12874

Szczegóły
Tytuł 12874
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12874 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12874 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12874 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JACK KERLEY CZŁOWIEK JEDEN NA STU TYTUŁ ORYGINAŁU THE HUNDREDTH MAN Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁA KATARZYNA MALITA Moim rodzicom Jackowi i Belty Kerleyom OD AUTORA Pozwoliłem sobie dostosować realia miejsc, w których toczy się akcja, a także detale dotyczące instytucji i organów ochrony porządku publicznego do wymogów opowiadanej przeze mnie historii. Cała jej treść jest fikcją literacką z wyjątkiem naturalnego piękna Mobile i jego okolic. Wszelkie podobieństwa postaci do osób żyjących należy uznać za przypadkowe. PROLOG Kilka sekund przed najważniejszym i długo oczekiwanym wydarzeniem w dorosłym życiu Alexandra Caulfielda, wydarzeniem, które planował i do którego dążył przez wiele lat, będącym początkiem jego zawodowej kariery i przepustką do przyzwoitej pensji i szacunku rówieśników, jego lewa powieka zaczęła drgać jak u żigolaka w podrzędnym włoskim filmie. TIK Caulfield zaklął pod nosem. Jako lekarz rozpoznał od razu objawy przejściowych skurczów mięśni połowy twarzy: mruganie powieki jest reakcją na wydarzenia budzące niepokój lub będące zagrożeniem. TIK Nie ma się czego bać, tłumaczył sobie w duchu, zaciskając drgającą powiekę; podczas stażu asystował przy setkach sekcji lub tyle samo wykonał samodzielnie. Różnica polegała na tym, że była to jego pierwsza samodzielna sekcja w miejscu pracy. A ona siedziała sześć metrów od niego. Caulfield powoli uniósł powiekę… Spojrzał ukradkiem na doktor Clair Peltier. Otwierała kopertę w pokoju obok, najwyraźniej pochłonięta otrzymaną korespondencją. Caulfield był zupełnie zaskoczony, nieprzygotowany, oszołomiony: na dzisiaj przewidziano dla niego zwyczajowe spotkania i rozmowy z nowymi kolegami w mieszczącym się w Mobile oddziale Zakładu Medycyny Sądowej Stanu Alabama. Nagle doktor Peltier zaproponowała, by zajął jej miejsce przy stole. TIK Caulfield ustawił zamocowaną na suficie lampę tak, by oświetlała leżące na stole zwłoki białego mężczyzny w średnim wieku. Pod ciałem płynęła woda, szemrząc na metalowej powierzchni stołu jak górski strumyk. Caulfield raz jeszcze spojrzał na doktor Peltier: nadal była zajęta pocztą. Wytarł spocone czoło, po raz trzeci poprawił maseczkę i przyjrzał się zwłokom. Czy dokona nacięcia idealnie na środku? Czy zrobi to prosto? Gładko? Czy spełni jej wymagania? Wziął głęboki oddech i nakazał swoim rękom: Teraz. Niebiesko–biały brzuch rozsunął się jak kurtyna między kością łonową a mostkiem. Czysto i prosto, jak w podręczniku. Caulfield rzucił okiem na doktor Peltier. Obserwowała go. TIK Doktor Peltier uśmiechnęła się i wróciła do korespondencji. Caulfield zepchnął strach w odległy zakątek mózgu i skoncentrował się na badaniu i ważeniu poszczególnych organów. Przez cały czas głośno relacjonował poszczególne czynności, żeby przebieg sekcji utrwalić na taśmie magnetofonu. Później na podstawie tego zapisu można będzie sporządzić protokół. „Przy bliższym zbadaniu tkanka mięśnia sercowego wydaje się normalna. Fragmenty mięśnia sercowego w lewej komorze serca wskazują na przebycie w przeszłości zawału…” Dobrze znane słowa i widoki powoli uspokoiły Caulfielda; nawet nie zauważył, kiedy drganie powieki ustało. „…wątroba z plamami, wczesne objawy marskości… nerki bez zmian…” Wezwani sanitariusze pogotowia znaleźli mężczyznę rozciągniętego na podwórku. Prowadzili długą reanimację, lecz mężczyzna trafił do Szpitala Uniwersyteckiego jako „zmarły w chwili przyjęcia”. Podczas wstępnych oględzin Caulfield stwierdził rozległy zawał, choć nieuszkodzone tkanki wyglądały na zdrowe i wolne od oznak arteriosklerozy. Powoli przesuwał się niżej. „Okrężnica zstępująca jest zatkana…” Caulfield wyczuł w jelicie grudkę. Była twarda, o regularnym kształcie, wyraźnie zrobiona przez człowieka. Nie było w tym nic niezwykłego, lekarze z izby przyjęć regularnie znajdowali u pacjentów wibratory, świece, warzywa i tym podobne przedmioty; w poszukiwaniu erotycznych wrażeń ludzie wykazywali się wielką inwencją. „Przy pomocy ostrza numer dziesięć dokonuję dziesięciocentymetrowego nacięcia w przedniej ścianie okrężnicy zstępującej…” Caulfield wyjął jelito, by obejrzeć blokujący je przedmiot. „Przedmiot jest srebrny, o cylindrycznym kształcie, przypomina wyglądem oprawę latarki…” Mokry metal lśnił w nacięciu okrężnicy, z jednego końca owijał go czarny materiał. Nie, nie materiał, taśma izolacyjna. Caulfield postukal końcami palców w cylinder. Kryło się w nim coś groźnego, wyraźnie tu nie pasował. TIK Usłyszał, jak doktor Peltier odsuwa krzesło i ze stukotem obcasów zmierza w jego stronę. Słuchała przez cały czas. Wsunął palce do otworu i chwycił cylinder. Wyjął go delikatnie. Początkowo nie stawiał oporu, potem lekko się przyblokował. Caulfield zacisnął palce i pociągnął mocniej. TIK W jednej chwili pojawił się oślepiający błysk i huk. Głowa Caulfielda gwałtownie odskoczyła i upadł plecami na podłogę. W powietrze uniosła się czerwona mgła i dym. Do uszu lekarza wdarł się ostry krzyk kobiety. Ktoś nad nim pomachał tępym narzędziem, chyba pałką. Nie, nie pałką… Światło zamigotało dwa razy i zgasło. Kiedy protokólantka Marie Manolo spisywała z taśmy relację z sekcji, nie była pewna, czy powinna zamieścić ostatnie słowa doktora Caulfielda. Jednak nauczona przez doktor Peltier, zawsze dokładna i obiektywna, wzięła głęboki oddech i wystukała: Moje palce. Gdzie są moje palce? ROZDZIAŁ 1 — Późno wieczorem facet wychodzi z psem na spacer… Obserwowałem, jak Harry Nautilus, opierając się o stół do przeprowadzania sekcji, opowiada Najlepszy Dowcip na Świecie grupce słuchaczy, którzy trzymali w dłoniach kubki owinięte w serwetki i plastikowe kieliszki do wina. Większość z nich stanowili urzędnicy z miasta i okręgu Mobile. Dwóch było prawnikami, oczywiście z biura prokuratora. Harry i ja byliśmy w tym towarzystwie jedynymi gliniarzami. Wszędzie aż roiło się od urzędniczych grubych ryb, szczególnie w okolicy recepcji, gdzie odbywały się główne uroczystości nadania kostnicy imienia. Godzinę wcześniej przecięto wstęgę, złotą, a nie czarną, jak sugerowało kilku dowcipnisiów. — Jakiej rasy? — spytał Arthur Peterson. Był zastępcą prokuratora i wszystkie jego pytania brzmiały jak sprzeciw. — Kundel — warknął Harry, mrużąc oczy, zirytowany. — Facet wyprowadza na spacer kundla o imieniu Fido. Idzie ulicą, gdy nagle zauważa pod latarnią gościa pełzającego na czworakach. Harry wypił łyk piwa, oblizał pianę z gęstych wąsów i postawił kubek na stole w miejscu, gdzie powinna znajdować się głowa denata. — Właściciel psa pyta tego faceta, czy coś zgubił. „Tak — słyszy. — Wypadło mi szkło kontaktowe”. Przywiązuje więc Fida do latarni, opada na czworaki, żeby pomóc odnaleźć szkło. Po piętnastu minutach poszukiwań mówi: „Stary, nic tu nie ma. Jesteś pewny, że tu je właśnie zgubiłeś?”. „Nie — odpowiada facet. — Zgubiłem je w parku”. „W parku? — wrzeszczy właściciel psa. — To po cholerę szukasz go na ulicy?” Harry urwał na parę sekund, by wzmóc napięcie. — Mężczyzna wskazuje na latarnię i mówi: „Tu jest jaśniej”. Harry wybuchnął śmiechem, radosnym i melodyjnym, który zupełnie nie pasował do postury tego potężnego, czarnego mężczyzny, przypominającej przemysłowy bojler. Słuchacze zachichotali uprzejmie. Atrakcyjna rudowłosa kobieta w granatowym garniturze zmarszczyła brwi. — Nie rozumiem. Dlaczego ten dowcip jest akurat najlepszy na świecie? — Bo ma mityczne podteksty — odparł Harry. Prawy wąs zadrgał mu z zainteresowaniem, a lewy opadł w pogardzie. — Stojąc w obliczu wyboru szukania czegoś po omacku w ciemnościach lub mając nadzieję znaleźć to bez trudu w blasku światła, ludzie wybierają światło w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków na sto. Peterson uniósł prokuratorską brew. — A kim jest setny człowiek, który decyduje się szukać po omacku? Harry uśmiechnął się od ucha do ucha i wskazał na mnie. — To on. Pokręciłem głową, obróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę recepcji. Panował tam tłok i zgiełk, lokalne VIP–y przepychały się, walcząc o miejsce u boku Jeszcze Ważniejszej Osoby lub przed kamerą reportera wiadomości. Tłoczno było też przy stole z przekąskami. Obserwowałem tęgą kobietę w stroju wieczorowym, która wsunęła do torebki dwie kanapki, a potem z uwagą zaczęła się przyglądać klopsikom w sosie. Niecałe cztery metry dalej członek władz okręgu z dumą udzielał wywiadu ekipie wiadomości. „…pragnę was wszystkich gorąco powitać na ceremonii nadania imienia nowemu oddziałowi… to jedna z najbardziej unikatowych placówek w całym kraju… jestem dumny, że głosowałem za nadaniem jej takiego właśnie imienia… tragedia doktora Caulfielda powinna nam przypominać, że nigdy dosyć czujności…” Po drugiej stronie sali dostrzegłem Willeta Lindy’ego i zagłębiłem się w tłum. Torując sobie drogę, przepraszałem na prawo i lewo. Reporterka z Kanału 14 najpierw obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem, a potem stanęła tuż przede mną. — Znam pana, prawda? — powiedziała, stukając szkarłatnym tipsem w zaciśnięte usta. — Kilka miesięcy temu był pan związany z jakąś wielką sprawą, proszę mi nie przypominać, zaraz sama… Odwróciłem się szybko i zostawiłem ją, by mogła w spokoju zastanawiać się nad moją chwilą chwały. Willet Lindy opierał się o ścianę i popijał sok. Udało mi się wyrwać z tłumu i stanąć obok niego. — Tu jest zupełnie jak w Wal–Marcie na trzy dni przed Bożym Narodzeniem, Will — powiedziałem, rozluźniając krawat i krzywiąc się na widok ciemnej plamy na koszuli. Podobnie jak pod działaniem wielkiej kosmicznej siły, chleb zawsze spada posmarowaną masłem stroną na podłogę, tak i tej paskudnej plamy za nic nie dało się zakryć sportową marynarką, którą miałem na sobie. Lindy uśmiechnął się i przesunął lekko na bok, żebym miał się o co oprzeć. Miał trzydzieści trzy lata, był więc zaledwie o cztery lata ode mnie starszy, ale jego twarz gnoma i sypiące się zakola sprawiały, że wyglądał, jakby miał dobre dziesięć lat więcej. Lindy zajmował się niemedyczną stroną działalności oddziału: utrzymaniem i zakupami. Znałem go od roku, czyli od czasu, gdy status detektywa pozwolił mi na poznanie sekretów kostnicy. — Ładnie to wyremontowali — powiedziałem. — Wygląda zupełnie jak nowe. Lindy miał jakieś metr siedemdziesiąt sześć wzrostu, gdy więc z nim rozmawiałem, musiałem pochylać się o jakieś piętnaście centymetrów. Nie było to wcale trudne; powiedziano mi kiedyś, że robię to bardzo naturalnie, zupełnie jak wielka marionetka na poluzowanych sznurkach. Lindy skinął głową. — Oprócz dokonania zmian czysto kosmetycznych, wymieniliśmy większość sprzętu. Mamy też rzeczy, o których wcześniej nam się nie śniło — wskazał na malutki punkcik na suficie — …kamery. Zminiaturyzowane. Jeśli jeszcze raz wydarzy się coś podobnego do incydentu z Caulfieldem, brygada antyterrorystyczna będzie mogła obejrzeć wszystko z bezpiecznej odległości. Caulfield był patologiem, któremu podczas pierwszej przeprowadzanej tu sekcji urwała palce bomba przeznaczona dla człowieka już martwego. Zagadka tej przerażającej zbrodni do dziś pozostała nierozwiązana. — Nie ma dziś zbyt wielu gliniarzy — powiedziałem, pragnąc zmienić temat. Lindy uniósł brew. Wyraźnie miał w tej kwestii inne zdanie. — Jest szef i jego zastępca, chyba dwóch kapitanów. Chodziło mi o szeregowych policjantów, ale nie miałem czasu, a może nie potrafiłem znaleźć właściwych słów, by wytłumaczyć mu różnicę. Jak na zawołanie obok nas przeszedł kapitan Terrence Squill. Kiedy mnie zauważył, zatrzymał się i cofnął. Do tej pory wymieniliśmy nie więcej niż kilka sylab; Squill zajmował tak wysoką pozycję, że musiałem mrużyć oczy, żeby dostrzec podeszwy jego butów. — Ryder, zgadza się? Co tu, do cholery, robisz? — Dostrzegł plamę na mojej koszuli i zmarszczył nos. Dyrektor wydziału śledczego zawsze wyglądał jak spod igły, a rysy jego twarzy i niemal kobiece oczy przywoływały skojarzenia z czterdziestoletnim Orrinem Hatchem*. Krawat miał zawiązany tak mocno i symetrycznie, że wyglądał, jakby wyrzeźbiono go z marmuru. Nie znałem się na szarych garniturach, ale podejrzewałem, że mam przed sobą model szyty na miarę. — Dostałem zaproszenie i pomyślałem, że przyjdę, by reprezentować nasz wydział, panie kapitanie. Pochylił się w moją stronę i zniżył głos. — To nie jest impreza dla niższych rangą. Czy namówiłeś jakąś lalunię z ratusza, żeby dopisała twoje nazwisko do listy gości? A może wcisnąłeś się tutaj tylnymi drzwiami? Zdumiało mnie, ile jadu brzmi w jego głosie, zwłaszcza że na ustach wciąż gościł uprzejmy uśmiech. Jeśli ktoś patrzyłby na nas i i nie słyszał naszej rozmowy, byłby przekonany, że omawiamy wyniki ostatniego meczu futbolowego. — Nigdy się nigdzie nie wciskam — rzuciłem. — Jak mówiłem, dostałem… — Panie kapitanie? — przerwał mi Lindy. — O co chodzi? — Detektyw Ryder został zaproszony przez doktor Peltier. Zaprosiła też jego partnera, detektywa Nautilusa. Squill zacisnął usta, pokręcił głową i zniknął w tłumie. Postanowiłem zapomnieć o tym incydencie. Powiedziałem Lindy’emu, że chcę podziękować doktor Peltier za zaproszenie, i zmieszałem się z tłumem. Clair stała przy drzwiach swojego gabinetu, gawędząc z prokuratorem generalnym Alabamy i jego świtą. Prosta czarna sukienka podkreślała jej jasną, aksamitną skórę i z przyjemnością obserwowałem, jak dominuje nad rozmówcami. Była urzekającą kobietą po czterdziestce, z krótko obciętymi czarnymi włosami i zimnymi niebieskimi oczami. Doktor Clair Peltier, dyrektorka oddziału Zakładu Medycyny Sądowej Stanu Alabama w Mobile, potrzebowała tylko włóczni i hełmu, by pojawić się na scenie w operze Wagnera. Efekt ten podkreślało kilka kilogramów nadwagi, które mieściły się głównie w biodrach i na udach. Kiedy prokurator i jego świta odeszli, podszedłem do Clair. W wysokich szpilkach prawie dorównywała mi wzrostem. — Will Lindy wspomniał, że znalazłem się tutaj dzięki tobie — powiedziałem, unosząc kubek w stronę tych niesamowitych oczu. — Jestem zobowiązany. — Nie masz za co dziękować, Ryder. Lista gości aż uginała się od odznak policyjnych, ale skoro mieli tu zjawić się także przedstawiciele mediów, pomyślałam, że dobrze będzie mieć kilku detektywów. Wybrałam ciebie i detektywa Nautilusa, bo wszyscy was jeszcze pamiętają ze sprawy Adriana. Carson Ryder i Harry Nautilus, modelowi detektywi. Tym sposobem rozwiązaliśmy sprawę zaproszeń. Co prawda, miałem pewne wątpliwości, czy ludzie nadal nas rozpoznają, czego dowodem była wcześniejsza rozmowa z reporterką. Opętani teraźniejszością, dziennikarze z pewnością zdążyli już umieścić tę sprawę sprzed roku gdzieś pomiędzy inwazją Normanów a rewolucją przemysłową. Raz jeszcze zacząłem dziękować doktor P., lecz jakiś ambitny młodszy prokurator odepchnął mnie na bok, pragnąc przedstawić swoją narzeczoną „jednej z najlepszych kobiet patologów w kraju”. Odchodząc, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. „Jednej z najlepszych kobiet patologów…” Clair pożre go żywcem, kiedy ponownie razem będą pracować. Na moim ramieniu wylądowała ciężka czarna dłoń i mocno je ścisnęła. Harry. — Mieszasz się z tłumem, amigo! — spytałem. Skrzywił się. — Na takiej imprezie, Cars, wszyscy politycy i ludzie, którzy mogą się kiedyś otrzeć o władzę, są na lekkim cyku. To idealne miejsce do zbierania mleka. „Mlekiem” określał Harry szeroko pojęte informacje dotyczące naszego wydziału. Choć sam z polityką nie miał nic wspólnego, uwielbiał ploteczki i zawsze miał zapas mleka, którego mogło mu pozazdrościć całe stado krów rasy Guernsey. Teraz pochylił się w moją stronę, by móc szepnąć mi do ucha. — Wieść niesie, że szef Hyrum na palcach zatańczy nam walca. Wiosną przyszłego roku, najpóźniej latem. — Chce się zapisać na kurs tańca? — zamiłowanie Harry’ego do rymowania na zmianę bawiło mnie i irytowało. Dziś przyszła kolej na irytację. — Wcześniejsza emerytura, Cars. Wcześniejsza o dwa lata. Przez trzy lata patrolowałem ulice, od roku jestem detektywem. Choć wiedziałem, jak skomplikowane układy panują w naszym wydziale, było mi to najzupełniej obojętne. Harry przez piętnaście lat badał je jak pod mikroskopem. Poprosiłem, żeby mi to wyjaśnił. Zastanowił się przez chwilę. — Dojdzie do wielkich przepychanek i walki o władzę, Carson. Podchody, ciosy w plecy i kłamstwa. Ludzie, którzy przez cały dzień nie robią nic poza przekładaniem papierów, będą dawali wszystkim do zrozumienia, że bez nich cały wydział zaleje fala łajna. — A ile tego łajna wyląduje na naszej głowie? — spytałem. Harry, marszcząc brwi, spojrzał na swój pusty kieliszek i zaczął się przeciskać w stronę baru. Tłum rozstępował się przed nim niczym przed Mojżeszem, tyle że ten był czarny i miał na sobie różowe spodnie i fioletową koszulę. — Nie miej stracha, będzie lacha, bracie — rzucił na odchodnym. — Jesteśmy za nisko, żeby nas ta fala zalała. W szklance z mrożoną herbatą znajdowały się już tylko kostki lodu. Wysypałem je na dłoń i przesunąłem po spoconej twarzy i karku. W panującym w nocy upale poczułem nagłą ulgę. Westchnąłem z zadowolenia, jakie przynoszą nam drobne przyjemności, i wyciągnąłem się wygodnie na leżaku. Nad moją głową lśnił sierp księżyca w otoczce chmur, a powietrze było aż ciężkie od wilgoci. Od czasu uroczystości w kostnicy minęło parę godzin. Siedziałem wygodnie, opierając bose stopy o barierkę. Obserwowałem żółty płomień, który unosił się nad oddaloną o blisko pięć kilometrów platformą wiertniczą. Zawieszony nad ciemną wodą wydawał się równie egzotyczny jak papuga w sosnowym lesie. Mieszkam na Dauphin Island, około pięćdziesięciu kilometrów na południe od Mobile, z których kilka to woda. Według panujących na wyspie norm, mój dom jest bardzo skromny: to w zasadzie chata z dwoma sypialniami, wzniesiona na palach nad plażą. Jednak każdy szanujący się pracownik agencji handlu nieruchomościami zażądałby za nią czterysta tysięcy dolarów. Moja matka zmarła przed trzema laty, zostawiła mi dość pieniędzy, żebym mógł sobie pozwolić na kupno domu. Potrzebowałem wtedy bezpiecznego schronienia, a cóż może być lepszego od pudełka zawieszonego w powietrzu nad wyspą? W ciszy nagle zadźwięczał telefon. W zamyśleniu poklepałem się tam, gdzie powinny się znajdować kieszenie, gdybym miał na sobie ubranie, a potem wziąłem telefon ze stołu. Harry. — Mamy morderstwo. Kto wie, może to inauguracyjny bal ZEPS–u. — Prima aprilis był dwa miesiące temu, Harry. Co się tak naprawdę dzieje? — To nasza pierwsza sprawa, partnerze. W mieście znaleziono zwłoki bez głowy. Razem z Harrym pracowaliśmy w wydziale zabójstw w pierwszym okręgu Mobile. Mogliśmy być pewni swoich stanowisk, bo gwarantowała je bezmyślna przemoc, typowa dla każdego miasta, w którym biedota jest liczna i ściśnięta na małej przestrzeni. To właśnie zakreślało granice naszego zawodowego świata, chyba że, zgodnie z niedawno poprawionymi zasadami zebranymi w grubej książce, zbrodnia „nosiła wyraźne cechy psycho– lub socjopatyczne”. W takim przypadku, bez względu na miejsce jej popełnienia, do gry wchodził Zespół do Badania Zbrodni o Podłożu Psycho–Socjopatycznym. Cały ten zespół, określany w wydziale jako ZEPS, składał się wyłącznie z Harry’ego i ze mnie oraz angażowanych przez nas w razie potrzeby dodatkowych specjalistów. Choć sformowano go niemal wyłącznie na pokaz i jeszcze nigdy nie wkroczył do akcji, wiele osób w wydziale nie było zadowolonych z jego istnienia. Jak na przykład ja w tej chwili. — Przyjeżdżaj migiem — powiedział Harry, podając mi adres. — Będę na ciebie czekał. Włącz syreny i koguta. Śmigiem i migiem, bracie. — Nie chcesz, żebym przywiózł karton mleka i bochenek chleba? W słuchawce zapadła cisza. Szybko wciągnąłem dżinsy i włożyłem nie całkiem czystą koszulę, chwytając po drodze kremową płócienną marynarkę, by zakryć kaburę przypiętą pod pachą. Zbiegłem po schodach, wsiadłem do zaparkowanego pod domem taurusa i ruszyłem ostro, wzbijając chmurę piachu i pokruszonych muszelek. Przecinając Missisipi Sound, wjechałem na stały ląd. Dopiero wtedy włączyłem koguta oraz syrenę i wcisnąłem gaz do dechy. Ciało znajdowało się w niewielkim parku położonym na południowym zachodzie Mobile. Ten pięcioakrowy obszar porośnięty dębami i orzesznikami pekan otaczały wzniesione na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku domy, które teraz stały się modne i cieszyły się sporym wzięciem u bogatszych obywateli. Dwaj policjanci w cywilu stali po obu stronach lśniącego czarnego suva. Doszedłem do wniosku, że z pewnością należy do Squilla. Wszechobecny samochód ekipy telewizyjnych wiadomości stał z rozciągniętą już anteną. Harry znajdował się jakieś dwanaście metrów ode mnie. Szedł w stronę wejścia do parku. Zatrzymałem się przy krawężniku i od razu wpadłem w pułapkę, oślepiony blaskiem telewizyjnego reflektora. — Teraz już pana pamiętam — rozległ się znajomy głos. Nie byłem w stanie dostrzec jego właścicielki. — Carson Ryder. Był pan związany ze sprawą Joela Adriana, prawda? Zamrugałem powiekami i dopiero teraz zobaczyłem reporterkę, która zastąpiła mi drogę podczas imprezy w kostnicy. Była w pełnym telewizyjnym rynsztunku bojowym: mocno polakierowane włosy, szkarłatne tipsy na końcu palców ściskających mikrofon zupełnie jak kondor królika. Uniosła mikrofon i spojrzała w kamerę. — Tu Sondra Farrel z Action Fourteen News. Stoję przed Bowderie Park, gdzie znaleziono ciało pozbawione głowy. Jest ze mną detektyw Carson Ryder z… Spojrzałem gniewnie w obiektyw kamery i wyrzuciłem z siebie potok przekleństw w trzech używanych językach i jednym wymyślonym na gorąco. Dla reportera nie ma nic gorszego niż odpowiedź atakiem na atak. — Cholera — rzuciła do operatora. — Cięcie. Dogoniłem Harry’ego przy wejściu do parku, którego pilnował młody policjant. Spojrzał na mnie badawczo. — Carson Ryder, zgadza się? Spuściłem wzrok i mruknąłem coś, co przy odrobinie dobrej woli można było uznać za potwierdzenie. Kiedy go mijaliśmy, policjant pokazał na swój mundur. — Co mam zrobić, żeby zrzucić go tak szybko jak Ryder? — spytał Harry’ego. — Bądź albo cholernie dobry, albo szalony! — zawołał Harry przez ramię. — A jaki jest Ryder? Dobry czy szalony? — Wszystkiego po trochu! — wrzasnął Harry. Odwrócił się do mnie. — Lecimy — rzucił. ROZDZIAŁ 2 Technicy z wydziału przywieźli na miejsce zbrodni przenośne reflektory o mocy, która mogłaby naprowadzić na pas boeinga 757, i skierowali je na obszar o wymiarach sześć na sześć metrów porośnięty sięgającymi głowy krzewami. Teren otaczały drzewa, których korony zasłaniały gwiazdy. Przy każdym kroku natykaliśmy się na psie kupy. Około sześć metrów od nas park przecinała betonowa ścieżka. Coraz liczniejsi gapie gromadzili się przy płocie, oddzielającym park od ulicy. W ich gronie znalazła się starsza kobieta, wykręcająca w dłoniach chusteczkę, młoda para trzymająca się za ręce i kilku spoconych amatorów biegania przeskakujących z nogi na nogę. Dwóch specjalistów pracowało już na odgrodzonym taśmą obszarze, jeden klęczał nad ofiarą, drugi oglądał uważnie korzenie drzewa. Harry podszedł do gapiów, by sprawdzić, czy nie ma wśród nich potencjalnych świadków. Ja zatrzymałem się przy żółtej taśmie i przyjrzałem się miejscu zbrodni z odległości dwóch metrów. Ciało leżało wyciągnięte w trawie, jakby pogrążone we śnie, z lekko rozsuniętymi nogami i rękami przy bokach. W oślepiającym blasku reflektorów wszystko wydawało się nierzeczywiste: kolory były zbyt jasne, krawędzie zbyt ostre, a ofiara zbrodni wyglądała tak, jakby wycięto ją niedokładnie z innego świata i wklejono do tego. Ubranie było typowe jak na wiosenną noc: dżinsy bez paska, szare adidasy, biały podkoszulek z logo Old Navy. Podkoszulek był podciągnięty aż do sutków, a dżinsy rozpięte. Nad ciałem pochylał się najwyższy rangą kryminolog, Wayne Hembree. Czarny, trzydziestopięcioletni, chudy jak szczapa, miał twarz niczym księżyc w pełni i łysą głowę z kosmykami po bokach. Kucał i raz po raz wzruszał ramionami. Na jego czole lśniły kropelki potu. — Mogę tędy przejść, Bree? — zawołałem, wytyczając w powietrzu linię między czubkami swoich butów a ciałem. Nie chciałem się wpakować w coś ważnego. Ani w psie gówno. Hembree skinął głową, a ja schyliłem się i przeszedłem pod taśmą. Stary gliniarz patrolujący ulice, który widział już wszystko, powiedział mi kiedyś: „Ryder, znalezienie głowy bez ciała jest bardzo dziwne, ale to jakaś całość. Natomiast znalezienie ciała bez głowy jest jednocześnie przerażające i smutne — ciało wydaje się takie osamotnione”. Kiedy spojrzałem na leżące na trawie zwłoki, zrozumiałem, co miał na myśli. W czasie trzyletniej pracy w policji widziałem ofiary strzelaniny, ludzi zadźganych na śmierć, topielców, trupy wyciągnięte z wraków samochodów, zwłoki z wyrwanymi wnętrznościami, lecz nigdy nie oglądałem ciała pozbawionego głowy. Stary gliniarz trafił w samo sedno: to ciało było tak osamotnione jak pierwszy dzień stworzenia. Wzdrygnąłem się. Miałem nadzieję, że nikt tego nie zauważył. — Zabito go tutaj? — spytałem Hembree. Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że tutaj odcięto mu głowę. Patolodzy twierdzą, że stało się to jakieś dwie, trzy godziny temu, czyli zmarł między ósmą a dziesiątą. — Kto wezwał policję? — Jakieś dzieciaki. Przyszły się tu obłapiać… Usłyszałem za sobą kroki; kapitan Squill i jego wszechobecny cień, sierżant Earl Burlew, który jak zwykle żuł papier. Zawsze nosił w kieszeni stronę „Mobile Register” i wsuwał jej kawałki między zęby. Już od dawna miałem ochotę go spytać, czy wyczuwa różnicę między działami, czy wiadomości sportowe są słodsze niż na przykład artykuły wstępne. A może wszystkie przypominały w smaku kurczaka? Kiedy spojrzałem w małe oczka koloru ostrygi, pomyślałem, że może zapytam go innym razem. — Proszę spojrzeć, kogo tutaj mamy, kapitanie… — rzucił Burlew. — To nasz detektyw instant. Wystarczy dodać parę nagłówków z gazet i zamieszać. — Przesunął dłonią po spoconej twarzy. Rysy jego twarzy były zdecydowanie zbyt drobne jak na tak dużą głowę i na moment skryły się zupełnie za dłonią. — To zemsta pedałów — oświadczył Squill, spoglądając na ciało. — Lubią się ciąć, co? Znaleźli sobie świetne miejsce, po zmroku w parku nic nie widać. W okolicy osiedliło się pełno japiszonów, radna Philips mieszka dwie przecznice stąd. Na ulicy aż roi się od patroli, żeby nic nie zakłócało jej spokoju… Słyszałem, że Squill ma przygotowaną gadkę dla każdego rodzaju publiczności. W obecności gliniarzy w mundurach, stojących o parę metrów od niego, wyrzucał z siebie słowa rodem z tandetnych seriali kryminalnych. Przykre, pomyślałem, policjant z siedemnastoletnim doświadczeniem odgrywa rolę gliniarza, zamiast nim być. — …zabójca uderza ofiarę w głowę albo w nią strzela. Wyciąga nóż i odcina głowę od ciała. — Squill wskazał na otaczające nas krzaki. — Potem niezspraw rzuca ciało tutaj, żeby nikt go nie zauważył. Walczyłem z przemożnym pragnieniem przewrócenia oczami, „niezspraw” to skrót od określenia „nieznany sprawca”, używanego często przez agentów FBI. — Został zabity tutaj i tutaj odcięto mu głowę? — spytałem. — Masz problemy ze słuchem, Ryder? Choć ciało leżało ukryte w połowie pod krzakiem obsypanym białymi kwiatkami, nie było na nim płatków. Tuż za żółtą taśmą rosła kępa takich samych krzaków. Podszedłem do nich i rzuciłem się na ziemię. — Co on, do cholery, wyprawia?! — krzyknął Squill. Wstałem i spojrzałem na płatki spadające z mojej koszuli. Hembree popatrzył najpierw na mnie, potem na ciało. — Gdyby ofiara osunęła się na ziemię przez krzaki, miałaby na sobie płatki, tymczasem… — przyjrzał się zwłokom i ziemi — …leżą wszędzie, ale nie na ciele. Sprawca odsunął gałęzie, żeby nic nie upadło na ciało. Wygląda na to, że ciało wciągnięto w krzaki bardzo ostrożnie. Zajrzałem głębiej w gęstwinę. — Albo wyciągnięto. — To jakiś obłęd! — zawołał Squill. — Dlaczego sprawca miałby wyciągać ciało z ukrycia? Krępy asystent Hembree wyciągnął latarkę i zanurkował w krzaki. — Zobaczmy, co tutaj mamy. Squill rzucił mi pełne wściekłości spojrzenie. — Niezspraw zwabił tutaj ofiarę i rzucił na ziemię, ukrywając ciało w krzakach, Ryder. Gdyby nie para napalonych dzieciaków, leżałoby tutaj do czasu, aż zaczęłoby śmierdzieć. — Nie jestem pewny, czy zostało ukryte — odparłem, osłaniając oczy dłońmi przed natrętnym blaskiem reflektorów. Przez potężne gałęzie dębu i mech spojrzałem na oddaloną o jakieś siedem metrów latarnię. Kucnąłem przy zwłokach. Latarnia była doskonale widoczna. — Czy możemy zgasić światła? — spytałem. Teatralnym gestem Squill uderzył się dłonią w czoło. — Nie, Ryder, nie możemy. Mamy tu sporo pracy, a nie możemy działać, posługując się białymi laskami i psami–przewodnikami. — Spojrzał na policjantów w mundurach, czekając na szmer rozbawienia, lecz oni nie spuszczali wzroku z latarni. — Światło można włączyć z powrotem — powiedział spokojnie Hembree. Squill nie miał żadnej władzy nad ekipą techniczną i zawsze doprowadzało go to do szału. Teraz odwrócił się i szepnął coś do Burlewa. Z ruchu jego warg wyczytałem słowo „czarnuch”. — Każ wszystkim kierowcom wyłączyć światła! — krzyknął Hembree do asystenta siedzącego w furgonetce. — A potem wyłącz reflektory. Kiedy zgasły wszystkie światła, przez kilka sekund musieliśmy się przyzwyczajać do ciemności. Po chwili zobaczyłem to, czego się spodziewałem: przez gałęzie i krzewy przedzierał się strumień światła z latarni, wyraźnie oświetlając zwłoki. — Ciało nie jest schowane — oświadczył Hembree, przyglądając mu się pod różnym kątem. — Każdy, kto wyszedłby zza zakrętu, na pewno by je zobaczył. Trudno go nie zauważyć w tym białym podkoszulku. — To tylko pieprzone spekulacje — rzucił Squill. — Mam tu świeżą krew! — krzyknął technik czołgający się w krzakach. — Przynieście mi sprzęt i aparat. — Zabity w ciemnościach, wyciągnięty do światła — powiedział Hembree, puszczając do mnie oko. Gliniarze w mundurach skinęli głowami z aprobatą. Kiedy włączono reflektory, Squill i Burlew zniknęli. Przyjąłem pozycję jak do rzutu, uniosłem w górę niewidzialną piłkę i machnąłem ręką do Harry’ego, by przygotował się na wysoką piątkę. On jednak wsunął tylko ręce do kieszeni, warknął: „Idziemy”, i ruszył ostro przed siebie. Z Harrym Nautilusem poznaliśmy się w więzieniu stanowym w Alabamie trzy lata wcześniej. Trafiliśmy tam obaj jako goście, nie pensjonariusze. Ja przyjechałem z Tuscaloosa, by przeprowadzić rozmowy z kilkoma więźniami do pracy magisterskiej z psychologii. Harry zjawił się z Mobile, by wyciągnąć informacje z więźnia. Niestety, kilka godzin wcześniej ktoś poderżnął więźniowi gardło. Harry miał więc parszywy dzień. Kiedy mijał mnie na korytarzu, trąciliśmy się łokciami, a on rozlał kawę. Przyjrzał się uważnie mojemu ubraniu: dżinsowemu mundurkowi, okularom słonecznym w czerwonych oprawkach, wyblakłej czapeczce bejsbolowej na własnoręcznie obciętych włosach i zapytał strażnika, kto wypuścił tego durnego wielkiego zbója z celi. Ja miałem za sobą dwie godziny spędzone z bardzo dumnym z siebie pederastą i całą stłumioną agresję przeniosłem na nos Harry’ego. Roześmiani strażnicy rozdzielili nas w samą porę, bo właśnie zaczął mnie dusić. Potem obaj czuliśmy się straszliwie głupio. Wymruczane słowa przeprosin przeszły w wyjaśnienia, dlaczego obaj znaleźliśmy się tego dnia w więzieniu i co sprawiło, że rzuciliśmy się na siebie jak dwa wygłodniałe pitbulle. Następnie obaj wybuchnęliśmy śmiechem i na zakończenie dnia wylądowaliśmy w barze motelu, w którym zatrzymał się Harry. Po kilku kolejkach piw Harry zaczął snuć opowieści zatwardziałego gliniarza, które mnie rozbawiły i zaintrygowały. Zrewanżowałem mu się relacjami z rozmów przeprowadzonych z najwybitniejszymi psychopatami i socjopatami Południa. Harry zbył je machnięciem ręki. — Za każdą z tych wymyślnych historii kryje się megaloman, który uwielbia gadać. Reporterzy, psychiatrzy, studenciki jak ty… Powiedzą im wszystko, co tylko chcą usłyszeć. To tylko gra. — Znasz przypadek Alberta Mirella, detektywie? — spytałem, odwołując się do psychopatycznego pedofila, z którym spędziłem dwie paskudne godziny. — Jego ostatnia ofiara pochodziła z Mobile, pamiętasz studenciku? Gadałeś z nim, ale usłyszałeś tylko bzdury i widziałeś głupie uśmieszki. Zgadza się? Zniżyłem głos i powiedziałem Harry’emu, co wyjawił mi Mirell, kiedy z ust ciekła mu strużka śliny, a dłonie trzymał mocno zaciśnięte pod stołem. Harry pochylił się tak, że nasze czoła niemal się stykały. — Wie o tym chyba tylko dziesięć osób na świecie — szepnął. — Co się tu, do cholery, dzieje? — Chyba udało mi się namówić go do zwierzeń — odparłem, udając, że tylko o to chodziło. Harry przyglądał mi się przez długą chwilę. — Pozostańmy w kontakcie — powiedział w końcu. Wtedy żyła jeszcze moja matka, a ja byłem biednym studentem Uniwersytetu Stanowego w Alabamie. Co parę tygodni jeździłem do Mobile albo Harry odwiedzał mnie w Tuscaloosa. Zamawialiśmy kubełek udek z kurczaka i rozmawialiśmy o jego sypiącym się małżeństwie i o moim malejącym zainteresowaniu studiami po sześciu latach spędzonych na uczelni i zaliczeniu z czterech głównych przedmiotów. Rozmawialiśmy o sprawach, które nie dawały mu spokoju, i omawialiśmy moje coraz bardziej niepokojące spotkania z więźniami. Czasami siedzieliśmy w milczeniu, słuchając jazzu lub bluesa, i to też było w porządku. Tak minęły mniej więcej trzy miesiące. Pewnego wieczoru Harry zauważył, że moje przygotowywane w domu posiłki składają się niemal wyłącznie z fasolki i ryżu, a wyjście na piwo poprzedza szukanie drobnych za poduszkami kanapy. — Praca asystenta nie jest zbyt popłatna, co? — spytał. — O płaceniu raczej w ogóle nie może być mowy — poprawiłem go. — Braki finansowe wyrównywane są przez ograniczoną ilość miejsc pracy. — Może pewnego dnia zostaniesz sławnym psychoanalitykiem Carsonie Freudzie, i będziesz się rozbijał wielkim mercedesem. — Najprawdopodobniej wyląduję na platformie wiertniczej — rzuciłem. — Dlaczego o to pytasz? — Bo myślę, że byłby z ciebie niezły glina. Dziesięć minut po wyjściu z parku wszedłem za Harrym do znajdującego się na tyłach sali boksu w Cake’s Lounge, knajpy wciśniętej między fabryki i magazyny w pobliżu zatoki. Kilku samotnych klientów popijało drinki przy barze, paru innych siedziało ściśniętych w boksach. Dwóch chwiejących się na nogach mężczyzn grało w bilard. — Dlaczego tutaj, a nie u Flanagana? — spytałem, marszcząc nos. W Cake’s cuchnęło tak, jakby nie wietrzono od dziesięciu lat; u Flanagana podawano tanie drinki i przyzwoite jedzenie, lokal więc przyciągał mnóstwo gliniarzy. — Squill mógł się tam wybrać, a właśnie o nim musimy porozmawiać. Ta sztuczka z płatkami i światłem to była czysta durnota. Dlaczego chciałeś udowodnić, że jesteś od niego lepszy? — Niczego nie chciałem udowodnić, Harry, ja tylko badałem sprawę. Na ziemi leżał facet bez głowy, a Squill plótł, co tylko ślina przyniosła mu na język. Co miałem zrobić? — Może powinieneś zrezygnować z dramatycznych zwrotów akcji i zasugerować rozwiązania Squillowi, sprawić, by uznał, że to jego pomysł. Podobno studiowałeś psychologię? — Wbijanie pomysłów do głowy Squilla to byłaby parapsychologia, Harry, a tego przedmiotu nigdy nie studiowałem. Zmrużył jedno oko. — Squill to zwierzę polityczne, Carson. Wkurzysz go, a zostanie z ciebie tylko czerwona plama na powierzchni wody. Postanowiłem zadać mu pytanie, które nie dawało mi spokoju od blisko roku. — Jakim cudem taki przygłup jak Squill stoi na czele wydziału śledczego? Kiedy Harry chowa twarz w dłoniach, to oznacza, że wyszedłem na głupa. — Carson, jesteś cudem natury, mój ty apolityczny wojowniku. Ty naprawdę nie masz o niczym pojęcia, prawda? — Układy? — Ty, Carson. Zrobiłeś z kapitana Terrence’a Squilla to, kim jest dzisiaj. Harry wstał i zebrał butelki ze stolika. — Kupię jeszcze parę browarów i zrobię ci mały wykład z historii, brachu. Wygląda na to, że bardzo ci się przyda. ROZDZIAŁ 3 Harry rozpoczął wykład, jeszcze zanim dotarł do stolika, niosąc w rękach dwie butelki piwa. — Przez całe lata Squill przekładał papiery jako porucznik w wydziale wykroczeń przeciwko mieniu. Był zwykłym trutniem, ale miał jeden talent: gadane. Przemawiał w szkołach, na spotkaniach rad mieszkańców, na otwarciach centrów handlowych, festynach kościelnych… — Harry postawił butelki na stoliku i usiadł. — Szlifował swoje umiejętności bardzo pracowicie, aż z braku innych kandydatów zaczął reprezentować wydział w mediach. Dla większości osób to bardzo trudna rola… Skinąłem głową. — Usuwa w cień zwierzchników, co wkurza ich niepomiernie. W college’u napatrzyłem się dość na dobrze zapowiadające się kariery, które kończyły się nagle z powodu czystej zawiści. — W przypadku Squilla było inaczej. Ten drań wiedział doskonale, kiedy podlizać się zwierzchnikom. A nawet więcej. Gdy w wydziale coś spieprzyli i góra chciała za wszelką cenę ocalić tyłki, Squill ściągał na siebie całą krytykę i stawał na linii ognia. — Squill? — spytałem z niedowierzaniem. — Wystawiał się na strzał? — Media go kochały, wiedziały, że zawsze mogą liczyć na dowcipne, gniewne, barwne komentarze — czego tylko wymagały okoliczności. „Kapitan policji w Mobile twierdzi, że błędne aresztowanie to sprawa wydziału, słuchajcie wiadomości o jedenastej”… „Wysokiej rangi oficer twierdzi, że krytycy ACLU* to niedoinformowane beksy, czytajcie na stronie czwartej”, i tak dalej, i tak dalej. Harry wyjął z popielniczki pudełko zapałek i zaczął się nimi bawić. — A potem do akcji wkroczył Joel Adrian. Tessa Ramirez. Jimmy Narley. Po śmierci Porterów sprawa trafiła na nagłówki gazet. Śledztwo nie przynosiło żadnych efektów. Nie masz pojęcia, jak było źle… — Kto znalazł Tessę, Harry? Kto stał w rojącym się od szczurów kanale i patrzył na jej ciało? Pokręcił głową. — Nie o to mi chodziło, bracie. Mówię teraz o polityce. Rozległy się wołania o dymisje. Ludzie przeklinali szefa między półkami supermarketu Winn–Dixie. Media nie zostawiały na nas suchej nitki. Wszyscy nawzajem obarczali się za to winą, aż nagle zjawił się ten szalony gliniarz w mundurze, Dzieciak Carson. — Miałem parę pomysłów, a ty sam się wtrąciłeś. — Szczali nam za to na głowy — odparł Harry — aż nie został im już żaden inny ślad. Zawiani faceci przy stole bilardowym zaczęli się kłócić o następny ruch. Patrzyliśmy na nich przez chwilę. — Miałem po prostu szczęście, Harry. Nic więcej. Zmrużył jedno oko. — Szczęście polega także i na tym, że wiesz, gdzie szukać. Mam rację? Zupełnie zbił mnie z tropu. — O czym ty mówisz? — To nie tylko wyciągnięcie właściwej karty, ale także i wiedza, kto je rozdaje. — Nie. Może to wszystko kwestia intuicji… Sam już nie wiem… Harry patrzył na mnie przez chwilę z zaciekawieniem, a potem machnął ręką. — Kiedy zjawiłeś się z tą nieprawdopodobną teorią i rozwiązałeś zagadkę, zaczęła się karuzela. Wszyscy próbowali zamienić sukces Samotnego Wojownika Rydera w swoje własne zwycięstwo. A kto był najlepszym kandydatem? — Squill? Harry wyjął zapałkę z pudełka i przyglądał się jej uważnie. — Przez cały czas pompował informacje do mediów, a kiedy wszystko wyszło na jaw, zaczął przedstawiać siebie w jak najlepszym świetle. Nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego tak szybko przestano uważać cię za bohatera? Cofnąłem się pamięcią do tamtych wydarzeń. Przez dwa dni byłem człowiekiem, który powstrzymał szalonego Adriana. Na trzeci dzień okazało się, że to triumf całego wydziału, a ja znalazłem się tam niejako przy okazji. Piątego dnia moje błędnie napisane nazwisko pojawiło się w przedostatniej linijce artykułu. — Prawo Squilla: „W górę po trupach”. Zrzucił cię z konia, żeby szychy mogły na nim jechać, a jedną z nich był oczywiście on sam. No i zajechał na nim aż do stanowiska szefa wydziału śledczego. Wzruszyłem ramionami. — Rzeczywiście było trochę przepychanek, ale kiedy dym opadł, zostałem detektywem. Nie skarżę się. Kłótnia przy stole bilardowym nabierała rozmachu. Jeden z mężczyzn ustawił kulę, drugi ją odepchnął. Harry przewrócił oczami, zapalił zapałkę i patrzył na płomień. Jego blask ozłocił mu twarz. — Dostałeś odznakę. Ale Squill zdobył to, o co zabiegał od lat: miejsce przy wielkim stole. To ty go tam posadziłeś, Cars. Zmarszczyłem brwi. — Nie wiem, o co to całe zamieszanie. — Nic nie kapujesz. Squill lubi myśleć, że wszystko zawdzięcza sobie. Kiedy widzi ciebie — pomachał palcami — jego przekonanie rozpada się jak domek z kart. — Może mnie po prostu ignorować. — I robi to. Przez cały rok byłeś jedynie nazwiskiem na liście płac. A ZEPS istniał tylko na papierze. Ale jeśli wkroczy do akcji… Zastanowiłem się. Razem z ZEPS–em wkroczymy na scenę także i my. To my koordynowaliśmy prace, podpisywaliśmy raporty, spotykaliśmy się z szefami. — Znów stanę na pierwszej linii, tuż przed nim. Harry wrzucił zapałkę do popielniczki. — Tak. Tyle że on nie będzie chciał przyjąć tego do wiadomości. Przy stole bilardowym zrobiło się bardzo głośno. Jeden z mężczyzn podkreślił moc swych argumentów, uderzając partnera kijem w ucho. Ten padł z jękiem na ziemię. Barman spojrzał najpierw na obu mężczyzn, potem na Harry’ego. — Jesteś gliną, może byś zareagował. Harry przyłożył wielką pięść do czoła i kilka razy otworzył ją i zacisnął. — Co to jest, do cholery? — spytał barman. — Światło oznaczające, że nie jestem na służbie. Wstaliśmy i w dusznym powietrzu ruszyliśmy do wyjścia. — Dzięki za wykład z historii, profesorze Nautilus. — Wykuj go na pamięć, moja ty gwiazdo — odparł Harry. Powoli jechałem na Dauphin Island. Pachnące wilgocią i solą powietrze omywało mój mózg jak oczyszczający przypływ, lecz raz po raz na powierzchnię wypływał obraz mężczyzny z obciętą głową. Kiedy już znalazłem się w domu, zapaliłem świece, usiadłem po turecku na kanapie i wykonałem kilka ćwiczeń oddechowych zalecanych przez Akini Tabreese, dobrego przyjaciela i nauczyciela sztuk walki. Akini wykonuje sporo takich ćwiczeń, zanim zacznie rozwalać głową bloki lodu. Ja robię ich tylko kilka, po czym sięgam po młot pneumatyczny. Wróć na miejsce zbrodni, nakazywałem moim pijanym od tlenu myślom. Rozejrzyj się po parku. Z każdym głębokim oddechem wyzbywałem się gniewu, który ogarniał mnie na myśl o Squillu i Burlewie, i wyobrażałem sobie, co widział zabójca, gdy zobaczył swoją ofiarę. Może dostrzegł ją na ścieżce? Latarnia stała blisko, schronili się więc w krzaki. Tutaj Squill miał rację; seks odegrał rolę wabia, jeśli nie motywu. Ofiara umiera w wyniku strzału w głowę albo ciężkiego uderzenia. Jeśli głowa okazała się kluczowym elementem szaleństwa zabójcy, to na pewno odciął ją w głębokim mroku, szybko poruszając ostrzem. Potem nie wiadomo dlaczego wyciągnął ciało w strumień światła padającego z latarni, pozostawiając za sobą ślad znaczony płatkami kwiatów. Klęka, wykonuje makabryczną operację i znika. Raz po raz odtwarzałem w wyobraźni tę scenę, aż o 2.45 zadzwonił telefon. Domyśliłem się, że to Harry. On też oglądał tę scenę w pokoju z przyciemnionym światłem i „jazzem dla myślących”, sączącym się z głośników w tle. Być może był to Thelonious Monk i jego solówki unoszące się wysoko w surowym podmuchu muzyki. Jednak zamiast Harry’ego usłyszałem trzęsący się głos starej kobiety. — Halo? Halo? Czy ktoś tam jest? Nagle cudownym sposobem odmłodniał i usłyszałem w słuchawce głos trzydziestoletniej kobiety, mojej matki. — Carson? To ja, mama. Jesteś głodny? Może zrobić ci lunch, synku? Jakąś pyszną kanapkę? A co powiesz NA WIELKĄ MICHĘ PIEPRZONEJ ŚLINY? Nie, pomyślałem, to się nie dzieje naprawdę. To tylko jakiś koszmarny sen, obudź się. — CARSON! — zaskrzeczał głos, już niekobiecy. — Porozmawiaj ze mną, braciszku. Muszę poczuć odrobinę CIEPŁA RODZINNEGO! Zamknąłem oczy i oparłem się o ścianę. Jakim cudem on dorwał się do telefonu? Przecież to było zabronione. Usłyszałem, jak wali słuchawką o coś twardego. — Dzwonię NIE W PORĘ, braciszku?! — wrzasnął. — Jest u ciebie KOBIETA? Czy jest NAPALONA? Słyszałem, że kiedy ogarnia je żądza, soki dosłownie z nich WYCIEKAJĄ. Cześć, chłopaki, poznajcie moją partnerkę, Powódź z Johnstown. ZAŁÓŻ BUTY, KIEDY BĘDZIESZ JĄ PIEPRZYŁ! — Jeremy — szepnąłem bardziej do siebie niż do niego. — Pewna dziewczyna z NANTUCKET, lubiła, by RŻNĄĆ ją w butach… — Jeremy, do diabła… — Lecz faceci z miasteczka, rżnąc ją, tonęli w rzeczkach, które z niej wypływały jak STRUMIEŃ! — Wrócił do zatroskanego głosu mojej matki. — Już dobrze, Carson, mamusia jest przy tobie. Nie skończyłeś jeść swojej śliny. Wystygła? Może ci ją podgrzać? — zaskrzeczał. — Jeremy, przestań, proszę… W tle usłyszałem trzask otwieranych drzwi, a zaraz potem szuranie stóp i przeklinającego mężczyznę. — NIE! ZABIERAJCIE SIĘ STĄD! — wrzasnął mój rozmówca. — To ROZMOWA PRYWATNA! Rozmawiam z MOJĄ PRZESZŁOŚCIĄ! Rozległ się trzask, a potem szuranie, jakby ktoś upuścił telefon na podłogę i kopał go. Do jęków i posapywań dołączyły przekleństwa, odgłosy walki. Stałem w chłodnym pokoju i nasłuchiwałem bez tchu, czując, jak pot spływa mi po ciele. Jego krzyki dobiegały teraz z oddali i wyobraziłem sobie ubranych na biało mężczyzn ciągnących go po podłodze. — MORDERSTWO, CARSON! Opowiedz mi o nim. Na pewno chodzi o coś więcej niż tylko o BRAKUJĄCĄ GŁOWĘ, zawsze chodzi o coś więcej. Czy odciął im KUTASY? Czy WPYCHA IM KIEŁBASY DO TYŁKA, AŻ ZACZYNAJĄ WYCHODZIĆ SZYJĄ? Zadzwoń do mnie! Znów MNIE POTRZEBUUUUUJESZ… Znów szuranie i przepychanie. A potem cisza. Filia Kanału 14 w Montgomery musiała pokazać relację ze zbrodni w parku w ostatnich wiadomościach. Telewizja była jednym z niewielu