13791
Szczegóły |
Tytuł |
13791 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13791 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13791 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13791 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dobraczyński Jan
Piąty akt
Powiadam wam: jeżeli ziarno pszeniczne
wrzucone w ziemię nie obumrze,
pozostaje samo, tak jak jest.
Lecz jeżeli obumrze, przynosi obfity owoc.
J 12, 24
Prolog
Dwaj mężczyźni siedzieli przy marmurowym stoliku pod ścianą w kącie. Trzymali
rozpostarte gazety, tak, że wydawało się, iż są bardzo zaczytani. Ale osłoniwszy się w ten
sposób niby parawanem od reszty cukierni, pochylili się ku sobie i rozmawiali półgłosem.
- Sądzisz, że to jeszcze coś może przynieść? - pytał młodszy.
Przybylski, zanim odpowiedział, pociągnął z długiej wirginii. Chwilę siedział
z przymrużonymi oczami, potem wypuścił dym, który otoczył go błękitnym woalem.
Wzruszył ramionami.
- Czy ja wiem? - głos miał niski, zachrypnięty, jak ktoś, kto długo krzyczał. Włosy na
środku głowy były przetarte; te, które pozostały na skroniach, miały barwę czarną, prawie
granatową. Szeroka, kwadratowa twarz, gładko wygolona, z resztkami włosów o niezwykłej
barwie, wydawała się twarzą zażywnego proboszcza. Jeszcze raz uniósł szerokie ramiona. -
A jednak - powiedział - może coś przywiezie...
Młodszy parsknął niechętnie.
- Znowu jakieś obietnice bez pokrycia. Zapewnienia, których nikt nie będzie miał
zamiaru dotrzymać! - Gdyby nie bujny zarost, twarz mówiącego mogłaby uchodzić za twarz
chłopca. Miał różowe policzki, zadarty nos, usta o grubych, mięsistych wargach. Nawet głos
rozbrzmiewał chłopięcym falsetem. Kiedy mówił, jego oczy błyskały gniewną odwagą.
Potrząsnął gazetą. - Zobacz, o czym piszą. Sprawa duńska i nic innego!
- Nie zapominaj, że są to gazety przeznaczone dla nas - powiedział Przybylski,
pykając dymem. Odjął cygaro od ust, zrobił gest, jakby chciał pogładzić wąsy. Ale palce jego
dotknąwszy gładkiej wargi cofnęły się spiesznie. - Znam się na tym. Sam jestem
dziennikarzem, mój drogi - dorzucił. Zmienił ton. Mówił teraz jak ktoś, kto od
nieobowiązującej pogawędki przechodzi do spraw urzędowych. Zapytał:
- Co w rządzie?
- Popłoch coraz większy. Pakują manatki.
- Czy to zadecydowało o zgodzie Janowskiego?
- Oczywiście.
- W gruncie rzeczy to dobrze, że się zgodził wrócić. Będziemy tam mieli swojego
człowieka. Gdy on przyjedzie, mogą być trudności z wprowadzeniem go do rządu.
- Nie będzie żadnych trudności. Oddadzą władzę bez protestu każdemu, kto ich
uwolni od kłopotów.
Przybylski zmienił temat. Zapytał:
- A ci Francuzi? Siedzą dalej w Europejskim?
- Jeden. Drugi wyjechał.
- A ten, co został?
- Czeka. Wygląda na to, że ma wielkie plany.
- Dowiedziałeś się coś o nim?
- Każdemu, kto mu postawi, gotów opowiadać o sobie cały wieczór.
- Co to za człowiek?
- Przedstawia się jako wielki żeglarz i straszny cassecou. Według jego zapewnień
pływał po wszystkich morzach świata.
- Zmyśla?
- Oczywiście! Ale to pewne, że woził czarnych niewolników z Afryki do Nowego
Orleanu. Aż zgrzyta zębami, gdy mówi o unionistach...
Przy drzwiach zadźwięczał dzwonek, ktoś otworzył je energicznie. Przerwali
rozmowę i czujnie podnieśli głowy. Młodszy uchylił nieco rozpostartej na drucianej podpórce
gazety. Ale wyjrzawszy pozwolił stronicy opaść z powrotem. Mrugnął lekceważąco. Nowego
gościa powitał chór kelnerów: „Moje uszanowanie jaśnie wielmożnemu panu”. Przybylski
obracał w palcach do połowy wypalone cygaro. Na jego grubych, pokrytych złotymi włosami
palcach połyskiwał pierścionek z dużym kamieniem.
- Antysklawiści - rzekł - biją konfederatów coraz mocniej.
- Biją, biją. Żebyśmy my tak mogli bić!
Obaj westchnęli.
- No to idę - powiedział Przybylski. Wyciągnął przez stół rękę do swego towarzysza. -
Do jutra. A gdyby było coś ważnego, wiesz, gdzie mnie znaleźć...
Ale chłopak z brodą przytrzymał podaną dłoń.
- Poczekaj. Tyle razy ci mówiłem, że nie możesz chodzić piechotą. Wciąż otrzymuję
informacje, że cię szukają... - odłożył gazetę, pstryknięciem w palce przywołał kelnera. - Mój
Franciszku, skocz no po dorożkę dla pana profesora...
- Lecę, proszę jaśnie wielmożnego pana, lecę! - zawołał usłużnie kelner.
- Nie możesz chodzić - powtórzył młody mężczyzna. - Znowu mają kogoś wieszać.
Patrole na każdym rogu. Co chwila sprawdzają papiery. Mogą cię poznać.
- To prawda - przyznał. - Ale widzisz...
- Nie, nie! Jesteś potrzebny. Chodzi ci o pieniądze? Nie wolno ci się liczyć z żadnymi
kosztami!
- Nie jest to takie proste, mój drogi.
- Troskę o pieniądze zostaw mnie. Jak będzie trzeba, zdobędę je znowu -
w chłopięcym głosie zadźwięczała chełpliwość. - Weź to, proszę - wcisnął Przybylskiemu
zwitek banknotów. - Pamiętaj, co mówił Napoleon: aby wygrać wojnę, trzeba pieniędzy,
pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy!
Przybylski skrzywił się ironicznie.
- Tak mówił tamten.
- Tym zdrowsza maksyma.
Wrócił zdyszany kelner.
- Już dorożka czeka, jaśnie wielmożny panie.
Mężczyźni pożegnali się. Kelner, któremu Przybylski wsunął w rękę napiwek,
odprowadził go do drzwi z ukłonami. Także dorożkarz na jego widok uchylił ceratowej
czapki. Przybylski dotknął końcami palców brzegu cylindra, wsiadł.
- Piwna - zwrócił się do dorożkarza.
Dorożka potoczyła się, podskakując na kocich łbach.
Chłodne październikowe słońce skrzyło się w szybach kamienic. Skręcili z Trębackiej
w wąskie Krakowskie Przedmieście. Ulica była zatłoczona. Po chodnikach szły kobiety
w szerokich sukniach, czasami w prawdziwych krynolinach; robotnicy w luźnych, spranych
bluzach. W masie cywilnych strojów raz po raz pojawiały się bure lub granatowe plamy
mundurów. Między twarzami ujętymi w czarne wstążki kapeluszy migały głowy we
francuskich kepi lub w okrągłych czapkach. Także brzegiem jezdni, wymijając chłopskie
wozy z drzewem i ze słomą, jechał konny patrol. Byli to kozacy w wielkich papachach.
Siedzieli na kudłatych konikach. Rozglądali się bacznie. Każdy miał zawieszony na przegubie
ręki nahaj o drewnianej rączce.
Przybylski jadąc obserwował ulicę i myślał, że ostrzeżenie było słuszne. Widział, jak
patrole zaczepiały idących, domagały się okazania papierów. Ludzi, którzy wydawali się
podejrzani, zabierano dla dalszej indagacji w cyrkule. Zatrzymywano także kobiety,
zwłaszcza ciemno ubrane. To była wieczna wojna z podejrzanymi o noszenie żałoby. Policja
była brutalna, żołnierze zachowywali się nieco grzeczniej, ale w ich zachowaniu także
nastąpiła ostatnio duża zmiana. Wojna przestała być dżentelmeńskim pojedynkiem. Tylko
pasażerowie dorożek cieszyli się niezwykłymi przywilejami: rzadko domagano się od nich
okazywania dokumentów. Istniało widać przekonanie, że elegancki pan w cylindrze, rozparty
na poduszkach dorożki, nie może być buntownikiem.
Z wąskiego Krakowskiego Przedmieścia dorożka skręciła na Podwale, później
w Piekarską. Kamieniczka, przed którą stanęli, miała wąską, zaledwie trzyokienną fasadę.
Grube mury zdawały się mówić, że pamiętają czasy szwedzkie. Przybylski zapłacił i rzucił
dorożkarzowi tak suty napiwek, iż został obdarzony tytułem „jaśnie oświeconego pana
hrabiego”. Uśmiechnął się w duchu: czy jeszcze cztery lata temu on, skromny nauczyciel
wileński, dorabiający dziennikarską pisaniną, myślał, że będzie się rozbijał po Warszawie
dorożkami, pijał kawę w najelegantszych cukierniach, palił najdroższe cygara, był obdarzany
tytułem hrabiego?
Sień była wąska i ciemna. Na końcu znajdowało się kwadratowe podwórko podobne
do studni. Drewniane zewnętrzne schody prowadziły do mieszkań. Zanim ruszył w górę,
popatrzył na balkon pierwszego piętra. Nie zauważył nic podejrzanego. Ostatnie jesienne
kwiaty czerwieniły się w skrzynce, na sznurze suszyło się kilka sztuk bielizny. Mimo to
wrócił do sieni i zastukał do drzwi, na których widniał napis: „Stróż”. Zastukawszy -
otworzył. Do sutereny prowadziły kręte, kamienne schody. Z dołu powiało wilgocią,
zapachem mydlin i gotującej się kapusty. Odezwał się głos kobiecy:
- Co takiego?
- Powiedzcie mi, gdzie mieszka pani Kirkorowa?
- Pierwsze piętro, proszę wielmożnego pana. Czy mam zaprowadzić?
- Nie trzeba. Trafię.
Teraz był uspokojony. Pewnie wszedł na górę. Na pierwszym piętrze na drzwiach
wisiała tabliczka: „Helena Kirkorowa, artystka”. Uśmiechnął się do tego tytułu. Ludzie -
myślał - mogą pozbawić człowieka pracy czy stanowiska, nie mogą go pozbawić
świadomości tego, kim jest. Pociągnął za rączkę dzwonka. Otworzyła mu służąca, młoda,
z wyszczerzonymi zębami, w kolorowym fartuszku.
- Pani w domu? - zapytał.
- Starsza czy młodsza?
- Młodsza.
- W domu. - Dziewczyna wzięła od Przybylskiego kapelusz i laskę. - Kogo mam
zaanonsować? - sylabizowała wyuczone słowo. Czekając na odpowiedź przechyliła zalotnie
głowę.
- Powiedz pani - rzekł - że przyszedł pan Maciej.
Uśmiech dziewczyny sprawił, że i on się uśmiechnął. Spodobała mu się. Odruchowo
podniósł rękę i sięgnął palcami do górnej wargi, jakby pragnąc podkręcić nieistniejącego
wąsa. Chciał powiedzieć coś wesołego, jednak dziewczyna wskazawszy mu drzwi małego
saloniku sama pobiegła w głąb mieszkania.
Stojąc pośrodku pokoju rozejrzał się. Dawno tu nie był. Mebelki, wciąż te same,
wydawały się teraz bardziej powycierane. Było ich o wiele za dużo na ten mały pokój. Także
ciężkie portiery, postumenty pod doniczki z kwiatami, lustro w masywnych ramach,
gerydony, na których leżały grube albumy - wszystko to prosiło się o więcej przestrzeni.
Ściany były obwieszone kolorowymi obrazkami i fotografiami. Pomiędzy nimi znajdował się
duży portret kobiety ubranej w białą suknię z szesnastowieczną kryzą.
Przybylski stał wciąż pośrodku pokoju. Panowała cisza, tylko z głębi mieszkania
dolatywał głos dziecka. Potem rozległy się kroki.
- To ty? - kobieta stanęła w progu zaskoczona. - Jak ty wyglądasz! - przechyliwszy
głowę, przyglądała mu się to z prawej, to z lewej strony.
- Jak widzisz - powiedział niezbyt zadowolony z tych oględzin.
- Uciekasz? - zapytała domyślnie i cicho, zamknąwszy za sobą drzwi.
- Jeszcze nie.
- Miałeś się tu nigdy nie zjawiać.
Teraz dopiero podała mu rękę, a on schyliwszy się przycisnął ją do ust. Kobieta nie
była wysoka, dość pełna, ale zgrabna. Miała żywe ruchy, pełną mimiki twarz, smagłą cerę.
Choć musiała mieć ponad trzydziestkę, zachowała niepokojącą urodę: jasnoszare oczy
patrzyły wyzywająco, duże, czerwone usta zdradzały zmysłowość. To jej portret
w renesansowej sukni wisiał na ścianie.
- Skoro już jesteś, siadaj - wskazała mu kanapkę, sobie przysunęła głęboki fotel. -
Napijesz się herbaty? Każę nastawić samowar.
- Nie, dziękuję. Piłem dopiero co kawę u Clotina.
- To może kieliszek wina?
- Tego nie odmówię.
Wstała i energicznym krokiem wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z tacką, na której
stała butelka i kieliszki. Przybylski sięgnął po butelkę, aby nalać. Zatrzymał wzrok na
etykiecie, potem podniósł spojrzenie na Kirkorową.
- Ten sam portwein? - zauważył.
- Oczywiście, że ten sam. Poznałeś? Zawsze go lubiłam, tylko teraz nie zawsze mogę
sobie na niego pozwolić.
- Masz kłopoty?
- Nie jest najłatwiej wyżyć z tego, co Adam przysyła. Mama, Dunka, wszystko na
mojej głowie... Ale co tam mówić o kłopotach! Pijmy.
- Za stare, dobre czasy!
- Za stare, choć nie były wcale takie dobre.
- Masz rację, głupstwo palnąłem.
- Niepotrzebne skrupuły. Mimo wszystko wspominam je nie najgorzej.
- A to, co było potem?
- Niczego nie żałuję!
- Także sceny, Helu?
Po twarzy kobiety przemknął cień. Nie odpowiedziała, tylko sięgnęła po kieliszek
i uniosła go w górę.
- Pijmy - zachęciła go.
- Twoje zdrowie, Helu.
- Dziękuję. No i za te stare czasy. - Wypiła kieliszek do dna. - Jesteś niemożliwy
gaduła - stwierdziła. - Zdradziłeś dziewczynie swój pseudonim.
- To nic. Wiele rzeczy trzeba będzie teraz zmienić. Z tym właśnie przyszedłem.
- Wracasz do władzy?
- Jeszcze nie. Ale to będzie musiało nastąpić. Tamci skończyli się. A nikt nowy już nie
przyjdzie...
- To prawda - przyznała. - Nowych nie ma już skąd brać.
Twarz mężczyzny zasępiła się. Czas jakiś siedział bez słowa, jakby ogarnięty
przykrymi myślami. Potem wstrząsnął się, zapytał:
- A jak mama?
- Dziękuję, zdrowa. Pełna życia, energii...
- Cudowne pokolenie! - westchnął. - My tacy nie będziemy. A Właduńka?
- Także doskonale. Jedyne zmartwienie, że mało mam dla niego czasu. Ale powiedz
wreszcie, z czym przyszedłeś. Obudziłeś moją ciekawość.
- Już mówię. - Zanim jednak zaczął, podszedł do drzwi i sprawdził, czy są zamknięte.
- Ta twoja nie podsłuchuje?
- Głupia wyjątkowo, ale na tym jej nie przyłapałam.
- Więc słuchaj: rząd tak jakby już nie istniał. Chmieleński i Frankowski uciekli,
Dobrowolski i Kosiński wyjadą lada chwila. Reszta się nie liczy. Asnyk i Narzymski to poeci.
A Kobylański, jak poczuje się sam, spuści z tonu. Już zresztą spuścił i namówił Janowskiego
do powrotu. Także Gałęziowskiego.
- Więc wróciła stara gwardia? Jeszcze tylko Majewski...
- Majewski nie wróci. Musi przyjść ktoś nowy.
- Sam powiedziałeś, że już nowych nie będzie...
- Znalazł się jeszcze jeden. Zresztą niezupełnie nowy.
- Kto?
- Zapominasz, Helu, o konieczności zachowania tajemnicy.
Wybuchnęła perlistym, trochę drażniącym śmiechem.
- Ty to mówisz, ty, największy pleciuga, który żadnego sekretu zachować nie potrafi?
Zawsze mi wszystko wygadałeś. Skoro to jednak ma być taka straszna tajemnica...
- Przepraszam cię, Helu, ale...
- Nie tłumacz się. Widzę, że cierpisz, będąc zmuszony trzymać język za zębami. Więc
ten nowy ma dojść do tych, co zostali?
- O tym za wcześnie mówić. O ile go znam, to nie jest ktoś, kogo można ustawiać, jak
się chce.
- Dobrze, ale w tym wszystkim do czego ja ci jestem potrzebna?
- Musisz roztoczyć nad nim opiekę.
- To znaczy?
- Zająć się jego korespondencją, kontaktami, nawet życiem osobistym. Wszystkim.
Sięgnął po butelkę i nalał do kieliszków. Bez słowa uczynił zapraszający gest. Skinęła
głową i także podniosła kieliszek w górę. Ale wypiła tylko mały łyk. Milczała bawiąc się
broszką z korala, która spinała jej suknię na szyi.
- Co ty na to? - zapytał.
- Czy tego koniecznie żądasz?
- Nigdy niczego od ciebie nie żądam. Proszę. Uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Lubię cię, Wacku, za twoją grzeczność. Karol nie potrafi być taki jak ty.
Czyżby zachowywał się niewłaściwie? Nie, na to bym nie pozwoliła. Mieszka
spokojnie, płaci regularnie. Nigdy go zresztą w domu nie ma. Niedawno Duńka był niezdrów,
więc poprosiłam, aby go obejrzał. Przyszedł, opukał go, zapisał lekarstwo. Nie przyjął
niczego, choć mu chciałam zapłacić. Słowem: młody człowiek comme il faut.
- Więc co masz mu do zarzucenia?
- Potrafię czytać w jego oczach. Gdyby się nie bał... Bo się boi. Myśli pewnie, że
niebezpiecznie jest zbliżać się do takiej fatalnej kobiety. A jednak pociągam go.
Przybylski przesunął palcem po górnej wardze i zaśmiał się.
- Dziwisz się? Jesteś, co tu mówić, piękną kobietą. Karol nie byłby Przybylskim,
gdyby się na tym nie poznał. Ja sam, Helu, kiedy na ciebie patrzę...
Zmrużyła oczy, lekko przeciągnęła się. Ale zaraz poczęła się także śmiać.
- Nie udawaj. Ty zresztą także się mnie boisz. Ale szanujesz mnie i dlatego cię cenię.
Karol lubi rzeczy łatwe, ot takie szczypanie dziewczyn w ciemnym kącie. Kiedy patrzy na
mnie, widzę, że miałby ochotę na to samo ze mną. Dla niego jestem ciągle Stella Fornarina!
- Nie, na pewno nie.
- Na pewno tak. Już ja was znam. Ale chciałeś, abym go trzymała, niech siedzi. Tylko
niech ze mną nie próbuje. Szczerze powiedziawszy, dając go na mieszkanie, uratowałeś mnie
od wielkich kłopotów.
- Przykro mi, że je masz. Karolowi powiem. Muszę się z nim zobaczyć. Myślę, aby go
wziąć do pracy. Diabelnie nam potrzeba ludzi.
- A jemu pieniędzy.
- Jesteś dla niego niesprawiedliwa, Helu. Oczywiście, jeżeli go wsadzę do konspiracji,
będę musiał zapewnić mu środki utrzymania. Nie jest na pewno świętym ani bohaterem, ale
czy w naszej pracy siedzą sami święci i bohaterowie?
- Świętych i bohaterów nigdy nie spotkałam. Nie wierzę, aby istnieli. Ludzie są
zwyczajni, słabi, trzeba im pomagać...
Zmarszczyła brwi, patrzyła przed siebie. Podłożywszy pod broszę palec, kłuła weń
zapinką. Przybylski pochylił się w jej stronę. Powiedział:
- Lubiłaś pomagać...
- Lubiłam - przyznała.
- Jak Ludwikowi, prawda? - Nie odpowiedziała, ale po jej twarzy przemknął
tajemniczy uśmiech. - Kochałaś go. I on cię kochał. Poszedł za tobą, wszystko poświęcił...
- Poświęcił? - przerwała mu gwałtownie. - Co poświęcił? - Oczy kobiety błysnęły. -
Głupią żonę i swoje naiwne wierszyki? - Nawet wypowiadając prawdziwe uczucia,
nieświadomie grała rolę: ciemne brwi zbiegły się w pionową zmarszczkę, oczy ściemniały,
usta miała rozchylone, piersi falowały, jakby z trudem łapała oddech. - Co w nich było? Nic!
Roztkliwianie się. Żadnego buntu, żadnego sprzeciwu! Dopiero kiedy za mną poszedł, kiedy
zaznał mocnych uczuć, kiedy powąchał prawdziwej sztuki... Dopiero wtedy mógł wyrosnąć.
I byłby wyrósł. Ale nie starczyło mu sił. Załamał się. To, co mógł powiedzieć, okazało się dla
niego za trudne! - Wzburzenie opadało, jak opada rozchybotane morze, głos łagodniał. - On
nic nie poświęcił. Wszystko dostał. Ale ja nie żałuję...
- Byłaś silna, on był słaby.
Przymrużyła złośliwie oczy, pogroziła palcem Przybylskiemu:
- Wiecie, że jesteśmy silne, i dlatego pozwalacie sobie na słabość... Teraz także
chciałbyś, abym była czyjąś niańką.
Rozsiadł się wygodniej, sięgnął do kieszeni kamizelki po cygaro. Ale wpierw zapytał:
- Pozwolisz, że zapalę?
- Proszę cię.
Przycinanie cygara trwało czas jakiś. Gdy skończył, Kirkorowa podsunęła mu ogień.
Ze znawstwem pociągnęła nosem.
- Jakiś dobry gatunek - zauważyła. - Dawniej takich nie paliłeś.
- Możliwe... - mruknął. Zdawało się, że ma jeszcze jakieś słowa na ustach, ale ich nie
wypowiedział. Wrócił do sprawy, z którą przyszedł.
- Nie odpowiedziałaś jeszcze, czy się zgadzasz?
- A ty mi nie odpowiedziałeś, czy ci naprawdę tak bardzo na tym zależy.
- Owszem, zależy mi bardzo. Czekam na tego człowieka i chciałbym się go doczekać.
Wiesz, że jestem spalony. Moje punkty spotkań powpadały. Szukają mnie, wypytują o mnie
każdego badanego. Są przekonani, że jestem nadal naczelnikiem miasta, a tym samym, że
jestem odpowiedzialny za to wszystko, co narobili Chmieleński i jego towarzysze.
- I jak się urządzasz?
- Jakoś... Nocuję codziennie gdzie indziej, jeżdżę dorożkami, palę najlepsze cygara.
Waszkowski, porządny chłop, dba, abym miał pieniądze. Jak widzisz, zgoliłem wąsy,
pomalowałem włosy. Jestem gotowy w każdej chwili uciec. Mam nawet przygotowaną
sutannę, aby się w nią przebrać na drogę.
Chociaż szczerze zatroskana, zaśmiała się:
- Ty w sutannie! Zabawne!
- Nasze powstanie widziało rzeczy zabawniejsze. Powtarzam ci: chciałbym wytrwać,
póki się tamten nie zjawi.
- A potem?
- Potem muszę wyjść z gry.
- Dlaczego nie możesz tego zrobić wcześniej?
Odrzucił w tył głowę, wypuszczał wolno smugę błękitnego dymu.
- Jakoś nie wypada... Może gdyby tamci nie narobili takiego zamieszania, nie
miałbym skrupułów. Ale wobec zamętu chcę mu pomóc.
- I z tym przyszedłeś do mnie?
- Tak. Ale wcale nie myślałem o tym, abyś była jego niańką.
- Każdy z was wzdycha do niańki. Nie zapaliłeś mnie do swego projektu. Mam po
dziurki od nosa opiekowania się mężczyznami, dla których interesująca byłabym tylko
w łóżku.
- Tamten ci tego nie zaproponuje.
- Tak sądzisz? Nie wierzę. Może założymy się?
- Zakładać się nie będę, ale przekonasz się, że mam rację. Chodzi tylko o to, abyś mu
stworzyła warunki względnie bezpiecznej pracy. Nie jest łatwo, a będzie jeszcze trudniej.
- Myślisz?
- Nie mam wątpliwości. Rozpoczynamy piąty akt tragedii, a ty, jako aktorka, wiesz, co
to znaczy. Walka w polu dogasa, Lelewela już nie ma. Kruk rozbity, Taczanowski... Wiesz,
że za samowolne opuszczenie stanowiska i przejście granicy został pozwany przed sąd
wojskowy? Ale co z tego! Za to wyrżnięcie pod Sędziejowicami tych różnych książątek
i hrabiątek, co na ochotnika przyjechali wojować z polskimi buntownikami, kazałbym go
najchętniej powiesić. Drogo nas będzie kosztowało to zwycięstwo. Z poważniejszych wojuje
jeden Chmieleński. Czy z Galicji coś jeszcze przyjdzie przed zimą - bardzo wątpię. A jaka
będzie zima? Tamta była lekka, można było wojować. Teraz może przyjść ostra.
- To prawda.
- Więc widzisz. Dotychczas wojna toczyła się przede wszystkim w polu. Ale ludzie
Chmieleńskiego przenieśli ją do Warszawy. Moskale zrozumieli, że tu kryje się główne
ognisko buntu. Zaczął się terror i ten terror będzie coraz ostrzejszy. Wśród ludzi powstała
panika. A tymczasem rząd się rozleciał. W organizacji miejskiej zamieszanie i dwutorowość.
Nie znajdziesz człowieka, który by chciał pracować. Ten, co teraz stanie na czele rządu,
będzie miał wrogów z każdej strony. „Czerwoni” będą go zwalczać, bo przegrali, „Biali” - bo
mają dość powstania. Dla jednych będzie za gorący, dla drugich za zimny.
- Krótko mówiąc każesz mu bronić straconej pozycji?
- Jeśli nie całkiem straconej, to bardzo trudnej do obronienia. Dlatego przyszedłem do
ciebie. Znam twoją energię, twoje poświęcenie. Pomyślałem: tylko Hela potrafi się nim zająć.
- Masz, widzę, o mnie znakomitą opinię. - Oparła końce palców na brzegu stolika
i poruszała nimi, jakby grała na fortepianie: początkowo lekko, potem coraz mocniej,
wreszcie uderzyła kilka razy z góry, podrzucając wysoko rękę. - Dobrze! - powiedziała. -
Zgadzam się. Zajmę się nim. Ale robię to tylko dlatego, że to jest twój pomysł. Jestem ci za
wiele rzeczy wdzięczna, Wacku. Zostałeś przy mnie wtedy, gdy wszyscy ode mnie odwrócili
się. Zostałeś mimo przyjaźni, jaka was łączyła z Adamem. Chcę ci umożliwić odwrót.
Chociaż szczerze ci mówię: nie jest to robota, którą będę wykonywała z przekonaniem.
- Nie przekonałem cię?
- Nie. Nie mam zaufania do ludzi osłanianych. Kiedy w końcu muszą sami podjąć
decyzję, łamią się. Zrobiłam się tak samo jak ty cynikiem i nie wierzę już w ludzi.
Rozumiesz?
- Rozumiem. Tym więcej jestem ci wdzięczny. Zobaczysz, przekonasz się, że wzięłaś
na siebie ważne zadanie. Ale jeżeli zgadzasz się, to muszę cię uprzedzić, że cały charakter
twej dotychczasowej pracy musi się zmienić. Trzeba, abyś zerwała z kolportażem,
z bezpośrednimi kontaktami. Organizacja miejska przydzieli ci kurierkę, jedyną, która będzie
miała do ciebie dojście. Poza tym zabiorę ci Karola. Musisz zniknąć i dlatego trzeba, abyś
zmieniła mieszkanie.
Westchnęła.
- Jeszcze raz! Skoro jednak trzeba...
Koniecznie. Zresztą mam dla ciebie coś, z czego będziesz zadowolona. Dom
w ogrodzie, ogrody wokoło. Blisko Wisły. Cisza, zieleń. Coś w sam raz dla Władunia.
- Gdzie ten dom?
- Na Smolnej. Właściciel ma do odstąpienia pięciopokojowe mieszkanie.
- Co ja będę robiła z pięcioma pokojami?
- Trzy będą dla ciebie. A dwa będziesz wynajmowała jako chambres garnies.
- Mam wynajmować pokoje?
- Na amatora nie będziesz czekała. Zjawi się od razu.
- Rozumiem. Tamten?
- Tak. W ten sposób będziesz mogła czuwać nad nim. On ci będzie płacił, więc nie
stracisz na zabraniu Karola. Zresztą postaram się, aby Waszkowski mógł coś dopłacać do jego
utrzymania.
- Dziękuję, jesteś doprawdy dobrym chłopcem, Wacku. Wolałabym jednak nie brać
pieniędzy z funduszów konspiracji.
- Ja też ich chętnie nie biorę. Ale z czegoś trzeba żyć, płacić za dorożki... Żołnierz nie
wstydzi się, kiedy dostaje żołd i jedzenie, a my głupio wstydzimy się.
- Ty wstydzić się nie masz powodu. Z funkcją czy bez funkcji jesteś grubą rybą.
Lekceważąco machnął dłonią.
- Grubą rybą będę tylko dla Tuchołki, jeżeli mnie złapią. Jako Macieja zna mnie
kilkadziesiąt osób, jako Przybylskiego nikt. I nikt nigdy nie będzie wiedział, że kiedykolwiek
taki istniał. Langiewicz, Czachowski, Chmieleński, Borelowski przejdą do legendy, bo się
bili. My z konspiracyjnego światka skazani jesteśmy na bezimienność. Czy chciałabyś grać
jedynie rolę w masce?
- Ja gram tylko w masce.
- To prawda - przyznał. Otrząsnął cygaro z popiołu i zapalił je na nowo. - Myślę, że
oboje mamy tego dosyć.
Przechyliła głowę i zapytała złośliwie:
- Wolałbyś sławę, za którą trzeba zapłacić życiem?
Zaciągnął się mocno cygarem.
- Sławy nie mam, a życiem mogę w każdej chwili za swoją pracę zapłacić.
- Powiedziałeś, że mamy jeszcze jeden akt przed sobą. Piąty akt. Kurtyna podnosi się.
Ostrzegawczo podniósł palec w górę.
- W tym akcie padają trupy.
Uniosła głowę, przesunęła dłonią po czole i po włosach.
- Za mną jest już jedna śmierć, za którą ponoszę winę... Przybylski wzruszył
ramionami.
- Egzagerujesz. Umarłby sam.
- Umarłby jak kochany autor oklaskiwanych wierszyków.
- Przeze mnie zaczął wyzywać śmierć... - Potrząsnęła głową. - Ale ja się nie uważam
za winną. Nie boję się umarłych! Gotowa jestem dalej grać!
Przybylski wziął ze stolika kościany nożyk do przecinania kartek i bawił się nim
w milczeniu. Za oknem słychać było równy klekot kopyt końskich oraz wołanie wędrownego
garncarza: „Garnki, garnki, drutuję, reperuję, garnki!” Z głębi mieszkania dochodził głos
bawiącego się dziecka.
- Skoro jednak mam z nim zostać, może byś mi coś więcej o nim powiedział - podjęła.
Przybylski zaczął się drapać za uchem.
- Chętnie bym ci powiedział, ale doprawdy...
- Możesz być spokojny: gdybym wpadła, mam to tutaj...
Rozchyliła dłoń jak przed wróżką. Dużym palcem wskazała pierścionek obrócony
kamieniem do środka dłoni.
- Trucizna? - zapytał. Odruchowo się otrząsnął. - Byłabyś gotowa? - podniósł na nią
pytający wzrok.
- Dlaczego nie? - zaśmiała się, widząc jego zaniepokojoną minę. - Potrafię to zrobić.
Nauczyłam się tego na scenie. W Poznaniu jako Julia uderzyłam się sztyletem...
- Słyszałem o tym. Mówiono, że chciałaś popełnić samobójstwo.
- To nieprawda! Po prostu nie mogłam znieść milczenia sali. Po każdym akcie
panowała cisza. Nie było człowieka, który by zaklaskał. Czułam, że to było przeciwko mnie.
Lepsze nawet gwizdy niż taka cisza. Ponosił mnie gniew. Nie chcieli zobaczyć we mnie
artystki, ponieważ byłam dla nich tą, co zdeprawowała ich poetę! Powiedziałam sobie: nie
dam im wyjść z teatru w tym pogardliwym milczeniu. Poruszę ich, tych cnotliwców!
I poruszyłam. Żebyś ty wiedział, jak zaczęli krzyczeć, kiedy zobaczyli prawdziwą krew!
Patrzył na nią jednocześnie z wyrazem podziwu i niepokoju. Cygaro zgasło, ale już go
nie zapalił. Wziął natomiast butelkę i jeszcze raz napełnił kieliszki.
- Oczywiście ufam ci, Helu - rzekł. - Mimo to nie mogę ci powiedzieć, kim on jest.
W tej chwili to musi pozostać tajemnicą. Kiedy już tu będzie, sama to odkryjesz bardzo
szybko. Nie naciskaj na mnie, proszę. Masz rację: nie lubię chować tajemnic dla siebie...
Napijmy się lepiej na pożegnanie i za powodzenie tej sprawy.
Zaśmiała się.
- Dobrze, nie będę cię naciskała. Kiedy ma się odbyć przeprowadzka?
- Wpierw on musi przyjechać. Ale to kwestia kilku dni.
Już powinien być.
- A wtedy ty znikniesz jak ten biedny aktor, co - według słów Makbeta - rzuca się
przez godzinę po scenie, a potem znika na zawsze?
- Dobrze to zacytowałaś, Helu.
- Mogłabym to samo zacytować także dla siebie jak i dla tego, co przyjedzie. Nie
sądzisz?
Nie odpowiedział. Trącił kieliszkiem o jej kieliszek, a potem wychylił go do dna.
Część pierwsza
1
Ze schodów kościoła, ocienionych nisko zwisającymi gałęźmi platanów, wychodziło
się na placyk, roziskrzony blaskiem wrześniowego słońca. Mężczyzna minął żelazne
sztachety, oddzielające kościół od placyku, i zatrzymał się na chwilę, oślepiony blaskiem.
Kościół dotykał boczną ścianą gwarnej i zatłoczonej ulicy Saint-Honore. O tej porze
ciągnęły nią wozy i wózki dostawców. Kupcy otwierali sklepy i ustawiali przed nimi stoły
z towarami. Z chrzęstem opuszczali kolorowe markizy. Dziewczęta wspiąwszy się na palce,
błyskając różowymi piętami, myły witryny. Strugi wody płynęły poprzez jezdnię. Zamiatacz
ubrany w stary, zielony frak i przepasany rogożową szmatą wygarniał miotłą odpadki
z rynsztoka. Szły z koszykami na targ gospodynie: wielkie, kościste, wyprostowane; spod
nakrochmalonych czepków sterczały groźnie ich krogulcze nosy. Chichocząc do mijanych
mężczyzn przebiegły trzy szwaczki niosąc wykonaną po nocy robotę w lubianych pudełkach;
furkotały spódnicami i niby poprawiając chusteczki na szyi odkrywały zachęcająco głębokie
dekolty. W drzwiach sklepu stał rzeźnik, skrzyżowawszy na piersiach obnażone ramiona;
zawieszony u pasa nóż bujał się nad okrwawionym fartuchem; człowiek wyglądał na
leniwego kata, który czeka, aż mu podprowadzą ofiarę. Kilku dorożkarzy, w płaszczach
z pelerynkami, wytoczyło się z małej gospody; wycierając wierzchem dłoni mokre od wina
wąsy powracali do swych koni, czekających cierpliwie przy skraju chodnika.
Mężczyzna nie poszedł w stronę Saint-Honore, skręcił w stronę przeciwną. Minął
krótką, cienistą uliczkę i wyszedł po drugiej stronie na rue de Rivoli. Ogromny Place de la
Concorde, prawie jeszcze pusty o tej porze, pławił się w słońcu, nomada obdartych chłopców
kręciła się przed schodami wiodącymi do parku. Przy bramie stała warta: dwóch żołnierzy
w granatowych mundurach, czerwonych spodniach i białych kamaszach. Twarze były
marsowe, na piersiach połyskiwały medale. Tu, przy tej bramie, kolorowi żołnierze zdawali
się trwać niezmienieni już od pół wieku.
Przecinając plac spojrzał w prawo. Niedawno uporządkowane Champs Elysees
zanurzały się w zamgloną przestrzeń. Zdawały się spływać w dół; potem znowu się wznosiły,
szły w górę jasną smugą, kończąc się wreszcie zwidem Łuku Triumfalnego. To była niby
apoteoza sławy wiodącej w niebo. Zatrzymał się na moment, tak bardzo ten obraz wydał mu
się nierzeczywisty.
Potem ruszył dalej, na most. W dole płynęła Sekwana. Kamiennymi schodkami zszedł
na bulwar i zatrzymawszy się w cieniu drzew patrzył na skrzącą się powierzchnię. Widok
płynącej rzeki uspokajał go; w tym ogromnym, żyjącym gorączkowo mieście potrzebował
tego uspokojenia. Dlatego zachodził często nad rzekę. Sekwana płynęła szybko, lecz nurt
miała spokojny. Pod drzewami leżały ciosy kamienne pozostałe po jakiejś budowie. Usiadł na
jednym z nich. Patrząc na rzekę wdychał pełną piersią zapach wody, wilgotnych kamieni,
małych kępek trawy, wyzierających ze szczelin.
Tutaj, zdawało mu się, odzyskuje siły. Był zmęczony spotkaniami z dziesiątkami
ludzi, ciągłą dyskusją, wysiłkiem przekonywania, tłumaczenia, mówienia obcym językiem.
Za mało w ciągu dnia mógł być sam, za mało mógł rozmyślać.
Rzeki były zawsze w jego życiu. Wprawdzie inne: kręte, dzikie, o niskich brzegach
obrosłych ajerem, kępami olszyn i wierzbiny; niebieskie w czas pogody, siniejące, gdy
nadciągała burza; zimą zasrebrzały się lodem. Pamiętał także tamtą wielką rzekę, nad którą
spędził lata i nad którą tyle przeżył. Była niezmiernie szeroka, wzdęta, pod niebem, które nie
przestawało zwisać ciężkimi kłębami chmur. Jej brzegi zamykały także kamienne bulwary.
Chodził po nich nieraz. Na drugim brzegu ukryty, w dole, za wałami leżał fort jak czający się
zwierz i strzelał w niebo cienką, połyskującą wieżycą. Na tamtych bulwarach nie dokuczał
nigdy upał. Od ciemnej wody i od murów ziało zawsze chłodem. A jednak - nie czuł się tam
źle. Przeciwnie, nigdzie nie przeżył tylu równie szczęśliwych dni. To, co potem nastąpiło, nie
pozbawiło go tego poczucia; ciosy padały zbyt szybkie, niezrozumiałe i ogłuszające. Jeszcze
dziś, po latach, gdy wspominał tamto, odczuwał zawrót głowy...
Po moście coraz bardziej wartkim strumieniem toczyły się wozy. Poczęły się także
ukazywać pierwsze, lekkie, eleganckie zaprzęgi - Ale stukanie kopyt i turkot kół pochłaniała
cisza panująca w głębokim kanionie rzeki. Czasami środkiem Sekwany płynęła ładowna
krypa. Na brzegu, obok kamiennych schodków, siedział grubas w kapeluszu nasuniętym na
oczy. W ręku trzymał wędkę. Z namiętną czujnością śledził poruszanie się na wodzie
czerwonego pływaka. Trochę dalej pod murem wyciągnęła się dziewczyna. Zrzuciła trzewiki
i wysunęła na słońce niezbyt czyste stopy. Oparłszy głowę na odrzuconych do tyłu rękach
wygrzewała się jak kot na słońcu.
Znowu patrzył na wodę. Ale już oderwał się od wspomnień. Nie po to jestem tutaj -
myślał - aby wspominać. Wżarta w krew dyscyplina wojskowa kazała mu wiecznie pamiętać
o powierzonych zadaniach. Może nie tylko ona. Może w jego krwi pozostało także coś
z kochającego się w obowiązku dziedzictwa saskich przodków?
Skupił uwagę. Nareszcie dzisiaj, po tylu staraniach i wyczekiwaniach miało dojść do
tego spotkania. Uważał je za ostatnią część swej misji. Inne sprawy już dawno pozałatwiał
z właściwą sobie skrupulatnością. Chciał wracać jak najszybciej. Wiadomości z kraju nie były
dobre. Wielka uliczna łapanka, jakiej był świadkiem w dniu swego wyjazdu, otworzyła nową
fazę walki: wojna w polu zamieniła się w wojnę uliczną. Chodziły słuchy o zmianie rządu.
Ludzie, którzy go wysłali, odeszli. Mimo to uważał, że nie wolno mu wrócić przed tą
rozmową. Czekał na nią długo. Teraz dzieliło go od niej tylko kilka godzin. Z masy pytań,
z którymi przyjechał, musiał teraz wybrać najważniejsze. Był zdecydowany je postawić.
Muszę dowiedzieć się prawdy! - myślał. - Muszę ją przywieźć! Choćby była najczarniejsza,
byleby była prawdą! Bez niej nie wyobrażał sobie swego powrotu.
Nagle drgnął. Jakiś człowiek zstępował wolno na bulwar kamiennymi schodkami. Był
ubrany elegancko: cylinder, krótka opięta marynarka, jasnobeżowe spodnie. Płowe bokobrody
podstrzyżone a la Louis-Philippe. Mężczyzna kroczył jakby zamyślony. Wydawał się niczego
nie dostrzegać. W podniesionej dłoni trzymał niezapalonego papierosa. Doszedłszy do skraju
bulwaru zatrzymał się tuż nad wodą. Obrócił się, rozejrzał. Zbliżył się do siedzącego na
kamiennym ciosie. Uchylił kapelusza.
- Czy nie utrudzę zbytnio pana - zapytał z wyszukaną grzecznością - jeżeli go
poproszę o ogień do papierosa? - Otrzymawszy zapałki zawołał: - Oh, mille merci! - Potarł
zapałkę o kamień. Zaciągnął się, wydmuchnął w górę smugę dymu. Zwrócił pudełko. -
Bardzo, bardzo dziękuję - rozpływał się w uprzejmościach. Nagle, jakby coś sobie
przypomniał, rozpiął marynarkę, sięgnął do kieszeni papuziożółtej kamizelki, wyjął srebrną
papierośnicę. - Czy mogę pana poczęstować?
- Dziękuję. Nie palę.
- Ach, jeżeli tak... - schował papierośnicę, ale nie odszedł. - My palacze - podjął - nie
możemy sobie po prostu wyobrazić kogoś, kto by nie należał do naszego „klanu”. - Zaśmiał
się, jakby to, co powiedział, było doskonałym dowcipem. - Nawet panie zaczynają się
zaciągać, choć to niejednego oburza. - Zmienił temat, ale stał dalej. - Piękny dzień dzisiaj,
nieprawdaż? W mieście skwar, za godzinę trudno będzie oddychać. Ale tutaj cień, chłodek,
cisza... I to... - wskazał brudne stopy leżącej dziewczyny. - Rozkoszne miejsce.
Byłby może paplał dalej, gdyby rybak nie obrócił się i nie syknął gniewnie:
- Chut, vous! Silence!
Mężczyzna uśmiechnął się wcale nie dotknięty. Powiedział półgłosem:
- Straszymy mu ryby... - Jeszcze chwilę stał, jakby walcząc z chęcią dalszego
rozmawiania, ale nie usłyszawszy słowa zachęty uchylił kapelusza. - Au revoir, monsieur.
Encore une fois merci...
Patrzył za mężczyzną, który odchodził wciąż tym samym leniwym krokiem. Nie
przestawał go śledzić, póki tamten nie zniknął mu z oczu. Czyżby to znowu jeden z tamtych?
- zastanawiał się. Czyżby aż tutaj przyszli za nim? O tym, że był śledzony w hotelu, wiedział
dobrze od samego początku. Dlatego zachowywał jak najdalej idącą ostrożność. Jego noga
nie postała dotąd na wyspie Św. Ludwika. Unikał także innych polskich skupisk. Dziś dopiero
po raz pierwszy odwiedził polski kościół. A może mylę się - myślał - może to zwyczajny
paryski próżniak, a nie szpicel? Zastanowił się: Cóż oni mogą o mnie wiedzieć? Prawdziwego
nazwiska nie znali na pewno. W lipcu ukazała się w prasie notatka - pokazano mu ją
w Krakowie - że zginął pod Kołodnem. Nie pisaliby o tym, gdyby wiedzieli, że udało mu się
jeszcze raz wyśliznąć z pułapki. Pod nazwiskiem Konstantego Tołkacza przekroczył granicę
Królestwa, pod tym samym wyjechał z kraju. Mogli go śledzić, jak śledzili każdego Polaka,
ale nikt w nim na pewno nie domyślał się dymisjonowanego podpułkownika wojsk carskich,
Romualda Traugutta.
Wyjął zegarek z kieszonki kamizelki. Czas leciał, trzeba było iść na spotkanie
z Ordęgą. Przed spotkaniem należało zjeść śniadanie. Aby uniknąć kłopotu ze spowiedzią po
francusku, przybył dzisiaj tutaj. Podczas mszy przystępował do komunii Św., a potem modlił
się długo. Ludzie uważali go za mruka i człowieka z natury skupionego. Ale to był tylko
pozór: naprawdę skupienie wymagało od niego ogromnego wysiłku. Przeszkadzały mu nie
tyle pokusy zewnętrzne, co skłonność do marzenia. Fala marzeń podchodziła i groziła
zmyciem wzniesionym konstrukcjom. Ani na chwilę nie mógł sobie pozwolić na
rozproszenie.
Kościół był brzydki: krótki a szeroki. Ołtarz znajdował się w dole, od niego wznosiły
się amfiteatralnie rzędy białych ławek. Nadawały kościołowi wygląd amfiteatru. U szczytu
głównego ołtarza wypisane było po hebrajsku słowo: Jahwe. W jednym z bocznych ołtarzy
znajdował się obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Kręcący się po kościele księża, mimo
siwych głów, mieli zamaszyste gesty, które zdradzały dawnych wojskowych. Tu - można było
sądzić - trzydzieści kilka lat życia zatrzymało się w swym biegu.
Zdjął okulary i starannie je przetarłszy jeszcze raz się rozejrzał, czy nie zobaczy
gdzieś w pobliżu tamtego człowieka. Potem szybkim krokiem wbiegł na kamienne schody.
Będąc już prawie na moście, obejrzał się raz jeszcze za siebie. Gruby rybak siedział tak samo
nieruchomo, zgarbiony nad wodą. Wyciągnięta na słońcu dziewczyna zdawała się spać.
Przeszedł most i zagłębił się w labirynt ciasnych uliczek. Po tamtej stronie rzeki
rozrastała się wspaniała stolica świata - tutaj cisnęło się zbite gęsto, wciąż jeszcze pachnące
średniowieczem miasto małych kupców, drzemiących rentierów, krzykliwych studentów.
Rewolucje i zamachy stanu dokonywały się na prawym brzegu Sekwany, ale wykluwały na
lewym.
Wędrował długo cienistymi korytarzami ulic, wśród małych sklepików, których
zawartość wywieszona była na zewnątrz; między mrocznymi księgarniami i magazynami
starożytności strzeżonymi przez brodatych kupców; mijał gospody pachnące winem
i świeżym pieczywem. Przed jedną z nich zatrzymał się i pchnął drzwi; zawieszony na nich
dzwonek rozdźwięczał się hałaśliwie. Gospoda była pusta, ale zaraz z głębi nadszedł wąsaty
mężczyzna powłóczący nogą. Miał na głowie wytłuszczoną czapeczkę z kitką. Traugutt
poprosił o chleb, ser i wino. Wolałby napić się, jak u siebie, mleka lub mocnej herbaty, ale
jedno i drugie było tutaj napojem nieznanym. Gospodarz wysłuchawszy zamówienia mrugnął
żartobliwie okiem. Zapytał:
- Cudzoziemiec?
- Tak.
- Rosjanin?
Żachnął się. Wbrew rozsądkowi zapewnił:
- Nie. Polak.
- Ach - zawołał gospodarz - dzielni Polacy! I wy, i my - zapewnił - walczyliśmy
z carem. - Z dumą dotknął jakiejś wstążeczki przyszytej do kurtki. - Sewastopol. Fort
Malachow! - wydął pierś... Potem szybko otworzył butelkę. - Voila - powiedział stawiając ją
przed swoim gościem. Wojskowym gestem dotknął dłonią swej czapeczki. - Vive la
revolution, monsieur! - dorzucił.
Zjadłszy śniadanie Traugutt zapłacił, nie zapominając o napiwku, uścisnął dłoń
bohatera spod Sewastopola i powrócił na ulicę. Było coraz goręcej, słońce ściekało po murach
domów. Poczuł się zmęczony. To miasto zdawało się nie mieć końca: za każdym rogiem
ukazywała się nowa uliczka, wąska i zatłoczona. Ale w końcu kamienne ściany rozstąpiły się.
Zobaczył przed sobą, za żelaznymi sztachetami, plamę zieleni.
Tu, w Ogrodzie Luksemburskim, miał naznaczone spotkanie z Ordęgą. Suchy
mężczyzna z siwymi faworytami, sterczącymi znad wysoko zawiązanego halsztuka, czekał na
niego w umówionym miejscu.
- Już się obawiałem o pana - powiedział.
- Nie spóźniłem się przecież.
Porównali swoje zegarki.
- Rzeczywiście - przyznał Ordęga. - Przychodzi pan punktualnie. Jestem tym
zaskoczony. Ludzie z kraju zawsze i wszędzie się spóźniają. Dobrze, że mamy jeszcze trochę
czasu na pogadanie. Muszę panu powiedzieć, że ogromną wagę przywiązuję do dzisiejszego
spotkania.
- Ja również.
- Proszę pamiętać, że wpływy księcia są bardzo duże. Przede wszystkim sam cesarz
ma do niego wyraźną słabość, chociaż książę potrafi nieraz, i to zupełnie otwarcie,
krytykować jego posunięcia. Tak było na przykład po zawarciu pokoju w Villafranca. Więź
rodzinna u Bonapartych jest bardzo mocna. Cesarz miał i na pewno ma wobec księcia wielkie
plany. Zanim doszło do zjednoczenia Włoch, chciał go zrobić księciem Toskanii. Na pewno,
nie bez głębszej myśli doprowadził do małżeństwa między księciem a córką króla Włoch.
Z drugiej strony sam książę ma swoje powiązania z włoskimi karbonariuszami. Podobno stale
pisuje na Capri do Garibaldiego. Utrzymuje bliskie związki z Mazzinim i z Kossuthem. To
mu nie przeszkadza mieć także pewne wpływy na wielkich finansistów. Mówią dość głośno
o jakichś jego związkach z Rotszyldami.
- Mimo tak wielkich możliwości niewiele jednak zrobił w naszej sprawie.
- Tak się panu tylko zdaje. Zrobił bardzo dużo. Sytuacja nie jest jednak łatwa. Wokół
cesarza znajdują się ludzie pragnący zbliżenia z Rosją. Cesarz jest sercem z nami, ale interesy
polityczne pchają go w tamtą stronę. Musicie zdać sobie z tego sprawę, że sympatie dla Rosji
są w tej chwili we Francji ogromne. Napoleon musi się z tym liczyć. Mówiłem niedawno
panu, że dochodziło do tego, iż policja tutejsza śledziła przybyszów z Polski i przekazywała
swoje odkrycia ambasadzie rosyjskiej. Wy, ludzie z kraju, zupełnie nie rozumiecie ani
tutejszych spraw, ani Rosji!
- Chyba jednak Rosję trochę rozumiemy.
- Wcale! - uciął apodyktycznie Ordęga. - Jest zbyt blisko, a to nie pozwala na jasny
osąd. A poza tym jesteście przez nią przygnieceni. Tylko my potrafimy pojąć należycie
sytuację.
Nie sprzeczał się. Nie pierwszy raz słyszał taką opinię. I ci tutejsi, i tamci z Galicji
uważali się za lepiej rozumiejących, upoważnionych do dawania wskazówek i upomnień.
Ordęga zażył tabaki, kichnął, wytarł nos w kolorową chustkę.
- Tak - wrócił do tematu - właśnie dzięki księciu dużo udało się zmienić. Sam
poruszałem u niego kilka razy sprawę uznania was za kombatantów i zawsze okazywał duże
zrozumienie dla tej kwestii. Mamy w nim szczerego przyjaciela.
Od pierwszej chwili, gdy tylko wybuchło powstanie, wzywał do wytrwania, wysunął
propozycję napadnięcia na Odessę, wpływał na cesarza, zwalczał wpływy zwolenników
przyjaźni z Rosją. Polecił nam także kapitana Magnan, dzielnego marynarza, aby dowodził
okrętem, którym, jak pan wie, wyruszy zbrojna wyprawa na Kaukaz, dla poparcia tamtejszego
Powstania...
- Słyszałem o tym. Lecz podobno w okresie wojny krymskiej książę, jak mi mówiono,
był tak samo jak cesarz i rząd przeciwny jakiejkolwiek ruchawce w Polsce?
- Taka była sugestia dworu austriackiego, a cesarz i książę mając na oku sprawę
wyzwolenia Italii lękali się, że Austria gotowa się związać z Rosją. Być może istotnie był to
lepszy moment... Mimo to książę jest naprawdę naszym wielkim przyjacielem. - Ordęga
znowu wytarł z hałasem nos. Zapytał: - Mam nadzieję, że posłuchał pan moich rad i nie
próbował pan wizyty w Hotelu Lambert? Proszę mi wierzyć, byłoby najlepiej, aby się pan
trzymał z dala od środowisk polskich.
- Do Hotelu Lambert nie chodziłem, z Polakami, z wyjątkiem tych, z którymi
obowiązany byłem przeprowadzić urzędowe rozmowy, nie widywałem się. Dziś jedynie
pozwoliłem sobie na odwiedzenie kościoła Ojców Zmartwychwstańców.
- Niepotrzebnie, niepotrzebnie! Są śledzeni. Rząd ich nie lubi. Pewno pan się
dowiedział o przyjeździe do Paryża ojca Semeneńki? Trzeba było mnie o tym powiedzieć.
Załatwiłbym panu spotkanie na bezpiecznym terenie.
- Nie szukałem z nim kontaktu. Chciałem po prostu pójść do kościoła.
Ordęga popatrzył z ukosa na Traugutta.
- Pan jest, jak widzę, człowiekiem religijnym? Hm... Właściwie bardzo mnie to cieszy.
Ci, którzy przyjeżdżają z kraju, wszystko farmazoni i libertyni. Ale niech się pan, broń Boże,
nie zdradzi ze swymi przekonaniami wobec księcia. Musi pan wiedzieć, że tylko dlatego nie
wybrano go podczas ostatnich wyborów wielkim mistrzem Wielkiego Wschodu, iż cesarz
życzył sobie, by tę godność otrzymał marszałek Magnan. Z Watykanem książę jest na bakier,
a Ojca świętego uważa za swego osobistego przeciwnika.
- A jakie są jego związki z Mierosławskim?
Tym razem głos Ordęgi utracił swój entuzjastyczny ton.
- Niestety, pan generał Mierosławski - wypowiedział to z gniewną ironią - cieszy się
życzliwością i opieką księcia. Na próżno usiłowaliśmy wytłumaczyć księciu, że Mierosławski
utracił całe nasze zaufanie, że nie uważamy go ani