzenia ciemnych oczu. - Idę sobie, Ernesto - poinformowałem go. - Nie mam czasu potraktować cię tak, jak ty potraktowałeś Geralda. Żywię jednak gorącą nadzieję, że znajdzie cię ktoś, kto będzie mógł poświęcić ci chwilę. Może jeden z twoich braci ze Wspaniałości. Albo któryś z przyjaciół Geralda. Podejrzewam, że ani jedni, ani drudzy nie będą z ciebie zbyt zadowoleni. A gdyby w najbliższej przyszłości nikt się tu nie zjawił, to, cóż, będę się musiał zadowolić świadomością, że umierałeś powoli. - Pochyliłem się nad nim. - Robi się zimno, prawda? Miałeś już swoją słodką chwilę, Ernesto. Skończyło się udawanie, że masz ładne cycuszki i odgrywanie słodkiej panienki dla twardych chłopaków. Koniec z obciąganiem laski, kochanie. Wszystko, kurwa, skończone. Chętnie podręczyłbym go jeszcze trochę, ale obawiałem się, że jeśli zacznę, nie będę potem mógł przestać. Przesłałem mu całusa, powiedziałem, że jeśli ból stanie się zbyt silny, zawsze będzie mógł połknąć język, i zostawiłem go, by mógł się w spokoju oddać przedśmiertnym medytacjom. KIEDY WRÓCIŁEM do mieszkania, Arlie zarzuciła mi ramiona na szyję i uściskała mnie mocno, słuchając opowieści o tym, co się stało z Geraldem. Nadal nic nie czułem. Mój głos brzmiał tak, jakbym był spikerem odczytującym wiadomości. - Mam coś do zrobienia - oznajmiłem. - Nie mogę ci tu zapewnić bezpieczeństwa. Na pewno przyjdą z wizytą, gdy mnie nie będzie. Będziesz musiała pójść ze mną. Skinęła głową, wtulając twarz w moje ramię. - Musimy wyjść na zewnątrz - ciągnąłem. - Będziemy mogli użyć ślizgów. Zrobimy tylko krótki skok do administracji, zatrzymamy się tam parę minut i będzie po wszystkim. Dasz radę? Arlie lubiła czuć pod nogami stały grunt i bała się wychodzić na zewnątrz. Mimo to nie zgłosiła sprzeciwu. - Co zamierzasz zrobić? - zapytała przyglądając się, jak zbieram leżące na podłodze ładunki. - Coś mało sympatycznego. - Zajrzałem pod kanapę. Wyglądało na to, że gdzieś zgubiłem cztery ładunki. - Nie przejmuj się tym. - Nie bądź bezczelny! Nie jestem jakąś uliczną zdzirą, którą dopiero przed chwilą poznałeś. Mam prawo wiedzieć, co chcesz zrobić. - Wysadzę ich w cholerę. - Odsunąłem kanapę od ściany. Rozdziawiła usta z wrażenia. - Chcesz wysadzić administrację? Odbiło ci? Co ci strzeliło do łba? Opowiedziałem jej o dossier podejrzanych i o tym, czego dowiedziałem się od Ernesta, ale to jej jednak zbytnio nie uspokoiło. - Tam mieszka jeszcze dwudziestu ludzi! - zaprotestowała. - Co z nimi? - Może nie będzie ich w domu. - Przesunąłem kanapę z powrotem na miejsce. - Zginęły mi cztery ładunki. Widziałaś je? - Jest już prawie pierwsza. Fakt, że paru może nie być, ale nie wolno mordować niewinnych ludzi, czy to dwudziestu, czy piętnastu. - Posłuchaj - warknąłem, nie zaprzestając poszukiwań. Przenosiłem krzesła z miejsca na miejsce, chcąc w jakiś sposób rozładować gniew. - Po pierwsze, to nie są ludzie. To marionetki korporacji. Nazywać ich niewinnymi to tak, jak powiedzieć, że świnia jest wybredna. Każdy z nich w jakimś momencie przystawił wiertarkę do pleców jakiegoś biednego jelenia i utoczył mu krwi. I każdy w mgnieniu oka zrobiłby to ponownie, bo to jest wszystko, co te skurwysyny potrafią. Po drugie, gdyby byli na moim miejscu i mieli szansę uwolnić stację od Wspaniałości kosztem tylko dwudziestu ofiar, nie wahaliby się ani chwili. Po trzecie... - zajrzałem pod poduszki na kanapie - ...i najważniejsze, nie mam wyboru, niech to szlag! Rozumiesz? Nie mogę nikomu zaufać. Nie mam wiernych sił, które mógłbym poprowadzić do oblężenia. To moja jedyna szansa. Nie podoba mi się myśl o zamordowaniu, jak to nazwałaś, dwudziestu ludzi, i zdaję sobie sprawę, że możesz czuć moralną wyższość, uznając mnie za łajdaka. Jeśli jednak szybko czegoś nie zrobię, za chwilę serca i wątroby ozdobią całą stację jak baloniki na Sylwestra, a dwadzieścia ofiar wyda się drobiazgiem! - Cisnąłem poduszkę w kąt. - Cholera! Gdzie się podziały? Arlie nie przestawała się na mnie gapić, ale gniew zniknął z jej twarzy. - Nigdzie ich nie widziałam. Wtem coś mi przyszło do głowy. - Bill. Gdzie on przepadł? - Bill? - Ehe. Bill. Pojeb. Gdzie on jest? - Gdzieś polazł. Siedział jakiś czas w klopie, potem poszłam do sypialni, a kiedy wróciłam, już go nie było. Zajrzałem do łazienki, licząc na to, że znajdę tam ładunki. Gdy jednak otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że podłogę pokrywa jasna, lepka krew. W zlewie również zobaczyłem krew, razem z kuchennym nożem, odrobiną skłębionych kłaków oraz paroma garściami zmiętych, czerwonych papierowych ręczników. A także coś jeszcze: płaski czarny dysk wielkości sojowego wafelka. Minęła chwila, nim zrozumiałem, co widzę, i połączyłem to wszystko z obsesją Billa. Nawet wtedy trudno mi było uwierzyć we wnioski, do których doszedłem. Nie dostrzegałem jednak żadnego innego wyjaśnienia. - Arlie! - zawołałem. - Widziałaś to? - Nie, a co?! - Ruszyła w stronę łazienki. - Chryste Panie! - To jego implant, prawda? - Wskazałem dysk. - Ehe, pewnie tak. Mój Boże! Czemu to zrobił? - Uniosła rękę do ust. - Chyba nie myślisz, że to on zabrał ładunki... - CKN. Wiedział, że nie da rady nic zrobić, jeśli będzie z nim pan C, więc wyciął skurczybyka. A teraz poszedł załatwić CKN. Jezu! Tego nam tylko było potrzeba! Jeszcze jeden pierdolony maniak na swobodzie! - Na pewno bolało go jak cholera! - zdumiała się Arlie. - Musiał to zrobić szybko i gwałtownie, bo inaczej pan C zdążyłby go powstrzymać. A ja nie słyszałam, żeby choć pisnął. - Na twoim miejscu nie martwiłbym się teraz o Billa. Wydaje ci się, że dwudziestu zabitych to tragedia? Pomyśl, co się stanie, jeśli wysadzi CKN. Jak sądzisz, ilu ludzi będzie przechodziło między modułami w chwili ich rozłączenia? A ilu zginie zabitych przez spadające przedmioty albo w innych wypadkach? Wróciłem do salonu i włożyłem plecak. Wręczyłem Arlie laser. - Jeśli zobaczysz, że ktoś za nami idzie, strzelaj. Użyj niskiej energii, jeśli nie możesz zdobyć się na to, żeby zabić, ale strzelaj. Zgoda? Skinęła nerwowo głową, spoglądając na trzymaną w dłoni broń. - Idziemy - powiedziałem. - Jak już dotrzemy do śluzy, będziemy bezpieczni. Byłem jednak zbyt pewny siebie. Wyglądało na to, że chciwość szaleńców i obsesja naszego miejscowego idioty z każdą chwilą redukowały szanse wszystkich mieszkańców "Solitaire". PEWNIE niektórzy z was powiedzą, że powinienem był przewidzieć, iż wydarzy się coś niedobrego, a nawet będą utrzymywać, że mogłem zapobiec choć części nieszczęść, gdybym tylko zachował ostrożność i wykazał się odrobiną zdrowego rozsądku. Możecie zapytać, co mnie opętało, że wybiegłem z mieszkania, zostawiwszy ładunki wybuchowe na podłodze, skąd Bill mógł z łatwością je pozbierać? I czy nie przewidziałem, że jego fascynacja CKN może doprowadzić do niebezpiecznych konsekwencji? I dlaczego nie wyczułem jego niszczycielskich skłonności? No cóż, opętał mnie niepokój o przyjaciela, szczerze mówiąc, najlepszego, jakiego kiedykolwiek miałem. Jeśli natomiast chodzi o niszczycielskie skłonności Billa, nigdy niczym nie zdradził, że potrafi znieść równie wielki ból czy przeprowadzić rozumowanie potrzebne, by sformułować choćby tak prosty plan. Jestem pewien, że skłoniła go do tego desperacja, a w jaki sposób miałem odgadnąć, co wyniknie z połączenia desperacji z ilorazem inteligencji herbatnika? Nie, odrzucam zarówno oskarżenia, jak i wyrazy uznania. Rola, którą odegrałem w tych wydarzeniach, była prostsza, niż wymagały tego skomplikowane kaprysy losu. Wygląda na to, że tylko zakończyłem sprawę, zgasiłem kilka ostatnich pożarów i - na koniec - nadałem nazwę demonom owego czasu i miejsca. Niemniej jednak niewykluczone, że w owych dramatycznych chwilach było coś, co należało tylko do mnie. Być może wyczułem szansę uwolnienia się od przeszłości, choćby nawet gwałtownie, i postanowiłem ją wykorzystać pod wpływem jakiegoś impulsu, który był tak słaby, że zarejestrowały go jedynie komórki mojego ciała. Wolałbym myśleć, że przyświecał mi wyższy cel i nie kierowałem się jedynie imperatywem urażonej próżności. Zacumowaliśmy ślizg tuż obok śluzy w module administracji, ponieważ jeśli będziemy zmuszeni do ucieczki, szybciej zdołamy tam wrócić niż przejść przez śluzę CKN. Zamiast jednak wejść do środka, ruszyliśmy szczytem korytarza łączącego administrację z CKN, posuwając się po plastikowej powierzchni pokrytej zielonkawosrebrzystą wydzieliną pozostałą po pąklach. Minęliśmy baterie słoneczne i drzewo paneli promiennika ciepła, trzydziestokrotnie przewyższające wysokością człowieka, aż wreszcie weszliśmy od zewnątrz do śluzy ewakuacyjnej. Obok niej czekał ślizg. Zdałem sobie sprawę, że z pewnością zostawił go tu Bill, i przemknęło mi przez głowę, jak bardzo biedak musiał się bać, kiedy pokonywał nawet tak niewielki odcinek pustki bez przewodnictwa pana C. Przed wejściem do środka nastawiłem zapalnik czasowy jednego z ładunków na półsekundowe opóźnienie i wsunąłem go sobie do kieszeni na biodrze skafandra. Gdyby doszło do najgorszego, będę mógł go zdetonować, po prostu dotykając biodra dłonią. Kamery wewnątrz CKN funkcjonowały, lecz nigdzie nie było widać ludzi z bezpieczeństwa, doszedłem więc do wniosku, że automatyczne alarmy nie zadziałały, a na ekrany jak zwykle nikomu nie chciało się patrzeć. Nim jeszcze pokonaliśmy siedem metrów, zobaczyliśmy odzianego w skafander Billa, który wynurzył się z hełmem w ręku zza plastikowego przepierzenia, jednego z wielu podobnych, które - jak już wspominałem - tworzyły z ogromnej białej sali labirynt stanowisk roboczych. Sprawiał wrażenie oszołomionego i zagubionego. W pierwszej chwili nas nie poznał. Na szyi miał plamę skrzepłej krwi, a głowę trzymał przechyloną w bok, jakby starał się złagodzić ból poprzez ucisk na ranę. Usta miał rozdziawione, ręce bezwładnie opuszczone, a oczy mu łzawiły. W zimnym świetle modułu widać było liczne jaskrawoczerwone plamy formujących się na jego twarzy pryszczy. - Ładunki! - warknąłem. - Gdzie są ładunki? Gdzie je ukryłeś? Przesunął błędnym wzrokiem po mojej twarzy, zerknął nerwowo na Arlie, po czym wbił wzrok w podłogę. Jego oddech miał brzydkie, lepkie brzmienie. Wyglądał naprawdę żałośnie, nie mogłem jednak pozwolić sobie na litość. Byłem na niego wściekły, gdyż zdradził moje zaufanie. - Gadaj, gdzie je schowałeś, ty nędzny, pierdolony wrzodzie! - zawołałem. Lewą dłonią ująłem go od tyłu za głowę, a prawą wcisnąłem w ranę za jego uchem. Szarpnął się w moim uścisku, zawył głośno, uniósł ręce na wysokość piersi i odepchnął mnie niemrawo. Z oczu ciekły mu łzy. - Nie! - zawodził. - Nie! To boli! - Powiedz mi, gdzie są ładunki - zażądałem - albo będzie cię bolało jeszcze bardziej. Przysięgam na Boga, że będzie. - Nie pamiętam! - wrzasnął. - Pozwoliłem ci zamieszkać u mnie. Broniłem cię, karmiłem i sprzątałem po tobie. I jak mi się odwdzięczyłeś? Okradłeś mnie. - Uderzyłem go, prowokując krzyk. - Gadaj, gdzie je schowałeś! Arlie przyglądała mi się z twardym błyskiem w oczach, nie powiedziała jednak nic. Wskazałem głową na labirynt ścianek. - Poszukaj ich, kurwa! Nie mamy wiele czasu. Kiedy się oddaliła, ponownie zająłem się Billem. - Gadaj - zażądałem i zacząłem okładać go po twarzy, niezbyt mocno, ale boleśnie. Cofał się przed moimi ciosami, chwiał na nogach, płakał i zawodził. W końcu oparł się o ściankę, wytrzeszczając oczy i wydymając małe różowe usta. - Gadaj - zażądałem znowu i od tej chwili powtarzałem to słowo za każdym ciosem. - Gadaj, gadaj, gadaj, gadaj... - Aż wreszcie padł na kolana, osłaniając głowę ramionami, i krzyknął: - Tam! Są tam! - Gdzie? - Podniosłem go z podłogi. - Zaprowadź mnie do nich. Pchałem Billa przed sobą, trzymając go od tyłu za pierścieniowe zamknięcie hełmu. Cały czas nim potrząsałem, nie chcąc dać mu chwili wytchnienia, dzięki której wziąłby się w garść i wymyślił jakieś kłamstwo. Piszczał, stękał i płakał, powtarzając: "Nie!", "Przestań!", aż wreszcie minęliśmy zakręt i ujrzeliśmy jeden z ładunków, który leżał na komputerowym terminalu. Na zapalniku czasowym mrugało czerwone światełko świadczące, że jest włączony. Złapałem ładunek i wpisałem szybko kod dezaktywacji. Ekran wskazywał, że do wybuchu zostało pięćdziesiąt osiem sekund. - Arlie! - krzyknąłem. - Chodź tu! Natychmiast! Ponownie złapałem Billa za pierścieniowe zamknięcie i przyciągnąłem go do siebie. - Nastawiłeś wszystkie zapalniki na ten sam czas? Gapił się tylko na mnie bez śladu zrozumienia. - Odpowiadaj, do cholery! Jak nastawiłeś zapalniki? Otworzył usta, a w jego gardle zrodził się ochrypły dźwięk. Jego górne i dolne zęby łączyły ze sobą mosty śliny. Mój wewnętrzny zegar nie przestawał odliczać: 53, 52, 51... Nie było mowy, żeby w tak dużej sali udało się nam odnaleźć trzy ładunki w niespełna minutę. Mógłbym postawić sporą sumę na to, że Bill nastawił każdy ładunek inaczej, nie byłem jednak skłonny ryzykować życia. Arlie podbiegła do mnie truchtem. - Znalazłeś jeden! - zawołała z uśmiechem. - Mamy pięćdziesiąt sekund! Albo mniej. W nogi! Nie jestem pewien, ile czasu potrzebowaliśmy, żeby pokonać odcinek dzielący nas od włazu do modułu administracji. Wydawało się, że trwa to bez końca. W każdej chwili spodziewałem się, że korytarz zatrzęsie się, oderwie od modułów i pomknie w próżnię. Musieliśmy wlec za sobą Billa, co znacznie nas spowalniało, a do tego co najmniej dziesięć sekund zabrało mi otworzenie włazu kluczem uniwersalnym. Podejrzewam, że w sumie bardzo się zbliżyliśmy do pięćdziesięciosekundowego limitu. Jestem też pewien, że gdy zamknęliśmy właz za sobą, limit został już przekroczony. Bill rzeczywiście nastawił każdy zapalnik na inny czas. Po przejściu przez wewnętrzny właz przekonałem się, że w module administracji włączono hologram przedstawiający piękne pole gwiazd lśniących na aksamitnie czarnym tle, w którym - dziwnie czarująca niekonsekwencja - widać było piętnaścioro, dwadzieścioro drzwi. Kilka z nich było uchylonych i ze szczelin biły snopy światła. Wyglądały jak drzwi do gabinetów Boga ukrytych za ścianami czasoprzestrzeni. Stąpaliśmy po obłokach gazu, mgławicach i gwiazdozbiorowych stworzeniach. Nagle zauważyłem ciało kobiety leżące w odległości około dziesięciu metrów w wielkiej jak stół kałuży krwi. W pobliżu nie było nikogo, lecz gdy ruszyliśmy w stronę włazu śluzy, ledwie widocznego na tle gwiazd, z którychś dalej położonych drzwi wynurzyło się trzech mężczyzn w czarnych strojach. Strzeliłem do nich i Arlie też, lecz oboje chybiliśmy. Mężczyźni schowali się pospiesznie, a snopy rubinowego światła przyćmiły gwiazdy w miejscu, gdzie przed chwilą stali. Usłyszałem krzyki, a po chwili równie głośne odpowiedzi. Po paru sekundach, gdy szarpałem się z włazem, zza kilkorga drzwi otworzono ogień z laserów, co unieruchomiło nas skutecznie. Napastnicy z łatwością mogli nas zabić, zadowolili się jednak bliskimi chybieniami. Słyszałem ich śmiech, przebijający się przez krzyki przerażonego Billa, i skwierczenie przypalanego metalu. Odrzuciłem laser i powiedziałem Arlie, żeby zrobiła to samo. Dotknąłem ładunku, który miałem w kieszeni. Byłem przekonany, że potrafię go zdetonować, jeśli okaże się to konieczne, ale zrobiło mi się zimno na tę myśl. W naszą stronę ruszyła grupa mężczyzn i kobiet, dziesięć albo jedenaście osób. Na jej czele zmierzał Samuelson. Podobnie jak pozostali, miał na sobie czarne atłasowe spodnie i bluzę z tego samego materiału, ozdobioną licznymi naszywkami, które najwyraźniej wyobrażały stworzenia wywodzące się z tej samej mitologii co czarne ściany, sufit i podłoga. Uśmiechał się szeroko i kiwał głową, jakby nasza inwazja stanowiła jakieś radosne interludium, na które już od dawna czekał. - Jak to miło, że wpadłeś do nas umrzeć, John - powiedział, gdy już wstaliśmy. Otoczyli naszą grupkę półokręgiem, spychając nas w stronę włazu. - Nie spodziewałem się, że nadarzy mi się taka okazja. I jest tu też twoja dama. Będziemy mieli świetną zabawę. - Założę się, że nieźle jęczy - wtrącił muskularny czarnowłosy mężczyzna, który stał u jego boku. - No cóż, wkrótce się przekonamy - oznajmił Samuelson. - Tylko spróbuj - warknęła Arlie - a urwę ci jaja w try miga! Samuelson uśmiechnął się do niej promiennie, po czym zerknął na Billa. - A jak pan się dzisiaj miewa? Ciekawe, co też sprowadziło pana z tą miłą wizytą? Bill spojrzał na niego zdezorientowany, lecz po chwili zaraziła go wesołość Samuelsona i on również uśmiechnął się niepewnie. - Wiesz co - zwróciłem się do Samuelsona, przesuwając dłoń tak, że niemal dotykałem nią zapalnika ładunku, który miałem w kieszeni. - Jest coś, co zawsze mnie interesowało. Czy do tego waszego stroju macie też odpowiednią bieliznę? Zawsze sobie wyobrażałem, że tak. Dla takiej bandy odpicowanych pedałów i lesbij, jak ci twoi koleżkowie, noszenie czarnych gatek musi być de rigueur. - Muszę przyznać, że jak na kogoś, kto niedługo osiągnie mistrzostwo w wyciu z bólu, jesteś dosyć pyskaty - odezwała się stojąca na końcu szeregu kobieta, muskularna blondynka z mocnym amerykańskim akcentem i niemożliwym do odczytania tatuażem na bicepsie. - John już, niestety, taki jest - zauważył Samuelson. - Rozumiesz, on nie bardzo potrafi przegrywać. Ciekawie będzie obserwować, jak przyjmie rozmiary tej szczególnej porażki. Ręka zaczęła mi drżeć na zapalniku. - Co właściwie z tobą jest, Samuelson? - obruszyła się blondynka. - Czy zawsze, jak kogoś wykańczasz, musisz udawać Draculę? Załatwmy ich i bierzmy się do roboty. Doszło do krótkiego sporu o to, czy miała prawo wyrazić swe zdanie oraz konieczności psychicznego przygotowania ofiary, "napawania się doświadczeniem" i innych podobnych bzdur. W innej sytuacji roześmiałbym się głośno na widok tak żałośnie nieudolnej bandy demonów. Mógłbym też pomyśleć, że ich żenujący poziom świadczy o katastrofalnym kryzysie na Ziemi, gdyż w przeciwnym razie podobna zgraja nieudaczników nie miałaby szans zdobycia równie wielkiej władzy. Moją uwagę absorbowało jednak drżenie dłoni, pot ściekający mi po brzuchu oraz uginające się pode mną nogi. Wydawało mi się, że czuję zimną masę środka wybuchowego, która obraca się i kopie niczym jakieś mroczne, mordercze dziecko, usiłujące wydostać się z macicy. Niedługo będę musiał ujawnić istnienie ładunku i wymusić rozstrzygnięcie, a nie byłem pewien, czy jestem na to gotowy. Moja dłoń pragnęła wcisnąć przełącznik. Miałem wrażenie, że pchają ją do tego wszystkie doświadczenia mojego pełnego przemocy życia. Wreszcie Samuelson położył kres sprzeczce. - To moje przedstawienie, Amy. Zrobię wszystko tak, jak mi się będzie podobało. Jeśli zechcesz podyskutować o metodzie podczas Odwrotu, jestem do usług. Do tej chwili masz w pełni współpracować ze mną. Powiedział to z łagodną ultraszczerością duchownego rozstrzygającego drobny spór w kółku dobroczynności przed doroczną wyprzedażą, gdy jednak zwrócił się w moją stronę, wylazł z niego cały tłumiony gniew. - Ty wredny mały dupku! - wrzasnął. - Rzygać mi się chce od tego, że ciągle mi włazisz w paradę! Kiedy już skończę z twoją dupencją i tym wielkim przygłupem, całego cię zamaluję na czerwono. Nie zauważyłem, co się w owej chwili zdarzyło z Arlie. Chyba ktoś spróbował ją pomacać. Doszło do szamotaniny, zbyt krótkiej, by można ją nazwać walką. Nagle Arlie trzymała w dłoni laser. Otworzyła ogień. Wiązka karmazynowego światła, cienka jak drut, wniknęła w skroń przysadzistego, siwiejącego mężczyzny, wychodząc z góry czaszki. Gdy zwalił się martwy na podłogę, drugi impuls przebił bark muskularnej blondynki. Wszystko to działo się w tłoku. Ludzie wrzeszczeli, szarpali się, przepychali i potrącali mnie, omal nie powodując eksplozji ładunku. Wreszcie wytrącono Arlie laser i przewrócono ją na podłogę. Samuelson stanął nad nią okrakiem, celując z lasera w jej pierś. - Potnij sukę na kawałki! - krzyknęła blondynka, trzymając się za bark. - Świetny pomysł - zgodził się Samuelson, regulując moc lasera. - Zacznę od napisów. Może coś wzniosłego, jak sądzicie? Albo może... - zachichotał - ...John kocha Arlie. - Nie - przerwałem mu, gotów do frontalnego ataku. Wyciągnąłem z kieszeni ładunek. - Nie zrobisz nic w tym rodzaju. Jeśli mnie nie posłuchasz, za chwileczkę wszyscy będziecie spływali z tych ścian. Daję wam trzy sekundy na odłożenie broni. - Zaczerpnąłem tchu, próbując poczuć bliskość Arlie. - Raz. - Spojrzałem na Samuelsona z całą gwałtownością, jaka mi jeszcze została. - Lepiej powiedz im, jak bardzo pragnę cię załatwić. - Rozprostowałem ramiona. Modliłem się o to, by nie zabrakło mi odwagi, żeby zdetonować ładunek. - To będzie dwa. - Zróbcie to! - rozkazał swoim ludziom. - Rzućcie broń! Posłuchali go. - Cofnijcie się - poleciłem, czując ulgę, lecz zarazem coś w rodzaju widmowego impetu, jakby w jakimś alternatywnym wszechświecie odliczanie trwało nadal i właśnie w tej chwili pochłaniały mnie ogień i zniszczenie. Złapałem plecak i chwyciłem Samuelsona za koszulę. Jego towarzysze oddalali się już korytarzem. - Otwórz właz - poleciłem Arlie, która zdążyła już podnieść się z podłogi. Usłyszałem, że wpisuje kod, a po chwili rozległ się dźwięk uchylającej się klapy. Okrążyłem drzwi i wepchnąłem Samuelsona do środka w ślad za Billem, który wlazł tam z własnej inicjatywy. Dokładnie w tej samej chwili CKN eksplodowała. Huk był ogłuszający, potężny hałas i podmuch, od którego wpadłem do śluzy i zawisłem w powietrzu. Sztuczna grawitacja przestała funkcjonować, lecz naprawdę przerażający był syk, świadczący, że korytarze oddzielają się od modułów, oraz przyprawiające o mdłości kołysanie się podłogi, a potem ryk zapłonu, z którym silniki modułu przeobraziły element stacji kosmicznej w statek. Wyobraziłem sobie, jak cała "Solitaire" rozpada się na fragmenty, a każdy z nich uruchamia własny silnik i oddala się w pustkę w feerii świecących punkcików przywodzących na myśl rozpad elektrycznej rafy. Arlie złapała jeden z laserów i celowała z niego w Samuelsona, każąc mu włożyć skafander, co było trudne z uwagi na przyspieszenie. Mimo to jakoś dał sobie radę. Pomogłem Billowi z hełmem, a potem założyłem swój. W tej samej chwili silniki przestały działać i wróciła nieważkość. Odblokowałem zewnętrzny właz i zacząłem otwierać śluzę. Uporawszy się z tym zadaniem, powiedziałem Arlie, że będzie musiała prowadzić ślizg. Kiedy już włożyła rakietowy plecak, przywiązałem Samuelsona do jednej z metalowych ram, a Billa do drugiej, przytwierdziłem ładunek, który cały czas trzymałem w ręku, do powierzchni stacji, i wyjąłem z plecaka dwa następne. Nastawiłem zapalniki czasowe na dziewięćdziesiąt sekund. Robiąc to, nie myślałem o niczym szczególnym. Równie dobrze mógłbym być technikiem odsłaniającym przewód albo spawaczem łączącym dwie blachy. Gdy jednak przygotowałem się do uaktywnienia ładunków, zdałem sobie sprawę, że uwalniam stację nie tylko od Niezwykłej Wspaniałości, lecz również od ludzi korporacji. Rzecz jasna, wiedziałem o tym już przedtem, ale nie zdawałem sobie sprawy, co to oznacza. Za miesiąc, zapewne nawet znacznie wcześniej, poszczególne elementy stacji połączą się na nowo i wtedy, być może po raz pierwszy w naszej historii, "Solitaire" będzie wolna, pozbawiona nadzoru korporacji, która wypełniała serca i umysły ludzi strachem przed planetą Ziemią. Och, niektórzy przedstawiciele Seguin mogli przebywać w chwili eksplozji w innych modułach, lecz większość z nich zginie, a ci, co przeżyją, nie będą mieli zbyt wielkiej władzy. Minie co najmniej sześć miesięcy, nim przybędą ich zmiennicy i nowa administracja zacznie funkcjonować. Przez tak długi czas może się wydarzyć bardzo wiele. Moje rozumowanie było daleko mniej spójne niż to, co wam teraz powtarzam, przyszło do mnie jako namiętność, nadzieja, a gdy uaktywniłem zapalniki, ogarnęło mnie szalone poczucie wolności, które - choć wówczas go nie rozumiałem - wydaje mi się teraz prorocze i natchnione. Przywiązałem się do ramy tuż obok Arlie i rozkazałem, żeby zabrała nas stąd w cholerę. Wskazałem jej jako miejsce przeznaczenia pajęczynę doku transportowców, który właśnie mijaliśmy. Nie widziałem samego wybuchu, lecz dostrzegłem biały rozbłysk w szybie skafandra dziewczyny, która odwróciła się w tamtą stronę. Przez pewien czas wpatrywałem się w mijające nas bezgłośnie elementy stacji, a gdy znowu spojrzałem na Arlie, odbity płomień zgasł i widać było jej oczy, wielkie, ciemne i piękne. Nie dostrzegałem w nich nienawiści ani obrzydzenia. Być może wybaczyła mi już, że byłem tym, kim byłem. Nie można mnie było nazwać dobrym człowiekiem, lecz nie byłem też całkiem pozbawiony dobroci. Byłem po prostu kimś, kto nauczył się robić to co konieczne i potem z tym żyć. Osobą, której gorzka przeszłość rzucała cień na całą przyszłość. Kazałem Arlie odwrócić impuls silników sterujących i zatrzymać ślizg. Zostało mi do zrobienia jeszcze jedno, choć nie paliłem się już do tego tak jak jeszcze przed chwilą. W czarnej pustce, gdzie na człowieka kierują gorejące spojrzenia wszystkie gwiazdy, które starają się przeniknąć do jego umysłu sekretnymi barwami, na tej najczystszej z pustyń kwestia zła i dobra wydaje się pozbawiona znaczenia. Najstraszliwsze grzechy i najwspanialsze cnoty często spotykają się ze sobą pośród bezsłonecznego chłodu. Na tle straszliwego, nieludzkiego kosmosu i jedne, i drugie wydają się ciepłe, ludzkie i zrozumiałe. Dlatego gdy nadeszła pora, by pozbawić życia Samuelsona, zabrałem się do tego bez mściwej radości, którą okazałbym, gdybyśmy jeszcze byli na "Solitaire". Zbliżyłem się ostrożnie do miejsca, w którym przywiązałem go do ramy, wyjąłem laser i przepaliłem plastikowy sznur łączący Samuelsona ze ślizgiem. Jego nogi uniosły się nagle. Zacisnął rozpaczliwie dłonie na metalowej ramie. - Proszę! Boże! Nie! - zawołał. Panika nadała rozlegającemu się w głośniku mojego skafandra głosowi komiczne, blaszane brzmienie. Samuelson spoglądał między ramami w pustkę, w którą za chwilę miał wyruszyć. Między srebrnymi prętami widać było prostokąty absolutnej czerni, gdzieniegdzie zmąconej nielicznymi punkcikami wielomiliardoletniego światła. - Proszę! - Czego ode mnie oczekujesz? - zainteresowałem się. - Czego oczekujesz od życia? Miłosierdzia? Czy może zaszczytów? Popatrz. - Wskazałem na pełne poezji pole gwiazd i żelazny labirynt doku, który stawał się coraz większy, przechodząc w plątaninę potężnych dźwigarów usianych białymi światełkami. Mars był widmowym sierpem widocznym na dole, a Słońce złotym węgielkiem. - Pragnąłeś Boga, prawda? Gdzie Go znajdziesz, jeśli nie tutaj? Oto twoja niezwykła wspaniałość. - Wskazałem laserem w otchłań przestrzeni. - Odepchnij się. Mocno. Jeśli zrobisz to za słabo, pomożemy ci. Możesz otworzyć szybę, kiedy tylko uznasz to za stosowne. Próbował błagać, targować się. - Mogę cię uczynić bogaczem - jęczał. - Mogę ci załatwić powrót na Ziemię. Nie do Londynu. Do Nowosybirska. Do jednej z arkologii. - Pewnie, że możesz - zgodziłem się. - A ja postąpiłbym bardzo rozsądnie, gdybym ci zaufał, prawda? - Są sposoby - zapewnił Samuelson. - Mogę dać ci gwarancję. To nie takie trudne. Naprawdę mogę... - Thirwell uśmiechnął się do mnie - przypomniałem mu. - Zaśpiewał. Czy twoja wiara jest tak płytka, że nie zaszczycisz nas nawet piosenką? - Chcesz, żebym zaśpiewał? Żebym się upokorzył? Jeśli tego potrzeba, żebyś mnie wysłuchał, zrobię to. Zrobię wszystko. - Nie - zaprzeczyłem. - Nie tego chcę. Wytrzeszczył szeroko oczy na myśl o śmierci. Wiedziałem, co czuje: całe jego dotychczasowe życie wydało mu się nagle ekscytujące, drogocenne, nowe. Siła i intensywność odczuwanego strachu omal nie przywróciły mu niewinności, a świadomość, że cały ten splendor wrażeń będzie trwał po wieki wieków, a jego już nie będzie, omal go nie oczyściła i nie odmieniła. Była to trudna chwila i nie zniósł jej dobrze. Kiedy się rozpłakał, wypaliłem dziurę w obudowie jego radia, by go uciszyć. Uniósł dłoń, by osłonić twarz, w obawie, że przedziurawię hełm. Kopniakiem strąciłem ze ślizgu jego drugą dłoń i pomknął, wirując powoli, w stronę Słońca. Jego wielka biała postać po chwili stała się mała niczym zabawka widoczna na czarnym tle jego przyszłości. Wyglądał jak jedna z tych mechanicznych małpek, które wirują bez końca na plastikowym drążku. Wiedziałem, że z pewnością nie otworzy szyby. Im większy łajdak, tym trudniej mu pogodzić się z losem. Będzie umierał długo. Zerknąłem na Billa - spał! - po czym wróciłem do Arlie i znowu pomknęliśmy w stronę doku. Myślałem o Geraldzie, o rozproszonej stacji i o Billu, lecz nie mogłem się skupić na żadnym z tych tematów. To było tak, jakby wszystko, co przedtem widziałem, zniknęło wewnątrz mojej głowy i mój umysł nie był już burzą elektrycznych impulsów, lecz bezkresną czarną pustką rozświetlaną przez maleńkie gwiazdy i zaludnioną przez cztery dusze, z których jedna zaczynała właśnie poznawać straszliwą samotność swego nieobecnego boga. POWIERZYLIŚMY BILLA kapitanowi transportowca "Steel City", obrzydliwego statku o obrzydliwej nazwie, szarego, niezgrabnego i pokrytego dziobami niczym smętny lewiatan. Dla Billa nie było już powrotu na "Solitaire". Sprawdzono nagrania sporządzone w CKN i wydało się, kto jest odpowiedzialny za rozpad stacji, prawie stu trzydziestu zabitych i straty idące w miliardy kredytów. Zresztą nawet w szczęśliwszych okolicznościach nie byłby w stanie tu przetrwać bez przewodnictwa pana C. Nie przetrwa też na Ziemi, tam jednak będzie miał choćby niewielką szansę. Korporacji nie zależało szczególnie na wymierzeniu kary. Jej kierownictwo nie było do końca niezadowolone z tego, co zaszło, ponieważ okazało się, że system bezpieczeństwa zadziałał skutecznie. Dlatego zapewniono nas, iż Bill otrzyma opiekę w najlepszej instytucji. Wiedziałem, co to oznacza. Zawiozą go do jakiegoś wielkiego mrocznego budynku, przed którego frontem znajduje się zaniedbany ogród z katolicką figurą pośrodku, zostawią go tam pośród wyjących potępieńców oraz śmiertelnie chorych i z czasem, nie mając żadnego powodu, by postąpić inaczej, sam ulegnie ciemności, będzie leżał i oddychał, być może od czasu do czasu również jadł, aż wreszcie, pewnego dnia, po prostu podda się, da za wygraną, odejdzie przy akompaniamencie grzechotu naczyń, gdy sanitariusz będzie rozwoził obiad, albo szalonego krzyku dobiegającego gdzieś z zaświatów czy może wpatrzony w blask zimowego słońca, odbijający się w spękanym linoleum, mały skrawek jasności, którego będzie mógł się uczepić, by zapomnieć o reszcie. To była straszliwa myśl, nie mieliśmy jednak wyboru. Na stacji rozerwano by go na strzępy. Ostatni raz widzieliśmy Billa, ja i Arlie, sześć godzin przed odlotem "Steel City". Siedział w celi oświetlonej ohydnie żółtym światłem wprawionych w sufit lamp, ubrany w szary kombinezon. Jego ranę opatrzono. Był czysty, ale przerażony. Próbował nas zatrzymać, błagał, żebyśmy zabrali go do domu, a gdy powiedzieliśmy mu, że to niemożliwe, usiadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, kołysząc się w przód i w tył, i zaczął nucić melodię, którą poznałem jako "Kosmicznego Billa Pąklarza". Najwyraźniej zapomniał o jej kontekście i o okrutnych słowach. Arlie przyklęknęła obok niego i opowiadała mu o zwierzętach, które niedługo zobaczy. Mówiła mu, że są tam tygrysy lśniące jak ogień, słonie większe od małych miasteczek, ptaki szybsze od kropel deszczu oraz wilki z tajemniczym błyskiem w oczach. Zapewniała, że można tam również spotkać zielone węże o rubinowych językach, opowiadające najpiękniejsze historie na świecie, a w Górach Księżycowych słyszano krzyki tak melodyjne, że nikt nie odważył się odszukać wydającego je stworzenia, w obawie przed spopieleniem na widok takiego piękna; a wiatr, mówiła, wiatr również jest zwierzęciem, zaś tym, którzy słuchają go uważnie, szepcze swe imię i unosi ich wokół świata w ciągu jednego dnia. Ptaki jasne jak księżyc, wielkie jaszczurki, które ryczą, słysząc grzmot, jakby odpowiadały na pytania, białe niedźwiedzie o złotych pazurach i magicznym przeznaczeniu. Odlatywał do krainy baśni i liczyła na to, że prześle stamtąd wiadomość, by opowiedzieć nam o zdumiewających rzeczach, które będzie widział i robił. Obserwując ich, rozumiałem Billa lepiej niż kiedykolwiek dotąd. Wiedziałem, że nie wierzy Arlie, że tylko udaje, iż jej uwierzył, dostrzegłem też w nim odwagę i uparte, czyste pragnienie życia, które dotąd skrywały pozostałości wielu lat maltretowania i nędzy. Nie był odważny w sensie fizycznym, nawet w najmniejszym stopniu, wiedziałem jednak, jak łatwo jest zdobyć tego rodzaju odwagę, która wymagała jedynie beztroskiego podejścia do życia i paru sztuczek pozwalających przywołać krwawy szał. Wątpiłem natomiast, czy potrafiłbym wytrzymać to, co zniósł on: nieustanne zaczepki i upokorzenia, gwałtowne odrzucenie, seksualne niepowodzenia, monstrualną samotność. Przez całe lata. Dziesięciolecia. Bóg wie, że Bill zrobił coś koszmarnie głupiego, ale to my doprowadziliśmy go do tego, my mu groziliśmy i dręczyliśmy go, a on w zamian - przyznaję, że był to akt egoizmu i desperacji, lecz egoizmu w najbardziej wyrafinowanej postaci, desperacji w najłagodniejszej formie - próbował nas uratować, byśmy go za to pokochali. To za mało wiedzieć, że mężczyzna albo kobieta ma odwagę. Niewykluczone, że dowiedzielibyśmy się o Billu czegoś więcej, gdybyśmy tylko pozwolili mu rozkwitnąć, dali jego sile dźwignie, na których by ją ćwiczył, dzięki czemu mogłaby rosnąć. W owej chwili wystarczało mi jednak z nawiązką, że wiem choć tyle. Otworzyło mnie to na wszystkie tłumione dotąd uczucia, zwłaszcza na myśli o Geraldzie. Zrozumiałem, że związek, który mnie z nim łączył - podobnie zresztą, jak i z większością ludzi - był podobny do tego, który łączył mnie z Billem. Zawsze unikałem prawdziwej wiedzy, prawdziwej bliskości. Chciało mi się płakać, najgorsze jednak byłoby to, że płakałbym tylko nad sobą. W końcu nadszedł czas, by się pożegnać. Bill uścisnął nam ręce i objął nas niezgrabnie, uczepił się nas, ale nie tak rozpaczliwie, jak się tego obawiałem. Jestem przekonany, że zrozumiał, iż nic go nie uratuje. Może sądził, że nie zasługuje na ratunek. Wstydził się, uważał, że zrobił źle, i to z tonem wstydu, nie żądania, zapytał mnie, czy dadzą mu nowy implant, czy mógłbym mu to załatwić. - Jasne, Bill - zapewniłem go. - Zrobię co tylko w mojej mocy. Usiadł na podłodze i dotknął rany na szyi. - Szkoda, że go nie mam - oznajmił. - Pana C? - zapytała Arlie, zajęta rozmową z młodym oficerem, który przyszedł odprowadzić nas do ślizgu. - Mówisz o panu C, kochanie? Skinął głową, ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Nie gryź się tym, kochanie. W domu dadzą ci nowego przyjaciela. Lepszego niż pan C. Takiego, który nie będzie cię karał. - Nic nie szkodzi, że mnie karze - sprzeciwił się Bill. - Czasami robię coś źle. - Wszyscy czasem robimy coś źle, kochanie. Ale nie zawsze trzeba nas za to karać bólem. Gapił się na nią, jakby zwariowała, jakby nie potrafił sobie wyobrazić sytuacji, w której po złym postępku nie następuje ból. - Święta prawda - poparł ją oficer. - Obiecuję, że dobrze się tobą zaopiekujemy, Bill. Gapił się bezczelnie na Arlie i chciał jedynie zaimponować jej swym humanitaryzmem. Było wysoce prawdopodobne, że gdy tylko sobie pójdziemy, zacznie kopać Billa i wrzeszczeć na niego. Arlie nie dała się nabrać. - Żegnaj, Bill - powiedziała ujmując jego dłoń. Nie odwzajemnił uścisku. Jego ręka wysunęła się z dłoni Arlie i opadła na kolana. Oddalał się już od nas, pogrążał w swoim prywatnym cierpieniu, bo nie potrafił dłużej udawać odwagi. Gdy drzwi się zamykały - pierwsze z wielu drzwi, które miały zamknąć się za nim - i został sam w celi barwy chorobliwej żółci, przycisnął dłonie do skroni, jakby jego czaszka nie mogła pomieścić jakiegoś straszliwego bólu, a potem zaczął się kołysać w przód i w tył, powtarzając niczym zgorzkniały mnich litanię beznadziejności: - O, nie... o, nie... o, nie... JAKIEŚ siedemdziesiąt dziewięć godzin po zniszczeniu CKN i rozproszeniu "Solitaire" światłowiec "Perseverance" wrócił z międzygwiezdnej podróży... z tak niesamowitą dokładnością, że gdyby stacja znajdowała się na właściwym miejscu, energia uwolniona przy wyjściu statku z nadświetlnej unicestwiłaby ją całą, razem ze wszystkimi przebywającymi na niej ludźmi. Pąkle, być może wyczuwając dzięki swym fotoforom potężny świetlny ładunek... pąkle i idiota okazali się mądrzejsi od nas wszystkich. Nie był to też zwyczajny powrót. Okazało się, że wyprawa "Perseverance" zakończyła się sukcesem. Po drugiej stronie nicości czekał na nas nowy świat, niezepsuty ogród pełen możliwości, wyzwanie dla naszych serc i światło dla dusz. Skontaktowałem się z korporacją. Rzecz jasna, wiedzieli już o wszystkim i przyznawali, że gdyby Bill nie podjął działania, "Perseverance" uległaby zniszczeniu razem z "Solitaire". Z radością przyznawali, że Bill jest bohaterem, i zgadzali się potraktować go odpowiednio. Awanse, specjalne programy, uroczystości, parady - to był ich plan. Powiedziałem im, że Bill pragnie jedynie wrócić na "Solitaire". Oczywiście, zgodzili się, zobaczymy, co się da zrobić. Kiedy nadejdzie właściwy czas. Nie skrzywdzimy go, nie ma powodów do obaw. A co z nowym implantem, zapytałem. Oczywiście, nie ma sprawy, wszystko, czego tylko będzie potrzebował. Gdy rozmowa się skończyła, zrozumiałem, że teraz, kiedy Bill został bohaterem, jego los nie będzie się zbytnio różnił od tego, który czekał go, gdy był jeszcze tylko głupcem i łajdakiem. Wykorzystają go, wyciągną z jego losów ile tylko się da, a potem porzucą, odtrącą, cisną między kłębiące się masy bezużytecznych, skazanych i zapomnianych. Choć już przedtem - na spółkę z innymi - sformułowałem plan akcji, dwulicowość korporacji przypieczętowała moją decyzję. Od tej pory całkowicie poświęciłem się wprowadzeniu planu w życie. Za kilka tygodni "Perseverance" oraz trzy inne gwiazdoloty, które wkrótce ukończymy, ruszą w stronę nowego świata. Na pokładzie znajdzie się ludność "Solitaire", a także mieszkańcy innych, mniejszych stacji rozrzuconych w pasie planetoid i na orbicie Marsa. Sama "Solitaire", podobnie jak inne stacje, zostanie zniszczona. Korporacja będzie potrzebowała wielu dziesięcioleci, być może nawet stulecia, by odbudować to, co utraciła. Mamy nadzieję, że gdy do nas dotrą, zdążymy już stać się silni, stworzyć społeczeństwo wolne od korporacji i Niezwykłych Wspaniałości, złożone z tych, którzy nauczą się żyć bez limitów i nędznych pociech, jakie można znaleźć na Ziemi. To stare marzenie - pragnienie, żeby powiedzieć: "Dość tego. Nigdy więcej!" i stworzyć społeczeństwa wolnego od dawnego przymusu i dawnego zepsucia, starodawnych, okrutnych tradycji - być może będzie ono jałowe, być może fakt, że w jego skład muszą wejść ludzie tacy jak ja, gwałtowni ludzie, którzy uczynią to co konieczne, będą go bronić przed wszelkimi wrogami, nie myśląc o moralnych konsekwencjach, być może ten fakt skazuje cały plan na klęskę. Niemniej jednak od czasu do czasu trzeba podjąć próbę realizacji tego marzenia, a my jesteśmy gotowi zostać marzycielami. Oto więc jest opowieść o Billu Pąklarzu. O mnie i o Arlie również, lecz przede wszystkim o nim, choć o jego prawdziwym wkładzie, jego myślach i nadziejach, bólu, który wycierpiał, i strachu, który przezwyciężył, nigdy nie będzie można opowiedzieć. Być może widzieliście go niedawno w holowizji albo nawet na żywo, jak jechał w otwartym samochodzie na końcu parady, otoczony mężczyznami w garniturach, i pochłaniał z uśmiechem lody, lecz w rzeczywistości przeszedł już do historii, należy do przeszłości, prawie o nim zapomniano, a gdy zamkną się za nim ostatnie drzwi, może się okazać, że jego rola została zredukowana do zwykłej notatki lub nawet samego imienia, najbledszego śladu życia. Ja jednak go zapamiętam nie jak w panegiryku, nie jako bohatera, lecz takiego, jakim był naprawdę, z jego brakiem wdzięku i żałosną postacią. Jest niezmiernie ważne, byśmy zapamiętali go właśnie takim, gdyż - jak zdałem sobie sprawę - to właśnie surowość, deformację i brzydotę, godne pożałowania cuda naszych dni, czystą nędzę naszej egzystencji musimy nauczyć się kochać, akceptować i przyjmować za swoje, jeśli mamy się uwolnić od samooszukiwania się, które jest źródłem naszej słabości, przyznać się przed sobą do swej rozpaczliwej kruchości, stawić czoło naturalnemu przerażeniu i rozpaczy, z których składa się nasze życie, i żyć jak mocne światło na niebie, zamiast wycofywać się w ciemność. Pąkle wróciły na "Solitaire" czy też może raczej nowe kolonie przytwierdziły się do ponownie scalonej stacji. Nie pokrywają jej jeszcze całkowicie, lecz tu i ówdzie widać już ich łaty. Chętnie spaceruję teraz między nimi, pieląc je, tak jak ongiś czynił to Bill. Zacząłem też się nimi interesować. Zastanawia mnie, jak udało im się dostrzec odległy o całe lata świetlne statek. Zamierzam zabrać ich trochę ze sobą, by móc je potem zbadać. Tym, co skłania mnie do spacerów, jest jednak nie tyle naukowa ciekawość, ile rodzaj zawziętej nostalgii, pragnienie zapamiętania ośrodka wydarzeń, które tak bardzo zmieniły bieg życia nas wszystkich, myśl o Billu i o tym, jak musiało to wszystko wyglądać dla przerażonego nieszczęśnika, który tkwił pośród całego ogromu zupełnie sam, jeśli nie liczyć sztucznego głosu, który słyszał w uszach, i jaskrawych skupisk życia u jego stóp. Arlie wybrała się ze mną dzisiaj na taki spacer i wydawało się nam, że wędrujemy brzegiem nieskończonego czarnego oka upstrzonego bilionami barwnych pyłków, że w owym oku można dostrzec wszystko, co składa się na nasze dusze i dusze wszystkich innych ludzi, że mógłbym spojrzeć na Ziemię i wypatrzyć Billa ukrytego za mgiełką i szumowinami pływającymi w oceanie powietrza, Billa, który unosi głowę ku cętkowanemu niebu i stara się znaleźć tam nas. Ogarnęło mnie niesamowite wrażenie, które czuje każdy, kto stara się uwierzyć w coś, co - jak wie - wykracza poza rzeczywistość, i próbowałem sobie powiedzieć, że wszystko z nim w porządku, że spaceruje w swym ogrodzie w Nowosybirsku ze śliczną idiotką, przy której wydaje się niemal mądry. Nie potrafiłem jednak utrzymać tej wizji zbyt długo. Została mi jedynie żałoba, a do niej nie miałem prawa, gdyż nigdy go nie kochałem - a nawet jeśli w jakimś drobniutkim stopniu tak było, to nie chodziło mi o jego osobę, lecz o to, co mu zawdzięczałem, o to, co obudziły we mnie wszystkie te wydarzenia. Prawo do żałoby dawała mi jedynie myśl, że mogłem był go pokochać. Gdy wracaliśmy do śluzy East Louie, Arlie schyliła się i zerwała samca pąkli. Był cały ciemnozielony jak szmaragd, no, poza serdelkowatą wypustką. W jego skorupie jarzyły się kolorowe nitki i lśnił magicznym blaskiem niczym garncarska emalia. - To rzadki okaz - zauważyłem. - Nigdy jeszcze nie widziałem takiego koloru. - Billowi by się spodobał - stwierdziła. - Mało spodobał. Zawiesiłby sobie to cholerstwo na szyi. Odstawiła stworzenie, które zaczęło się posuwać po powierzchni kolonii pąkli, kręcąc niezgrabne młynki i zbaczając z drogi. Co chwila podskakiwało i ledwie udawało mu się bezpiecznie wylądować, lecz mimo to zdołało dotrzeć do celu. Gdy znalazło się w cieniu jakiejś anteny, wysunęło język i spróbowało żerować. Obserwowaliśmy je przez długi czas, nie odzywając się ani słowem, i nagle pojawiła się między nami mała prawda, zawarta w ciszy i w dzielącej nas przestrzeni, biedactwo niegodne tego, by wymieniać jego imię, a może nawet w ogóle go pozbawione, maleńki skrawek tego, co jest. Karmiliśmy się nią przez chwilę, wzięliśmy sobie jej połysk i dodaliśmy go do własnego. Wyssaliśmy ją do cna, poznaliśmy wszystkie jej smaki, a potem wzięliśmy się pod ręce i wróciliśmy do kłamstwa, którym jest świat. Przełożył Michał Jakuszewski