13211
Szczegóły |
Tytuł |
13211 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13211 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13211 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13211 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stefan Grabiński
Cień Bafometa
Grom
Pomian był gotów. Powstał od biurka, rozprostował przygarbione całonocnym
ślęczeniem plecy
i uśmiechnął się. Był gotów. Przed nim piętrzył się stos świeżo zapisanych
kartek - ostatnie już
może akordy twórczości i życia. Dzieło ukończone. Z miłością oparł dłoń na
rękopisach. Myśli
zrodzone tej nocy, zaklęte w twórcze słowo chwili wyjątkowej, zdawały się tętnić
jeszcze krwią
narodzin, jak gdyby nie skrzepłe jeszcze w martwy kształt litery...
Po lewej stronie stołu pod przyciskiem testament spisany pewną, spokojną ręką
człowieka,
który dobrowolnie ustępuje z areny życia dla powodów ważnych... Przeglądnął
pismo raz jeszcze.
Wszystko było w porządku: podpis, pieczęć notarialna, nazwiska świadków...
Na środku biurka, na teczce parę listów: do brata, krewnych w Krakowie i do
matki. Ten ostatni
przebiegł ponownie oczyma i zamyślił się... Najdroższa na świecie, najświętsza
istota! Biedna, czy
przeżyje cios, który jej gotuje?...
Uczuł, jak wzruszenie ściska go za gardło. Łzy, niewczesne łzy męskie,
zabłądziły pod powieki.
- Matko najlepsza, nie mogłem inaczej!...
Pośpiesznie włożył list do koperty i zalepił. Wszystkie najważniejsze czynności
były załatwione;
nic już nie stało na przeszkodzie do spełnienia czynu, który nakazywało
sumienie. Przed nim
ścieliła się droga prosta i jasna jak królewski gościniec. Czas mu już było nań
wstąpić... Spojrzał
na zegarek. Była 11 rano. Pozostawała do dyspozycji jeszcze tylko jedna godzina.
- Przebrał się,
wypił filiżankę czekolady i zapaliwszy papierosa, wyszedł. Było wtedy kwadrans
na dwunastą w
południe. Do „Lasku Cygańskiego", wyznaczonego na miejsce spotkania, szło się
dobre pół
godziny; postanowił drogę tę odbyć pieszo. - Ruch odświeżył go i orzeźwił. Szedł
krokiem szybkim,
sprężystym, rzucając wkoło spojrzenia bystre, niemal wesołe.
Ostatecznie dobrze się stało, że sprawa wzięła taki obrót. Najcięższym był
moment wahania
się, decyzji - dziś, gdy stał już przed rozstrzygnięciem, doznawał uczucia
wielkiej ulgi; jak gdyby
kamień przytłaczający go od lat wielu usunął mu się z piersi. Mógł być dumnym z
siebie; nie
chodziło tu przecież o zwykłą, pospolitą awanturę „honorową" lub o likwidację
osobistego zatargu.
Pomian spełniał „misję" i poświęcał dla niej może własne życie...
Albo on, albo Pradera - trzeciej ewentualności nie było. Śmierci się nie bał, bo
w nią nie wierzył;
byt pozagrobowy był dlań czymś tak pewnym i naturalnym, jak następstwo dnia po
nocy...
Zwolnił kroku. Z ławki na skwerze podeszła ku niemu kwieciarka z oczyma
zalęknionej sarny.
- Róże, orchidee! - zachwalała nieśmiało swój towar. - Dziś rano cięte.
Wybrał róże: dwa purpurowe, bujnie rozwite pęcze; jeden zatknął we własną
butonierkę, drugi
przypiął jej do stanika. Zapłoniła się cudownie jak kwiat u jej piersi.
- Dziękuję panu.
- Żegnaj, piękna dziewczyno!
Przeszedł skwer i zanurzył się w podwójną pierzeję domów sąsiedniej ulicy. W
perspektywie
zamajaczył szwadron kawalerii: proporce, spisy, rytmiczny ruch kopyt. Po chwili
włączył się motyw
muzyczny kapeli. I tłum - uliczna gawiedź... Szło to wszystko stamtąd, z góry -
szło na niego.
Macki ludzkiej lawiny dosięgły go i wessały w swe sploty. Wessały, lecz nie
pochłonęły - zatrzymał
siebie całym; przepruwał sobą zachłanny gąszcz i darł się w górę, ku Podwalu.
Nagle uderzyła w
oczy biała plama; ponad zgiełk szczegółów wybił się na czoło ten jeden motyw,
wyodrębnił i skupił
na siebie uwagę. Śmieszny, banalny motyw! Czyjaś biała, pikowa kamizelka! He,
he, he! Nie do
uwierzenia!...
Może dlatego, że ten człowiek zdjął przed nim kapelusz? Co to za jeden? Kim był
ten długi
elegant? Momentalne spotkanie się dwóch par oczu nie powiedziało nic; indywiduum
zupełnie
obce. - Dlaczego więc pozdrowił? Nie wiadomo. He, he, he! Może zauważył, że tak
uporczywie
spoglądam na jego kamizelkę? Może spostrzegł zachwyt mój i uznanie dla jego
białej, pikowej
kamizelki? I zrewanżował się ukłonem. He, he, he!... Jak to łatwo na świecie
uszczęśliwić ludzi...
Fala przepłynęła, muzyka wsiąkła gdzieś w zakręty ulic i bloki kamienic. Pomian
obrócił się i
spojrzał przed siebie. Miasto leżało za nim zwinięte w jeden wielki zwarty kłąb,
niby panorama
wciśnięta w pięść olbrzyma. Parę kominów fabrycznych dymiło spokojnie. Na
północy srzeżoga
mgieł wiązała stoki cytadeli z rzeką.
Minął rogatkę. „Pod Papugą" poznał auto Danielskiego. Czekali na niego. Podszedł
Czorsztyński z wyciągniętą ręką. Oczy druha badawcze, śledcze doszukiwały się
czegoś w jego
twarzy.
- Jak się czujesz, Tadzik?
Pomian wyczuł w głosie drżenie niepewności.
- Wybornie! Jak nigdy jeszcze w życiu. Dziękuję wam, drodzy moi, za
punktualność. Jedziemy?
- Natychmiast. Pozostaje tylko 10 minut.
Wsiedli. Pojazd ruszył, otaczając się w jednej chwili aureolą pyłu.
Pomian, zauważywszy, że
Danielski studiuje go ukradkiem z baku, uderzył go lekko dłonią po kolanie.
- Lolku, wyglądasz dzisiaj trochę nieswojo. Czy znów po scenie z Idą?
Przyjaciel uśmiechnął się przekonany.
- Brawo, Tadzik! Jedziesz jak na wesele.
Nad głowami jadących zaszumiały spławy pierwszych dębów; wjeżdżali w
Cygański Lasek.
Czorsztyński podniósł się z siedzenia i stojąc obserwował coś w dali przez
lornetkę.
- Zdaje mi się, tamtych dotąd jeszcze nie ma - rzekł po chwili z uczuciem
ulgi.
- To dobrze - odparł zadowolony również Danielski. - Poczekamy. Wolę,
żeśmy pierwsi.
Automobil zatoczył szerokie koło, przeciął wąską leśną drożynę i wjechał
na zamkniętą
pierścieniem drzew polanę. Wysiedli. Było 5 minut przed dwunastą.
Lekarz wydobył z walizy taburet polowy, rozstawił na nóżkach i zaczął
rozkładać na nim
chirurgiczne przyrządy. Ostrze jakiegoś lancetu badane pod światło nie podobało
mu się;
odkorkował więc butelkę z sublimatem, przytknął do szyjki kosm waty i napoiwszy
płynem, otarł
brzeszczot podejrzanego narzędzia. Ruchy jego flegmatyczne, jakby odmierzone na
minuty,
sekundy, rozdrażniły Czorsztyńskiego.
- Że też musieliście się rozkładać z waszym kramem właśnie tutaj, prawie
na środku polany -
zauważył kwaśno, wskazując mu dyskretnie oczyma obróconego w tej chwili Pomiana.
- Ależ, Julku, zostawże kochanego doktora w spokoju! Miejsca będzie dość.
Tymczasem Danielski badał teren. Łączka, pokryta krótką, jedwabistą
trawką, wśród której
błąkały się tu i owdzie turkusowe niezapominajki, ścieliła się pod nogami jak
kobierzec.
- Równo i gładko jak na stole - stwierdził zwracając się do
Czorsztyńskiego. - Więc na 30
kroków, co?
- Tak. Lecz pozostaw to mnie; sam odmierzę.
Tamten uśmiechnął się.
- Naturalnie; masz dłuższe nogi - odpowiedział półgłosem.
- Od wieży ratuszowej nadpłynęła szeroka, spiżowa fala wydźwięku. Biła
dwunasta w południe.
- Pan przeciwnik spóźnia się. Czy długo będziemy czekali? - zapytał
zniecierpliwiony Danielski.
- Musiała zajść w ostatniej chwili poważna przeszkoda - wytłumaczył
Pomian, zapalając
cygaro..- Możemy poczekać choćby z godzinę.Za pozwoleniem! - sprzeciwili się
jednomyślnie
przyjaciele. - Za pozwoleniem, mój kochany! Jeżeli nie zjawi się do godziny wpół
do pierwszej,
spisujemy protokół. Taka była umowa; wiedzą o tym doskonale.
- Jak chcecie - odpowiedział obojętnie, goniąc wzrokiem spirale błękitnego
dymu.
Czorsztyński wydobył z puzdra parę pistoletów i podał do oglądnięcia
towarzyszowi.
- Wszystko w porządku - skonstatował po chwili Danielski. - Po 6 naboi w
magazynach;
wystarczy...
Przerwał mu nerwowy odzew trąbki automobilowej.
- Nareszcie! - odetchnął z ulgą Pomian, odrzucając cygaro.
Z wnętrza pojazdu wyłoniły się czarne, smukłe postacie dwóch mężczyzn.
Pomian zaniepokoił
się; bystre, sokole jego oczy nie dostrzegły przeciwnika.
- A gdzie Pradera? - zapytał półgłosem.
Tymczasem sekundanci wymienili chłodny, ceremonialny ukłon. Na twarzach
obu przybyłych
znać było silne wzruszenie.
Coś zaszło - pomyślał Pomian, podchodząc ku nim szybko.
- Panowie! - rzekł zmienionym jakimś głosem jeden ze świadków Pradery. -
Musicie wybaczyć
spóźnienie... Zaszła przeszkoda... Kazimierz Pradera nie żyje...
- niemożliwe! - krzyknął Pomian, wysuwając się naprzód.
- Niestety - to smutna prawda. Minister Kazimierz Pradera niespełna pół
godziny temu zginął
śmiercią gwałtowną, zamordowany ręką nieznanego złoczyńcy. Panowie! Bez względu
na
stosunek wasz do niego uczcijcie pamięć niezwykłego człowieka!
Pomian blady jak płótno zdjął machinalnie kapelusz; inni poszli za jego
przykładem.
Zapanowało długie, przygnębiające milczenie. Po chwili grupka złożona z sześciu
mężczyzn
ruszyła powolnym, ociężałym krokiem ku czekającym pojazdom. Po drodze Pomian
kilkakrotnie
zatrzymywał się; wzrok jego błędny, jakby zdziwiony, czepiał się konturów drzew,
wałęsał
bezradnie po krzewach, tężał nieruchomo w przestrzeni. Na pół przytomnego
wsadzono do auta.
Gdy minęli rogatkę i wjeżdżali na Senatorską, wyważyły go z odrętwienia
głosy kamlotów:
- Minister Pradera zamordowany!
- Skrytobójcze morderstwo! Ofiarą minister Pradera!
- Straszliwa śmierć ministra Pradery!...
- Dodatek nadzwyczajny „Kuriera"!... Kupujcie! Kupujcie!
- Telegram poranny „Przeglądu"! Tragiczny zgon ministra!
- Pradera nie żyje!
- Pradera ofiarą mafii politycznej! Telegram! Telegram!
Zamach skrytobójczy na ministra!...
Wizyta w pałacyku przy ul. Jasnej
Antagonizm Pomiana i Pradery miał swoje dzieje. Był „organiczny",
zasadniczy - sięgał
korzeniami spraw podstawowych, które wychodziły poza obręb osobistego stosunku
dwóch
wybitnych ludzi; konflikt ten jedyny w swoim rodzaju przekraczał granice
prywatnego zatargu i
wchodził na teren interesów ogółu: należał do kompleksu spraw publicznych,
obchodził wszystkich,
dotyczył każdej uświadomionej jednostki.
Dlatego cień, który padł na galerie pałacyku przy ul. Jasnej, zdawał się
wydłużać czarne swe
zasięga daleko poza rubieże zacisznej siedziby ministra, zarzucając krepę
ponurych zagadek na
szlaki życia społecznego. Instynktownie odczuto, że zaszedł wypadek brzemienny w
następstwa,
że „sprawa Pradery" była epilogiem walki toczącej się o pewne wartości nie od
dziś i nie od
wczoraj, finałem zmagań się o pewne zasady, tragicznym rozstrzygnięciem sporu,
którego motywy
powtarzają się periodycznie poprzez wieki istnienia ludzkiego na ziemi. Odczuto
- ale nie
uświadomiono sobie w pełni. Do tego niestety społeczeństwo wtedy jeszcze nie
dojrzało.
Przeglądało coś z powodzi dziennikarskich artykułów, świtało w zgiełku broszur
ad hoc ,
„objaśniających i analizujących" tajemniczą aferę z ul. Jasnej - ale nikt nie
zdobył się na głębokie i
zdecydowane postawienie problemu; jak zwykłe u nas, same półsłówka, nieśmiałe,
co krok
cofające się za szaniec codzienności domysły, banalizujące fakt, płytkie i
trywialne
przypuszczenia.
„Panowie! - ostrzegał trzeźwy głos w jednej z gazet. - Panowie! Tylko nie
wprowadzajmy w
sferę pospolitej zbrodni żywiołów metafizycznych! Wszystko, tylko nie to! Bo
przepadliśmy z
kretesem!"
Ostrzeżenie odniosło zbawienny skutek. Odtąd sprawę trzymano w ścisłych
szrankach
„rzeczywistości praktycznej". Sfora wyżłów policyjnych węszyła po staremu za
tropem mordercy, a
sędziowie śledczy, wierni „wypróbowanej przez lata doświadczenia metodzie",
wysilali swe
mózgownice na wściekle pomysłowe indagacje świadków.
Rezultat był żaden. Po miesiącu dochodzeń śledztwo stanęło na martwym
punkcie. Sprawa
utknęła w jakimś zaułku, z którego nie było wyjścia ani w prawo, ani w lewo.
Wypadało chyba
zatrąbić do odwrotu. Lecz na to zabrakło już odwagi i... szczerości względem
siebie samych...
Jeden Pomian zrozumiał od początku istotę tego, co się stało. Po
pierwszych dniach
oszołomienia, wywołanego nagłością faktu, opamiętał się i zaczął analizować.
Powoli skutki udaru,
który przyszedł znienacka w chwili najmniej spodziewanej, ustąpiły na plan
dalszy, a pojawiło się
ogromne, wmyślające się coraz głębiej w sprawę zdumienie. Zbieg dziwny
okoliczności, owa
szczególna równoczesność zgonu i niedoszłego pojedynku nie wydały się rzeczą
przypadku.
Dopatrywał się w nich tajemnych znaczeń. To, co zaszło dnia 22 września,
wskazywało na
słuszność zamiarów, z którymi nosił się już od dawna. „Los" przyznał mu rację i
uprzedził cios, jaki
chciał zadać Praderze. Mordercza ręka, która zatopiła nóż w sercu ministra, była
tylko ślepym
narzędziem. Zginął, bo zginąć musiał, bo zginąć był powinien. Pomian pragnął
wprawdzie, by
walka była równa i szanse jednakowe, lecz przeznaczenie postanowiło inaczej:
„wyręczył" go ktoś
inny. Dlaczego ktoś inny i dlaczego „wyręczył"?
Może dlatego, by cios był pewniejszy i nieuchronny - może też dlatego, by
oszczędzić jego,
Pomiana, i zabezpieczyć przed ewentualnymi skutkami spotkania. Widocznie
sądzonym mu było
pozostać przy życiu i dokończyć rozpoczętego dzieła. „Zachowano" go dla „idei".
Tragiczny zgon
przeciwnika stał się dlań sprawdzianem słuszności sprawy, w imię której wydał mu
walkę na
śmierć i życie. Pomian wyczuł nagle jakby rozpiętą wkoło siebie atmosferę
metafizycznej
życzliwości, która zdawała się czuwać nad jego krokami i chronić go przed „złą
przygodą". Więc
poddał się niewidzialnej opiece z cichą radością dziecka, lecz bez cienia dumy.
Bo wiedział, że jest
to stan chwilowy, który potrwa tylko tak długo, dopóki będzie to wskazanym i
potrzebnym...
Z Praderą znali się od dawna, jeszcze od szkolnej ławy. Już wtedy, niemal
od pierwszego
spotkania na terenie „klasowym", zrozumieli, że stoją na wprost przeciwnych
krańcach. Kontrast
charakterów i umysłowości już wtedy występował wyraźnie, niekiedy jaskrawo.
Nawet fizycznie
stanowili rażące a znamienne przeciwieństwa. Pradera, tęgi, rosły i barczysty,
był szampionem
szkolnym, uwielbianym przez kolegów, którzy patrzyli nań jak na młodego półboga.
Natomiast
Pomian, wzrostu średniego, wątły, o słabo rozwiniętej klatce piersiowej,
uchodził zawsze za
cherlaka i pięknego niedołęgę.
Obaj należeli do tzw. lucyferów klasowych, lubo wprost odmiennego typu.
Umysłowość Pradery,
jasna, pogodna i trzeźwa, ujmowała wiedzę z praktycznego punktu widzenia.
Zdolności posiadał
olbrzymie, pamięć fenomenalną; zwłaszcza celował w matematyce i przyrodzie.
Pomian był marzycielem. Zjawiska życiowe, przepuszczane przez alembik jego
duszy i serca,
wychodziły powleczone mgłą tajemniczości i niedomówień. Patrzył na świat
rozszerzonymi od
zdumienia oczyma wiecznego dziecka. Jakiś wielki, cichy smutek pokutował w
błękitnych, trochę
sennych jego oczach. Był namiętnie pobożny. Wychowany pod czułym okiem matki,
kobiety
niezwykłej, pełnej polotu i głęboko uczuciowej, odziedziczył po niej skłonność
do mistycznego na
świat poglądu. Dlatego nie był lubiany. Koledzy stronili od „świętego Pomiana",
pomawiając go o
obłudę religijną. I on trzymał się z daleka. Raził go cynizm rozhukanych
rówieśników, którzy
uważali sobie za punkt honoru kpić z katechety - „katabasa", i głosić modne w
tym czasie hasła,
wysnute pośpiesznie z darwinowskiej teorii. Ten chłopak nad wiek dojrzały i
przewrażliwiony jak
mimoza czuł instynktowną odrazę do parweniuszowskiego opluwania rzeczy świętych
i
tajemniczych.
Pod koniec studium średniego i on „wyzwolił się" z ciasnych formułek
dogmatyzmu kościelnego,
lecz mimo wszystko nie przestał być naturą na wskroś religijną. Dawna pobożność,
chwilami może
nawet dewocja, przerodziła się w silny, z rokiem każdym pogłębiający się
mistycyzm.
Gdy po ośmiu latach nauki gimnazjalnej otworzyła się przed nim i Praderą
wolna i swobodna
droga do badań i pracy samodzielnej, antagonizm ich przybrał od razu charakter
zdecydowany:
półuświadomiona niechęć lat ubiegłych skrystalizowała się we formę nieubłaganej,
żywiołowej
nienawiści. Odtąd mieli pójść w kierunkach diametralnie przeciwnych. A że obaj
mimo różnicy
usposobień należeli do natur aktywnych i lubieli wpływać na innych i wciągać jak
największą ilość
ludzi w kręgi swych idej i haseł, przeto konflikt był nieunikniony.
Zaczął się na tle ich dysertacyj doktorskich. Przeciwnicy z umysłu wybrali
za temat to samo
zagadnienie filozoficzne, które rozwiązali w duchu krańcowo odmiennym.
Zwyciężyła teza Pradery.
Jego pogląd na „teorię stanów podświadomych", wyłożony w sposób trzeźwy i
ostrożny, nie
wybiegający intuicją poza bezpieczne rubieże tego, co daje eksperyment i zdrowy
chłopski rozum,
bardziej przemówił do przekonania profesorów niż „mgliste i ryzykowne
kalkulacje" marzyciela,
„tkniętego nalotami chorobliwej mistyki".
To rozstrzygnęło o losie Pomiana. Rozgoryczony niepowodzeniem, porzucił
raz na zawsze
„karierę naukową", by odnaleźć się w dziedzinie sztuki. Po trzech latach
wewnętrznych zmagań
się, wątpliwości i rozterki wykwitł w ciągu kilku szalonych, twórczych nocy
egzotyczny kwiat jego
poezji. Pomian stanął od razu na wyżynach. Czar wiejący z jego utworów dziwnych
i jak obłęd
zawrotnych rzucił mu od razu pod stopy publiczność i krytykę. Ten młody,
dwudziestokilkuletni
człowiek stworzył własną szkołę, pozyskał uczniów i naśladowców. Lecz miał i
zaciętych wrogów.
Bo też nie mogło być inaczej. Jego mocna i żywiołowo oryginalna indywidualność
stawiała ludzi
wobec nieuchronnej alternatywy: albo należało poddać mu się bez zastrzeżeń, lub
też bez
zastrzeżeń odrzucić. Namiętny rytm jego sztuki zniewalał do bezwzględnego
uwielbienia lub do
gwałtownego protestu.
Jakoż po szeregu ocen pochwalnych, nawet entuzjastycznych, nadpłynęła
zjadliwa fala krytyki.
Na czoło opozycji wysunął się wtedy po raz pierwszy Kazimierz Pradera.
Lubo niepowołany,
raczej uczony niż literat, „chwycił za pióro z powodów zasadniczych" i rozpoczął
po dziennikach
kampanię przeciw rywalowi. Strony artystycznej utworów „dyskretnie" nie
poruszał, pozostawiając
tę sprawę „zawodowcom" - natomiast wystąpił brutalnie przeciw ideologii. Ta
zdaniem jego była
zgubną dla społeczeństwa, gdyż prowadziła na manowce.
„Pomian - pisał w jednym z tych artykułów, zaprawnych żółcią i pewnością
siebie - usiłuje
narzucić nam swój światopogląd w sposób wyjątkowo sugestywny, stwarzając fikcje
silne jak
narkoza i stąd niebezpieczne. Wpływ tego niewątpliwie zdolnego pisarza może
zdaniem moim
wywołać fatalne skutki. Twórczość Pomiana, chorobliwa i dziwaczna, może łatwo
sprowadzić
społeczeństwo nasze na bezdroża rozkiełzanej fantazji i utopijnej mistyki.
Dlatego uważam sobie
za święty obowiązek wykazać na tym miejscu bezpodstawność jej założeń, które są
zgoła
fałszywe, lubo drapują się w togę uczoności i wiedzy. Panowie! To tylko poza i
pozór, poza którymi
kryją się histeryczne odruchy niezrównoważonej myślą wyobraźni. Nam potrzeba
literatury
zdrowej, zdrowej i jeszcze raz zdrowej!..."
Rzuconą sobie rękawicę podjął Pomian i odpowiedział - nowymi dziełami
sztuki. Tak rozpętała
się walka zażarta, która miała trwać lata cale: wspaniały, jedyny w swoim
rodzaju pojedynek
między uczonym i artystą.
Pomian walczył o światopogląd nie dla zaspokojenia ambicji lub zdobycia
małodusznej
satysfakcji, jaką daje przeforsowanie własnej ideologii - chodziło mu o ogół, o
podniesienie go na
wyżyny myśli, o „zwrócenie oczu tych Ateńczyków na niebo" i zagadnienia
najwyższe. Talent swój
niezwykły i wyjątkowy postanowił spalić jak ofiarne kadzidło na ołtarzu
Nienazwanego. Widział, jak
społeczeństwo, zahipnotyzowane żądzą życia i użycia, oczarowane kultem marnych
haseł, brnie w
beznadziejnym bagnie materializmu - widział, jak lot jego z dniem każdym obniża
się fatalnie ku
przyziemnym wądołom, jak panoszy się wszechwładnie opasły sybarytyzm, jak robi
sobie miejsce
pięstukami duchowe chamstwo i arywizm . Więc podjął walkę w imię Ducha i jego
nieśmiertelności, w imię ideałów, które wiążą tę i tamtą stronę - zapragnął z
całej siły i mocy
serdecznej wywołać w ludziach wielkie ocknienie, chociażby przyszło im
ujrzeć przebłyski Prawdy w zeszklonych trwogą oczach
obłąkańców lub pochylonym nad czeluścią otchłani odczytywać
straszliwe jej runy wśród dreszczów grozy... Twórczość jego powinna była
stać się dla nich drugą przepaścią w Czufut-Kale , poprzez którą jak przez
szczelinę świata w
momentalnym ducha spięciu mieli spojrzeć na tajemnicze błonia tamtego brzegu...
Wszystko wskazywało na to, że zwycięży. Potężna ekspresja jego utworów
niewoliła ku sobie
opornych, fascynowała chwiejnych, elektryzowała obojętnych. Z radością twórcy
widział, jak pod
jego wpływem powstawały w społeczeństwie nie znane dotąd wiry, które zataczając
coraz dalsze
kręgi, chłonęły w siebie jednostki i grupy. Pomian był na ustach wszystkich.
Dzieła jego,
komentowane wszechstronnie, roztrząsane z pasją, nieraz z pedanterią, docierały
niemal
wszędzie, budząc zainteresowanie, otwierając nowe perspektywy i rozdale. Jakiś
świeży, ożywczy
prąd zaczął krążyć dzięki nim wśród ludzi, podniosły się zbrużdżone troską dnia
powszedniego
czoła, rozbłysły nadzieją zaświatów umęczone oczy...
Lecz i Pradera nie próżnował. I on zdołał skupić dokoła siebie rzeszę
zwolenników, którzy z
fanatyzmem gotowi byli poprzeć go w poczynaniach. Zdobywszy katedrę filozofii
ścisłej, zaczął z
niej ciskać gromy potępienia na obóz przeciwnika. Wykłady jego jasne a
lapidarne, przygotowane
starannie i metodycznie, mogły z czasem stać się bronią zabójczą, tym bardziej
że i on władał
językiem mocnym i giętkim jak stal damasceńska. Z żelazną konsekwencją wypleniał
profesor w
duszach słuchaczy wszelki choćby najwątlejszy „chwast mistycyzmu", wypłaszał
„narowy
transcendentalizmu", „rozsnuwał na nici" szarej, zimnej „rzeczywistości"
błękitne tkaniny marzeń i
metafizycznych tęsknot...
Gdy po kilku latach pracy zdobył wpływ znaczny, postanowił rozszerzyć pole
działania na sferę
polityki i zaczął ubiegać się o mandat. Szczęście mu sprzyjało: został posłem.
Wkrótce rozbrzmiały
jego nazwiskiem sprawozdania z posiedzeń sejmu; przemówienia jego energiczne,
nacechowane
logiką chłodną a mocną, zwróciły na siebie powszechną uwagę. Niebawem
ześrodkował dokoła
swej osoby klub „Przyjaciół Państwa", którzy z nieubłaganym uporem torowali mu
drogę na
przebój. Gdy w pół roku potem przyszło do przełomu politycznego i część gabinetu
podała się do
dymisji, Pradera otrzymał tekę ministra.
Oparty silnie o swoje stronnictwo, którego przedstawiciele weszli dzięki
niemu w skład nowego
rządu i utworzyli większość parlamentarną, rozpoczął akcję zakrojoną na szeroką
skalę. Kierunek,
jaki nadał polityce, odpowiadał idealnie zasadom filozoficznym, głoszonym lat
temu parę wstecz z
katedry. Pradera - mąż stanu był praktyczną realizacją Pradery - filozofa. Kurs
wprowadzony przez
ministra w sferę polityki stał się wcieleniem tych myśli i poglądów, które
niedawno temu roztaczał
przed zasłuchanymi w rytm jego słów uczniami.
Rząd Pradery przystąpił do działania w imię hasła „ekspansji na zewnątrz i
wzmocnienia tętnic
życia gospodarczego na wewnątrz".
Program pracy, naszkicowany przez nowego ministra w jego pierwszym,
świetnie
zredagowanym expose, olśnił i zachwycił szerokie masy społeczeństwa. Widziano w
nim same
blaski i atuty - cieni nie zauważył nikt lub prawie nikt. Prasa zgodnym chórem
śpiewała pochwalne
peany na cześć genialnego męża stanu, chyliły się w kornym uznaniu nawet
krnąbrne łby
wczorajszej opozycji. Mówiono z entuzjazmem o „wzmożonym tętnie życia
narodowego", o
„przypływie energii plemiennej", o „cudownym rozroście i zmężnieniu organizmu
państwowego".
Minister święcił zwycięstwo na całej linii.
Pomian obserwował i milczał. Tryumfu przeciwnika nie odczuł jako własnej
klęski. Przeciwnie.
W pierwszych miesiącach „nowego systemu" i on jakby uległ zbiorowej sugestii i
jakby zawahał
się. Przyszła myśl, że może na ideologię jego jeszcze za wcześnie, że może
należy z nią jeszcze
„poczekać", póki naród nie zdobędzie silnych podstaw materialnego dobrobytu.
Wprawdzie
przekorny głos wewnętrzny przypominał mu zasadnicze prawo ewolucji, że wszystko
z ducha jest i
dla ducha, a nie dla ziemskich celów, że wszelka moc i potęga, nie oparta o zrąb
duchowej
podwali, kruchą jest i nietrwałą - mimo to gwałtem tłumił jego podszepty,
zatykając uszy przed
„niewczesnym natrętem". Dlatego umilkł i czekał na wyniki.
Nie czekał długo. Po kilku latach działalności Pradery zarysowały się na
gmachu wzniesionym
przezeń pośpiesznie podrzutem dzikiej, nieustraszonej energii pierwsze pęknięcia
i przepukliny.
Wykluczenie idealizmu i wiary w wyższy, metafizyczny rodowód człowieka zaczęło
mścić się
straszliwie. System Pradery, ten stalowy system, który chętnie porównywano z
monolitem wykutym
z jednego granitowego bloku, zaczął chwiać się. Na horyzoncie polityki
zagranicznej pojawiły się
ciężkie, ołowiane chmury, wróżące lada dzień rozpętaniem piorunowej burzy,
wewnątrz kraju
rozszalała orgia praktycznego materializmu i brutalnej zmysłowości.
Jednostronność systemu
wystąpiła w groźnych konkurach...
Pradera mimo wszystko utrzymywał się przy władzy. Dorwawszy się naczelnego
stanowiska
dzięki schlebianiu najniższym, bo zmysłowym namiętnościom tłumu, trzymał się
teraz kurczowo
steru, który wymykał mu się z dłoni. Gdy podniosła głowę zamilkła już od
dłuższego czasu opo-
zycja, zarządził ostre środki prewencyjne i zapowiadał dyktaturę. Kto wie, może
marzył o zamachu
stanu? Może w snach ambitnych przywidziała mu się już królewska korona?...
Tymczasem położenie pogarszało się z miesiąca na miesiąc. Upór i fanatyzm
Pradery
podżegały tylko wrogi nastrój wśród sąsiadów i zniechęciły sojuszników; państwu
groziło fatalne
odosobnienie. Wtedy po raz pierwszy zrodził się w duszy Pomiana zamiar usunięcia
go. Teraz wi-
dział w nim już nie znienawidzonego przeciwnika, lecz jednostkę szkodliwą dla
dobra ogółu,
osobnika niebezpiecznego dla całości państwa, którego należało pozbyć się za
wszelką cenę.
Chodziło tylko o sposób. Droga legalna była dlań bezwarunkowo zamknięta: mimo
wszystko
minister był wciąż jeszcze zbyt potężny, by go można było obalić. - Pozostawał
zamach lub
zabójstwo jako następstwo osobistego zatargu. Ponieważ do pierwszego nie był
zdolny, wybrał
pojedynek. Środek ten wydał mu się jedynym uczciwym wyjściem z sytuacji:
powierzając wynik
walki losowi i narażając własne życie, szedł Pomian ku straszliwej realizacji z
wysoko
podniesionym czołem.
Pozostawała strona techniczna, związana z wykonaniem zamiaru. - Tutaj już
nie napotkał na
duże trudności. Ponieważ Pradera zaczepiony w swym charakterze politycznym jako
mąż stanu
prawdopodobnie nie byłby reagował, zbywając nawet obelgę milczeniem lub mszcząc
się przez
pociągnięcie przeciwnika do odpowiedzialności prawno-państwowej, postanowił
zainscenizować
zatarg na terenie życia towarzyskiego.
Sposobność nadarzyła się niebawem. Zawdzięczał ją Pomian swym dość szeroko
rozgałęzionym znajomościom w świecie literackim i naukowym. Wiedząc o tym, że
minister bierze
gorliwy udział w przyjęciach piątkowych urządzanych przez gościnny dom Rudzkich,
postarał się o
zaproszenie na dzień 20 września.
W czasie konwersacja na temat zagadnień literacko-artystycznych przyszło
pomiędzy obu
przeciwnikami do ostrej wymiany zdań; padło parę słów silnych, niedwuznacznych,
Pomian
posunął się nawet do otwartej obelgi. Pojedynek stał się nieunikniony.
W parę godzin potem ustalono warunki: były ciężkie, wykluczające niemal
dla obu możliwość
wyjścia z afery bez szwanku. Spotkanie miało nastąpić dnia 22 września w
południe. Tegoż dnia
koło godz. 11.30 rano zginął Pradera ugodzony śmiertelnie przez nieznanego
złoczyńcę. Los
uprzedził i wyręczył Pomiana...
Tak przynajmniej wyglądało. Bo w przypadek nie wierzył. Widocznie istniała
jakaś siła
tajemnicza, jakaś tkwiąca w organizmie świata jaźń - inteligencja, czuwająca nad
tym, by nie
przekraczano pewnych granic; z chwilą gdy opętany wyłączną myślą człowiek
zapuścił się zbyt
daleko w jakąś stronę, grożąc wywróceniem równowagi, siła ta wkraczała jako
pośrednik
sprawiedliwy, lecz i nieubłagany. Tej interwencji zawdzięczał Pomian życie.
Dziwiło go tylko, że
nikt tego dotychczas nie zauważył. A przecież pobieżny choćby rzut oka na
szczegóły tragedii przy
ul. Jasnej musiał nasuwać podobne refleksje. Od paru miesięcy śledził Pomian z
wytężoną uwagą
przebieg afery, wczytując się całymi godzinami w sprawozdania reporterów po
czasopismach i
gazetach.
Uderzył go od razu pewien rys charakterystyczny dla sprawy: pozorna
irracjonalność czynu. Oto
wśród jakich okoliczności dokonano morderstwa.
Dnia 22 września około godz. 11 minut 30 zjawili się w mieszkaniu
prywatnym ministra
Kazimierza Pradery dwaj jego serdeczni przyjaciele, pp. Z. i dr K., każąc się w
pewnej ważnej
sprawie natychmiast zaanonsować panu domu. Sługa, któremu wydano to polecenie,
wrócił po
chwili blady jak płótno i nie mogąc widocznie dobyć głosu z przerażenia, gestami
rąk wezwał
przybyłych panów za sobą. Silnie zaniepokojeni usłuchali. Po przejściu dwóch
pokoi skręcili w
boczny korytarz, uchodzący w oszkloną z trzech stron narożnie. Tu służący
zatrzymał się i prze-
puściwszy naprzód gości, sam cofnął się, jakby nie mając odwagi iść dalej.
Panowie Z. i dr K.,
przeczuwając jakieś nieszczęście, szybko przebyli galerię i po chwili znaleźli
się w białej,
marmurowej loggii pałacu, wychodzącej na park.
Tu na posadzce zbroczonej plamami krwi zastali ministra w pozycji
półklęczącej, opartego
łokciem jednej ręki o tafle podłogi, a palcami drugiej wplecionego kurczowo w
żelazne przęsła
ochronnej balustrady. W oczach Pradery, zawleczonych już blachmanem śmierci,
zastygły strach
i zdumienie - z piersi przebitej nożem w okolicy serca sączyła się ciemna,
purpurowa struga...
Przyjaciele jak piorunem rażeni stali przez chwilę bez ruchu u wejścia.
Pierwszy ocknął się dr K.
i rzucił się ku nieszczęśliwemu. Lecz wkrótce przekonał się, że ratunek był
niemożliwy: zabójcze
ostrze przecięło tętnicę...
Zwłoki przeniesiono natychmiast w głąb domu, zawiadamiając równocześnie o
fakcie organy
bezpieczeństwa publicznego. W pół godziny potem stolica, a w dwie kraj cały
dowiedział się o
ponurej nowinie...
Wdrożone natychmiast śledztwo nie dało żadnych pozytywnych wyników;
owszem, w miarę
ponawiania wysiłków władz policyjnych sprawa wikłała się coraz bardziej. Nie
zdołano nawet
ustalić charakteru zbrodni. Wprawdzie większość dzienników zaliczyła ją do
kategorii zamachów
na tle politycznym, lecz enuncjacje te brzmiały niepewnie i bez przekonania.
Zeznania świadków, w tym Amelii Pradera, żony śp. ministra, i służby, nie
przyczyniły się prawie
w niczym do wyświetlenia prawdy. Przeciwnie - wniosły raczej ferment
zagadkowości i tajemnicy.
Zwłaszcza jeden szczegół, podany przez kamerdynera, Józefa Świeckiego, zabarwił
ciemną aferę
w sposób groteskowy.
Sługa ten, który rozmawiał ze śp. Praderą jeszcze o godz. 11 minut 15,
pomagając mu przy
przebieraniu się, zeznał, co następuje:
Dnia 22 września wrócił śp. minister do domu koło godz. 11 rano z ważnej
konferencji
dyplomatycznej. Był czymś silnie zdenerwowany i skarżył się na ból głowy. Po
spożyciu krótkiego
śniadania w towarzystwie żony nagle opuścił jadalnię, tłumacząc się tym, że ma
jeszcze tego rana
przed południem załatwić pewną, nie cierpiącą zwłoki sprawę, i natychmiast
przeszedł do sypialni,
gdzie kazał się przebrać. Świadek pamiętał doskonale, że pan jego miał na sobie
dnia tego
ulubioną białą, pikową kamizelkę, podobno podarek imieninowy od żony. W czasie
przebierania
zauważył, że bielizna ministra i wspomniana kamizelka były silnie przepocone -
szczegół
fizjologiczny, którego dotychczas nigdy u niego nie zaobserwował.
- Jaśnie pan zapewne szedł dziś za szybko po schodach - ośmielił się na
oględną supozycję.
- Być może - odpowiedział mu Pradera - w każdym razie wynieś to zaraz i
przewietrz!
Świecki spełnił rozkaz natychmiast i wyszedłszy na loggię, przewiesił
kamizelkę przez parapet
balustrady, po czym, nie wracając już do sypialni pana, odszedł korytarzem w
głąb domu.
Widocznie zdenerwowanie i zły humor ministra podziałały nań tak przygnębiająco,
że dopiero w 10
minut potem uświadomił sobie, iż postąpił niewłaściwie i że należało rozwiesić
przepoconą część
ubrania gdzie indziej. Wtedy to, by naprawić swój błąd, udał się ponownie na
balkon, gdzie zastał
pana w ostatnich podrzutach agonii. Tragizm chwili przesłonił sobą zrazu
drugorzędne szczegóły,
odwracając jego uwagę od celu, w jakim powrócił do loggii. Lecz gdy wkrótce
potem asystował
przy wizji lokalnej, którą przeprowadziły natychmiast organa śledcze,
spostrzegł, że kamizelka
zniknęła bez śladu. Poszukiwania na dole w parku, gdzie przypuszczalnie mogła
spaść porwana
przez podmuch wiatru, spełzły na niczym...
Na tym urywały się zeznania kamerdynera Świeckiego. Stary sługa, który
podobno piastował
śp. ministra, gdy ten był jeszcze małym chłopaczkiem, przywiązywał do swojej
relacji wielką wagę,
budząc tym uśmiech ironii na ustach przesłuchującego go urzędnika; poczciwy,
lecz zdziecinniały
już trochę starzec zdawał się być zmartwiony zniknięciem białej kamizelki równie
silnie, jak
tragicznym zgonem ukochanego pana.
„Tak to - dodawał na zakończenie reporter «Sztandaru», komentując zeznania
sługi - nieraz w
życiu tragizm splata się ze śmiesznością i stwarza dziwacznie zezującą
karykaturę groteski".
A jednak wśród powodzi sprawozdań i artykułów dziennikarskich związanych
ze „sprawą
Pradery" relacja zeznań starego kamerdynera skupiła na sobie uwagę Po-miana. Był
on może
jedynym człowiekiem, dla którego ich treść nie zawierała nic śmiesznego; owszem,
„motyw białej
pikowej kamizelki" miał dla niego wyjątkowe znaczenie. Szczególnym bowiem
zbiegiem
okoliczności powtórzył mu się w tych czasach dwa razy niby refren natrętnej
piosenki: po raz
pierwszy w wigilię tragicznego dnia w domu Rudzkich, po raz drugi na pół godziny
przed
niedoszłym spotkaniem. Jak uparta wizja, wywołana skojarzeniem ponurych obrazów,
wyłaniały
mu się teraz na ekranie wspomnień biały, niepokalany gors koszuli premiera ujęty
w ramy białego,
pikowego giletu , który przywdział na swój ostatni five o'clock u Rudzkich, i
równie biała,
śnieżnobiała kamizelka nieznajomego, który znienacka pozdrowił go na ulicy.
Czego ten człowiek
mógł chcieć od niego w owej chwili, gdy szedł bić się z Praderą? Dlaczego
uśmiechnął się doń tak
życzliwie?... Ten człowiek, ten śmieszny człowiek...
Po miesiącu wczytywania się w szczegóły dochodzeń uczuł Pomian, że „afera
Pradery" działa
nań jak haszysz; im dalej zapuszczał się w jej labirynty, tym silniej pociągała
go ku sobie jej
tajemniczość, tym potężniej pieniło mu się w duszy zielsko trującego
zaciekawienia. Ze zło-
wieszczą pasją zagłębiał się w podziemne korytarze złej sprawy, z jakimś
wyjątkowym natręctwem
angażował się w ciemne jej zaułki, nie bacząc na możliwe następstwa. Nieznacznie
a pewnie
zawiązały się silne i wiśne korzenie zabójczej manii: zaczął wczuwać się w
obecny stan
psychiczny mordercy...
Przypuszczalną dominantą jego musiało być uczucie strachu przed odkryciem.
Stąd wieczna
czujność i ciągłe pilnowanie siebie na każdym kroku; jeden gest nieostrożny,
jedno słowo zbędne
mogło zdradzić. Dlatego zasadniczym wskaźnikiem postępowania powinna była być
dlań odtąd
oględność w mowie, skąpstwo słów posunięte do możliwych granic. „Ściany mają
uszy" - oto
dewiza naczelna w nowym rozdziale życia, który zaświtał ponurym ołowianym
brzaskiem na
horyzoncie... Te cienie wieczorne tam na murze mogły być niebezpieczne - kontury
ich ludzkie...
czyżby sylwety szpiegów?... Ten człowiek obcy, przeglądający obojętnie afisze na
przeciwległym
rogu ulicy w porze obiadowej, wygląda podejrzanie... Lepiej zejść mu z oczu!...
Zejść za wszelką
cenę!... Co za męka!...
Pomian fizycznie odczuwał piekielną katuszę i drżał z obawy o złoczyńcę.
Niepostrzeżenie
resztki dystansu między nim a tamtym zmalały do zera i pewnego popołudnia ze
zdumieniem
spostrzegł straszliwą tożsamość. Był wtedy w jakiejś kawiarni i czytał artykuł
„Gazety Codziennej",
omawiający rezultaty dochodzeń w sprawie Pradery. Sprytny referent ujmował rzecz
z nowego
punktu widzenia i wskazywał nowe drogi władzom śledczym. Pomianowi wydały się te
wskazówki
groźnymi; nabrał przekonania, że idąc za nimi, policja wpadnie na trop
właściwy...
Nagle oderwawszy oczy od dziennika, zauważył na sobie bystre spojrzenie
jakiegoś jegomościa
przy stoliku sąsiednim. Zmieszał się, zadrżał i uczuł, że blednie.
Co mi jest, do licha? - pomyślał zasłaniając się gniewnie gazetą przed
natrętnym wzrokiem.
- On coś wie o tobie - szepnął czyjś głos zimny i ostry jak stal. - Coś
podejrzewa...
- A cóż mnie to wszystko do licha obchodzić może?! - odpowiedział niemal
półgłosem i wezwał
płatniczego, by wyrównać rachunek. Po chwili szedł już nerwowym krokiem wzdłuż
esplanady.
W parę dni potem zrodziła się nagle chęć odwiedzenia pałacyku przy ul.
Jasnej - zrazu
nieśmiała, taka niby przypadkowa, nic nie znacząca - później, w miarę jak
przeciwstawiał jej się
rozum, coraz silniejsza, coraz bardziej tyrańska. Opierał jej się przez tydzień
- potem uległ,
I poszedł tam w któreś popołudnie.
Dom był pusty. W dwa tygodnie po śmierci Pradery piękna, jednopiętrowa
willa wyludniła się
niemal zupełnie. Prócz dozorcy i starego Świeckiego nikt tam nie chciał
mieszkać. Nawet
zrównoważony i pełen flegmy narodowej ambasador amerykański, który zajmował za
życia mini-
stra prawe skrzydło pałacyku, przeprowadził się gdzieś do innej dzielnicy
miasta. Dom osnuły
wkrótce legendy tłumu, chaotyczna, irracjonalna przędza opowieści i gawęd.
Podobno straszyło
we willi...
Może temu zawdzięczał Pomian łatwość, z jaką udało mu się wtargnąć do
wnętrza. Uchylił
cicho portal wchodowy strzeżony przez dwa kamienne lwy drzemiące w niszach i
wśliznął się
ukradkiem w głąb domu. Pierwsze' drzwi u wylotu klatki schodowej na piętrze
zastał otwarte.
Bez wahania wszedł. Nieugaszona ciekawość kierowała krokami na prawo w
amfiladę pokoi
uchodzących gdzieś daleko w głębi w korytarz do loggii. Wtem zadrżał: ktoś był w
sąsiedniej sali;
skrzyp tafli parkietu zdradził czyjąś obecność.
Przystanął z bijącym sercem i na palcach, skradając się, podszedł bez
szelestu ku półotwartym
drzwiom biblioteki. - W środku pokoju stał kamerdyner Świecki wpatrzony w
naturalnej wielkości
portret Pradery wiszący nad biurkiem. Stare, mgłą wieku zawleczone oczy sługi
spoczywały na
wizerunku pana z wyrazem psiej wierności i przywiązania. Nagle z zapadłej piersi
starca wydarło
się głębokie jak przepaść westchnienie. Ruchem ręki powolnym zdjął okulary i
ciężko rzuciwszy się
w krzesło, pochylił nisko głowę i cicho zaszlochał...
Pomian wyzyskał moment. Krokiem tajonym skradającego się kota minął
przygarbioną ku
posadzce postać i wtargnął do kuluaru, opasującego łukiem skrzydło pałacu. Za
chwilę był już w
loggii. Oczy jego ciekawe szukały naiwnie śladów zbrodni, popełnionej tu przed
dwoma mie-
siącami, dopatrywały się zrudziałych plam krwi na flizach podłogi! Na próżno.
Czarne, lśniące jak
lustro tafle marmuru odbijały mu wiernie jego własną postać. Wtedy przechylił
się przez balustradę
parapetu i spojrzał w ogród. - Odpowiedział mu stamtąd krwawy uśmiech róż i
melancholijna
zaduma tulipanów. Z boku, tam od lewej narożni czerniło się nagie, sztywne
drzewce flagi -
wspomnienie ambasady.
Tu w przedwieczornej godzinie po trudach dnia nieraz musiał wsłuchiwać się
w głosy ciszy
wielki mąż stanu... Może tu, chłodząc uznojone czoło w powiewach zmierzchowego
wiatru, snuł
dumne plany na przyszłość. Przechylony przez brzuściec loży, może marzył swe sny
o potędze?.-
Lub w księżycowe, białe noce śledził bieg gwiazdy swego losu?...
Pomian uśmiechnął się na pół gorzko, na pół zjadliwie.
Siint lacrimae rerum - szepnął w zamyśleniu. -
Wielkość i nicość - czcze dymy... Sic transit gloria mundi..
Opuścił balkon i natrafiwszy na jakieś boczne wyjście z korytarza, zaczął
zstępować w dół
ślimacznicą schodów. Wtem na zakręcie spostrzegł o parę stopni pod sobą
wstępującą w górę
postać. Jakiś człowiek o wyglądzie chuderlawym, ma pół garbaty, w długim,
zgniłozielonej barwy
płaszczu laboratoryjnym, piął się kulawym krokiem po schodach. Pomianowi była
skądś znajomą
ta twarz śniada, głęboko poorana, i ten chód wlokący się, niezdarny... Ta twarz,
ta wstrętna twarz,
ta przebrzydła karykatura... Ale czyja!?...
Gniew nagły, irracjonalny zalał mu krwią białka oczu.
- Ty łotrze stary, czego tu się włóczysz? - krzyknął nie mogąc opanować
wściekłości. - Oddam
cię w ręce policji, łajdaku!
Człowiek w zielonym płaszczu podniósł na wygrażającego mu towarzysza oczy
spokojne, zimne
a szyderskie i bez słowa, otarłszy się oń po drodze, minął go i zaczął wchodzić
na wyższą
kondygnację schodów; zmierzał widocznie tam, skąd wracał Pomian: ku loggii. To
jedno spojrzenie
wystarczyło. W paroksyzmie strachu, szczękając zębami jak w febrze, poznał go
Pomian. Poznał i
w tymże momencie stracił z oczu: bo zanim dziwny człowiek dosięgnął platformy
balkonowej,
postać jego rozpadła się na mgliste strzępy i znikła bez śladu...
Pomian odetchnął głęboko i otarłszy pot z czoła, zaczął skradać się ku
bramie, by wydrzeć się
nareszcie z objęć przeklętego domu. Lecz gdy już kładł drżącą rękę na klamce,
usłyszał za sobą
suchy kaszel Świeckiego.
- Pan tu do kogo? - zabrzmiało nieufne pytanie.
- Zdaje mi się, mój stary - odpowiedział Pomian głosem obcym, drewnianym -
że szukałem tutaj
cieniów twego pana, a tymczasem podobno spotkałem się z...
Nie dokończył i machnąwszy ręką, szybko wybiegł na ulicę...
Preludia
Od trzech tygodni prawie dzień w dzień powtarzały się te „historyjki". Z
pozoru wyglądały
niewinnie niby psoty pustego łobuza wyprztykującego skądś zza krzaka papierowe
gały prosto w
nos znienawidzonego mentora - takie sobie błahe, nikomu właściwie nie szkodzące
figle. Tak, tak -
zapewne. I Pomian nie byłby przywiązywał do tych drobnostek większej wagi, gdyby
nie
podziemne, głęboko od posad duszy płynące przeczucie, że są one zapowiedzią
czegoś
poważniejszego. Jakaś organiczna, o doświadczenie lat ubiegłych oparta a
półświadoma pamięć
ostrzegała przed czymś, co przyjść miało po tych niewinnych preludiach.
A zaczęło się istotnie od dość śmiesznych objawów. Kto inny, mniej
wrażliwy na tego rodzaju
odchylenia od normy, może by tego nawet nie zauważył - Pomian spostrzegł w lot,
że nie wszystko
w porządku.
Któregoś dnia zaobserwował pewien charakterystyczny szczegół w
rozmieszczeniu sprzętów w
pracowni. Zwykle panował tu iście artystyczny nieład i zupełna, nie skrępowana
niczym swoboda;
tego dnia, wszedłszy po obiedzie do swego sanktuarium pracy, ze zdziwieniem
stwierdził wzorowy,
prawdziwie burżuazyjny porządek: krzesła poustawiane parami pod ścianą jak
żołnierze w
ordynku, papiery i przedmioty na biurku poskładane symetrycznie po obu
skrzydłach, książki
pochowane solidnie W szafie bibliotecznej.
Pomianowi zrobiło się od razu nieswojo: nie cierpiał symetrii.
Czyżby Józef śmiał uraczyć mię próbką swojego smaku w urządzaniu
interieur'u ? - pomyślał
poirytowany i zadzwonił na sługę.
- Kto ci tu pozwolił robić porządki? - napadł gwałtownie na wchodzącego. -
Czy ci nie
wystarczają tamte dwa pokoje?
Oczy starego wygi zaokrągliły się.
- Niczego tu, proszę pana, nie tykałem od sześciu dni; w środę ubiegłą,
tj. tydzień temu,
pościerałem tylko prochy, nie ruszając palcem niczego, stosownie do rozkazu.
Zresztą od wczoraj pokój był zamknięty i żywa dusza nie mogła się tutaj
dostać. Chyba... -
uśmiechnął się dobrodusznie - chyba kaduk przez dziurkę od klucza.
Pomian przyznał mu rację; istotnie teraz przypomniał sobie, że dnia
poprzedniego, wychodząc
rano na miasto, zamknął za sobą pokój.
- Hm - mruknął niechętnie - to prawda...
W parę dni potem zauważył, że wszystkie obrazy w pracowni wisiały jakoś
krzywo, odchylone
lekko o pewien kąt od linii poziomu. Uderzyło to nawet sługę, który właśnie
wtedy znajdował się w
pokoju.
- He, he, he! - zaśmiał się, rozglądając ciekawie po ścianach. - Wszystkie
malowidła dzisiaj
jakoś „na bakier"; jakby je licho jakieś poprzekrzy wiało! He, he, he!
To tak z fantazją, proszę pana, z fantazją. Całkiem jak u Grześka,
czeladnika od szewca z
parteru, kiedy sobie podpije i czapkę nasunie na ucho. Trzeba to naprawić.
I nie pytając o pozwolenie, przywrócił obrazom właściwą pozycję.
Dwukrotne doświadczenie zaostrzyło czujność Pomiana; miał się odtąd na
baczności. Od
pamiętnej środy, kiedy to po raz pierwszy zaobserwował podejrzane przemiany,
nigdy nie
pozostawiał za sobą pokoju otworem i nie rozstawał się z kluczem; Józefowi
dozwolony był wstęp
do pracowni tylko w jego obecności, a rzadkich gości przyjmował zawsze w
saloniku na skrzydle.
Zresztą nikt tu prócz niego samego nie zaglądał: Pomian był kawalerem, a
nieliczni krewni
mieszkali w Krakowie i na prowincji. Mimo tych środków ostrożności „figle" nie
ustawały; niemal
dzień każdy przynosił ze sobą nową niespodziankę. Coś złośliwego wkradło się do
domu i płatało
łobuzowskie psoty. Fotel, postawiony dzisiaj pod oknem, nazajutrz znachodził się
nie wiadomo jak
na drugim końcu pokoju pod lustrem, wazon z palmą, stojący zwykle w niszy koło
biurka, za-
wędrował pewnego dnia po powrocie Pomiana z miasta do tylnej partii pracowni za
piec; dziś
rozsypał ktoś na dywanie pudełko ze stalkami, nazajutrz rozrzucił po podłodze
kartki rękopisu, w
parę dni później wywrócił do góry dnem kosz na papiery.
Pomian był wściekły. O ile zrazu bawiły go te „psie figle", o tyle z
czasem sprzykrzyła mu się ich
natrętna ustawiczność. Tem bardziej iż głuche przeczucie mówiło, że nic to
dobrego nie wróży.
Jakaś nieuchwytna pamięć,