Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora

Szczegóły
Tytuł Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Stoff Andrzej - Narzeczona z hibernatora - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Stoff Narzeczona z Hibernatora Ceremonia powitania trwała już od dwóch godzin. Raport dowódcy "Argonauty", liczne przemówienia powitalne, toasty - wszystko to uczestnicy ceremonii mieli już poza sobą. Z kolei odbywała się konferencja prasowa, którą transmitowano bezpośrednio na Ziemię, do baz naukowych na Marsie i jego obu księżycach, a także do stacji orbitalnych krążących wokół Księżyca, Ziemi, Wenus i Jowisza. Załoga "Argonauty", ubrana specjalnie na tę okazję w błękitne mundury Agencji Astronautycznej, prezentowała się wspaniale. Szczęśliwi, że wrócili z najdalszej z podjętych przez człowieka podróży, astronauci chętnie odpowiadali na pytania, przekazywali pierwsze fascynujące wiadomości. Tylko porucznik Raffik Shah kręcił się niecierpliwie w fotelu. Kapitan widział jego niecierpliwość i w przerwie przed odpowiedzią na kolejne pytanie pokręcił z dezaprobatą głową, ale zaraz uśmiechnął się i przymrużył znacząco oko. Odpowiedź kapitana miała być ilustrowana filmem. Z sufitu spłynął bezszelestnie ekran, aparat projekcyjny pochłonął pojemniki z kryształami wideofonii. Uczestnicy konferencji zaczęli się przesiadać na miejsca zapewniające lepszą widoczność. Raffik Shah korzystając z chwili zamieszania wymknął się z sali. Ruchomymi schodami dostał się do hotelu na Trzecim Poziomie. Szybko spakował swój niewielki bagaż, umieścił go w pojemniku poczty pneumatycznej, a sam ruszył wznoszącym się lekko korytarzem w kierunku dworca rakietowego. Odprawa trwała krótko. Kontroler lotów pokazał mu niewielki pomarańczowy rakietoplan na skraju lądowiska. Po kilkunastu minutach porucznik Shah, ubrany w lekki kombinezon, był już w kabinie. Obejrzał tablicę kontrolną, przesunął z zadowoleniem ręką po przyrządach i poprawił się w fotelu. Pokiwał ręką mechanikowi, który, wsiadając do stojącego obok wyrzutni łazika, podniesionym kciukiem życzył mu pomyślnego lotu. Na sygnał z centrali włączył system kierowania. Tablica kontrolna ożyła, zamigotały lampki, drgnęły wskazówki zegarów, rozbłysły ekrany pozycyjne. Odliczanie kontrolera wydawało mu się zbyt powolne. Przy "5" wyłączył automatycznego pilota i przesunął ku sobie dźwignię ciągu. Jeszcze kontroler nie zakończył odliczania, kiedy rakietoplan drgnął i zaczął się wznosić. Już dwieście pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią Księżyca dotarło do niego ostrzeżenie, że przekroczył przepisy. Oficer kontrolny groził, że zamelduje o tym odpowiednim władzom, które mogą go pozbawić prawa samodzielnego pilotowania statków kosmicznych na co najmniej sześć miesięcy. - Wyprawa już się skończyła, trzeba na nowo przyzwyczaić się do rygorów cywilizacji - dodał na koniec, chcąc złagodzić poprzednie ostre słowa. Shah nie słuchał, nie odpowiedział też na ostatnie życzenia pomyślnego lotu. Ułożył się wygodniej w fotelu i jeszcze bardziej zwiększył ciąg silnika. Pokryta kraterami powierzchnia Srebrnego Globu spływała w dół coraz mniejszą tarczą. Szczegóły rzeźby terenu powoli zacierały się. Na lewo od rakietoplanu zamigotały światła. Stacja Luna 51, służąca jako baza orbitalna, przesuwała się szybko za przezroczystą pokrywą kabiny. Tuż koło niej zdawał się dryfować w przestrzeni potężny kadłub "Argonauty", przynajmniej dwa razy większy od samej stacji. Jego potężne silniki milczały, opustoszałe pokłady, pozamykane włazy czekały na-nową załogę, która pewnego dnia pojawi się tu, by wyruszyć na nową wyprawę. Porucznik odprowadzał gwiazdolot wzrokiem, dopóki ten nie zniknął z pola widzenia. Był już blisko Ziemi, kiedy nadszedł rozkaz lądowania w bazie Puerto Rico. Kosmodrom koło Quito, do którego zdążał, został z jakichś powodów zamknięty. Zdenerwowany opóźnieniem, lądował więc na wyspie i Morzu Karaibskim. Z rozpaczą słuchał informacji miłej, uśmiechniętej urzędniczki, że nie ma żadnej możliwości dostania się dzisiaj do Quito. Samolot utrzymujący połączenie z Miami na Florydzie miał odlecieć dopiero nazajutrz. Musiał nocować. Tej pierwszej od wielu, wielu lat nocy spędzonej znowu na Ziemi nie mógł jednak zasnąć. Pojechał windą do ogrodu na dachu hotelu. Oparty balustradę patrzył z wysokości trzydziestego czwartego piętra na plażę, na którą bezustannie wpełzały z monotonnym szumem fale. Wdychał chciwie zapachy prawie zapomniane przez czas wyprawy i myślał o Marii. Jakie będzie to spotkanie? Co jej powie? Jak ona go przywita? Pytania cisnęły się do głowy bez ustanku. Nie znajdował na nie odpowiedzi, nawet ich nie szukał. Był tylko szczęśliwy, że wrócił i że już jutro ją zobaczy. Uspokojony chłodem i niezwykłą scenerią nocy, wrócił do pokoju. Plac dzielący heliport w Quito od położonego naprzeciw budynku porucznik Shah po prostu przebiegł przeskakując między pojazdami. Przed wejściem zatrzymał się i spojrzał na tablicę. "Agencja Astronautyczna. Akademia Medycyny Kosmicznej". A więc pamięć go nie zawiodła. Niżej znajdowała się jednak druga tablica, zawieszona widać niedawno: "Obiekt w likwidacji". Rozejrzał się. Rzeczywiście, wschodnia ściana została całkowicie zerwana. Widać było opustoszałe wnętrza sal i gabinetów. Tuż obok wyrastały z ziemi fundamenty nowoczesnej konstrukcji. Ramiona dźwigów poruszały się płynnie przenosząc z sąsiedniego placu montażowego całe segmenty stalowej konstrukcji. Po stalowej pajęczynie pełzały automatyczne spawarki. Zaniepokojony wbiegł na schody. Drzwi rozsunęły się przed nim bezszelestnie, ale automat nie był widać przyzwyczajony do takiego pośpiechu, bo porucznik uderzył się boleśnie w ramię o jedno ze skrzydeł nie dość szybko otwartych drzwi. Portier siedzący w kabinie podniósł głowo, na jego widok. Na szczęście nie automat, odetchnął Shah. Ale portier okazał się mniej poinformowany, a za to bardziej nieustępliwy niż większość automatów. - Sto lat temu? Ho, ho! Sporo czasu. Nic o tym nie słyszałem. Niech pan poczeka, aż przyjdzie dyrektor. Rozmowę usłyszał młody człowiek, który wysiadł właśnie z windy i kierował się do wyjścia. - Czy pan Raffik Shah? Po potwierdzeniu wprowadził go do małego gabinetu nie przestając mówić. - Czekaliśmy na pana. Wiadomość o powrocie "Argonauty" podały wszystkie agencje informacyjne, a wczoraj otrzymaliśmy wiadomość z Centrali Ewidencyjnej na Księżycu, że odleciał pan na Ziemię jeszcze przed zakończeniem oficjalnych uroczystości. Ale też sytuacja pana jest rzeczywiście niezwykła. Niech się pan niczego nie obawia. Przez cały czas wszystko było w najlepszym porządku. Tylko obsługa zmieniała się wielokrotnie. Rozumiem pana zdenerwowanie - dodał szybko, widząc, że Shah chce coś powiedzieć - ale będziemy musieli zaczekać jeszcze kilkanaście minut. Zaraz przybędzie profesor Cortez i członkowie komisji. To jest, niestety, konieczne. Minuty wlokły się nieskończenie powoli, jak gdyby i tu obowiązywało prawo względności czasu. Wreszcie drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł starszy, szpakowaty mężczyzna. - Jestem Cortez - przedstawił się. - Witamy, witamy! No i przede wszystkim gratuluję szczęśliwego powrotu z wielkiej wyprawy. To było naprawdę niesłychane osiągnięcie. Oglądałem wczoraj filmy pokazywane na konferencji prasowej. To naprawdę fascynujące - powtórzył. Potem ujął Shaha pod ramię i wyprowadził na korytarz. Zjechali windą do podziemi budynku i szli dalej korytarzami. Za profesorem, który prowadził porucznika, posuwała się w milczeniu liczna asysta, lustrując uważnie człowieka, który odleciał ku gwiazdom wtedy, kiedy oni jeszcze się nie narodzili, a przybył w pełni sił, młodszy od wielu z nich. Profesor tymczasem dalej mówił głosem, w którym można było wyczuć przejęcie. - Cała operacja potrwa w przybliżeniu dwanaście godzin. Musi więc pan być cierpliwy. Będzie pan obecny w początkowej fazie zakończenia hibernacji, a za kilkanaście godzin zobaczy pan narzeczoną, na razie jeszcze przez szybę. Okres przygotowawczy do powrotu do normalnego życia potrwa jeszcze tydzień. Potem... to już zależy wyłącznie od was obojga. Nasze obowiązki się kończą... Manipulował chwilę przy zamku cyfrowym. Drzwi otworzyły się. Weszli do jeszcze jednego korytarza. - Już niedaleko - zapewnił profesor. Jego asystent odezwał się z tyłu: - Pańska narzeczona jest ostatnią osobą hibernowaną na świecie. Zapewne nie zdążył się pan jeszcze zorientować we wszystkich zmianach, jakie zaszły od odlotu "Argonauty". Otóż kilkanaście lat po wyruszeniu wyprawy Rada Narodów Zjednoczonych postanowiła zakazać stosowania hibernacji z tego względu, że stała się ona powodem przetargów i machinacji. Poza tym obawiano się kłopotów, jakie mogłoby spowodować upowszechnienie się tej formy przedłużania życia. Dziś już nie można poddać się hibernacji nawet za cenę największego majątku. Jest tylko kilka wydzielonych placówek, gdzie dokonuje się nielicznych tego rodzaju zabiegów, wyłącznie dla celów naukowych, między innymi dla potrzeb astronautyki. Niektórzy wiążą z hibernacją nadzieję znacznego przedłużenia lotów, nawet poza naszą Galaktykę... Profesor otworzył ostatnie drzwi. Znaleźli się w niewielkiej sali. Była ona prawie pusta. Tylko na środku wznosił się pulpit sterowniczy otoczony fotelami. Ściana z przezroczystego tworzywa pozwalała widzieć właściwą salę hibernacyjną. Plątanina przewodów o najrozmaitszych przekrojach, kształtach i kolorach oplatała całe pomieszczenie skupiając się w centrum, gdzie tkwił pojemnik. Tam była Maria... Wszyscy usiedli. Po chwili do sali hibernacyjnej weszli dwaj asystenci w lekkich przezroczystych kombinezonach izolacyjnych naciągniętych na białe kitle. Rozpoczęły się przygotowania do zakończenia procesu hibernacji. Wskazówki wszystkich przyrządów jeszcze tkwiły nieporuszone. Shah jednak z napięciem wpatrywał się w biały pojemnik nieco większy od ludzkiego ciała. Asystenci skończyli tymczasem swoje czynności i jeden z nich dał znak ręką, że można zaczynać. Profesor uruchomił połączenie z maszyną cyfrową. Zapatrzony w widok za ścianą Shah nie zauważył nawet, kiedy profesor zaczął manipulować przyciskami na pulpicie. I wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Ostrym rubinowym blaskiem rozjarzył się sygnał alarmowy. Światełka na pulpicie oszalały migając wszystkimi kolorami w oszałamiającym tempie. Potem wszystkie zgasły. Absolutna ciemność, zgasło bowiem także oświetlenie, panowała jednak zaledwie ułamek sekundy. Porucznik stał wyprostowany zaciskając dłonie na krawędzi pulpitu. Musiał krzyknąć, bo profesor Cortez położył mu dłoń na ramieniu i powiedział: - Spokojnie, już wszystko w porządku. W tej chwili pracuje układ zapasowy. Sam był jednak blady, a na jego brwiach nad okularami zatrzymały się krople potu, który momentalnie zrosił mu czoło. Podszedł do przeciwległej ściany i nacisnął niewidoczny z dala przycisk. W ścianie ukazała się wnęka, z której wysunął się pulpit podobny zupełnie do pierwszego. Tymczasem w sali hibernacyjnej asystenci uwijali się wśród przyrządów sprawdzając obwody. Po chwili przyłączyło się do nich kilku techników. Przygotowania do rewitalizacji wstrzymano. - Nie ma żadnych obaw - uspokajał profesor. - Przerwa w dostawie prądu po przepaleniu się instalacji podstawowej była tak krótka, że przyrządy dostarczające bezpośrednio danych o ciele znajdującym się w hibernatorze nie zarejestrowały nawet najdrobniejszej zmiany. Do przerwania hibernacji przystąpiono ponownie dopiero po dwóch godzinach, kiedy technicy zameldowali, że aparatura została sprawdzona. Ale w chwili gdy profesor przełączył kierowanie na maszynę cyfrową i powinno zaciąć się kompleksowe stopniowe ocieplanie i nawadnianie organizmu, znowu zgasło światło, a salę wypełnił swąd spalenizny. W sali zaległa absolutna cisza. Dopiero po kilku sekundach ktoś zaczął kaszleć. Ktoś inny ruszył w ciemności na poszukiwanie drzwi i udało mu się je otworzyć. Na korytarzu także było ciemno, ale przynajmniej nie czuło się swądu spalonych instalacji. Kiedy profesor Cortez i jego towarzysze wyszli przed gmach, z pojazdów służby przeciwpożarowej pompowano już pianę do pomieszczeń centrali energetycznej. Na szczęście paliło się tylko to jedno pomieszczenie. Profesor rozejrzał się: - Gdzie jest porucznik Shah? - zapytał. Nie było go wśród osób zgromadzonych przed gmachem. Kilku asystentów rzuciło się w kierunku drzwi do podziemi, ale niemal równolegle pojawili się w nich sanitariusze wyprowadzający porucznika. Znaleziono go opartego o ścianę, za którą stał hibernator. Dał się wyprowadzić i zachowywał się bardzo spokojnie. Szedł ze spuszczoną głową. Sprzeciwił się odesłaniu go do hotelu razem z innymi i pozostał przed budynkiem. Tymczasem na plac przybywały stale helikoptery z zawiadomionymi naukowcami i ekipami technicznymi. Uczeni postanowili podjąć jeszcze jedną próbę. Przeciągnięto prowizoryczną linię energetyczną, połączono Akademio z maszyną cyfrową jednego z sąsiednich instytutów. Raffik Shah towarzyszył kilkunastoosobowej grupie, która zjechała uruchomioną znowu windą do podziemi. W sali hibernatora wszystko wydawało się na pozór nietknięte, ale po bliższym zapoznaniu się ze stanem aparatury inżynierowie pospuszczali głowy. Wymiana wszystkich zepsutych urządzeń musiałaby potrwać kilka godzin. Toczyły się jeszcze fachowe dyskusje, gdy któryś z asystentów przywołał profesora i pokazał mu koniec jednego z przewodów. Był owinięty niezbyt starannie zwykłą taśmą izolacyjną. Tak nie mógł wyglądać żaden oryginalny element. Twarz profesora zdradzała głębokie zdumienie: nikt nigdy nie wspominał, żeby w ciągu stulecia hibernator był reperowany. Wezwani technicy zaczęli odłączać poszczególne urządzenia od pojemnika hibernacyjnego. Kiedy odcięto już wszystkie przewody i przystąpiono do odkręcania śrub dociskowych wierzchniej pokrywy, profesor Cortez wstrzymał na chwilę pracę i nieznaczym ruchem głowy wskazał porucznika. Jeden z asystentów podszedł do niego proponując wyjście z sali, ale Shah odmówił. Po kilku minutach pokrywa uniosła się do góry. Kabina była pusta! Różnokolorowe przewody zewnętrznego układu podtrzymywania funkcji biologicznych i płaty piankowej materii wyścielającej zwisały nad pustym wnętrzem... Przez najbliższe dni po wypadku Raffik Shah nie wychodził wcale z hotelu. Nie chciał spotkać się z nikim, nawet z kolegami z "Argonauty", którzy także przybyli już na Ziemię. Krewni i bliscy ich wszystkich dawno już umarli. Mogli się najwyżej spotkać z ich potomkami. Wydział Przyjęć Agencji Astronautycznej proponował niektórym wykłady na wyższych uczelniach, o zatrudnienie wielu ubiegały się agencje informacyjne. Pozostawiono jednak astronautom całkowitą swobodę w podejmowaniu decyzji. Trzeciego dnia w pokoju porucznika zjawił się profesor Cortez. Shah siedział w fotelu przed telewizorem. Głos był całkiem wyciszony i sceny na ekranie rozgrywały się zupełnie bezgłośnie. Pokój tonął w półmroku. Żaluzje izolowały wnętrze od żaru ulicy, tylko tapeta promieniowała ledwo dostrzegalnym, przyjemnym niebieskawym światłem. Raffik Shah odwrócił się i widząc wchodzącego skinął głową, a potem wrócił do poprzedniej pozycji. Profesor, nie zrażony takim powitaniem, usiadł i zaczął mówić: - Chciałbym panu przekazać wyniki przeprowadzonego śledztwa. Oczywiście otrzyma pan oficjalny raport, ale chciałbym porozmawiać najpierw z panem osobiście. Ponieważ porucznik nie zareagował, profesor mówił dalej. - Otóż obydwie awarie, które nastąpiły podczas prób przerwania hibernacji, powstały na skutek spięć w sieci energetycznej. W normalnych warunkach jest to niemożliwe, gdyż istnieje wiele równoległych zabezpieczeń. Ale nie była to sytuacja normalna: nie zawiniła tu technika, lecz ingerencja człowieka... Nad wideofonem zapalił się sygnał wywoławczy. Profesor przerwał i spojrzał na porucznika. Ten jednak nawet nie drgnął. Profesor wstał więc i włączył wideofon. Zgłosił się kierownik Biura Depozytów. Był zadowolony, że powrócił już adresat przesyłki czekającej od blisko siedemdziesięciu lat i pytał, czy mają przesłać do hotelu. Profesor spojrzał na Shaha. Ponieważ ten nie zdradzał żadnego zainteresowania, poprosił o przesłanie depozytu i wrócił do przerwanej relacji. - W całej tej sprawie są momenty, które prawdopodobnie już nigdy nie zostaną wyjaśnione. Jedno jest pewne: Maria Caghliari zniknęła z hibernatora najpóźniej w trzy lata po odlocie "Argonauty". Prawdopodobnie wtedy także dokonano przebudowy urządzeń w taki sposób, zresztą bardzo prymitywny, że układy kontrolne zostały zablokowane i wskazywały zawsze idealny stan. Jest to fakt niewątpliwie smutny, że przez tyle lat nikt nie poznał się na tym. Przecież ja pracuję już w Akademii trzydzieści dziewięć lat, przede mną byli inni i wszyscy polegaliśmy na wskazaniach przyrządów, nigdy nie kontrolując dokładnie samych urządzeń. Nikt nie zwrócił też uwagi na to, że wskazania przyrządów nie podlegały najmniejszym chociażby wahaniom. Wszelkie wahania są natychmiast korygowane przez automatyczną centralę dyspozycyjną, ale wskazują przynajmniej, że całe urządzenie działa. O sprawcach tego wydarzenia, jego okolicznościach i udziale w nim pańskiej narzeczonej możemy tylko snuć najbardziej fantastyczne domysły. Nie przypuszczam, by cała ta sprawa była z góry ukartowana jeszcze przed odlotem "Argonauty". Być może ktoś, kto miał dostęp do hibernatora, zafascynowany romantycznością sytuacji, zakochał się w dziewczynie czekającej na powrót ukochanego z gwiazd, obudził ją ze snu hibernacyjnego, a potem przekonał, by została z nim. Ale to tylko hipoteza. Oczywiście drobiazgowe badania biografii wszystkich ludzi, którzy byli zatrudnieni w Akademii od czasu pana odlotu, pozwoliłyby może ujawnić sprawcę... Ale to są tylko domysły. Śledztwo prowadzone na wielką skalę byłoby szeroko komentowane, oczywiście przy użyciu wszystkich środków informacji. A tak - nikt się o niczym nie dowie. Członków zespołu, którzy byli obecni przy wypadku, obowiązuje tajemnica zawodowa, do wiadomości publicznej podaliśmy inną przyczynę pożaru. Oczywiście ma pan prawo domagać się oficjalnych dochodzeń w jakiejkolwiek formie. Jestem stale do pana dyspozycji, czuję się winny, można było zapewne przy mniejszym zaufaniu do automatów zapobiec tym wypadkom i przykrym przeżyciom, które stały się naszym udziałem... W pokoju nastała cisza. Dopiero po chwili Shah odwrócił się w kierunku profesora i powiedział tylko jedno słowo: - Dziękuję. Po wyjściu dyrektora Akademii porucznik nie zmienił pozycji. Kilkanaście minut później rozległ się przytłumiony sygnał poczty pneumatycznej. Sygnał powtórzył się jeszcze kilkakrotnie. Wreszcie Shah wstał i naciśnięciem guzika skierował do koszyka pojemnik z przesyłką. Była zawinięta w gruby szary papier. Zauważył swoje nazwisko. Porucznik Raffik Shah Drugi pilot I wyprawy gwiezdnej FSS "Argonauta" Informacji o nadawcy nie było. Jak zdążył się zorientować, teraz już nikt nie używał przesyłek tego rodzaju. Rozwinął papier. W środku koperta z folii. Zniecierpliwiony zerwał taśmę izolacyjną, którą była zalepiona. Z koperty wypady wycinki z gazet i kilka arkusików zielonkawego papieru zapisanych jakże znajomym pismem. Dlaczego pewnych rzeczy nie zapomina się nawet przez tyle lat? Przezwyciężając ciekawość wziął najpierw do ręki wycinki prasowe. Z pożółkłego kawałka papieru śmiała się Maria. Reporter sfotografował ją idącą przez park. Na innej fotografii on w mundurze lotnika astronauty na tarasie Ośrodka Kierownictwa Lotów na Hawajach, zapatrzony w biegnącą aż po horyzont płytę startową i ustawione na niej rakiety. Skrzywił się czytając tytuł: Miłość silniejsza od czasu. Poniżej nieco mniejszym drukiem: Narzeczona będzie czekać na ukochanego 100 lat. Inny wycinek: Nauka w służbie miłości. Z wiekowym opóźnieniem dotarły do niego wiadomości dotyczące ich obojga w ordynarnej, obliczonej na sensację i zaintrygowanie czytelników formie. Nie czytał artykułów, wertował tylko stos pożółkłych wycinków. Wziął do ręki list Marii. Pamięć podsuwała strzępy przechowywanych obrazów, rozmów, potem przychodziła refleksja. Musiał przyznać, że to, do czego skłonił Marię, wykorzystując jej bezgraniczną miłość, było krańcowym przejawem egoizmu. Zachować wyłącznie dla siebie drugą osobę bez względu na konsekwencje, odebrać jej pełnię życia, skazać na niepewną i trudną przyszłość - mógł przecież nie wrócić - to było głupie i samolubne. Tak wyglądało to przynajmniej z perspektywy czasu, wtedy myślał inaczej. Ale pozostawał żal. Był tam, gdzie nie dotarł jeszcze nigdy żaden człowiek, uczestniczył w spełnianiu marzenia ludzkości, a świat oszukał go, odebrał mu jedyny cel powrotu. Maria nie dowie się nigdy, czym była dla niego pamięć o niej. Spojrzał na trzymany w ręce list Marii. Zawahał się, ale po chwili zgniótł go w dłoni i wrzucił do zsypu anihilatora odpadków. Przez żaluzje docierał z ulicy narastający hałas. Wstał i zbliżył się do drzwi balkonu. Gdy znalazł się zupełnie blisko, automat podciągnął żaluzje i otworzył drzwi. Zapadał już zmierzch. Wyszedł na balkon i spojrzał na ulicę. W dole kłębił się barwny, gwarny tłum. Strzelały w górę kolorowe rakiety, unosiły się tysiące baloników o najwymyślniejszych kształtach, dziesiątki rozmaitych melodii mieszały się w przedziwną symfonię dźwięków. Karnawał? stwierdził niepewnie. A więc pozostało coś z dawnych lat. Z wyrozumiałym uśmiechem człowieka, dla którego nie jest to nic więcej jak zabawa dzieci, zjechał windą na dół i wyszedł na bulwar. W mieszał się w tłum widzów. Po kilku chwilach znalazł się na krawędzi jezdni, którą przeciągał barwny pochód. W rozpiętym lekkim kombinezonie, z kolorowym emblematem wyprawy na piersi, z którym nie rozstawał się od chwili powrotu na Ziemię, mógł uchodzić za jednego z przebierańców. Właśnie zbliżała się postać przebrana za pięknego motyla. Poprzez wąskie szparki maseczki ich oczy spotkały się na krótką chwilę. Drobna dłoń chwyciła jego rękę i pociągnęła na jezdnię. Wśród huku sztucznych ogni, mieszających się coraz to nowych melodii i piosenek, porucznik Raffik Shah przyłączył się do karnawałowego pochodu... powrót