13591
Szczegóły |
Tytuł |
13591 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13591 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13591 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13591 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ursula K. Le Guin
DZIKIE DZIEWCZYNY
I
I. Bela ten Belen wyruszył na wypad z pięcioma towarzyszami.
Od kilku lat no madzi nie pojawiali się w pobliżu Miasta.
Zbieracze ze wschodnich pól zameldowali jednak ostatnio, że
zauważyli dym ognisk za Górami Poranka, i sześciu młodych
żołnierzy postanowiło sprawdzić, ile kryje się tam obozów. Nie
wspominali o zamiarze ataku, a za przewodnika wzięli sobie
jednego z Ziemnych, Bedha Handę, urodzonego w plemieniu
nomadów szczepu Poranka, schwytanego w dzieciństwie i
sprowadzonego do Miasta. Siostra Bedha, słynąca z urody Nada
Belenda, poślubiła brata Beli, Alo ten Belena. Bedh już wcześniej
wskazywał drogę oddziałom wypadowym.
Żołnierze cały dzień na zmianę maszerowali i biegli wzdłuż
Rzeki Wschodniej. Wieczorem dotarli na górską grań, i na
równinach w dole, pośród podmokłych łąk i krętych strumieni,
ujrzeli trzy kręgi skórzanych nomadzkich namiotów.
- Przybyli na bagna w poszukiwaniu błotnych bulw - wyjaśnił
przewodnik Bedh. - Nie planują ataku na pola Miasta,
wówczas bowiem rozbiliby obozy bliżej siebie. Kto
zbiera bulwy? - spytał ten Belen. - Mężczyźni i kobiety.
Starcy i dzieci zostają w obozach.
- Kiedy wyruszają na bagna?
- Wczesnym rankiem.
- Jutro, gdy zbieracze odejdą, zejdziemy do najbliższego obozu.
- Lepiej byłoby się udać do następnego, tego nad rzeką -
poradził Bedh.
Ten Belen nie odpowiedział Ziemnemu, zwrócił się natomiast
do swych towarzyszy.
- To jego lud. Myślę, że powinniśmy zakuć go w kajdany.
Zgodzili się, lecz żaden nie zabrał ze sobą łańcuchów. Ten
Belen zaczął drzeć na pasy swój płaszcz.
- Czemu chcesz mnie związać, panie? - spytał Bedh,
unosząc do czoła pięść na znak szacunku. - Czyż nie przy
wiodłem cię do nomadów? Czyż nie jestem człowiekiem
z Miasta? Czy moja siostra nie jest żoną twego brata, a mój
siostrzan twoim bratankiem i bogiem? Dlaczego miałbym uciec z
pełnego bogactw Miasta do tych nieuczonych ludzi, którzy
głodują w głuszy, żywiąc się bulwami błotnymi i pełzającymi po
ziemi stworami?
Lecz Koronni nie odpowiedzieli Ziemnemu. Spętali mu nogi
kawałkami skręconej jedwabnej tkaniny, zaciągając węzły tak
ciasno, że nie dało się ich rozwiązać, jedynie przeciąć. Ten Belen
wyznaczył trzech towarzyszy, by kolejno pełnili nocną wartę.
Gdy obudził się rano i odkrył, że Ziemny zniknął, stężał z
gniewu. Rzekł jednak tylko:
- Z pewnością ostrzegł już najbliższy obóz. Pójdziemy więc do
najdalszego, na pagórku.
- Zauważą nas, gdy będziemy przechodzić przez bagna -
zaprotestował Dos ten Han.
- Nie, jeśli pójdziemy wzdłuż rzeki - odparł ten Belen.
Szli brzegami strumieni, ukryci wśród wysokich trzcin
i wierzbiny. Była jesień, przed porą deszczów, toteż wody opadły
nisko. Mogli swobodnie iść obok czy nawet brodzić w
strumieniu. W miejscach, gdzie trzciny rosły rzadziej, a strumień
rozlewał się na bagnach, schylali się lub przy-kucali,
wykorzystując wszystko, co nadawało się do osłony. Nikt z
obozowisk ich nie dostrzegł.
W południe zbliżyli się do najdalszego obozu, rozbitego na
niskim, trawiastym wzniesieniu przypominającym wyspę pośród
moczarów. Słyszeli głosy ludzi zbierających bulwy na wschodnim
zboczu. Trzymając się południowego, zaczęli się skradać wśród
wysokich traw i wkrótce dotarli do obozu. W kręgu skórzanych
namiotów ujrzeli zaledwie garstkę starców oraz grupkę dzieci.
Dzieci obracały rozłożone na trawie bulwy, starzy ludzie rozcinali
największe i układali je na stojakach wokół niskich ognisk, by
szybciej wyschły. Sześciu Koronnych wskoczyło nagle między
nich, dobywając mieczy. Poderżnęli gardła starcom i staruchom.
Część dzieci odbiegła na bagna, inne stały ogłupiałe, wpatrzone w
intruzów.
Żołnierze, młodzi mężczyźni, przed swym pierwszym
wypadem nie mieli żadnych planów. Ten Belen powiedział wtedy
do nich: Chcę się tam wybrać, zabić kilku z tych złodziei i
sprowadzić do domu niewolników. Uznali, że to dobry plan.
Zwracając się do swego przyjaciela Dosa ten Hana, Belen dodał:
Chcę złapać kilka nowych ziemnych dziewcząt; w Mieście nie ma
żadnej, na którą da się patrzeć.
Dos ten Han wiedział, że Belen myśli o pięknej nomadce, którą
poślubił jego brat. Wszyscy młodzi Koronni z Miasta marzyli o
niej lub o równie pięknej.
- Łapcie dziewczyny! - krzyknął ten Belen.
Starsze dzieci umknęły na bagna niczym sarny i tylko
najmłodsze wciąż stały zapatrzone albo zbyt późno rzuciły się do
ucieczki. Każdy z żołnierzy złapał jedno czy dwoje i zaciągnął z
powrotem na środek wędrownej wioski, gdzie starzy ludzie leżeli
w słońcu w kałużach własnej krwi.
Nie zabrali lin, którymi mogliby związać dzieci, toteż musieli
je trzymać. Jedna dziewczynka walczyła tak gwałtownie, drapiąc
i gryząc, że żołnierz ją wypuścił. Odbiegła, wrzeszcząc i
wzywając pomocy. Bela ten Belen dogonił ją, złapał za włosy i
poderżnął jej gardło, by uciszyć krzyki. Miecz miał ostry. Szyja
dziewczynki była miękka i cienka. Ciało odpadło od głowy.
Odrzucił ją i wrócił do pozostałych. Kazał swym towarzyszom
wybrać po jednym dziecku, które mogli nieść, i ruszyć za nim.
- Dokąd pójdziemy? - spytali. - Niedługo zjawią się tamci.
Dzieci, które uciekły, zbiegły bowiem ze wschodniego
zbocza na bagna, gdzie pracowali rodzice.
- Wrócimy wzdłuż rzeki - odparł i ruszył biegiem. Pięcio
letnią dziewczynkę zarzucił sobie na plecy niczym worek,
trzymając ją za przeguby. Reszta ruszyła za nim; każdy niósł
dziecko, dwaj małe, liczące sobie najwyżej rok.
Atak nastąpił tak szybko, że zdołali daleko odbiec, nim
nomadzi wrócili na wzgórze z ocalałymi dziećmi. Żołnierze
dotarli do koryta rzeki, gdzie wysokie brzegi i trzciny ukryły ich
przed oczami ludzi, nawet tych wypatrujących ze szczytu
wzniesienia.
Nomadzi rozproszyli się wśród trzcinowisk i łąk na zachód od
wzniesienia, szukając grupy wracającej do Miasta.
Ten Belen poprowadził żołnierzy nie na zachód, lecz na
północny wschód, wzdłuż dopływu rzeki. Brodzili w wodzie i
błocie wśród kamieni na brzegu. Z początku słyszeli daleką
pogoń. Na ich świat składały się blask słońca i upał, nad trzcinami
kłębiły się roje owadów. Wkrótce od ugryzień i piekącego,
słonego potu oczy spuchły im i zamieniły się w szparki. Nie
przywykli do dźwigania ciężarów, i dzieci zaczęły ciążyć im
nieznośnie, nawet te najmniejsze. Starali się iść jak najszybciej,
ale stopniowo zwalniali, brodząc w krętym korycie, nasłuchując
ścigających ich nomadów. Gdy któreś z dzieci zaczynało płakać,
bili je, póki nie umilkło. Dziewczynka, którą niósł Bela ten Belen,
zwisała bezwładnie jak kamień i nie wydawała z siebie głosu.
Gdy w końcu słońce zniknęło za Górami Poranka, poczuli się
dziwnie, bo zawsze oglądali je wschodzące spoza owych
szczytów. Zapuścili się daleko na południe, i wciąż przebywali
wiele mil na wschód od gór. Od dawna już nie słyszeli pościgu;
gzy i komary rojące się jeszcze gęściej o zmierzchu zmusiły ich
w końcu do zboczenia na suchsze łąki, gdzie mogli usiąść w
miejscu, w którym wcześniej leżały jelenie, i skryć się wśród
wysokich traw. Tam legli bez sił, patrząc, jak światło dnia gaśnie.
Wielkie bagienne czaple przeleciały nad nimi, łopocząc ciężko
skrzydłami. Wśród trzcin nawoływały się ptaki, mężczyźni
słyszeli własne oddechy, a także bzyczenie i buczenie owadów.
Dzieci
pojękiwały cicho, czyniły to jednak rzadko i nie podnosiły
głosów. Nawet niemowlęta z plemion nomadów przywykły do
strachu i ciszy.
Gdy tylko żołnierze puścili małe branki, groźnymi gestami
ostrzegając przed próbą ucieczki, dzieci zbiły się w ciasną grupkę
i przytuliły do siebie. Twarze miały spuchnięte od ukąszeń
owadów, jedno z najmniejszych niemowląt sprawiało wrażenie
trawionego gorączką. Nie mieli nic do jedzenia, lecz żadne z
dzieci się nie skarżyło. Niebo nad bagnami ciemniało, owady
umilkły. Czasem w ciszy rozbrzmiewał rechot żaby, i milczący,
nasłuchujący mężczyźni gwałtownie unosili głowy.
Ten Han wskazał na północ. Coś usłyszał. Szelest wśród traw,
bardzo blisko.
Dźwięk zabrzmiał ponownie. Starając się zachować ciszę,
dobyli mieczy.
I gdy tak klęczeli, próbując spojrzeniem przeniknąć wysokie
trawy, nieopodal rozbłysła nagle kula słabego światła. Uniosła się
i zakołysała w powietrzu, na zmianę gasnąc i rozbłyskując.
Usłyszeli piskliwy, przenikliwy śpiew. Włosy zjeżyły się im na
głowach i ramionach, kiedy tak patrzyli na podskakującą plamę
światła i słuchali bezsensownych słów pieśni.
Dziecko, które niósł ten Belen, zawołało coś nagle. Jedno
słowo. Najstarsza z porwanych, chuda dziewczynka licząca sobie
jakieś osiem lat, jeszcze niedawno będąca ciężkim brzemieniem
dla Dosa ten Hana, syknęła, próbując uciszyć towarzyszkę. Lecz
młodsza zawołała ponownie i z dali padła odpowiedź.
Śpiewający, gadający i bełkoczący piskliwie głos zbliżał się
coraz bardziej. Trawy szeleściły i kołysały się tak mocno, iż
żołnierze oczekiwali grupy ludzi. Lecz pośród źdźbeł pojawiła się
głowa samotnego dziecka. Dziewczynka cały czas coś mówiła,
tupała, wymachiwała rękami, aby pojęli, że nie próbuje się do
nich podkraść. Żołnierze wpatrywali się w nią, ściskając w
dłoniach miecze. Miała jakieś dziesięć lat. Zbliżyła się z
wyraźnym wahaniem, lecz nie przystanęła. Ani na moment nie
spuszczała z nich wzroku, mówiła jednak do dzieci. Dziewczynka
ten Belena wstała, podbiegła do niej i uścisnęły się mocno. A
potem, wciąż patrząc na żołnierzy, nowa dziewczynka usiadła z
resztą dzieci. Przez chwilę rozmawiały cicho z dziewczynką ten
Hana. Nie wypuszczała z objęć branki ten Belena, posadziła ją
sobie na kolanach i młodsza niemal natychmiast zasnęła.
- To musi być jej siostra - rzekł jeden z żołnierzy.
- Pewnie od początku szła za nami - dodał drugi.
- Dlaczego nie wezwała reszty swoich ludzi?
- Może to zrobiła.
- Może się bała.
- Albo jej nie słyszeli.
- Albo usłyszeli.
- Co to było za światło?
- Ognik bagienny.
- Może to oni.
- Ognik bagienny.
Milczeli, nasłuchując i obserwując. Było już niemal ciemno.
Lampy Miasta Niebios rozbłyskiwały niczym odbicie lamp
Miasta Ziemi. Widok ten sprawił, że żołnierze powrócili
myślami do Miasta, które zdawało się równie odległe jak to na
niebie, nad ich głowami. Słaby, podskakujący ognik zgasł. Wokół
nie było słychać nic prócz westchnień nocnego wiatru pośród
traw i sitowia.
Zaczęli dyskutować cicho, jak nie dopuścić do tego, by w nocy
dzieci uciekły. A choć każdy w skrytości ducha myślał, że chętnie
obudziłby się i odkrył, że zniknęły, żaden nie powiedział tego
głośno. Ten Han oznajmił, iż najmniejsze nie zdołają się zanadto
oddalić w ciemności. Ten Belen milczał, wyciągnął jednak długą
sznurówkę, jeden koniec obwiązał wokół szyi schwytanej
dziewczynki, drugi wokół własnego przegubu. Potem kazał małej
się położyć i legł obok. Jej siostra, ta, która przyszła za nimi,
ułożyła się po drugiej stronie.
- Dos - rzekł ten Belen - obejmij pierwszą wartę. Potem
mnie obudź.
I tak minęła noc. Dzieci nie próbowały uciekać i nikt nie
przyszedł ich śladem.
Następnego dnia nadal szli na południe, ale też i na zachód, i
wczesnym popołudniem dotarli do gór. Nie musieli już biec;
starsze dzieci, nawet pięciolatka, szły same. Dwoje najmniejszych
podawali sobie kolejno, by móc utrzymywać stałe tempo. Przez
cały ranek dziewczynka, która do nich dołączyła, szarpała ten
Belena za tunikę i wskazywała w lewo, na bagna. Czyniła też
gesty naśladujące wyrywanie korzeni i jedzenie. Ponieważ od
dwóch dni nic nie jedli, poszli za nią na bagna. Starsze
dziewczynki, brodząc w wodzie, wyrywały z korzeniami rośliny o
szerokich liściach i wpychały sobie do ust bulwy. Żołnierze
jednak ruszyli za nimi, odebrali im zabłocone korzenie i zjedli
tyle, by się nasycić. Ziemni nie jadali przed Koronnymi.
Dziewczynki nie wyglądały na zaskoczone.
Gdy ta, która dołączyła do nich, w końcu zdołała się pożywić,
wyrwała kolejną roślinę, przeżuła i wypluła w dłoń dla
najmłodszych. Jedna zjadła chętnie, druga nie. Leżała bez ruchu z
otwartymi, niewidzącymi oczami. Dziewczynka ten Hana i ta,
która do nich dołączyła, podniosły ją i próbowały napoić wodą.
Nie wypiła ani kropli.
Dos ten Han stanął przed nimi i wskazał ręką starszą
dziewczynkę.
- Vui Handa - rzekł, nadając jej imię Vui i ogłaszając, że
należy do jego rodziny. Bela nazwał tę, która przyszła za nimi,
Modh Belenda, a jej młodszą siostrę, tę, którą porwał sam, Mai
Belenda. Pozostali również nadali imiona swym zdobyczom. Gdy
jednak Ralo ten Bal wskazał chore dziecko, dziewczyna, która do
nich dołączyła, Modh, stanęła między nimi, gestykulując
gorączkowo - nie, nie! - i zasłaniając dłonią usta w geście
nakazującym ciszę.
- O co jej chodzi? - spytał Ralo. Był z nich najmłodszy, miał
szesnaście lat.
Modh kontynuowała pantomimę. Położyła się, zakołysała
głową i lekko uniosła powieki niczym trup. Zerwała się z rękami
wygiętymi w szpony i wykrzywioną twarzą i udała, że atakuje
Vui; wskazała na chore niemowlę.
Żołnierze stali bez ruchu. Najwyraźniej chciała powiedzieć, że
dziecko umrze. Reszty gestów jednak nie zrozumieli.
Ralo wskazał niemowlę.
- Groda - rzekł. To imię noszą Ziemni niemąjący właściciela i
pracujący w polu: Niczyja.
- Ruszajmy - polecił ten Belen i zaczęli się szykować do drogi.
Ralo odszedł, zostawiając na ziemi chore dziecko.
- Nie zabierasz swojej Ziemnej? - spytał go któryś.
- A po co?
Modh podniosła chore niemowlę, Vui wzięła drugie i ruszyli w
drogę. Potem żołnierze pozwolili starszym dziewczynkom nieść
chore, a sami podawali sobie zdrowe, by móc maszerować
szybciej.
Gdy już mieli pod nogami suchą ziemię, uradowali się, bo
zostawili za sobą chmary kłujących owadów i duszny upał
bagien. Czuli się już niemal bezpieczni. Chcieli jak najszybciej
wrócić do Miasta. Lecz wyczerpane dzieci z trudem wspinały się
na strome zbocza.
Vui dźwigająca chore niemowlę potykała się i coraz
bardziej zwalniała kroku. Ten Han, jej właściciel,
klepnął ją po udach płazem miecza.
- Ralo, weź swoją Ziemną, musimy iść szybciej - rzekł.
Ralo odwrócił się gniewnie, odebrał Vui chore dziecko.
Niemowlę poszarzało na twarzy, oczy miało półprzymknięte jak
Modh odgrywająca pantomimę, oddech świszczał mu lekko. Ralo
potrząsnął dzieckiem, jego głowa poleciała na bok. Żołnierz
cisnął je w krzaki.
— Chodźmy — powiedział i szybkim krokiem ruszył
w górę.
Vui próbowała pobiec za dzieckiem, lecz ten Han ją po-
wstrzymał, dźgając lekko mieczem po nogach i poganiając przed
sobą.
Modh uskoczyła i usiłowała pomknąć w krzaki, gdzie leżało
dziecko, lecz ten Han zatrzymał ją własnym mieczem. Ponieważ
cały czas uskakiwała, próbując zawrócić, chwycił
o Nowa Fantastyka 7 2006
ją za rękę, mocno uderzył w twarz i powlókł za sobą. Mała Mai,
potykając się, szła za nimi.
Nagle Vui zaczęła zawodzić przeciągle, przenikliwie, żałośnie,
Modh i Mai jej zawtórowały. I choć żołnierze bili je, by umilkły,
wkrótce znów podnosiły lament. Żołnierze nie wiedzieli, czy
oddalili się dostatecznie od nomadów i dość zbliżyli do pól
Miasta, by się nie lękać, iż ścigający usłyszą ten płacz.
Przyspieszyli zatem kroku, niosąc, wlokąc i poganiając dzieci, a
zawodzenie towarzyszyło im niczym brzęczenie owadów na
bagnach.
Było już niemal ciemno, gdy dotarli na grań Gór Poranka.
Zapomnieli, jak daleko odeszli na południe - spodziewali się, iż
ujrzą w dole przed sobą pola i Miasto, zobaczyli jednak tylko
zmierzch zapadający nad ziemią. Nad ich głowami poczęły
rozbłyskać odległe światła Miasta Niebios.
Zatrzymali się na polanie,
wszyscy bowiem byli bardzo zmęczeni. Dzieci znowu zbiły się
w ciasną grupkę i niemal natychmiast zasnęły. Ten Belen nie po-
zwolił rozpalić ognia. Byli głodni, na szczęście zboczem płynął
strumień, z którego mogli się napić. Ten Belen pierwszą wartę
powierzył Ralo ten Balowi. To właśnie on zasnął pierwszej nocy,
kiedy Bedh uciekł.
Wkrótce ten Belen obudził się zmarznięty; zatęsknił za
płaszczem, który podarł na pasy, by związać branki. Ujrzał, że
ktoś rozpalił niewielki ogień, i usiadł przy nim ze skrzyżowanymi
nogami.
- Ralo! - rzucił gniewnie, wówczas jednak przekonał się,
iż nie był to Ralo, lecz ich przewodnik Bedh.
Ralo leżał niedaleko bez ruchu. Ten Belen dobył miecza.
- Znów zasnął - oznajmił Ziemny z uśmiechem.
Bela kopnął Ralo, który parsknął, westchnął, ale się nie
obudził. Ten Belen pobiegł do pozostałych, lękając się, że
Bedh zabił ich we śnie. Wciąż jednak spali smacznie i mieli
swoje miecze. Dzieci leżały przytulone do siebie. Wrócił do
ogniska i zadeptał żar.
- Ci ludzie są wiele mil stąd - odezwał się Bedh. - Nie zobaczą
ognia, nie znaleźli waszych śladów.
- Gdzie byłeś? - spytał po dłuższej chwili ten Belen, za-
skoczony i pełen podejrzeń. Nie rozumiał, czemu Ziemny wrócił.
- U moich ziomków w wiosce.
- W której wiosce?
- Tej najbliższej gór. Moi ziomkowie to Allulu. Ze szczytu
dostrzegłem chatę mojego dziadka. Chciałem spotkać się z
ludźmi, których kiedyś znałem. Matka wciąż żyje, lecz ojciec i
brat odeszli do Niebiańskiego Miasta. Rozmawiałem z ziomkami i
uprzedziłem ich o waszym wypadzie. Czekali w chatach. Zabiliby
was, ale wy też zabilibyście wielu z nich. Ucieszyłem się, gdy
poszliście do wioski Tullu.
Słuszne jest, by Koronny zadawał Ziemnemu pytania, ale nie
by rozmawiał z nim ani się spierał. Ten Belen jednak był tak
poruszony, że odparł ostro:
- Ziemni nie odchodzą do Niebiańskiego Miasta. Ziemni idą do
ziemi.
- Tak jest - odparł uprzejmie Bedh, jak przystało niewolnikowi,
unosząc pięść do czoła. - Moi ziomkowie wierzą, że odchodzą na
niebo, ale oczywiście nie do pałaców tamtejszego Miasta. Może
wędrują po brudnych niebiańskich pustkowiach. - Trącił ognisko,
sprawdzając, czy zdoła je rozpalić, ogień jednak zgasł na dobre. -
Lecz mogą tam odejść tylko wtedy, gdy zostaną pochowani,
inaczej ich dusza pozostaje tu na ziemi, a wówczas staje się złym
duchem. Upiorem.
- Od dawna idziesz za nami? - spytał ten Belen.
- Od dawna.
- Czemu?
Bedh spojrzał na niego zdumiony i przyłożył pięść do czoła.
- Należę do pana ten Hana - odparł. - Dobrze jadam, mieszkam
w pięknym domu i cieszę się szacunkiem w Mieście. Nie chcę
zostać z Allulu, są bardzo biedni.
- Ale przecież uciekłeś!
- Bardzo pragnąłem się zobaczyć z ziomkami - wyjaśnił Bedh.
- Nie chciałem, by zginęli. Krzyknąłbym tylko, by ich ostrzec, ale
-wy zważaliście mi nogi. Wielce mnie to zasmuciło. Nie ufaliście
mi. Myślałem tylko o ziomkach, toteż uciekłem. Bardzo mi
przykro, panie.
- Ostrzegłbyś ich, a oni by nas zabili!
- Tak - przyznał Bedh. - Ale gdybyś pozwolił mi was
poprowadzić, zabrałbym was do Bustu albo Tullu i pomógł
schwytać dzieci. To nie mój lud. Urodziłem się jako Allulu,
jestem człowiekiem z Miasta, dziecko mojej siostry to bóg.
Można mi ufać.
Ten Belen odwrócił się bez słowa.
Ujrzał blask gwiazd odbity w oczach branki. Dziewczynka
lekko uniosła głowę, obserwując ich i słuchając. Rozpoznał tę,
która poszła za nimi, by być z siostrą.
- Ta tutaj - rzekł Bedh. - Ona także zostanie matką
bogów.
II
Córka Chergo i pierwsza córka nieżyjącej Ayu, które obecnie
zostały Vui i Modh, szeptały do siebie o szarym przedświcie, nim
jeszcze ocknęli się mężczyźni.
- Myślisz, że ona nie żyje? - wyszeptała Vui.
- Słyszałam jej płacz. Całą noc.
Obie leżały, nasłuchując.
- Tamten ją nazwał - wyszeptała bardzo cicho Vui. - Teraz
może pójść za nami.
-1 pójdzie.
Młodsza siostra, Mai, także nie spała. Słuchała bez słowa.
Modh objęła ją ramieniem.
- Pośpij jeszcze - wyszeptała.
Obok nich Bedh usiadł nagle, drapiąc się po głowie. Dziew-
czynki wpatrywały się w niego oszołomione.
- No cóż, córki Tullu - powiedział w ich języku, tak jak
mówią nim Allulu. - Teraz jesteście kobietami Ziemi.
Milczały.
- Zamieszkacie w prawdziwym raju - dodał. - Mnóstwo
jedzenia, bogate, wielkie chaty. Nie będziecie już musiały
dźwigać swego domu na plecach, zobaczycie. Jesteście
dziewicami?
Po chwili skinęły głowami.
- Jeśli zdołacie, pozostańcie nimi - poradził. - Wówczas
będziecie mogły poślubić bogów. Wielcy, bogaci mężowie!
Ci ludzie to bogowie, ale mogą brać za żony tylko kobie
ty Ziemi. Strzeżcie zatem swych błotnistych wianków,
trzymajcie się z dala od Ziemnych - chłopców i mężczyzn
takich jak ja - a będziecie mogły zostać żonami bogów
i zamieszkać w złotych chatach. - Uśmiechnął się, widząc
ich zdumione miny, i wstał, by nasikać na zimny popiół
ogniska.
Podczas gdy Koronni budzili się powoli, Bedh zaprowadził
starsze dziewczynki do lasu, żeby zebrały jagody z gęstych
krzaków. Pozwolił im zjeść trochę, większość jednak kazał
wrzucić do czapki. Gdy ją napełniły, zaniósł czapkę żołnierzom i
podał, przykładając zwiniętą dłoń do czoła.
- Widzicie? - rzekł do dziewczynek. - Tak właśnie musicie
postępować. Koronni są niczym dzieci, wy musicie być jak
ich matki.
Młodsza siostra Modh, Mai, i reszta dzieci płakały cicho z
głodu. Modh i Vui zaprowadziły je do strumienia.
- Wypij, ile zdołasz, Mai - poradziła siostrze Modh. - Napełnij
brzuch, to pomaga. - Odwróciła się do Vui. - Męż-czyźni-dzieci! -
Splunęła. - Mężczyźni, którzy zabierają jedzenie młodszym.
- Rób, jak każe Allulu - odparła Vui.
Dobrze było mieć przy sobie człowieka, który znał ich język.
Teraz żołnierze nie zwracali już uwagi na dziewczynki,
pozostawiając je opiece Bedha. Allulu okazał się bardzo miły,
sam niósł najmłodsze dzieci, czasem dwójkę naraz, był bowiem
bardzo silny. Opowiadał Vui i Modh historie o miejscu, do
którego zmierzali. Vui zaczęła go nazywać wujem. Modh nie
pozwoliła mu nieść Mai i w ogóle się do niego nie odzywała.
Miała jedenaście lat. Grdy skończyła sześć, jej matka zmarła w
połogu. Odtąd Modh zawsze opiekowała się młodszą siostrą.
Kiedy zobaczyła, jak złoty mężczyzna chwyta jej siostrę i
zbiega ze wzgórza, popędziła za nim, nie myśląc o niczym prócz
tego, że nie może jej stracić. Żołnierze z początku biegli tak
szybko, że nie zdołała dotrzymać im kroku. Ale nie zgubiła ich i
tropiła cały dzień. Widziała babki i dziadków zarżniętych niczym
świnie. Sądziła, że wszyscy, których znała, nie żyją. Ale jej
siostra żyła, ona także. To wystarczyło. Wypełniało jej serce.
Gdy znów poczuła w ramionach młodszą siostrę, wiedziała, że
nie potrzebuje niczego więcej.
Potem jednak na wzgórzach okrutny mężczyzna odrzucił córkę
Sio, a złoty nie pozwolił Modh jej podnieść. Próbowała zawrócić,
podbiec do krzaków, gdzie leżało dziecko, przyjrzeć się
tamtejszym drzewom, by je zapamiętać, ale złoty człowiek
uderzył ją tak mocno, że zakręciło jej się w głowie, a potem
poganiał i ciągnął w górę tak szybko, że oddech palił ją w piersi,
a oczy zamgliły się z bólu. Córka Sio była zgubiona, unirze tam w
krzakach. Lisy i dzikie psy pożrą jej ciało i rozwłóczą kości.
Modh poczuła w sobie straszną pustkę, przepaść, otchłań strachu i
gniewu, w którą wszystko się zapadło. Nigdy nie zdoła wrócić,
znaleźć dziecka i pogrzebać go. Nim zostaną nazwane, małe
dzieci nie mają ducha, nawet jeśli się ich nie pogrzebie. Lecz
okrutny mężczyzna nazwał córkę Sio, wskazał ją ręką i nazwał:
Groda. Groda pójdzie za nimi. Nocą Modh słyszała słaby krzyk.
Dochodził z owej pustki. Co mogło ją zapełnić? Co zdołałoby to
uczynić?
III
Bela ten Belen i jego towarzysze nie powrócili do miasta
tryumfalnie, ale też nie musieli zakradać się do niego nocą, jak to
czynili uczestnicy nieudanych wypadów. Nikogo nie stracili i
przywiedli ze sobą szóstkę dzieci, same niewolnice. Jedynie Ralo
ten Bal nie miał nikogo, a pozostali naśmiewali się z niego,
drwiąc, że zasnął na warcie. Bela ten Belen żartował, że dopisało
mu szczęście i schwytał dwie ryby na jeden haczyk, powtarzając
historię o dziewczynce, która poszła za nimi z własnej woli, by
pozostać z siostrą.
Im dłużej myślał o wypadzie, tym jaśniej zdawał sobie sprawę,
że istotnie dopisało im szczęście, a sukcesu nie zawdzięczają
jemu, lecz Bedhowi. Gdyby Bedh poradził im inaczej, Alłulu
zabiliby żołnierzy. A choć Bela uznawał jego wierność za coś
naturalnego i oczywistego, doceniał ją. Wiedział, że Bedh i jego
siostra Nada, żona brata Beli, bardzo się lubią, ale rzadko widują,
ponieważ Bedh należał do Hanów. Gdy zatem nadarzyła się
sposobność, wymienił dwóch własnych służących na Bedha i
mianował go zarządcą zagrody domu Belenów.
Wyruszył na łowy, bo chciał schwytać dziewczynę, którą
mógłby wychować we własnym domu pod okiem matki i sióstr
oraz żony brata; młodą dziewczynę, tak by wyszkoloną zgodnie z
jego pragnieniami mógł poślubić.
Niektórzy Koronni pojmowali swe ziemne żony wprost z
ziemi, z własnych kwater niewolników bądź baraków
w mieście, płodzili z nimi dzieci, a potem zamykali w hananie i
więcej się do nich nie zbliżali. Inni byli bardziej wybredni. Matka
Beli od urodzenia przebywała w hananie Koronnych,
wychowywana na żonę Koronnego. Żona jego brata została
schwytana podczas wypadu, gdy miała cztery lata, i z początku
mieszkała w barakach niewolników. Po kilku latach Korzenny
handlarz niewolników dostrzegł urodę dziewczynki i wymienił na
Nade pięciu silnych mężczyzn. Odtąd trzymał ją we własnym
hananie, by nie padła ofiarą gwałtu ani nie legła z mężczyzną aż
do dnia, gdy sprzedają na żonę. Wieść o urodzie Nady rozeszła
się szeroko, i -wielu Koronnych zapragnęło poślubić dziewczynę.
Gdy skończyła piętnaście lat, Belenowie wymienili na nią plony
swych najlepszych pól i prawo do użytku całego budynku przy
ulicy Miedzianej. Nade w domostwie Belenów traktowano z
szacunkiem, podobnie jak teściową.
Nie znalazłszy w barakach i hananach dziewczyny, która by go
zainteresowała, Bela postanowił złapać sobie dziką. I udało mu
się to w dwójnasób.
Z początku miał zamiar zostawić sobie Mai i odesłać Modh do
baraków. Lecz choć Mai była urocza, drobna i pulchna, o
wielkich oczach okolonych długimi rzęsami, miała zaledwie pięć
lat. Nie chciał uprawiać seksu z dzieckiem jak niektórzy. Modh
miała jedenaście lat - wciąż była za młoda, ale już niedługo. Nie
wyróżniała się urodą, jednak kipiała życiem. Zaimponowała mu
też odwagą, którą okazała, podążając za siostrą. Przyprowadził
zatem obie do hananu domu Belenów i poprosił siostrę,
szwagierkę i matkę, by zajęły się ich wychowaniem.
Dziewczynki dziwnie się czuły, słysząc, jak Nada Belenda
przemawia w ich własnej mowie, zdawała im się bowiem istotą
innego rzędu - podobnie jak Hehum Belenda, matka Beli i Alo,
oraz Tudju Belen, ich siostra. Wszystkie trzy były wysokie i
czyste, miały jasną skórę, miękkie dłonie i długie, błyszczące
włosy. Nosiły szaty z pajęczych tkanin o kolorach wiosennych
kwiatów i chmur o zachodzie słońca. Z pewnością były
boginiami, lecz Nada Belenda uśmiechała się łagodnie i
próbowała rozmawiać z dziewczynkami w ich własnej mowie,
choć niewiele z niej pamiętała. Hehum, choć surowa, wkrótce
sadzała sobie Mai na kolanach i pozwalała jej się bawić z
synkiem Nady. Najbardziej jednak zadziwiała je Tudju. Niewiele
starsza od Modh, przerastała ją o głowę, a Modh zdawało się, iż
jest odziana w promienie księżyca -jej szaty uszyto z tkaniny
przetykanej srebrem, którą mogły nosić tylko kobiety Korony.
Ciężki srebrny pas opadał ukośnie na jedno biodro; przytroczono
do niego cudownej roboty srebrną pochwę. Pochwa była pusta,
Tudju jednak udała, że dobywa z niej miecza i macha nim w
powietrzu. Skoczyła naprzód i roześmiała się, widząc, jak mała
Mai wciąż szuka wzrokiem klingi. Pokazała jednak
dziewczynkom, że nie wolno im jej dotknąć; owego dnia była
uświęcona. Zrozumiały.
Wkrótce też, żyjąc z tymi kobietami w wielkim domostwie
Belenów, zaczęły znacznie więcej rozumieć. Przede wszystkim
język Miasta. Okazał się mniej odmienny od ich własnego, niż z
początku sądziły, i po kilku tygodniach zaczęły już w nim
szczebiotać.
Po trzech miesiącach wzięły udział w swej pierwszej ceremonii
w Wielkiej Świątyni, święcie dojrzałości Tudju. Modh czuła się
cudownie, mogąc wyjść na świeże powietrze, bo dotychczas
ciągle przebywały w czterech ścianach hananu. Jako kobiety
Ziemi zasiadły za żółtą zasłoną, widziały jednak, jak Tudju
wybiera miecz z rzędów broni wiszących za ołtarzem. Od tego
dnia miała go nosić zawsze, gdy wychodziła z domu. Tylko
kobiety zrodzone w Koronie nosiły miecze, nikomu innemu w
Mieście nie było wolno mieć broni, prócz Koronnych
wypełniających obowiązki żołnierzy. Modh i Mai już to
wiedziały. Wiedziały wiele rzeczy. Wiedziały też, że muszą
nauczyć się jeszcze więcej - wszystkiego, na czym powinna się
znać kobieta z Miasta.
Mai przyszło to łatwiej - była mała, dla niej prawa i zwyczaje
Miasta stały się jedynymi zwyczajami świata. Modh najpierw
musiała zapomnieć o prawach i zwyczajach Tullu. Ale podobnie
jak było z językiem, niektóre sprawy okazały się bardziej
znajome, niż wydawały się z początku. Modh wiedziała, że gdy
jeden z Tullu zostawał wybrany na wodza wioski, musiał
poślubić niewolnicę, nawet jeśli miał już żonę. Tutaj Koronni
wszyscy byli wodzami i wszyscy musieli poślubiać niewolnice
Ziemne. Prawo się nie zmieniło, tylko, podobnie jak wszystko w
Mieście, skomplikowało się i dotyczyło wszystkich ludzi.
W wiosce mieszkał tylko jeden rodzaj ludzi, tu były trzy
rodzaje. Nikt nie mógł zmienić swego rodzaju ani poślubić kogoś
z tego rodzaju. Do Koronnych należały ziemia i niewolnicy.
Wszyscy Koronni byli wodzami, kapłanami, bogami na ziemi.
Ziemni, niewolnicy, byli podludźmi, choć gdy kobieta Ziemi
poślubiła Koronnego, czasem traktowano ją niemal jak jednego z
nich - tak jak u Belendów. Byli też inni, Korzenni.
Modh nie wiedziała wiele o Korzennych. Wypytywała o nich
Nade i starała się obserwować jak najwięcej ze swego zamknięcia
w hananie. Koronni mężczyźni musieli poślubić kobiety Ziemi.
Jeśli kobiety Korony wychodziły za mąż, to zawsze za
Korzennych. Po przyjęciu miecza Tudju zyskała także kilkunastu
zalotników, mężczyzn Korzeni odwiedzających ją z paczuszkami
łakoci. Stawali przed zasłoną hananu, pozdrawiając uprzejmie
dziewczynę, a potem rozmawiali z Alo i Belą, głowami domu
Belenów od czasu śmierci ojca. Ci Korzenni byli bogaci -
mężczyźni Korzeni, doglądali siewu i żniw, magazynów i
targowisk, a kobiety zajmowały się budową domów i tkały
cudowne tkaniny na ubrania dla Koronnych.
Korzenne kobiety musiały poślubiać Ziemnych. Jedna z nich
pragnęła kupić Bedha i pojąć go za męża. Alo i Bela oznajmili, że
sprzedadzą go lub zatrzymają wedle jego woli. Na razie nie
podjął jeszcze decyzji.
Korzenni mogli posiadać niewolników, ale ziemia i domy
należały tylko do Koronnych.
- A zatem - powiedziała Modh - Koronni pozwalają Ko-
rzennym mieszkać w Mieście i zajmować domy w zamian za
pracę ich samych i ich niewolników na polach.
- W nagrodę za pracę — poprawiła ją Nada, jak zawsze
łagodna, nigdy surowa. - Ojciec Niebios stworzył Miasto dla
swych synów, Koronnych. Oni zaś nagradzają robotników,
pozwalając im w nim mieszkać. Jako nasi właściciele Koronni i
Korzenni nagradzają nas za pracę i posłuszeństwo, zezwalając
nam żyć, jeść i dając dach nad głową.
Modh nie powiedziała: Ale...
Widziała wyraźnie, że system opiera się na wymianie, i to
niezbyt uczciwej wymianie. Pochodziła z dość daleka, z ze-
wnątrz, by móc to dostrzec. Niewolnicy, wykluczeni z układu
wzajemności, postrzegali ten system takim w jego istocie. Lecz
Modh nie znała innych systemów, nie dostrzegała możliwości ich
istnienia, a tylko ta możliwość pozwoliłaby jej powiedzieć ale.
Nada także nie wiedziała o istnieniu alternatywy, możliwości
istnienia świata, w którym jest miejsce dla sprawiedliwości i
można wymówić słowo ale.
Nada wzięła na siebie zadanie nauczenia dziewcząt Tullu życia
w Mieście, i uczyniła to ze szczerą troską. Wpoiła im zasady,
nauczyła, w co wierzyć. Zasady nie obejmowały sprawiedliwości,
toteż ich nie uczyła sprawiedliwości. Nawet jeśli sama nie
wierzyła w to, w co wierzono, pokazała im, jak żyć z tymi, którzy
wierzą. Gdy Modh przybyła do miasta, była dzika i śmiała; Nada
mogła z łatwością sprawić, by uwierzyła, że ma jakieś prawa,
zachęcić do buntu, a potem patrzeć, jak inni karzą ją chłostą,
kaleczą bądź odprawiają na pola, gdzie miałaby harować do
śmierci. Niektóre niewolnice tak by postąpiły. Nada, niemal całe
życie traktowana łagodnie, innych także tak traktowała. Czuła i
wrażliwa, iprzyjęła dziewczynki do swego serca. Jej dziecko było
Koronnym; szczyciła się swym małym bożątkiem, ale kochała
także dzikie dziewczęta. Lubiła słuchać, jak Bedh i Modh
rozmawiają czasami -w języku nomadów. Mai natomiast zupełnie
zapomniała już dawnej mowy.
Mai wkrótce wyrosła ze swej pulchności i stała się równie
chuda jak Modh. Po paru latach w Mieście obie dziewczynki
całkiem nie przypominały twardych dzikusek, które schwytał
Bela ten Belen. Były smukłe i delikatne, dobrze jadały, lecz żyły
leniwie. Teraz zapewne nie zdołałyby znieść okrutnego marszu,
do którego zmusili je porywacze. Nie miały żadnych
obowiązków, a ich jedyną rozrywką był taniec. Konserwatywne
rodziny Korony, takie jak Belenowie, nie pozwalały swym
niewolnym żonom wykonywać niegodnej pracy. A wszelka praca
była niegodna Koronnych. Modh oszalałaby z nudów, gdyby
babka nie pozwalała jej biegać i bawić się na dziedzińcu, a Tudju
nie uczyła tańca miecza i szermierki. Tudju uwielbiała swój
miecz i sztukę posługiwania się nim. Studiowała ją co dzień
pilnie pod okiem starszych kapłanek. Podarowała Modh tępy
ćwiczebny miecz z brązu i przekazała wszystko, czego się
nauczyła, by mieć z kim ćwiczyć. Jej miecz był niezwykle ostry,
ale posługiwała się nim zręcznie i ani razu nie zraniła Modh.
Jak dotychczas nie przyjęła żadnego z zalotników szepczących
pod żółtą zasłoną hananu. Po odejściu mężczyzn przedrzeźniała
ich bezlitośnie, i cały hanan trząsł się ze śmiechu. Twierdziła, że
potrafi wywęszyć każdego z daleka - jeden cuchnął gotowaną
brukwią, drugi kocim łajnem, trzeci śmierdział jak stopy starca.
W sekrecie wyznała Modh, że nie zamierza wyjść za mąż, lecz
zostanie kapłanką i chce zasiąść w sądzie-radzie. Braciom jednak
tego nie powiedziała. Spodziewali się zyskać wiele zapasów
jedzenia bądź
ubrań na jej małżeństwie; żyli wystawnie, jak przystało
Koronnym; spiżarnie i skrzynie Belenów niezbyt długo
zapełniały dobra uzyskiwane w zamian za wynajem ziemi. Sama
Nada kosztowała ich dwadzieścia lat wynajmu najlepszych
budynków.
Modh miała przyjaciół wśród niewolnic Belenów i bardzo
lubiła Tudju, Nade i starą Hehum. Nie kochała jednak nikogo tak
jak Mai. Tylko Mai pozostała jej z dawnego życia, i Modh
kochała w niej wszystko, co dla niej straciła. Zawsze miała tylko
Mai: siostrę, dziecko, podopieczną, duszę.
Wiedziała już, że większość ich ludu nie zginęła, że ojciec i
reszta bez wątpienia nadal jak co roku wędrują po równinach,
wzgórzach i moczarach. Nigdy jednak nie myślała poważnie, by
uciec i ich odnaleźć. Mai została porwana, a ona podążyła za Mai.
Nie mogły już wrócić. A poza tym, jak mówił Bedh, w mieście
żyło się bogato i wspaniale.
Nie myślała o zamordowanych babkach i dziadkach ani o córce
Dui i jej obciętej głowie. Widziała ich śmierć, ale jakby nie
widziała; dostrzegała tylko siostrę. Z pewnością zostali
pochowani i odśpiewano dla nich pieśni. Nie było ich już, odeszli
jasnymi i mrocznymi drogami Nieba, tańcząc w świetlistych,
niebiańskich kręgach chat.
Nie nienawidziła Beli ten Belena za to, że poprowadził atak,
wykradł ją, Mai i pozostałe dziewczynki i zabił córkę Dui. Tak
postępowali mężczyźni, zarówno nomadzi, jak i ci z Miasta.
Napadali, zabijali ludzi, zabierali jedzenie, niewolników. Tacy
właśnie byli mężczyźni, nie można ich za to nienawidzić, tak jak
nie można ich za to kochać.
Pozostawało jednak coś, co nie powinno się wydarzyć. Nie
powinno. Drobiazg, niemal nic, ale gdy sobie o tym
przypominała, cała reszta, wszelkie bogactwa i wspaniałości
życia, kurczyły się nagle niczym zeschnięte jądro zepsutego
orzecha, żółta plama po zgniecionej musze.
Pamiętała o tym nocami, gdy wraz z Mai leżały w miękkim
łóżku zasłanym pajęczą pościelą, w bezpiecznej ciemności domu
o wysokich murach. Ciche sapnięcie Mai, chłodny dreszcz
przebiegający po rękach i pytanie: Słyszałaś?
Przywierały do siebie, nasłuchując, słysząc.
Potem, rankiem, Mai krążyła po domu - sennie, niespokojnie, a
gdy Modh próbowała zachęcić ją do rozmowy albo zabawy,
siostra zaczynała płakać. Modh w końcu siadała, tuliła ją do
siebie i płakały razem, bez końca, bezradnie, w ciszy, bez łez. Nic
nie mogły zrobić. Dziecko poszło za nimi, bo nie wiedziało, za
kim innym pójść.
Nie wspominały o tym nikomu w domostwie. Sprawa ta nie
dotyczyła innych kobiet, tylko ich. To był ich duch.
Czasami Modh siadała w środku nocy i szeptała głośno:
- Cicho, Grodo, cicho, zamilcz!
Wówczas na jakiś czas zapadała cisza. Potem jednak w mroku
znów rozbrzmiewało słabe zawodzenie.
Modh nie widziała Vui od dnia przybycia do Miasta. Vui
należała do Hanów, lecz tamci nie traktowali jej tak jak
Belenowie Modh i Mai. Dos ten Han wybrał sobie ładną
dziewczynę u Korzennego handlarza żon i wymienił ją na grupę
niewolników, do których należała Vui. Jeśli wciąż żyła, nie
mieszkała tam, gdzie Modh mogła ją spotkać. Oglądane ze
wzgórz Miasto nie wydawało się bardzo duże
w otoczeniu rozległych ornych pól, łąk i lasów ciągnących się
daleko na zachód. Kiedy jednak się w nim mieszkało, okazywało
się bezkresne jak równiny. Można było w nim zginąć. Vui w nim
zginęła.
Modh wedle standardów Miasta późno osiągnęła wiek kobiecy:
miała czternaście lat. Hehun i Tudju urządziły jej ceremonię w
domowej komnacie modłów. Rytuały i śpiewy trwały cały długi
dzień, dostała nowe stroje. Gdy święto dobiegło końca, Bedh
podszedł do żółtej zasłony, zawołał Modh i wsunął jej w dłonie
mały, prymitywnie uszyty woreczek z jeleniej skóry.
Spojrzała na niego pytająco.
- Wiesz, w wiosce wuj dziewczyny daje jej delu - oznajmił
Bedh i się odwrócił.
Chwyciła go za rękę i podziękowała wzruszona. Jak przez
mgłę pamiętała ów zwyczaj i doskonale zdawała sobie sprawę z
ryzyka, jakie musiał podjąć, przygotowując ten dar. Ziemnym nie
było wolno szyć, czynność ta należała do Korzennych. Niewolnik
przyłapany z igłą i nicią mógł stracić rękę. Podobnie jak jego
siostra Nada, Bedh także miał wrażliwe serce. Modh i Mai już od
lat nazywały go wujem.
Alo ten Belen miał już trzech synów z Nada. Trzech synów,
którzy mogli zostać kapłanami i żołnierzami domu Belen. Niemal
każdej nocy przychodził pobawić się z chłopcami i zabierał Nade
do swych pokojów. Belę natomiast rzadko widjrwano w hananie.
Przyjaciel Dos ten Han podarował mu konkubinę, ładną, zalotną,
doświadczoną kobietę, która zadowalała go bardzo długo.
Zapomniał o siostrach nomad-kach. Dni mijały spokojnie i
radośnie. W miarę upływu lat ich noce także stały się
spokojniejsze; Modh rzadko już słyszała płacz, i tylko we śnie, z
którego mogła się obudzić.
Jednak zawsze, gdy się ocknęła, widziała w ciemności otwarte
oczy Mai. Siostry nie mówiły ani słowa, obejmowały się tylko,
nim znów zasnęły.
Rankiem Mai wyglądała zupełnie zwyczajnie, a Modh
milczała, obawiając się zdenerwować siostrę albo uczynić ze snu
nie sen.
A potem wszystko się zmieniło.
Tudju wezwali bracia. Nie było jej cały dzień, a gdy wróciła do
hananu, wyglądała wyniośle i groźnie. Przesuwała palcami po
rękojeści srebrnego miecza. Nie pozwoliła matce się objąć. Przez
wszystkie łata mieszkania Tudju w hananie łatwo było
zapomnieć, że to Koronna, jedyna Koronna wśród nich; że żółta
zasłona ma oddzielać je, nie ją, od uświęconych części domu, że
ona jest istotą świętą. Teraz jednak musiała przyjąć swe
dziedzictwo.
- Chcą, bym poślubiła tego grubego Korzennego, żebyśmy
mogli dostać jego sklep i przędzalnię na ulicy Jedwabnej
- oznajmiła. - Nie zrobię tego. Zamieszkam w Wielkiej
Świątyni - mówiła do matki, szwagierki, Mai, Modh, pozo
stałych niewolnic. - Przyślę tu wszystko, co tam dostanę.
Ten dom nie jest tak biedny, jak twierdzi Alo, ale uprze
dziłam Belę, że jeśli odda nawet palec ziemi za tę kobietę,
której pragnie, nie przyślę niczego ze świątyni. Skoro chce
ją wykarmić, może znów ruszyć na łowy na niewolników.
A wy - spojrzała na Mai i Modh - miejcie na niego oko.
Czas, by pojął żonę.
Bela niedawno wymienił swą konkubinę i ziemnego syna,
którego mu urodziła, i otrzymał w zamian cenne pola, po czym
niemal natychmiast zaproponował je za inną kobietę, która mu się
spodobała. Nie zamierzał jej poślubić - by Ziemna mogła wyjść
za mąż, musiała być dziewicą, a kobieta, której pragnął, należała
wcześniej do kilku innych mężczyzn. Alo i Tudju nie pozwolili
dokonać transakcji, on zaś nie mógł tego uczynić bez ich zgody.
Jak powiedziała Tudju, nadszedł czas, by Bela przypomniał sobie
o swym świętym obowiązku, pojął żonę i spłodził dzieci Niebios
z kobietą Ziemi.
I tak Tudju odeszła z hananu i z domu, aby służyć w
Wielkiej Świątyni. Od czasu do czasu przychodziła
z oficjalną wizytą. Wieczorami jej miejsce zajął brat, Bela.
Ponury i niespokojny niczym pies na łańcuchu, pojawiał się
tuż po Alo i oglądał gonitwę małych chłopców oraz zabawy i
tańce niewolnic.
Był wysoki, przystojny, gibki i umięśniony. Od dnia, gdy
Modh ujrzała go po raz pierwszy pośród grozy i rzezi w obozie,
nazywała go w myślach złotym człowiekiem. Później w Mieście
oglądała wielu innych złotych mężczyzn, ale on był pierwszym.
Wzorem.
Nie bała się go, czuła jedynie obawę, z jaką niewolnica winna
traktować swego pana. Oczywiście, był rozpuszczony, ale nie
kapryśny ani okrutny. Nawet gdy się dąsał, nie wyładowywał
złości na niewolnikach. Natomiast Mai na jego widok kuliła się w
śmiertelnym przerażeniu. Modh powtarzała jej, że to niemądre.
Bela był niemal równie zacny i poczciwy jak Alo, a jemu Mai
ufała całkowicie. Siostra jednak kręciła tylko głową. Nigdy się
nie sprzeczała i wpadała w rozpacz, jeśli nie zgadzała się z Modh
w jakiejkolwiek sprawie. Ale nie potrafiła nawet spróbować nie
bać się Beli.
Mai miała trzynaście lat, jej także urządzono ceremonię (a od
Bedha również dostała w sekrecie prymitywny „woreczek
duszy"). Wieczorem owego dnia włożyła nowy strój. Ziemni,
nawet ci mieszkający wśród Koronnych, nie mogli nosić szytych
szat, jedynie proste kawałki tkanin. Istniało jednak wiele
sposobów upinania i przewiązywania materiału. A choć nie
wolno im było obrębiać pajęczego jedwabiu, często wykańczano
go delikatnymi frędzlami bądź splotami. Na strój Mai składał się
długi pas surowego jedwabiu i błękitnozielony welon, cienki,
przejrzysty.
Gdy tylko usłyszała zgodę, zamieniła parę słów z
Lui, przygrywającą tancerkom na płaskich bębnach, i pobiegła do
swego pokoju po miecz z brązu, podarowany przez Tudju, oraz
jasny welon barwy ognia, który otrzymała z okazji swego święta.
Wróciła otoczona falującym welonem. Lui zaczęła grać i Modh
zatańczyła. Nigdy jeszcze nie tańczyła równie dobrze, nigdy nie
tańczyła jak teraz, z surową, uroczystą precyzją tańca miecza, ale
też z dziką energią, niebezpiecznie błyskając ostrzem. Jej stopy
wybijały złożony rytm uzupełniający dźwięk bębna, i słysząc to,
Lui grała coraz szybciej i głośniej, a taniec wzbierał i wzbierał
niczym płomień, coraz gorętszy i jaśniejszy. Przejrzysty welon
falował, śmigał wokół, muskając twarze widzów. Bela siedział
bez ruchu, zafascynowany, zapatrzony. Nie wzdrygnął się nawet,
gdy pajęcza sieć welonu uderzyła go prosto w czoło.
- Gdzie się nauczyłaś tak tańczyć? - spytał, gdy skończyła.
- Pod twoim okiem - odparła.
Zaśmiał się trochę niepewnie.
- Teraz niech Mai zatańczy. - Obejrzał się, szukając jej
spojrzeniem.
- Jest zbyt zmęczona, by tańczyć - odparła Modh. - Rytuały
były zbyt długie, a ona łatwo się męczy. Zatańczę jeszcze raz.
Skinął ręką na zgodę. Modh dała znak Lui, która uśmiechnęła
się szeroko i rozpoczęła wybijać pełen wahania, sugestywny rytm
wolnego tańca mimei. Modh założyła na kostki dzwoneczki,
które Lui przyniosła wraz z bębnami. Upięła welon tak, by
zakrywał jej twarz, ciało i ręce, odsłaniając tylko okolone
brzęczącymi bransoletkami kostki i bose stopy. Zaczęła tańczyć;
jej nogi poruszały się lekko i szybko, ciało falowało. Stopniowo
rytm i poruszenia stawały się coraz mocniejsze.
Przez cienki jedwab widziała wszystko; widziała mocny
wzwód pod jedwabną tuniką Beli i serce bijące mu w piersi.
Po tym wieczorze Bela kręcił się przy niej tak blisko, aż
zachodziła obawa, że dopadnie ją i zgwałci. Hehum i pozostałe
kobiety pilnowały, by nigdy nie pozostawała sama, bardzo im
bowiem zależało, aby Bela ją poślubił. Wszystkie ją lubiły, a poza
tym nic by nie kosztowała. Po kilku dniach Bela oznajmił, że ma
zamiar poślubić Modh. Alo chętnie udzielił zgody, a Tudju
przybyła ze świątyni, by poprowadzić ceremonię małżeńską.
Wszyscy przyjaciele Beli zjawili się na ślubie. Przesunięto
żółtą zasłonę tak, że otwarto pokój tańców, ukrywając jedynie
sypialnię kobiet.
Po raz pierwszy od siedmiu lat Modh ujrzała mężczyzn
uczestniczących w wypadzie. Ten, którego zapamiętała jako
dużego, nazywał się Dos ten Han; Ralo ten Bal był tym
okrutnym. Starała trzymać się od niego jak najdalej, bo budził w
niej niepokój. Ralo, najmłodszy, zmienił się bardziej niż
pozostali, lecz nadal zachowywał się niczym nadąsany chłopiec.
Dużo pił i tańczył ze wszystkimi niewolnicami.
Mai jak zawsze trzymała się z tyłu, jeszcze dalej niż zwykle;
czuła strach na myśl, że nie może się skryć za żółtą zasłoną, a
widząc mężczyzn z wypadu, trzęsła się cała. Starała się ukryć za
Hehum, która jednak żartowała z niej łagodnie i popychała
naprzód. Oto bowiem nadarzała się rzadka szansa, by Koronni
ujrzeli jej urodę. Mai była też w wieku zdatnym do małżeństwa, a
ci mężczyźni mogli zechcieć ją poślubić, miast jedynie użyć.
Była bardzo ładna; może pomogłaby odzyskać Belenom nieco
dawnych bogactw.
Modh współczuła siostrze, lecz nie martwiła się o jej
bezpieczeństwo - nawet wśród pijanych mężczyzn. Hehum i Alo
nie pozwoliliby