Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora
Szczegóły |
Tytuł |
Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Stoff
Narzeczona z Hibernatora
Ceremonia powitania trwała już od dwóch godzin. Raport dowódcy
"Argonauty", liczne przemówienia powitalne, toasty - wszystko to
uczestnicy ceremonii mieli już poza sobą. Z kolei odbywała się konferencja
prasowa, którą transmitowano bezpośrednio na Ziemię, do baz naukowych na
Marsie i jego obu księżycach, a także do stacji orbitalnych krążących
wokół Księżyca, Ziemi, Wenus i Jowisza. Załoga "Argonauty", ubrana
specjalnie na tę okazję w błękitne mundury Agencji Astronautycznej,
prezentowała się wspaniale. Szczęśliwi, że wrócili z najdalszej z
podjętych przez człowieka podróży, astronauci chętnie odpowiadali na
pytania, przekazywali pierwsze fascynujące wiadomości. Tylko porucznik
Raffik Shah kręcił się niecierpliwie w fotelu. Kapitan widział jego
niecierpliwość i w przerwie przed odpowiedzią na kolejne pytanie pokręcił
z dezaprobatą głową, ale zaraz uśmiechnął się i przymrużył znacząco oko.
Odpowiedź kapitana miała być ilustrowana filmem. Z sufitu spłynął
bezszelestnie ekran, aparat projekcyjny pochłonął pojemniki z kryształami
wideofonii. Uczestnicy konferencji zaczęli się przesiadać na miejsca
zapewniające lepszą widoczność.
Raffik Shah korzystając z chwili zamieszania wymknął się z sali.
Ruchomymi schodami dostał się do hotelu na Trzecim Poziomie. Szybko
spakował swój niewielki bagaż, umieścił go w pojemniku poczty
pneumatycznej, a sam ruszył wznoszącym się lekko korytarzem w kierunku
dworca rakietowego. Odprawa trwała krótko. Kontroler lotów pokazał mu
niewielki pomarańczowy rakietoplan na skraju lądowiska.
Po kilkunastu minutach porucznik Shah, ubrany w lekki kombinezon, był
już w kabinie. Obejrzał tablicę kontrolną, przesunął z zadowoleniem ręką
po przyrządach i poprawił się w fotelu. Pokiwał ręką mechanikowi, który,
wsiadając do stojącego obok wyrzutni łazika, podniesionym kciukiem życzył
mu pomyślnego lotu.
Na sygnał z centrali włączył system kierowania. Tablica kontrolna
ożyła, zamigotały lampki, drgnęły wskazówki zegarów, rozbłysły ekrany
pozycyjne. Odliczanie kontrolera wydawało mu się zbyt powolne. Przy "5"
wyłączył automatycznego pilota i przesunął ku sobie dźwignię ciągu.
Jeszcze kontroler nie zakończył odliczania, kiedy rakietoplan drgnął i
zaczął się wznosić. Już dwieście pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią
Księżyca dotarło do niego ostrzeżenie, że przekroczył przepisy. Oficer
kontrolny groził, że zamelduje o tym odpowiednim władzom, które mogą go
pozbawić prawa samodzielnego pilotowania statków kosmicznych na co
najmniej sześć miesięcy.
- Wyprawa już się skończyła, trzeba na nowo przyzwyczaić się do
rygorów cywilizacji - dodał na koniec, chcąc złagodzić poprzednie ostre
słowa.
Shah nie słuchał, nie odpowiedział też na ostatnie życzenia pomyślnego
lotu. Ułożył się wygodniej w fotelu i jeszcze bardziej zwiększył ciąg
silnika. Pokryta kraterami powierzchnia Srebrnego Globu spływała w dół
coraz mniejszą tarczą. Szczegóły rzeźby terenu powoli zacierały się. Na
lewo od rakietoplanu zamigotały światła. Stacja Luna 51, służąca jako baza
orbitalna, przesuwała się szybko za przezroczystą pokrywą kabiny. Tuż koło
niej zdawał się dryfować w przestrzeni potężny kadłub "Argonauty",
przynajmniej dwa razy większy od samej stacji. Jego potężne silniki
milczały, opustoszałe pokłady, pozamykane włazy czekały na-nową załogę,
która pewnego dnia pojawi się tu, by wyruszyć na nową wyprawę. Porucznik
odprowadzał gwiazdolot wzrokiem, dopóki ten nie zniknął z pola widzenia.
Był już blisko Ziemi, kiedy nadszedł rozkaz lądowania w bazie Puerto
Rico. Kosmodrom koło Quito, do którego zdążał, został z jakichś powodów
zamknięty. Zdenerwowany opóźnieniem, lądował więc na wyspie i Morzu
Karaibskim. Z rozpaczą słuchał informacji miłej, uśmiechniętej
urzędniczki, że nie ma żadnej możliwości dostania się dzisiaj do Quito.
Samolot utrzymujący połączenie z Miami na Florydzie miał odlecieć dopiero
nazajutrz. Musiał nocować.
Tej pierwszej od wielu, wielu lat nocy spędzonej znowu na Ziemi nie
mógł jednak zasnąć. Pojechał windą do ogrodu na dachu hotelu. Oparty
balustradę patrzył z wysokości trzydziestego czwartego piętra na plażę, na
którą bezustannie wpełzały z monotonnym szumem fale. Wdychał chciwie
zapachy prawie zapomniane przez czas wyprawy i myślał o Marii. Jakie
będzie to spotkanie? Co jej powie? Jak ona go przywita? Pytania cisnęły
się do głowy bez ustanku. Nie znajdował na nie odpowiedzi, nawet ich nie
szukał. Był tylko szczęśliwy, że wrócił i że już jutro ją zobaczy.
Uspokojony chłodem i niezwykłą scenerią nocy, wrócił do pokoju.
Plac dzielący heliport w Quito od położonego naprzeciw budynku
porucznik Shah po prostu przebiegł przeskakując między pojazdami. Przed
wejściem zatrzymał się i spojrzał na tablicę. "Agencja Astronautyczna.
Akademia Medycyny Kosmicznej". A więc pamięć go nie zawiodła. Niżej
znajdowała się jednak druga tablica, zawieszona widać niedawno: "Obiekt w
likwidacji". Rozejrzał się. Rzeczywiście, wschodnia ściana została
całkowicie zerwana. Widać było opustoszałe wnętrza sal i gabinetów. Tuż
obok wyrastały z ziemi fundamenty nowoczesnej konstrukcji. Ramiona dźwigów
poruszały się płynnie przenosząc z sąsiedniego placu montażowego całe
segmenty stalowej konstrukcji. Po stalowej pajęczynie pełzały automatyczne
spawarki.
Zaniepokojony wbiegł na schody. Drzwi rozsunęły się przed nim
bezszelestnie, ale automat nie był widać przyzwyczajony do takiego
pośpiechu, bo porucznik uderzył się boleśnie w ramię o jedno ze skrzydeł
nie dość szybko otwartych drzwi. Portier siedzący w kabinie podniósł
głowo, na jego widok.
Na szczęście nie automat, odetchnął Shah. Ale portier okazał się mniej
poinformowany, a za to bardziej nieustępliwy niż większość automatów. -
Sto lat temu? Ho, ho! Sporo czasu. Nic o tym nie słyszałem. Niech pan
poczeka, aż przyjdzie dyrektor.
Rozmowę usłyszał młody człowiek, który wysiadł właśnie z windy i
kierował się do wyjścia.
- Czy pan Raffik Shah?
Po potwierdzeniu wprowadził go do małego gabinetu nie przestając
mówić.
- Czekaliśmy na pana. Wiadomość o powrocie "Argonauty" podały
wszystkie agencje informacyjne, a wczoraj otrzymaliśmy wiadomość z
Centrali Ewidencyjnej na Księżycu, że odleciał pan na Ziemię jeszcze przed
zakończeniem oficjalnych uroczystości. Ale też sytuacja pana jest
rzeczywiście niezwykła. Niech się pan niczego nie obawia. Przez cały czas
wszystko było w najlepszym porządku. Tylko obsługa zmieniała się
wielokrotnie. Rozumiem pana zdenerwowanie - dodał szybko, widząc, że Shah
chce coś powiedzieć - ale będziemy musieli zaczekać jeszcze kilkanaście
minut. Zaraz przybędzie profesor Cortez i członkowie komisji. To jest,
niestety, konieczne.
Minuty wlokły się nieskończenie powoli, jak gdyby i tu obowiązywało
prawo względności czasu. Wreszcie drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł
starszy, szpakowaty mężczyzna.
- Jestem Cortez - przedstawił się. - Witamy, witamy! No i przede
wszystkim gratuluję szczęśliwego powrotu z wielkiej wyprawy. To było
naprawdę niesłychane osiągnięcie. Oglądałem wczoraj filmy pokazywane na
konferencji prasowej. To naprawdę fascynujące - powtórzył. Potem ujął
Shaha pod ramię i wyprowadził na korytarz.
Zjechali windą do podziemi budynku i szli dalej korytarzami. Za
profesorem, który prowadził porucznika, posuwała się w milczeniu liczna
asysta, lustrując uważnie człowieka, który odleciał ku gwiazdom wtedy,
kiedy oni jeszcze się nie narodzili, a przybył w pełni sił, młodszy od
wielu z nich. Profesor tymczasem dalej mówił głosem, w którym można było
wyczuć przejęcie.
- Cała operacja potrwa w przybliżeniu dwanaście godzin. Musi więc pan
być cierpliwy. Będzie pan obecny w początkowej fazie zakończenia
hibernacji, a za kilkanaście godzin zobaczy pan narzeczoną, na razie
jeszcze przez szybę. Okres przygotowawczy do powrotu do normalnego życia
potrwa jeszcze tydzień. Potem... to już zależy wyłącznie od was obojga.
Nasze obowiązki się kończą...
Manipulował chwilę przy zamku cyfrowym. Drzwi otworzyły się. Weszli do
jeszcze jednego korytarza.
- Już niedaleko - zapewnił profesor. Jego asystent odezwał się z tyłu:
- Pańska narzeczona jest ostatnią osobą hibernowaną na świecie.
Zapewne nie zdążył się pan jeszcze zorientować we wszystkich zmianach,
jakie zaszły od odlotu "Argonauty". Otóż kilkanaście lat po wyruszeniu
wyprawy Rada Narodów Zjednoczonych postanowiła zakazać stosowania
hibernacji z tego względu, że stała się ona powodem przetargów i
machinacji. Poza tym obawiano się kłopotów, jakie mogłoby spowodować
upowszechnienie się tej formy przedłużania życia. Dziś już nie można
poddać się hibernacji nawet za cenę największego majątku. Jest tylko kilka
wydzielonych placówek, gdzie dokonuje się nielicznych tego rodzaju
zabiegów, wyłącznie dla celów naukowych, między innymi dla potrzeb
astronautyki. Niektórzy wiążą z hibernacją nadzieję znacznego przedłużenia
lotów, nawet poza naszą Galaktykę...
Profesor otworzył ostatnie drzwi. Znaleźli się w niewielkiej sali.
Była ona prawie pusta. Tylko na środku wznosił się pulpit sterowniczy
otoczony fotelami. Ściana z przezroczystego tworzywa pozwalała widzieć
właściwą salę hibernacyjną. Plątanina przewodów o najrozmaitszych
przekrojach, kształtach i kolorach oplatała całe pomieszczenie skupiając
się w centrum, gdzie tkwił pojemnik. Tam była Maria...
Wszyscy usiedli. Po chwili do sali hibernacyjnej weszli dwaj asystenci
w lekkich przezroczystych kombinezonach izolacyjnych naciągniętych na
białe kitle. Rozpoczęły się przygotowania do zakończenia procesu
hibernacji. Wskazówki wszystkich przyrządów jeszcze tkwiły nieporuszone.
Shah jednak z napięciem wpatrywał się w biały pojemnik nieco większy od
ludzkiego ciała. Asystenci skończyli tymczasem swoje czynności i jeden z
nich dał znak ręką, że można zaczynać. Profesor uruchomił połączenie z
maszyną cyfrową. Zapatrzony w widok za ścianą Shah nie zauważył nawet,
kiedy profesor zaczął manipulować przyciskami na pulpicie.
I wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Ostrym rubinowym blaskiem
rozjarzył się sygnał alarmowy. Światełka na pulpicie oszalały migając
wszystkimi kolorami w oszałamiającym tempie. Potem wszystkie zgasły.
Absolutna ciemność, zgasło bowiem także oświetlenie, panowała jednak
zaledwie ułamek sekundy. Porucznik stał wyprostowany zaciskając dłonie na
krawędzi pulpitu. Musiał krzyknąć, bo profesor Cortez położył mu dłoń na
ramieniu i powiedział:
- Spokojnie, już wszystko w porządku. W tej chwili pracuje układ
zapasowy.
Sam był jednak blady, a na jego brwiach nad okularami zatrzymały się
krople potu, który momentalnie zrosił mu czoło. Podszedł do przeciwległej
ściany i nacisnął niewidoczny z dala przycisk. W ścianie ukazała się
wnęka, z której wysunął się pulpit podobny zupełnie do pierwszego.
Tymczasem w sali hibernacyjnej asystenci uwijali się wśród przyrządów
sprawdzając obwody. Po chwili przyłączyło się do nich kilku techników.
Przygotowania do rewitalizacji wstrzymano.
- Nie ma żadnych obaw - uspokajał profesor. - Przerwa w dostawie prądu
po przepaleniu się instalacji podstawowej była tak krótka, że przyrządy
dostarczające bezpośrednio danych o ciele znajdującym się w hibernatorze
nie zarejestrowały nawet najdrobniejszej zmiany.
Do przerwania hibernacji przystąpiono ponownie dopiero po dwóch
godzinach, kiedy technicy zameldowali, że aparatura została sprawdzona.
Ale w chwili gdy profesor przełączył kierowanie na maszynę cyfrową i
powinno zaciąć się kompleksowe stopniowe ocieplanie i nawadnianie
organizmu, znowu zgasło światło, a salę wypełnił swąd spalenizny. W sali
zaległa absolutna cisza. Dopiero po kilku sekundach ktoś zaczął kaszleć.
Ktoś inny ruszył w ciemności na poszukiwanie drzwi i udało mu się je
otworzyć. Na korytarzu także było ciemno, ale przynajmniej nie czuło się
swądu spalonych instalacji.
Kiedy profesor Cortez i jego towarzysze wyszli przed gmach, z pojazdów
służby przeciwpożarowej pompowano już pianę do pomieszczeń centrali
energetycznej. Na szczęście paliło się tylko to jedno pomieszczenie.
Profesor rozejrzał się:
- Gdzie jest porucznik Shah? - zapytał.
Nie było go wśród osób zgromadzonych przed gmachem. Kilku asystentów
rzuciło się w kierunku drzwi do podziemi, ale niemal równolegle pojawili
się w nich sanitariusze wyprowadzający porucznika. Znaleziono go opartego
o ścianę, za którą stał hibernator. Dał się wyprowadzić i zachowywał się
bardzo spokojnie. Szedł ze spuszczoną głową. Sprzeciwił się odesłaniu go
do hotelu razem z innymi i pozostał przed budynkiem.
Tymczasem na plac przybywały stale helikoptery z zawiadomionymi
naukowcami i ekipami technicznymi. Uczeni postanowili podjąć jeszcze jedną
próbę. Przeciągnięto prowizoryczną linię energetyczną, połączono Akademio
z maszyną cyfrową jednego z sąsiednich instytutów. Raffik Shah towarzyszył
kilkunastoosobowej grupie, która zjechała uruchomioną znowu windą do
podziemi. W sali hibernatora wszystko wydawało się na pozór nietknięte,
ale po bliższym zapoznaniu się ze stanem aparatury inżynierowie
pospuszczali głowy. Wymiana wszystkich zepsutych urządzeń musiałaby
potrwać kilka godzin. Toczyły się jeszcze fachowe dyskusje, gdy któryś z
asystentów przywołał profesora i pokazał mu koniec jednego z przewodów.
Był owinięty niezbyt starannie zwykłą taśmą izolacyjną. Tak nie mógł
wyglądać żaden oryginalny element. Twarz profesora zdradzała głębokie
zdumienie: nikt nigdy nie wspominał, żeby w ciągu stulecia hibernator był
reperowany. Wezwani technicy zaczęli odłączać poszczególne urządzenia od
pojemnika hibernacyjnego. Kiedy odcięto już wszystkie przewody i
przystąpiono do odkręcania śrub dociskowych wierzchniej pokrywy, profesor
Cortez wstrzymał na chwilę pracę i nieznaczym ruchem głowy wskazał
porucznika. Jeden z asystentów podszedł do niego proponując wyjście z
sali, ale Shah odmówił. Po kilku minutach pokrywa uniosła się do góry.
Kabina była pusta! Różnokolorowe przewody zewnętrznego układu
podtrzymywania funkcji biologicznych i płaty piankowej materii
wyścielającej zwisały nad pustym wnętrzem...
Przez najbliższe dni po wypadku Raffik Shah nie wychodził wcale z
hotelu. Nie chciał spotkać się z nikim, nawet z kolegami z "Argonauty",
którzy także przybyli już na Ziemię. Krewni i bliscy ich wszystkich dawno
już umarli. Mogli się najwyżej spotkać z ich potomkami. Wydział Przyjęć
Agencji Astronautycznej proponował niektórym wykłady na wyższych
uczelniach, o zatrudnienie wielu ubiegały się agencje informacyjne.
Pozostawiono jednak astronautom całkowitą swobodę w podejmowaniu decyzji.
Trzeciego dnia w pokoju porucznika zjawił się profesor Cortez. Shah
siedział w fotelu przed telewizorem. Głos był całkiem wyciszony i sceny na
ekranie rozgrywały się zupełnie bezgłośnie. Pokój tonął w półmroku.
Żaluzje izolowały wnętrze od żaru ulicy, tylko tapeta promieniowała ledwo
dostrzegalnym, przyjemnym niebieskawym światłem. Raffik Shah odwrócił się
i widząc wchodzącego skinął głową, a potem wrócił do poprzedniej pozycji.
Profesor, nie zrażony takim powitaniem, usiadł i zaczął mówić:
- Chciałbym panu przekazać wyniki przeprowadzonego śledztwa.
Oczywiście otrzyma pan oficjalny raport, ale chciałbym porozmawiać
najpierw z panem osobiście.
Ponieważ porucznik nie zareagował, profesor mówił dalej.
- Otóż obydwie awarie, które nastąpiły podczas prób przerwania
hibernacji, powstały na skutek spięć w sieci energetycznej. W normalnych
warunkach jest to niemożliwe, gdyż istnieje wiele równoległych
zabezpieczeń. Ale nie była to sytuacja normalna: nie zawiniła tu technika,
lecz ingerencja człowieka...
Nad wideofonem zapalił się sygnał wywoławczy. Profesor przerwał i
spojrzał na porucznika. Ten jednak nawet nie drgnął. Profesor wstał więc i
włączył wideofon. Zgłosił się kierownik Biura Depozytów. Był zadowolony,
że powrócił już adresat przesyłki czekającej od blisko siedemdziesięciu
lat i pytał, czy mają przesłać do hotelu. Profesor spojrzał na Shaha.
Ponieważ ten nie zdradzał żadnego zainteresowania, poprosił o przesłanie
depozytu i wrócił do przerwanej relacji.
- W całej tej sprawie są momenty, które prawdopodobnie już nigdy nie
zostaną wyjaśnione. Jedno jest pewne: Maria Caghliari zniknęła z
hibernatora najpóźniej w trzy lata po odlocie "Argonauty". Prawdopodobnie
wtedy także dokonano przebudowy urządzeń w taki sposób, zresztą bardzo
prymitywny, że układy kontrolne zostały zablokowane i wskazywały zawsze
idealny stan. Jest to fakt niewątpliwie smutny, że przez tyle lat nikt nie
poznał się na tym. Przecież ja pracuję już w Akademii trzydzieści dziewięć
lat, przede mną byli inni i wszyscy polegaliśmy na wskazaniach przyrządów,
nigdy nie kontrolując dokładnie samych urządzeń. Nikt nie zwrócił też
uwagi na to, że wskazania przyrządów nie podlegały najmniejszym chociażby
wahaniom. Wszelkie wahania są natychmiast korygowane przez automatyczną
centralę dyspozycyjną, ale wskazują przynajmniej, że całe urządzenie
działa. O sprawcach tego wydarzenia, jego okolicznościach i udziale w nim
pańskiej narzeczonej możemy tylko snuć najbardziej fantastyczne domysły.
Nie przypuszczam, by cała ta sprawa była z góry ukartowana jeszcze przed
odlotem "Argonauty". Być może ktoś, kto miał dostęp do hibernatora,
zafascynowany romantycznością sytuacji, zakochał się w dziewczynie
czekającej na powrót ukochanego z gwiazd, obudził ją ze snu
hibernacyjnego, a potem przekonał, by została z nim. Ale to tylko
hipoteza. Oczywiście drobiazgowe badania biografii wszystkich ludzi,
którzy byli zatrudnieni w Akademii od czasu pana odlotu, pozwoliłyby może
ujawnić sprawcę... Ale to są tylko domysły. Śledztwo prowadzone na wielką
skalę byłoby szeroko komentowane, oczywiście przy użyciu wszystkich
środków informacji. A tak - nikt się o niczym nie dowie. Członków zespołu,
którzy byli obecni przy wypadku, obowiązuje tajemnica zawodowa, do
wiadomości publicznej podaliśmy inną przyczynę pożaru. Oczywiście ma pan
prawo domagać się oficjalnych dochodzeń w jakiejkolwiek formie. Jestem
stale do pana dyspozycji, czuję się winny, można było zapewne przy
mniejszym zaufaniu do automatów zapobiec tym wypadkom i przykrym
przeżyciom, które stały się naszym udziałem...
W pokoju nastała cisza. Dopiero po chwili Shah odwrócił się w kierunku
profesora i powiedział tylko jedno słowo:
- Dziękuję.
Po wyjściu dyrektora Akademii porucznik nie zmienił pozycji.
Kilkanaście minut później rozległ się przytłumiony sygnał poczty
pneumatycznej. Sygnał powtórzył się jeszcze kilkakrotnie. Wreszcie Shah
wstał i naciśnięciem guzika skierował do koszyka pojemnik z przesyłką.
Była zawinięta w gruby szary papier. Zauważył swoje nazwisko.
Porucznik Raffik Shah
Drugi pilot I wyprawy gwiezdnej
FSS "Argonauta"
Informacji o nadawcy nie było.
Jak zdążył się zorientować, teraz już nikt nie używał przesyłek tego
rodzaju. Rozwinął papier. W środku koperta z folii. Zniecierpliwiony
zerwał taśmę izolacyjną, którą była zalepiona. Z koperty wypady wycinki z
gazet i kilka arkusików zielonkawego papieru zapisanych jakże znajomym
pismem. Dlaczego pewnych rzeczy nie zapomina się nawet przez tyle lat?
Przezwyciężając ciekawość wziął najpierw do ręki wycinki prasowe.
Z pożółkłego kawałka papieru śmiała się Maria. Reporter sfotografował
ją idącą przez park. Na innej fotografii on w mundurze lotnika astronauty
na tarasie Ośrodka Kierownictwa Lotów na Hawajach, zapatrzony w biegnącą
aż po horyzont płytę startową i ustawione na niej rakiety. Skrzywił się
czytając tytuł: Miłość silniejsza od czasu. Poniżej nieco mniejszym
drukiem: Narzeczona będzie czekać na ukochanego 100 lat. Inny wycinek:
Nauka w służbie miłości. Z wiekowym opóźnieniem dotarły do niego
wiadomości dotyczące ich obojga w ordynarnej, obliczonej na sensację i
zaintrygowanie czytelników formie. Nie czytał artykułów, wertował tylko
stos pożółkłych wycinków. Wziął do ręki list Marii. Pamięć podsuwała
strzępy przechowywanych obrazów, rozmów, potem przychodziła refleksja.
Musiał przyznać, że to, do czego skłonił Marię, wykorzystując jej
bezgraniczną miłość, było krańcowym przejawem egoizmu. Zachować wyłącznie
dla siebie drugą osobę bez względu na konsekwencje, odebrać jej pełnię
życia, skazać na niepewną i trudną przyszłość - mógł przecież nie wrócić -
to było głupie i samolubne. Tak wyglądało to przynajmniej z perspektywy
czasu, wtedy myślał inaczej. Ale pozostawał żal. Był tam, gdzie nie dotarł
jeszcze nigdy żaden człowiek, uczestniczył w spełnianiu marzenia
ludzkości, a świat oszukał go, odebrał mu jedyny cel powrotu. Maria nie
dowie się nigdy, czym była dla niego pamięć o niej.
Spojrzał na trzymany w ręce list Marii. Zawahał się, ale po chwili
zgniótł go w dłoni i wrzucił do zsypu anihilatora odpadków.
Przez żaluzje docierał z ulicy narastający hałas. Wstał i zbliżył się
do drzwi balkonu. Gdy znalazł się zupełnie blisko, automat podciągnął
żaluzje i otworzył drzwi. Zapadał już zmierzch. Wyszedł na balkon i
spojrzał na ulicę. W dole kłębił się barwny, gwarny tłum. Strzelały w górę
kolorowe rakiety, unosiły się tysiące baloników o najwymyślniejszych
kształtach, dziesiątki rozmaitych melodii mieszały się w przedziwną
symfonię dźwięków. Karnawał? stwierdził niepewnie. A więc pozostało coś z
dawnych lat.
Z wyrozumiałym uśmiechem człowieka, dla którego nie jest to nic więcej
jak zabawa dzieci, zjechał windą na dół i wyszedł na bulwar. W mieszał się
w tłum widzów. Po kilku chwilach znalazł się na krawędzi jezdni, którą
przeciągał barwny pochód. W rozpiętym lekkim kombinezonie, z kolorowym
emblematem wyprawy na piersi, z którym nie rozstawał się od chwili powrotu
na Ziemię, mógł uchodzić za jednego z przebierańców.
Właśnie zbliżała się postać przebrana za pięknego motyla. Poprzez
wąskie szparki maseczki ich oczy spotkały się na krótką chwilę. Drobna
dłoń chwyciła jego rękę i pociągnęła na jezdnię. Wśród huku sztucznych
ogni, mieszających się coraz to nowych melodii i piosenek, porucznik
Raffik Shah przyłączył się do karnawałowego pochodu...
powrót