12874
Szczegóły |
Tytuł |
12874 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12874 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12874 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12874 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JACK KERLEY
CZŁOWIEK JEDEN NA STU
TYTUŁ ORYGINAŁU THE HUNDREDTH MAN
Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁA KATARZYNA MALITA
Moim rodzicom
Jackowi i Belty Kerleyom
OD AUTORA
Pozwoliłem sobie dostosować realia miejsc, w których toczy się akcja, a także
detale dotyczące instytucji i organów ochrony porządku publicznego do wymogów
opowiadanej przeze mnie historii. Cała jej treść jest fikcją literacką z
wyjątkiem naturalnego piękna Mobile i jego okolic. Wszelkie podobieństwa postaci
do osób żyjących należy uznać za przypadkowe.
PROLOG
Kilka sekund przed najważniejszym i długo oczekiwanym wydarzeniem w dorosłym
życiu Alexandra Caulfielda, wydarzeniem, które planował i do którego dążył przez
wiele lat, będącym początkiem jego zawodowej kariery i przepustką do przyzwoitej
pensji i szacunku rówieśników, jego lewa powieka zaczęła drgać jak u żigolaka w
podrzędnym włoskim filmie.
TIK
Caulfield zaklął pod nosem. Jako lekarz rozpoznał od razu objawy przejściowych
skurczów mięśni połowy twarzy: mruganie powieki jest reakcją na wydarzenia
budzące niepokój lub będące zagrożeniem.
TIK
Nie ma się czego bać, tłumaczył sobie w duchu, zaciskając drgającą powiekę;
podczas stażu asystował przy setkach sekcji lub tyle samo wykonał samodzielnie.
Różnica polegała na tym, że była to jego pierwsza samodzielna sekcja w miejscu
pracy. A ona siedziała sześć metrów od niego.
Caulfield powoli uniósł powiekę…
Spojrzał ukradkiem na doktor Clair Peltier. Otwierała kopertę w pokoju obok,
najwyraźniej pochłonięta otrzymaną korespondencją. Caulfield był zupełnie
zaskoczony, nieprzygotowany, oszołomiony: na dzisiaj przewidziano dla niego
zwyczajowe spotkania i rozmowy z nowymi kolegami w mieszczącym się w Mobile
oddziale Zakładu Medycyny Sądowej Stanu Alabama.
Nagle doktor Peltier zaproponowała, by zajął jej miejsce przy stole.
TIK
Caulfield ustawił zamocowaną na suficie lampę tak, by oświetlała leżące na stole
zwłoki białego mężczyzny w średnim wieku. Pod ciałem płynęła woda, szemrząc na
metalowej powierzchni stołu jak górski strumyk. Caulfield raz jeszcze spojrzał
na doktor Peltier: nadal była zajęta pocztą. Wytarł spocone czoło, po raz trzeci
poprawił maseczkę i przyjrzał się zwłokom. Czy dokona nacięcia idealnie na
środku? Czy zrobi to prosto? Gładko? Czy spełni jej wymagania?
Wziął głęboki oddech i nakazał swoim rękom: Teraz. Niebiesko–biały brzuch
rozsunął się jak kurtyna między kością łonową a mostkiem. Czysto i prosto, jak w
podręczniku.
Caulfield rzucił okiem na doktor Peltier. Obserwowała go.
TIK
Doktor Peltier uśmiechnęła się i wróciła do korespondencji. Caulfield zepchnął
strach w odległy zakątek mózgu i skoncentrował się na badaniu i ważeniu
poszczególnych organów. Przez cały czas głośno relacjonował poszczególne
czynności, żeby przebieg sekcji utrwalić na taśmie magnetofonu. Później na
podstawie tego zapisu można będzie sporządzić protokół.
„Przy bliższym zbadaniu tkanka mięśnia sercowego wydaje się normalna. Fragmenty
mięśnia sercowego w lewej komorze serca wskazują na przebycie w przeszłości
zawału…”
Dobrze znane słowa i widoki powoli uspokoiły Caulfielda; nawet nie zauważył,
kiedy drganie powieki ustało.
„…wątroba z plamami, wczesne objawy marskości… nerki bez zmian…”
Wezwani sanitariusze pogotowia znaleźli mężczyznę rozciągniętego na podwórku.
Prowadzili długą reanimację, lecz mężczyzna trafił do Szpitala Uniwersyteckiego
jako „zmarły w chwili przyjęcia”. Podczas wstępnych oględzin Caulfield
stwierdził rozległy zawał, choć nieuszkodzone tkanki wyglądały na zdrowe i wolne
od oznak arteriosklerozy. Powoli przesuwał się niżej.
„Okrężnica zstępująca jest zatkana…”
Caulfield wyczuł w jelicie grudkę. Była twarda, o regularnym kształcie, wyraźnie
zrobiona przez człowieka. Nie było w tym nic niezwykłego, lekarze z izby przyjęć
regularnie znajdowali u pacjentów wibratory, świece, warzywa i tym podobne
przedmioty; w poszukiwaniu erotycznych wrażeń ludzie wykazywali się wielką
inwencją.
„Przy pomocy ostrza numer dziesięć dokonuję dziesięciocentymetrowego nacięcia w
przedniej ścianie okrężnicy zstępującej…”
Caulfield wyjął jelito, by obejrzeć blokujący je przedmiot.
„Przedmiot jest srebrny, o cylindrycznym kształcie, przypomina wyglądem oprawę
latarki…”
Mokry metal lśnił w nacięciu okrężnicy, z jednego końca owijał go czarny
materiał. Nie, nie materiał, taśma izolacyjna. Caulfield postukal końcami palców
w cylinder. Kryło się w nim coś groźnego, wyraźnie tu nie pasował.
TIK
Usłyszał, jak doktor Peltier odsuwa krzesło i ze stukotem obcasów zmierza w jego
stronę. Słuchała przez cały czas. Wsunął palce do otworu i chwycił cylinder.
Wyjął go delikatnie. Początkowo nie stawiał oporu, potem lekko się przyblokował.
Caulfield zacisnął palce i pociągnął mocniej.
TIK
W jednej chwili pojawił się oślepiający błysk i huk. Głowa Caulfielda gwałtownie
odskoczyła i upadł plecami na podłogę.
W powietrze uniosła się czerwona mgła i dym. Do uszu lekarza wdarł się ostry
krzyk kobiety. Ktoś nad nim pomachał tępym narzędziem, chyba pałką.
Nie, nie pałką…
Światło zamigotało dwa razy i zgasło.
Kiedy protokólantka Marie Manolo spisywała z taśmy relację z sekcji, nie była
pewna, czy powinna zamieścić ostatnie słowa doktora Caulfielda. Jednak nauczona
przez doktor Peltier, zawsze dokładna i obiektywna, wzięła głęboki oddech i
wystukała:
Moje palce. Gdzie są moje palce?
ROZDZIAŁ 1
— Późno wieczorem facet wychodzi z psem na spacer…
Obserwowałem, jak Harry Nautilus, opierając się o stół do przeprowadzania
sekcji, opowiada Najlepszy Dowcip na Świecie grupce słuchaczy, którzy trzymali w
dłoniach kubki owinięte w serwetki i plastikowe kieliszki do wina. Większość z
nich stanowili urzędnicy z miasta i okręgu Mobile. Dwóch było prawnikami,
oczywiście z biura prokuratora. Harry i ja byliśmy w tym towarzystwie jedynymi
gliniarzami. Wszędzie aż roiło się od urzędniczych grubych ryb, szczególnie w
okolicy recepcji, gdzie odbywały się główne uroczystości nadania kostnicy
imienia. Godzinę wcześniej przecięto wstęgę, złotą, a nie czarną, jak sugerowało
kilku dowcipnisiów.
— Jakiej rasy? — spytał Arthur Peterson. Był zastępcą prokuratora i wszystkie
jego pytania brzmiały jak sprzeciw.
— Kundel — warknął Harry, mrużąc oczy, zirytowany. — Facet wyprowadza na spacer
kundla o imieniu Fido. Idzie ulicą, gdy nagle zauważa pod latarnią gościa
pełzającego na czworakach.
Harry wypił łyk piwa, oblizał pianę z gęstych wąsów i postawił kubek na stole w
miejscu, gdzie powinna znajdować się głowa denata.
— Właściciel psa pyta tego faceta, czy coś zgubił. „Tak — słyszy. — Wypadło mi
szkło kontaktowe”. Przywiązuje więc Fida do latarni, opada na czworaki, żeby
pomóc odnaleźć szkło. Po piętnastu minutach poszukiwań mówi: „Stary, nic tu nie
ma. Jesteś pewny, że tu je właśnie zgubiłeś?”. „Nie — odpowiada facet. —
Zgubiłem je w parku”. „W parku? — wrzeszczy właściciel psa. — To po cholerę
szukasz go na ulicy?” Harry urwał na parę sekund, by wzmóc napięcie.
— Mężczyzna wskazuje na latarnię i mówi: „Tu jest jaśniej”.
Harry wybuchnął śmiechem, radosnym i melodyjnym, który zupełnie nie pasował do
postury tego potężnego, czarnego mężczyzny, przypominającej przemysłowy bojler.
Słuchacze zachichotali uprzejmie. Atrakcyjna rudowłosa kobieta w granatowym
garniturze zmarszczyła brwi.
— Nie rozumiem. Dlaczego ten dowcip jest akurat najlepszy na świecie?
— Bo ma mityczne podteksty — odparł Harry. Prawy wąs zadrgał mu z
zainteresowaniem, a lewy opadł w pogardzie. — Stojąc w obliczu wyboru szukania
czegoś po omacku w ciemnościach lub mając nadzieję znaleźć to bez trudu w blasku
światła, ludzie wybierają światło w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach
przypadków na sto.
Peterson uniósł prokuratorską brew.
— A kim jest setny człowiek, który decyduje się szukać po omacku?
Harry uśmiechnął się od ucha do ucha i wskazał na mnie.
— To on.
Pokręciłem głową, obróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę recepcji. Panował
tam tłok i zgiełk, lokalne VIP–y przepychały się, walcząc o miejsce u boku
Jeszcze Ważniejszej Osoby lub przed kamerą reportera wiadomości. Tłoczno było
też przy stole z przekąskami. Obserwowałem tęgą kobietę w stroju wieczorowym,
która wsunęła do torebki dwie kanapki, a potem z uwagą zaczęła się przyglądać
klopsikom w sosie. Niecałe cztery metry dalej członek władz okręgu z dumą
udzielał wywiadu ekipie wiadomości.
„…pragnę was wszystkich gorąco powitać na ceremonii nadania imienia nowemu
oddziałowi… to jedna z najbardziej unikatowych placówek w całym kraju… jestem
dumny, że głosowałem za nadaniem jej takiego właśnie imienia… tragedia doktora
Caulfielda powinna nam przypominać, że nigdy dosyć czujności…”
Po drugiej stronie sali dostrzegłem Willeta Lindy’ego i zagłębiłem się w tłum.
Torując sobie drogę, przepraszałem na prawo i lewo. Reporterka z Kanału 14
najpierw obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem, a potem stanęła tuż przede mną.
— Znam pana, prawda? — powiedziała, stukając szkarłatnym tipsem w zaciśnięte
usta. — Kilka miesięcy temu był pan związany z jakąś wielką sprawą, proszę mi
nie przypominać, zaraz sama…
Odwróciłem się szybko i zostawiłem ją, by mogła w spokoju zastanawiać się nad
moją chwilą chwały. Willet Lindy opierał się o ścianę i popijał sok. Udało mi
się wyrwać z tłumu i stanąć obok niego.
— Tu jest zupełnie jak w Wal–Marcie na trzy dni przed Bożym Narodzeniem, Will —
powiedziałem, rozluźniając krawat i krzywiąc się na widok ciemnej plamy na
koszuli. Podobnie jak pod działaniem wielkiej kosmicznej siły, chleb zawsze
spada posmarowaną masłem stroną na podłogę, tak i tej paskudnej plamy za nic nie
dało się zakryć sportową marynarką, którą miałem na sobie. Lindy uśmiechnął się
i przesunął lekko na bok, żebym miał się o co oprzeć. Miał trzydzieści trzy
lata, był więc zaledwie o cztery lata ode mnie starszy, ale jego twarz gnoma i
sypiące się zakola sprawiały, że wyglądał, jakby miał dobre dziesięć lat więcej.
Lindy zajmował się niemedyczną stroną działalności oddziału: utrzymaniem i
zakupami. Znałem go od roku, czyli od czasu, gdy status detektywa pozwolił mi na
poznanie sekretów kostnicy.
— Ładnie to wyremontowali — powiedziałem. — Wygląda zupełnie jak nowe.
Lindy miał jakieś metr siedemdziesiąt sześć wzrostu, gdy więc z nim rozmawiałem,
musiałem pochylać się o jakieś piętnaście centymetrów. Nie było to wcale trudne;
powiedziano mi kiedyś, że robię to bardzo naturalnie, zupełnie jak wielka
marionetka na poluzowanych sznurkach.
Lindy skinął głową.
— Oprócz dokonania zmian czysto kosmetycznych, wymieniliśmy większość sprzętu.
Mamy też rzeczy, o których wcześniej nam się nie śniło — wskazał na malutki
punkcik na suficie — …kamery. Zminiaturyzowane. Jeśli jeszcze raz wydarzy się
coś podobnego do incydentu z Caulfieldem, brygada antyterrorystyczna będzie
mogła obejrzeć wszystko z bezpiecznej odległości.
Caulfield był patologiem, któremu podczas pierwszej przeprowadzanej tu sekcji
urwała palce bomba przeznaczona dla człowieka już martwego. Zagadka tej
przerażającej zbrodni do dziś pozostała nierozwiązana.
— Nie ma dziś zbyt wielu gliniarzy — powiedziałem, pragnąc zmienić temat.
Lindy uniósł brew. Wyraźnie miał w tej kwestii inne zdanie.
— Jest szef i jego zastępca, chyba dwóch kapitanów. Chodziło mi o szeregowych
policjantów, ale nie miałem czasu, a może nie potrafiłem znaleźć właściwych
słów, by wytłumaczyć mu różnicę. Jak na zawołanie obok nas przeszedł kapitan
Terrence Squill. Kiedy mnie zauważył, zatrzymał się i cofnął. Do tej pory
wymieniliśmy nie więcej niż kilka sylab; Squill zajmował tak wysoką pozycję, że
musiałem mrużyć oczy, żeby dostrzec podeszwy jego butów.
— Ryder, zgadza się? Co tu, do cholery, robisz? — Dostrzegł plamę na mojej
koszuli i zmarszczył nos. Dyrektor wydziału śledczego zawsze wyglądał jak spod
igły, a rysy jego twarzy i niemal kobiece oczy przywoływały skojarzenia z
czterdziestoletnim Orrinem Hatchem*. Krawat miał zawiązany tak mocno i
symetrycznie, że wyglądał, jakby wyrzeźbiono go z marmuru. Nie znałem się na
szarych garniturach, ale podejrzewałem, że mam przed sobą model szyty na miarę.
— Dostałem zaproszenie i pomyślałem, że przyjdę, by reprezentować nasz wydział,
panie kapitanie.
Pochylił się w moją stronę i zniżył głos.
— To nie jest impreza dla niższych rangą. Czy namówiłeś jakąś lalunię z ratusza,
żeby dopisała twoje nazwisko do listy gości? A może wcisnąłeś się tutaj tylnymi
drzwiami?
Zdumiało mnie, ile jadu brzmi w jego głosie, zwłaszcza że na ustach wciąż gościł
uprzejmy uśmiech. Jeśli ktoś patrzyłby na nas i
i nie słyszał naszej rozmowy, byłby przekonany, że omawiamy wyniki ostatniego
meczu futbolowego.
— Nigdy się nigdzie nie wciskam — rzuciłem. — Jak mówiłem, dostałem…
— Panie kapitanie? — przerwał mi Lindy.
— O co chodzi?
— Detektyw Ryder został zaproszony przez doktor Peltier. Zaprosiła też jego
partnera, detektywa Nautilusa.
Squill zacisnął usta, pokręcił głową i zniknął w tłumie. Postanowiłem zapomnieć
o tym incydencie. Powiedziałem Lindy’emu, że chcę podziękować doktor Peltier za
zaproszenie, i zmieszałem się z tłumem.
Clair stała przy drzwiach swojego gabinetu, gawędząc z prokuratorem generalnym
Alabamy i jego świtą. Prosta czarna sukienka podkreślała jej jasną, aksamitną
skórę i z przyjemnością obserwowałem, jak dominuje nad rozmówcami. Była
urzekającą kobietą po czterdziestce, z krótko obciętymi czarnymi włosami i
zimnymi niebieskimi oczami. Doktor Clair Peltier, dyrektorka oddziału Zakładu
Medycyny Sądowej Stanu Alabama w Mobile, potrzebowała tylko włóczni i hełmu, by
pojawić się na scenie w operze Wagnera. Efekt ten podkreślało kilka kilogramów
nadwagi, które mieściły się głównie w biodrach i na udach. Kiedy prokurator i
jego świta odeszli, podszedłem do Clair. W wysokich szpilkach prawie dorównywała
mi wzrostem.
— Will Lindy wspomniał, że znalazłem się tutaj dzięki tobie — powiedziałem,
unosząc kubek w stronę tych niesamowitych oczu. — Jestem zobowiązany.
— Nie masz za co dziękować, Ryder. Lista gości aż uginała się od odznak
policyjnych, ale skoro mieli tu zjawić się także przedstawiciele mediów,
pomyślałam, że dobrze będzie mieć kilku detektywów. Wybrałam ciebie i detektywa
Nautilusa, bo wszyscy was jeszcze pamiętają ze sprawy Adriana.
Carson Ryder i Harry Nautilus, modelowi detektywi. Tym sposobem rozwiązaliśmy
sprawę zaproszeń. Co prawda, miałem pewne wątpliwości, czy ludzie nadal nas
rozpoznają, czego dowodem była wcześniejsza rozmowa z reporterką. Opętani
teraźniejszością, dziennikarze z pewnością zdążyli już umieścić tę sprawę sprzed
roku gdzieś pomiędzy inwazją Normanów a rewolucją przemysłową. Raz jeszcze
zacząłem dziękować doktor P., lecz jakiś ambitny młodszy prokurator odepchnął
mnie na bok, pragnąc przedstawić swoją narzeczoną „jednej z najlepszych kobiet
patologów w kraju”.
Odchodząc, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. „Jednej z najlepszych kobiet
patologów…” Clair pożre go żywcem, kiedy ponownie razem będą pracować.
Na moim ramieniu wylądowała ciężka czarna dłoń i mocno je ścisnęła. Harry.
— Mieszasz się z tłumem, amigo! — spytałem.
Skrzywił się.
— Na takiej imprezie, Cars, wszyscy politycy i ludzie, którzy mogą się kiedyś
otrzeć o władzę, są na lekkim cyku. To idealne miejsce do zbierania mleka.
„Mlekiem” określał Harry szeroko pojęte informacje dotyczące naszego wydziału.
Choć sam z polityką nie miał nic wspólnego, uwielbiał ploteczki i zawsze miał
zapas mleka, którego mogło mu pozazdrościć całe stado krów rasy Guernsey. Teraz
pochylił się w moją stronę, by móc szepnąć mi do ucha.
— Wieść niesie, że szef Hyrum na palcach zatańczy nam walca. Wiosną przyszłego
roku, najpóźniej latem.
— Chce się zapisać na kurs tańca? — zamiłowanie Harry’ego do rymowania na zmianę
bawiło mnie i irytowało. Dziś przyszła kolej na irytację.
— Wcześniejsza emerytura, Cars. Wcześniejsza o dwa lata. Przez trzy lata
patrolowałem ulice, od roku jestem detektywem.
Choć wiedziałem, jak skomplikowane układy panują w naszym wydziale, było mi to
najzupełniej obojętne. Harry przez piętnaście lat badał je jak pod mikroskopem.
Poprosiłem, żeby mi to wyjaśnił. Zastanowił się przez chwilę.
— Dojdzie do wielkich przepychanek i walki o władzę, Carson. Podchody, ciosy w
plecy i kłamstwa. Ludzie, którzy przez cały dzień nie robią nic poza
przekładaniem papierów, będą dawali wszystkim do zrozumienia, że bez nich cały
wydział zaleje fala łajna.
— A ile tego łajna wyląduje na naszej głowie? — spytałem.
Harry, marszcząc brwi, spojrzał na swój pusty kieliszek i zaczął się przeciskać
w stronę baru. Tłum rozstępował się przed nim niczym przed Mojżeszem, tyle że
ten był czarny i miał na sobie różowe spodnie i fioletową koszulę.
— Nie miej stracha, będzie lacha, bracie — rzucił na odchodnym. — Jesteśmy za
nisko, żeby nas ta fala zalała.
W szklance z mrożoną herbatą znajdowały się już tylko kostki lodu. Wysypałem je
na dłoń i przesunąłem po spoconej twarzy i karku. W panującym w nocy upale
poczułem nagłą ulgę. Westchnąłem z zadowolenia, jakie przynoszą nam drobne
przyjemności, i wyciągnąłem się wygodnie na leżaku. Nad moją głową lśnił sierp
księżyca w otoczce chmur, a powietrze było aż ciężkie od wilgoci. Od czasu
uroczystości w kostnicy minęło parę godzin. Siedziałem wygodnie, opierając bose
stopy o barierkę. Obserwowałem żółty płomień, który unosił się nad oddaloną o
blisko pięć kilometrów platformą wiertniczą. Zawieszony nad ciemną wodą wydawał
się równie egzotyczny jak papuga w sosnowym lesie.
Mieszkam na Dauphin Island, około pięćdziesięciu kilometrów na południe od
Mobile, z których kilka to woda. Według panujących na wyspie norm, mój dom jest
bardzo skromny: to w zasadzie chata z dwoma sypialniami, wzniesiona na palach
nad plażą. Jednak każdy szanujący się pracownik agencji handlu nieruchomościami
zażądałby za nią czterysta tysięcy dolarów. Moja matka zmarła przed trzema laty,
zostawiła mi dość pieniędzy, żebym mógł sobie pozwolić na kupno domu.
Potrzebowałem wtedy bezpiecznego schronienia, a cóż może być lepszego od pudełka
zawieszonego w powietrzu nad wyspą?
W ciszy nagle zadźwięczał telefon. W zamyśleniu poklepałem się tam, gdzie
powinny się znajdować kieszenie, gdybym miał na sobie ubranie, a potem wziąłem
telefon ze stołu. Harry.
— Mamy morderstwo. Kto wie, może to inauguracyjny bal ZEPS–u.
— Prima aprilis był dwa miesiące temu, Harry. Co się tak naprawdę dzieje?
— To nasza pierwsza sprawa, partnerze. W mieście znaleziono zwłoki bez głowy.
Razem z Harrym pracowaliśmy w wydziale zabójstw w pierwszym okręgu Mobile.
Mogliśmy być pewni swoich stanowisk, bo gwarantowała je bezmyślna przemoc,
typowa dla każdego miasta, w którym biedota jest liczna i ściśnięta na małej
przestrzeni. To właśnie zakreślało granice naszego zawodowego świata, chyba że,
zgodnie z niedawno poprawionymi zasadami zebranymi w grubej książce, zbrodnia
„nosiła wyraźne cechy psycho– lub socjopatyczne”. W takim przypadku, bez względu
na miejsce jej popełnienia, do gry wchodził Zespół do Badania Zbrodni o Podłożu
Psycho–Socjopatycznym. Cały ten zespół, określany w wydziale jako ZEPS, składał
się wyłącznie z Harry’ego i ze mnie oraz angażowanych przez nas w razie potrzeby
dodatkowych specjalistów. Choć sformowano go niemal wyłącznie na pokaz i jeszcze
nigdy nie wkroczył do akcji, wiele osób w wydziale nie było zadowolonych z jego
istnienia.
Jak na przykład ja w tej chwili.
— Przyjeżdżaj migiem — powiedział Harry, podając mi adres. — Będę na ciebie
czekał. Włącz syreny i koguta. Śmigiem i migiem, bracie.
— Nie chcesz, żebym przywiózł karton mleka i bochenek chleba? W słuchawce
zapadła cisza.
Szybko wciągnąłem dżinsy i włożyłem nie całkiem czystą koszulę, chwytając po
drodze kremową płócienną marynarkę, by zakryć kaburę przypiętą pod pachą.
Zbiegłem po schodach, wsiadłem do zaparkowanego pod domem taurusa i ruszyłem
ostro, wzbijając chmurę piachu i pokruszonych muszelek. Przecinając Missisipi
Sound, wjechałem na stały ląd. Dopiero wtedy włączyłem koguta oraz syrenę i
wcisnąłem gaz do dechy.
Ciało znajdowało się w niewielkim parku położonym na południowym zachodzie
Mobile. Ten pięcioakrowy obszar porośnięty dębami i orzesznikami pekan otaczały
wzniesione na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku domy, które teraz
stały się modne i cieszyły się sporym wzięciem u bogatszych obywateli.
Dwaj policjanci w cywilu stali po obu stronach lśniącego czarnego suva.
Doszedłem do wniosku, że z pewnością należy do Squilla. Wszechobecny samochód
ekipy telewizyjnych wiadomości stał z rozciągniętą już anteną. Harry znajdował
się jakieś dwanaście metrów ode mnie. Szedł w stronę wejścia do parku.
Zatrzymałem się przy krawężniku i od razu wpadłem w pułapkę, oślepiony blaskiem
telewizyjnego reflektora.
— Teraz już pana pamiętam — rozległ się znajomy głos. Nie byłem w stanie
dostrzec jego właścicielki. — Carson Ryder. Był pan związany ze sprawą Joela
Adriana, prawda?
Zamrugałem powiekami i dopiero teraz zobaczyłem reporterkę, która zastąpiła mi
drogę podczas imprezy w kostnicy. Była w pełnym telewizyjnym rynsztunku bojowym:
mocno polakierowane włosy, szkarłatne tipsy na końcu palców ściskających
mikrofon zupełnie jak kondor królika. Uniosła mikrofon i spojrzała w kamerę.
— Tu Sondra Farrel z Action Fourteen News. Stoję przed Bowderie Park, gdzie
znaleziono ciało pozbawione głowy. Jest ze mną detektyw Carson Ryder z…
Spojrzałem gniewnie w obiektyw kamery i wyrzuciłem z siebie potok przekleństw w
trzech używanych językach i jednym wymyślonym na gorąco. Dla reportera nie ma
nic gorszego niż odpowiedź atakiem na atak.
— Cholera — rzuciła do operatora. — Cięcie.
Dogoniłem Harry’ego przy wejściu do parku, którego pilnował młody policjant.
Spojrzał na mnie badawczo.
— Carson Ryder, zgadza się?
Spuściłem wzrok i mruknąłem coś, co przy odrobinie dobrej woli można było uznać
za potwierdzenie. Kiedy go mijaliśmy, policjant pokazał na swój mundur.
— Co mam zrobić, żeby zrzucić go tak szybko jak Ryder? — spytał Harry’ego.
— Bądź albo cholernie dobry, albo szalony! — zawołał Harry przez ramię.
— A jaki jest Ryder? Dobry czy szalony?
— Wszystkiego po trochu! — wrzasnął Harry. Odwrócił się do mnie. — Lecimy —
rzucił.
ROZDZIAŁ 2
Technicy z wydziału przywieźli na miejsce zbrodni przenośne reflektory o mocy,
która mogłaby naprowadzić na pas boeinga 757, i skierowali je na obszar o
wymiarach sześć na sześć metrów porośnięty sięgającymi głowy krzewami. Teren
otaczały drzewa, których korony zasłaniały gwiazdy. Przy każdym kroku
natykaliśmy się na psie kupy. Około sześć metrów od nas park przecinała betonowa
ścieżka. Coraz liczniejsi gapie gromadzili się przy płocie, oddzielającym park
od ulicy. W ich gronie znalazła się starsza kobieta, wykręcająca w dłoniach
chusteczkę, młoda para trzymająca się za ręce i kilku spoconych amatorów
biegania przeskakujących z nogi na nogę.
Dwóch specjalistów pracowało już na odgrodzonym taśmą obszarze, jeden klęczał
nad ofiarą, drugi oglądał uważnie korzenie drzewa. Harry podszedł do gapiów, by
sprawdzić, czy nie ma wśród nich potencjalnych świadków. Ja zatrzymałem się przy
żółtej taśmie i przyjrzałem się miejscu zbrodni z odległości dwóch metrów. Ciało
leżało wyciągnięte w trawie, jakby pogrążone we śnie, z lekko rozsuniętymi
nogami i rękami przy bokach. W oślepiającym blasku reflektorów wszystko wydawało
się nierzeczywiste: kolory były zbyt jasne, krawędzie zbyt ostre, a ofiara
zbrodni wyglądała tak, jakby wycięto ją niedokładnie z innego świata i wklejono
do tego. Ubranie było typowe jak na wiosenną noc: dżinsy bez paska, szare
adidasy, biały podkoszulek z logo Old Navy. Podkoszulek był podciągnięty aż do
sutków, a dżinsy rozpięte.
Nad ciałem pochylał się najwyższy rangą kryminolog, Wayne Hembree. Czarny,
trzydziestopięcioletni, chudy jak szczapa, miał twarz niczym księżyc w pełni i
łysą głowę z kosmykami po bokach. Kucał i raz po raz wzruszał ramionami. Na jego
czole lśniły kropelki potu.
— Mogę tędy przejść, Bree? — zawołałem, wytyczając w powietrzu linię między
czubkami swoich butów a ciałem. Nie chciałem się wpakować w coś ważnego. Ani w
psie gówno. Hembree skinął głową, a ja schyliłem się i przeszedłem pod taśmą.
Stary gliniarz patrolujący ulice, który widział już wszystko, powiedział mi
kiedyś: „Ryder, znalezienie głowy bez ciała jest bardzo dziwne, ale to jakaś
całość. Natomiast znalezienie ciała bez głowy jest jednocześnie przerażające i
smutne — ciało wydaje się takie osamotnione”. Kiedy spojrzałem na leżące na
trawie zwłoki, zrozumiałem, co miał na myśli. W czasie trzyletniej pracy w
policji widziałem ofiary strzelaniny, ludzi zadźganych na śmierć, topielców,
trupy wyciągnięte z wraków samochodów, zwłoki z wyrwanymi wnętrznościami, lecz
nigdy nie oglądałem ciała pozbawionego głowy. Stary gliniarz trafił w samo
sedno: to ciało było tak osamotnione jak pierwszy dzień stworzenia. Wzdrygnąłem
się. Miałem nadzieję, że nikt tego nie zauważył.
— Zabito go tutaj? — spytałem Hembree.
Wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że tutaj odcięto mu głowę. Patolodzy
twierdzą, że stało się to jakieś dwie, trzy godziny temu, czyli zmarł między
ósmą a dziesiątą.
— Kto wezwał policję?
— Jakieś dzieciaki. Przyszły się tu obłapiać…
Usłyszałem za sobą kroki; kapitan Squill i jego wszechobecny cień, sierżant Earl
Burlew, który jak zwykle żuł papier. Zawsze nosił w kieszeni stronę „Mobile
Register” i wsuwał jej kawałki między zęby. Już od dawna miałem ochotę go
spytać, czy wyczuwa różnicę między działami, czy wiadomości sportowe są słodsze
niż na przykład artykuły wstępne. A może wszystkie przypominały w smaku
kurczaka? Kiedy spojrzałem w małe oczka koloru ostrygi, pomyślałem, że może
zapytam go innym razem.
— Proszę spojrzeć, kogo tutaj mamy, kapitanie… — rzucił Burlew. — To nasz
detektyw instant. Wystarczy dodać parę nagłówków z gazet i zamieszać. —
Przesunął dłonią po spoconej twarzy. Rysy jego twarzy były zdecydowanie zbyt
drobne jak na tak dużą głowę i na moment skryły się zupełnie za dłonią.
— To zemsta pedałów — oświadczył Squill, spoglądając na ciało. — Lubią się ciąć,
co? Znaleźli sobie świetne miejsce, po zmroku w parku nic nie widać. W okolicy
osiedliło się pełno japiszonów, radna Philips mieszka dwie przecznice stąd. Na
ulicy aż roi się od patroli, żeby nic nie zakłócało jej spokoju…
Słyszałem, że Squill ma przygotowaną gadkę dla każdego rodzaju publiczności. W
obecności gliniarzy w mundurach, stojących o parę metrów od niego, wyrzucał z
siebie słowa rodem z tandetnych seriali kryminalnych. Przykre, pomyślałem,
policjant z siedemnastoletnim doświadczeniem odgrywa rolę gliniarza, zamiast nim
być.
— …zabójca uderza ofiarę w głowę albo w nią strzela. Wyciąga nóż i odcina głowę
od ciała. — Squill wskazał na otaczające nas krzaki. — Potem niezspraw rzuca
ciało tutaj, żeby nikt go nie zauważył.
Walczyłem z przemożnym pragnieniem przewrócenia oczami, „niezspraw” to skrót od
określenia „nieznany sprawca”, używanego często przez agentów FBI.
— Został zabity tutaj i tutaj odcięto mu głowę? — spytałem.
— Masz problemy ze słuchem, Ryder?
Choć ciało leżało ukryte w połowie pod krzakiem obsypanym białymi kwiatkami, nie
było na nim płatków. Tuż za żółtą taśmą rosła kępa takich samych krzaków.
Podszedłem do nich i rzuciłem się na ziemię.
— Co on, do cholery, wyprawia?! — krzyknął Squill.
Wstałem i spojrzałem na płatki spadające z mojej koszuli. Hembree popatrzył
najpierw na mnie, potem na ciało.
— Gdyby ofiara osunęła się na ziemię przez krzaki, miałaby na sobie płatki,
tymczasem… — przyjrzał się zwłokom i ziemi — …leżą wszędzie, ale nie na ciele.
Sprawca odsunął gałęzie, żeby nic nie upadło na ciało. Wygląda na to, że ciało
wciągnięto w krzaki bardzo ostrożnie.
Zajrzałem głębiej w gęstwinę.
— Albo wyciągnięto.
— To jakiś obłęd! — zawołał Squill. — Dlaczego sprawca miałby wyciągać ciało z
ukrycia?
Krępy asystent Hembree wyciągnął latarkę i zanurkował w krzaki.
— Zobaczmy, co tutaj mamy.
Squill rzucił mi pełne wściekłości spojrzenie.
— Niezspraw zwabił tutaj ofiarę i rzucił na ziemię, ukrywając ciało w krzakach,
Ryder. Gdyby nie para napalonych dzieciaków, leżałoby tutaj do czasu, aż
zaczęłoby śmierdzieć.
— Nie jestem pewny, czy zostało ukryte — odparłem, osłaniając oczy dłońmi przed
natrętnym blaskiem reflektorów. Przez potężne gałęzie dębu i mech spojrzałem na
oddaloną o jakieś siedem metrów latarnię. Kucnąłem przy zwłokach. Latarnia była
doskonale widoczna.
— Czy możemy zgasić światła? — spytałem. Teatralnym gestem Squill uderzył się
dłonią w czoło.
— Nie, Ryder, nie możemy. Mamy tu sporo pracy, a nie możemy działać, posługując
się białymi laskami i psami–przewodnikami. — Spojrzał na policjantów w
mundurach, czekając na szmer rozbawienia, lecz oni nie spuszczali wzroku z
latarni.
— Światło można włączyć z powrotem — powiedział spokojnie Hembree.
Squill nie miał żadnej władzy nad ekipą techniczną i zawsze doprowadzało go to
do szału. Teraz odwrócił się i szepnął coś do Burlewa. Z ruchu jego warg
wyczytałem słowo „czarnuch”.
— Każ wszystkim kierowcom wyłączyć światła! — krzyknął Hembree do asystenta
siedzącego w furgonetce. — A potem wyłącz reflektory.
Kiedy zgasły wszystkie światła, przez kilka sekund musieliśmy się przyzwyczajać
do ciemności. Po chwili zobaczyłem to, czego się spodziewałem: przez gałęzie i
krzewy przedzierał się strumień światła z latarni, wyraźnie oświetlając zwłoki.
— Ciało nie jest schowane — oświadczył Hembree, przyglądając mu się pod różnym
kątem. — Każdy, kto wyszedłby zza zakrętu, na pewno by je zobaczył. Trudno go
nie zauważyć w tym białym podkoszulku.
— To tylko pieprzone spekulacje — rzucił Squill.
— Mam tu świeżą krew! — krzyknął technik czołgający się w krzakach. —
Przynieście mi sprzęt i aparat.
— Zabity w ciemnościach, wyciągnięty do światła — powiedział Hembree, puszczając
do mnie oko. Gliniarze w mundurach skinęli głowami z aprobatą. Kiedy włączono
reflektory, Squill i Burlew zniknęli.
Przyjąłem pozycję jak do rzutu, uniosłem w górę niewidzialną piłkę i machnąłem
ręką do Harry’ego, by przygotował się na wysoką piątkę. On jednak wsunął tylko
ręce do kieszeni, warknął: „Idziemy”, i ruszył ostro przed siebie.
Z Harrym Nautilusem poznaliśmy się w więzieniu stanowym w Alabamie trzy lata
wcześniej. Trafiliśmy tam obaj jako goście, nie pensjonariusze. Ja przyjechałem
z Tuscaloosa, by przeprowadzić rozmowy z kilkoma więźniami do pracy
magisterskiej z psychologii. Harry zjawił się z Mobile, by wyciągnąć informacje
z więźnia. Niestety, kilka godzin wcześniej ktoś poderżnął więźniowi gardło.
Harry miał więc parszywy dzień. Kiedy mijał mnie na korytarzu, trąciliśmy się
łokciami, a on rozlał kawę. Przyjrzał się uważnie mojemu ubraniu: dżinsowemu
mundurkowi, okularom słonecznym w czerwonych oprawkach, wyblakłej czapeczce
bejsbolowej na własnoręcznie obciętych włosach i zapytał strażnika, kto wypuścił
tego durnego wielkiego zbója z celi. Ja miałem za sobą dwie godziny spędzone z
bardzo dumnym z siebie pederastą i całą stłumioną agresję przeniosłem na nos
Harry’ego. Roześmiani strażnicy rozdzielili nas w samą porę, bo właśnie zaczął
mnie dusić.
Potem obaj czuliśmy się straszliwie głupio. Wymruczane słowa przeprosin przeszły
w wyjaśnienia, dlaczego obaj znaleźliśmy się tego dnia w więzieniu i co
sprawiło, że rzuciliśmy się na siebie jak dwa wygłodniałe pitbulle. Następnie
obaj wybuchnęliśmy śmiechem i na zakończenie dnia wylądowaliśmy w barze motelu,
w którym zatrzymał się Harry. Po kilku kolejkach piw Harry zaczął snuć opowieści
zatwardziałego gliniarza, które mnie rozbawiły i zaintrygowały. Zrewanżowałem mu
się relacjami z rozmów przeprowadzonych z najwybitniejszymi psychopatami i
socjopatami Południa. Harry zbył je machnięciem ręki.
— Za każdą z tych wymyślnych historii kryje się megaloman, który uwielbia gadać.
Reporterzy, psychiatrzy, studenciki jak ty… Powiedzą im wszystko, co tylko chcą
usłyszeć. To tylko gra.
— Znasz przypadek Alberta Mirella, detektywie? — spytałem, odwołując się do
psychopatycznego pedofila, z którym spędziłem dwie paskudne godziny.
— Jego ostatnia ofiara pochodziła z Mobile, pamiętasz studenciku? Gadałeś z nim,
ale usłyszałeś tylko bzdury i widziałeś głupie uśmieszki. Zgadza się?
Zniżyłem głos i powiedziałem Harry’emu, co wyjawił mi Mirell, kiedy z ust ciekła
mu strużka śliny, a dłonie trzymał mocno zaciśnięte pod stołem. Harry pochylił
się tak, że nasze czoła niemal się stykały.
— Wie o tym chyba tylko dziesięć osób na świecie — szepnął. — Co się tu, do
cholery, dzieje?
— Chyba udało mi się namówić go do zwierzeń — odparłem, udając, że tylko o to
chodziło.
Harry przyglądał mi się przez długą chwilę.
— Pozostańmy w kontakcie — powiedział w końcu.
Wtedy żyła jeszcze moja matka, a ja byłem biednym studentem Uniwersytetu
Stanowego w Alabamie. Co parę tygodni jeździłem do Mobile albo Harry odwiedzał
mnie w Tuscaloosa. Zamawialiśmy kubełek udek z kurczaka i rozmawialiśmy o jego
sypiącym się małżeństwie i o moim malejącym zainteresowaniu studiami po sześciu
latach spędzonych na uczelni i zaliczeniu z czterech głównych przedmiotów.
Rozmawialiśmy o sprawach, które nie dawały mu spokoju, i omawialiśmy moje coraz
bardziej niepokojące spotkania z więźniami. Czasami siedzieliśmy w milczeniu,
słuchając jazzu lub bluesa, i to też było w porządku. Tak minęły mniej więcej
trzy miesiące. Pewnego wieczoru Harry zauważył, że moje przygotowywane w domu
posiłki składają się niemal wyłącznie z fasolki i ryżu, a wyjście na piwo
poprzedza szukanie drobnych za poduszkami kanapy.
— Praca asystenta nie jest zbyt popłatna, co? — spytał.
— O płaceniu raczej w ogóle nie może być mowy — poprawiłem go. — Braki finansowe
wyrównywane są przez ograniczoną ilość miejsc pracy.
— Może pewnego dnia zostaniesz sławnym psychoanalitykiem Carsonie Freudzie, i
będziesz się rozbijał wielkim mercedesem.
— Najprawdopodobniej wyląduję na platformie wiertniczej — rzuciłem. — Dlaczego o
to pytasz?
— Bo myślę, że byłby z ciebie niezły glina.
Dziesięć minut po wyjściu z parku wszedłem za Harrym do znajdującego się na
tyłach sali boksu w Cake’s Lounge, knajpy wciśniętej między fabryki i magazyny w
pobliżu zatoki. Kilku samotnych klientów popijało drinki przy barze, paru innych
siedziało ściśniętych w boksach. Dwóch chwiejących się na nogach mężczyzn grało
w bilard.
— Dlaczego tutaj, a nie u Flanagana? — spytałem, marszcząc nos. W Cake’s
cuchnęło tak, jakby nie wietrzono od dziesięciu lat; u Flanagana podawano tanie
drinki i przyzwoite jedzenie, lokal więc przyciągał mnóstwo gliniarzy.
— Squill mógł się tam wybrać, a właśnie o nim musimy porozmawiać. Ta sztuczka z
płatkami i światłem to była czysta durnota. Dlaczego chciałeś udowodnić, że
jesteś od niego lepszy?
— Niczego nie chciałem udowodnić, Harry, ja tylko badałem sprawę. Na ziemi leżał
facet bez głowy, a Squill plótł, co tylko ślina przyniosła mu na język. Co
miałem zrobić?
— Może powinieneś zrezygnować z dramatycznych zwrotów akcji i zasugerować
rozwiązania Squillowi, sprawić, by uznał, że to jego pomysł. Podobno studiowałeś
psychologię?
— Wbijanie pomysłów do głowy Squilla to byłaby parapsychologia, Harry, a tego
przedmiotu nigdy nie studiowałem.
Zmrużył jedno oko.
— Squill to zwierzę polityczne, Carson. Wkurzysz go, a zostanie z ciebie tylko
czerwona plama na powierzchni wody.
Postanowiłem zadać mu pytanie, które nie dawało mi spokoju od blisko roku.
— Jakim cudem taki przygłup jak Squill stoi na czele wydziału śledczego?
Kiedy Harry chowa twarz w dłoniach, to oznacza, że wyszedłem na głupa.
— Carson, jesteś cudem natury, mój ty apolityczny wojowniku. Ty naprawdę nie
masz o niczym pojęcia, prawda?
— Układy?
— Ty, Carson. Zrobiłeś z kapitana Terrence’a Squilla to, kim jest dzisiaj.
Harry wstał i zebrał butelki ze stolika.
— Kupię jeszcze parę browarów i zrobię ci mały wykład z historii, brachu.
Wygląda na to, że bardzo ci się przyda.
ROZDZIAŁ 3
Harry rozpoczął wykład, jeszcze zanim dotarł do stolika, niosąc w rękach dwie
butelki piwa.
— Przez całe lata Squill przekładał papiery jako porucznik w wydziale wykroczeń
przeciwko mieniu. Był zwykłym trutniem, ale miał jeden talent: gadane.
Przemawiał w szkołach, na spotkaniach rad mieszkańców, na otwarciach centrów
handlowych, festynach kościelnych… — Harry postawił butelki na stoliku i usiadł.
— Szlifował swoje umiejętności bardzo pracowicie, aż z braku innych kandydatów
zaczął reprezentować wydział w mediach. Dla większości osób to bardzo trudna
rola…
Skinąłem głową.
— Usuwa w cień zwierzchników, co wkurza ich niepomiernie. W college’u
napatrzyłem się dość na dobrze zapowiadające się kariery, które kończyły się
nagle z powodu czystej zawiści.
— W przypadku Squilla było inaczej. Ten drań wiedział doskonale, kiedy podlizać
się zwierzchnikom. A nawet więcej. Gdy w wydziale coś spieprzyli i góra chciała
za wszelką cenę ocalić tyłki, Squill ściągał na siebie całą krytykę i stawał na
linii ognia.
— Squill? — spytałem z niedowierzaniem. — Wystawiał się na strzał?
— Media go kochały, wiedziały, że zawsze mogą liczyć na dowcipne, gniewne,
barwne komentarze — czego tylko wymagały okoliczności. „Kapitan policji w Mobile
twierdzi, że błędne aresztowanie to sprawa wydziału, słuchajcie wiadomości o
jedenastej”… „Wysokiej rangi oficer twierdzi, że krytycy ACLU* to
niedoinformowane beksy, czytajcie na stronie czwartej”, i tak dalej, i tak
dalej.
Harry wyjął z popielniczki pudełko zapałek i zaczął się nimi bawić.
— A potem do akcji wkroczył Joel Adrian. Tessa Ramirez. Jimmy Narley. Po śmierci
Porterów sprawa trafiła na nagłówki gazet. Śledztwo nie przynosiło żadnych
efektów. Nie masz pojęcia, jak było źle…
— Kto znalazł Tessę, Harry? Kto stał w rojącym się od szczurów kanale i patrzył
na jej ciało?
Pokręcił głową.
— Nie o to mi chodziło, bracie. Mówię teraz o polityce. Rozległy się wołania o
dymisje. Ludzie przeklinali szefa między półkami supermarketu Winn–Dixie. Media
nie zostawiały na nas suchej nitki. Wszyscy nawzajem obarczali się za to winą,
aż nagle zjawił się ten szalony gliniarz w mundurze, Dzieciak Carson.
— Miałem parę pomysłów, a ty sam się wtrąciłeś.
— Szczali nam za to na głowy — odparł Harry — aż nie został im już żaden inny
ślad.
Zawiani faceci przy stole bilardowym zaczęli się kłócić o następny ruch.
Patrzyliśmy na nich przez chwilę.
— Miałem po prostu szczęście, Harry. Nic więcej.
Zmrużył jedno oko.
— Szczęście polega także i na tym, że wiesz, gdzie szukać. Mam rację?
Zupełnie zbił mnie z tropu.
— O czym ty mówisz?
— To nie tylko wyciągnięcie właściwej karty, ale także i wiedza, kto je rozdaje.
— Nie. Może to wszystko kwestia intuicji… Sam już nie wiem…
Harry patrzył na mnie przez chwilę z zaciekawieniem, a potem machnął ręką.
— Kiedy zjawiłeś się z tą nieprawdopodobną teorią i rozwiązałeś zagadkę, zaczęła
się karuzela. Wszyscy próbowali zamienić sukces Samotnego Wojownika Rydera w
swoje własne zwycięstwo. A kto był najlepszym kandydatem?
— Squill?
Harry wyjął zapałkę z pudełka i przyglądał się jej uważnie.
— Przez cały czas pompował informacje do mediów, a kiedy wszystko wyszło na jaw,
zaczął przedstawiać siebie w jak najlepszym świetle. Nie zastanawiałeś się
nigdy, dlaczego tak szybko przestano uważać cię za bohatera?
Cofnąłem się pamięcią do tamtych wydarzeń. Przez dwa dni byłem człowiekiem,
który powstrzymał szalonego Adriana. Na trzeci dzień okazało się, że to triumf
całego wydziału, a ja znalazłem się tam niejako przy okazji. Piątego dnia moje
błędnie napisane nazwisko pojawiło się w przedostatniej linijce artykułu.
— Prawo Squilla: „W górę po trupach”. Zrzucił cię z konia, żeby szychy mogły na
nim jechać, a jedną z nich był oczywiście on sam. No i zajechał na nim aż do
stanowiska szefa wydziału śledczego.
Wzruszyłem ramionami.
— Rzeczywiście było trochę przepychanek, ale kiedy dym opadł, zostałem
detektywem. Nie skarżę się.
Kłótnia przy stole bilardowym nabierała rozmachu. Jeden z mężczyzn ustawił kulę,
drugi ją odepchnął. Harry przewrócił oczami, zapalił zapałkę i patrzył na
płomień. Jego blask ozłocił mu twarz.
— Dostałeś odznakę. Ale Squill zdobył to, o co zabiegał od lat: miejsce przy
wielkim stole. To ty go tam posadziłeś, Cars.
Zmarszczyłem brwi.
— Nie wiem, o co to całe zamieszanie.
— Nic nie kapujesz. Squill lubi myśleć, że wszystko zawdzięcza sobie. Kiedy
widzi ciebie — pomachał palcami — jego przekonanie rozpada się jak domek z kart.
— Może mnie po prostu ignorować.
— I robi to. Przez cały rok byłeś jedynie nazwiskiem na liście płac. A ZEPS
istniał tylko na papierze. Ale jeśli wkroczy do akcji…
Zastanowiłem się. Razem z ZEPS–em wkroczymy na scenę także i my. To my
koordynowaliśmy prace, podpisywaliśmy raporty, spotykaliśmy się z szefami.
— Znów stanę na pierwszej linii, tuż przed nim. Harry wrzucił zapałkę do
popielniczki.
— Tak. Tyle że on nie będzie chciał przyjąć tego do wiadomości.
Przy stole bilardowym zrobiło się bardzo głośno. Jeden z mężczyzn podkreślił moc
swych argumentów, uderzając partnera kijem w ucho. Ten padł z jękiem na ziemię.
Barman spojrzał najpierw na obu mężczyzn, potem na Harry’ego.
— Jesteś gliną, może byś zareagował.
Harry przyłożył wielką pięść do czoła i kilka razy otworzył ją i zacisnął.
— Co to jest, do cholery? — spytał barman.
— Światło oznaczające, że nie jestem na służbie.
Wstaliśmy i w dusznym powietrzu ruszyliśmy do wyjścia.
— Dzięki za wykład z historii, profesorze Nautilus.
— Wykuj go na pamięć, moja ty gwiazdo — odparł Harry.
Powoli jechałem na Dauphin Island. Pachnące wilgocią i solą powietrze omywało
mój mózg jak oczyszczający przypływ, lecz raz po raz na powierzchnię wypływał
obraz mężczyzny z obciętą głową. Kiedy już znalazłem się w domu, zapaliłem
świece, usiadłem po turecku na kanapie i wykonałem kilka ćwiczeń oddechowych
zalecanych przez Akini Tabreese, dobrego przyjaciela i nauczyciela sztuk walki.
Akini wykonuje sporo takich ćwiczeń, zanim zacznie rozwalać głową bloki lodu. Ja
robię ich tylko kilka, po czym sięgam po młot pneumatyczny.
Wróć na miejsce zbrodni, nakazywałem moim pijanym od tlenu myślom. Rozejrzyj się
po parku.
Z każdym głębokim oddechem wyzbywałem się gniewu, który ogarniał mnie na myśl o
Squillu i Burlewie, i wyobrażałem sobie, co widział zabójca, gdy zobaczył swoją
ofiarę. Może dostrzegł ją na ścieżce? Latarnia stała blisko, schronili się więc
w krzaki. Tutaj Squill miał rację; seks odegrał rolę wabia, jeśli nie motywu.
Ofiara umiera w wyniku strzału w głowę albo ciężkiego uderzenia. Jeśli głowa
okazała się kluczowym elementem szaleństwa zabójcy, to na pewno odciął ją w
głębokim mroku, szybko poruszając ostrzem. Potem nie wiadomo dlaczego wyciągnął
ciało w strumień światła padającego z latarni, pozostawiając za sobą ślad
znaczony płatkami kwiatów. Klęka, wykonuje makabryczną operację i znika.
Raz po raz odtwarzałem w wyobraźni tę scenę, aż o 2.45 zadzwonił telefon.
Domyśliłem się, że to Harry. On też oglądał tę scenę w pokoju z przyciemnionym
światłem i „jazzem dla myślących”, sączącym się z głośników w tle. Być może był
to Thelonious Monk i jego solówki unoszące się wysoko w surowym podmuchu muzyki.
Jednak zamiast Harry’ego usłyszałem trzęsący się głos starej kobiety.
— Halo? Halo? Czy ktoś tam jest?
Nagle cudownym sposobem odmłodniał i usłyszałem w słuchawce głos
trzydziestoletniej kobiety, mojej matki.
— Carson? To ja, mama. Jesteś głodny? Może zrobić ci lunch, synku? Jakąś pyszną
kanapkę? A co powiesz NA WIELKĄ MICHĘ PIEPRZONEJ ŚLINY?
Nie, pomyślałem, to się nie dzieje naprawdę. To tylko jakiś koszmarny sen, obudź
się.
— CARSON! — zaskrzeczał głos, już niekobiecy. — Porozmawiaj ze mną, braciszku.
Muszę poczuć odrobinę CIEPŁA RODZINNEGO!
Zamknąłem oczy i oparłem się o ścianę. Jakim cudem on dorwał się do telefonu?
Przecież to było zabronione. Usłyszałem, jak wali słuchawką o coś twardego.
— Dzwonię NIE W PORĘ, braciszku?! — wrzasnął. — Jest u ciebie KOBIETA? Czy jest
NAPALONA? Słyszałem, że kiedy ogarnia je żądza, soki dosłownie z nich WYCIEKAJĄ.
Cześć, chłopaki, poznajcie moją partnerkę, Powódź z Johnstown. ZAŁÓŻ BUTY, KIEDY
BĘDZIESZ JĄ PIEPRZYŁ!
— Jeremy — szepnąłem bardziej do siebie niż do niego.
— Pewna dziewczyna z NANTUCKET, lubiła, by RŻNĄĆ ją w butach…
— Jeremy, do diabła…
— Lecz faceci z miasteczka, rżnąc ją, tonęli w rzeczkach, które z niej wypływały
jak STRUMIEŃ! — Wrócił do zatroskanego głosu mojej matki. — Już dobrze, Carson,
mamusia jest przy tobie. Nie skończyłeś jeść swojej śliny. Wystygła? Może ci ją
podgrzać? — zaskrzeczał.
— Jeremy, przestań, proszę…
W tle usłyszałem trzask otwieranych drzwi, a zaraz potem szuranie stóp i
przeklinającego mężczyznę.
— NIE! ZABIERAJCIE SIĘ STĄD! — wrzasnął mój rozmówca. — To ROZMOWA PRYWATNA!
Rozmawiam z MOJĄ PRZESZŁOŚCIĄ!
Rozległ się trzask, a potem szuranie, jakby ktoś upuścił telefon na podłogę i
kopał go. Do jęków i posapywań dołączyły przekleństwa, odgłosy walki. Stałem w
chłodnym pokoju i nasłuchiwałem bez tchu, czując, jak pot spływa mi po ciele.
Jego krzyki dobiegały teraz z oddali i wyobraziłem sobie ubranych na biało
mężczyzn ciągnących go po podłodze.
— MORDERSTWO, CARSON! Opowiedz mi o nim. Na pewno chodzi o coś więcej niż tylko
o BRAKUJĄCĄ GŁOWĘ, zawsze chodzi o coś więcej. Czy odciął im KUTASY? Czy WPYCHA
IM KIEŁBASY DO TYŁKA, AŻ ZACZYNAJĄ WYCHODZIĆ SZYJĄ? Zadzwoń do mnie! Znów MNIE
POTRZEBUUUUUJESZ…
Znów szuranie i przepychanie. A potem cisza.
Filia Kanału 14 w Montgomery musiała pokazać relację ze zbrodni w parku w
ostatnich wiadomościach. Telewizja była jednym z niewielu